Dzieła Cyprjana Norwida/Wstęp/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Pini
Tytuł Wstęp
Pochodzenie Dzieła Cyprjana Norwida
Wydawca Spółka Wydawnicza „Parnas Polski“
Data wyd. 1934
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały wstęp
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Prawdziwa wielkość poezji, a w pewnej mierze także innych działów sztuki, nie często objawia się współczesnemu jej twórcom pokoleniu — zwykle przysłaniają ją sympatje lub antagonizmy, zgodność lub niezgodność z panującą modą, wywołując albo zbytnie przecenienie, albo niedoceniane istotnych wartości. Tak bywa wszędzie, nawet wśród społeczeństw, posiadających wysoką kulturę artystyczną. U nas jaskrawym przykładem mogą być: Słowacki, którego za życia zupełnie lekceważono, i W. Pol, którego współcześni uważali za większego od Mickiewicza; dziś pierwszy z niech stoi na szczycie naszej literatury, a drugi, zapomniany, u jej podnóży.
Pokrewnem zjawiskiem jest twórczość Cyprjana Norwida. Po nadmiernych tryumfach młodości przez resztę życia lekceważony, po śmierci tak zachwycił pierwsze pokolenie XX wieku swą rękopiśmienną lub odszukaną w czasopismach spuścizną, że postawiono go obok trójcy największych poetów, a nawet były plany wprowadzenia w jego imieniu gruntownych zmian w uznanej ich hierarchji. Dziś spogląda się już na to zagadnienie spokojniej i trzeźwiej, ale nie rozwiązano go jeszcze i nie rozpędzono otaczających go mgieł. Warto więc pokusić się o to.
Rodzina Norwida należała do drobnej, niezamożnej szlachty mazowieckiej. Ojciec poety, Jan, miał prawdopodobnie w swych żyłach nieco krwi normandzkiej, o której świadczy nazwisko i z której tak dumny był poeta; był rosyjskim komisarzem obwodowym na Białej Rusi, a potem przeniósł się w tym samym charakterze służbowym pod Warszawę i ożenił się w r. 1818 z Ludwiką Zdzieborską, której rodzina posiadała pod mazowieckim Stanisławowem przysiółek Laskowo-Głuchy. Jako trzecie zkolei dziecko, urodził się z tego małżeństwa przyszły poeta dnia 24 września 1821 roku. Ojciec, któremu władze rosyjskie wystawiły świadectwo zupełnej lojalności w czasie powstania listopadowego i «pełnienia urzędu ze szczególną gorliwością, czego dowodzi... działalność w chwytaniu bandytów, włóczęgów i uchylających się od służby wojskowej», nie miał zapewne wielkiego wpływu na wychowanie dzieci. Zdaje się jednak, że przyszły poeta odziedziczył po nim oprócz cząstki «ubogiej zagrody ojców swoich», leżącej «na prostej, bezpoetycznej, równej, jak piaski, ziemi», o czem wspomina w «Białych Kwiatach», także ujmujące usposobienie i zdolności do współżycia towarzyskiego. Oto Ewa Felińska opowiada w swych pamiętnikach o poznanym w Mińsku Janie Norwidzie, że był to «człowiek młody, przystojny, wesoły, dowcipny; czy to przychodziło wysłowić się piórem, czy własnym językiem, czy prozą, czy wierszem, zawsze szło gładko, jak po maśle. Jego listy pół prozą, pół wierszem były wielkim specjałem dla jego korespondentów i przyjaciół tych korespondentów, a skoro pojawił się w jakiem towarzystwie, zaraz owładnął rozmową i prowadził ją swoim kosztem. Cóż dopiero, jeżeli trafił na amatorów szarad! Wtenczas był skarbem nieocenionym. Szarady, logogryfy, anagramy i wszystkie łamigłówki sypały się z ust jego, jak z rękawa...». Kto wie, czy to zamiłowanie ojcowskie w łamigłówkach nie przeszło również na syna i nie wycisnęło swego piętna na twórczości, chociaż bezpośrednie obcowanie z rodzicami trwało niedługo; oboje umarli wcześnie, a wtedy wychowaniem dzieci zajęła się ich babka, Hilarja z Sobieskich Zdzieborska, córka miecznika lidzkiego. Widocznie Cyprjan był jej ulubieńcem, bo stroiła i pieściła go tak, że w szkole nazywano go «książątkiem». Od niej to niewątpliwie przejął Norwid legendę o pochodzeniu po kądzieli z królewskiej linji Sobieskich, która dawno już była wymarła, a także zamiłowanie, poprostu potrzebę zbytku i tego uwielbienia, jakiem go babka otaczała. Był jako dziecko ładny i niezwykle zdolny, ale pracy nie lubił, więc w gimnazjum warszawskiem szła mu nauka bardzo licho. Po pięciu latach pobytu w szkole opuścił ją w r. 1837 z ukończoną czwartą klasą, bo promocji z piątej do szóstej nie otrzymał. Widocznie zakochana we wnuku babka była zbyt słaba, aby zdolnego leniucha do pracy zmusić i pozwoliła mu iść w życie z wykształceniem zaledwie elementarnem, a bez tych dobrodziejstw, które charakterowi ludzkiemu daje sumienna, systematyczna praca.
Z szesnastoletnim nieukiem trzeba było coś począć; idąc za ówczesną modą warszawską, oddano go do szkoły rysunków i malarstwa, prowadzonej przez A. Kokulara. Później uczył się pod kierunkiem zdolnego portrecisty i malarza rodzajowego, Jana Klemensa Minasowicza, którego wysoko cenił i, pomijając Kokulara, uważał za swego jedynego mistrza w malarstwie. Poduczywszy się rysunków, został dzięki protekcji wuja aplikantem w heroldji, t. j. w państwowym urzędzie kontroli hierarchij szlacheckich i przysługujących im praw. To grzebanie w herbach dolało niewątpliwie dużo oliwy do rozpłomienionej przez babkę manji wysokich koligacyj, która wycisnęła swe piętno na całem życiu i na twórczości Norwida.
Tymczasem opiekunowie zdołali jakąś część mająteczku rodziców ocalić od wierzycieli i zapewnić młodym Norwidom jakąś skromną podstawę do życia. Może dlatego właśnie opuszcza Norwid po dwu latach pobytu w heroldji swą skromną posadę i wraz ze starszym od siebie podróżnikiem i zdolnym literatem, Władysławem Wężykiem, puszcza się w podróż krajoznawczą po Polsce. Poza południową częścią Królestwa Kongresowego zwiedzono Kraków i powrócono po kilku miesiącach do Warszawy.
Warszawa przeżywała wówczas, między r. 1830 a 1844-ym, bardzo smutne czasy. Ogołocona przez powstanie listopadowe i emigrację z najdzielniejszych i najzdolniejszych ludzi, gnębiona przez rząd rosyjski, przepełniona szpiegami, którzy wciskali się nawet na zebrania w domach prywatnych, opierała swe życie umysłowe na garstce wykształconych i zdolnych kobiet i niemal gołowąsej jeszcze młodzieży. Ogniskami kultury były salony kilku bogatych rodzin, w których równie pilnie dbano o niepokalaność fraków, jak o wartości duchowe. Tu zdobywano laury poetyckie i artystyczne przy pomocy starannie przygotowanej «improwizacji», przyniesionych z sobą rysunków lub błyskotliwej a wykwintnej rozmowy. Uniwersytetu nie było, więc ścisłość i głębokość wiedzy rzadko tylko godne były uwagi; jedynem poważnem pismem naukowem była założona w r. 1841 umiarkowanie konserwatywna «Bibljoteka Warszawska», żyjąca, w braku odpowiednich współpracowników, przekładami. W roku następnym założył młodziutki, ale niezwykle zdolny Edward Dembowski «Przegląd Naukowy», organ młodzieży postępowej, a E. Ziemięcka katolickiego «Pielgrzyma». W tych warunkach każdy drobiazg nabierał wagi niezwykłej, lada wierszyk lub artykuł, na który gdzieindziej nie zwróconoby uwagi, zjednywał autorowi sławę wielkiego poety lub myśliciela.
W takito świat wszedł dziewiętnastoletni Norwid. Był adeptem sztuki, uczył się rysunków i malarstwa, ale w r. 1840 wystąpił z kilku wierszami, które się powszechnie spodobały, i w ten sposób zabłysnął podwójnym talentem: jako rysownik i poeta. Wizerunek jego z tej właśnie doby pozostawiła nam w swej «Pogance» Narcyza Żmichowska w postaci Edmunda. Oto główne jego rysy:

O Edmundzie «mistyku» nasza Emilka tak mówiła zawsze: Mój Boże! Jacy to ludzie są niesprawiedliwi! Czego oni chcą od tego chłopca? Wyrysował im tyle ślicznych obrazków, wypowiedział tyle ślicznych myśli, a oni koniecznie zapędzają go jeszcze do innej roboty, łają o niepraktyczność i próżniactwo!...
Tak słusznym uwagom nie przeczyłam wcale, jednakże nie dziwiło mię też bynajmniej, że na Edmunda o czyny wołano. W istocie, ten człowiek miał wielką zdolność do rysunków, i często nam przynosił charakterystyczne, przecudnie nakreślone szkice, miał wielki dar wymowy i często nam prawił zachwycające rzeczy, lecz poza talentem stał próżny i czczy elegancik, chwiała się giętka i powiewna trzcina. Przezwaliśmy go «mistykiem», bo w tym roku właśnie uwierzył w duchy, cuda i magnetyzm. Poprzedniej zimy był zapalonym Heglistą; na przyszłą wiosnę mógł bardzo rozsądnym człowiekiem się zrobić. Jego miękka i wrażliwa natura z otaczającemi ją żywiołami zawsze się do równowagi układała. Ta własność asymilacji, ta własność przyswajania sobie z nazewnątrz wewnętrznych usposobień i przekonań była w nim nawet zupełnie odrębną oryginalnością. Wymawiano mu ją nieraz, lecz ja się ujmowałam, bo w tem korzyść nasza była — zupełnie, jak gdyby co kilka miesięcy przychodził nam kto czytać nową, a zawsze pięknym stylem napisaną książkę».

Kiedy Żmichowska ten portret kreśliła, był Norwid jeszcze ciągle, pomimo wydrukowania w czasopismach kilku wierszy (por. wiersze Nr. 3 i n.), artystą-rysownikiem. Dopiero po powrocie z wycieczki krajoznawczej odczytał w jednym z salonów warszawskich patrjotycznie nastrojony wiersz o pamiątkach krakowskich i wywołał nim taki zachwyt, że najpoważniejszy (a właściwie jedyny poważny) ówczesny poeta stolicy, Antoni Czajkowski, odczytał na następnem zebraniu salonowem wiersz do niego, w którym nazwał go «orłem» i zapowiadał mu wspaniałą przyszłość.

...Ty nas poisz nadzieją, pamiątką, cierpieniem
Orle Norwidzie,
A na twoich zaklęć nutę
Stają duchy, mgłą osnute...
I, Norwidzie, twoje fale
Gdzieś z odwiecznych źródeł płyną
A twa siła wyżej sięga:
Lecisz, pryskasz pod obłoki,
A jaskrawa uczuć pręga
Z ziemi w niebo pędzi wiry,
Jakby struny boskiej liry...

Ten «orzeł», te «struny boskiej liry» zaważyły mocno na losach talentu Norwida. Pierwsze jego utworki były objawem niepospolitego talentu, jeżeli zważy się wiek jego i brak głębszego wykształcenia, ale same przez się nie odróżniały się niczem nadzwyczajnem i tylko z trudem mogłyby wytrzymać porównanie z współczesnemi poezjami poznańczyka Berwińskiego lub krakowianina Wasilewskiego, bez wątpienia głębszemi i silniej wzruszającemi. Przy wytężającej, usilnej pracy mógł ten talent rozbłysnąć, jak gwiazda pierwszej wielkości. Ale przedwczesne a niesłychanie przesadne pochwały musiały oddziałać na dwudziestoletniego młodzieńca demoralizująco, bo wytwarzały zbytnią pewność siebie i lekceważenie zasług drugich. Teraz w sposób dziwnie łatwy, mając w swym dorobku zaledwie kilka utworków, stał się po wierszu Czajkowskiego największą sławą literacką stolicy i gwiazdą jej salonów. Jak szybko zdobywało się rozgłos w ówczesnej Warszawie, świadczy fakt, że mały artykulik Norwida p. t. «Litkup na Pradze i porachunek z Wojciechem», wydrukowany w r. 1841 w «Bibljotece Warszawskiej», przedrukowało natychmiast jedno czasopismo w całości, inne podały pochlebne wzmianki o tym kilkudziesięciowierszowym drobiazgu, a nawet rozpoczęto z jego autorem polemikę. W ten sposób zdobył nasz dwudziestoletni poeta ostrogi rycerskie w trzecim już z rzędu rodzaju twórczości — w krytyce artystycznej.

C. Norwid: Portret własny.

Po tryumfalnym powrocie z krajoznawczej wycieczki postanawia Norwid, już zupełnie swobodny, bo pełnoletni, wyjechać zagranicę dla ukończenia swego wykształcenia artystycznego. Fakt, że sztuki plastyczne postawił przed poezją, był niewątpliwie wynikiem atmosfery warszawskiej, w której wielbienie malarstwa i muzyki było obowiązującą modą, czy może potrzebą smutnych chwil marazmu. O Chopinie mówiło się powszechnie jako o szczycie polskiego artyzmu, a malarstwu polskiemu wróżono wielką przyszłość, wskazując na świetne początki artystów warszawskich i krakowskich.
Przez Niemcy jedzie do Włoch. W wędrówkach tych ostoją była mu, jak się zdaje, Florencja, gdzie uczył się rzeźby u Ludwika Pampaloniego, «którego dłuta — powiada poeta w swej autobiografji — stoją kolosalne posągi we Florencji, na tymże bruku, gdzie «Dawid» Michała Anioła». Ale naukę tę przerwała wkrótce silniejsza nad wszystko miłość. Tragedją Norwida był wybór ideału, absolutnie niedosięgalnego.
Była nim pani Marja Kalergis, o dwa lata młodsza od Norwida córka warszawskiego szefa żandarmerji, Fryderyka hr. Nesselrode, i Polki, Tekli Górskiej, wychowana w Petersburgu i wydana w 17 roku życia za greckiego bogacza, którego nazwisko nosiła. Już w rok po ślubie rozeszła się z dręczącym ją zazdrością mężem, otrzymawszy jako odszkodowanie dwa miljony rubli, i wraz z córeczką przebywała w Warszawie. W r. 1841 wyjechała zagranicę i rozpoczęła tryumfalny pochód po Europie. Zachwycała wszystkich wyjątkową pięknością, a budziła podziw wykształceniem, rozumem, dowcipem i wielkim talentem muzycznym. Poeci tacy, jak T. Gautier, A. Musset i Heine, pisali na jej cześć wiersze, a na czele tłumu innych wielbicieli stał Ludwik Napoleon, późniejszy Napoleon III. «Żadna kobieta owych czasów — pisze o niej jeden z dyplomatów angielskich — nie była przedmiotem tak szczerego i głębokiego podziwu, jak ona. Wśród swego pokolenia grała ona tak wybitną rolę, że należy temsamem do historji współczesnej».
Pani Kalergis uważała się wówczas — mimo kosmopolitycznego wychowania petersburskiego — za Polkę i to zapewne ułatwiło Norwidowi poznanie się z nią, a nawet pewną poufałość. Towarzyszyła jej w podróży pn. Marja Trembicka, córka jenerała polskiego, który swą lojalność wobec W. Ks. Konstantego przypłacił w pierwszym dniu powstania listopadowego życiem; urodzona w tym samym roku, co nasz poeta, czarowała swą inteligencją i dobrocią, ale była podobno bardzo brzydka. — Pierwsza stała się przedmiotem bezgranicznej, namiętnej miłości, druga z natury rzeczy... powiernicą z tytułem «kochanej siostry».
Obie panie zwiedzały Włochy, a nasz poeta towarzyszył im, starając się dotrzymać kroku także w wykwincie życiowym, dumny, że go w hotelach nazywają «hrabią». Po Włoszech przyszła kolej na Niemcy i dłuższy czas spędzono wspólnie w Berlinie w stosunkach prawie poufałych. Ale pod koniec r. 1845, kiedy pani Kalergis, wezwana przez ojca, wróciła do Warszawy, gdzie miała wkrótce ostygnąć w swym polonofilskim kaprysie, a Norwid podążył na Śląsk, do posiadającego tam majątek Wład. Wężyka — nastąpiła niespodziewanie katastrofa. Wraz z wyczerpaniem się pieniędzy, co wobec sposobu życia w pogoni za ukochaną było rzeczą naturalną, zaszedł fatalny wypadek: paszport poety znalazł się w ręku rosyjskiego szpiega, który pojechał z nim do Paryża i tam pod nazwiskiem Norwida grasował wśród emigracji. Powrót do Warszawy bez paszportu był niemożliwy. Darmo prosił biedny poeta pn. Trembicką, a przez nią swoje bóstwo o wstawienie się do władz rosyjskich i wyjednanie mu nowego paszportu — na list, prawdopodobnie przejęty przez żandarmerję, nie otrzymał odpowiedzi. Trzeba było zgłosić się w Berlinie u posła rosyjskiego — i tam w połowie r. 1846, gdy nad Polską zbierały się czarne chmury, aresztowano niefortunnego wielbiciela pani Kalergis po jakiemś gwałtownem starciu z posłem i osadzono w więzieniu. W dwa miesiące później odstawiono go dzięki staraniom Koźmianów i protekcji A. Radziwiłła zamiast do granicy rosyjskiej, do Belgji. O powrocie do Polski nie można było w tych warunkach nawet marzyć — trzeba więc było z konieczności pozostać na obczyźnie.
W ten sposób został Norwid «emigrantem».
Rzecz jasna, że samo przebywanie zagranicą, na ziemi, goszczącej «wielką emigrację» popowstaniową, nie mogło świadczyć o jakiejkolwiek z nią łączności. Emigracja była protestem przeciw rządom rosyjskim w Polsce, a działalność jej miała być dalszym ciągiem walki powstańczej, inną tylko prowadzonej bronią. Norwid ani nie myślał protestować, ani walczyć przeciw rządowi rosyjskiemu — owszem, największem jego zmartwieniem był wówczas brak możności powrotu do Warszawy, gdzie przebywała jego ukochana. Wśród wymierającej już, przygasłej emigracji był czemś w rodzaju wędrownego estety, który znalazł się przypadkiem w obrębie pola bitwy.

C. Norwid: Portret M. Kalergis.

W Brukseli przepędził pół roku, przeważnie «w muzeum i u siebie», w domu, pożerany tęsknotą. Marzenie o zdobyciu dla siebie uwielbianej przez całą Europę kobiety jest wymownem świadectwem jego pewności siebie. Co mógł położyć na szali, aby zrównoważyć jej czar osobisty i olbrzymi majątek, jej niepospolite wszechstronne wykształcenie? Co miało mu dać pierwszeństwo przed całym legjonem znakomitych ludzi, którzy u jej stóp składali swe dostojeństwa i majątki? Ale dwudziestopięcioletni uczeń Pampaloniego twierdził, że «jedno tylko niepodobieństwo jest na świecie: niepodobieństwo wytłumaczenia ludziom, że niepodobieństwa nie istnieją» — więc wierzył w to, w co wierzyć pragnął, że swem silnem uczuciem przezwycięży wszystkie trudności. Wprawdzie narzekał przed pn. Trembicką, że «od roku, oprócz grzecznych i pełnych dobroci kilku słówek, nic dobrego nie miał» i obawiał się, że «Pan Bóg chce go skarać za nazbyt mocną ufność w siłę uczuć», ale pomimo to ufności tej nie tracił.
Tymczasem pani Kalergis wyjechała znowu z Warszawy na podbój Europy, ale już nie była tą samą. Konferencja z ojcem i wypadki roku 1846 przedstawiły jej społeczeństwo polskie w innem, niesympatycznem świetle i zgasiły zupełnie jej niedawne polonofilskie uczucia. To też, gdy nasz poeta, zdążywszy w jej ślady, przypomniał się jej pamięci, znalazł zamiast «pełnych dobroci słówek» zimną, obojętną uprzejmość towarzyską: wspomnienia warszawskie już przemawiały teraz nie za nim, lecz przeciwko niemu. Więc zawiedzione nadzieje, rozczarowanie, potem rozpacz; Norwid już myślał o samobójstwie (w Tivoli «coś go ciągnęło do przepaści»), bo czuł, że «wstrzymał się nad przepaścią samego siebie». Zdobył się na spokój, ale w duszy jego zaszły zmiany głębokie, zwłaszcza w poglądzie na kobiety: «dla całej płci waszej — pisał do pn. Trembickiej — jedno tylko mam uczucie: czułej pogardy».
Z początkiem r. 1847, gdy p. Kalergis podróżowała po Włoszech, znalazł się Norwid w Rzymie. Zaznajomił się zaraz z wybitniejszemi postaciami kolonji polskiej, a nadewszystko z Bohdanem Zaleskim; przypadli sobie do serca i zaczęła się między nimi przyjaźń, która — jedyna w życiu Norwida — dotrwała aż do grobu. Tu, wśród gwaru stolicy katolicyzmu, powstaje w ciągu tego roku jedno z najlepszych dzieł Norwida, utworek dramatyczny p. t. «Wanda». Rękopis jednak zaginął i dopiero w cztery lata później odtworzył poeta swój pomysł po raz drugi, zapewne ze znacznemi zmianami.
Pod sam koniec roku przyjechał do Rzymu Zygmunt Krasiński, już poprzednio przez Stanisława Koźmiana przychylnie dla Norwida usposobiony; dzięki temu stosunki ich wzajemne ułożyły się wkrótce przyjaźnie, prawie serdecznie. Krasiński, który znał młodzieńcze wiersze norwidowe, poznał się na widocznym w nich talencie. «Skarb mu wielki dan od Boga, byle go umiał użyć, co najtrudniejsze» — pisał proroczo do jednego z przyjaciół, przypuszczał jednak, że Norwida czeka wielka przyszłość: «Nie wyrzekł on w głębiach swych własnych fiat lux!, ale przyjdzie ta chwila i stanie się on potęgą». Godny poznania jest także portrecik, który autor «Irydjona» nakreślił w liście do Delfiny Potockiej: «Na Sistina przez korytarze i schody labiryntowe dostałem się do Norwida; zapukałem, drzwi się otwarły: szeroka jakby pracownia. Lampa zasłonięta, gdyby iskra konająca jedna wśród ciemności, kilka ram, płótno jedno wielkie, dwie gipsowe głowy — a w tym zmierzchu człowiek młody, pół Słowackiego, pół Jerzego (Lubomirskiego), ni to, ni owo, ale z obu coś, bo i fantazji ogrom, i tkliwości. Ogień w alabastrowem naczyniu! Sto luciolek (t. j. robaczków świętojańskich) skupionych razem na duszę jedną. Choroba, nędza, a wszystko to w tęczy. Uprzejmość, grzeczność, wdzięczność i wdzięk, wcale nie demokratyczne — woń jakaś arystokratyczna. Z godzinęm siedział». Jak świadczy przedostatnie zdanie, Krasiński, od wypadków r. 1846 nienawidzący nawet cienia demokracji, uległ przedewszystkiem czarowi, zdobytemu przez Norwida w salonach warszawskich.
Gdy w pierwszych dniach lutego 1848 r. przybył do Rzymu Mickiewicz, przyjęty przez Krasińskiego z niezwykłym szacunkiem, z czcią niemal, Norwid zapisał się do formowanego przez niego legjonu — skoro jednak Mickiewicz rzucił hasła «czerwone» i przerażony niemi Krasiński odwrócił się od niego z oburzeniem, Norwid na urządzonem przez ks. Jełowickiego zebraniu wystąpił przeciw deklaracji legjonowej Mickiewicza, mówiąc, że «do takiego legjonu polskiego, któryby chciał zerwać z przeszłością narodową, on żadną miarą należeć nie może» — i z listy się wykreślił. Był prawdopodobnie pod wpływem zmiany nastroju Krasińskiego, a zapewne i ks. Jełowickiego — bądź co bądź wystąpił przeciw manifestowi, o którym nawet rozgoryczony i chory na wstręt do demokracji Krasiński twierdził, że jego słowa «są niebem na ziemi» i że przez nie «ewangelja staje się prawem społecznem i politycznem Polski». Fakt zaś, że postąpił tak dwudziestosześcioletni młodzieniec z wiekopomną enuncjacją czczonego przez cały naród twórcy «Pana Tadeusza» jest dla Norwida niezwykle charakterystyczny.
Tymczasem w Rzymie wrzało. «Wiek, który dotąd drzemał i leżał, już przetarł oczy i ruszył w pochód — tego ruchu nikt i nic już nie wstrzyma» — wyrzekł, patrząc na te stosunki, Krasiński. Istotnie, lud rzymski, zbudzony przez Napoleona, z całą świadomością i wytrwałością dążył do oswobodzenia się z więzów władzy kościelnej i do zjednoczenia narodowego. Pius IX, mający początkowo zapatrywania liberalne, zamianował pierwsze w państwie kościelnem ministerstwo mieszane, a potem czysto cywilne i tem uspokoił ludność. Gdy jednak odmówił złączenia się z Piemontem w wojnie przeciw znienawidzonej Austrji, zaczęły się bunty i rozruchy, które doprowadziły wreszcie do zamordowania prezydenta ministrów Rossiego i ucieczki Piusa IX do Gaety pod opiekę króla Neapolu. W tych właśnie rozruchach i walkach brał Norwid udział czynny, ale szczegóły tego wystąpienia nie są bliżej znane. Nie wspomina o tem w listach i artykułach, np. w sprawozdaniu o sytuacji politycznej Rzymu po śmierci Rossiego, zamieszczonem w styczniu r. 1849 w krakowskim «Czasie», co wobec jego skwapliwości w przytaczaniu wszelkich zasług wskazuje na brak pewności, że czyn jego był istotnie chwalebnym. Dopiero po latach pisze o nim w swej autobiografji te słowa: «(Norwid) był przytomnym atakowi na Kwirynał, a zachowanie się jego zjednało mu, iż J. Ś. Pius IX w pokorze swej raczył pisać do Norwida apostolski zapieczętowany list». Ze słów tych wynika, że mogła to być jedynie czynna akcja przeciw włoskiemu ruchowi narodowemu, a w obronie papieskiej władzy świeckiej — akcja, najzupełniej przeciwna ideom i czynom ówczesnym Mickiewicza i olbrzymiej większości emigracji.
Po wycieczce na morze Egejskie, zwiedzeniu Aten i Krety, znalazł się Norwid z początkiem r. 1849 w Paryżu, dość wcześnie, aby poznać osobiście dwu największych artystów, jakich wydała Polska, Słowackiego i Chopina, którzy w roku tym na zawsze pożegnali świat. O dalszych studjach malarskich, do czego Paryż dawał możliwie najlepszą sposobność, nie myślał, natomiast próbował brać udział w wystawach, ale z wynikiem ujemnym. Zamiast więc tworzyć sztukę, pisze wierszowany dialog o sztuce p. t. «Prometidion», a w nim omawia pomysły, poruszane w salonach warszawskich, do których stale tak bardzo tęsknił. Bo jego miłosne marzenia rozwiały się zupełnie, i to w jakiś gwałtowny, bolesny sposób. Bratowa Norwida, Francuzka z pochodzenia, opowiada, że po jakiejś rozmowie z panią Kalergis poeta «zrozpaczony, napoły oszalały, we fraku, w białym krawacie pobiegł na dworzec...» i odjechał. Bądź co bądź, w jakichkolwiek warunkach nastąpiło rozstanie, pożegnał się wówczas Norwid z resztkami swych iluzyj i swej «nazbyt mocnej ufności w siłę uczuć». A uczucia te były naprawdę niezwykle silne i pozostały (jak u Słowackiego) jedynemi w życiu. W komedii p. t. «Pierścień Wielkiej Damy», osnutej na tle dziejów tej miłości, pyta Hrabina (t. j. p. Kalergis) poetę, noszącego tam dziwne miano Mak-Yksa:

Czy mnie nie kochałeś nigdy?

A on odpowiada:

Na tak wielką odległość... i coraz,
Coraz to niemiłosierniej większą,
Że, zaprawdę, nie wiem, czy równie
Pod stopami naszemi w Oceanji,
Lub gdy konstelację Krzyża ujrzę
Z pod obcego żagla... nie wiem, czyli
Tenże sam, co tu i co w tej porze,
Nie połączy nas promień...
Istotnie,
Oddalony, zawsze byłem bliskim,
Aż z pomiędzy nas miejsce ubiegło,
Aż za miejscem czas poszedł... Doprawdy,
Tych, co kochają tak, lub niema dziś,
Lub nie z tego są świata...

A Hrabina wnika w te zawiłe określenia i przyznaje:

Ty prawdziwie mnie kochasz...

O sile tych uczuć dla p. Kalergis i o przebiegu norwidowych zabiegów miłosnych była dokładnie poinformowana pn. Trembicka, jedyna jego powiernica. To też niezrozumiałym wydaje się list, wysłany do niej wkrótce po katastrofie; brzmi on tak:
«...Boleść, wiek, doświadczenie nauczyły mnie, że przyjaźń w moim i Pani wieku jest niepodobieństwem. Słowo Pani, że «ode mnie tylko o mnie dowiadywać się można» dało mi raz jeszcze zaufanie.

Powiem więc mało, bo praca, epoka, myśl, nauczyły mnie skąpstwa w mowie. Powiem:
C. Norwid: Portret własny.
że od Pani wszystko zależy — mogę już oddać tylko wszystko, co jest — niestety, mniej niż mało — albo nic.

Ufam charakterowi Pani, iż w razie przeciwnym list ten milczenie i płomień ognia strawi...».
List, zwrócony do młodej panny z oświadczynami, a nie wspominający nawet o miłości — to poprostu obelga. Dlaczego go Norwid napisał, dlaczego tak postąpił? Czy sądził, że to jedyna droga umożliwienia sobie powrotu do kraju i zdobycia punktu oparcia, bez którego ciężko mu było na obczyźnie? Rozstrzygnąć tego niepodobna. Odpowiedź na list, naturalnie odmowna, była, jak się zdaje, tą ostatnią kroplą goryczy, która w duszy biednego poety wywołała rozpaczliwe postanowienie: nagle, bez pożegnania się z przyjaciółmi, bez środków pieniężnych, z jednym tylko dukatem w kieszeni, pojechał do Londynu i, wsiadłszy na lichy okręt, puścił się w drogę do New-Yorku. Tłumaczył się stamtąd pannie Trembickiej:

Musiałem się rzucić na ten ocean,
Nie, abym szukał Ameryki, ale
Ażebym nie był tam... O, wierz mi, Pani,
Że dla zabawki nie szuka się grobu
Na półokręgu przeciwległym globu...

Nie ulega wątpliwości, że najważniejszym motywem tego rozpaczliwego kroku był obok zawodu miłosnego głęboki żal do społeczeństwa o niedocenienie jego wartości twórczych. O wydanych wówczas utworach wierszowanych, «Pieśni społecznej» (r. 1849), «Zwolonie» (r. 1951) i «Prometidionie» (r. 1851) pisano niewiele, zawsze z licznemi zastrzeżeniami, nawet z bolesnemi zarzutami, że zawiódł pokładane w sobie nadzieje, że styl jego stał się niejasny, niezrozumiały, że popadł w manieryzm. Norwid, pamiętający dobrze entuzjastyczne oceny swych pierwszych utworów warszawskich, nie próbuje nawet zbadać, czy w tem, czego od niego żądano, nie było choćby trochę słuszności, lecz oburza się, walczy i broni się od wszelkich zarzutów, a wreszcie, obrażony, postanawia usunąć się społeczeństwu z oczu, poleca spalić rękopisy, pozostające w rękach znajomych i przyjaciół, a chce żyć odtąd nie z pióra, lecz z palety i ołówka. Z tym planem pojechał do New-Yorku i istotnie otrzymał tam pracę jako rysownik jednego z pism ilustrowanych. Z początku — może przez przekorę — donosi pn. Trembickiej, że jest zadowolony z nowych stosunków, choć wiemy skądinąd, że były one bardzo ciężkie. «Mogę tu żyć z pracy rąk moich — pisze — co jest prawdziwą poezją». «Znam jednego artystę — pisze o sobie w przejrzystej przenośni — nie bardzo cenionego na świecie i u siebie, któremu za rysunek tej wielkości, co pół tego listu, płacą 20 franków na monetę francuską, przy drożyźnie więc tutejszej może żyć i innym być użyteczny, a jest komu — i to mu zastępuje całą historję serca... Jest w tem wielki dramat».
Wkrótce jednak zaczyna go dławić tęsknota do innych warunków życia, do świata, z którym się zżył. Musiał być w położeniu bardzo ciężkiem, jeżeli zdecydował się napisać do Mickiewicza, którego niedawno tak brutalnie i tak boleśnie dotknął, z prośbą o wyjednanie mu pomocy finansowej u któregoś z magnatów, u hr. Branickiego lub R. Raczyńskiego. Boi się, że inaczej będzie musiał «już tak nieodwołalnie zmarnować całą egzystencję», więc pragnie, aby mu ktoś «w pomoc przyjść raczył, ile trzeba na to, ażebym stąd do Polski, albo do Turcji udał się». Był to rok 1853-ci i rozpoczynała się właśnie wojna rosyjsko-turecka, która zmienić się miała wkrótce w wojnę krymską; z tą zatem sytuacją polityczną łączył swe plany biedny poeta.
Czy list ten odniósł pożądany skutek, czy pomoc przyszła z innej strony — np. od ks. Marcelego Lubomirskiego, słynnego utracjusza i oszusta, który uciekł był przed wierzycielami do Ameryki i mieszkał obok New-Yorku w Brooklynie, gdzie Norwid zapoznał się z nim i na zawsze pozostał mu życzliwym — dość, że w połowie r. 1854 znalazł się nasz poeta z powrotem w Europie i przez Londyn podążył do Paryża, który przed dwoma laty tak bardzo był mu obrzydł. Odtąd już do końca życia pozostała stolica Francji jego siedzibą. A życie to coraz bardziej było szare i ciężkie. Brat, Ludwik, również emigrant, zubożał i nie mógł go już wspierać, artystą zaś był Norwid zbyt słabym, aby w tem centrum sztuki europejskiej, jakiem był Paryż, żyć z rysunków i malarstwa. Pozostawała tylko poezja, ale najpierw czerpanie z niej dochodów w środowisku nędzy emigracyjnej było wogóle zupełną niemożliwością, powtóre zaś chodziło tu także o sposób pojmowania tej twórczości. Opinja ogółu, nie wyłączając ludzi najpoważniejszych, a Norwidowi szczerze życzliwych, protestowała przeciw zaniedbanej formie jego utworów i wynikającej stąd — przynajmniej w znacznej części właśnie stąd — niejasności ich i niezrozumiałości, on zaś uparł się i nie chciał powrócić do prostoty stylistycznej swych najwcześniejszych utworów. Pamiętał dobrze, jak już w r. 1842 jakiś krytyk warszawskiego «Pamiętnika literackiego» osądził, że jego «jeden wiersz Wspomnienie» wart jest «sążnistej in folio księgi uwag i badania», a nie uznawał bynajmniej, aby jego nowe utwory miały być od «Wspomnienia» gorsze, więc chyba tylko zawiść mogła wymyślać zarzuty. To też nie poddaje się bynajmniej głosom opinji i zaczyna z niemi walkę, z natury rzeczy beznadziejną, a ponieważ śmiesznem byłoby przekonywać krytyków, że jego poematy są jednak piękne, że on nie zawiódł pokładanych w sobie nadziei, że rozwija się i stwarza dzieła coraz doskonalsze, więc podnosi z pośród zarzutów jeden tylko, ściślej określony, zarzut niejasności i z nim walczy w listach, artykułach, wierszach, we wszystkich niemal swych pismach. Wreszcie stwarza nawet na swą obronę osobną teorję: prawdziwy pisarz, poeta, musi iść w ciemność, aby z niej wynieść nowe, ukryte, nieznane ludzkości prawdy, a tylko lichy «wulgaryzator», który znane już, wytarte liczmany wiedzy rozpowszechnia między pospólstwem, potrzebuje jasności. Rzecz prosta, że takie sprzeczne z logiką rozumowania (przecież chodziło o poezję!) nie mogły zmienić sytuacji, więc życzliwość społeczeństwa dla niego malała coraz bardziej, a on zacinał się w uporze i gorzkniał.

C. Norwid: Portret własny z r. 1877.

Dwukrotnie stawał w tym czasie przed publicznością jako prelegent: raz w r. 1866 z sześciu prelekcjami o Słowackim i te występy pozostały dla niego we wspomnieniach pięknemi, radosnemi chwilami, drugi raz w trzy lata później, gdy odczytał publicznie swą «Rzecz o wolności słowa». Piękne zwroty poetyczne, uwydatnione świetną, umiejętną deklamacją, rytmika wiersza i chwytane razporaz szlachetne hasła przysłoniły sobą zawiłą treść i wywołały wrażenie takie, że postanowiono odczyt zaraz ogłosić drukiem. Ale po wydrukowaniu wyłoniła się z pod poetyckich obsłonek nudna dysertacja i wywołała objawy rozczarowania. Norwid był oburzony do głębi; odtąd nie ogłosił już do końca życia żadnego swego utworu w wydaniu książkowem i odzywał się tylko niekiedy w czasopismach. Ale rozprawy («Bogarodzica», «Milczenie» i t. d.) pisywał już odtąd prozą.
Wypadki warszawskie z r. 1861 i będące ich dalszym ciągiem powstanie oddziałały silnie na niego. Widać nawet z wierszy okolicznościowych, jak reagował na każdy ważniejszy fakt, jak śledził bieg zdarzeń i jak intensywnie je przeżywał. Przecież oprócz miłości ku Polsce i Warszawie brzmiała tam nuta, którą on stawiał na miejscu pierwszem, nuta religijna. Z emisarjuszami rządu narodowego pozostawał w łączności, dostarczał im żądanych informacyj, pisał dla nich memorjały o sposobie zorganizowania prasy i t. p. W czasie wojny prusko-francuskiej przebył oblężenie Paryża wśród nędzy, zresztą powszechnej, a w czasie komuny zgrabną notatką dziennikarską ostrzegał Polaków przed udziałem w rozruchach, przypominając im obowiązki wdzięczności wobec Francji. I znowu zaczęła się monotonja życia, w której jedynem światłem była własna twórczość, pozbawiona czytelników.
Najważniejszą sprawą była w tych warunkach kwestja środków do życia. Umożliwiały je liczne znajomości wśród najbogatszych warstw społeczeństwa i płynące od nich w najrozmaitszej formie zapomogi, przyczem Z. Krasiński i A. Cieszkowski przez długi czas stanowili główną podporę poety. Ale było to nad wyraz przykre i prawie beznadziejne, bo zawsze trzeba się było troszczyć o przyszłość. Nareszcie otrzymał Norwid od któregoś z przyjaciół niewielką ale stałą rentę miesięczną i użył jej dla uwolnienia się od trosk codziennych. W założonym przez XX. Czartoryskich zakładzie dobroczynnym im. św Kazimierza, położonym tuż pod Paryżem, a przeznaczonym na bezpłatny przytułek dla najuboższych emigrantów, zapewnił sobie za ową rentę dożywotnie utrzymanie. Ponieważ nie korzystał z dobroczynnej Fundacji, lecz za to, co otrzymywał, płacił, a przedtem zdobył był sobie wdzięczność zakładu ofiarowaniem mu dużego obrazu olejnego, przedstawiającego św. Kazimierza, więc stosunki ułożyły się ubogo, ale znośnie i biedny poeta mógł nakoniec odetchnąć swobodnie. Był widocznie zadowolony ze swego zacisza, skoro bez żółci i bez goryczy, towarzyszących w jego listach stale wzmiankom o codziennych sprawach życiowych, opisuje przyjacielowi dom, w którym mieszka, i przebywających w nim starców, i młode zakonnice, urządzające w dzień imienin przełożonej dziecinną maskaradę, nawet psa i koguta.

Wejdź! — zaprasza przyjaciela. — Ma się pod wieczór. Mniemałbyś może,
Iż na Malcie w zakonu gdzieś rycerskiego ostatki
Zatułałeś się... Tu, tam uchylone ci drzwi okażą
Rdzawą na murze szablę albo groźny i smętny profil.
O mało nie stuletni ówdzie mąż w konfederatce, jak cień

Niedołamanej chorągwi przy narodowym pogrzebie,
Przeszedł mimo i zagasł w długim, jak nicość, korytarzu.
Czujesz dzieje, jak idą, niby stary na wieży zegar,
Nic pytający się o miasto, któremu z chmur bije godziny...
Szczęście, widzisz, mój drogi, jest i ojczyzna, i ludzkość,
...jest i potęga istna sztuki,
Żywej wtedy, gdy bliskie umie idealnem znamienować...

Jak widzimy, w wierszu tym, pisanym na cztery lata przed śmiercią, jest pogodzenie się z życiem, a nawet coś w rodzaju smutnego szczęścia, w formie zaś dźwięczy ta szlachetna nuta prostoty, której tak długo bezskutecznie domagano się od niego i przeciw której tak energicznie się bronił. Bez innych radości, ponad te, które mu przynosiła twórczość, ale też bez wielkich zmartwień i namiętności, które mu niegdyś zatruwały życie, dzielił teraz Norwid czas swój między pracę w bibljotekach paryskich nad źródłami historycznemi czyto dla «Kleopatry», czy do «Bogarodzicy», i realizowanie swych pomysłów artystycznych w ciszy napół klasztornej ustroni.
Zmarł po krótkiej chorobie dnia 23 maja 1883 r. Zwłoki jego spoczęły w osobnym grobie na cmentarzu w Ivry, a pięć lat później przeniesiono je w obecności rodziny do wspólnego grobu polskiego na cmentarzu w Montmorency.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Pini.