Dyskusja indeksu:Zofia Dromlewiczowa - Rycerze przestworzy.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wczoraj popołudniu spotkaliśmy się wszyscy w Łazienkach. Wszyscy to znaczy Olek, Stefek i ja.
Nierozłączna trójka, jak nas nazywają w szkole i wśród znajomych. Mieliśmy się uczyć, a raczej powtórzyć dokładnie historję, a potem spotkać się z Marysią, aby z nią razem odbyć nasz codzienny spacer.
Tak, mieliśmy się uczyć, lecz muszę wyznać, że żadnemu z nas nie chciało się zabrać do roboty. Dzień był ładny, słoneczny, pogodny!
O tej porze w naszej alei (przy wodzie), było niewiele osób. Jakiś student kuł się, przemierzając aleję szerokiemi krokami, jakiaś panienka czytała zawzięcie powieść, nieco dalej dwie pensjonarki o
-powiadały sobie bardzo zabawną widocznie hi
storję, gdyż chichotały bez przerwy. Nic dziwnego zresztą, wszystkie pensjonarki zawsze się śmieją, gdy są razem. Pozatem panowała wokoło nas zupełna cisza. Właściwie można się było uczyć wspaniale, gdyż nic nam nie przeszkadzało, a jednak do nauki właśnie nie mieliśmy wcale ochoty.
Przez długą chwilę siedzieliśmy w zupełnem milczeniu, które przerwał pierwszy Olek.
— Strasznie dziś gorąco!
— powiedział.
— Doprawdy?
— zdziwiliśmy się jednocześnie ja i Stefek.
— Ktoby przypuszczał
— dodał po chwili Stefek, zdziwionym tonem
— gorąco dzisiaj, mówisz, a ja byłem pewny, że zimno, a nawet, że deszcz pada.
Olek wzruszył ramionami
— Jacy wy jesteście jeszcze dziecinni
— powiedział pogardliwie
— prawdziwi sztubacy!
— A ty natomiast jestś niezmiernie poważny, prawdziwy filozof.
— Pewnie, że jestem poważniejszy od was.
— No, mój drogi, nie stawiaj się. że potrafisz dobierać rymy niekiedy, to jeszcze nie jest powód do stawiania się
— zawołał zapalczywie Stefek.
Olek nie odpowiedział jednak wcale.
— E}
— mruknął tylko i znowu spojrzał przed siebie.
Trzeba przyznać, że z Olkiem nie można się wcale sprzeczać, przynajmniej nie jest to rzeczą łatwą, Olek nie lubi się odcinać, nie lubi się kłócić, nie obraża się o byle co. Poprostu powie to co myśli i nie bierze wcale udziału w dyskusji, jaka się na skutek tego powiedzenia wywiązuje. Trzeba także przyznać, że naogół jest rzeczywiście mądrzejszy od innych chłopców w swoim wieku. A może poprostu łatwiej się zamyśla. Teraz także zamyślił się głęboko. Myśmy również nie mieli ochoty do sprzeczki, więc siedzieliśmy w milczeniu.
— Trzeba będzie jednak zabrać się do tej histo
-rji
— zdecydował wreszcie Stefek.
— Jakoś nie mam ochoty
— odpowiedziałem szczerze.
— Ja też nie, ale robi się coraz później.
— Marysia niedługo nadejdzie.
— A więc niema rady, uczmy się.
— Możesz będziesz czytał głośno.
— Dobrze.
Wziąłem książkę do ręki i właśnie miałem rozpocząć czytanie, gdy uwagę naszą odciągnął warkot motoru.
— Patrz, samolot.
— Gdzie?
— O, tu,
— spójrz!
— Jaki wspaniały!
Rzeczywiście, w górze, niebardzo wysoko, leciał samolot. Skrzydła samolotu lśniły w słońcu, sunął spokojnie, tak jakoś płynnie. Potem uniósł się jeszcze wyżej, aby po chwili mknąć w przestrzeni.
Patrzyliśmy długo ku górze.
— Pamiętasz, Olek
— szepnąłem.
— Pamiętam
— odpowiedziałem.
I zamyśliliśmy się obaj.
O czem mówicie?
— zapytał Stefek,
— ach, już wiem, o Bajanie.
Rzeczywiście myśleliśmy wszyscy w tej chwili o niedawnem zwycięstwie Bajana. Tak samo, wysoko w górze mknął samolot. Byliśmy na lotnisku w dniu zwycięstwa i nie zapomnimy chyba nigdy tego u
-czucia, która nas ogarnęło, gdyśmy zrozumieli, że Bajan zwyciężył.
W milczeniu przyglądaliśmy się teraz samolotowi, który oddalał się zwolna.
— Jak cudownie!
— Nadzwyczajnie!
— Wspaniały!
— Cudowny!
Potem umilkliśmy. Wciąż jednak nie mogłem o
-derwać oczu od błękitnego nieba, Samolot znikł już w oddali, a ja wciąż myślałem o tym lotn:ku, który tak wspaniale oderwał się od ziemi, który tak swobodnie płynął przez przestworza.
Wtedy przypomniałem sobie, że po zwycięstwie Bajana przyrzekliśmy sobie solennie, że utworzymy kółko lotnicze, że zgłębimy poważnie całą kwestję lotnictwa.
Widocznie Stefek przypomniał sobie o tein samem, gdyż zawołał.
— A widzicie, zapomnieliśmy zupełnie o naszych zamiarach.
— Nie zapomnieliśmy wcale, tylko poprostu nie było na to czasu,
— odpowiedział Olek.
— Właściwie to ty nie możesz mieć nic wspólnego z lotnictwem,
— powiedział trochę złośliwym tonem Stefek do Olka.
— A to dlaczego, ciekawe?
— zapytał Olek z oburzeniem.
— Dlatego bo chcesz zostać poetą.
— Więc świetnie, będę poetą lotnictwa. Będę pisał o bohaterskich loinikach, o niezwyciężonych lotni
fcach. Będę pisał wiersze o władzy na błękitami
-zakończył nieco deklamatorskim tonem,
— Mówisz jak z nut
— uśmiechnął się trochę drwiąco Stefek, lecz widziałem, że to co mówił O
-lek, spodobało mu się niezmiernie.
Teraz Olek skierował atak właśnie w stronę Stefka.
— To ty właśnie nie masz nic wspólnego z lotnictwem.
— Dlaczego?
— Przecież chcesz zostać słynnym fotografem. Będziesz więc miał do czynienia z laboratorjum, kliszami, wywoływaniem, odbitkami t. p.
— No to właśnie świetnie się składa
— zawołał Stefek
— mogę się niezmiernie przydać lotnictwu,
— W jaki sposób?
— Poprostu mogę robić fotograf je, lecąc samolotem obserwacyjnym. Będą to fotografie terenów. Widzieie więc, że lotnicwo musi mnie interesować. Ale Marek
— zwrócił się w moją stronę
— nie będzie nnał nic wspólnego z lotnictwem. v
— Co ty wygadujesz?
— krzyknąłem oburzony.
— No, pewnie, chcesz przecież zostać inżynierem, będziesz więc budował mosty.
— A właśnie, że b?dę budował samoloty
— zawo
lałem
— mogę przecież zostać konstruktorem.
— Postaram się wybudować najszybszy samolot na świe
-cie.
Olek milczał przez chwilę. Patrzył zamyślony ku górze. Po chwili dopiero oznajmił, uśmiechając się tajemniczo.
— A ja dolecę aż do słońca, zobaczycie.
Wiedzieliśmy, że żartuje, lecz słuchaliśmy uważnie, bo Olek ma taki sposób mówienia o najbardziej nieprawdopodobnych projektach, jakgdyby sam w nie wierzył i jakgdyby były naprawdę możliwe.
— Wysoko w słońcu utwierdzę sztandar
— mówił
-wszystko wokoło będzie promieniało, lśniło, a ja będę latał na samolocie wśród promieni słonecznych. Na dole, na ziemi chłopcy będą sprzedawali dodatki nadzwyczajne, krzycząc:
Lot ku słońcu, lot ku słońcu!
Słuchaliśmy i mimowoli wydawało nam się, że Olek naprawdę wybiera się w tą niezwykłą podróż, że naprawdę osiągnął cudowne zwycięstwo. Na błyszczącej tarczy słońca utwierdził oznakę triumfu.
Olek patrzył wciąż w górę, jakby obliczał możli
wości zwycięstwa, potem nagle się ocknął i zawołał wesoło:
— Ale powinniśmy jednak założyć nasze kółko lotnicze!
— Naturalnie!
— Więc jak to zrobimy?
— Wiecie co
— zaproponowałem
— poczekajmy na Marysię. Razem z nią ułożymy to wszystko, przecież ona ma także należeć do kółka.
— To się samo przez się rozumie.
— A więc tymczasem uczmy się historji.
— Tak, bo Marysia powinna zaraz nadejść,
— I będzie się złościć, że jeszcze nie umiemy.
— Możemy jej tego nie mówić.
— Pozna sama odrazu.
— A więc czytaj, Zdzichu. *
Zabrałem się do czytania.
Marysia miała rzeczywiście nadejść niedługo, a wiedzieliśmy dobrze, ze nic nie ujdzie jej badawczemu spojrzeniu.
Bc muszę teraz przyznać, że znajdowaliśmy się we władzy Marysi. Marysiia była dziewczynką trochę od nas młodszą. Znaliśmy ją od dzieciństwa i bawiliśmy się zawsze razem. Tak się jednak wszystko ułożyio, że to właśnie Marysia nami komendro
wała, ze to właśnie Marysi słuchaliśmy się7 chociaż była od nas młodsza, że to właśnie Marysia mogła z nami robić co chciała. Coprawda zasługiwała na to całkowici. Sprzeczaliśmy się (to jest Olek, Stefek i ja), bardzo często i o wiele rozmaitych spraw. Na tym punkcie jednak byliśmy zawsze w solidarnej zgodzie. Zgadzaliśmy się zawsze, że Marysia jest niezwykłą dziewczyiiką. Przedewszystkiem nie płakała nigdy. Zwykle dziewczyny są przecież beksami. Płaczą przy byle dwójce, płaczą, jeżeli kto nabije im siniaka, lub guza, płaczą, jeżeli pogniotą, lub splamią nową sukienkę, płaczą, jeżeli im się lalka stłucze i t. p. Wogóle płaczą przy każdej sposobności. Marysia nie płakała nigdy. Z absolutną obojętnością przyjmowała wszystkie uszkodzenia swojej garderoby, a trzeba przyznać, że niczyje Suknie nie doznawały tylu uszkodzeń, co jej władnie. Nabiwszy sobie guza, pocierała bolące miejsce i prawie natychmiast uśmiechała się beztrosko. Pokonana w walce, podnosiła się natychmiast, aby znowu napaść na przeciwnika. Nie, nie obawiała się niczego. Pod tym względem zachowywała się lepiej od niejednego chłopca. Przylem biegaia wspaniale, trudno ją było prześcignąć, wykazywała też niezmierną zręczność we wszystkich grach, w ćwiczeniach gimnastycznych. Cudownie bawiła się w piłkę, umiała pływać. Jednym słowem, nietylko nie czuliśmy w zabawie, że mamy do czynienia z dziewczyną, a przeciwnie ta dziewczyna niejednokrotnie prześcigała nas pod każdym względem i imponowała. Bo też Marysia była, jak to się mówi, „i do tańca i do różańca”. Bo uczyła się doskonale i bez najmniejszego wysiłku, tańczyła zgrabnie, na wycieczkach przygotowywała wspaniałe kanapki i okazało się, że jest świetną gospodynią. Posiadała przytem silnie rozwinięty zmysł organizacyjny i umiała komenderować wszystkimi dookoła. I rzecz (Mima, słuchali się jej wszyscy. Pozatem Marysia jest bardzo ładna. Ma duże, ciemne oczy i zupełnie jasrc, jakgdyby złote, włosy. Coprawda te włosy znajdują się w ciągłym nieładzie, ale to nie odejmuje jej wcale uroku. Tak przynajmniej twierdzą wszyscv. I wszyscy zazdroszczą nam tej przyjaźni z Marysią.
Marysia zaś iest bardzo z nas zadowolona. Najlepszy dowód, że nie posiada wcale przyjaciółki. Nie lubi dziewczyn, mówi zawsze pogardliwie, że to są beksy i niedołęgi. Spotykamy się zawsze popołudniu, po przygotowaniu lekcji i udajemy się na długą przechadzkę, podczas której dokazujemy co niemiara. Tak przynajmniej było do niedawna. Teraz zachowujemy się już nieco poważniej. Jesteśmy przecież prawie dorośli.
Zwykle Marysia po spotkaniu się z nami pyta:
— Umiecie już lekcje?
Nie kłamiemy nigdy, bo Marysia z całego serca pogardza dwójkami. Nie dlatego, aby jej zależało specjalnie na znajomości z dobrymi uczniami, nie, ona tłumaczy to w ten sposób:
— Chłopiec, który nie umie lekcji, jest śmieszny w chwili odpowiadania, no nie?
— Tak, ale widzisz...
— Nic nie widzę, przecież trzeba być specjalnie tępym, aby się nie potrafić nauczyć lekcji...
— Albo leniwym.
— No, tak, można być leniwym, ale do tego stopnia, aby się nie nauczyć, to już nie lenistwo, to jest brak woli.
— Przypuśćmy, że to brak woli.
— A ja pogardzam ludźmi, którzy nie mają silnej woli
— oświadczyła Marysia.
Tak, wiemy wszyscy, że Marysia ma silną wolę. Pomimo pozornego roztrzepania, potrafi zawsze przeprowadzić to, co» zechce. Dlatego Marysia
A ililponuje nam troszeczkę i dlatego mimowoli znajdujemy się pod jej wpływem i każdy z nas liczy się z jej zdaniem.
Teraz więc również, ze względu na Marysię, zabraliśmy się forsownie do uczenia historji. Ja czytałem, potem odpowiadaliśmy sobie na wyrywki.
— No, dosyć tego dobrego!
Zamknęliśmy książkę i przechadzaliśmy się nad wodą.
— Ciekaw jestem, czy Marysia zajmie się z zapałem naszem kółkiem
— powiedział Olek.
— Napewno!
— Zainteresuje ją to z pewnością!
— A zresztą mówiliśmy z nią przecież o tem,
— Nie, nie mówiliśmy.
— Jakto?
— Nie było jej przecież podczas Challenge’u w Warszawie.
— A prawda, zachorowała i została dłużej na wsi.
— Ale napewno pomysł jej się spodoba.
— Ona przecież tak lubi organizować i urządzać coś nowego.
— Tak, to prawda!
W tej samej chwili usłyszeliśmy znowu warkot motoru i odrazu podnieśliśmy głowy ku górze.
Znowu przelatywał nad nami lśniący w słońcu samolot. Płynął spokojnie w powietrzu i budził w nas mimowolną tęsknotę, jakąś chęć uniesienia się tak samo nad ziemią.
— Jak się macie, chłopcy?
— usłyszeliśmy głos Marysi.
Stanęła tuż przy nas; nie dostrzegliśmy jej nadejścia. Widząc, że patrzymy wszyscy w górę, spojrzała także i trwała tak, aż do chwili, gdy samolot znikł z pola naszego widzenia.
— Marysiu
— zawołałem
— postanowiliśmy utworzyć kółko!
— Zgadnij jakie!
Marysia nie wahała się wcale, jakgdyby od
-dawna miała przygotowaną odpowiedź.
Podnosząc znow u główkę ku górze, powiedziała wesołym głosem:
— Napewno kółko lotnicze!
Rycerze przestworzy 2
ROZDZIAŁ DRUGI
— Kółko lotnicze
— powiedziała Marysia bez wahania.
My zaś, słysząc tę odpowiedź, spojrzeliśmy na siebie w pierwszej chwili ze zdziwieniem, a potem roześmieliśmy się jednocześnie głośno.
No, naturalnie, to było do przewidzenia, że Marysia odgadnie odrazu. Znała nas przecież tzk dobrze, przebywaliśmy wciąż razem i właściwie mieliśmy te same myśli i pragnienia.
Ona jednak inaczej wytłumaczyła sobie nasze zdziwione spojrzenia i nasz wesoły śmiech.
Więc dlaczego się śmie\ecie? Czy powiedziałam coś głupiego?
— Nie, wcale nie, tylko...
Marysi?: jednak nie dała nam dojść do słowa.
— Widzę, ze się śmiejecie, bardzo dobrze widzę.
— Śmiejemy się z tego, żeś odrazu tak łatwo odgadła.
Twarz Marysi rozjaśniła się zadowoleniem.
— A więc odgadłam.
— Naturalnie, że odgadłaś.
— Po prostu, gdy spojrzałam w górę, pomyślałam sobie, że mowa mo/e być tylko o kołku lot
-niczem!
— Więc interesuje cię lotnictwo?
— Naturalnie, że mnie interesuje, dlaczego mówisz „jednak”?
— Bo myślałam, że masz zainteresowania w innych dziedzinach.
— W innych dziedzinach także. Ale pozatem lotnictwo interesuje mnie ogromnie. Gdy dorosnę zupełnie, kupię sobie awionetkę i nauczę się latać.
— A ja myślałam, że zostaniesz raczej nauczycielką.
— Albo adwokatką.
Marysia skinęła potakująco głową.
— Masz słuszność, chcę zostać adwokatką.
— Więc jiakze, do sądu będziesz latała awio
-netką?
— Nie, pozatem, w wolnych chwilach będę latała. Chcę traktować lotnictwo jako sport, podczas wolnych chwil, podczas wakacji. Tak, jak ten Anglik, który brał udział w Challengeu dla własnej przyjemności.
— To prawda, on też był adwokatem.
— A widzicie!
— Więc podoba wam się mój plan?
— Bardzo!
— Coprawda, to mało jest kobiet lotniczek.
— Przedewszystkiem wcale nie tak mało.
— Jednak...
— Jakto, a „dziewczyna z nieba”, a ta, co zginęła, chcąc przelecieć Atlantyk, nie pamiętam, jak się nazywa, ale wiem, że taka była, a teraz ostatnio gazety pisały o małej pilotce, może szesnaście lat, mającej, która się zapowiada na cudowną lot
-niczkę. A w Polsce także są kobiety, które fruwają, a w nadprogramie w kinie, pokazywano ostatnio także lotniczkę. Nie pamiętacie?
— Tak, ale to wszystko razem nie jest jeszcze tak bardzo wiele.
Marysia nie zmieszała się jednak wcale. ~ Tem lepiej. A ja właśnie będę lotniczką sportową i zobaczycie jaką
— zapewniła nas.
Nikt z nas zresztą nie wątpił o tem ani przez chwilę. Wiedzieliśmy dobrze, że jeżeli Marysia coś postanowi, to napewno wykona.
— A oddawna postanowiłaś to sobie?
— Nie, to jest interesowałam się zawsze lotnictwem, bo widzicie, do tatusia przychodzi jego znajomy, pan Ryszard, lotnik, więc zawsze opowiada takie nadzwyczajne rzeczy o lotnictwie. Ale postanowiłam niedawno, może kilka miesięcy temu. Wiecie, podczas pokazu L. O. P.’u Taki był wtedy śliczny pochód. Wszyscy szli z żółtemi chorągwiami. A nad nimi latała cała eskadra samolotów. I gdy spojrzałem na te aeroplany tam w górze, jak płynęły sobie powolutku, w takim porządku, wtedy pomyślałam: ja także chciałabym tak latać, ja także... I od tego czasu to już postanowiłam i codzień bardziej się w tem umacniałam.
Teraz każdy z nas opowiedział, kiedy i dlaczego zainteresował się lotnictwem. Rozmowa ta zajęła nam dosyć długą chwilę i przemierzyliśmy niemal całe Łazienki, podczas tego opowiadania.
— Odpocznijmy chwilę.
— Dobrze, odpocznijmy.
— Zmęczyłam się bardzo.
— Bo też niewiadomo poco pędzimy tak szybko.
Usiedliśmy znowu na ławce.
— To bardzo dobrze
— powiedziała Marysia, że wszyscy mamy takie same pragnienie.
— Tak, to dowodzi niezwykłej harmonji naszych poglądów
— I możemy razem interesować się temi same
-mi sprawami.
— Tak, to prawda.
Marysia westchnęła nagle.
— Ale wiecie, że właściwie to my bardzo mało o tem lotnictwie wiemy.
— No, przepraszam bardzo
— oburzył się Stefek
— może ty nie wiesz, ale ja wiem.
— Wiesz? Napewno?
— Pewnie, że wiem.
— To powiedz mi, jak się odbywała obrona przeciwlotnicza, podczas wojny światowej?
Stefek zawahał się przez chwilę, lecz potem ciągnął trochę mniej pewnym głosem:
— Jakto jak? Zwyczajnie, bombardowali miasta.
— Przecież mówię o obronie.
-No, zwyczajnie, strzelali do samolotów.
— A z czego?
— Z armat.
— A czem się posługiwali, jakiemi aparatami skąd wiedzieli, że samolot się zbliża?
— E, urządzasz egzamin.
— Nie, tylko ja właśnie o tem wiem, bo niedawno pan Ryszard opowiadał. On zawsze opowiada takie ciekawe historje, bo musicie wiedzieć, że to jest wspaniały louiik.
— To dlaczego my go nie znamy?
— Bo on nie mieszka ł w Warszawie i tylko przyjeżdżał od czasu do czasu. Ale teraz przeniósł się tu na stałe, więc będziecie mogli go poznać.
— Doskonale.
— Nie zapomnij.
Marysia zamyśliła się.
— Zresztą, dlatego chcemy założyć kółko letniczej aby dowiedzieć się wszystkiego dokładnie.
— Naturalnie, nie wystarczy przecież gapienie się w górę i podziwianie samolotów.
— Jabym chciał się wogóle zapisać dc szkoły szybowcowej
— szepnąłem.
— A czy są takie?
— Naturalnie.
— Mnie się zdaje, że latanie na szybowcu, to tylko zabawka
— powiedział Stefek.
— Dlaczego?
— zapytałem, bo właśnie latanie na szybowcu pociąga mnie najbardziej.
— Przecież to jednak nie może mieć przyszłości. Przecież szybowiec nie posiada motoru, więc nie może się długo utrzymać w powietrzu.
— A jednak utrzymują się na szybowcach coraz dłużej
— dawniej były rekordy kilkunastu minut, a dziś można się już utrzymać kilkadziesiąt godzin. A przytem, czy nie wiesz, że projektowane są pociągi powietrzne, składające się właśnie z szybowców.
— Nie, nie wiedziałem
— przyznał Stefek.
— Widzicie, jak mało wiemy, a przecież powinniśmy to wszystko wiedzieć dokładnie
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Ani ja!
— To nas interesuje.
— Możemy się nauczyć.
— A więc zawiązujemy kółko.
— Myślę, że najlepiej będzie tak
— zawołała Marysia.
— Poproszę pana Ryszarda, aby nam pomógł. On nam chętnie wszystko wyjaśni, powie jakie książki czytać, gdzie można się czego nauczyć, co można obejrzeć i t. p.
Doskonale!
— Kiedy!?
— Jak najprędzej! ~ Musimy także polecieć.
— Ja już latałem
— powiedziałem z dumą.
— Tlak, to prawda, latałeś przecież do Lwowa.
Wiedzieli o tem wszyscy, bo w swoim czasie, było to półtora roku temu, gdy wróciłem z rodzicami samolotem ze Lwowa, to opowiadałem o tem bar
-dz o szczegółowo. Ale jakoś wtedy nie wywarło to takiego wrażenia, jak teraz. Musiałem kilka razy odpowiadać na pytania, co czułem, czy się nie obawiałem i t. p.
-
— A więc zabieramy się do poważnej pracy!
— Do pracy!
— zdziwił się Stefek.
— Pewnie, że do pracy, która jednocześnie będzie przyjemnością!
— Dobrze, zabieramy się.
— I będziemy urządzali zebrania lotnicze?
— Tak.
— No, to świetnie. A teraz prędko, zobaczymy kto mnie dogoni?
I Marysia, jak szalona pobiegła szybko przed siebie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Dzisiaj powocfa mi się od rana. Przedewsoyst« fr iem w szkole dostałem czwórkę z iaciny. Łacina zaś to moja słaba strona. Nie lubię łaciny z całej duszy i z trudem zdobywam trójkę, chociaż na
-ogół uczę się dobrze. Coprawda, wczoraj kułem się słówek i gramatyki zawzięcie. Nie wierzyłem jednak, że otrzymam dobry stopień i wciąż powtarzałem, że to wszystko jedno, bo ponad trójkę napewno nie dostanę. Okazało się jednak, że jest inaczej. Umiałem lekcję bardzo dobrze, omyliłem wę może dwa razy wszystkiego i dostałem czwór
-kę. Naturalnie, Marysia będzie tiiumfować, bo to ona właśnie dowodziła, że jeżeli nauczę się porządnie, to napewno będę umiał. No, i jak zwykle, miała słuszność. Potem odpowiadałem z al
gebry i dostałem piątkę, czyli bardzo dobrze. Ale to nic dziwnego, matematyka należy do moich ulubionych przedmiotów. Najlepiej lubię matematykę, geografję i rysunki. Stefek także jest mocny w matematyce, a Olek celuje w polskim i właśnie w łacinie, czego nie mogę zrozumieć. Olek w ogóle uczy się najlepiej z nas wszystkich, bo hi
-slorję także dobrze umie, ja zaś zawsze plączę się w datach, a Stefek wogóle nie lubi opowiadać i najważniejsze fakty streszcza w krótkich zdaniach.
Jednem słowem, w szkole powiodło mi się nie
-naj gorzej. Po szkole zaś przybiegła zadyszana, jak zwykle, Marysia (jej S2koła znajduje się naprzeciwko naszej, na tej samej ulicy) i wołała już zdu
-leka: ~ Marku, czy masz dużo lekcji na jutro?
— Nie, troszeczkę.
— To świetnie się składa.
— Dlaczego?
— Bo ja też mam niewiele.
— Pójdziemy więc na spacer?
— Nie, lepiej jeszcze. Mam ulgowe bilety do kina.
— To pysznie. A na co?
— A właśnie, na co? Wyobraź sobie, że na film lotniczy. Skoro interesujemy się lotnictwem, to przecież powinniśmy przedewszystkiem chodzić na filmy lotnicze.
— Naturalnie. Czy to są bilety na „Nocny lot”?
— Właśnie.
— Doskonale.
— Czy to tylko dozwolone dla młodzieży?,
— Trzeba zobaczyć.
Na szczęście film był dozwolony dla młodzieży, nie mieliśmy więc żadnych przeszkód. Coprawda, Stefek mruczał pod nosem, że moglibyśmy do kina chodzić w święto, gdy wszyscy porządni ludzie mają czas, lecz było to spowodowane zwyczajną zazdrością, bo on miał dziś lekcję francuskiego i nie mógł popołudniu wyjść z domu. Olek był także zajęty, pomaga przygotowywać lekcje małemu kuzynowi z pierwszej klasy i już się z nim na dzisiaj umówił. Zresztą, mieliśmy tylko dwa bilety ulgowe.
Popołudniu spotkaliśmy się więc przed kinem i weszliśmy bez żadnych przeszkód. Na nadprogram wyświetlano aktualności z całego świata. Ogromnie lubię takie nadprogramy. Przyjmujemy je zawsze jako coś zwykłego, a przecież to jest jednak nadzwyczajne, że widzimy na własne oczy i nietylko widzimy, a także słyszymy to Wszystko, co się dzieje na całym świecie. Możnaby pomyśleć poprostu, że dla kina nie istnieje czas ani przestrzeń. Siedzimy sobie wygodnie w kinie i widzimy z całą dokładnością, ofiary powodzi w Ameryce, Wyścig samochodów we Francji, zabawę na plaży w Ostendzie. Jednem słowem, wszystko, wielkich ludzi, nadzwyczajne rekordy, nowe wynalazki. Niema co, kino jest czemś wspaniałem, doszedłem do wniosku i szepnąłem o tem Marysi. Skinęła poważnie głową:
— Naturalnie, że jest wspaniałe! Ogromnie lubię chodzić do kina i podziwiać „gwiazdy”.
— A ty, Marysiu, nie chciałabyś zostać „gwiazdą”?
Marysia oburzyła się.
— Mówię ci przecież, że chcę zostać adwokatką, a nie „gwiazdą”.
To prawda, skoro Marysia coś postanowiła, to napewno nie zmieni zdania. Jestem pewny, że zrobi tak, jak sobie ułożyła, może się nawet wsławi czemś niezwykłem i bez wahania pokona wszystkie, najtrudniejsze nawet przeszkody.
Tymczasem zaczął się film. „Nocny lot” podług powieści, którą muszę koniecznie przeczytać, bo film podobał mi się niezmiernie. Marysi też. Treść filmu jest osnuta na tle pierwszych lotów nocnych w Ameryce, gdy nie było jeszcze komunikacji powietrznej nocnej i gdy latanie w nocy przedstawiało duże niebezpieczeństwo. Widziałem kilka filmów lotniczych, które mi się bardzo podobały, ten jednak był zupełnie inny. Tamte wszystkie osnute były na tle wojennem. Występowali lotnicy żołnierze, którzy zwalczali wroga. „Nocny lot” przedstawia ludzi cywilnych, którzy jednak są także bohaterami, gdyż narażają własne życie. Widzimy na ekranie kilku pilotów, każdy jest zupełnie inny i każdy musi wypełnić swój obowiązek do końca. Jeden z nich ginie, gdyż zabrakło mu w ostatniej chwili benzyny, którą stracił, zabłądziwszy podczas burzy. Jest to natprawdę wstrząsająca scena, gdy żona oczekuje go napróżne, siedząc przy stole nakrytym na dwoje osób. Jednocześnie zaś widzimy, że życie niebezpiecznie chorego małego dziecka, zależne jest od przylotu innego lotnika, gdyż ten ma przywieźć dla szpitala świeży zapas surowicy. Lotnik zdążył przybyć w parę, dziecko zostało ocalone i wtedy rozumie^ my cel i konieczność tych nocnych lotów, tego pośpiechu, narażania się na niebezpieczeństwo.
Rozumiemy także surowość i niezłomny upór zwierzchnika tych pilotów dyrektora lińji powietrznej, który opiera się wszystkim i nie pozwala na przerwanie lotów nawet w obliczu poważnego niebezpieczeństwa.
Nie umiem zresztą tego wszystkiego tak dokładnie opisać, wiem tylko, że film podobał mi się bardzo, podobała mi się zwłaszcza ta myśl przewodnia, że lotnik w czasie pokoju także jest narażony na ciągłe niebezpieczeństwo, że dla dobra ludzkości walczy, naraża się i nie cofa przed ni
-czem.
Tak, film podobał mi się ogromnie. Z prawdzi
-wem wzruszeniem śledziliśmy losy poszczególnych bohaterów, a potem, gdyśmy wyszli z kina nie przestawaliśmy o nim mówić przez całą drogę.
Odprowadziłem Marysię, a sam poszedłem do domu. Czułem jednak, że muszę się jeszcze wygadać, a o tej porze nie będę w domu mógł z nikim mówić, bo ojciec zajęty przyjmowaniem pacjentów, a mamusi jeszcze niema. Poszedłem więc do Olka. Olek skończył właśnie przed chwilą lekcję ze swoim małym kuzynem i bardzo się ucieszył.
— A właśnie, chciałem iść do ciebie.
— Tak sobie myślałem i dlatego przyszedłem.
— Dobry obraz?
— Wspaniały!
— Wojenny?
— Nie, wyobraź sobie, że nie.
Musiałem mu opowiedzieć całą treść filmu i kto grał i jak grał i jaki był nadprogram.
— Pójdę w niedzielę
— zdecydował Olek.
— Idź koniecznie, to wspaniały film.
— Pójdę, lubię dobre filmy.
— A ten jest i dobry i lotniczy.
— Zobacz, wypisałem już sobie wszystkie książki o lotnictwie, które chcę przeczytać.
Olek przysunął mi kartkę papieru i rzeczywiście zobaczyłem powypisywane tytuły „O władzę nad błękitami”. „Zwycięstwo polskich skrzydeł”, „Szkoła orląt”, „Żwirko i Wigura” i t. p.
— To nie wszystkie jeszcze obiecano mi w L. O. P.’ie podać resztę tytułów, chcę wszystko przeczytać, co istnieje w tej dziedzinie.
— Ja także.
— Możesz sobie przepisać tytuły.
— Dobrze.
Wziąłem kartkę i przepisałem sobie do notesu tytuły.
— Wiesz3 „Szkołę orląt” znam.
— Ja też znam, ale bardzo lubię tę książkę, więc przeczytam chętnie znowu.
— A możebyśmy wogóle utworzyli sobie biblioteczkę lotniczą?
— To dobry pomysł, ale...
— Wiesz, nacgół te Książki nie są drogie, a moglibyśmy mieć wspólną biblioteczkę.
— Właśnie taką lotną...
— No, tak, nas jest trzech, Marysia czwarta, tymczasem mielibyśmy wspólną, a potem moglibyśmy się zczasem rozdzielić.
— Tak, na początek każdy kupiłby po jednej książce i już mielibyśmy cztery.
— Ale to nie wystarcza. Musimy także wycinać sobie to wszystko, co się pisze w gazetach o lotnictwie.
— I zaabonować „Lot polski”.
— Naturalnie.
— U nas nawet jest dosyć dużo numerów, trze
-baby tylko skompletować.
— A wycinki będziemy naklejać do jednego bruljonu.
— Żebyśmy tylko nie wycinali tych samych.
— Nie, umówimy się kto, z jakiej gazety wycina.
— Możemy także zbierać fotografje lotnicze.
Rycerze przestworzy 3 33
— I wiersze.
— Wspaniale!
— Jednem słowem, zakładamy sobie wielką bi
-bljotekę.
— I zbiory lotnicze.
— Ale teraz trzeba o tem powiedzieć Stefkowi.
— Zatelefonujemy mu.
— Nie, chodźmy lepiej do niego!
— Chodźmy.
W dziesięć minut później byliśmy już u Stefka i nie daliśmy mu dojść do słowa, opowiadając o naszych nowych planach. Naturalnie, Stefkowi podobało się to bardzo, chociaż jednocześnie złościł się, żeśmy to wymyślili bez niego.
— Możemy także założyć sobie modelarnię.
— Jakto?
— A tak, możemy robić modele samolotów. Kiedyś robiłem je bardzo dobrze.
— Ja także.
— Ja też.
— No, widzicie.
— Ale to już dla nas za dziecinne.
— Ja chcę budować prawdziwy samolot.
— To nie takie łatwe.
— Wstąpię do szkoły szybowcowej.
— Jeszcze jesteś za młody, trzeba mieć skończone szesnaście lat.
— Nie, piętnaście.
— A ja ci mówię, że szesnaście.
— Właśnie, że piętnaście.
— A jeżeli nawet piętnaście, to i tak ci brakują dwa lata.
Zmieszałem się trochę.
— No, niecałe dwa laita.
— To wszystko jedno.
— A tymczasem trzeba się jaknajszybciej porozumieć z tym znajomym rodziców Marysi z tym lotnikiem, panem Ryszardem.
— Marysia obiecała, że zaprosi nas w niedzielę 1 że on wtedy będzie..
— W każdym razie zaczęliśmy już działalność lotniczą.
Stefek roześmiał się.
— Wspaniały jesteś!
— Dlaczego się śmiejesz.
— Bo ci się wydaje, że dlatego, bo byłeś w kinie na filmie lotniczym, to już zdziałałeś Bóg wie co dla lotnictwa.
Musiałem mu przyznać słuszność i roześmiałem &ię także.
— No, to zacznijmy coś naprawdę robić.
— Ale co?
— Dajcie gazetę. Wytniemy to, co znajdziemy o lotnictwie.
— Doskonale.
Rzeczywiście, w pół godziny później mieliśmy już naklejone w nowym bruljonie pierwsze wzmianki o ostatnich wynalazkach w dziedzinie lotnictwa.
— A nasze kółko powinno mieć swoją nazwę.
— To prawda.
— Proponuję nazwę „Rycerze przestworzy” — zawołał Olek.
— Doskonale!
Nazwa „Rycerze przestworzy’* została przyjęta z entuzjazmem. t
ROZDZIAŁ CZWARTY
W niedzielę Marysia zaprosiła nas do siebie. Przyszliśmy trochę mimowoli onieśmieleni, bo wiedzieliśmy, że będzie obecny ten pan Ryszard. Nikt z nas nie znał osobiście żadnego lotnika, więc byliśmy przejęci doniosłością chwili. Pozatem wiedzieliśmy, że ten pan jest przyjacielem rodziców Marysi, więc wyobrażaliśmy sobie kogoś zupełnie poważnego i dorosłego.
Tymczasem w pokoju Marysi siedział wysoki, bardzo młodo wyglądający blondyn w sportowem ubraniu. Wcale nie robił wrażenia zupełnie „dorosłego”. Wyglądał raczej na młodziutkiego studenta. Był przytem bardzo wesoły i przyjacielski. To też, gdy się okazało, że to właśnie on jest owym panem Ryszardem, nasze onieśmielenie znikło zupełnie.
— Słyszałem, że będę miał do czynienia z „rycerzami przestworzy”
— powiedział, śmiejąc się.
— A tak!
— To się rozumie samo przez się
— odpowiedzieliśmy wszyscy jednocześnie.
Pan Ryszard roześmiał się swoim młodzieńczym śmiechem i powiedział:
— Bo, że Marysia zostanie dzielnym sportowym pilotem, o tem wcale nie wątpię.
— A my nie?
— zapytał Stefek.
— Zobaczymy, przekonamy się o wszystkiem.
— Pan Ryszard obiecał, że nam pomoże
— zagaiła posiedzenie Marysia
— możecie się go o wszystko pytać.
Skorzystaliśmy natychmiast z tego pozwolenia i zasypaliśmy pana Ryszarda całą masą najrozmaitszych pytań. A więc, czy to prawda, że będą szybowcowe pociągi powietrzne, ile lat trzeba mieć, aby wstąpić do szkoły szybowcowej, kto uchodzi dziś za najlepszego lotnika, jaki gaz jest najszkodliwszy, ile benzyny może zabrać ze sobą największy aeroplan, czy każdy powinien sobie kupić maskę gazową, jaka książka z zakresu lotnictwa jest najciekawsza i t. d. i t. d.
Pan Ryszard z początku starał się odpowiadać na to wszystko, wreszcie jednak zrozumiał, że w ten sposób nie da sobie rady.
— Poczekajcie chwileczkę
— wołał.
Myśmy jednak nie chcieli czekać, chcieliśmy o wszystkiem odrazu wiedzieć.
— Poczekajcie, mówcie poporządku.
Nic to jednak nie pomagało. Mówiliśmy wszyscy razem, pytaliśmy się, dawaliśmy sobie samo odrazu odpowiedzi, przerywaliśmy sobie nawzajem.
— Poczekajcie, sam wam wszystko opowiem.
— No, chłopcy, uciszyć się
— zawołała nagle groźnie Marysia, która zresztą przed chwilą pytlowała najwięcej.
— Sama przecież najwięcej mówisz!
— Wcale nie, chciałam się tylko dowiedzieć, ile jest kobiet lotniczek?
— Myśmy też chcieli tylko czegoś się dowiedzieć.
— Ale teraz uspokójcie się.
— Cisza, chłopcy!
Uspokoiliśmy się wreszcie i wtedy pan Ryszard zabrał głos.
— A więc tak
— powiedział
— chcecie poważnie zainteresować się lotnictwem?
— Tak!
— Chcemy!
— Marzymy o tem!
— Pragniemy!
— Dobrze, widzę, że macie pewne wiadomości, żeście coś nie coś czytali, coś nie coś słyszeli, widzieli w kinie i t. p. Prawda?
— Tak!
— Ale to za mało. Wasze wiadomości są nieuporządkowane, chaotyczne i nie stanowią razem całości.
— To prawda!
— Więc co zrobić?
— Uporządkować je poprostu.
— Ale jak, proszę pana!
— Ja wam pomogę! Przedewszystkiem dostarczę wam materjał do pracy. Otrzymacie książki, broszury, artykuły. Przeczytacie sobie to wszystko i w ten sposób poznacie historję lotnictwa, zastosowanie lotnictwa podczas wojny światowej, zastosowanie lotnictwa w życiu cywilnem, codzien
-nem. Przeczytacie sobie o gazach.
— O szybowcach
— powiedziałem.
— O szybowcach także. Wogóle podzielimy to później na działy. Właściwie to każdy z was powinien sobie opracować jakiś dział, napisać na ten temat referat, który później na zebraniu przeczyta. Tak byłoby najlepiej.
— Jabym chciał pisać o tych wszystkich ludziach, którzy się poświęcili lotnictwu
— zawołał Olek.
— Mnie najbardziej interesują szybowce!
— powiedziałem.
— A mnie lotnictwo wojenne
— mówił Stefek.
— A mnie wogóle wszystko interesuje
— oświadczyła Marysia.
— Poczekajcie, podzielimy to jakoś. Olek zajmie się w takim razie historją lotnictwa i przygotuje pierwszy referat.
— Doskonale!
— Stefek zajmie się lotnictwem podczas wojny światowej, a Marysia obroną przeciwlotniczą. Marek otrzyma szczegółową broszurę o szybownictwie i wogóle o lotnictwie sportowem. A potem znowu sobie podzielimy. Dobrze?
— Doskonale!
Byliśmy szalenie zadowoleni z tego planu i gotowi byliśmy natychmiast zabrać się do roboty i siedzieć nad temi referatami, chociażby przez noc całą.
— Jak często będziemy mieli zebrania?
— Dwa razy na tydzień.
— Za dużo.
— Będzie wam to przeszkadzać w codziennych Łajeciach. Przecież teraz macie szkołę.
— A więc podczas roku szkolnego raz na tydzień, a podczas wakacji dwa razy!
— Też za dużo, raz na dziesięć dni.
— I co dziesięć dni ktoś> wygłosi referat.
— A jeżeli będą wyświetlać film lotniczy to na niego pójdziemy!
— I jeżeli będzie odczyt o lotnictwie to też pójdziemy.
— Przez rad jo są często odczyty.
— Będziemy razem słuchać.
— I jeżeli przyleci jakiś znany lotnik, to pójdziemy
-wszyscy na lotnisko.
— Ze mną zwiedzicie instytut aerodynamiczny, warsztaty szybowcowe i t. p.
— obiecał pan Ryszard.
Przez dobrą godzinę wyobrażaliśmy sobie, co wszystko zrobimy i co wszystko zobaczymy.
— Słuchajcie
— zawołała nagle Marysia
— czy wiecie, że pan Ryszard był w Berlinie podczas poprzedniego Challange’u i widział na własne oczy zwycięsi w o Żwirki i Wigury.
Natychmiast zapomnieliśmy o wszystkiem in
-nem.
— Doprawdy?
— Proszę pana, widział pan to wszystko?
— Proszę, niech nam pan opowie, jak to było
-prosiliśmy nieśmiało, ale jednak gorąco i uporczy
-wie.
Pan Ryszard nie dał się zresztą długo prosić.
— Naturalnie, że wam opowiem, bo nie zapomnę tej chwili nigdy, to było coś zupełnie niezwykłego...
Zamyślił się i mówił dalej, jakgdyby przed chwilą ujrzał w wyobraźni to wszystko, co wtedy przeżył:
— Na lotnisku w Tempelhofie znajdowały się wtedy tysiące ludzi, nieprzebrany tłum poprostu. Moc samochodów. Wszędzie kręcili się operatorzy filmowi, fotografowie. Wokoło widać było sztandary wszystkich państw, które brały udział w zawodach. Na podjum znajdowali się oficjalni przedstawiciele władz niemieckich. Trudno sobie wyobrazić to podniecenie i napięcie tłumu. Oczy wszystkich błyszczały, głowy były podniesione ku górze. Wiedzieli wszyscy, że ten samolot, który ukaże się pierwszy nad lotniskiem i na oczach pu
bliczności niinie lihję celu, będzie właśnie samolotem zwycięskim. Oczekiwali wszyscy z zapartym oddechem.
— A po czem się poznawało czyj to samolot?
-zapytała Marysia, lecz zanim pan Ryszard zdołał jej odpowiedzieć, już Stefek zawołał z oburzeniem:
— Nie pamiętasz, przecież samolot Żwirki i Wigury był górnopłatowcem, a samoloty niemieckie dolnopłatowcami.
— Ach, prawda, nie pamiętałam
— powiedziała zawstydzona Marysia.
— Tak
— ciągnął w dalszym ciągu pan Ryszard
— polski samolot był górnopłatowcem, to też, gdy ujrzeliśmy maleńki punkcik na horyzoncie, wpatrywaliśmy się weń z niepokojem dolnopłatowiec, czy górnopłatowiec? Niczyje słowa nie potrafią zresztą opisać naszego wzruszenia, gdy się okazało, że jest górnopłatowiec. Wiedzieliśmy już, że Żwirko zwyciężył.
A potem niemiecki Aeroklub ogłosił oficjalnie wynik zawodów. Z megafonów słychać było nazwisko Żwirki, a w chwilę później orkiestra grała nasz hymn narodowy, odkrywały się wszystkie głowy. Trudno sobie wyobrazić chwilę bardziej podniosłą i uroczystą. Nie zapomnę jej nigdy.
Rozumieliśmy go dobrze, bośmy sami na tegorocznym challenge’u przeżyli podobne wrażenia!
— Jaki pan szczęśliwy, że pan był wtedy.
— Myśmy tutaj witali Żwirkę i Wigurę, gdy przylecieli do Polski.
— Tak, byliśmy na lotnisku.
— Mam nawet zasuszony kwiatek, który spadł z jego bukietu — mówi Marysia cichym głosem, jakgdyby wstydząc się tego sentymentalnego czynu.
— I pomyśleć, że zginęli tak zaraz potem.
— Po takiem wspaniałem zwycięstwie!
— Tak młodo!
Zamyśliliśmy się wszyscy nad zmiennością losu. Pamiętaliśmy przecież dokładnie ów dzień, gdy nagle nadzwyczajne dodatki rozgłosiły straszliwą wieść. Tacy byliśmy przecież wszyscy dumni ze Żwirki i Wigury, wydawało się każdemu, że zna ich osobiście i naprawdę każdemu z nas byli drodzy i blizcy. I nagle nie było już ich! Zginęli śmiercią lotnika. Odeszli, odlecieli na zawsze. Minęło już tyle czasu od tej chwili, a wciąż wydawało nam się, jakgdyby to się stało dopiero co. Miałem wyraźnie przed oczyma te twarze widoczne w ciągu kilku dni na każdym kroku. Zamyśloną, skupioną twarz Wigury i uśmiechniętą radosną twarz Żwirki. Tacy byli młodzi, tacy pełni radości życia, tak ładnie los się do nich uśmiechnął i nagle
— zginęli!
Zginęli i jedynem pocieszeniem były słowa „zginęli śmiercią lotnika”.
Milczeliśmy wszyscy bardzo długo. Ściemniło się tymczasem w pokoju i dopiero lampa, którą Marysia zapaliła, rozświetliła ciemności i zmusiła nas do ocknięcia się.
— A węc, moi drodzy, jak widzicie zawód lotnika nie jest taki spokojny i bezpieczny.
— Wiemy o tem i dlatego zachwycamy się lotnikami
— oznajmiła Marysia poważnie.
— No, więc dobrze, w takim razie zabierzcie się do porządnej pracy.
— Ach, zawsze trzeba jednak pracować
— skrzywił się komicznie Stefek.
— Tak, niema na to rady.
— Jutro postaram się dostarczyć wam trochę książek do czytania.
— A za dziesięć dni urządzimy pierwsze zebranie!
Potem pan Ryszard poszedł do jadalni, do rodziców Marysi, a myśmy zostali sami i przez dłu
gą drwię rozmawialiśmy o tem, jaki on jest miły i prosty, jak się nie czuje wcale, że jest dorosły, jak rozmawiał z nami przyjacielsko i swobodnie. Postanowiliśmy także, że na przyszły raz poprosimy go, aby nam coś opowiedział o swoich lotach.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Przez cały niemal ostatni tydzień leżałem. Prze
— * ziębiłem się na wycieczce. Dzień był coprawda słoneczny i ciepły, gdyśmy wyruszali za miasto ze szkołą. Potem jednak zgrzałem się strasznie, bo biegałem dużo, napiłem się wody, a wieczorem, już po powrocie, wybiegłem z domu bez palta, chociaż się ochłodziło i deszcz trochę kropił. Widocznie przeziębiłe*m się wtedy, bo nazajutrz bolało mnie gardło i miałem gorączkę, która trwała przez kilka dni.
Nie lubię leżeć w łóżku. Ze względu na gorączkę nie dopuszczano do mnie ani Stefka ani Olka, ani Marysi, nudziłem się też porządnie. Pocieszyły mnie dopiero broszurki, które mi przysłała Marysia i ostatni numer „Lotu Polskiego”. Naturalnie, zabrałem się z zapałem do czytania.
Pierwsza broszurka przedstawiała możliwości przyszłej wojny, opisywała okropne działanie gazów, bombardowanie miast, konieczność orjento
-wania się w tem wszystkiem.
Może pod wpływem podwyższonej temperatury miałem tej nocy okropny sen, tak wyraźny, jakby to się działo na jawie.
Śniło mi się, że wokoło rozlegają się wycia syreny i dźwięk dzwonów. Były to sygnały alarmowe. Wybiegłem tak, jak stałem, to jest w koszuli nocnej na ulicę i ujrzałem biegnących w panice ludzi.
— Uciekaj, uciekaj
— wołali
— cały teren jest zagazowany.
Zadrżałem, ale jak to we śnie czasem bywa, nie miałem siły, aby się poruszyć z miejsca, stałem jak przykuty do ziemi.
— Uciekaj
— krzyknął ktoś za mną
— uciekaj.
W tej samej chwili ujrzałem olbrzymi samolot na niebie, a potem odłączającą się od niego bombę, która pędziła wprosi na mnie. Wówczas zacząłem biedź przed siebie, jaknajdalej, byleby tylko uciec przed tą bombą, która leciała w powietrzu, Jeciala wciąż w moim kierunku. Wreszck
Rycerze przestworzy 4 49 udało mi się ją wyminąć. Po chwili rozległ się przeraźliwy huk i na miejscu, na którem poprzednio stałem, znajdowała się teraz ogromna dziura, a domy wokoło waliły się z trza skiem. Uciekałem wciąż przed siebie. Wyciągnęła się ku mnie jakaś ręka i podała mi maskę gazową. Usłyszałem czyjś szept:
— Włóż prędko maskę, bo teren jest zagazowany, włóż prędzej maskę.
Ręka znikła, szept umilkł, a ja pozostałem sam, trzymając mocno maskę przeciwgazową. Usiłowałem ją włożyć, ale nie umiałem, nie wiedziałem, jak to należy uczynić, jednocześnie czułem, jak ogarnia mnie przerażenie, przypomniałem sobie, że luizyt jest gazem żrącym, parzącym, że iperyt nazywają królem gazów, że wynaleziono ostatnio niezmierną ilość nowych nieznanych gazów. Myślałem sobie, że każdy z tych gazów może mnie za chwilę otruć, że zaraz upadnę bezwładny, uduszony, nieprzytomny, dlatego tylko, bo nie nauczyłem się zawczasu, jak należy zakładać maskę.
Przypomniałem sobie, że iperyt ma jako znak żółty krzyż i oto ujrzałem wszędzie przed sobą żółte krzyże. Znaczyły się wszędzie, wszędzie. Prze
-demną, na ziemi, wokoło na murach domu, na
wet w powietrzu w wzrastającej mgle widać było wyraźnie wielkie, żółte krzyże.
Czułem, że brak mi tchu, że za chwilę stracę przytomność. I nagle znowu czyjś głos zawołał:
— Uciekaj do schronu, uciekaj do schronu.
Wiedziałem jakoś, że schron znajduje się niedaleko, i że muszę tylko zdążyć, aby zbiedz do niego. Biegłem więc co siły.
Tymczasem niebo pokryło się poprostu samolotami. Ileż ich było! A co chwila przybywały nowe. Wiedziałem, wiedziałem, że wszystkie te samoloty przybyły, aby zniszczvć miasto, aby je zbombardować.
I nagle ujrzałem przed sobą wielką żółtą chorągiew. Była to chorągiew L. O. P.’u i jednocześnie ujrzałem znaczek L. O. P.’u, mały metalowy samolocik, były to te znaczki, które sprzedawano podczas tygodnia Lotniczego, mam taki przypięty do szkolnej kurtki. Teraz te znaczki zaczęły unosić się w górę. A wznosząc się, zwiększały się z każdą chwilą. I oto zamieniały się w najprawdziwsze samoloty, które zabrały się natychmiast do obrony. Zwinnie i szybko zaczęły napastować samoloty nieprzyjacielskie. Przelatywały wokoło, wyginały się w najrozmaitszych karkołomnych skokach, o
-strzeliwały je.
Znowu słychać było huk, lecz teraz nie bałem się jakoś wcale. Już wiedziałem: Posiadamy przecież własne samoloty, i te nas obronią.
Potem, jak to we śnie bywa, znalazłem się nagle w zupełnie innej stronie, siedziałem w jakiejś piwnicy zatłoczonej ludźmi. Wszyscy mieli na sobie mask! gazowe, a jakiś skaut pokazywał mi z pogardliwą miną, jak należy imskę założyć.
— Powinieneś wiedzieć, jak to się robi
— powiedział
— założyłeś przecież kółko lotnicze.
Jego pogardliwa mina złościła mnie, lecz wiedziałem, że ma słuszność. To było idjotyczne, że nie potrafiłem założyć porządnie maski,
— Pewnie nie wiesz także, że zakażone gazem tereny, trzeba po walce odkazić.
— Wiem o tem doskonale
— odpowiedziałem wyniośle.
— Jeżeli wiesz doskonale, to idź, zaimij się tem trochę.
To mówiąc, wypchnął mnie z piwnicy. Znalazłem się znowu na ulicy, pokrytej kłębami dymu. Śród tego dymu uwijali się dziwaczni ludzie, wszyscy w maskach i przenosili na noszach rannych i zagazowanych.
— Nikt pojęcia niema, jak się zachowywać
-mruknął jeden z sanitarjuszy.
Spojrzałem w górę i ujrzałem, że nasze samoloty zwyciężyły. Po chwili nie było na niebie śladu nieprzyjaciela, a samoloty lądowały spokojnie i natychmiast potem zamieniły się znowu w znaczki metalowe L. O. P.
-u.
— Jak to się stało?
— zapytałem głośno.
Nie otrzymałem jednak odpowiedzi, bo właśnie obudziłem się. Przez długą chwilę siedziałem na łóżku oszołomiony. Sen był taki wyraźny, że mi
-mowoli wyjrzałem przez okno na ulicę, aby przekonać się, czy wszystko jest w porządku i czy nie ujrzę jednak wielkiej dziury, uczynionej przez rzuconą z samolotu nieprzyjacielskiego bombę. Lecz nie, wszystko znajdowało się jak zwykle na swojem miejscu. Sen był widocznie tylko snem i nic nam nie groziło.
— Ale jednak trzeba się nauczyć obchodzić z maską i wogóle wiedzieć, jak się zachowywać podczas ataku gazowego
— pomyślałem.
Powiedziałem o tem Olkowi, gdy mnie przedwczoraj odwiedził.
— Naturalnie, musimy podczas wakacji przejść taki kurs przeciwkogazowy i lotniczy
— zgodził się ze mną.
Opowiedziałem mu o moim śnie. Słuchał z zaciekawieniem i przypuszczał, że coś nie coś dodaję, gdy go jednak zapewniłem solennie, że mówię mu’ szczerą prawdę, uwierzył mi i powiedział tylko:
— Powinieneś zapisywać takie sny, to bardzo zajmujące.
— Ale przecież niecodziennie mi się śni coś takiego

— W każdym razie w twoim śnie było dużo prawdy,
— Jakto?
Ano tak, te samoloty, które wyrosły ze znaczków L. O. P. P.
— to przecież tak jest naprawdę. Dzięki nim rozwija się się, rośnie nasze lotnictwo.
— Masz słuszność, nie zwróciłem na to uwagi.
Olek jest bardzo zamyślony. Ma, jak twierdzi, dużo roboty ze swoim referatem. Pokazywał mi całą plikę notatek, które porobił ostatnio. Bo trzeba przyznać że Olek jest wyjątkowo sumienny i jak się czemś zajmuje, to z całego serca. Teraz także poprzepisywał sobie całe zdania, porobił cytaty, ułożył plan, oznaczył cyframi nazwiska i wszyst
ko to układa tak porządnie, jak dla wypracowania szkolnego. Coprawda jemu to idzie łatwiej, niżby szło szło komu innemu, bo przecież Olek ma zdolności pisarskie, najlepiej w klasie pisze wypracowania polskie, a nawet sam pisuje niekiedy wiersze i opowiadania, które czyta nam w największej tajemnicy i które, według nas, dowodzą niezbicie c jego nadzwyczajnej przyszłości.
— A nie nudzi cię ta praca?
— zapytałem.
— O nie, to wszystko jest nadzwyczaj ciekawe. Wiesz, wczoraj przez cały wieczór myślałem, musiałem poprostu myśleć o tych wszystkich ludziach, którzy tak bez wahania poświęcali się w imię wiedzy. Bo przecież większo, ć z nich zginęła. A jednak nie odstraszało to wcale następców. Przeciwnie nawet. Wydawać by się mogło, że wzmagała się jeszcze ich zaciętość, że właśnie postanowili mimo wszystko opanować powietrze, oderwać się od ziemi.
— Tak, to prawda.
— I pomyśl jakie to ładne marzenie. Człowiek, który chce koniecznie przypiąć sobie skrzydła. Ach, nie chcę ci teraz opowiadać tak szczegółowo, ale opiszę to w moim referacie, ileż przeszkód musieli zwalczać, przecież uważano ich za czarodziei, za... no, przekonasz się zresztą sam.
Oczy mu błyszczały, gdy mówił o tem. Był przejęty i wzruszony.
Po chwili powiedzał nieco cichszym głosem, jak
-gdyby się wstydząc.
— I wiesz
— mam taki dziwny pomysł na opowiadanie lotnicze, chcesz abym ci opowiedział?
Chcę, naturalnie, opowiadaj.
— Ale nie powtórzysz nikomu?
— Nie, nie powtórzę.
— Więc, słuchaj. Chcę napisać takie opowiadanie o lotniku, który zawsze zwyciężał we wszystkich zawodach i niczego się nie bał. Taki był nieustraszony i niezwyciężony. A ostatnio wybrał się wr jakąś bardzo trudną podróż, wiesz jakiś przelot bardzo trudny. Z tego przelotu nie wrócił więcej. Wszyscy go szukają i niema o nim żadnej wieści. I wreszcie wszyscy rozumieją, że musiał zginąć i nie wróci więcej, bo przecież gdyby nawet spadł i zachorował i znajdował się w jakiejś głuchej wsi, to już dosyć czasu minęło, aby mógł dać o sobie znak życia. Więc wszyscy wiedzą, że on już nie żyje, a tylko matka nie wierzy w to i jest pewna, że nic złego mu się nie stało. I wciąż czeka na jego powrót i nie wierzy, że nie żyje. Nie chce się nawet martwić, mówi tak o nim jak o żywym i wciąż wygląda przez okno i patrzy, idzie na lotnisko i oczekuje jego powrotu. A on nie wraca. Ale wobec matki nie mówi się nigdy o jego śmierci. I dopiero raz ktoś nieostrożnie powiedzał, że lotnik już nigdy nie wróci. Ale matka nie martwi się wcale, bo wierzy, że on poprostu pojechał daleko; wierzy, że on na swoim samolocie poleciał wprost do nieba. Rozumiesz?
Patrzyłem na Olka z podziwem. Skąd on miewa zawsze takie nadzwyczajne pomysły?
A Olek mówił tymczasem w dalszym ciągu.
— I jeszcze mam taki pomysł na opowiadanie o lotniku, który nie mógł po katastrofie lotniczej więcej latać. I wtedy ten lotnik skorzystał z nieuwagi kolegów i poleciał sam w górę, bo nie chciał umierać na ziemi, bo chciał koniecznie zginąć śmiercią lotnika. Rozumiesz?
Oczy błyszczały mu coraz bardziej a ja patrzyłem na niego z prawdziwym podziwem. Tak, ten Olek, miewa takie niezwykłe pomysły. Poprostu zazdroszczę mu niekiedy jego wyobraźni. On napewno będzie poetą, albo literatem.
— I jeszcze,
— mówił Olek, ale właśnie weszła do pokoju mamusia i prz
-yuiosła nam podwieczorek, więc Olek umilkł bo nie lubi nikomu opowiadać o tem, co zamierza napisać.
Rozmawialiśmy jakiś czas z mamusią, potem zjedliśmy podwieczorek, a potem zapomnieliśmy na chwilę o lotnictwie i rozmawialiśmy o szkole. Wreszcie zrobiło się późno i Olek poszedł do domu. Ciekaw jestem bardzo jak napisze ten swój referat i jak wogóle odbędzie się nasze pierwsze zebranie „Rycerzy przestworzy?”
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Pierwsze zebranie lotnicze odbyło się wczoraj u mnie. Postanowiliśmy że odbędzie się u mnie, gdyż byłem jeszcze trochę zachrypnięty i w razie deszczu, lub niepogody, nie mógłbym wyjść z domu. Co
-prawda Olek nie był z tego bardzo zadowolony, gdyż zamierzał urządzić to pierwsze zebranie u siebie, ale trudno, nie mógł na to nic poradzić.
— Mówi mi się o wiele lepiej u mnie w domu
-narzekał.
— Nie martw się, zobaczysz jak wam ładnie to zebranie urządzę
— obiecywałem.
I rzeczywiście od samego rana zajęty byłem przygotowaniami. Przeodewszystkiem uporządkowałem mój pokój, bo chociaż codziennie także jest niby porządek, ale to jednak nie to, co należy.
Mamusia patrzyła z prawdziwym zadowoleniem na moją krzątaninę i kilka razy powiedziała:
— Gdybyś ty, synku, codziennie był taki porządny.
Codziennie jakoś mi nie wychodzi, ale tym razem chciałem, aby wszystko jaknajładniej wyglądało, przedewszystkiem dlatego, bo to pierwsze zebranie, więc powinno wyglądać trochę uroczyściej, niż zwykle, a pozatem Marysia zawiadomiła nas o wielkiej niespodziance. Niespodzianką tą miała być obietnica pana Ryszarda, że przyjdzie i weźmie udział u zebraniu. Pomoże nam, poprowadzi, jak mówił.
Naturalnie ucieszyliśmy się z tego powodu bardzo. Bo ponieważ pan Ryszard jest prawdziwym lotnikiem, więc nasze zebrania także mają przez to poważniejszy charakter, nie są chwilową zabawką, dla spędzenia czasu.
Bardzo się więc ucieszyłem, tylko nie zupełnie byłem pewny czy przyjdzie. Może zapomni. Dorośli mają przecież tyle własnych spraw do załatwienia, a pozatem nieprzejmują się tak bardzo nasze
-mi zamierzeniami, wciąż im się wydaje, że to tylko zabawa i >dziecinnada. Marysia jednak twierdzi stanowczo, że skoro pan Rryszard obiecał, to przyj
dzie napewno. Można na niego liczyć, nie zawodzi nigdy.
Sprzątałem więc ze zwiększonym zapałem. Ułożyłem wszystkie moje książki do szafki, wpisałem nawet ostatnie do katalogu, bo może pan Ryszard zechce zobaczyć co czytam, więc niech i tam będzie wszystko w porządku. Mam bowiem dużo l&fcgśek i prowadzę katalog systemem kartotekowym. Mam tam wpisane książki według alfabetycznego porządku nazwisk autorów, a pozatem według „rozumowania”, to znaczy: książki podróżnicze, książki fantastyczne, książki obyczajowe, legendy, bajki, poezje, i t. p.
Po uporządkowaniu bibljoteki zabrałem się do mego biurka, które doprawdy nie wiem dlaczego, ale jest zawsze zaśmiecone. Nigdy też nie mogę doprowadzi! je do wzorowego porządku, gdyż okazuje się, że wszystko co tam leży, jest przedmiotem niezbędnego użytku.
Teraz było tak samo. Na biurku leżała książka, którą właśnie czytam, pozatem notatki z historji, które są mi potrzebne, zeszyt w którym Stefek podczas ostatniej wizyty rysował model nowego samolotu. Jakiś kamień, który niewiadomo skąd się wziął scyzoryk, podarowany mi przez Marysię, olbrzymia ilość szpagatu, pudełko od miętówek, stare stalówki, maszynka do temperowania i wiele innych rzeczy. Tym razem byłem nieubłagany. Szybko wrzuciłem wszystko do szuflady potem zdjąłem starą bibułę i przytwierdziłem pluskiewkami świeżą. Uporawszy się w ten sposób z biurkiem, przeniosłem krzesła z poczekalni i ustawiłem je rzędem. Mały stolik, który mi zwykle służy jako pomocniczy przy przygotowywaniu lekcji, wysunąłem na środek pokoju, postawiłem obok niego krzesełko. Było to miejsce dla prelegenta. Na stoliku ustawiłem karafkę z wodą i szklankę. Może mu ze wzruszenia w gardle zaschnie. Chociaż Olek nie wzrusza się podczas przemówień, przeciwnie lubi mówi i odczytywać to, co napisał.
Przygotowałem też fotel dla pana Ryszarda.
Teraz wszystko było gotowe. Oczekiwałem niecierpliwie nadejścia popopłudnia a im było bliżej, tem bardziej się niecierpliwiłem. W miarę zbliżania się godziny piątej, odczuwałem coraz większe wątpliwości. Stefek wspominał coś o ciekawym meczu footbolowym, gotów zapomnieć o wszystkiem in
-nem, i nie przyjść zupełnie. Olek miał odpowiadać z polskiego, więc może nie zdążył przygotować referatu i zatelefonuje, że trzeba odłożyć dzisiejsze zebranie na kiedy indziej. Marysia, nie na Marysię można było liczyć, ż całą pewnością. Wiedziałem, że jej nic nie stanie na przeszkodzie skoro się już raz u
-mówiła. Natomiast osoba pana*Ryszarda w owej chwili zniecierpliwionego oczekiwania budziła wc mnie wielkie wątpliwości. Nie przyjdzie napewno, myślałem
— pewnie uważa nas za dzieciaków i szkoda mu będzie czasu.
Okazało się jednak, że nie miałem zupełnie racji, Bo oto w chwilę później przyszedł właśnie pan Ryszard. Trochę wcześniej nawet, niż było umówione.
Okazało się także, że mamusia zna pana Ryszarda, chociaż jego nazwiska nie;pąmiętała i że mają dużo wspólnych znajomych. Rozpoczęła się więc wesoła pogawędka, z której, prawdę mówiąc, nie byłem tak bardzo zadowolony. Mimowoli bowiem uważałem pana Ryszarda za moją własność, do której starsi nie mają dostępu i chciałem jaknajprędzej zaciągnąć go do mego pokoju. Udało mi się to do syć szybko, bo do mamusi ktoś przyszedł.
Weszliśmy’ więc do mnie. Pan Ryszard rozglądał się po pokoju. Jak przewidziałem pytał o książki, które czytam i mogłem mu z pewną dumą pokazać mój katalog, bo wiem, że jest porządnie prowadzo
ny. Po chwili nadszedł Olek i Marysia. Spotkali się na schodach. Stefka tylko nie było.
— Napewno poszedł na mecz
— oznajmiłem.
— Nie, to niemożliwe!
— zawołała z oburzeniem Marysia.
— A jeżeli poszedł to co będzie?
— Nic nie będzie, obejdziemy się bez niego.
— Naturalnie, zupełnie nie jest nam do szczęścia potrzebny
-oznajmił Olek obojętnym głosem, ale widziałem, że nie jest z tego zadowolony.
— Czekamy jeszcze pięć minut, ale nie dłużej.
— Tak, jeżeli nie nadejdzie zaczniemy bez niego.
W tejże samej chwili jednak, rozległ się dzwonek i do pokoju wpadł Stefek.
— Przepraszam, że się spóźniłem,
— zawołał trochę zmieszany, widząc, że już są wszyscy, nie wyłączając pana Ryszarda.
— Dziesięć po piątej,
— oznajmiła grobowym głosem Marysia.
— Przepraszam, zegarek mi stanął.
Roześmieli się teraz wszyscy jednogłośnie, bo
Stefkowi zawsze zegarek staje, jeżeli się spóźni.
— Myśleliśmy wogóle, żeś poszedł na mecz.
— Miałem wielką ochotę
— westchnął Stefek,
— ale
— Olek ma głos!
— Nie będę mówił napamięć, a będę posiłkował się notatkami
— oznajmił Olek, bardziej zresztą panu Ryszardowi, niż nam, — gdyż, mam tu za dużo nazwisk i szczegółów technicznych.
— No, dobrze, dobrze
— przerwaliśmy mu,
— zaczynaj tylko.
I Olek zaczął.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Olek rozpoczął pewnym głosem!
— Pierwsze wiadomości, dotyczące przyrządów, czy też aparatów do latania, bo nie wiem jak to lepiej nazwać, odnoszą się do Ajschylosa, nauczyciela Platona. Ajschylos na 400 lat przed narodzeniem Chrystusa, wynalazł jakoby pierwszy latawiec.
— Tak dawno?
— zdziwił się Stefek.
— Naturalnie, że dawno.
— Proszę mi nie przeszkadzać!
— zawołał Olek.
— Przecież muszę zapytać, jeżeli czegoś nie wiem.
— Zapytać tak, ale nie wyrażać głupiego zdziwienia.
— A jeżeli się dziwię?
— To dziw się po cichu.
— No, dobrze, mów już dalej.
Po tej krótkiej utarczce słownej Olek przemawiał w dalszym ciągu, zerkając tylko niekiedy do notatek. Bo właściwie to mówił na pamięć, a notatki miał tylko tak sobie rozłożone, widocznie dla pew

— A więc Ajschylos wynalazł jakoby pierwszy latawiec. Czy jednak wiadomość ta jest zupełnie ścisła, trudno powiedzieć napewno. Inni autorzy bowiem czynią wynalazcą latawca nie Ajschylosa, a generała chńskiego Han Sin na 286 lat przed Chrystusem.
— Nigdy nie przypuszczałem, że generałowie chińscy zajmowali się puszczaniem latawców,
-mruknęła z komicznym wyrazem twarzy Marysia.
Olek zachmurzył się, chciał coś powiedzieć, ale ponieważ była to Marysia, więc pohamował się. Marysia zresztą sama zawołała:
-Już nie będę więcej przerywać, mów Olku.
— Przez długi czas nie słyszy się nic o próbach latania. Dopiero w wieku XIII
-ym zjawia się w Bizancjum jakiś człowiek, którego wszyscy nazy
wają „Czarodziejem ’ i który usiłuje wobec zebranych licznie tłumów latać w powietrzu.
— I udało mu się?
— Nie wiem
— przyznał Olek,
— nie mam o tem bliższych danych, mam tylko taką wzmiankę, że zjawił się „czarodziej” i próbował fruwać. Więcej nikt o nim nic nie wspomina.
— To może spalono go potem na stosie?
— To też możliwe, a moż? zabił się sam podczas swych prób.
Potem wiadomości moje dotyczą dopiero w roku 1495 Leonarda de Vinci.
— Czy tego co namalował Giocondę?
— ri o dziwne, nie wiedziałem, że Leonardo de Vinci zajmował się lotnictwem.
— Welu rzeczy jeszcze nie wiesz,
— zapewnił Stefka, który był niezwykle rozmowny tego dnia.
— A więc widzimy wybitnie ciekawe rysunki i plany Leonarda de Vinci, przedstawiające najrozmaitsze aparaty do latania, śmigła, spadochrony.
— Nawet spadochrony?
— Tak, mówięc przecież wyraźnie. Nie przerywajcie mi ciągle. Rysunki te opatrzone są szeregiem trafnych uwag, dowodzących, że 7
-.eonardo da
Vinci genjalnie przeczuł możliwości samolotu i sposoby jego wznoszenia się w powietrze.
Olek przerwał na chwilę, spojrzał na nas i powiedział:
— A teraz uważajcie, bo nie wiem czy odrazu zrozumiecie.
— Mów tylko!
— Nie obawiaj się!
— Jekżeli tyś zrozumiał to i my zrozumiemy.
— Ja też nie odrazu zrozumiałem. Więc autorzy* których czytałem twierdzą, że gdyby nauka poszła drogą, wskazaną przez wynalezienie latawca i przez szkice Leonarda da Vinci, to zdobyłaby o wiele szybciej dzisiejsze rezultaty.
— Dlaczego więc się tak nie stało?,
— Bo widzicie w pewnej chwili nauka zboczyła na inne tory i tem samem zatrzymała wynalazki a
-paratów do latania, aparatów cięższych od powietrza.
Stało się to w okresie badania atmosfery. Zaczęto się wtedy zastanawiać nad możliwością stworzenia ciała lżejszego od powietrza, które tem samem mogioby swobodnie unosić się w przestworzach.
— No, tak, to właściwie jest słuszne
— powiedziała Marysia.
Pan Ryszard uśmiechnął się.
— Wówczas myślano tak samo, zaraz się o tem przekonasz.
— W roku 1766 uczony Anglik Cavendisch obwieścił światu, że wynalazł takie ciało, które jest lżejsze od powietrza osiem razy.
Wówczas przy pomocy profesora uniwersyteckiego Blacka, wykonano szereg prób, polegających na tem, że cienką powłokę napełniano owem ciałem.
— I cóż, udało im się?
— zapytałem zaciekawiony.
— Nie!
— To jednak bardzo trudno wynaleźć coś nowego
— westchnąłem mimowoli.
— Bardzo trudno
— potwierdziła Marysia.
— Próby się nie udaiy
— mówił Olek
— ale zwróciły na siebie uwagę świata uczonych.
Od tej chwili zaczyna się zainteresowanie balonami, którym uczeni przepowiadają wielką przyszłość, uważając że przyczynią się one do zdobycia szeregu cennych wiadomości, dotyczących powstawania deszczów i t. d.
Bardzo ważnym momentem dla rozwoju balo
nów okazało się przypadkowe odkrycie Józefa Mongolfier/
— Któż to był znowu taki?
— Czy jakiś uczony?
— Józef Mongolfier był dyrektorem fabryki papieru we Francji w Ammonay
— objaśnił Olek tak pewnym głosem, jakby przez całe życie wiedział o tem, że w Ammonay znajdowała się fabryka papieru, której dyrektorem był właśnie Józef Mongolfier.
— Ten dyrektor fabryki zauważył, że papier nie przepuszcza powietrza, rozgrzanego na skutek spalenia słomy. Kleił on więc małe baloniki otwarte u dołu, pod któremi spalał słomę.
— Widzę, że się dobrze bawił,
— zauważył Stefek z zazdrością w głosie.
— Możemy bawić się tak samo,
— uspokoiłem go.
Niektóre z tych baloników unosiły się po wielu próbach ku górze. Wreszcie w roku 1782
-im skleił wraz ze swym bratem...
— Nie mówiłeś wcale że miał brata
— przerwaał Marysia.
— Miał, nie przeszkadzajcie. Więc ze swym bratem skleił balon o pojemności dwu metrów sześciennych, który wzbił się aż pod sufit.
— O jak daleko!
— Nadzwyczajnie!
— zawołaliśmy ze śmiechem.
— Śmiejcie się a ten wzlot balonu papierowego na wysokość pokoju rozpoczął sobą prawdziwy rozwój balonów, był właściwie początkiem aeronau
-tyki
— oznajmił poważnie pan Ryszard.
— Uspokoiliśmy się wobec tego stosunkowo dosyć szybko, a Olek mówił w dalszym ciągu:
— W rok później, obaj bracia Mongolii er skonstruowali większy balon, którego wzlot cdbył się w niezmiernie uroczysty sposób na rynku w Am
-monay. Wzlot tem obudził prawdziwy zachwyt i entuzjazm w licznych widzach. Sława braci Mon
-golfier przedostaje się przez granice Ammonay i dochodzi do Paryża, gdzie w dalszym ciągu pracują, nad udoskonaleniem swoich balonów. Nowy balon. Nowy balon Mongolfierów nie wzlatywał już sam. Posiadał pasażerów. Byli nimi baran, kogut i kaczka.
— o, to świetni pasażerowie?
— Czy im się podobało?
— Jakie odnieśli wrażenia?
— Czy przynajmniej rozumieli ów zaszczyt jaki i tri przypadł w udziale?
— Czy dobrze znieśli podróż? /
— Czy tez byli oszołomieni?
Mówiliśmy i śmieliśmy się jednocześnie. I ym razem Olek także zrezygnował ze swojej powagi i śmiał się z nami razem.
— Nie wiem co odczuwali, jakie były pierwsze wrażenia tych pasażerów powietrznych i co czuli, u
-no&ząc się nad ziemią
— oznajmił.
— W każdym razie jakiekolwiek były wzruszenia tych zwierząt wydanych na eksperyment tej podróży, to wylądowały one zupełnie szczęśliwie.
— A kto pierwszy podróżował balonem?
— Słyszysz przecież.
— Nie, myślę jaki człowiek?
— Tak, jak się nazywał?
— Właśnie chcę wam to powiedzieć. Pierwszym człowiekiem, który odważył się na podróż balonem, który nie uląkł się niebezpieczeństwa, a przeciwnie uważał sobie za zaszczyt i chwałę rozpocząć wzloty ludzi nad ziemią był PUatre de Rosier.
— Musiał być bardzo odważny.
— Naturalnie, bo widzicie było to tak. Zpuczątku chciano, aby pierwszym pasażerem balonu był jeden ze skazanych na śmierć zbrodniarzy. Pilatre de Rosier sprzeciwił się temu, mówiąc, że zasługa wzniesienia się nad ziemią nie powinna przypadać w udziale zbrodniarzowi. I wtedy sam poleciał.
— Bardzo mi się podoba ten Pilatre de Rosier
-oznajmiła Marysia.
— Mnie też
— zawołał Stefek.
— Podoba się nam wszystkim
— zakończył kwestję pan Ryszard, mów Olku dalej.
— Jednocześnie z Mongolfierami pracują nad balonami własnego wynalazku fizyk Charles i dwaj mechanicy bracia Robert. Balon ich zrobiony był z jedwabiu, napełniony wodorem i pierwszy jego wzlot odbył się w roku 1783.
Następny balon posiadał w swej powłoce klapę, dzięki której zyskano wpływ na unoszenie się i o
-padanie balonu, nie było się więc już tak całkowicie zależnym od przypadkowego takiego czy innego lotu balonu.
Wszystkie te loty udawały się naogół i dzięki tem* zachęcają coraz większą ilość ludzi do przelotów balonem. Balon zyskuje powodzenia, balon staje się modnym poprostu.
W roku 1875 zostaje dokonany pierwszy przelot przez kanał La Manche. Przelecieli go Blanchard i Jefferes, którzy zostają przyjęci z niesłychanym entuzjazmem.
— To pewnie wtedy było to samo co dzisiaj przelot Atlantyku
— zauważyłem.
— Pilatre de Rosier również nie zaprzestaje lotów.
— A właśnie, co się stało z naszym Pilatre de Rosier?
— Pilatre de Rosier podejmuje również przelot z Francji do Anglji. Niestety ten przelot był ostatnim w jego życiu.
— Dlaczego?
— Zginął?
— lak, zginął bo balon spalił się w powietrzu.
— O Boże, jako szkoda!
— Taki był odważny!
— Tak się jakoś przywiązałam do niego.
— Widzicie,
— powiedział pan Ryszard poważnie,
— że pierwszy pasażer balonu zginął na stanowisku, swą śmiercią rozpoczynając długi szereg o
-fiar, poświęcających odważnie swe istnienie w imię nauki.
Zrobiło nam się wszystkim jakoś smutno, doprawdy szkoda było tego odważnego Pilatre de Rosier, taki był sympatyczny. Milczeliśmy więc i dopiero po chwili Olek rozpoczął znowu *.
— Wzloty odbywają się teraz coraz częściej. Dq
konywują ich ludzie najrozmaitszego gatunku. Widzimy więc ludzi nauki, zdających sobie sprawę z doniosłości zdobycia przestworzy, widzimy ludzi, którzy nie mają już nic do stracenia i szukają w ten sposób możności wydostania się z ciężkiej sytuacji życiowej, widzimy ludzi, którzy gnani chęcią życia pełnego niezwykłych przygód, znajdują w tych ryzykownych przedsięwzięciach zaspokojenie swych pragnień, Olek mówił to wszystko swym głębokim, melodyjnym głosem, a ja patrzyłem na niego z prawdziwym podziwem.
— Jak ten Olek ładnie mówi,
— pomyślałem
— zupełnie jak dorosły, coprawda to on ma zdolności pisarskie, ale ja też lubię pisać, a nie umiałbym napewno tak ładnie to wszystko wyrazić. Chyba, że specjalnie i długo będę układał te zdania. Trzeba przyznać, że wspaniale przygotował ten referat. Możnaby go prawie bez poprawek drukować.
Pan Ryszard był widocznie tego samego zdania, bo słuchał uważnie i patrzył na Olka, uśmiechając się z zadowoleniem.
Jednocześnie z wzlotami balonów pracują teoretycznie, kładą największy nacisk na nierozwiązaną kwestię kierowania.
’ ostają dokonane w tym kierunku bardziej lub mnie udane próby. Zajmują się tem bracia Tis
-sandier, Giffard, Dupuy de Lonne. W pewnych minimalnym stopniu udaje się opanować powietrze i otrzymać pewność, że przy dalszych udoskonaleniach opanowanie to będzie napewno możliwe.
Wreszcie dużym krokiem naprzód, dającym naprawdę poważne rezultaty jest zbudowany w roku 1885
-ym balon Renarda. Śmiła tego balonu, który posiadał kształt ryby, poruszana była motorem e
-lektrycznym. Balon ten wzniósł się w Ghalais Men
-don i powrócił po przelocie wokoło Paryża. Przelot ten uważany jest moment prawdziwego opanowania powietrza.
Od tej chwili prowadzi się wciąż prace, ale nie dają one zasadniczo nic nowego, są tylko ulepszenia, dotyczące gazu, którym balon zostaje napełniony, materji. Bo widzicie balony tych czasów są wyjątkowo ładnie wykonane.
— Jakto?
— A tak, malowane są jaskrawemi barwami, ozdobione pięknemi rysunkami. Wsiąż trwa moda balonów, a wzloty popierane są przez zamożnych ludzi, zwanych „mecenasami’’.
Rycerze przestworzy 6 gj
— Jediiem słowem balony służyły właściwie tylko do zabawy?
— zapytał Stefek.
— Nie, właśnie, że nie. Pudczas wojny w roku 1870
-71
-ym balony odegrały dużą rolę w czasie oblężenia Paryża. Wywoziły one bowiem ludzi, przewoziły ważną korespondecję rządową, oraz gołębie pocztowe. Wobec tych przelotów nieprzyjaciel był niemal zupełnie bezbronny, czego najlepszym dowodem, że na sześćdziesiąt cztery balony zginęło, dostając się do niewoli pięć balonów, a dwa spadły i utonęły w morzu, wszystkie inre ocalały.
Podczas oblężenia Paryża bardzo ciekawy był przelot balonu, którym wywożono z miasta Gam
-bettę. Balon ten doznał wielu przeszkód podczas odlotu, wylądował jednak szczęśliwie.
Pierwszym balonem był balon kulisty. Zczasem oprócz balonów wolnych zostały również stosowane balony na uwięzi.
— Jakie to są?
— Balon na uwięzi jest to balon, wznoszący się na stalowej lince i balon taki spełnia na wojnie rolę obserwatora.
Wspominając o pierwszych lotach balonem należy również wspomnieć o próbach które czynione w tej dziedzinie w Polsce.
— A prawda, nic nam o tem nie mówiłeś.
— Czy u nas też latano?
— Właśnie wam powiem. W roku 1794 fizyk O
-kruszewski puszcza w Warszawie małe balony w powietrze. W Krakowie zaś podobnemi próbami zajmuje się Śniadecki i Jaśkiewicz. W roku 1788
-ym zostaje sprowadzony do Polski Blanchard, który właśnie przeleciał kanał La Manche. Wr Polsce dokonał szeregu wzlotów z pasażerami polskimi.
Powodzenie i zainteresowanie balonami na dłuższy przeciąg czasu przerwę w próbach innego rodzaju. Po pewnym jednak czasie, mniej więcej od roku 177°, pojawiają się znowu projekty skrzydeł, projekty aparatów do latania, cięższych od powietrza. Projektów tych jest bardzo dużo, wreszcie w roku 1891
— próby Ottona Lilienthala rozpoczynają nową erę w lotnictwie.
Olek urwał, zebrał notatki, i powiedział:
— To wszystko co na dzisiaj przygotowałem.
Jednocześnie uderzyliśmy wszyscy w dłonie. O
klaski mu się rzeczywiście należały, lecz on mruknął:
— Przestańcie błaznować
— i zbliżył się do pana Ryszarda. ~ Teraz zaczynają się historje wynalazców sa
molotów, ale nie zdążyłem Już tego na dzisiaj przygotować.
— Przygotowałeś i taK bardzo dużo, nie sądziłem wcale, że tak prędko dasz sobie radę z tak obszernym mat er jąłem
— powiedział pan Ryszard.
Widziałem, że ta pochwała sprawiła Olków: dużą przyjemność, lecz silił się na okazanie obojętności.
— Tak, to głównie dlatego, bo to jest takie zajmujące, więc zaciekawiało mnie przez cały czas,
— Olek ślicznie mówi
— zauważyła Marysia.
— Owszem, owszem, niczego
— niedbale potwierdził Stefek.
— A ja wam mówię, że wspaniale to opowiedział
— zawołałem
— nikt z nas nie potrafi napewno opowiedzieć tak doorze.
— Nic dziwnego, przyszły poeta.
— Poeta?
— powtórzył pan Ryszard,
— A tak, proszę pana, poeta. Przecież on wiersze pisze!
— Doprawdy?
— Ach, nic takiego
— szepnął Olek zmieszany i rzucił na nas wściekłe spojrzenie, bo nie znosi pokazywania dorosłym swoich utworów, a obawiał się, że pan Ryszard go oto poprosi. Pan Ryszard okazał się jednak niezwykle dyskretnym, bo nie prosił o nic, powiedział tylko:
— Jeżeli napiszesz jakiś wiersz lotniczy, tc pewnie go nam przeczytasz?
— Tak, naturalnie,
— bąknął Olek,
— On już ma opowiadanie
— zdradziłem tajemnicę.
— Ale jeszcze niegotowe, jeszcze nienapisane
-bronił się Olek.
— To nic, ale pomysł wspaniały
— mówiłem.
Olek z oddali pogroził mi ręką, przypomniałem więc sobie, że obiecałem mu zachowanie tajemnicy i umilkłem.
Lecz teraz Stefek nie dał mi spokoju.
— Jaki pomysł, powiedz.
— Nie mogę.
— No, powiedz, nie bądź głupi.
— Poproś* go sam.
— A to ładnie, macie jakieś tajemnice przede
-niną
— zawołał ze złością i odszedł do drugiego kąta pokoju obrażony.
Marysia miała także niezadowoloną minę. Widocznie Olek mnie jednemu zwierzył się ze swego pomysłu opowiadania lotniczego. Byłem więc zły na siebie, że się wygadałem. Tymczasem pan
Ryszard przywołał nas do porządku.
— Usiądźcie na miejscach
— zawołał,
— przecież zebranie jeszcze nie skończone.
— A prawda.
Usiedliśmy posłusznie. Pan Ryszard zajął znowu miejsce przy stoliku.
— Dzisiejszy referat Olka był bardzo starannie przygotowany i dawał wyraźnie pojęcie o powstawaniu lotnictwa o ludziach którzy się tem zajmowali o powstaniu i rozwoju balonów. Proponuję, aby Olek napisał w zeszycie to wszystko, co dziś mówił, a każdy z was aby to przepisał. W ten sposób utrwalicie sobie te wszystkie wiadomości naprawdę w pamięci i zdobędziecie jakgdyby pierwszy artykuł do waszych zbiorów, f które przecież chciecie prowadzić.
— Naturalnie, że chcemy.
— To wspaniały pomysł!
— Napiszesz, Olku?
Olek kiwnął głową.
— Właściwie to mam prawie wszystko napisane, tylko że na brudno, ale mogę w ciągu kilku dni przepisać na czysto, zrobię to bardzo chętnie.
— A my pokolei przepiszemy.
Stefek skrzywił się. w
— Nie lubię przepisywać, może ty, Marysiu przepiszesz za mnie.
— Przecież chodzi o to, abyś sobie utrwalił to pamięci, przepisując.
— Ja i tak pamiętam.
— Przez chwilę a potem zapomnisz.
— Strasznie nie lubię pisać.
— To trudno,
— zakomendrowała nagle Marysia surowo
— lubisz, nielubisz, musisz przepisać, jeżeli
-śmy tak postanowili.
— Dobrze
— zgodził się odrazu posłusznie pokorny Stefek.
— A teraz pomyślmy o następnym referacie. A prawda, musimy jaszcze znaleźć tytuł dla dzisiejszego referatu.
— Może „rozwój balonów”
— zapronował Stefek.
— Ja proponuję „Pilatre de Rosier i inni”
— powiedziała Marysia.
— Nie, to nie obejmie całokształtu.
— To może, „pierwsi wynalazcy”.
— Nie, chciałbym aby to się nazywało „Od Ikara do Lilienthala”
— powiedział Olek
— a możemy jeszcze dać podtytuł: „Z dziejów lotnictwa”.
— Dobrze, tak będzie najładniej. ~ I jakoś brzmi poetycznie.
— Nic dziwnego, przecież to Olek wymyślił.
— A jak się będzie nazywał następny referat?
— To przecież zależy od treści.
— A właśnie, kto z was pisze następny referat, o
-bejmujący dalszych wynalazców.
— Właściwie to myślałem, że będę mógł objąć całość
— powiedział Olek,
— ale okazało się, że za dużo materjału. Mogę napisać ten referat także.
— W tym tygodniu nie możesz, podjęłeś się przecież prowadzenia kroniki klasowej
— przypomniał mu Stefek.
— Tak, to prawda, więc chyba przełożymy zebranie o tydzień.
— Nie, przekładać nie trzeba, przecież niekoniecznie musi właśnie Olek napisać.
— Więc kto?
— Ja mam w tym tygodniu odpowiadać z histo
-rji,
— powiedziała Marysia.
— A ja chciałbym iść na następny mecz.
— Wobec tego ja napiszę
— zaofiarowałem się
-coprawda chciałem pisać o szybownictwie, ale o
-statecznie mogę o tem także napisać. Uprzedzam tylko, że nie potrafię tego zrobić tak dobrze jak Olek.
— E, daj spokój.
— Dobrze, a więc na następnem zebraniu Marek wygłosi referat o dalszych wynalazcach.
— Dobrze.
— Kiedy zebranie?
— Za dziesięć dni, tak, jakeśmy mówili.
— U kogo?
— U mnie
— zawołał Stefek prędko.
— Dobrze, u Stefka.
— Czy zebranie jest już skończone?
— zapytał O
-lek.
Pan Ryszard potrząsnął przecząco głową.
— Nie jeszcze. Przedewszystkiem z każdego zebrania należy napisać protokuł abyście potem mogli dokładnie skontrolować, co zostało wykonane.
— A więc piszemy protokuł tymczasem ogólnikowy, a potem trzeba go będzie rozszerzyć i opisać bardziej szczegółowo. Kto się tem zajmie, kto będzie sekretarzem?
— Chyba Marysia, bo ona jest najporządniejsza?
— Tak, Marysia.
— I nie znudzi jej się.
— Marysia najlepsza.
— Zgadzasz się, Marysiu?
— Zgadzam się.
I Marysia natychmiast zabrała się do pracy. IN a czystej kartce papieru napisała datę, dzień, miejsce. Opisała w kilku słowach jaki referat mial Olek i co postanowiono na następne zebranie. Potem dała nam to do podpisania i obiecała, że przepisze do specjalnie na ten cel przeznaczonej książki proto
-kulów.
Na tem zakończyliśmy pierwsze zebranie „Rycerzy przestworzy.”
ROZDZIAŁ ÓSMY
Czytam, czytam, i jeszcze raz czytam. Otrzymałem od pana Ryszarda kilkanaście broszurek, przeglądam także rocznik „Lotu Polskiego”. Z tego wszystkiego chcę sobie utworzyć całość. Zpo
-czątku myślałem, że mnie to może znudzi, lub zmęczy, tak się do tego trochę przygotowywałem jak do wypracowania szkolnego, które chciałem jalr
-najlepiej wykonać.
Ale stopniowo zainteresował mnie sam temat. Przecież to było takie ciekawe. Czytałem z praw
-dziwem zainteresowaniem o życiu i pracach tych wszystkich ludzi, zajętych jedną tylko myślą, aby opanować przestrzenie, przypjąć człowiekowi skrzydła, i unieść się ponad ziemią. Tą myślą, tak silną, że bez wahania narażali się na największe niebezpieczeństwo, na kalectwo, lub śmierć. Przecież tylu ich zginęło. Ginęli, a to nie powstrzymywało wcale Innych od prowadzenia badań w dalszym ciągu, jakgdyby śmierć była w tym wypadku tylko naturalnem zakończeniem ich poszukiwań.
Czytam więc, czytam a potem robię notatki i muszę w kilku zaledwie słowach streścić te wszystkie bohaterskie czyny. Cały referat piszę w bruljonie. Zpoczątku chciałem pisać bardzo kwieciście, dobierałem starannie słów, ale potem doznałem wrażenia, że to wychodzi sztucznie jakoś, zdecydowałem się więc na styl raczej kronikarski, coś w rodzaju sprawozdania. Tu przecież fakty mówią same za siebie. Zaczynałem więc pisać kilka razy od początku, bo zależy mi, aby wszystko brzmiało dobrze. Zresztą referat Olka był tak starannie przygotowany, że nie chcę się wstydzić mojego, chcę aby także można go było zaliczyć do naszych zbiorów lotniczych.
Mam więc z tem wszystkiem sporo pracy, ale pracy niezmiernie przyjemnej, takiej do której nie trzeba mni* naganiać, przeciwnie, od której trudno mnie oderwać Może dlatego bo robię to z własnej woli, bez niczyjego polecenia. A może poprostu bo czuję zamiłowanie w tym kierunku.
Rozmawiałem o tem dosyć dużo z Marysią. Spotkaliśmy się wczoraj, jak zwykle, w Łazienkach, gdzie czytałem książkę Garczyńskiego „O władzę nad błękitami”.
— Jak ci idzie, Marku?
— zapytała Marysia.
— Jakoś idzie!
— odpowiedziałem z powagą.
Roześmiała się.
— Wcale sobie nie wyobrażam, abym potrafiła napisać taki poważny, zupełnie dorosły referat, jak to zrobił Olek
— powiedziała.
— Ano, Olek jest specjalnie uzdolniony w tym kierunku,
— odpowiedziałem
— ale mimo to jestem pewny, że napiszesz także bardzo dobrze.
Marysia uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Bardzobym chciała
— westchnęła,
— strasznie nie lubię, gdy coś, co robię, nie jest dobre.
— Jestem pewny, że będzie dobre
— powtórzyłem.
I tak jest w istocie. Jestem pewny, że praca Marysi będzie dobrze napisana i napewno najstaranniejsza. Bo o ile suknie Marysi i jej fryzura są w częstym nieładzie, o tyle wszystko, co wykona odznacza się wzorowym porządkiem.
Marysia jest, jakby tu powiedzieć: „solidna”.
Jeżeli się do czego bierze, to napewno wykona, a jeżeli wykona, to wykona dobrze.
— Wiesz, powiedziała po chwili milczenia
-widziałam dziś rano samolot, robił niesłychane sztuki, przekręcał się opadał, leciał znowu w górę, wznosił się zupełnie prosto.
— Widocznie robił akrobatykę powietrzną.
— Wiesz,
— przyznała się Marysia,
— nie zupełnie rozumiem poco właściwie lotnicy robią akrobatykę, to jest coprawda bardzo ładne i dowodzi odwagi, ale mnie się zdaje, że to jest jednak niepotrzebne narażanie się.
Jeszcze kilka dni temu byłbym tego samego zdania co Marysia i odpowiedziałbym jej zapewne, że jest to kwest ja chęci popisania się i dowiedzenia odwagi.
Ale właśnie wczoraj czytałem dosyć dużo o akro
-batyce powietrznej, to też mogłem teraz odpowiedzieć z dumą.
— Widzisz, bardzo wiele osób uważa tak samo jak ty, że to jest tylko zbyteczne narażanie się, a tymczasem jest zupełnie inaczej.
— Dlaczego?
— Bo lotnik właściwie musi uprawiać tę karkołomną akrobatykę.
— Doprawdy?
— zdziwiła się Marysia.
— Doprawdy. Naturalnie podczas pokoju nie jest mu to potrzebne, natomiast jest konieczne podczas wojny.
— Przecież wtedy lata się tak samo.
— Tak, ale podczas napadu nieprzyjacielskiego samolotu lotnik musi z nim walczyć, musi go gonić, musi uciekać, musi go ostrzeliwać ze wszystkich stron i do tego właśnie potrzebne są te wszystkie sztuczki akrobatyczne, musi umieć bowiem wtedy zwinnie się poruszać, nagle spadać, unosić i t. p. Rozumiesz?
Marysia potakująco skinęła główką.
— Teraz rozumiem, nie pomyślałam o tem wcale.
— Ja też dowiedziałem się ostatnio wielu rzeczy, któreby mi nigdy nie przyszły do głowy. Wiesz, Marysiu, że dawniej publiczność, to jest zwykli ludzie, traktowali lotników jak jakichś linoskoczków, kuglarzy, lub coś podobnego.
— Niemożliwe!
— Zapewniam cie! Czytałem o tem!
— Ależ to niemożliwe. Jak to być mogło!
— Widzisz, jeżeli chcesz to ci opowiem.
— Opowiedz koniecznie.
— Coprawda chciałem to opisać w moim referacie, ale...
— To nie szkodzi, ja mogę posłuchać dwa razy.
— Więc słuchaj.
Byłem dumny, że mogę opowiadać, jak doświadczony lotnik, a w każdym razie jak fachowiec lotniczy, przybrałem więc mimowoli trochę uroczysty ton i z pod oka spojrzałem na Marysię, aby zobaczyć czy się ze mnie nie śmieje. Marysia jednak odnosiła się do tej całej sprawy poważnie i teraz także miała skupiony wyraz twarzy.
— Opowiadaj
— powiedziała tylko.
— Więc rozumiesz w roku 1908, gdy już lotnicy unosili się dosyć swobodnie ponad ziemię, szczegóły opowiem już na zebraniu, rozpoczęła się moda lotniczych popisów.
— Jakie to śmieszne
— powiedziała Marysia.
— Co jest śmieszne?
— No, ta moda! Zawsze myślałam, że moda się odnosi tylko do sukien i kapeluszy, a tymczasem wtedy była moda balonów, teraz znowu moda popisów lotniczych.
— Tak, a więc lotnicy urządzali popisy lotnicze.
I właśnie na tych popisach publiczność okazała się niezmiernie wymagającą w stosunku do popisujących się lotników, odnosiła się do nich tak mniej więcej, jak do linoskoczków, akrobatów, lub żon
> glerów w cyrku. Uważała poprostu, że jest to sztuka, którą dany człowiek musi dobrze wykonać a jeżeli się coś nie udawało okazywała jawnie swe niezadowolenie.
-To oburzające.
— Naturalnie! Podobno w Ameryce podczas popisów lotniczych publiczność żądała, aby lotnicy wzlatywali bez względu na pogodę i żądania swe wyjawiała w sposób bezapelacyjny, krzyczano, grożono i t. p. Podobno nawet zdarzały się wypadki strzelania do lotników, którzy wzdrygali się przed lotem w niepewną pogodę.
— To niemożliwe!.
— Ależ zapewniam cię, publiczność uważała, że lotnik, nie wznosząc się w górę, jak to było obiecane, poprostu oszukiwał ją.
Marysia patrzyła z prawdziwem oburzeniem.
— To doprawdy szkaradne.
— Na szczęście te czasy już minęły.
— Tak, teraz już wszyscy odnoszą się do lotnictwa jak należy, nawet ci co nie rozumieją w pełni znaczenia lotnictwa.
— Tak to prawda!
— Może przejdziemy się trochę?
— Dobrze.
Rycerze przestworzy 7 97
Wstaliśmy i poszliśmy naprzód. O tej porze było niewiele osób. Jak zwykle siedzieli, kujący się do egzaminów uczniowie, trochę dzieci bawiło się w głównej alei. Wokoło panowała cisza i czuło się zapach kwiatów.
Marysia roześmiała się nagle.
Dlaczego się śmiejesz
— zapytałem zdziwiony.
Wskazała mi ręką małego chłopczyka jadącego na rowerze. Nie rozumiałem jednak o co jej chodzi.
— Przypomniałam sobie
— powiedziała, patrząc na tego chłopca,
— notatkę, którą mi mamusia pokazała.
— Jaką notatkę.
— W ostatnim numerze „Świata” jest przytoczony kalendarzyk Warszawy z przed pięćdziesięciu laty, między innemi jest tam pełna zachwytu wzmianka, o tem, że w Alejach pojawił się młody człowiek, jadący na „Bicyklu” który przegonił wszystkie dorożki a nawet powozy.
— Nawet powozy
— roześmiałem się także.
— Tak, nawet powozy. Autor tej wzmianki jest pełen zachwytu dla szybkości nieznanego środka lokomocji.
— Tak, wszystko się zmienia.
— Tak, wtedy były „Bicykle” a dziś mamy samochody, samoloty i nikt się niczemu nie dziwi.
— Niedługo zapewne każdy z nas będzie miał własną awionetkę do dyspozycji. Zatelefonujesz do mnie, abym prędko przyszedł gdzieś daleko, a ja natychmiast wsiądę do samolociku i w ciągu jednej sekundy będę.
— A może wystarczą tylko skrzydła, które wyciągniemy z kieszeni i przypniemy do ramion.
— Może nawet wystarczą tylko skrzydła!
— Ciekawe jak to będzie?
— westchnęła Marysia.
— Olek chce napisać powieść z przyszłości.
— Ale to bardzo trudno tak przewidzieć.
— Trudno, ale niekiedy się udaje. Naprzykład Verne, przecież on przewidział podwodne łódki, samoloty i t. p. rzeczy.
— Tak, to prawda, dziś gdy się to czyta, to się ma wrażenie, że on opisuje rzeczywistoś. ale przecież on opisywał rozmaite rzeczy, wcale wtedy nieistniejące, przecie to były powieści fantastyczne.
— No, widzisz, więc może Olek napisze coś podobnego.
— Napisze napewno!
— Mnie się zdaje, że on jest bardzo zdolny.
— Napewno, przecież to nie tylko my mówimy, ale i starsi także. Nasz nauczyciel polskiego zawsze czyta głośno jego ćwiczenia i zachęca go do pisania.
— To byłoby bardzo przyjemnie, gdyby Olek został słynnym powieściopisarzem.
— Zostanie napewno.
Rozmawialiśmy jeszcze dosyć długo o Olku i o rozmaitych bieżących sprawach, potem poszliśmy do domu.
Bardzo lubię Marysię!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
A więc mój „występ” także się udał. Zebraliśmy się dziś rano, bo to niedziela, u Stefka. Stefek także wystąpił godnie, udekorował pokój żółtemi chorągiewkami, jak podczas pochodów L. O. P.
-u. Na ścianie powiesił modele samolotów ( dwa) i jeden barwny latawiec. Twierdzi, że jest to latawiec z czasów jego dzieciństwa jeszcze. Ja osobiście jednak podejrzewam go, że cały wczorajszy wieczór przesiedział nad zrobieniem tego właśnie latawca. Zwłaszcza z w szparze podłogi ujrzałem kilka wycinków kolorowego papieru. Nie mogłem jednak bawić się w Szerloka Holmesa, bo Stefek z takim zapałem dowodził, że od najmłodszych lat pałał zamiłowaniem w tym kierunku i zawsze wypuszczał latawce, że nie mogłem mu zepsuć tej przyjemno
ści. Postanowiłem za to niewinne kłamstwo rozprawić się potem na osobności, a w każdym razie w nieobecności pana Ryszarda. Zresztą latawiec był bardzo ładny i postanowiliśmy, że go puścimy przy pierwszej okazji.
— Ale to przecież pamiątka!
— zauważyłem złośliwie.
— Nic nie szkodzi, zrobię inny
— powiedział Stefek pośpiesznie, ale jakoś prędko zamilkł, spojrzał na mnie podejrzliwie i mruknął:
— Masz słuszność, zrobimy lepiej nowy, ten niech zostanie.
— Nie widziałam nigdy u ciebie tego latawca
-powiedziała Marysia niewinnie.
— Bo leżał w rupieciarni ze staremi gratami
-objaśnił uprzejmie Stefek.
— A tak jeszcze świeżo wygląda
— chwalił Olek.
I na niego Stefek spojrzał podejrzliwie, nic jednak nie odpowiedział, zachęcał tylko do szybszego rozpoczęcia zebrania.
— Tak, zaczynajmy, Marysiu, czy przepisałaś protokół.
— Tak, przyniosłam ze sobą.
Marysia przyniosła ze sobą dwa bruljony. Jeden grubszy, do którego chciała przepisywać opracowa
ne już protokóły, i drugi, cieńszy, do którego miała wpisywać naprędce przebieg zebrania.
— Zaczynamy więc zebranie od sprawozdania, czytaj, Marysiu.
Naturalnie, jak to przewidywaliśmy, Marysia okazała się bardzo dobrą sekretarką. Przepisała poprzedni protokół. Opisała wszystko szczegółowo, datę, dzień, godzinę, wyliczyła obecnych. Po tych formalnościach zaś przeszła do tego, co się działo. Streściła nawet referat Olka.
— Bardzo debrze
— przyznaliśmy łaskawie, kładąc mowu nasze podpisy.
— Przyniosłem przepisany referat
— powiedział Olek.
— Dobrze, niech Marysia zaopiekuje się nim także i wydaje każdemu do przepisania.
— Dobrze, i a przepiszę go pierwsza.
— Tak, a teraz Marek ma głos.
— Podszedłem więc do krzesełka, stojącego na środku pokoju. Wyśmiewaliśmy się na poprzed
-niem zebraniu z Olka, że nie umie mówić na siedząco. Przekonałem się jednak sam teraz, że wygodniej jest mówić na stojąco, Może to naskutek przyzwyczajenia ze szkoły, bo się odpowiada przecież wstając z miejsca. Jednem słowem, usiadłem poto, aby wstać po chwili. Nie umiem mówić tak pewnie, jak Olek, na pamięć, zresztą, uważam, że referaty się czyta, ponieważ nie są popisem kraso
-mówstwa, a poprostu znajomości rzeczy. Miałem więc ze sobą zeszyt, z którego zaczęłem czytać.
— Pierwszym wynalazcą, którego aparat do latania wykonał szereg udanych lotów, był Niemiec.
— Ooo, Lilienthal
— przerwał mi Stefek, uradowany, że może się popisać wiadomością.
— Nie przeszkadzaj, proszę o ciszę.
— Dobrze, czytaj spokojnie.
— Pierwsze próby Lilienthala przypadają na rok 1871. Od tej chwili też, Lilienthal, zachęcony powodzeniem, bezustannie pracuje nad swoim aparatem, ulepszając go, i zwiększając długość i szerokość lotu. Aparat Lilienthala składał się z dwóch skrzydeł i ogona. Aparat ten Lilienthal nakładał na siebie i, rozpędziwszy się, skakał zgóry pod wiatr.
— Jakto, więc to on sam fruwał?
— zawołała Marysia.
— Naprawdę przypinał sobie skrzydła i nic więcej?
— To mi się podoba
— zawołał Stefek
— wolę to, 1 niż cały samolot, na którym się dopiero leci. To dopiero człowiek ptak.
— Sposób latania Lilienthala
— ciągnąłem w dalszym ciągu
— przypomina zasadę obecnie praktykowanych lotów bez silników. W ciągu pięciu lat dokonał Otto Lilienthal kilku tysięcy lotów, nie przestając pracować nad stałem ulepszeniem.
— Kilka tysięcy lotów!
— A tak!
— Ładna cyfra!
— Aż wreszcie aparat, jeszcze raz ulepszony, zawiódł i Llienthal, spadając, zginął śmiercią bohatera wiedzy.
— Więc ten też zginął! ✓
— Poczekaj, zanotuję to, bo to takie słuszne powiedzenie
— zawołała Marysia
— bohater wiedzy!
Poczekałem, aż wpisała sobie ostatnie zdanie do bruljonu, potem przeszedłem dalej:
— W tym okresie pracują już na całym świecie wynalazcy nad aparatami do latania. Widzimy więc nazwiska: Henson, Temple, Wenham, Maxim, Langlay, Sprihgfel, Renaud, Press, Hoffman i wiele innych. Naogół jednak próby ich nie da
-wały poważnych rezultatów.
— A kto osiągnął najlepsze wyniki?
— Najlepsze wyniki osiągnął inżynier francuski Ader. W tym samym czasie w Ameryce zajmują się lotnictwem bracia Orwille i Wilbur Wrightowie.
— O, słyszałem o nich
— zawołał Olek.
— Nie przeszkadzaj. Bracia Wrightowie pracowali w najgłębszej tajemnicy, nie udzielając nikomu informacyj o postępach swej pracy. Dziś wiadomo, że wynaleźli oni wówczas wszystkie stosowane do dziś dnia sposoby utrzymywania się w powietrzu, zachowywania równowagi i nadawania kierunku.
Wreszcie w grudniu 1903 roku bracia Wrightowie zastosowali motor automobilowy i przelecieli swym samolotem 260 metrów w 59 sekmid.
Lot ten wzbudził naturalnie szalone zainteresowanie i przyczynił się do wytężonej pracy, wśród innych wynalazców. Wrightowie zaś zamknęli się znowu na dwa lata i pracują w również tajemniczy, jak przedtem, sposób.
— Bardzo tajemniczy ludzie, ci bracia!
— Podobają mi się!
— Mnie też!
W roku 1905 odbyli oni lot 39 kilometrów w za
-mkniętem kole bez lądowania. Jak dalece bracia
Wrightowie prześcignęli pracujących w tym okresie w lotnictwie innych wynalazców, świadczy dokładnie fakt, że w trzy lata później Farnah wygrywa nagrodę 50.000 franków za przelot zaledwie 1 kim. w zamkniętem kole.
Lotami szczęśliwie przebytemi wsławili się wówczas ten właśnie Farnah, Voisin, Lelagrange i Santos Dumont.
Poważnym konkurentem braci Wrightów okazał się dopiero wynalazca Blériot, który zbudował jednopłatowiec o skrzydłach, zaopatrzonych w ruchome przedłużenia i wykonał kilkanaście lotów, stosując po raz pierwszy łagodne wiraże. Wtedy bracia Wrightowie, którzy od trzech lat nie zajmowali się wcale lotami, zajęci jedynie intensywną i jak zawsze tajemniczą pracą nad budową aparatu, podpisali umowę z francuskim komitetem, na zasadzie której Wilbur Wright przyjechał na popisy lotnicze do Francji.
— A brat?
— Brat jego, Orwille Wright, pozostał w Ameryce. Powodzenie nie sprzyjało obu braciom jednakowo. Pozostałemu w Ameryce loty nie udawa
-ły się jakoś wcale. Wreszcie podczas któregoś lotu aparat spadł, pasażer się zabił, a sam On iHe Wright odniósł bardzo ciężkie rany.
Natomiast pobyt Wilbura Wrighta we Francji był pasmem nieprzerwanych triumfów. Jego wspaniałe przeloty budziły szalony entuzjazm wśród zawsze licznie zgromadzonych widzów. Ten stan rzeczy trwał przez czas dłuższy. Potem dopiero, stopniowo, gwiazda Wrightów zaczęła przygasać.
— Zawsze tak bywa
— westchnęła melancholijnie Marysia.
W roku 1912
-ym Wilbure Wright umarł, nie wiedząc, że w parę lat później lotnictwo nabierze już ogromnego znaczenia i nie wiedząc również, że do jego rozwoju on właśnie głównie się przyczynił.
W tym czasie odbywały się bardzo częste popisy lotnicze, przyczem publiczność zachowywała się zwykle bardzo bezwzględnie, traktując lotników jak...
— Linoskoczków i kuglarzy
— zakończyła Marysia z triumfem.
Stefek i Olek spojrzeli na nią ze zdziwieniem, ja zaś skinęłem potakująco głową.
— Tak, to prawda, jak kuglarzy, uważając, że te popisy urządzane są wyłącznie di a przyj emr.o
ści widzów, i nie zdając sobie sprawy z wagi i znaczenia tych popisów.
W tym czasie również ustanawiają bogaci „mecenasi” lotnictwa nagrody za loty. Wtedy to odbył się pierwszy przelot samolotem nad kanałem La Manche, dokonany przez Bleriota. W roku 1909 odbył się ciekawy lct hr. Lamberta nad Paryżem, podczas którego okrążał wieżę Eiffel.
W roku 1909 również Farman pobił rekord długości lotu, osiągając 229 kilometrów.
W owym czasie piloci byli jednocześnie prawie zawsze konstruktorami i latali na aparatach własnej konstrukcji. Aparaty te przejmowały swą nazwę od nazwiska konstruktora.
— Tak, to ciekawe!
— Nie wiedziałem o tem.
— Marku, jak się będzie nazywał aparat twojej konstrukcji.
— Nie przeszkadzajcie. Już wówczas budowano jednopłatowce i dwupłatowce i każdy konstruktor starał się udowodnić, że jego aparat jest lepszy. Kwest ja ta została jednak do dzisiaj kwest ją sporną i jedne i drugie samoloty mają swoich zwolenników.
Od roku 1919 zastęp pilotów i konstruktorów m, li 4.. j^nłjpza się z każdym dniem niemal. Coraz więk
-$9 również staje się z dnia na dzień liczba ofiar ludzi., którzy utracili swe życie w walce z przestworzami. Lecz fakt ten nie wpływa wcale ujemnie na rozwój lotnictwa. Przeciwnie, zdawaćby się mogło, $e każda ofiara wzmaga zaciętość pozostałych i budzi w nich pragnieni5 zwycięstwa.
Pąn Ryszard skinął głową potakującu, jakby na znak, że zgadza się z moim poglądem i to ucieszyło mnie bardzo, bo obawiałem się, że n;e potrafię należycie wysłowić się tam, gdzie chodziło nietyl
-ko o podanie suchych faktów, a także o osobisty pogląd.
Zachęcony więc tpm, czytałem w dalszym ciągu:
— Mamy więc wciąż nowe rekordy długości i wysokości, widzimy coraz większą liczbę nazwisk ludzi, zajmujących się lotnictwem zawodowem, wzmaga się również zainteresowanie sportem lotniczym.
W roku 1913 lotnik Pegoud wykonywa pierwszą akrobatykę w powietrzu, akrobatykę, którą wówczas traktowano jako jedynie karkołomny popis, a która w bliskiej przyszłości okazała się niezbędną umiejętnością lotnika podczas wojny.
Pomimo tak ogromnego i szybkiego rozwoju samolotów, pamiętano jednak również ó balonach.
— A właśnie, chciałam zapytać, co się stało z balonami.
— Znikły jakoś z horyzontu!
— Nie, nie znikły wcale. Jeszcze w roku 1784 Francuz Mesnier projektował balon w kształcie owalnym, którego śmigło miało być obracane ramionami ludzi.
W r. 1855 Giffard projektował dostosowanie maszyny parowej.
W roku 1880 Renard oraz Tissandier zastosowali motor elektryczny. Próbowano również stosować motory gazowe. Wreszcie zastosowano motor benzynowy, na którego dobre strony zwrócił uwagę Santos Dumonfp ten sam, który zajmował się usilnie samolotami.
Po Santos Dumoncie zajęli się budową sterow
-ców bracia Lebaudy i Renard. Zbudowali oni większą liczbę sterowców. z których najlepszym okazał się półsztywny sterowiec. . Lepsze i szybsze rezultaty osiągali w dziedzinie budowy sterowców Niemcy. W roku 1910 hr. Zeppelin wybudował wielki sterowiec długości 127 metrów, we wnętrzu powłoki umieścił 17 balonów, napełnionych wodorem, tuż pod powłoKą znajdowały się dwie kabiny, a w każdej z nich motor sze
-snastokonny, poruszający śmigło.
Sterówce miały te przewagę, że mogły latać wśród mgły i ciemności. Koszt sterowca jest jednak i był olbrzymi, to też niektóre tylko państwa mogą sobie pozwolić na nie. W Europie przodują pod względem rozwoia sterowców Niemcy, następnie Anglja.
Na tem skończyłem. Nagrodzono mnie również oklaskami.
— Jeżeliście się znudzili to nie moja wina
— tłumaczyłem
— tyle tu było nazwisk i dat, ale musiałem przecież umieścić wszystko.
Twierdzili jednak stanowczo, że nie nudzili się wcale że ich to wszystko bardzo interesuje.
A teraz na zakończenie ja wam powiem parę słów
— zaproponował pan Ryszard.
Naturalnie, przyjęliśmy tę zapowiedź z zadowoleniem.
— Jak zauważyliście z dzisiejszego referatu, już przed wojną lotnictwo osiągnęło właściwie bardzo poważne rezultaty. Prawda?
— Tak.
— Naturalnie!
— Mimo to nie zdawano sobie jednak wcale sprawy z tego, jak ogromne znaczenie będzie miało właśnie lotnictwo podczas wojny. Dopiero podczas wojny lotnictwo zostało usystematyzowane, zastosowano je do potrzeb chwili i wysunięto je na odpowiednie miejsce. Nawet podczas początków wojny nie zdawano sobie jeszcze z tego spra
-sprawy, ale to już pogadanka na raz następny. A teraz pomyślcie, jak nazwać dzisiejszy referat.
— Nie wiem właśnie, tytułu nie umiałem wy
-myśleć.
— Mnie się zdaje, że byłoby nieźle
— „Pionierzy lotnictwa”
— powiedział szybko Olek, który umie zawsze znaleźć właściwy tytuł.
— Tak, to dobra nazwa, zanotuj, Marysiu.
— A podtytuł?
— zapytała Marysia.
— Podtytuł „O lotnictwie przed wojną”
— zaproponował pan Ryszard.
— Dobrze. Kto teraz napisze naśtępny referat? “Ja
— oznajmił z dumą Stefek. ~ Go to będzie?
„Lotnictwo podczas wojny”.
Dobrze. Czy zdążysz w ciągu dziesięciu dni przygotować wszystko?
Rycerze przestworzy 8 113
— Jeżeli wyście zdążyli, to ja zdążę napewnc
-obraził się Stefek.
— Ale przecież wiesz, że Olek i Marek bardzo dobrze piszą.
— To nic, Marysia mi pomoże, wolno przecież pomagać, to się chyba nie sprzeciwia regulaminowi naszych zebrań.
— Właściwie, to nie mamy jeszcze regulaminu.
— Trzeba będzie taki ułożyć.
— Ale Marysia może ci pomóc.
— Pomogę ci napewno.
— No, to świetnie.
— Więc dzisiejsze zebranie skończone!
— Jeszcze protokół
— przypomniała surowo Marysia.
I odpisaliśmy więc, jak zwykle, i na tem skończyliśmy zebranie.
Zapomniałem wspomnieć, że poprzedniej nocy po napisaniu referatu, spałem ogromnie niespokojnie. Wciąż mi się śniło, że widzę przed sobą olbrzymiego, fruwającego człowieka i wciąż się bałem, że zaraz upadnie, wiedziałem przecież we śnie, że to jest Lilienthal, który nie obawia się niczego i próbuje znowu latać. Potem widziałem tłumy ludzi, którzy krzyczeli w zabobonnym strachu.
— Czarodziej, czarodziej! Łapcie czarodzieja.
Tłum poruszył się i gonił za kimś. Widziałem małego chłopca, niewiele co starszego odemnie, który uciekał co sił starczyło. Mieli go jednak już, już złapać, wyciągały się za nim ręce i wtedy chłopiec podskoczył nagle, wyciągnął przed siebie jakiś dziwny aparacik i w tej samej chwili uniósł się do góry. Podziwiałem go, tak wspaniale kołował w powietrzu. Tłum patrzył i okrzyki ucichały powoli. Potem tłum znikł zupełnie, a ja sam znajdowałem się nie wiem jakim sposobem obok tego fruwającego chłopca.
Jak ty wspaniale latasz!
— powiedziałem.
— To jeszcze nic!
— odpowiedział
— tamci fru
-wają jeszcze lepiej.
— Jacy tamci?
— Bracia Wright, naturalnie.
I wtedy ujrzałem dwóch tajemniczych mężczyzn, tak otulonych pelerynami, że zasłaniały im nawet twarze. Nie zdziwiłem się jednak tem wcale, wiedziałem przecież, że zawsze otaczają się tajemniczością i pewnie teraz także pracowali nad ulepszeniem jakiegoś samolotu.
A w chwilę później znikli bracia Wright także, a ja sam znajdowałem się na samolocie.
— Dokąd lecimy?
— zapytałem chłopca, bo on właśnie kierował.
— Daleko
— odpowiedział.
— Ale dokąd?
— Do Olka.
— A gdzie jest Olek?
— Poprawia słońce.
Nie zdziwiłem sę temu wcale, bo przecież Olek mówił, że pragnie polecieć aż do słońca, a zresztą był to przecież tylko sen, a we śnie wszystko może się zdarzyć.
— A dlaczego tak szybko lecimy?
— Bo drogę mamy daleką, a zresztą jest to samolot najnowszej i najlepszej konstrukcji.
— Kto go zbudował?
Chłopiec spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Jakto? Nie wiesz kto go zbudował?
— Nie wiem, nie uczyłem się tego jeszcze, może później, gdy już wygłoszę drugi referat.
Chłopiec patrzył jednak wciąż ze zdziwieniem.
— Więc kto go zbudował?
— Przecież ty sam.
— Ach, prawda! — przypomniałem sobie, więc jednak jestem słynnym konstruktorem.
— Zbudowałeś go sam. Jest to najlepszy samolot na świecie, a odznacza się tem, że nie można z niego wcale spaść.
— Jakto?
— No tak, w żaden sposób nie może się wywrócić. Jest to najbezpieczniejszy samolot na świecie. Jeszcze nigdy takiego nie było. Dzięki twemu wynalazkowi wszyscy teraz mogą swobodnie latać w powietrzu, nikt się niczego nie boi, każdy fruwa swobodnie, nawet małe dzieci. O, widzisz.
I ruchem ręki pokazał mi przestrzeń przed nami. Rzeczywiście, unosiły się teraz ku górze najrozmaitsze samoloty, małe i duże, jednoosobowe, dwuosobowe, kilka samolotów razem. Rzeczywiście, niektóremi kierowały małe dzieci.
— Widzisz, teraz tu w powietrzu mamy Aleje Ujazdowskie i wszyscy przed południem udają się na spacer.
— To nadzwyczajne, więc nikt się już teraz nie obawia?
— Nie mają się czego obawiać, przecież twój samolot zapewnia absolutnie bezpieczeństwo. Nic się stać nie może, nic a nic.
— To wspaniale.
— Naturalnie, piszą przecież o tobie we wszystkich książkach lotniczych, we wszystkich pismach, jesteś najsławniejszym człowiekiem na świecie.
— A moi przyjaciele?
Chłopiec nie pytał wcale o kim mówię, wiedział wszystko doskonale, widocznie mojem życiem interesowali się wszyscy wokoło.
— Twoim przyjaciołom powodzi się znakomicie. Olek ma willę na słońcu.
— Czy mu tam nie za gorąco
— pomyślałem.
Lecz chłopiec, jakgdyby odgadł moje myśli.
— Wcale nie. Słońce jest teraz najmodniejszem uzdrowiskiem, wszyscy tam lecą chętnie.
— A Stefek?
— Stefek zajmuje się fotografowaniem map powietrznych, ostatnio pracuje na księżycu i robi nocne zdjęcia, zresztą mówią, że Stefek pomagał ci bardzo w robocie przy wynalazku.
— Naturalnie, wszyscy mi oni pomagali. A co robi Marysia?
— Marysia jest przywódczynią kobiecego spor
towego oddziału lotniczego. O, właśnie, zbliża się do nas.
Rzeczywiście, tuż w naszą stronę płynęło kilka samolotów, w których znajdowały się młode dziewczyny. Wszystkie nosiły kaski na głowach. Marysię ujrzałem już z oddali.
Jak się masz, Marku?
— wołała
— da wnośmy się nie widzieli.
— Bardzo byłem zajęty
— mówiłem, ale nie wiedziałem dokładnie co robiłem.
— No, pewnie, skoro się jest słynnym wynalazcą niema się czasu.
— Dla ciebie mam zawsze czas.
— Polecimy więc do Łazienek.
— Doskonale.
Polecieliśmy w stronę Łazienek i lecieliśmy tuż obok siebie ponad aleją, w której spotykaliśmy się zawsze.
— Zobacz, jak pusto.
-Nic dziwnego
— odpowiedziała.
— Dlaczego?
— Przecież dzisiaj nikomu się nie chce diodzie, każdy ma dzięki tobie swój własny samolot i każdy sobie swobodnie lata. ~ A gdzie się uczą do egzaminów.
-Tu, także w powietrzu. Zobacz.
I rzeczywiście ujrzałem, że obok nas przelatują malutkie awionetki, a w nich uczniowie, powtarzający głośno wyjątki deklinacji.
— Wszystko odbywa się teraz w powietrzu, wiesz zresztą o tem najlepiej.
Nie wiedziałem, ale nie chciałem się do tego przyznać. Lecieliśmy przed siebie; w pewnej chwili przeleciał koło nas jakiś dziwny aparat, bardzo długi.
— 10 pociąg szybowcowy
— powiedziała Marysia
— taki, jaki chciałeś kiedyś budować, ale (dzisiaj jest to już trochę przestarzały model.
— Doprawdy
— zacząłem, lecz ona przerwała mi:
— A teraz polecimy na wschód i pokażę ci coś bardzo ciekawego.
Zmieniliśmy kierunek lotu; wreszcie zapytałem:
— Goś mi chciała pokazać?
— Zaraz, zaraz.
Jeszcze chwila milczenia, a potem usłyszałem głos Marysi:
— To właśnie tu, spójrz teraz na ziemię...
W tej samej chwili usłyszałem bicie dzwonów i nie zdążyłem spojrzeć na ziemię, bo właśnie obudziłem się.
Dzwonek budzika dzwonił z całej siły donośnie. To właśnie było to bicie dzwonów, które słyszałem we śnie. Przez chwilę niezupełnie jeszcze zdawałem sobie sprawę z tego, gdzie się znajduję.
Niestety, nie był to samolot, a poprostu moje łóżko. Jaka szkoda, że się już obudziłem i nie zdążyłem dostrzec tego, co Marysia uważała za takie ciekawe.
Przypominałem sobie szczegóły mego snu i śmiałem się mimowoli. Postanowiłem opowiedzieć go Olkowi, może on napisze na tem tle jakieś opowiadanie z przyszłości, gdy już wszyscy będą rzeczywiście latać. Ale chociaż to był tylko sen, to jednak było mi ogromnie przyjemnie, gdy słyszałem, że wszyscy latają samolotami mego wynalaz
— * ku i że jestem najsłynniejszym wynalazcą na świe
-cie. A jak przyjemnie było latać! * m
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Ostatni tydzień minął jakoś bardzo szybko. Przedewszystkiem spędziliśmy go na wsi w osiedlu szkolnem. Nasza szkoła bowiem ma własne osiedle, do którego jeździmy co jakiś czas na wycieczki jednodniowe, a dwa, lub trzy razy w ciągu roku szkolnego na tygodniowy pobyt. Każda klasa po kolei. Teraz właśnie wypadła kolej na naszą klasę. Latem możemy także przyjeżdżać do osiedla na kolonję, lecz dotychczas jeszcze tam nie byłem. Może w tym roku pojadę. Pojechaliśmy więc w poniedziałek rano na wieś, niezmiernie zadowoleni wszyscy z tego faktu. Jedyną przykrą stroną tego było, że Marysia nie może jechać z nami, ich szkoła ma osiedle gdzieindziej i wycieczki wypadają w inne dni. Ale trudno, pocieszyliśmy się myślą, że tydzień nie trwa wiecznie i że po tygodniu spotkamy się znowu, a będziemy mieli wtedy strasznie dużo do opowiadania sobie. W świetnych humorach wsiedliśmy do kolejki.
Osiedie znajduje się o trzy kwadranse drogi od Warszawy. Duży, murowany dom mieści się w wielkim, cienistym ogrodzie, który jest terenem naszych ulubionych zabaw. Coprawda, włażenie na drzewa jest wzbroncne, ale jakoś omijamy ten zakaz bez wielkich następstw, nigdy nikomu nic się nie stało. W ogrodzie można się też świetnie bawić w chowanego, ale to naprawdę można się tak schować, że nikt nas nie zna jdzie, oraz w wyścigi. Najlepiej wśród nas biega Stefek. Stefek Wogóle najwięcej zajmuje się sportem, nie lubi i nie umie usiedzieć na jednem miejscu, nawet gdy się uczy, chodzi przez cały czas tam i napowrót po pokoju.
Dlatego wątpiliśmy trochę o jego przygotowaniu materjału do następnego zebrania. I ja i Olek byliśmy bardzo ciekawi, jak też on się do tego zabierze. Nie chcieliśmy zwłaszcza kompromitować się przed panem Ryszardem, który nas tak jakoś traktuje dorośle, nie jak małe dzieci i dlatego nawet proponowaliśmy kolejno Stelkowi:
— Stefek, chcesz, to ja napiszę za ciebie ten referat.
Lecz Stefek się oburzał.
— Zwarjowaliście, wcale nie chcę.
— Napiszesz następny w Warszawie, tu ci będzie trudno przecież, na wsi łazisz zawsze przez cały dzień.
— To będę mniej łaził.
— Ale Marysia miała ci pomóc w napisaniu.
— Trudno, obejdę się bez pomocy, a zresztą, jak przyjadę, będę miał jeszcze trzy dni czasu, to ona mi pomoże w ostatecznem opracowaniu.
— Nie upieraj się, Stefku, pomożemy ci.
— Wcale nie chcę.
— Nie, to nie.
Zrobiliśmy trochę obrażone miny i poszliśmy na poszukiwanie piłek termisowych, które poprzedniego dnia zaginęły gdzieś w krzakach. Bo plac tennisowy mamy tu także i krokietowy też. Oprócz tego urządza się zimą tor saneczkowy i ślizgawkę. Marzymy o basenie do pływania, zczasem się to wszystko urządzi. Mamy tu wiele wolnego czasu. Coprawda rano odbywają się lekcje, przeważnie, jeżeli pogoda dopisuje, w ogrodzie. Jest to m niezmiernie przyjemne 1 mam wrażenie, że wtedy wszyscy jakoś uczą się chętniej.
Potem poza godziną obowiązkową przygotowywania lekcji na dzień następny jesteśmy właściwie wolni. Chodzimy więc na długie spacery, wycieczki, urządzamy najrozmaitsze gry, zawody i t. p. Do najprzyjemniejszych zajęć należą nocne wieczorne przechadzki do pobliskiego lasu. Niedawno zaś nasz wychowawca zorganizował nam bardzo ciekawą grę, polegającą na tem, że rozdzieliliśmy się na dwa oddziały, z których jeden zakradał się w umówione miejsce, a drugi bronił; wszystko to odbywało się po ciemku i polegało na zdolnościach obserwacyjnych i szybkiej orjentacji.
Jednem słowem, bawimy się tu wspaniale.
Ulubionem miejscem w ogrodzie jest wielkie drzewo, na gałęziach którego umocowano małą ławeczkę. Przesiadujemy tam chętnie z Olkiem całemi godzinami, tam gadamy, lub czytamy.
Ostatnio siedzieliśmy właśnie razem, gdy Olek popchnął mnie:
— Zobacz
— powiedział.
Spojrzałem na dół i w pewnej odległości ujrzałem Stefka, który trzymając jakąś książkę w ręku czytał coś półgłosem, chodząc jednocześnie tam i napowrót.
— Uczy się widocznie.
— Byłem pewny, że poszedł grać w siatkówkę.
— Ja też.
Stefek chodził wielkiemi krokami, nie podejrzewał wcale naszej obecności tak blizko.
— Może słówek łacińskich.
— Ciekaw jestem czego on się tak uczy?
— Wątpię, przecież jutro niema łaciny, a zresztą to nie jest słownik.
Olek przechylił się, nasłuchując, potem cofnął się, śmiejąc się cicho.
— Wiesz, nie zgadniesz nigdy co on robi.
— Widzę przecież, że się uczy.
— Ale czego?
— Może niemieckiego.
— Nie.
— Więc co robi?
Olek zanosił się cichym śmiechem.
— On się uczy, uczy się... lotnictwa.
— Niemożliwe.
— Ależ tak, posłuchaj tylko.
Uchyliliśmy się obaj i od czasu do czasu dochodziło nas jakieś głośniejsze mruknięcie Stefka:
— Lotnictwo zostało podzielone...
A po chwili znowu:
— Lotnictwo zostało podzielone na trzy zasadnicze działy,
Stefek znikł, potem wielkiemi krokami powrócił znowu i powtarzał:
— Lotnictwo zostało podzielone...
— Widzisz, on sobie powtarza.
— Uczy się jak historji.
— Nigdybym się tego po nim nie spodziewał.
— Tak, też nie przypuszczałem, że weźmie sobie tę sprawę tak do serca.
— Myślałem, że przeczyta i będzie robił notatki.
-A on się uczy na pamięć.
— Ambicja go ponosi.
— Zejdźmy do niego.
Zeskoczyliśmy szybko i zatarasowaliśmy Stefkowi drogę w chwili, gdy wracał i powtarzał po raz czwarty:
— Lotnictwo zostało podzielone na trzy zasadnicze działy.
Stefek, ujrzawszy nas, zmieszał się, szybko zamknął książkę i umilkł.
Zapytaliśmy naiwnie:
— Go ty robisz, Stefku?
Mruknął coś pod nosem.
— Co ty robisz, Stefku?
— powtórzyliśmy.
— Nie widzicie, uczę się.
-Właśnie, podziwialiśmy twą pilność. Ale czego się uczys2?
— Słówek?
— Wszystko jedno, uczę się.
Wtedy zawołałem, naśladując jego głos:
— Lotnictwo zostało podzielone na trzy zasadnicze działy.
Stefek zaczerwienił się.
— A, podsłuchujecie.
— Nie, podziwiamy cię tylko.
— Więc z czego się śmiejecie?
— Wcale się nie śmiejemy.
— Widzę przecież, że kpicie. Sami się chcecie niby nauczyć, a ze mnie się śmiejecie. Ciekaw jestem dlaczego.
Stefek zaperzy! się cały i widziałem, że potraktował całą sprawę poważnie.
Przestałem się więc śmiać i powiedziałem.:
— Bo to takie komi czne, że powtarzasz i uczysz się na pamięć, tak samo, jakbyś się uczył historji lub geografji.
— Przecież to jest j iszczę ważniejsze od Msfcorji
-zawołał ze złością Stefek.
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć na ten argument. Wyręczył mnie Olek.
— No, dobrze, zgadzamy się z tem, ale dlaczego powtarzasz?
— Bo chcę wiedzieć porządnie. Nie tak, jak wy po łebkach tylko.
— O, przepraszam, my umiemy także porządnie, przygotowaliśmy przecież bardzo porządne referaty.
— Więc dajcie i mnie przygotować mój porządnie. A uczę się tak, jak im jest najwygodniej. I dajcie mi raz na zawsze spokój.
Uciekł obrażony.
Taki już jest ten Stefek, skryty, obraża się często, jeżeli coś robi, to nie lubi, aby na niego zwracać uwagę. Najchętniej zajmuje się sportem, ale ma silnie rozwiniętą ambicję, więc gdy sobie coś postanowi to wykona. Pozatem Stefek fotografuje bardzo ładnie. Przed wyjazdem kupił sobie za zaoszczędzone pieniądze maleńki aparacik. Duży, normalny ma, ale ten, to jest taka mnratura, zdjęcia wychodzą maleńkie, ale dosyć wyraźnie.
Rycerze przestworzy 9 129
Pomimo obrazy, Stefek wrócił po kilku minutach z propozycją, że nas sfotografuje. Zgodziliśmy się chętnie. Stefek nie fotografuje zwyczajnie, tylko wymyśla sobie jakiś obrazek i nazwę, a potem ustawia ludzi, aby mu odpowiednio do tego obrazka pozowali. Ostatnio np. zdjął bardzo ładnie do obrazka p. t. „Kucie” kilku chłopców, ślęczących nad książkami. Innym razem sfotografował „Kwiaty”, w cieplarni.
— Dobrze, ustawiaj nas.
— Co zdejmujesz?
— Jak się mamy upozować.
Stefek wpatrywał się w was długo z ponurą miną, potem kazał Olkowi uśmiechnąć się szeroko.
— A ty
— zwrócił się do mnie śmiej się głośno.
— Dlaczego głośno
— oponowałem
— przecież to nie jest dźwiękowy aparat filmowy.
— Nic nie szkodzi, ale wrażenie zostaje. Śmiej sie jak umiesz najgłośniej.
Uczyniłem więc tak. Olek stał z otwartemi ostami. Stefek psztyknął i odszedł z bardzo zadowoloną miną.
— Jak się to będzie nazywało?
— zawołał Olek.
„Dwaj idjoci!”
— odpowiedział Stefek,
Chcieliśmy go pobić, ale uciekł, a że biega najprędzej z nas wszystkich, więc nie mogliśmy go dogonić.
Wieczorem rozmawialiśmy wszyscy bardzo długo. Jakoś nikomu spać się nie chciało. Między in
-nemi rozmawialiśmy dużo o lotnictwie. Okazało się, że chłopcy w naszej klasie mają sporo wiadomości, ale to wszystko jest bardzo chaotyczne i dotyczy wyłącznie najnowszych wypadków. Wszyscy naturalnie rozmawiają o szybowcach o najnowszych rekordach, o dalszych możliwościach. Zaimponowaliśmy jn, opowiadając rozmaite fakty z przeszłości. Bardzo im się to podobało. A gdy się dowiedzieli o naszych zebraniach, zapro
-ponowaUflH^^^e się przyłączą. Postanowiliśmy więr^^^^^^^Mcółko L. O. F. P. w naszej kia
zyszłego ro^u bo dług^^m^^^Hncje, wszyscy się rozjadą, a zaczynać poto ty®, aby nic z tego nie wyszło, albo, żebv zaraz na początku odkładać, to niema sensu.
Ustalilismy więc datę otwarcia kółka na połowę września, gdy się już rozpoczną zajęcia szkolne, a tymczasem trzech najbardziej ciekawych kolegów zamówiło się do nas, że przyjdą zobaczyć nasze artykuły. Chciałem ich nawet zaprosić na następne zebranie lotnicze, ale Stefek nie chciał, mówi, że mu to będzie przeszkadzać.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Nasze trzecie zebranie lotnicze odbyło się u Olka. Olek nie urządził nic specjalnego, bo lubi zachowywać się jak dorosły i uważa, że wszelkie przystrajanie sali jest dziecinnadą. Poprosił tylko swego ojca adwokata, aby mu pozwolił urządzić zebranie w swej poczekalni. Usiedliśmy więc wygodnie w skórzanych klubowych fotelach i z pew
-Lą lekką drwiną spoglądaliśmy na Stefka, który był niezmiernie zmieszany. Coprawda, Marysia opowiedziała mi poprzedniego dnia, że jego referat napisany jest bardzo dobrze, i że wszystko, co napisał, umie poprostu, jak doskonale nauczaną lekcję, na pamięć, mimo to jednak, widoczne było, że Stefek miał tremę, z której widocznie zwierzył się panu Ryszardowi, gdyż ten skinął na niego porozumiewawczo i powiedział:
— Wstęp do dzisiejszego referatu ja sam wygłoszę.
Stefek odetchnął z ulgą, pan Ryszard zaś mó
-wił: „
— Mówiłem wam już na poprzedniem zebraniu, że w chwih wybuchu wojny nie podejrzewano wcale tego, że lotnictwo odegra w niej tak ważną i niemal decydującą rolę.
Jeszcze na początku wojny jeden z dowódców niemieckich dowodził, że walki powietrzne są czemś absolutnie niewykonalnem. Wkrótce jednak przekonano się o mylności tego zdania i w niezmiernie szybkim czasie lotnictwo znalazło swoje zastosowanie, jako groźny rodzaj broni. Wpływ lotnctwa był taki wielki, że dzięki lotnictwu wojna zmieniła swć) dawny charakter.
— Dlaczego? Tego nie rozumiem,
— zapytała Marysia.
— A jednak tak było. Widzisz, dawniej wojna była wojną prowadzoną tyiko na froncie, teraz stała się walką rozciągniętą na cały kraj i zmusza ido udziału w tej walce wszystkich riemal oby’ wateli państwa.
Samolot bowiem pokonał czas i przestrzeń. Samolot w ciągu Lardzo krótkiego czasu mógł prze
lecieć linję frontu i znaleźć się nad jakimkolwiek ważnym, chociaż położonym w głębi nieprzyjacielskiego kraju, punktem. Samolot mógł ten punkt zaatakować. Mógł łatwiej i bezpieczniej, niż jakikolwiek inny rodzaj zbierać informacje, fotografować, przewozić wywiadowców, słowem dostarczać wiadomości dowództwom o poczynaniach wroga. Rozumiesz teraz, Marysiu?
Marysia skinęła potakująco głową.
— Tak, teraz już rozumiem, dzięki samolotowi nie było już granic tego miejsca, w którem walczono.
— Tak! Dlatego też bardzo szybko zorjentowa
-no się w znaczeniu i w roli jaką mogło odegrać lotnictwo, uznano je za nowy rodzaj broni, usystematyzowano i zaczęto z niego korzystać. A jak to wszystko uczyniono, to już opowie Stefek.
Stefek bardzo czerwony wstał ze swego miejsca (on także wolał mówić, stojąc) i zaczął czytać, chociaż wiedzieliśmy, że umie wszystko na pamięć, spoczątku czytał zdenerwowanym głosem, ale stopniowo uspokoił się zupełnie i czytał opanowanym głosem, a nawet chwilami odkładał zupełnie zeszyt i mówił z pamięci. Nie spodziewałem się wcale, że tak wspaniale był przygotowany.
Trzeba przyznać, że spisaliśmy się wszyscy doskonale i nie zblamowaliśmy się przed panem Ryszardem ani razu. Pierwsze tylko zdanie Stefka wywołało mimowoli uśmiech mój i Olka i nawet musieliśmy się wstrzymać, aby nie wybuchnąć głośno, bo Stefek zaczął od dobrze znanego nam już zdania:
— Lotnictwo zostało podzielone na trzy zasadnicze działy.
Czytając to spojrzał nawet na nas z pod oka, a myśmy starali się poskromić naszą nagłą wesołość, co zresztą z pewnym trudem udało nam się po chwili.
— Lotnictwo zostało podzielone na trzy zasadnicze działy
— powtórzył jeszcze raz Stefek
— na lotnictwo myśliwskie, wywiadowcze i niszczycielskie. W niektórych armiach istnieje także lotnictwo szturmujące, t. j. takie, które z góry atakuje wojsko nieprzyjacielskie, znajdujące się na ziemi.
Podczas wojny światowej lotnicy polscy w ten sposób atakowali kawalerję Budiennego i odnieśli zwycięstwo.
Lotnictwo myśliwskie przeznaczone jest do obrony przed samolotami nieprzyjacielskiemi. Samolot myśliwski walczy w powietrzu z nieprzyja
ciel ¿kim, który się zjawia w zamiarze zebrania cennych wiadomości, sfotografowania danego odcinka frontu, lub też w zamiarze napaści, bombardowania ważnego jakiegoś punktu transportowego, składów amunicji, jakiejś fabryki i t. p.
Samolot myśliwski jest to aparat bardzo lekki i zwinny, mocny i szybki, posiada karabin maszynowy wbudowany nieruchomo, równolegle dc osi płatowca. Karabin urządzony jest w ten sposób, że strzela automatycznie przez śmigło, gdy śmigło przy obrocie przeszło przed lufą. Na skutek tego stałego wbudowania karabinu pilot musi celować caiym aparatem. Ponieważ zaś samoloty myśliwskie są przeważnie jednoosobowe, przeto tył aparatu jest przez cały czas bezbronny, z chwilą zaś, gdy lotnik chce strzelać w tył, musi się obrócić całym aparatem. Przy lotach samolotów myśliwskich potrzebna jest właśnie umiejętność owej, traktowanej tak często, jako niepotrzebna sztuczka, akrobatyki. Samolot nieprzyjacielski bowiem usiłuje zwykle uciec. Pilot myśliwski musi go gonić, nie spuszczając jednocześnie z celu. Dlatego też aparat jego przybiera wówczas najrozmaitsze, najniedogodniejsze pozycje, zależnie od tego w jakim kierunku w dół, czy w górę ucieka nieprzy
jaciel. To też pilot myśliwski musi być obdarzony zimną krwią, szybką decyzją i musi być świetnie wyćwiczony w manewrowaniu swoim aparatem. Każde bowiem zawahanie się, chwila nieuwagi, lub omyłki może spowodować katastrofę, kończącą się przeważnie śmiercią lotnika.
W tem miejscu Stefek przerwał nagle i oznajmił donośnym głosem, jakgdyby mu kto przeczył.
— Postanowiłem, że w razie wojny zostanę właśnie pilotem myśliwskim.
Powiedział to tak komicznie, takim zaczepnym głosem, że wybuchnęliśmy wszyscy jednocześnie śmiechem, a Olek zawołał:
— Widzę z tego, że jesteś o sobie świetnego mniemania. Przed chwilą powiedziałeś zimna krew, szybka decyzja i co jeszcze?
— Musi być świetnie obznaj miony w manewrowaniu swoim aparatem
— dokończył ponuro Ste
-fHk
— ale ja się tego nauczę, zobaczycie.
— Tymczasem musimy przyznać
— odezwał się pan Ryszard,
— że przygotowałeś dzisiejszy referat doskonale. Ujęłeś i streściłeś najważniejsze cechy samolotu myśliwskiego bez zarzutu.
— Męczyłem się nad tem przez cały tydzień
-wyznał Stefek.
— Ale masz świetne rezultaty.
Myśmy również byli tego samego zdania. Zwłaszcza, że po Stefku nie spodziewaliśmy się tego wcale. Stefek nie lubi pisać i byłem pewny, że napisze wszystko bardzo niedbale. Tymczasem wręcz przeciwnie, opracował każdy szczegół. „Postawił” się.
Tymczasem Stefek ujął znowu swój zeszyt i trzymając go, mówił z pamięci:
— Walka samolotów myśliwskich ma ogromne znaczenie, gdyż poza możliwością strącenia samolotu nieprzyjacielskiego paraliżuje mu w każdym razie swobodę ruchów i uniemożliwia dokładne wypełnienie powierzonego zadania.
W roku 1918
-ym naprzykład, w ciągu jednego dnia, 3 o
-go października, samoloty myśliwskie strąciły 90 płatowców niemieckich.
Walka powietrzna jest walką niezmiernie trudną, wymagającą prawdziwej odwagi, graniczącej z bohaterstwem. To też lotnicy myśliwscy wy bierani są z pomiędzy najlepszych lotników i niejeden z nich wsławił się podczas wojny ogromną stosunkowo liczbą zwycięstw powietrznych.
— Stefek, twoje szanse zmniejszają się wobec tego
— zawołał Olek.
Lecz Stefek nie przejął się tym okrzykiem.
— Zobaczymy, przekonasz się niedługo!
— mruknął.
A mruknięcie to miało w sobie tyle zaciętości, że mimowoli pomyślałem:
— Ten Stefek zostanie kiedyś napewnn doskonałym pilotem myśliwskim. Nauczy się tego, tak samo, jak nauczył się na dzisiaj o lotnictwie wo
-jennem.
Widocznie pan Ryszard był tego samego zdania, gdyż patrzył na Stefka z uznaniem. Marysia także była bardzo zadowolona. Stefek zaś opanował tymczasem zupełnie początkowe drżenie głosu i niepewność. Widocznie nasz podziw dodał mu odwagi, teraz czytał już zupełnie spokojnie, a chwilami odkładał nawet zeszyt na stole i mówił z pamięci:
— Drugim działem lotnictwa wojennego jest lotnictwo wywiadowcze.
— Wywiad był właściwie głównym celem lotnictwa. Polega on na tem, że lotnik bada nieprzy
-jaciattde siły, obserwuje kierunek marszu, przy
gotowania do walki, odnajduje ważne punkty, słowem stwierdza zamiary nieprzyjaciela. Czyni to na zasadzie własnych obserwacji, których dokonywa podczas lotu i przy pomocy aero
-fotogra
-fjij t. j. specjalnym precyzyjnym aparatem fotograficznym robi szereg zdjęć z interesującego go odcinka.
— Stefek, miałeś przecież robić takie fotograf je.
— Nie, — zaprzeczył Stefek, — namyśliłem się. Fotograf je będę robił zwyczajne, tu na ziemi, a tam chcę być lotnikiem myśliwskim, chociaż to dosyć ciekawe, robota takich fotografji, bo słuchajcie., fotografje te po wywołaniu, skleja się i ogląda przez szkła powiększające. Otrzymuje się wówczas obraz całego odcinka i z fotografji tej, zwłaszcza przez porównanie jej z dawmejszemi fotografjami tego samego miejsca, można się zo
-rjentować co do poczynań nieprzyjaciela.
Aparat wywiadowczy jest dwuosobowy (pilot i obserwator) o mniejszej stosunkowo szybkości, aby łatwiej módz obserwować. Przeważnie samoloty wywiadowcze lecą w asyście ochraniających je samolotów myśliwskich.
— Czy takie wywiady mają naprawdę znaczenie?
— zapytał Olek.
— Bardzo duże
— odpowiedział pan Ryszard
-wywiady dostarczone podczas wojny dowództwu ułatwiają mu niezmiernie zadanie.
— Zaraz, proszę pana, ja to wszystko opowiem
-przerwał Stefek i szybko zaczął mówić, jakby w obawie, że go kto inny zastąpi i on nie zdąży wypowiedzieć tego wszystkiego, co wie o tem.
Podczas wojny np. wywiad lotniczy przyczynił się w znacznej mierze do wygrania bitwy nad Mamą. Wówczas bowiem, gdy dowództwo francuskie przekonane było, że nieprzyjaciel znajdujący się w pobliżu Paryża, przygotowuje się do ataku na Paryż i samo układało wobec tego wszystkie swoje plany w tem przekonaniu, okazało się, że jest inaczej. I właśnie wywiad lotniczy zmienił najzupełniej poglądy. A było to tak: świetny lotnik, obserwator Vatteau spostrzegł, że wojska niemieckie nie idą, jak się tego ogólnie spodziewano, na Paryż, lecz omijają go od wschodu. Wiadomość ta została natychmiast dostarczona generałowi Gallieni, dowódcy Paryża i spowodowała zmianę planu działania armji francuskiej, która wykorzystała błąd Niemców i stoczyła wówczas bitwę nad Mamą, zamiast, jak to było przewidywane nad Sekwaną.
Stefek umilkł, odetchnął głęboko i powiedział zwykłym, mniej uroczystym głosem:
— Ale to był ciężki kawałek, zupełnie, jak z podręcznika historji, namęczyłem się porządnie, zanim zrozumiałem o co chodzi.
— Ale już rozumiesz, prawda?
— Naturalnie, musiałem przecież to ułożyć, z wielkiej broszury, w której cała bitwa nad Marną była szczegółowo opisana, myślałem, że nie Wybrnę.
— A mówiłam wam, że Stefek świetnie wszystko napisał,
— szepnęła Marysia.
Stefek usłyszał ten szept, bo spojrzał na nią z zadowoleniem i ciągnął dalej:
— Lotnictwo niszczycielskie jest to lotnictwo bombardujące. Samolot niszczycielski jest duży, mogący zabrać wielką liczbę bomb. Bomby te rzucane są na ważne punkty transportowe, na fabryki i t. p. ważne objekty. Często także bombardowane były podczas wojny spokojne miasta, celem wywołania paniki na tyłach armji nieprzyjacielskiej. Od bomb ginęła wtedy ludność cywilna. Samoloty niszczycielskie pracują nietylko w dzień, ale i w nocy, wtedy bowiem chroniące i przed nimi samoloty myśliwskie mają utrudnione z powodu ciemności zadanie.
Oprócz wyżej wymienionych celów samoloty podczas wojny służą także do przewozu rannych jako samoloty sanitarne, do przewozu transportów i t. p.
O rozwoju lotnictwa podczas wojny światowej świadczą najlepiej cyfry. A więc we Francji w roku 1915 wytworzono 3.460 samolotów, w roku następnym, a więc 1916
-ym 7522 samoloty, w roku 1917
— 22.751 samolotów, a w roku 1918
-ym
33
-819
-
W Niemczech produkcja miesięczna w 1918
-ym roku wynosiła 2.200 płatowców i 1, 600 silr:’ków.
— Jakto, podczas jednego miesiąca!
— To niemożliwe!
Stefek zmieszał się i spojrzał do zeszytu.
-Nie, napewno, prawda, proszę pana.
— Tak
— pan Ryszard skinął potakująco głową.
Uspokojony więc Stefek czytał:
— Anglja posiadała w dniu wybuchu wojny 90 samolotów, pod koniec zaś produkowała 90 samolotów dziennie.
Stany Zjednoczone Ameryki Północnej zbudowały w roku 1915
-ym
— 20 samolotów, w ro
ku 1916
-ym
— 83 samoloty, w roku 19^7
-yiń przeszło 1000 samolotów, a wroku 1918
-ym 25.000 Samolotów.
Z tych liczb widać dokładnie, jak wzrastał z każdym miesiącem rozwój lotnictwa i jak wielkie znaczenie odgrywało ono w działaniach wojennych.
Naturalnie, walka przy pomocy lotnictwa spowodowała konieczność stworzenia obrony przeciwlotniczej. Obrona przeciwlotnicza została więc w szybkim stosunkowo czasie stworzona, a brało w niej udział nietylko wojsko, ale i całe zagrożone społeczeństwo.
Stefek zwinął zeszyty i spojrzał na nas triumfująco.
-To jest właściwie wszystko, co na dzisiaj przygotowałem
— oznajmił.
— Nie wiem, czyście Wszystko zrozumieli. Mam, naturalnie, na myśli tylko moich dwóch kolegów Olka i Marka, bo chociaż starałem się wykładać jasno, jednak wiem 2 doświadczenia, że nie tak łatwo poruszyć wasze niózgownice.
To mówiąc, Stefek wyciągnął z kieszeni małą fotografję i pokazał ją szybko Marysi i panu Ryszardowi.
Rycerze przestworzy 1Q 145
— Udane, nieprawdaż?
— mówił z niewinną miną.
I pan Ryszard i Marysia roześmieli się.
Powinieneś jednak zostać fotografem, Stefku,
-powiedziała Marysia ze szczerem uznaniem w głosie.
Ta pochwała zabolała nas bardzo. Stanowczo tego dnia Marysia zbytnio zachwycała się Stefkiem. Coprawda, rzeczywiście, jego referat był bardzo udany, ale przecież mój i Olka nie był wcale gorszy. I. jeżeli zachwycaliśmy się Stefkiem, to raczej z powodu niespodzianki, bo nie spodziewaliśmy się po nim, że potrafi tak opracować, a raczej, że będzie mu się chciało to wykonać. Zaw
-sześmy bowiem uważali Stefka za niezdolnego do skupienia się, zbyt zajętego sportowemi zabawami i fotografowaniem, aby go można było skłonić do popracowania nad czemś dosyć trudnem. Ale ostatecznie, nie było jeszcze powodu do zachwytu, dlatego tylko, bo się „pokazał” i nie chciał pozostać w tyle za nami.
— Pokaż tę fotografję
— zawołał Olek, przeczuwając coś niedobrego.
— Ależ z największą przyjemnością.
Odwrócił się w naszą stronę i pokazał powięk
szenie ze zdjęcia, które zrobił wtedy w ogrodzie, gdyśmy byli w osiedlu.
Fotograf ja była rzeczywiście śmieszna. Olek miał szeroko otwarte usta i śmiał się głupkowato, ja również nie wyglądałem lepiej, przytem staliśmy w zabawnych pozach, na szeroko rozstawionych nogach. Usprawiedliwialiśmy niemal podpis, który Stefek umieścił na fotografji wielkiemi literami: „Dwaj idjoci!”
Naturalnie, spojrzeliśmy z oburzeniem na Marysię. Śmiała się. I nietylko się śmiała, a jeszcze po obejrzeniu tego właśnie zdjęcia powiedziała do Stefka z głębokiem przekonaniem w głosie:
— Powinieneś, Stefku, zostać fotografem.
Postanowiliśmy natychmiast z Olkiem, że porachujemy się o to i ze Stefkiem i z Marysią nieco później, gdy zostaniemy sami. Teraz, w obecności pana Ryszarda i na oficjalnem, jakgdyby zebraniu, nie wypadło się zajmować prywatnemi sprawami, ani okazywać niezadowolenia. Uśmiechnęliśmy się więc obaj lekceważąco i zapytaliśmy się, nie umawiając się wcale, prawie jednocześnie:
— Brakuje trzeci idjota. Dlaczegoś się nie zdjął także?
-Ci dwaj wystarczają w zupełności
— zapewnił Stefek.
Potem schował fotografję do kieszeni. Nie powiedzieliśmy już nic, ale obaj mieliśmy obrażone miny, co widocznie Marysia zauważyła, bo odr?.
-zu szepnęła do mnie:
— Nie gniewacie się chyba o takie głupstwo?
Nie odpowiedziałem.
— Myślałam, że jesteś ponad to
— szepnęła teraz do Olka, na co odpowiedział niewyraźne mruknięciem:
— Hm, hm...
Marysia zrozumiała odrazu, że sprawa zapowiada się poważnie, przybrała więc również obrażoną minę i już nie pytała o nic więcej. Po chwili tylko zaznaczyła jeszcze raz, jakby na złość:
— Stefek świetnie mówił. A ja myślałam, że trzeba mieć specjalne zdolności literackie, aby napisać ładny referat.
Tym razem Olek poczerwieniał ze złości, a ja także poczułem oburzenie z powodu tego lekceważenia. Stefek natomiast promieniał. Pan Ryszard zauważył widocznie, że coś się między nami święci, bo przerwał nasze docinki, niby nienaumyślnie:
— No, moi drodzy, kończmy zebranie, bo dzisiaj to ja też mam zebranie lotnicze w Aeroklubie.
— O tam, to chciałbym być
— zawołał z zapałem Olek.
— A ja będę napewno
— powiedział Stefek stanowczo.
Ta jego pewność siebie zaczęła mnie drażnić.
— Kończmy więc. Dzisiejszy referat musi otrzymać tytuł.
— Proszę pana
— zawołał szybko Stefek,
— ja już wymyśliłem tytuł, chciałbym, aby tak się nazywał:
Spojrzeliśmy na siebie z Olkiem.
Co, tytuł też wymyślił, naprawdę tego już było za dużo.
— Chciałbym, aby to się nazywało „Samolot Wróg”. Podoba wam się?
Nazwa była bardzo dobra, trudno temu zaprzeczyć, ale nie podobało nam się w niej to, że ją sam Wymyślił bez wspólnego porozumienia.
— Podoba wam się?
— zapytał raz jeszcze.
— Hm
— mruknął znowu w odpowiedzi Olek.
— Mnie się
— zaczęła Marysia. Chciała widocznie powiedzieć: „mnie się podoba”, ale zatrzymała się w połowie zdania.
Żałowałem ogromnie, że nie mam przygotowanej żadnej lepszej nazwy. Powiedziałem więc lekceważąco.
— Może być i tak.
— A jaki podtytuł?
Nikt z nas się nie odezwał i znowu Stefek zadecydował.
— „O lotnictwie podczas wojny”
— chyba. Zgadzacie się?
Zgodziliśmy się w obojętnern milczeniu.
— Następny referat będzie chyba o obronie przeciwlotniczej,
— powiedział pan Ryszard,
— kto się tego podejmuje czy ty, Marysiu, bo już wszyscy mówili przed tobą.
Lecz zanim Marysia zdążyła odpowiedzieć, znowu odezwał się Stefek.
— Proszę pana, jabym się chciał tego podjąć.
— Ty?
— zdziwił się pan Ryszard.
Spojrzałem na Olka ze zdumieniem, a Olek na mnie.
— Tak, jabym bardzo chciał napisać o tem referat, bo zacząłem sobie nawet opracowywać, tylko na dziś nie zdążyłem, a bardzo mnie to zajęło.
— Widzisz, ile się nauczył
— szepnął Olek.
— No, więc jak chcecie, musicie to sami zdecydować.
— Właściwie to każdy powinien mówić po kolei.
— Tak, dlaczego Stefek ma mówić dwa ra, zy zrzędu?
— Przecież mówię wam, że mam to prawie opracowane.
To mówiąc Stefek pokazał w zeszycie gęsto zapisaną stronicę, zatytułowaną: obrona przeciwlotnicza.
— Kto ci winien, że piszesz bez porozumienia się?
— Więc nie chcecie, to nie trzeba!
— zawołał Stefek.
— Nie mamy nic przeciwko temu, to przecież Marysi sprawa, czy ona chce wygłosić ten referat, czy nie?
— Moi chłopcy
— przerwał pan Ryszard stanowczo,
— ja się śpieszę, więc muszę odejść. Zostawiam was samych i sami już zdecydujcie czy i kto ma wygłosić referat. Przypominam wam tylko, że załatwianie prywatnych niechęci i spraw nie powinno tu mieć miejsca. Dowidzenia.
— No, więc, jeżeli Marysia się zgadza, to jej rzecz.
— Zgadzasz się, Marysiu?
— Naturalnie, że się zgadzam
— zaczęła Marysia nieśmiało, nagle jednak odzyskała swoją zwykłą pewność siebie i powiedziała stanowczo:
— Naturalnie, że się zgadzam, skoro Stefkowi na tem zależy to raz. A pozatem jeżeli już opracował to przecież niema sensu, aby kto inny zaczynał znowu od początku. A zresztą pokazał dzisiaj, że on się świetnie zna i rozumie na tych wojennych rzeczach, więc najlepiej będzie jeżeli doprowadzi to do końca. A ja wygłoszę następny referat.
— Jeżeli Stefek nie zechce wygłosić go znowu.
Marysia zaś powtórzyła z uporem.
— Bardzo dobrze mówiłeś, Stefku,
Znowu go chwaliła! Byliśmy gotowi do sprzeczki, gdy nagle Stefek spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Dlaczego napadacie na mnie?
— Wcale nie napadamy.
— Widzę przecież dobrze.
— Jesteś za bardzo pewny siebie!
Stefek milczał przez chwilę, potem powiedział z żalem:
— Jak mi się raz nareszcie udało, to chcecie mi zepsuć całą przyjemność. Przecież ja wam nie zazdrościłem, a byłem zadowolony, że wasze referaty są dobre.
Odwrócił się i staiiął przy oknie i milczał.
Zrobiło nam się przykro. Właściwie miał słuszność. On był przecież zadowolony z naszych referatów, dlaczego więc nagle mieliśmy mu za złe, że potrafił także dobrze wywiązać się z zadania. Obawialiśmy się, że nas skompromituje przed panem Ryszardem, a gdy się to nie stało, tośmy się właśnie złościli. Nie rozumieliśmy teraz sami, jak to się stało, żeśmy poczuli złość. Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie Olek odezwał się pierwszy:
— To wcale nie dlatego, że cię się udało...
— Widzę przecież
— mruknął Stefek, nie odchodząc od okna.
— Nie, wcale nie dlatego, tylko przez tę idjo
-tyczną fotografję. Z nas robisz idjotów, a sam udajesz mędrca.
— I dlatego chcieliśmy ci pokazać, że nie jesteś taki mądry jak się wydaje.
— Ale twój referat był wyśmienity.
Stefek obejrzał się.
— Naprawdę doskonały...
— Nie łżesz?
— Nie, mówię prawdę.
— Zresztą zapytaj Marysi, ona nie kłamie ni
gdy
— Mówiłeś doskonale, Stefku,
— zapewniła Marysia.
Stefek rozjaśnił się trochę.
— Wiem, że Marysi się podobało.
— Nam też, naprawdę!
— No, więc dobrze, nie kłócę się więcej.
— Ale, powiedz no, Stefku, jak to się stało, żeś tak dobrze napisał, przecież nie lubisz pisać, ani czytać tak dużo.
Stefek uśmiechnął się.
— Bo widzicie było to tak, gdy zacząłem szło mi naprawdę bardzo trudno, ale pomyślałem sobie: niema rady, muszę się popisać, bo mi nie wypada przed panem Ryszardem, tak go zapewniamy, że nas lotnictwo obchodzi, a tymczasem nie potrafimy, gdy trzeba, to jest ja nie potrafię, bo wyście potrafili, napisać wypracowania. Więc postanowiłem się wykuć poprostu, jeżeli inaczej nie będzie można. Pamiętacie, jak się uczyłem w osiedlu?
— Pamiętamy: Lotnictwo zostało podzielone na trzy zasadnicze działy:
— No, tak, pierwszego dnia kułem naprawdę, potem zajęło mnie to bardzo, i już czytałem dla przyjemności, a potem miałem takie uczucie, jakgdy
-bym zdobywał jakiś rekord. Rekordem było dobre napisanie referatu. A gdy już napisałem, gdy Marysia powiedziała, że jest bardzo dobry i nie trzeba wcale poprawiać, to postanowiłem pobić wrłasny rekord i zacząłem odrazu przygotowywać drugi referat. Rozumiecie?
— Rozumiemy. I wobec tego idziemy do włoskiej cukierni. Zasłużyłeś na lody
— zawołał Olek.
— Doskonale!
Poszliśmy wszyscy. Byliśmy teraz zgudnie zdania, że ten rekord udał się Stefkowi doskonale!
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Począwszy od tego dnia, zapanowała znowu między nami niczem niezmącona zgoda. Aby zrównoważyć nam przykrość doznaną z powodu fotografji „Dwaj idjoci” Stefek z własnego popędu zaproponował, że zrobi nowy obrazek pod tytułem, „a jednak myślą”
— wskazując mnie i Olka pochylonych nad książką. Odtrąciliśmy tę propozycję dosyć niegrzecznie. Natomiast Marysia zawołała:
— Czekaj, zrobimy inaczej.
— Co zrobimy?
— I jak?
— Sfotografuj nas w ten sposób, aby można było dać tytuł „Rycerze przestworzy”.
— To świetny pomysł.
— Brawo, Marysiu!
— Doskonałe!
— No, Stefek, wymyśl coś mądrego.
Ten pomysł spodobał nam się odrazu niezmiernie i chcieliśmy odrazu przystąpić do zrealizowania go. Stefek namyślał się dosyć długo.
— No, nad czem medytujesz?
Myślę jak to zrobić?
— Postawisz nas wszystkich razem na tle jakiegoś samolotu i sfotografujesz.
— To nie jest takie łatwe.
Myślał dosyć długo, lecz jednak wymyślił.
Zrobimy nie jedną fotografję, a cały cykl pod tytułem „Rycerze przestworzy”, zdecydował wreszcie.
Zgodziliśmy się na to również chętnie. Cały cykl, tem lepiej!
I począwszy od tej chwili, Stefek bezustannie ten cykl dopełnia. Mamy więc już fotografję Olka, gdy stoi wpatrzony w górę, w uciekający samolot. Ma* my fotografję Marysi, która czyta „Lot Polski”. Ja w wielkiem zamyśleniu trzymam przed sobą model samolotu, Stefek pisze referat i widać duże
-mi literami nakreślony tytuł „O obronie przeciwlotniczej”.
Postanowiliśmy też sfotografować pana Ryszar
da, ale na samolocie. Jednem słowem, takeśmy się przyzwyczaili, że co drugie słowo to mówimy teraz lotnik, albo samoloty, albo lotnictwo. Jeden przed drugim udaje fachowca, ale mam wrażenie, żeśmy naprawdę nabyli trochę ważnych wiadomości w ciągu ostatniego czasu. Referaty Olka, mój i Stefka zostały przez każdego z nas porządnie przepisane i tem samem utkwiły nam w pamięci. Włączyliśmy je do zbiorów.
Do zbiorów również po pewnym namyśle włączyliśmy te fotografje z cyklu „Rycerze przestworzy” Mamy też już kilka książeczek lotniczych i kompletujemy ostatni rocznik „Lotu Polskiego”.
Gdy słyszymy warkot motoru w górze, wydaje nam się zawsze, jakby to było coś znajomego, mówimy teraz:
— O, widzisz, leci samolot,
— tak jakbyśmy z tym samolotem mieli jednak coś wspólnego. Pan Ryszard obiecał, że niedługo zaprowadzi nas ido instytutu aerodynamicznego. Chwilowo jednak jest bardzo zajęty, zdaje się, że weźmie udział w jakimś większym raidzie, który ma nastąpić niedługo. My też jesteśmy dosyć zajęci, bo zbliża się koniec kwartału i wszyscy odpowiadamy, trzeba się powtarzać i przygotować lekcje staranniej, niż zwykle to czy
nimy. Mimo to Stefek, z tym samym zapałem co poprzednio przygotowuje referat, na następne zebranie.
— Pobijam własny rekord
— powiedział ze śmiechem. Niekiedy diwimy jeszcze trochę z niego, ale on już wie, że to tylko tak sobi i już się o to nie sprzeczamy, przeciwnie przyznajemy mu całkowicie wszystkie zasługi.
Olka trochę to korci i postanowił także coś zdziałać. Wczoraj przyszedł do mnie z bardzo tajemniczą jhiną.
— Wiesz, napisałem „Impresje”.
— Co to jest takiego?
Olek spojrzał na mnie z pogardą.
— To takie; literackie wyrażenie, oznacza wrażenia.
— Więc, mówiąc po ludzku, opisałeś swoje wrażenie. Z czego?
— Ze wszystkiego, co myślę ostatnio w dziedzinie lotnictwa. Chcesz, to ci przeczytam.
Chciałem naturalnie. Olek rozwinął kartki, na których było coś nabazgrane niewyraźnie ołówkiem i czytał trochę wzruszonym głosem:
Samolot! Sfrunął z kart fantastycznych powieści i czarodziejskich bajek, i podążył ^seko ku górze nieznaną dotychczas drogą, którą mu wskazywały genjusz i praca ludzka.
Powstał ze snów marzycieli, którzy pragnęli przypiąć człowiekowi skrzydła.
Powstał z pracy uczonych, którzy wierzyli w zwycięstwo myśli ludzkiej i potrafili wyśniony cud zamienić w mądrą rzeczywistość. Spełniły się marzenia Leonarda da Vinci, doprowadziły do celu trwające poprzez wieki próby, prace i ofiary licznych uczonych.
Samolot istnieje!
Fruwający dywan z bajki zamienił się w wysoko unoszący się ponad ziemią aeroplan. Tak wysoko, że wielu ludzi zajętych swemi przyziemnemi sprawami nie zauważa go wcale.
Nie podnoszą wzroku śmiało ku górze i nie wiedzą, że tam wysoko walczy człowiek o władzę nad całym światem, pokonywując przestworza. Każdym obrotem śmigła posuwa naprzód cywilizację swego kraju, każdym bohaterskim czynem wznosi coraz wyżej sztandar swego narodu.
W tej walce zwycięża często, lecz niekiedy ginie zwyciężony.,
„Zginął śmiercią lotnika”, a prostota tych słów znaczy, „zginął jak bohater, poniósł śmierć dla wielkiej sprawy, przyczynił się do rozwoju lotnictwa. Lotnictwa, które dziś niepostrzeżenie dla wielu ogarnęło jednak całokształt życia i którego rozwój stanowi dziś siłę i znaczenie państwa.
Olek przerwał i spojrzał na mnie pytająco.
— Bardzo ładnie
— powiedziałem,
— a co dalej?
— Dalej nie pisałem jeszcze, to są takie sobie chwilowe wrażenia, nie mogłem wczoraj długo zasnąć, to nakreśliłem sobie.
Mówił z udawanem lekceważeniem, lecz wiedziałem, że mu bardzo zależy na mojem zdaniu i że później te notatki przepisze napewno dc zeszytu. Nie dziwię mu się zresztą wcale, jabym tak samo zrobił, gdybym umiał tak ładnie pisać. Niestety, nie umiem. Ale Olek ma zdolności literackie, napewno!
Ślicznie to opisał, tak prawdziwie i poetycznie jednocześnie. Szkoda, że nie umiem pisać, ale postanowiłem. zrobić dla naszego kółka statystykę. To potrafię. Narysuję na tablicy rozwój lotnictwa podczas wojny we wszystkich państwach. Jutro kupię brystol, kolorowe tusze mam w domu, więc powinno dobrze wyglądać. Rysuję ładnie i lubię takie rzeczy wykonywać. Udają mi się zwykle czysto i porządnie, a to najważniejsze w takiej pracy.
Rycerze przestworzy 11 1^1
Tymczasem niepostrzeżenie minęło nowe dziesięć dni i zebraliśmy się znowu, tym razem u Marysi.
Protokuł został szybko przepisany i podpisany i tym razem Stefek bez żadnej tremy rozpoczął czytanie ^swego referatu.
— Obrona przeciwlotnicza podczas wojny światowej
— zaczął, bo teraz także wymyślił sobie sam nazwę.
— Ataki lotnicze spowodowały podczas wojny zorganizowanie obrony przeciwlotnicze] czynnej i biernej. W obronie czynnej najważniejszą rolę odgrywało lotnictwo myśliwskie i artylerja przeciwlotnicza.
O lotnictwie myśliwskiem mówiłem już zeszłym razem. Przy pomocy zaś artylerji przeciwlotniczej broni się z ziemi ważniejszych punktów, jak linji kolejowe, ośrodki przemysłowe, stolice i t.p. mogące stać się celem nieprzyjacielskiego lotnictwa wywiadowczego, lub niszczycielskiego.
Dzięki tej obronie lotnik zmuszony jest latać j akra j wyżej, co utrudnia mu bardzo dokładność wywiadu i celność bombardowania. Przed wojną artylerja przeciwlotnicza nie była wcale znana. Francja posiadała na początku wojny dwie armaty prze
eiwlotnicze, przy końcu zaś wojny miała ich dziewięćset.
Strzelano więc zpoczątku ze zwykłych dział potowych, umieszczanych na specjalnych podstawkach. Strzelano wówczas bezładnie, bez żadnych specjalnych przyrządów pomocniczych, a co zatem idzie przeważnie bez rezultatów. Zczasem ulepszono to wszystko, stosowano specjalne armaty przeciwlotnicze, oraz armatki automatyczne i karabiny maszynowe.
Zpoczątku dla strącenia samolotu nieprzyjacielskiego zużywano około 11.000 pocisków, potem zużywano już tylko około 3.000.
Powodem zużycia tej ogromnej ilości były ogromne trudności, z kórem: spotyka się artylerja przeciwlotnicza.
Do trudności tych należy przedewszystkiem wolny stosunkowo lot pocisku, a niezmiernie szybki lot samolotu. Następnie trudno przewidzieć w którą stronę samolot poleci. Cel jest stosunkowo bardzo mały.
Oprócz armat specjalnych używane są również armaty dalekonośne zwykłe.
Ogromne znaczenie w działaniu artylerji przeciwlotniczej mają przyrządy pomocnicze.
Do tych w pierwszym rzędzie należą aparaty podsłuchowe.
Aparaty podsłuchowe są to aparaty akustyczne (amplifikatory) wzmacniające dźwięki, przez co słyszy się warkot silnika, przelatującego samolotu i można określić kierunek i wysokość na jakiej samolot się znajduje.
Wiadomości te ułatwiają artylerji przeciwlotniczej odnalezienie kierunku celowania.
Służba podsłuchowa zaopatrzona jest w środki łączności i środki alarmu i zawiadamia natychmiast zagrożone miejsce o nadlatującym samolocie. Oprócz przyrządów podsłuchowych artylerja przeciwlotnicza posiada specjalne przyrządy miernicze i celownicze niezmiernie precyzyjne i wymagające dokładnego wyszkolenia obsługi.
Bardzo często samoloty napadają na upatrzony pnkt nie w dzień, a w nocy. Wówczas ogromną rolę odgrywają jako pomoc w obronie przeciwlotniczej reflektory.
Zadaniem reflektorów jest schwytanie w krąg światła samolotu i przekazywanie go oświetlonego od jednej grupy do drugiej. Reflektory ustawia się grupami dookoła miejscowości, której bronią.
Wtedy zaś, gdy samolot zna jduje się w kręgu światła pojawiają się samoloty myśliwskie, które są niewidzialne przez oślepiony blaskiem reflektorów, samolot nieprzyjacielski i które atakują tak samo jak w dzień.
— Bardzo sprytnie urządzone,
— powiedziała z przejęciem Marysia i zaraz spojrzała na nas niepewnie, czy aby się z niej nie śmiejemy. Nie śmieliśmy się jednak, gdyż uważaliśmy także, że to bar
-doz sprytne urządzenie. Stefek zaś, niezadowolony z przerwy, zaraz zaczął czytać dalej.
— Częste napady wykazały, że że koniecznem jest wcześniejsze uprzedzanie zagrożonych miejsc i ułatwianie im przez to zastosowania wszystkich środków pomocniczych.
Dokonano tego, tworząc dużą ilość sieci służby dozoru. Służba dozoru zwracała baczną uwagę na stan nieba, oraz posłuchiwała przy pomocy przyrządów podsłuchowych. Ponadto zorganizowano sieć alarmową. Z chwilą zauważenia zbliżającego się napadu lotniczego posterunki alarmowe zawiadamiają o tem wszystkiem wokoło.
Do alarmowania stosowane są środki dźwiękowe i wzrokowe.
Używa się więc dzwonów, gongów, świstów sy
reny, pozatem rakiet, chorągiewek, płacht, rozpalania ognisk, telefonu, telegrafu, ladja.
Telefon może zawieść, możliwe są bowiem przerwania łączności. Pożądanem jest przeto, aby posterunki alarmowe posiadały rozmaitego rodzaju sygnały.
Ze sposobem alarmowania powinna być obzna
-jomiona cała ludność, która musi zdawać sobie również sprawę z grożącego jej niebezpieczeństwa. Każdy człowiek bowiem, zauważywszy sygnały alarmu, powinien sam alarmować dalej.
— Doskonale, urządzimy sobie jutro taką zabawę alarmową,
— zawołał Olek.
— To są zbyt poważne sprawy na zabawę
— wycedził Stefek przez zęby i czytał znowu:
— Podczas wojny w służbie dozoru i w służbie alarmu brało udział całe niemal społeczeństwo. Dlatego też konieczne jest wyćwiczenie i uświadomienie społeczeństwa, gdyż przy napadach na miasta i na ludność cywilną zmuszone jest ono do brania czynnego udziału w obronie przeciwlotniczej.
Do sposobów obrony biernej przeciwlotniczej należą zapory powietrzne i maskowanie.
W biernej obronie przeciwlotniczej społeczeństwo również bierze duży udział, zwłaszcza przy maskowaniu.
Zapory powietrzne, są to zapory, albo latawce, albo balonowe. Polegają one na tem, że balony na uwięzi wznoszą się parami jeden nad drugim w powietrza, na stalowych linkach, aż do wysokości 5 kilometrów. O linki te może się właśnie rozbić samolot nieprzyjacielski. Niekiedy również rozciąga się pomiędzy balonami sieć z drutu o grubości 3 mm. Niebezpieczeństwo dla samolotu wzrasta podczas nocy, gdy z powodu ciemności lotnik nie widzi powietrznej zasadzki. Oprócz balonów stusowane są jako zapory powietrzne latawce, ruchome baloniki i t. p.
To też lotnicy unikają miejscowości bronionych przez zapory powietrzne, lub przelatują na większej wysokości, co znowu zmniejsza wartość ich działania. Podczas wojny światowej stosowano zapory powietrzne przy obronie Paryża, Metzu i Wenecji.
Stefek przerwał, odetchnął ciężko.
— Zmęczyłeś się?
— Może przerwiemy, na dzisiaj dosyć.
— Nie, najtrudniejsze już powiedziałem, teraz idzie bardzo zajmujący kawałek,
— oznajmia.
Chyba, że was to nudzi. Zaprzeczyliśmy gwałtownie i słuchaliśmy dalszego ciągu.
Drugim sposobem biernej obrony przeciwlotniczej jest maskowanie, polegające na zmyleniu zbierającego informacje lotnika wywiadowczego, oraz na wprowadzeniu w błąd lotnika, przybyłego w zamiarach niszczycielskich.
Z tego powodu mundury żołnierzy posiadają barwę jaknajmniej wyróżniającą się od otaczającego krajobrazu, sprzęty wojenne maluje się również na kolor, zlewający się z otoczeniem i uniemożliwiający z większej odległości rozpoznanie i t. d. Wojsko ukrywa się przed okiem lotnika nieprzyjacielskiego, maszerując przeważnie w nocy, kryjąc się w lasach, rozpraszając się na drobne odziały. Okopy kopie się przeważnie w nocy, w dzień zaś pokrywa się je trawą i gałęziami, upodobniając do terenu, na kt rym się znajdują.
Stacje kolejowe, narażone ze względu na swe znaczenie transportowe na najczęstsze ataki, lotnicze, maskują się, gasząc światła, malując szyby na niebiesko, aby nie przepuszczały światła, palącego się wewnątrz wagonów, umieszcza się daszki na sygnałami kolej owemi.
L
— Nie wiedziałem, że niebieska farba nie przepuszcza światła,
— zdziwiła się Marysia.
— Nie przepuszcza
— zapewnił stanowczym tonem Stefek, chociaż parę dni temu napewno także nic o tem nie wiedział.
— Podczas mobilizacji i koncentracji wojsk wprowadza się w błąd nieprzyjaciela., co do właściwego miejsca wyładowania, umieszczając na innej stacji kilka pociągów pod parą. Jednym ze stosunkowo łatwych sposobów jest używanie zasłony dymnej. Sposób ten polega na zasłonięciu jakiegoś stosunkowo niewielkiego objektu obłokiem dymu.
Jednym z najciekawszych pomysłów maskowania było maskowanie Paryża przy pomocy budowy sztucznego Paryża. ^
— Jakto?
— Budowano sztuczny Paryż?
— A tak,
— potwierdził Stefek z takim triumfem w głosie, jakby to budowanie było jego wyłączną zasługa.
— Budowano sztuczny Paryż, i ów sztuczny Paryż miał urządzone dworce kolejowe, na które lotnicy zwracają największą uwagę przy rozpoznawaniu, posiadał przeprowadzoną instalację elektryczną, której światło miało się palić gdy lotnik nieprzyjacielski znajdował się w oddali, a następ
m nie z chwilą zbliżania się, miało gasnąć dla wywarcia wrażenia, że to Paryż prawdziwy gasi światła w obawie przed bombardowaniem. Naśladowano linje kolejowe przy pomocy specjalnych światełek, udających sygnały i światełka na torze. Dachy budowano z fornieru, malując je na odpowiedni kolor, drogi imitowano przez rozłożone na ziemi długie pasy płótna.
— To nadzwyczajne!
— zawołała Marysia.
Byliśmy tego samego zdania.
— I lotnicy nieprzyjacielscy dali się zwieść tem wszystkiem?
— zapytałem.
— Niewiadomo, bo wojna się skończyła, zanim ukończono budowę sztucznego Paryża.
Tak samo jak Niemcy zbudowali most kolejowy na rzece Sommie.
Przy budowie sztucznego Paryża pracowali przedsiębiorcy budowlani oraz specjaliści dekoratorzy teatralni i filmowi. Czynny udział brała przy budowie większość mieszkańców Paryża, zwłaszcza kobiety.
Fałszywy Paryż jest dowodem tego, do jakich rozmiarów może dojść obrona przeciwlotnicza, używając środków maskowania. Udział ludności, podczas maskowania polega na pomocy przy budo
waniu, na gaszeniu świateł podczas napadu, na ścisłem przestrzeganiu wydanych przepisów i zarządzeń.
Naturalnie każde maskowanie ma swoje granice i niekiedy bardzo trudno jest zamaskować w ten sposób, aby lotnik na zasadzie porównawczych fotografj i nie odkrył podstępu.
W każdym jednak razie maskowanie jest najważniejszym środkiem biernej obrony przeciwlotniczej i przeważnie myli kierunku lotu i wiadomości nieprzyjaciela.
Jak wielkie znaczenie miała podczas wojny światowej obrona przeciwlotnicza, świadczą najlepiej cyfry. W Anglji np. przy obronie przeciwlotniczej zajętych było 50.000 ludzi. We Francji, w obronie przeciwlotniczej i jej organizacji pod koniec wojny brało udział: 1.500 oficerów, 4.000 szeregowców, 950 dział, 600 reflektorów, 600 karabinów maszynowych, 1000 balonów zaporowych i t. d. i t. d.
Stefek zamknął z rozmachem zeszyt.
— No, skończyłem
— zawołał
— już teraz tak prędko pisać nie będę.
Widać było, że jest bardzo zadowolony z tego, że już swoje skończył. Kosztowało go to niemało tru
du, zwłaszcza, że wszystko przygotowa ł tak dokład* nie.
Miejsce Stefka zajął pan Ryszard, który zawsze mówi nam parę słów na początku, lub na końcu zebrania.
— Ponieważ dzisiaj kończymy z lotnictwem wo
-jennem i przechodzimy do zastosowania lotnictwa w życiu codziennern...
— To ja przygotuję
— oznajmiła Marysia.
— Dobrze.
— Pewnie już przygotowałaś.
— Przyznaj się.
— Nie, jeszcze, nawet nie otrzymałam wszystkich potrzebnych książek
— broniła się Marysia.
— Cisze j, dajcie mówić panu Ryszardowd.
— Słuchamy.
— Więc chciałbym na zakoiiczenie powiedzieć wam o gazach, bo nic o nich Stefek nie wspominał.
— Otóż jednym z groźniejszych środków walki, stosowanej przy współudziale lotnictwa, były gazy trujące. Gazy trujące były użyte po raz pierwszy podczas wojny światowej.
Rozpoczęli walkę gazową Niemcy. Było to w ro
ku 1915 nad rzeką Ypres, od której gaz Ow otrzymał następnie swą nazwę Iperyt.
Działanie Iperytu było tak silne, że zostało porażonych i obezwładnionych 99°/o żołnierzy, znajdujących się na tym odcinku. Rezultaty te były ogromne, przeszły one najśmielsze nawet oczekiwania Niemców, To też zwycięstwo to nie było należycie wyzyskane, gdyż do wyzyskania go Niemcy nie byli wcale przygotowani, nie wyobrażając sobie o
-trzymania aż takich wyników.
Iperyt jest to płyn oleisty, brązowy, bez zapachu. W stanie gazowym żre ciało człowieka i przylega doń niezmiernie łatwo. Pozbyć go się zaś jest niezmiernie trudno, gdyż jest ogromnie przyczepny. Iperyt przedostaje się poprzez odzież i obuwie.
Porażenie iperytem jest bardzo ciężkie.
Jako para działa on szkodliwie na drogi oddechowe. Człowiek porażony ma silne bóle żołądka, wymioty, swędzenie skóiy i czuje brak oddechu. Oczy go bolą, niekiedy nawet na jakiś okres czasu ślepnie. Głos mu się zmienia, ma chrypkę, która czasem powoduje utratę głosu.
Całe ciało pokrywa się pęcherzami, które następnie pękają, zamieniając się w dokuczliwe, długotrwałe ranki. ▲
Otrucie iperytem występuje nie odrazu i niekiedy jeden zarażony żołnierz, nic nie wiedząc o tem, zaraża innych.
Choroba po otruciu iperytem ciągnie się długo i niekiedy przechodzi wiele miesięcy, zanim chory całkowicie odzyska zdrowie. Pozatem iperyt ma tę właściwość, że trwa jakgdyby przyczajony.
Teren np. zroszony iperytem, czego dokonywa się przy pomocy samolotu, staje się na długo niemożliwy do przebycia. Wszyscy bowiem przechodzący nim ulegają zatruciu, nic o tem nie wiedząc.
Mimo swe straszne działanie iperyt w porównaniu z inemi gazami wynalezionemi później jest gazem stosunkowo łagodnym.
Wynaleziony pod koniec wojny Luizyt...
— Król gazów
— przerwałem mimowoli.
Spojrzeli na mnie ze zdziwieniem.
— Bo ja wiem o tem wszystkiem
— wytłomaczy
-łem.
— Czytałeś?
— W jakiej książce?
— Nie, mój ojciec przechodził ostatnio taki lekarska kurs gazowo
-lofcniczy, to przeczytałem trochę z tej broszury z której się uczył, a trochę słyszałem) k gdy opowiadał. Więc stąd wiem, że Luizyt jest zwany królem gazów.
-< Tak, gdyż jest o wiele okropniejszy w skutkach. Zatrucie bowiem iperytem trwa coprawda długo, lecz możliwe jest do wyleczenia, podczas gdy większość wypadków zatrucia luizytem jest śmiertelna. Luizyt został wynaleziony przed samym końcem wojny.
Nietylko Niemcy pracowali podczas wojny światowej usilnie nad gazami. Po strasznem doświadczeniu nad rzeką Ypres zabrali się wszyscy do badań chemicznych i w bardzo krótkim czasie zorganizowano obronę przeciwgazową, a następnie rozpoczęto ofenzywę gazową.
Pierwsze miejsce w tej walce trzymała Ameryka.
Na półwyspie Edge Wood powstało w tym czasie całe miasto chemiczne, posiadające 2650 gmachów, w których mieściły się pracownie, laboratorja, fabryki.
Obecnie również wszystkie państwa pracują u
-silnie nad udoskonaleniem gazów, zdając sobie sprawę z tego, że w przyszłej wojnie gazy będą zasadniczą bronią i że ido walki z nią należy się przygotować w czasie pokoju.
W tym celu powstają instytuty badawcze i za
stępy chemików pracują nad zastosowaniem nauki.
Jakie są wyniki tej wytężonej pracy trudno dziś powiedzieć, gdyż prace te są otoczone tajemnicą wojskową. W każdym razie, już my przy końcu światowej wojny znano koło 300 gazów, mogących znaleźć zastosowanie.
W obronie przeciwgazowej stosowane są maski i ubrania ochronne, środki odkażające, schrony podziemne, w których ludność znajduje podczas ataku miejsce ucieczki. Działają wówczas specjalne posterunki alarmujące, kadry dezynfekcyjne i t. p.
Konieczne jest również dokładne uświadomienie ludności, aby umiała się orjentować w sygnałach alarmujących, umiała się obchodzić z posiadanemi środkami przeciwgazowemi i swojem zachowaniem nie utrudniała obrony, a przeciwnie, brała w niej udział.
— Tyle o gazach, a teraz chciałem jeszcze wam powiedzieć parę słów o lotnictwie morskiem o któ
-rem Stefek nie wspomniał.
— Ach, zapomniałem zupełnie.
— A więc lotnictwo morskie dzieli się również na myśliwskie, wywiadowcze i niszczycielskie. Lotnictwo myśliwskie ochrania przed nieprzyjacielem i nie dopuszcza do lotów nad portem.
Lotnctwo obserwacyjne bada działanie nieprzyjaciela.
Lotnictwo niszczycielskie bombarduje okręty, porty, łodzie podwodne.
Samoloty niszczycielskie morskie są w stanie zniszczyć największe okręty. Ponadto samoloty widzą dokładnie łodzie podwodne.
Lotnictwo morskie może podczas wojny odegrać dużą rolę, zwłaszcza w Polsce, która, posiadając dostęp do morza, nie posiada dużej floty
— No, na dzisiaj dosyć
— oznajmił pan Ryszard, wstając.
— Dzisiejszy wykład był szczegółowy i dosyć trudny, wobec czego pójdziemy teraz wszyscy razem na spacer.
»
Rycerze przestworzy 12 177,
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Nasza bibljoteczka powiększ? sie dosyć szybko. Pan Ryszard ofiarował nam te broszury, z kir
-rych czerpaliśmy nasze wiadomości przy pisaniu referatów. Mamy więc Abżołtowskiego „Lotnictwo w wojnie współczesnej”, Gar czerskiego „O władzę nad błękitami”, Schneidera „Lotnictwo”. Rudzińskiego „Dlaczego potrzebne jest nam lotnictwo?” Romeyki „Koleje, a wojna lctniczo
-gazowa”, Lwic
-kiego „Wobec grozy wojny powietrznej” i Grzę
-dzińskiego „O lotnictwie w ogólności”.
Marysia oprawiła te książki, ponumerowała i tymczasem znajdują się jne wszystkie u niej. Na przyszły miesiąc przejdą do mnie, a potem do Olka* potem do Stefka i tak będą wędrowały po kolei, aż każdy z nas będzie posiadał własną bibljoteczkę.
Wycinki także przybywają. Każdy z nas wycina pilnie, mamy więc sporo notatek, nawet z zeszłorocznych pism. Najbardziej interesowały nas wszystkich szczegóły z ratowania ekspedycji Czeluskina.
— Pomyśl jakie to nadzwyczajne
— mówił Olek, a oczy mu błyszczały jeszcze mocniej, niż zwykle
-pomyśl jakie to nadzwyczajne. Dzięki lotnictwu zostało uratowane życie tylu ludzi i to jakich wartościowych ludzi.
To było prawdziwe bohaterstwo.
Bardzobym chciał polecieć na pomoc zaginionym, to musi byś wspaniałe uczucie.
Podzielam w zupełności jego zdanie. Olka porywa zawsze wszystko, co jest szlachetne, odczuwa to natychmiast.
Stefek również czyta i wycina z zapałem. Ostatnio jednak zajmuje go zupełnie coś innego. Stefek mianowicie marzy o założeniu klubu „Skaczących ze spadochronem”.
— To musi być bardzo zajmujące
— mówi
-ćwiczyć się w skakaniu ze spadochronem.
— Co ci do głowy wpadło?
— Nie wierzycie, że są takie kluby? Sam czyta
łem. Trzeba się wprawiać w skakanie, bo jak się źle skoczy to co będzie.
— Ale jak już raz źle skoczysz w klubie to też już z ciebie nic nie będzie,
— dowodziła Marysia.
Stefek jednak nie ustępował.
— A ja wam mówię, że trzeba założyć taki klub, trzeba się nauczyć obchodzić z spadochronem. Myślicie, że to takie łatwe. Wcale nie, nie odrazu po wyskoczeniu z samolotu można spadochron otworzyć, bo wtedy łatwo się zaplątać, nie zawsze spadochron się otwiera, nie można wyskakiwać, gdy się jest zbyt nisko nad ziemią i t. d. i t. d.
— wyliczał Stefek,
— Wierzymy ci na słowo.
— Pewnie się boicie.
— O jeżeli ty się nie boisz, to my się nie boimy napewno
— zapewniła Marysia, przybierając oburzoną minę.
— Co znaczy to „jeżeli”?
Zanosiło się na powżniejszą sprzeczkę, ale zażegnał ją Olek.
— Lepiej byś pomyślał o tem, aby polatać w prawdziwym samolocie, a nie myślał tymczasem o spadochronach. t
— Samolotem pojadę niedługo.
— Ciekaw jestem jak?
— Przedewszystk
-em pan Ryszard obiecał* że mnie zabierze.
— Mnie też zabierze.
— I mnie obiecał.
— I mnie.
— Więc wy także pojedziecie, trudno, a pozatem polecę sobie podczas tygodnia lotniczego, gdy będą loty dla pasażerów.
— My też polecimy
— zapewniliśmy go.
— Ale tak naprawdę, to chciałbym już lecieć na porządnym własnym samolocie.
— Na własnym, to trochę za droga zabawka, mój drogi.
Zamyśliliśmy się nad tą sprawą poważnie.
— Dlatego trzeba się bidzie zająć szybowcami; na kiedy przygotujesz, Marku, referat o szybowcach?
— Pan Ryszard prosił, aby go nie przygotowywać.
— Dlaczego?
— Czy uważa, że to nieważne.
— Przecież to nas właśnie najwięcej interesuje.
— Właśnie dlatego.
— Nie rozumiem.
— Bo nie słuchasz do końca zdania. Pan Ryszard powiedział, że o szybowcach chce z nami porozmawiać obszerniej i dlatego sam nam wszystko objaśni i przy sposobności pokaże.
— To byłoby świetnie.
— Więc kiedy to nastąpi?
— Zaraz po tem zebraniu zapewne.
— Po referacie Marysi.
— A, prawda, Marysiu, jak ci idzie?
— Jakoś idzie
— odpowiedziała skromnie.
— Może chcesz, aby ci pomóc?
Marysia zgodziła się chętnie.
— I owszem.
— Więc jak, może ci napisać, może ci przeczytać.
— Może ci opowiedzieć?.
— Nie, zrobimy to inaczej.
I Marysia ze swoją zwykłą zdolnością organizowania każdej sprawy szybko rozdzieliła zajęcia,
— Ty, Marku, wypisz mi, proszę cię, wszystko, co dotyczy lotnictwa w walce ze szkodnikami, dobrze? Dam ci zaraz broszurę.
— Dobrze, na jutro ci napiszę. Pewnie jest tego niewiele.
— Niewiele, ale ja jutro odpowiadam z łaciny, więc muszę się uczyć.
— A ja co mam zrobić?
— zapytał Olek.
— Ty mi zrób notatkę w sprawie lotnictwa komunikacyjnego.
— Dobrze, zrobię.
— A ja?
— zapytał Stefek.
— Ty, nic, nie chcę cię zamęczać, masz przecież jutro mecz na który się wybierasz.
— Wybieram się, to prawda, ale mogę się poświęcić i dla ciebie napisać.
— Nie chcę, muszę przecież sama także coś zrobić, bo później będziecie się ze mnie śmieli i powiecie, że nie umiem nawet referatu lotniczego.
— Nie będziemy się śmieli
— zapewniliśmy Marysię jednogłośnie.
I była to prawda, nie będziemy się z niej śmieli, bo wiemy, że Marysia wszystko potrafi wykonać, a to, że prosi o pomoc w chwili, gdy ma właśnie odpowiadać, to tylko jeden dowód więcej, że w każdej sytuacji umie sobie dać radę.
Zresztą powiedział mi kiedyś ojciec i zapamiętałem to zdanie, że do umiejętności organizacyjnych należy właśnie umiejętność zbudowania sobie ta
kiej pomocy, aby przy niewielkim wysiłku wszystkiego się dowiedzieć i załatwić.
Więc właśnie nasza Marysia tak postępuje. Po
-zatem wiemy wszyscy, że świetnie potrafi robić notatki, najlepszy dowód to nasza wzrorowo prowadzona książka protokułów, w których wszystkie referaty są streszczone i zaopatrzone własnemi komentarzami Marysi.
Zabraliśmy się więc z chęcią do pomocy, chociaż to wymagało przeczytania jeszcze dw^tch broszurek, Przynieśliśmy Marysi nazajutrz notatki, za które podziękowała bardzo zadowolona.
— Teraz już mogę się zabrać do roboty. Już odpowiadałam, dostałam czwórkę.
I rzeczywiście przez kilka dni pracowała. Czytała broszury, robiła sobie notatki, korzystała z notatek moich i Olka, potem przepisała wszystko i opowiadała sobie własnemi słowami. Wiedziałem jak to robi, bo nie kryła się z tem wcale.
I gdy Marysia stanęła przy stoliku u mnie w mieszkaniu na następnym zebraniu „Rycerzy przestworzy”, byłem zgóry zupełnie pewny, że nie zawiedzie nikogo. I tak było rzeczywiście. Marysia wypiła pół szklanki wody, nie wiem czy dlatego bo jej się rzeczywiście pić chciało, czy dlatego bo u
ważała, że tak wypada, jako pi elegantce i rozpoczęła odrazu.
— Lotnictwo w życiu współczesnem.
Lotnictwo przedostało się do każdej niemal dziedziny życia.
Przedewszystkiem więc jest niezastąpione jako środek komunikacyjny, jest dowodem zwycięstwa człowieka nad czasem i przestrzenią. Komunikacja powietrzna jest szybsza od jakiegokolwiek innego rodzaju lokomocji, jest przyjemniejsza, dostarczając ciekawych wrażeń i jak wykazała statystyka jest bezpieczniejsza od innych rodzai lokomocji.
To też linji powietrznych jest coraz więcej. Niemcy pokryte są całkowicie linjami powietrzne
-mi. Francja otwiera nowe linje. To samo się dzieje i w innych państwach.
Prócz pasażerów przewożą samoloty komunikacyjne także towary i pocztę. Dzięki szybkości komunikacji powietrznej zmniejsza się jakby odległość między rozmaitemu krajami.
Ogromne znaczenie ma komunikacja powietrzna w tych krajach, gdzie niema odpowiedniej komunikacji kolejowej. Np. w Afryce podróż z Algieru do oazy El. Golea odbywana na wielbłądach i ko
leją trwa 11
— 12 dni, podczas gdy samolotem odbywa się ją w 10 godzin.
W Europie są również kraje, które wprowadziły łinje lotnicze, nie mając jeszcze zorganizowanych linji kolejowych np. Albanja.
Samoloty komunikacyjne, wciąż ulepszane, są coraz bardziej wygodne, i mają coraz większą ilość miejsc. Wspomnieć zaś także należy, że w razie wojny, każdy niemal samolot komunikacyjny, może być zamieniony na samolot niszczycielski.
— fak, to prawda, masz słuszność, Marysiu,
-zgodził się poważnie Stefek.
— Pewnie, że mam słuszność, ale mi nie przerywaj i nie przeszkadzaj.
— Już nie będę.
— Ponadto istnieją także samoloty sanitarne, które przewożą w nagłych wypadkach tych chorych, którym potrzebna jest szybka pomoc lekarska, np. nagła operacja, lub wtedy, gdy chory nie może znieść wstrząsień, na które narażony jest podczas jazdy koleją.
Nie należy jednak sądzić, że na tem ogranicza się działalność lotnictwa.
Jak wykazały ostatnie doświadczenia, lotnictwo ma duże zastosowanie w rolnictwie i leśnictwie.
— Tego się nie spodziewałem
— wykrzyknął Stefek znowu.
— Przedewszystkiem przy pomocy samolotu niszczy się szkodniki przez rozpylanie trucizny. Chroni się wten sposób rośliny przed szarańczą i przed innemi owadami.
— Ale u nas chyba niema szarańczy?
— Ale są inne owady!
— W Polsce wyniszczono w ten sposób szkodniki w puszczy Tucholskiej.
Niemcy budują nawet specjalny typ samolotu „rozpylacza”. W Rosji przed stosowaniem samolotów szkodniki niszczyły rocznie plony wartości dwu mil jardów złotych!
Ponadto całe obszary ziemi, zwłaszcza w Ameryce zostają obsiewane przy pomocy samolotów.
Samoloty również czuwają nad pożarami lasów i pomagają przy ich gaszeniu. Przydały się także bardzo podczas ostatniej powodzi.
Ogromne znaczenie ma lotnictwo dla badań meteorologicznych i dla badań topograficznych; pomiary terenowe i t. p. wykonywane są przy pomocy fotografji lotniczej o wiele szybciej, niż przy pomocy innych środków, które ponadto są o wiele kosztowniejsze.
Fotograf ja lotnicza znajduje również zastosowanie przy regulacji miast, zakładaniu osad, budowie linji kolejowej i t. p.
— Będę robił takie fotograf je,
— wykrzyknął Stefek z zapałem.
Dobrze, ale tymczasem bądź spokojnym słuchaczem.
— Lotnictwo oddaje duże usługi w dziedzinie ry
-bołóstwa i myślistwa.
— Tego nie przypuszczałem.
— Go ma lotnictwo wspólnego z rybołóstwem?
— Nie przeszkadzajcie, wciąż mi przerywacie
-broniła się rozpaczliwie Marysia, i czytała dalej nieco szybciej, jakby w obawie, że znowu jej się przerwie.
Lotnictwo posiada bowiem tę właściwość, że z samolotu znajdującego się na pewnej wysokości można obserwować głębie wód nawet do kilkadzie
-sięoiu metrów.
— Acha, to dlatego samoloty mogły dostrzegać podczas wojny łodzie podwodne.
— No, naturalnie, nie rozumiałeś tego.
— Rozumiałem, ¡ale nie pomyślałem.
— Widzisz, jednak trzeba niekiedy myśleć.
Marysia spojrzała na nas znowu z oburzeniem i już nie zwracając nam wcale uwagi,
-czytała:
— Dzięki temu można z samolotu zaobserwować miejsca w których znajdują się ławice ryb. O
-becność ławic można również poznać na zasadzie specjalnych oznak, pojawiających się w wodzie w pobliżu ławicy, np. obecność śledzi zdradzają oleiste plamy, plamy ciemne, gruszkowate zdradzają obecność sardynek i t. d.
Oprócz wyszukiwania ryb
-do zadań lotnictwa należy wtedy również ogłuszenie i niszczenie żarłocznych okazów, które tym rybom zagrażają.
Przy pomocy lotnictwa kontroluje się również przestrzegania przepisów o rybołóstwie, w tym celu wysyłane są specjalne eskadry które przy pomocy radja zawiadamiają posterunki policyjne o u
-czynionych spostrzeżeniach.
Lotnictwo stosowane jest również w myślistwie, przyczem czynione są próby polowania bezpośrednio z samolotów.
Jak widzimy lotnictwo odgrywa już dziś ogromną rolę w najrozmaitszych dziedzinach życia.
Rozwinął się ostatnio również bardzo sport lotniczy. Sport lotniczy dąży obecnie w kierunku samolotu bez silnika, w kierunku t. zw. awjonetki.
Koszt awjonetki jest stosunkowo nieduży, co bardzo ułatwia rozwój sportu lotniczego. Jak się o
-kazało podczas konkursów awjonetek w Polsce, niektóre z nich były samodzielnie budowane przez uczniów klas wyższych.
— O, to jest dla nas bardzo ważne.
— Opowiedz o tem coś więcej.
— To nas najbardziej interesuje.
Marysia zrobiła bezradną minę.
— Nie wiem, niestety, nic więcej.
— Ja wam, później opowiem
— zapewnił pan Ryszard,
— niech Marysia tymczasem skończy.
— Lotnictwo ma również ogromne znaczenie jako pomoc i środek lokomocji przy ekspedycjach naukowych, przy badaniu nieznanych krajów, do których niema dostępu.
Jak wielką rolę odegrało lotnictwo, widzimy przy ratowaniu samolotami ekspedycji naukowej w swoim czasie gen. Nobilego i ekspedycji na „Czeluskinie”, które swe wyratowanie zawdzięczają jedynie lotnictwu.
Na zakończenie wspomnieć należy, że tylko silny rozwój lotnictwa cywilnego zapewnić może w razie wojny, silny rozwój lotnictwa wojskowego. Żadne bowiem państwo na świecie nie jest w stanie u
trzymać w stałem pogotowiu lotnictwa wojskowego. Tezeli więc jakie państwo posiada dobrze zorganizowane lotnictwo cywilne, wówczas na wypadek wojny, posiada już zastępy wyćwiczonych lotników, posiada własne fabryki samolotów, a więc tem samem nie jest od niKogo zależne, posiada surowce, laboratorja do badań, odpowiednią liczbę lotnisk, oraz odpowiednio przygotowane i uświadomione społeczeństwo. Wówczas może z łatwością zorganizować lotnictwo wojskowe i obronę przeciwlotniczą
Marysia uśmiechnęła się, pochyliła głowę i powiedziała:
— To wszystko co przygotowałam.
— świetnie!
— Brawo!
Byliśmy bardzo zadowoleni z Marysi i z jej referatu.
Teraz kolej, jak zwykle, na pana Ry szarda.
— O lotnictwie sportowem pomówimy na następ
-nem zebraniu
— teraz zaś chciałem tylko dodać do reteratu Marysi, że bardzo ważnym momentem dla rozwoju lotnictwa polskiego dla obrony przeciwgazowej i przeciwlotniczej było powstanie Instytutu < Chemicznego i Instytutu Aerodynamicznego.
Wojna światowa pokazała światu, jak wielkie znaczenie posiada w prowadzeniu wojny rozwinięty przemysł chemiczny. Pierwsi pokazali to Niemcy. Gdy bowiem Niemcy zostali odcięci oo innych państw lin ją bojową, wówczas przypuszczali wszyscy, że niebawem zabraknie im żywności, materja
-łów dla środków wybuchowych, surowców niezbędnych dla wojny, tych surowców, które dawniej sprowadzali z zagranicy.
Tymczasem oczekiwania te nie zostały spełnione. Niemcy posiadali świetnie rozwinięty przemysł chemiczny i ten dopomógł im obywać się bez pomocy państw obcych, uczynił ich na przeciąg czasu trwania wojny samowystarczalnymi. Liczne instytuty badawcze i szereg chemików pomógł Niemcom wytrwać w ciągu lat czterech.
Gdy np. zabrakło kwasu azotowego, niezbędnego do wyrobu amunicji
— chemicy otrzymywali go z powietrza atmosferycznego.
Gdy podczas blokady wybrzeży i wojny z Włochami, Niemcy zostali pozbawieni siarki, koniecznej dla gazów bojowych, chemicy zaczęli otrzymywać siarkę z gipsu i t. d. i t. d.
Wszystko to działo się dzięki temu, że naród niemiecki był już przed wojną dostatecznie uświado
miony, zdawał sobie sprawę z roli, jaką w wojnie musi odegrać nauka, zbudował instytuty badawcze i wykształcił liczne zastępy badaczy.
Przemysłem chemicznym zajmowali się zresztą nietylko Niemcy. Po pierwszym ataku gazowym Koalicja wzięła się energicznie do pracy i zorganizowała obronę przeciwgazową, potem zaś, w bardzo krótkim czasie, rozpoczęła ofenzywę gazową, która doprowadziła do pokonania przeciwnika.
Ta walka chemiczna była możliwa tylko dlatego, bo wszystkie państwa posiadały odpowiednie instytuty, które umożliwiały stałą pracę.
W polsce ówczesny profesor politechniki, a obecny Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Ignacy Mościcki, postanowił powołać do życia chemiczny Instytut Badawczy, którego zadaniem byłoby zastosowanie nauki do potrzeb państwa. Zpoczątku została stworzona spółka z ogr. odp. „Metan”, która prowadziła stałą owocną pracę. Zczasem „Metan” zaczęła się przekształcać w Chemiczny Instytut Badawczy, którego budową zajęło się tow. Ochrony Przeciwgazowej. Przy budowie tej wydatną pomoc okazała Polonia amerykańska, zebrawszy na ten cel 30.000 dolarów. Budowa Insty
-
Ryr.f’
-
-’*’ przestworzy 13 193 tutu rozpoczęła się w roku 1925. a została zakończona w 1927.
Celem Instytutu jest twórcza praca technologiczna, rozbudowa przemysłu chemicznego i przystosowanie do potrzeb obrony państwa.
Instytut Aerodynamiczny zaś... ale o tem pomówimy na miejscu, bo właśnie teraz pójdziemy zwiedzić Instytut Aerodynaniiczny.
Przyjęliśmy tę wiadomość gfośnemi wybuchami zadowolenia.
— Czy już idziemy?
— Już, ubierajcie się szybko.
— To doskonały pomysł.
— Właśnie sobie myślałem, że mówimy, mówimy o wszystkiem, ale byłoby dobrze coś samemu obejrzeć.
— Teraz zobaczysz.
— Jedziemy!
Wyruszyliśmy więc wszyscy w doskonałych humorach w drogę. Wiedieliśmy, że Instytut Aerodynamiczny znajduje się na ulicy Topolowej, ale na tem kończyły się nasze wiadomości. Tymczasem maszerowaliśmy szybko w stronę Topolowej.
Instytut Aerodynamiczny, jest nowocześnie bu
dowanym szarym gmachem. Wewnątrz zawieszona jest tabliczka z napisem, głoszącym, że Instytut Aerodynamiczny został stworzony przy pomocy L. O. P. P.
Na górze znajduje się olbrzymia hala, w której ujrzeliśmy najrozmaitsze dziwaczne przyrządy. Niektóre z nich przypominały wielkie pudła do kapeluszy, inne wyglądały, jak trąby. Okazało się, że to są precyzyjne aparaty do obliczań, sprawdzań i t. p.
Potem zeszliśmy na dół, jakgdyby do piwnicy. Tam znajdują się jakgdyby wielki tunel, wielka rura zrobiona z drzewa, a właściwie dwa tunele podchodzące ku sobie. Pomiędzy temi tunelami wiesza się model samolotu i puszcza się na nie prąd powietrza. Zależnie od tego prądu model samolotu porusza się w taki, lub w inny sposób, a aparaty notują wówczas każde jego poruszenie. W ten sposób przeprowadza się szereg prób.
Oglądaliśmy to wszystko ciekawie, pytaliśmy o każdy szczegół, a pan Ryszard tymczasem zaczął nam wyjaśniać.
— Widzicie, racjonalny rozwój lotnictwa możliwy jest tylko w państwie, posiadającem instytuty badawcze. Koniecznem więc było stworzenie w
Polsce tak:„ego Instytutu, gdyż brak jego dawał się dotkliwie we znaki, uniemożliwiając wszelką pracę twórczą, skazując na kopjowanie tylko wzorów zagranicznych.
Tylko istnienie instytutu badawczego mogło stworzyć samodzielną pracę, umożliwiając ścisłe pomiary, pomóc powstającemu lotnictwu polskiemu. Powstanie takiego Instytutu było tem ważniejsze, że Polska nietylko musiała stosować u siebie najnowsze zdobycze, ale także uzupełniać zaległości, które powstały w okresie niewoli.
Injicjiatorem Instytutu Aerodynamicznego był profesor Politechniki Warszawskiej, znany uczony polski, Czesław Witoszyjiski, który również opracował plany Instytutu i został jego kierownikiem.
W r. 1925 Liga Obrony Powietrznej Państwa przystąpiła do budowy Instytutu Aerodynamicznego. Plac na budowę ofiarował Magistrat; budowa trwała do r. 1927.
Instytut Aerodynamiczny został wyposażony we wszystkie niezbędne maszyny elektryczne, posiada on dwa tunele do badań aerodynamicznych, hale laboratoryjne, audytor ja, gabinety i pracownie.
Instytut Aerodynamiczny kosztował przeszło 800.000 zł.
— pokrytych w olbrzymiej większości przez L. O. P. P.
Dzęki istnieniu Instytutu Aerodynamicznego można prowadza; badania naukowe w związku z potrzebami techniki lotniczej, które przedtem były uniemożliwione przez brak odpowiedniego materjału doświadczalnego.
Dawniej, gdy nie znano jeszcze instytutów Aerodynamicznych, konstruktor lotniczy miał przed sobą niezmiernie trudne zadanie, zdarzało się bardzo często, że projektowany samolot nie nadawał się do użytku i przy pierwszym wzlocie powodował nieszczęśliwe wypadki i ofiary w pilotach.
W instytutach Aerodynamicznych rozwiązano zagadnienie stworzenia w laboratorjum, czyli w ograniczonej przestrzeni, warunków lotu.
— Ale przecież samolot nie porusza się tu wcale
— zauważył Olek.
— Prawda
— potwierdziłem
— wisi nieruchomo między tunelami.
— A powinien się właśnie poruszać.
— Widzicie, odwrócono zjawisko istotne. Zawiesza się model proj ektowanego samolotu nieruchomo, a otaczające go powietrze wprawia się > w ruch w kierunku przeciwnym od tego, w jakim ruszałby się samolot.
— I to daje te same rezultaty?
— zapytał Stefek z powątpiewaniem w głosie.
— Te same
— zapewnił pan Ryszard.
— Zadania te wykonywane są właśnie tu w laboratorjacn, czyli t. zw. tunelach aerodynamicznych.
Nie wdając się teraz w blizsze szczegóły techniczne, dotyczące budowy tunelu i specjalnych przyrządów, t. zw. wag aerodynamicznych, powiem tylko, ze przy pomocy tych urządzeń bada się modele samolotów, przeprowadzając cały szereg prób.
Instytut aerodynamiczny przeprowadza obecnie badania teoretyczne, prowadząc prace ściśle naukowe. Ponadto prowadzi współpracę z przemysłem lotniczym, badając nadsyłane modele samolotów i poszczególne ich części. Rozejrzeliśmy się raz jeszcze, patrzyliśmy z pcwagą na te wszystkie takie ważne i tak na pozór niezrozumiałe aparaty, potem opuściliśmy Instytut Aerodynamiczny, bardzo zadowoleni z przebiegu dzisiejszego zebrania.


’k
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Ostatnio mieliśmy długą przerwę pomiędzy ze
-braniąim lotniczemi. Powodem tego był pan Ryszard, który musiał wyjechać nagle do Krakowa. Żałowaliśmy bardzo, że poleciał niespodzianie, w przeciwnym bowiem razie odprowadzilibyśmy go gremjalnie i polecieli także trochę. Tak nam przynajmniej obiecał. No, ale trudno, powetujemy sobie tę stratę za następnym razem, zwłaszcza, że już niedługo zaczyniają się wakacje i będziemy się mogli całkowicie zająć tem, co nas specjalnie zajmuje
-
Pan Ryszard wyjechał więc i był tam kilkanaście dni. Wrócił również niesepodziewame, jak wyjechał i zjawił się wprost na basenie pływackim, dowiedziawszy się w domu. że tam jesteśmy.
Naturalnie przywitaliśmy go z wielką uciechą, co się dosyć niekorzystnie odbiło na stanie jego u
-brania, gdyż wszyscy wyszliśmy dopiero co z wody, a witając się niezmiernie serdecznie, zmoczyliśmy mu ubranie bardzo poważnie. Nie przejmował się tem jednak zbytnio, szybko poszedł do szatni i po chwili wrócił w kost jurnie kąpielowym.
Okazało się, że pan Ryszard wspaniale pływa. Ślicznie skacze do wody, i pokazywał nam kilka
-krotnie, jak to się robi. Nasza czwórka pływa wcale nieźle. Najszybciej pływam ja właśnie. Stefek natomiast jest najwytrwalszy. Olek osiąga dobry czas, ale nie umie ładnie skakać, Marysia zaś pływa średnio, ale świetnie skacze. Postanowiliśmy wyrównać i naprawić nasze braki podczas tego lata, bo pływanie jest naszym ulubionym sportem i całe zeszłe lato spędziliśmy prawie wyłącznie na pływaniu. To też wszyscy byliśmy czarni jak murzyni. Przez długą chwilę mówiliśmy wyłącznie o pływaniu, o ostatnich rekordach, o mających nastąpić zawodach, o tem jak nauczyć Marysię szybciej pływać, a Olka skakać. Potem urządziliśmy wyścig między nami. Ku mojej wielkiej dumie przypłynąłem przed panem Ryszardem i nawet przez chwilę podejrzewałem go trochę, że uczynił to roz
myślnie. Ale zdaje się, że nie, poprostu przybyłem pierwszy. Potem położyliśmy się na słońcu i zaczęliśmy mówić o bieżących sprawach.
Pan Ryszard opowiedział nam gdzie był. Okazało się, że był w szkole szybowcowej w Bezmiecho
-wej.
W tem miejscu wyraziliśmy mu nasze szczere oburzenie.
— I nie zabrał nas pan ze sobą?
— Chcieliśmy koniecznie zobaczyć!
— Tak nam na tem zależało.
— Przecież to nas najbardziej interesuje.
— Bardzo nieładnie, że pan poleciał bez nas, bardzo nieładnie,
— powtórzyła Marysia.
Pan Ryszard tłomaczył się jak mógł.
— Podczas wakacji urządzę wam specjalną wycieczkę ido Bezmiechowej, wtedy wszystko zobaczymy na własne oczy.
— A kiedy opowie nam pan o szybownictwie?
— Tak, kiedy urządzimy następne zebranie lotnicze?
— Możemy to urządzić natychmiast!
— Doskonale!
— Świetnie!
— Nie trzeba się do tego chyba ubierać?
— Nie, nie trzeba, zbliżcie się tylko trochę do mnie i słuchajcie uważnie, to wystarczy, mam nadzieję, całkowicie.
Zgrupowaliśmy się więc razem i słuchaliśmy u
-ważnie,
— Znacie zapewne wszyscy piękną legendę grecką o Ikarze?
— Znamy, naturalnie.
Wspomina ją się we wszystkich książkach lotniczych.
— Ikar pierwszy poleciał nad ziemią.
— Tak, a więc, jak wiecie, Ikar przylepił sobie do ramion skrzydła...
— Wiem, przylepił je woskiem i wzleciał ku słońcu.
— Tak, otóż ten lot Ikara uważają miłośnicy szybownictwa za pierwszą koncepcję lotu szybowcowego.
— W Francji zajmowano się szybownictwem od chwili skończenia wojny. W Polsce w roku 1926
-ym garstka akademików zabrała się do budowania samolotów turystycznych. Wysiłki ich jednak wzbudziły ogólną ironję. Nie wierzono w możliwości stworzenia czegoś na tem polu. Tymczasem L. O. P. P. przyszła młodym pionierom z pomocą i dzięki temu powstał polski sport lotniczy, mało tego, w kilka lat później bierze już udział w zawodach międzynarodowych i wyróżnia się zaszczytnie.
— Prawda proszę pana, że polski sport lotniczy zajmuje jakościowo jedno z pierwszych miejsc w Europie?
— Tak, ale musimy zrozumieć, że tylko dla nielicznych jednostek jest niestety dostępny.
— Właśnie to jest najgorsze.
— Tak, trudno przez to się nim zająć.
— No, wy przecież i tak jesteście jeszcze za młodzi.
— O, ale już niedługo dorośniemy.
— To prawda, dlatego też powzięto starania, by lotnictwo spopularyzować, by każdemu, całej młodzieży dać możność latania.
— A jak się to robi?
— Właśnie przy pomocy szybownictwa. Dlatego rozwój szybownictwa jest bardzo ważny w rozwoju lotnictwa wogóle.
— A czy pilot szybowcowy może odrazu stać się pilotem zwykłym?
— Naturalnie i to jest właśnie jedną z jego największych zalet. Widzicie, pilotaż szybowcowy jest świetnem, jakgdyby, przedszkoleniem do pilo
tażu motorowego. Jako sport przedewszystkiem bezpieczny, tani, dostępny dla każdego niemal. Tak szybko opanowuje się stery i tak szybko jest się przygotowanym, że potem z łatwością można się nauczyć w ciągu bardzo krótkiego czasu pilotowania szkolnym platowcem. Latanie na szybowcach wyrabia od pierwszej chwili samodzielność. Lata się bowiem samemu stopniowo, począwszy od t. zw. szurań, w których odrywa się od ziemi na kilka zaledwie centymetrów, aż do lotów w chmurach.
Ponieważ zaś koszt szkolenia pilota motorowego jest o wiele droższy od szkolenia pilota bezsilnikowego, przeto najlepiej jest wyszkolić jaknajwiększą ilość pilotów szybowcowych, którzy jednocześnie stanowią rezerwę lotniczą.
— Ach, rozumiem!
— zawołał Olek,
— to znaczy, że w razie wojny, każdy pilot szybowcowy, t. j. taki, który zajmował się tylko sportem, może z łatwością stać się pilotem zwykłym.
— Tak, dlatego też koniecznie jest szkolenie jak
-największej ilości młodzieży na szybowcach, bo ta młodzież może w każdej chwili przekształcić się w skrzydlate zastępy.
Pozatem szybowiec jest świetnym przedmiotem studjów aerodynamiki i meteorologji.
— Dlaczego?
— Bo jest czuły na najmniejszą nawet zmianę konstrukcji, lub atmosfery.
— A czy istnieją jakieś organizacje szybowcowe?
— Naturalnie, na czele stoi Polski Komitet Szybowcowy przy Aeroklubie Rzeczypospolitej Polskiej. Temu Komitetowi podlegają okręgowe Komitety szybowcowe, te zaś zajmują się działalnością kół szybowcowych.
A co robi takie koło szybowcowe?
— Takie koło propaguje znaczenie szybownictwa i zajmuje się szkoleniem początkowem.
— Oprócz tego posiadamy Instytut Techniki szybowcowej przy Politechnice Lwowskiej.
— Jaka szkoda, że nie przy Warszawskiej.
— A czem się zajmuje Instytut Szybowcowy.
— Instytut szybowcowy decyduje o zagadnie
-naukowych. Ale to nie wszystko jeszcze. Mamy dwie szkoły szybowcowe!
— O, To jest dla nas ważne.
— Najważniejsze!
— Marzę o takiej szkole.
— Ja też.
— A czy tam przyjmują kobietę?
— Muszą przyjąć i basta
— oburzyła się Marysia,
— niech tylko spróbują mnie nie przyjąć.
Mówiąc to, wyglądała tak wojowniczo, że u
-wierzyliśmy odrazu w jej zwycięstwo.
— Jedna szkoła jest w Bezmiechowej, to wiemy, a druga?
— Druga należy do Kieleckiego Komitetu Wojewódzkiego L. O. P.P. w Polichnie.
Szkoła w Bezmiechowej znana jest ze swych rekordów, grupa polskich lotników szybowcowych w zawodach międzynarodowych, które się odbyły w Rhón w roku 1932 zajęła drugie miejsce w o
-gólnej klasyfikacji.
— A czy to prawda, proszę pana, że w przyszłość* będą istniały całe pociągi powietrzne, złożone właśnie z szybowców, czytałem to już gdzieś bardzo dawno.
— Tak przynajmniej to sobie wyobrażamy. Samolot będzie wówczas odgrywał rolę ciągnącej lokomotywy, za którą podążają wagony w postaci szybowców. Będą to więc pojazdy, jeżeli tak można powiedzieć, wygodne, widne, spokojne, pozbawione szumu silnika, nienarażające pasażerów na sąsiadowanie z łatwopalnemi materjałami, łatwe do wylądowania w każdej chwili i zupełn
-e bezpieczne.
— Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości ujrzymy już takie pociągi.
— To byłoby wspaniale!
— Podróżowałbym wtedy po caiym święcie.
— Bo przecież podróż trwa krótko takim pociągiem powietrznym?
— W każdym razie dużo szybciej, niż zwykłym.
— Może kupicie odrazu bilety?
— Gdyby je tylko chcieli sprzedać, zaraz byśmy je kupili.
— Ale wracając do historji szybownictwa Francja zaraz po wojnie studjuje już i eksperymentuje; w r. 1919 Belg, pułkownik Massana robi lot żaglowy trwający 10 godz. i 19 minut.
— A w Polsce?
— U nas odbył się w roku 1923 i w 1925
-ym konkurs w Białce i w Gdyni, rezultaty jednak były tak małe, że przestano się naogół zupełnie interesować sportem szybowcowym. Jednak mała garstka nie zraziła się tem wcale. We Lwowie pracuje w dalszym ciągu Związek Awia tyczny, a w Warszawie powstaje koło lotnicze „Start”
W roku 1928 garstka akademików z inż Grzesz
czykiem na czele, wynajduje tereny szybowcowe na Podkarpaciu. Rok ten był wogóle początkiem nowego okresu dla szybownictwa polskiego.
Pierwszy lot inż. Grzeszczyka trwał 4 minuty i 13 sekund i był wtedy rekordem.
W roku 1929 ta sama grupa przenosi się do Bez
-miechowej, gdzie pod egidą Aeroklubu Lwowskiego szkoli inż. Grzeszczyk swych towarzyszy wyprawy.
Obecnie inż. Grzeszczyk wraz z Łopatnikiem zbudowali wielką szkołę szybowcową, ustanowili wiele rekordów, no i zdobyli dla polski ekipy drugie miejsce na zowodach w Rhon.
— A czy istnieją także samoloty o słabych silnikach, proszę pana?
— Tak, ale sport słabosilnikowy rozwija się niestety bardzo powoi i opornie.
— A czy każdy człowiek może zostać płotem szybowcowym.
— Szybownictwem, moi drodzy, mogą się zajmować tacy ludzie, którzy posiadają teoretyczne i techniczne przygotowanie. Muszą pozatem cieszyć się bardzo dobrem zdrowiem, odwagą i spokojem. Zajmowanie się zaś szybownictwem czyni pilotów samodzielnymi, wyrabia w nich bystrość, orjenta
éję, rozwagę i t. p. Dlatego też wolno już szkolić w pilotażu szybowcowym młodzież od szesnastego roku życia.
— Brawo!
— To doskonale!
— Nie mamy nic przeciwko temu.
Wstąpimy do szkoły szybowcowej’.
— Jednem słowem
— powiedział poważnie Olek,
— nie należy się zniechęcać, bo gdyby ta grupa, zajmująca się szybownictwem zniechęciła się i gdyby L. O. P. P. jej* nie pomogła, to nicby z tego nie wyszło.
— Ale L. O. P. P. strasznie dużo robi w takim razie
— zauważyła Marysia.
— Bardzo dużo. Widzicie, zadaniem Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, jest powołanie całego narodu do budowy silnego lotnictwa. L.O.P.P. pomaga czynnie przy rozwoju lotnictwa i sprawuje pieczę nad wszystkiemi sprawami mającemi z lotnictwem coś wspólnego. L. O. P, P. zbiera bardzo duże sumy ze składek członkowskich, sprzedaży znaczków, widowisk dochodowych i t. p.
Naturalnie sumy te mogłyby być jeszcze znacznie większe, gdyby wszyscy zdawali sobie sprawę z doniosłości i znaczenia lotnictwa.
Rycerze przestworzy 1! 209 2 zebranych pieniędzy Ł. O. P. P. zbudowała lotniska, kształci pilotów i mechaników, tworząc dla nich specjalne bursy, szkoły, kursy.
L. O. P. P. pomaga młodym inżynierom w kształceniu się zagranicą, popiera polskie wynalazki, daje subwencje, stypendja inżynierom i wynalazcom. Pozatem szerzy zrozumienie dla spraw lotnictwa przy pomocy częstych odczytów, wykładów, książek przez siebie wydawanych, broszur, specjalnie realizowanych filmów, dba o tworzenie kół lotniczych przy kołach i t. p.
Praca ta daje poważne rezultaty, gdyż w wielu szkołach istnieją obecnie kółka lotnicze posiadające dużą ilość członków wśród uczniów. Praca tych kół polega na zbieraniu składek, odczytach, budowaniu modeli, urządzaniu konkursów i t. d.
Wiele szkół posiada bibljoteczkę lotniczą, abonu
-je pisma lotnicze i t. d.
Pozatem L. O. P. P. zbudowała Instytut Aerodynamiczny i Instytut Chemiczny.
— Ja należę do L. O. P. P.
— powiedziała z dumą Marysia.
— Ja też należę
— powiedziałem szybko.
— Stefek zmieszał się.
— Nie należę, ale wciąż postanawiam się zapisać.
— O ja także, właśnie dziś rano myślałem o tem.
— dodał Olek.
— Jutro będziemy należeli już obaj,
— zapewniali. I rzeczywiście gdyśmy spotkali się nazajutrz, obaj byli już członkami L. O. P. P.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Wczoraj zostały ukończone lekcje i odbyło się rozdanie cenzur. Wyszliśmy z tego wcale nieźle. Najlepszą z nas cenzurę ma Olek. Ze wszystkich prawie przedmiotów „bardzo dobrze”, tylko z matematyki i geografji „dobrze.” Ja mam mniej „bardzo dobrze”, a więcej „dobrze”. Stefek zaś ma zupełnie te same stopnie co ja, psuje mu tylko cenzurę „dostateczne” z his torj i.
Coprawda wygraża się zawsze, że hisotrji nie znosi
— i że nie obchodzi go wcale, co ma, lecz widziałem dobrze, że ta trója, której my nie mamy psuje mu porządnie humor.
Zacząłem więc z nim rozmowę na ten temat.
— No, jedna trója, to przecież nic wielkiego,
-chciałem go pocieszyć.
— Wolałbym jednak, aby jej nie było,
— szepnął trochę markotnie.
— A dlaczego nie nauczysz się porządnie?
— Nie mogę się jakoś nauczyć.
— E, to nieprawda.
— Naprawdę! Nie wierzysz mi?
Potrząsnąłem głową przecząco.
— Naturalnie, że nie, jesteś dosyć zdolny, aby móc się nauczyc porządnie, po prostu nie chce ci się.
— Nie to nie to, poprostu nie umiem opowiadać, to dlatego.
— Jakto nie umiesz?
— krzyknąłem z oburzeniem.
Stefek spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
Naturalnie, że nie umiem. Dlaczego się tak oburzasz. Przecież wiesz o tem oddawna, że nie umiem.
— Tak myślałem, ale przekonałem się niedawno, że sobie poprostu wmawiasz, przecież referat lotniczy ułożyłeś doskonale iumiałeś go opowiedzieć świetnie z pamięci. Może zaprzeczysz temu?
— To zupełnie co innego, to zupełnie co innego, jak możesz nawet porównywać. Lotnictwo interesuje mnie przecież ogromnie.
— Więc znaczy, że mam słuszność, nie dlatego nie umiesz bo nie masz zdolności w tym kierunku, a dlatego, bo ci się nie chce.
Stfek milczał przez chwilę.
— Może masz słuszność
— oznajmił wreszcie ponuro
— może masz słuszność, ale cóż ja na to poradzę?
— Naucz się tego tak samo, jak tamtego.
— Nie dam rady.
— A ja ci mówię, że dasz, powiedz sobie, że musisz ustalić rekord w historji i już.
Stefek spojrzał na mnie trochę podejrzliwie, widząc jednak, że mówię zupełnie poważnie uspokoił się i uśmiechnął.
— Rekord?
— powtorzył.
— Właśnie tak, rekord.
— Tak to dobry pomysł,
— potwierdził Olek,
-ustanów sobie rekord, jeżeli chcesz, to mogę ci pomóc
— Muszę się dobrze nad tem zastanowić,
— powiedział Stefek z westchnieniem
— bo jeżeli przystanę na to, to moja ambicja sportowa nie pozwoli mi już ustąpić. Namyślę się.
— Nie, nie zdecyduj odrazu, czy chcesz mieć czwórkę czy wolisz być osłem; który nie potrafi zdobyć dobrego stopnia z jakiegoś przedmiotu, dlatego tylko, bo mu się nie chce.
Stefek westchnął raz jeszcze i wreszcie oznajmił.
— Dobrze, będę miał czwórkę, trudno.
A po chwili dodał weselszym głosem.
— Ale to już w przyszłym roku. A przez całe wakacje nie dotknę nawet podręcznika historji.
Rozstaliśmy się więc ze szkołą i trzeba wyznać, że było nam trochę nijako, bo chociaż narzekamy tak często, chociaż nie zawsze chce nam się iść do szkoły, przygotowywać lekcje i t. p. to jednak przy
-zwyczaliśmy się przecież i z naszą szkołą łączy nas dużo sentymentu. Rozstajemy się coprawda nie na długo. Przecież po wakacjach spotkamy się znowu. Tymczasem żegnaliśmy się z nauczycielami, naszym wychowawcą, przez długi czas jeszcze na dziedzińcu szkolnym stały grupy uczniów pytających jeden drugiego, czy wyjeżdża latem i dokąd. Myśmy wyszli ze szkoły jak zawsze, we trójkę.
— O, idą nierozłączeni
— wołano za nami.
— O bliźniętach sjamskich słyszałem, ale nie wiedziałem, że były także takie trojaczki zrośnięte razem.
Słuchaliśmy uważnie, zastanawiając się przez chwilę, czy warto wszcząć walkę z powodu tro
jaczków. Doszliśmy jednak do wniosku, że chyba nie warto, zwłaszcza, że było tak ładnie, a umówiliśmy się po szkole z Marysią.
Marysia jednak, zwykle bardzo punktualna, tym razem jeszcze nie było.
Staliśmy przez długą chwilę.
— Cóż to się stać mogło?
Przecież u nich rozdawanie cenzur odbyło się o tej samej porze co u nas.
— Może się trochę spóźniło?
— Poczekamy jeszcze.
Czekaliśmy cierpliwie, Marysia nie zjawiała się jednak.
— A może ma jakiś zły stopień na cenzurze i zmartwiona pobiegła prędko do domu.
— Albo siedzi jeszcze w klasie i płacze.
— Przedewszystkiem Marysia nie płacze.
— A pozatem napewno niema złego stopnia.
— Więc co się stało?
— Może poprostu zapomniała?
— To też nie wygląda na Marysię.
— Może przyszedł po nią kto z domu i musiała zaraz wyjść.
— A może nie była dziś w szkole?
— W każdym razie niema co tu wystawać, nic nie uzyskamy w ten sposób.
— Poczekajcie jeszcze, zapytam się w szkole, może woźny coś wie.
Podbiegłem do gmachu i uchyliłem drzwi.
— Marysia!
— zawołałem z wyrzutem.
Rzeczywiście w sieni stała Marysia i najspokojniej w świecie gawędziła z całą gromadą koleżanek. Ściskały się za ręce, całowały i żegnały.
— Nie zapomnij napisać, Anusiu!
— Kiedy wyjeżdżasz, Amelko?
— Marysiu, pamiętaj, że obiecałaś do mnie przyjechać.
— Będzie mi bardzo smutno bez was.
— I mnie też.
— Ale przecież miną chyba te wakacje.
— I znowu lekcje się zaczną.
— Zawsze tęskniłam za wakacjami, teraz jakoś mi głupio.
— I mnie też. I mnie.
— I mnie.
— Ale jakoś to będzie.
— A pamiętajcie, że każda obiecała prowadzić pamiętnik.
— Spłakałam się dziś przy pożegnaniu z panną Wandą.
— I ja.
W ten sposób paplały bez przerwy. I pomyśleć, że myśmy tu wyczekiwali niecierpliwie, a Marysia stała z temi paplami i nie mogła się oderwać.
Zobaczywszy mnie skinęła ręką.
— Poczekajcie na mnie chwileczkę, Marku! Muszę się tylko pożegnać z koleżankami. Rozstajemy się przecież na całe wakacje.
— My już czekamy od godziny
— odpowiedziałem ponuro, lecz Marysia nie przejęła się tem oświadczeniem wcale.
— To trudno. Przecież koniec roku szkolnego nie zdarza się tak często. Zaraz przyjdę.
Wyszedłem więc znowu na ulicę i znowu minęło dobre kilka minut zanim Marysia wyszła ze szkoły.
— Nie mogłyśmy się rozstać
— oznajmiła
— tak nam jakoś dziwnie było wszystkim na duszy.
Milczeliśmy ponuro zmęczeni czekaniem i trochę obrażeni. Ona jednak zdawała się wcale tego nie widzieć.
— A jednak szkoda, że lekcje się skończyły
-westchnęła.
Szliśmy w milczeniu przed siebie, Marysia rozejrzała się wokoło, potem zawołała, niezrażona zupełnie swym brakiem logiki:
— Ach, jak dobrze, że wakacje się już zaczęły!
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Przed obiadem czekaliśmy na Marysię, a po o
-biedzie na Olka. Umówiliśmy się, jak zwykle w Łazienkach, tylko trochę wcześniej, bo przecież nie trzeba było przygotowywaća lekcji na dzień następny. Chcieliśmy się udać na długi spacer i porozmawiać jednocześnie o naszych wakacyjnych planach. Projektowane są bowiem najrozmaitsze wycieczki. Stefek wspominał o koJonji szkolnej nad morzem, w naszem osiedlu również można spędzić niedrogo całe lato, rodzice Marysi chcieliby ją wysłać do Kazimierza nad Wisłą. Jednem słowem rozmaite mamy plany i chcielibyśmy je jakoś uzgodnić. Spotkaliśmy się więc na tej samej, co zawsze ławce w Łazienkach. Pierwszy przyszedł Stefek, potem Marysia, potem ja, a tylko Olka nie było. Rozmawialiśmy tymczasem z ożywieniem, ale jak zawsze gdy się na kogoś czeka, a ten ktoś nie przychodzi, zaczęło nas to złościć.
— Jaki ten Olek zrobił się niepunktualny i
— Może ktoś przyszedł do niego i nie może wyjść.
— Może rodzice zabrali go ze sobą.
— Zawiadomiłby nas przecież jakoś.
— Jak? Przecież tu niema telefonu.
— Nie obawiaj się. Jakoś dałby sobie napewno radę.
Tymczasem mijały minuty, a nawet kv, adranse, a Olka wciąż nie było. Wreszcie okazało się, że minęła cała godzina.
— Nie będziemy przecież czekać na niego.
— Tak, pójdziemy sami.
— Widocznie już nie przyjdzie.
— To jego wina, niech się nie spóźnia.
Mimo te groźby nie ruszaliśmy się z miejsca, pewni, że jednak Olek nadejdzie. Rzeczywiście, w pewnej chwili ujrzeliśmy go z oddali. Ku naszemu największemu oburzeniu nie spieszył się wcale. Szedł powoli, jakgdyby zamyślony, lub rozmarzony.
— Olek co się stało?
— Dlaczego tak późno.
— Co ty sobie myślisz?
— Dajesz na siebie czekać.
— Dlaczegoś się spóźnił?
Olek nie odpowiedział odrazu. Dopiero po chwili powiedział spokojnie.
— Nie wiedziałem, że już jest tak późno.
— Nie wiedziałeś!
— To bezczelność dopiero!
— Trzeba było spojrzeć na zegar.
— Ach, nie wiecie wcale dlaczego?
— powiedział Olek i zwykły spokój opuścił go w tej chwili.
— Dostałem taką cudowną książkę z czytelni.
— Jaką?
— Poprostu nie mogłem się oderwać i zapomniałem o wszystkiem, nie myślałem wcale o tem, która jest godzina.
— Ale jaka to książka?
— Może nam raczysz powiedzieć, dla jakiej to książki zapomniałeś o naszej egzystencji?
— To jest książka Stanisława Skarżyńskiego.
— Co, tego lotnika?
— Tak, właśnie jego.
— Tego co przeleciał Atlantyk?
— Tak i właśnie tak się nazywa „Na RWD 5 przez Atlantyk”.
— To musi być doprawdy ciekawe.
— Tak, przeczytałem niemal całą jednem tchem. Nie mogłem przerwać. Takie niezwykle zajmujące. Muszę ją skończyć.
I Olek, nie wiele myśląc, usiadł na ławce, otworzył książkę, którą trzymał w ręku i natychmiast zagłębił się w czytaniu.
Na to nie mogliśmy jednak pozwolić. Jakto? Miał tu ze sobą, taką wspaniałą książkę i wyobraża sobie, że on sam jeden będzie ją czytał,
— Musisz nam pokazać.
— Puść, Olku.
— Daj ją nam na chwilę.
— My też chcemy czytać.
Oglądaliśmy książkę z zachwytem. Widocznie nadeszła dopiero co do czytelni, bo nie była jeszcze oprawiona tak jednakowo, jak wszystkie książki w czytelniach i miała swoją prawdziwą, bardzo ładną okładkę. Wogóle cała książka jest bardzo ładna, a wewnątrz oprócz kolorowych rycin znajdują się prawdziwe fotograf je z prawdziwych przeżyć kapitana Skarżyńskiego. Wszystkie naturalnie dotyczą jego przelotu przez Atlantyk,
Takie książki z prawdziwego życia lubię ogromnie. Okazało się, że Marysia i Stefek także bardzo lubią takie książki i wszyscy chcieliśmy koniecznie czytać jednocześnie.
— PoczcKajcie, muszę wam coś przeczytać, spe
-woli i pokolei.
Oglądaliśmy więc wstęp, zachwycaliśmy się rysunkami i fotografjami, gidy nagle Olek zawołał:
— Poczekajcie, muszę wam coś przeczytać specjalnie zapamiętałem.
— Co takiego?
— Zaraz zobaczycie, dajcie mi książkę do ręki.
Otworzył pierwszą stronicę, poszukał przez chwilę i przeczytał głośno:
— Chciałbym bowiem, aby przemawiała ona ona. to znaczy książka,
— objasmł Olek), aby przemawiała ona w pierwszym rzędzie do młodzieży, do tych marzycieli i zapalonych głów, z których szeregów wyjdą bojownicy o panowanie nad żywiołem, o zwycięstwo!
— Widzicie!
— powiedział Olek z dumą w głosie
— pisze dla nas, dla młodzieży!
— To porządny chłop ten Skarżyński.
— Ma się rozumieć!
— Wie kto się najbardziej potrafi zachwycać prawdziwem bohaterstwem.
— Uważa nas za przyszłych bojowników, za marzycieli, za zapalone głowy.
— I ma słuszność!
— Wie co pisze!
— Niech żyje Skarżyński!
— A patrzcie, to także jest ogromnie ciekawe. Zobaczycie jak on ujmuje sprawę niebezpieczeństwa.
I Olek znowu przeczytał głośno:
— Niejeden czytelnik, biorąc książkę do ręki pomyśli: „No, no! Sam jeden w ciemną noc nad wodą i to dużą wodą... To musi być bardzo ciekawe...” A tymczasem brak zupełnej sensacji, brak mrożących krew w żyłach wrażeń i wyrażeń. Zbyt prosto ujmuję kwestję latania i uważam je za zbyt bezpieczne, aby mieć jakieś straszne przeżycia!
— Widzicie to jest naprawdę odważny człowiek.
— Wiemy wszyscy, że jest odważny.
— Gdyby nim nie był, napewno nie przeleciałby Atlantyku.
— Pisze także. Naturalnie trzeba wierzyć w po
łożenie, a przed rozpoczęciem przedsięwzięcia je przestudjować, nie zapominając o środkach o
-strożności, jednem słowem, rozważyć wszystko na zimno. S
Rycerze przestworzy 15 225
Czytaj, czytaj coś jeszcze
— poprosiłem.
— Nie, tak nie można, to trzeba przeczytać całą książkę. Nie macie pojęcia jak on to wszystko naturalnie i poprostu opisuje, zupełnie tak, jakby przeleciał z Warszawy do Krakowa, jakby to nie było niczem nadzwyczaj nem, i tylko ludzie wokoło niewiadomo, czemu go podziwiali. Wiecie, Skarżyński twierdzi, że wcale ssię nie obawiał podczas przelotu, że nerwowo był zupełnie spokojny, męczyła go tylko ciemność i to, że nic nie widział wokoło. A wiecie, co robił, aby nie uledz senności?
Nie wiemy.
— Opowiedz.
— Starał się przez cały czas coś jeść.
— A ca miał do jedzenia?
— zainteresowała się odrazu Marysia, która jest wielkim łakomczuchem.
— Oprócz normalnego jedzenia miał banany, pomarańcze, czekoladę, cukierki, kolę, czyli wyciąg z orzeszków afrykańskich.
Marysia skinęła głową z uznaniem.
— Owszem, to są bardzo dobre rzeczy, gdy będę przelatywała przez coś takiego trudnego, jak Atlantyk to wezmę też takie zapasy.
— A wiecie, gdy Skarżyński wylądował to...
— A gdzie on wylądował? Zdaje się, że na lotnisku w Maceio.
— Tak, właśnie tam, więc gdy wylądował, to nikt nie przypuszczał nawet, że przeleciał przez Atlantyk.
— Powiedział im sam?
— Zapytała go się żona szefa lotniska, która podeszła do niego wraz z kierownikiem radjostacji. Wiecie, oni nie zwracali na Skarżyńskiego najmniejszej uwagi, interesowała ich tylko maszyna, bo przecież to był taki malutki samolocik. Dopiero po chwili zapytała go ta pani skąd leci.
Gdy odpowiedział zaś, że ostatni start w St. Louis du Senegel, to nie przejęli się wcale jego odpowiedzią, tylko ta pani zaproponowała mu, aby się napił kawy, a radjotelegrafista spojrzał na niego podejrzliwie i po chwili gdzieś sobie obojętnie poszedł. Rozumiecie, oni mu nie wierzyli. Myśleli, że kpi sobie z nich.
— A to pyszny kawrał!
— To wspaniale!
— Trudno było uwierzyć coprawda.
Kapitan Skarżyński pisze, że aż mu się zrobiło trochę przykro, gdy zobaczył, że tym Amerykanom tak trudno, jak sądził, czemś zaimponować i wszy
stko traktują tak zwyczajnie. Dopiero po chwili wrócił radjotelegrafista, wołając:
— To prawda! Zgadza się. Te same znaki rejestracyjne na samolocie.
Okazało się, ten radjotelegrafista już przedtem otrzymał wiadomość o starcie Skarżyńskiego, ale był przekonany, że mowa jest o wielkiej maszynie transalantyckiej. To też widząc mały samolocik, po
-prostu w pierwszej chwili nie uwierzył i myślał, że to drwiny.
— To bardzo ciekawe!
— Musisz nam pożyczyć tę książkę, gdy przeczytasz.
— Naturalnie, że pożyczę, jutro już skończę ją napewno.
— A co pisze potem?
— Potem opisuje wszystkie swoje objazdy w Rio de Janiero, w Buenos Aires, jak go tam wszyscy serdecznie witali i przyjmowali. Gdzie był jeszcze, to nie wiem, bo do tego miejsca przeczytałem.
— A właściwie poco tam jeszcze podróżował
-zapytał Stefek.
Oburzyłem się, Jakie ten chłopiec stawia niekiedy bezmyślne pytania.
— Jakto, nie rozumiesz jaka to jest nadzwyczajna propaganda, przecież w ten sposob ci wszyscy ludzie dowiadują się, widzą na własne oczy, że polskie lotnictwo jest silne, że Polak potrafił przelecieć przez Atlantyk. Czy nie rozumiesz tego? Wo
-góle to pizypomina przecież tym wszystkim obcym ludziom o Polsce i...
Olek przerwał.
— I nietylko to, kapitan Skarżyński pisze o tem, że ujrzeli teraz świetny polski samolot, który zdołał przelecieć Atlantyk i przekonali się, że jest to robota polskich inżynierów i robotników. Opowiadał też wychodźcom polskim o nowej silnej Polsce.
— Przecież właśnie to powiedziałem,
— rozlo
-ściłem się, bo nie lubię, gdy mi przerywają.
— Tak, ale ja właściwie chciałem dodać coś innego, a mianowicie pisze o tem, że polscy wychodźcy, wyjechali przeważnie jeszcze w okresie niewoli i nieraz wyrzekali si ęswego pochodzenia. Obecnie zaś gdy przyjechał z Polsk samolot rodzimej konstrukcji, bijąc przy tem rekord świaiowy, gdy ci wychodźcy ujrzeli, że te władze, od których oni są zależni, honorują polskiego oficera, wówczas obudziła się w nich duma narodowa i poczuli się na nowo Polakami.
— To zrozumiałe!
— Nic dziwnego!
— Skarżyński pisze, że nieraz pokazywano mu rozmaitych ludzi na lotnisku mówiąc: Niech pan patrzy! Ten człowiek, co płacząc ze wzruszenia tak głośno krzyczy: „Niech żyje Polska”
— jeszcze wczoraj wypierał się, że jest Polakiem.
— A oprócz tego, podobno tam jest wielu takich emigrantów, którzy przed wojną pracowali i walczyli w akcji niepodległościowej, którzy pamiętają katorgę, Sybir i większość z nich, myśląc o Polsce wyobrażają ją sobie jako biedną, nieszczęśliwą niewolnicę. Lot Skarżyńskiego zmienił zupełnie ich poglądy, wskazał im nowe horyzonty i możliwości.
— A wiecie, świetny jest opis jednego wywiadu, muszę wam przeczytać. Olek przerzucił kartki, znalazł po chwili to miejsce, którego szukał i przeczytał:
— Oczywiście znaleźli się liczni przedstawiciele prasy i fotografji.
— Natarła na mnie nowa armja, uzbrojona w notatniki, ołówki i pióra, zasypując huraganowym ogniem pytań.
— Jaki odcinek drogi był najtrudniejszy? Miałem chęć odpowiedzieć, że Warszawa
-Okę
cie, ze względu na niemiłosierne kocie łby, ale tę odpowiedź oceniliby należycie tylko warszawianie, odrzekłem więc:
— Cała droga była zupełnie łatwa...
— A najsilniejsze wrażenia z lotu nad oceanem?
— Nie miałem żadnych wrażeń. Zupełnie zwyczajny lot...
— Były jakieś niespodziewane trudności?
— Wcale! Jak sobie opracowałem lot w Warszawie, tak też dokładnie się odbył.
— Ale przecież my wiemy, że taki lot jest bardzo trudny l Może pan kapitan jednak coś sobie przypomni?
— Naprawdę nie mogę nic panom powiedzieć. Dla Polaków wszystko jest łatwe!
Olek przerwał.
— Świetnie im odpowiedział. Co?
— Wyśmienicie.
— AJe co tu czytać urywki, trzeba przeczytać całą książkę. Mówię wam, że jest nadzwyczajna.
— Nie masz potrzeby mówić.
— Sami widzimy.
— Wiecie, trzeba się będzie postarać o tę książkę do naszej bibljoteKi.
— Koniecznie.
— Musimy ją mieć.
— Rozumiecie teraz dlaczego się spóźniłem?
— Tak, rozumieliśmy to doskonale, nie dziwiliśmy się i nawet skłonni byliśmy wybaczyć.
— Czy ta książka dawno wyszła?
— Nie, chyba dopiero co, bo byłbym ją już dawniej otrzymał, zresztą widzisz przecież, że jest jeszcze nieoprawiona.
— Tak, musimy się o nią postarać.
Pochyliliśmy się znowu i oglądaliśmy jeszcze raz fotograf je, przedstawiające najrozmaitsze fazy podróży kapitana Skarżyńskiego, a potem jego powrót do Warszawy.
Zapomnieliśmy o spacerze, a gdyśmy sobie o nim przypomnieli, było już zapóźno i trzeba było wracać do domu. Zresztą nie mieliśmy wcale ochoty. Wszystkie nasze myśli były zajęte Skarżyńskim, zupełnie tak samo, jak tego dnia, gdy gazety obwieściły triumfalnie o jego przelocie. Tylko że wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego tak dokładnie sprawy a teraz przeżywaliśmy to jakgdyby po raz drugi, tylko już mądrzej i bardziej głęboko.
Przez cały czas rozmawialiśmy o tej wspaniałej książce, a gdy wróciłem do domu, opowiedziałem natychmiast rodzicom i przez cały wieczór mówiłem z nimi o „Na RWD 5 przez Atlantyk.”
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Wczoraj były moje urodziny. Spędzam ten dzień zawsze bardzo przyjemnie, bo przychodzą goście i zawsze otrzymuję bardzo ładne upominki, ale w tym roku moje urodziny udały m się wyjątkowo.
Już poprzedniego dnia moi rodzice mieli niezmiernie tajemnicze miny. Wiedziałem, że dotyczy to moich urodzin, nie mogłem jednak pytać, nie wypadało. Przypuszczałem, że otrzymam od mamusi iakąś piękną książkę, bo co rok otrzymuję coś takiego, co staje się ozdobą moją biljotek), a od ojca, może wieczne pióro, bo ostatnio pytał kilka razy, czy takie pióro przydało by mi się.
Gdy rano wszedłem do jadalni na śniadanie znalazłem przy moim nakryciu wspaniałą książkę, nie książkę, wielką księgę! Muszę przyznać, że nie mogłem sobie wymarzyć wspanialszego podarku, zwłaszcza teraz, gdy wszystkie moje myśli zajęte są lotnictwem. Książka ta nazywa się „Ku czci poległych lotników” i jest wspaniale wydana. Olbrzymia, wielka księga, mieszcząca chyba wszystko co można o lotnictwie napisać, z pięknemi koloro
-wemi rysunkami, fotografjami, karykaturami i t.p. w ślicznej okładce ze złoceniami. Nie spodziewałem się tak wspaniałego prezentu i powiedziałem to mamusi. Ojciec zaś zamiast prezentu przeznaczył dla mnie pewną sumę, która ma wystarczyć na zrobienie latem wycieczki do Bezmiechowej, do szkoły szybowcowej.
Byłem zachwycony i szczęśliwy. Natychmiast po śniadaniu zasiadłem do czytania tej książki i nie można mnie było oderwać od niej. Nic dziwnego zresztą. Wszystko tam jest w tej książce, wszystko. Przeczytałem sobie odrazu pierwszy artykuł o zaczątkach lotnictwa polskiego, z którego dowiedziałem się, że król Stanisław August interesował się żywo lotnictwem, a poeta Trembecki miał jakieś swoje nadzwyczajne pomysły w sprawie latania, które jednak okazały się niemożliwemi do zrealizowania.
Potem oglądałem z zajęciem fotograf je okładek książek o lotnictwie z tych czasów. Dowiedziałem się, że Polak prof. Drzewiecki napisał dwie bardzo ważne dla lotnictwa prace p. t. Aeroplany w przyrodzie” i „Ptaki jak latawce”
— ustalił on wtedy, a było to w roku 1885
-ym teoretyczne zasady lotu, wypowiadając rewolucyjne, jak na owe czasy, po
-glądy.
Nie mamy nic o tem w naszych referatach z hi
-storji lotnictwa, postanowiłem więc poprosić Marysię, aby to wpisała.
Nie wiedzieliśmy też nic o Czesławie Tańskim, malarzu, zajmował się ogromnie dużo lotnictwem, badał zasady lotu szybowcowego, korespondował z Lilienthalem, budował własne modele. W roku 1906
-ym skakał z kilkumetrowego rusztowania z przypiętemi skrzydłami. W roku 1919
-tym zaś odbyła się w Warszawie w Stowarzyszeniu Techników „Wystawa modeli maszyn latających, Czesława Tańskiego”.
Przeglądałem książkę przez całe przedpołudnie. Znajdują się tam fotograf je lotników, fotograf je samolotów, używanych w lotnictwie polskiem, odznaki i ubiory lotnicze, karykatury. Historje wszystkich eskadr lotniczych. Cała historja lotnictwa polskiego podczas wojny. Potem historja lotnictwa cywilnego. Loty w dalekie kraje. Przeloty przez Atlantyk. O sportach lotniczych, o sporcie balonowym. Wreszcie życiorysy poległych i o
-pis uroczystości odsłonięcia pomnika „Lotnika”.
Przeglądałem tę książkę bez przerwy, ciesząc się, że tyle tam jest materjału, że będę ją mógł mógł czytać i czytać chyba przez rok cały, a jednocześnie martwiłem się, że nie mogę jej przeczytać odrazu Przy tem zajęciu zastali mnie Marysia, Olek, którzy zjawili się z niezmiernie uro
-czystemi minami. Otrzymałem od nich trochę słodyczy (pomysł Marysi) i także książkę lotniczą, która również zrobiła mi ogromną przyjemność, gdyż jest to właśnie Skarżyńskiego „Na Rwd. 5 przez Atlantyk”.
— A oprócz tego
— oznajmił Stefek, po złożeniu mi życzeń
— przynieśliśmy ci całą masę wiadomości, całą masę nieznanych informacji.
— Bardzo jestem ciekaw jakich?
— Takich, o których ty, w każdym razie nic nie wiesz.
— Naprzykład?
— Zaraz, powiedz, czy wiesz, kto osiągnął rekord wysokości?
— Czekaj, wiedziałem, było przecież w gazetach.
— Może i było, ale napewno nie pani±etasz.
— Czekaj, przypomnę sobie.
— Czekam cierpliwie
— oznajmił Stefek.
Napróżno jednak starałem się przypomnieć sobie nazwisko rekordzisty, wypadło mi zupełnie z głowy.
— Pamiętam tylko, że Ic był jakiś Włoch, zdaje się.
— Owszem, Włoch.
— No, to powiedz, jeżeli mi to przyniosłeś w prezencie to powinieneś odrazu ofiarować. .
— Wiec, słuchaj, rekord wysokości Włoch Do
-natti ponad 14.000 w górę.
— Ach, prawda, Donatti.
— A widzisz, teraz wiesz.
— A powiedz kto zrobił rekord szybkości 1 jaki?
Wolałem się odrazu poddać.
— Nie pamiętam.
— Powiedz lepiej „nie wiem”, to będzie ściślejsze. Otóż, także Włoch Agello zrobił 680 kilometrów na godzinę.
— Ładny rekord!
— Pewnie, że ładny!
— A kto zrobił rekord długości?
— Nie wiem. zaraz będziesz wiedział. Rekord długości pobili Francuzi Codos i Rossi około 10.000 metrów bez odpoczynku.
— A czy twoje wiadomości są ścisłe?
— zapytała nieco podejrzliwie Marysia.
— Bardzo ścisłe
— odpowiedział z oburzeniem Stefek,
— bardzo ścisłe i dla ciebie także mam trochę wiadomości, dowiedziałem się, mianowicie, o nazwiskach kobiet, które w Polsce zajmują się lotnictwem.
W tej samej chwili poproszono nas na podwieczorek. Coprawda, ciastka pochłonęły uwagę Marysi, nie tak jednak całkowicie, jak można ją było o to posądzić.
Zapytała bowiem odrazu:
— Jakie to są te lotniczki?
Teraz Stefek wyciągnął kartkę.
— Zapisałem sobie. W Polsce Sikorzanka, Olszewska, Henneberżanka i Mikulska. Ale ta ostatnia jest lotniczką we Włoszech, bo tam stale mieszka. A tamte latają w Polsce.
— W Polsce byłat jeszcze jedna pilotka szybowcowa
— oznajmiłem
— ale zginęła, nazywała się Dłuska, życiorys jej podany jest w księdze „Ku czci poległych lotników”.
-Az bardziej znanych lotniczek zagranicznych podano mi Niemkę Beinchom, Francuskę Hirsz, Czeszkę Terraris
-Kohn. Pozatem, wiesz przecież 0 „dziewczynie z nieba”, Amy Johnson, obecnie Mollisson.
— Naturalnie, że wiem, strasznie mi się to podobało, że wyszła za mąż także za lotnika.
— I że pobiła rekord własnego męża.
— Tak, ciekawa jestem, czy się bardzo złościł?
— Zawsze pozostało w rodzinie
— zauważył filozoficznie Olek.
— Naturalnie, lotniczek zagranicą jest o wiele więcej, ale tymczasem nie mam jeszcze ich nazwisk. Wiem tylko, że jedna zginęła przy przelocie przez Atlantyk, a druga go przeleciała, nie pamiętam nazwiska, wiem tylko, że jej mąż zdaje się też lotnik, nazywa się Pitham.
Zapytamy pana Ryszarda.
Szkoda, że go niema z nami.
Pan Ryszard wyjechał bowiem przed kilku dniami. Otrzymałem od niego bardzo ładną kartę przedstawiającą lotnisko we Lwowie z życzeniami 1 z „lotniczem pozdrowieniem”.
Przez cały czas trwania podwieczorku, nie prze
stawialiśmy ani na chwilę mówić o sprawach lotniczych.
— A teraz musisz nam pokazać swoją książkę
-oznajmili po podwieczorku.
Wróciliśmy więc do mojej księgi i przeglądaliśmy wszystko razem.
— Piękna książka!
— Bardzo ładna!
— Nadzwyczajna!
— Najbardziej mnie interesują przeloty w obce kraje. Pozwólcie na chwilę, może odczytamy so
-Jbie coś głośno, bo niewygodnie jest oglądać w ten sposób, wszyscy razem.
Zgodziliśmy się chętnie. Olek odszukał stroni
-cę, obejmującą dalekie loty i czytaliśmy o tem, jak polscy lotnicy lecieli szlakiem alpejskim, czytaliśmy o czarnym lądzie, o krainie wschodzącego słońca, o bliskim i dalekim wschodzie. Wszędzie tam dotarli nieustraszeni lotnicy polscy i
Czytaliśmy potem jeszcze raz o Challenge’u, o wspaniałem zwycięstwie Żwirki i Wigury, czytaliśmy z niezmiennem zaciekawieniem i wreszcie doszliśmy do przelotów przez Atlantyk.
Olek czytał głośno, a my jeszcze raz przeżywa
-
Rycerze przestworzy 16 241 li tragiczną śmierć Idzikowskiego, a potem triumfalny przylot Skarżyńskiego.
Potem oglądaliśmy znowu fotograf je i, patrząc na fotograf je Orlińskiego, Karpińskiego, Kubali, Idzikowskiego, Żwirki, Wigury, doznawałem wrażenia, że są to fotograf je dobrze mi znanych, niezmiernie bliskich ludzi!
— A tu na końcu znajdują się życiorysy i fotograf je poległych lotników!
Oglądaliśmy teraz ze smutkiem te fotograf je, czytaliśmy te nieduże wzmianki. Każda wspomina 0 bohaterskiej śmierci, o życiu pełnem odwagi i trudu! Oto np. fotograf ja i wzmianka o lotniku wywiadowczym, Święcickim. Podczas wywiadu zostaje ciężko zraniony, mimo to wypełnia swe zadanie ¡do końca, a nawet, nie zważając na ranę 1 ból, prosi pilota, aby pojechał jeszcze nad tor kolejowy, bo stamtąd pragnie również przywieźć wiadomości. Podczas powrotnej drogi, umarł z upływu krwi, do ostatniej jednak chwili usiłował pisać meldunek i w notesie jego znajdują się kartki z ostatniemi wyrazami pisanemi w momencie śmierci, splamione krwią umierającego. I takich bohaterskich czynów mamy więcej, powtarzają się niemal stale, na każdej stronicy.
Czytamy teraz po cichu. W milczeniu przerzucamy Stromce. W milczeniu wpatrujemy się w te młode twarze ludzi, których już dzu niema, ia którzy przyczynili się tak bardzo ido rozwoju polskiego lotnictwa.
Nie obawiali się niczego, wypełniali do ostatniej chwili życia swój obowiązek, zginęli wszyscy na stanowisku, wszyscy zginęli śmiercią letnika!
— Poczekajcie, to muszę przeczytać wam głośno.
— Co takiego?
— Przed odsłonięciem po
-nnika „Lotnika” odbył się wieczorem t. zw. „Apel poległych”. Przy blasku płonących pochodni miał przemówienie pułk. Rayski.
— Przeczytaj.
Olek czytał wzruszonym głosem r
— Żołnierze! Choć wojna jest daleko za nami, lotnik wojskowy trwa nadal w walce, w której padają nasi towarzysze broni. Tych, którzy padli, wzywamy dzisiaj do apelu. A choć nie stawią się, to jednak duchem byli i są z nami!
— Pomyślcie, jakie to piękne. Apel duchów! Apel poległych. Wzywa się tych, których niema, a którzy, mimo wszystko, są z nami!
Tak, rozumieliśmy to wszyscy.
— Pożyczysz nam tę książkę, gdy ją sam przeczytasz^,
— Naturalnie.
— Ale to długo potrwa!
— Najlepiej będzie, jeżeli będziemy poprostu na następnych zebraniach czytywali razem poszczególne rozdziały.
— Tak, tak będzie najlepiej.
— Trzeba będzie wogóle uporządkować nasze referaty, notatki, wycinki i wszystkie nasze zbiory.
-Tak, zwłaszcza wycinków nazbierało się sporo.
— Wkleimy je wszystkie do zeszytu.
— Od jutra się tem zajmę.
Postanowiliśmy także, że natychmiast po rozpoczęciu roku szkolnego stworzymy w naszej klasie koło lotnicze i rozwiniemy bardzo szeroką propagandę. Potrafimy to zrobić z całą pewnością, zwłaszcza, jeżeli zabierzemy się do tego z całą energją.
Maiysia ma to samo zrobić w swojej klasie.
Jeszcze czas jakiś rozmawialiśmy o lotnikach. Potem przyszli inni goście, więc trzeba było zmienić temat rozmowy. Wkrótce Marysia i Stefek wyszli, bo musieli już wrócić do domu. Został tylko Olek. Olek był niezwykle zamyślony i prawie wcale nie mówił. Skorzystałem z chwili^ gdyśmy znaleźli się sami i zapytałem:
Dlaczego jesteś taki milczący?
— Chciałbym napisać wiersz
— powiedział Olek.
— Jaki wiersz?
— Na temat tego „Apelu poległych”. Pomyśl jakie to piękne, ciemna noc, pochodnie tylko płoną, i odbywa się apel. Stoją żołnierze, wiedząc, że oni również mogą w każdej chwili zginąć na stanowisku. Czekają, wzywają tych, którzy już zginęli. Tamtych niema, lecz towarzysze broni ich widzą, Czują ich obecność. Chciałbym napisać taki wiersz, ale nie wiem czy potrafię.
— Potrafisz spewnością.
— Tak sądzisz?
— zapytał ucieszony.
— Jestem przekonany.
— Spróbuję w każdym razie.
Potem zamyślił się jeszcze bardziej. Może układał już ten wiersz.
Zatrzymałem Olka na kolacji. Został u mnie, gdy już rozeszli się wszyscy inni goście. Potem zaproponował, abym go odprowadził do domu. Zgodziłem się chętnie, gdyż przez cały dzień nie wychodziłem. Ubrałem się więc szybko i wyszliśmy, rozmawiając o tem, jak spędzimy wakacje. Posta
nowiliśmy do końca miesiąca zostać w każdym razie w Warszawie i przychodzić codziennie na pływalnię. Na początku lip ca, chcieliśmy zrobić wycieczkę do Bezmiechowej i liczyliśmy, że wszystko razem zajmie nam jakiś tydzień, a potem mieliśmy pojechać na kolonję nad morze!
Tak już uzgodnili nasi rodzice, że mieliśmy pojechać wszyscy razem i nie rozłączać się wcale, dzięki temu mogliśmy w dalszym ciągu prowadzić nasze zebrania lotnicze, nie przerywając.
— Jeszcze nigdy nie byłem nad morzem
— powiedział Olek.
— O, będziesz zachwycony, wyobrażam sobie, jakie piękne wiersze tam napiszesz.
— Czy sądzisz, że ja naprawdę dobrze piszę?
— Tak mi się wydaje.
— Niekiedy ogarnia mnie zwątpienie i myślę, że to wszystko jest nic a nic nie warte.
— To podobno ogarnia każdego artystę, czytałem to w jakiejś książce.
— Tak sądzisz?
— Tak!
Przez chwilę szliśmy w milczeniu.
— Ciekaw jestem, czy nasze marzenia się speł
nią, czy każdy z nas napewno zostanie tein, co zechce?
— powiedział Olek cicho.
— Zobaczymy, jak się wszystko ułoży. Marysia napewno potrafi postanowić na swojem, jest taka energiczna.
— Stefek rozprasza się łatwo.
— Tak, ale ostatnio dał dowód silnej woli.
— A my?
— zapytał po chwili milczenia.
Nie odpowiedziałem odrazu, bo namyślałem się nad odpowiedzią...
W tej samej chwili Olek zawołał:
— Spójrz!
Spojrzałem w górę. Było już zupełnie ciemno. W oddali, na górze, leciał samolot, widoczne było tylko migające, kolorowe światełko.
— Samolot — szepnął.
Przez długą chwilę śledziliśmy kolorowe światełko, które leciało wciąż naprzód.
— Widziałem już tyle razy latające w nocy samoloty i zawsze przejmują mnie tym samym podziwem
— mówił Olek powoli, jakby w zamyśleniu.
— Bo to przecież w gruncie rzeczy jest nadzwyczajne, tylko rzaidko kto zastanawia się nad tem.
— Naturalnie, że nadzwyczajne. Człowiek od
fywa się od ziemi, leci wysoko w górze, nie obawia się niczego, nic go nie przeraża, ani ciemności, nie dalekie przestrzenie, ani nieznane kraje. Leci naprzód i to tak poprostu, jakby wypełniał najzwyklejszy obowiązek.
L Nie widać go wcale, jedynie światełko świadczy o jego obecności tam wysoko, o tem, że sam jeden w ciemną noc przemierza powietrzne szlaki, toruje ludzkości nieznaną drogę.
Szliśmy znowu przez chwilę w milczeniu. Nic nie przerywało teraz ciemności i ciszy.
A po chwili usłyszeliśmy znowu warkot motoru i spojrzeliśmy jednocześnie w górę. W górze do
-jawiły się znowu błyszczące światełka, które migotały niespokojnie. Znowu odważny lotnik leciał przed siebie w ciemną noc samotnie.
I wtedy spojrzeliśmy na siebie i jednocześnie niemal wypowiedzieliśmy to samo:
— Jak to dobrze, że zostaliśmy „rycerzami przestworzy”.
BIBLIO GRAFJ A:
Santos Dumom: „Dans L’air”.
Butmer: „Menschenflug”.
S. Abżołtowski: „Lotnictwo w wojnie współcze
-
T. Garczyński: „O władzę nad błękitami”.
F. Schneider: „Lotnictwo”.
S. Rudziński: „Dlaczego potrzebne nam jest lotnictwo?”.
S. Romeyko: „Koleje a wojna lotniczo
-gazowa”. S. Lewicki: „Wobec grozy wojny powietrznej”. Tettu: „O lotnictwie w ogólności ’.
B. Miszułowicz: „Lotnictwo bezsilniKowe”.
„Ku czci poległych lotników”. Praca zbiorowa.
S. Skar yńsk]: „NaRWD
-5 przez Atlantyk”. Roczniki „Młodego lotnika”.
Roczniki „Lotu polskiego”.