Dyskusja indeksu:Wacław Sieroszewski - Ucieczka.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Biblioteka
UMK
Toruń 3556i6
W.51ER0SZEWSKI
UCIECZKA
UCIECZKA
WACŁAW SIEROSZEWSKi (K. BACRYNOWSK!)
UCIECZKA
WYDANIE TRZECIE
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO WE LWOWIE WARSZAWA E. WENDE I SKA. 1918.
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE.
Z DRUKARNI L. WIŚNIEWSKIEGO — LWÓW.
PRZEDMOWA.
„Ucieczka osnuta jest na zdarzeniu prawdziwem, Ale posłużyła mi ona jedynie za tło do obrazu z życia wygnańców politycznych na Syberyi. Stąd częste zboczenia od fotograficznej wierności, stąd pojawienie osób zmyślonych, zbiorowych typów wygnańczych oraz wtrącenie scen, które zaszły na wygnaniu gdzieindziej i z innymi ludźmi.
Aby usunąć z góry możliwe nieporozumienie oświadczam, iż Arkanów jest właśnie taka osobą „zbiorową“, stworzoną przezemnie z okruchów spostrzeżeń, nie zaś czyimkolwiek wizerunkiem. Proszę więc czytelników, znających istotną historyę wydarzenia, aby nie doszukiwali się żadnych podobieństw, które byłyby dla mnie bardzo bolesną niespodzianką. (OSTATNIA HÜLaNKÂ. ...Zresztą jak sobie chcecie! Ale ja nie mogą wprost dłużej znieść, nie mogę... ostatecznie ogarnia mię znękanie! Chodzę, chodzę co wieczór po tej izbie, serce pęka, w głowie się kotłuje... Zwaryować można! Mówicie, że się nie uda... Bardzo być może... ale za to jeżeli się uda?... Mówicie, że zginiemy? Cóż z tego? I tak zginiemy. Wielu stokroć od nas dzielniejszych zginęło, a czy świat od tego runął? Schwytają nas... osadzą w więzieniu. A czem, powiedzcie mi, to, co nas otacza różni się od krat, murów, nawet grobu?... mówił z źle tłumionem rozdrażnieniem jeden z trzech ludzi, idących wązką ścieżką przez zmarzłe, pokryte śniegiem jezioro. Dokoła, pławiąc się we mgle i mroku, spało miasteczko Dżurdżuj.
— Trochę większa ilość wrażeń, lub bardziej wysoki strop budynku... począł znowu, zatrzymał się i niedbałym gestem wskazał na niebo, jarzące się tysiącami gwiazd.
Zatrzymali się. Słuchacz z prawej strony, w kożuchu, zarzuconym na ramiona niby rzymska toga, podniósł posłusznie głowę do góry; słuchacz z lewej, zawinięty po oczy w pled, patrzał spokojnie w przymgloną dal, gdzie wschodził księżyc.
— Zapominasz, wycedził on p’rzez zęby — że tam wiecznie stać nad tobą będzie... stróż! Ty, Niehorski, rzecz wiadoma, trzech słów powiedzieć nie możesz
Ucieczka ^ bez... okropności. Ale zmienić pobyt tu na więzienie dlatego tylko, że... niema różnicy, lub że tam lepiej — to już zbyt jawna niedorzeczność. Nawet tobie ona nie uchodzi. Przypuśćmy, że tu mamy mało, że wszystko jest nędzotą, ale zawsze mamy coś... mamy cień jakiś, podobiznę życia, mamy swobodę ruchów, widzimy słońce, przyrodę... kobiety... obcujemy z ludźmi... Tam — nic! Zgoła nic! Nagie ściany, nienawistne twarze kluczników... i tak tygodnie, miesiące, lata... Czyś już zapomniał? Siedziałeś przecie... Wyznaję, że wzdrygam się na samo wspomnienie i jeżelibym stąd uciekł, to głównie dlatego, że tu wciąż mi to grozi, że dość beztaktu którego z nas, wypadku, gburowa-tości marnego urzędniczyny i awantura gotowa!
— Widzisz! A więc jeden powód więcej... — ostro przerwał Niehorski i ruszył dalej ścieżyną.
— Montezumo, czy przypuszczasz, że spoczywam na różach... Nie o braku powodów mówię, lecz o braku środków.
— Środki dadzą się obmyśleć, byle była chęć szczera. Ale przyznaj, że żal ci zaryzykować nędzne okruchy, jakie masz i tego cienia... podobizny... słowem, że się boisz...
— Nie jestem szaleńcem...
— Szkoda, bć tylko szaleńcy coś zrobili i zrobią... a strach zawsze był narzędziem niewoli i poniżenia. Zawsze ludzie posiadają jakiś atom czegoś, na pozór już niepodzielny. Mimo to, gdy ich okoliczności przycisną, rozbijają niepodzielny atom i oddają połowę, aż wreszcie przyjdzie wróg i powie: „oddaj wszystko i odejdź, gdyż chcę zabrać miejsce, gdzie stała Kartagina“ wtedy...
— Wtedy co?
— Wtedy strzelają sobie w łeb, lub topią się za miast postawić życie na kartę... w walce poprzednio... A wiesz Samuelu, że ja właśnie się wstydzę, że mam te okruchy, że nie należę do tych najostatniejszych, co widzą tylko twarze kluczników! Tam wiedziałbym, że nie mogę. Worek kamienny otaczałby mię... mogiła!... Tutaj: palący ból czuję, ilekroć wspomną że właśnie trzyma mię na uwięzi tylko I cha nić przyjemności...
— Przyjemności?! Właśnie... właśnie! Rozkoszy, chciałeś pewnie powiedzieć, przyznaj się, to w twoim stylu! Poprawił pled, ziewnął przeciągle i dodał:
— Późno już. Czy nie rozsądniej będzie pójść spać, wy, słowiańskie dusze, wiecznie tęskniące do nahajki. Jutro pan Jan w proch nas obróci, gdy się na czas nie stawimy. Gdzie klucz, Woronin? Pewni: nie wiesz?
— Owszem, oto jest! — odrzekł sucho Woronin, wyciągając rękę z pod kożucha. Ja jeszcze pospaceruję!
Samuel w milczeniu klucz odebrał i odszedł ze spuszczoną głową. Przed progiem domu obejrzał się. Księżyc tylko co wszedł i czerwonawa jego łuna już zamąciła głębiny mroku. Okolica tonęła w rudawych, aksamitnych półcieniach, wśród których wyraźnie rysowały się na tarczy miesiąca jodynie figury oddalających się towarzyszy. Niehorski machał gorączkowo rękami jak ptak, gotujący się do lotu, a obok szedł zasłuchany Woronin.
— Fantazye! — mruknął z goryczą Samuel. — Ot, dziwacy! I nie sprzykrzyło im się jeszcze. Projekty, marzenia, wieczna gorączka nadziei... Spojrzał przeciągle na jurtę, zasypaną do szcrytu śniegiem, gdzie mieszkał i wszedł do sionki. Po — chwili znalazł się w ciepłej, dusznej, zupełnie ciemnej izbie; poruszał się ostrożnie jak w cudzem mieszkaniu, lecz paru nawet nie postąpił kroków, a już się potknął i coś zrzucił, co z głuchym łoskotem upadło na glinianą podłogę.
— Zawsze to samo! Mówiłem mu... zakłął energicznie. — Projekty, projekty, a stołki na środku, a świecy i zapałek na miejscu nie położy...
Znalazł wreszcie, czego szukał i zapalił łojówkę. Nie rozbierał się jednak, tylko kożuch na piersiach rozpiął, barankową czapką na czubek głowy zsunął i oskubując z wąsów sadź lodową, czekał, aż się knot świecy rozetli. Był to zupełnie młody jeszcze mężczyzna, ale wyraziste, wybitnie semickie rysy jego twarzy zdradzały już zmęczenie: z obu stron dużego nosa szły głębokie zmarszczki, a w gęstych, rudawych włosach i brodzie srebrzyły się kosmyki siwizny; wypukłe, zielonawe oczy w ciemnej oprawie patrzały spokojnie, lecz smutno. Stal długo zamyślony, aż niespodzianie dla siebie samego westchnął, potem roz-śmiał się, spojrzał ironicznie na rozrzucone bezładnie po izbie rupiecie i ruszył do swego pokoju. Tam wyjrzały nań te same pochyłe, okopcone ściany, błysnęły te same małe okienka z lodem w miejsce szyby, ale zamiast „nar“ stało tam łożko zasłane malinową kołdrą, a na wewnętrznem przepierzeniu z desek — Suchern, oraz prostopadłem — wisiała mapa, kilka rycin, wyciętych z tygodnika i półka z książkami. Była tu, jak sam mówił z przekąsem, „Europa“, w przeciwstawieniu do sąsiedniej „Azyi“. Postawił świece na stoliku, zrzucił kożuch i wyciągnął się wygodnie na posłaniu z książką w ręku. Lecz „fantazye“ nie pozwalały mu czytać. Daremnie skupiał uwagę; czytał oddzielne wyrazy, ale ich nie rozumiał. Coś mu się w piersiach błąkało, wrzało i boleśnie biło do głowy.
— Strach zawsze był narzędziem niewoli i poniżenia!... — przypomniał sobie zdanie Niehorskiego.
Sam je sobie nieraz powtarzał, ale... Rękę z książką opuścił i przymknął powieki. Niezdrowy rumieniec wybił mu na policzki, usta zacięły się i tak długo przeleżał bez ruchu.
— Czego on się boi?
Chciał wmówić w siebie, że on się śmierci nie boi, że myśl o niej nie jest mu przykrą... Ale nie udało mu się. Musiał przyznać, że tylko on, ten strach zmusza go znosić prześladowania... hańbiące położenie, uczucie zwierzęcia na łańcuchu... Tylko obraz zniewag, fizycznego bólu, „doprosów“, grubiańsko potrącających o najtajniejsze uczucia i myśli, wstrzymywał go od oporu, od walki... Dotychczas wściekał się, wrzał, wspominając obejście i niektóre wyrazy swoich oprawców zaraz po aresztowaniu. Czuł się sponiewieranym, wdeptanym w błoto. Niby brudna, cuchnąca ręka wdarła mu się ongi do wnętrza, bezczelnie chwytała za serce, przebierała w trzewiach, obmacywała zwoje mózgowe... I ślad tych palców palący, wstrętny, pozostał tam na wieki, nigdy niezagojony i niezmyty... On już teraz inny. i nigdy nie będzie, czem był... Poznał trwogę, skalał się wybiegami, walczył z nikczerrjnemi pokusami i miał obmierzłe chwile odrętwienia duszy, której wszystko jedno — byle istnieć 1
Zerwał się, usiadł na łóżku, chciał wstać, gdyż czuł, że znów nadcho dz wizya strasznego, niczem niezatartego obrazu... lecz nie zdążył się ocucić, więc tylko rękami oparł się o kolana i oczy szeroko otworzył... ...Wczesny, mglisty poranek... Szary mrok bez cieni spoczywa na dziedzińcu... Mdławo rysują się w jego świetle szare więzienne budowle. Za chwilę może błyśnie wesoły pogodny dzień, nawet czuć go w bladoróżowych świtach, płynących górą, ale w dole zimno i chmurno i widać wyraźnie tylko ciemne ramię szubienicy, sterczące wysoko nad ziemią, a dokoła czworobok żołnierzy. Dozorcy zabraniają patrzeć, przemocą ściągają z więziennego okienka, lecz ledwie wyszli, on, Samuel znowu przyciska czoło do zimnych, wilgotnych szyb. A tymczasem pod szubienicą już zawisł biały całun i w tym worku okropnym młode, świeże ciało drga konwulsyjnie, miota się i trzepie... Taki był silny, 1 taki bohaterski, a musi umierać... Już obwisł!... Duch potężny, niezwykły, ukochany... już odleciał i rozwiał się w obszarach wszechświata... Zniszczyli go ludzie... zniszczyli. Kochał ich więcej niż siebie samego...
Samuel z nim razem przeżywał straszną, upokarzającą, rozpaczliwą niemoc. Gardło mu ściskał powróz, ręce z tyłu związane prężyły się, a przez głowę jednocześnie przelatywały te myśli, za które „oni“ umierali, hymn cały potężny, jasny, piorunowy, grożący podmyciem i obaleniem i tronów i bogów, a obiecujący na ich miejscu zbudować przyszłość bez troski i bólów...
Nagle wszystko zbladło, zakołysało się, znikło, zo — stała pustka w sercu, pusta, zapadła chata sybirska i puste jutro... Zamglonym wzrokiem powiódł po ścianach, podniósł się, poruszył z niechcenia papiery na stole, chciał się opanować, ale nie był wstanie, łzy strugą nabiegły mu nagle do oczqw, zdmuchnął świecę i padł twarzą na poduszki...
Już świt zaglądał nieśmiało przez lodowate szyby, gdy zaskrzypiało nareszcie w sionce i Woronin, stukając przemarzłem obuwiem, wszedł do mieszkania.
Nieznalazłszy zapałek i świecy, poszedł po nie do pokoju Samuela. Ten ruszył się.
— Aha! Nie śpisz jeszcze?
— Nie; albo co?
— Nic! Świeca nie potrzebna ci?
— Nie... a zresztą przynieś ją, jak się rozbierzesz.
Nie zdążył Samuel wypalić papierosa, a już
Woronin pojawił się we drzwiach ze świecą w ręku, w nocnym.negliżu, upiększonym tylko okularami. Świecę na stole postawił, ale wychodzić bynajmniej nie myślał; owszem, zrobił sobie papierosa i oparłszy się o framugę drzwi, patrzał z pod oka na przyjaciela.
Woronin był młodszy od Samuela, dość przystojny, ale zaniedbany i niezgrabny. Krucze kędziory i bródka tworzyły dokoła cygańskiej jego twarzy żałobną ramkę, a i sama twarz i figura miała zwykle wyraz apatyczny, żałobny. Teraz jednak coś się tam w oczach skrzyło i błąkało na zaciętych ustach.
— Cóż zmykacie? — zagadnął Samuel, domyślając się, że Woronin czeka na zapytanie.
— A jakże!
— Ha! Szczęśliwej drogi! A prędko, można wiedzieć?
— Jak się ociepli!
— Świetnie, świetnie 1 A zdecydowaliście, co wolicie: umrzeć z głodu, czy dobrowolnie wrócić, czy pozwolić się złapać?
—.Po co wracać? Zresztą wszystko się stać może, ale i to lepiej, niż pędzić tu czas w bezczynności.
— Oho! — szepnął Samuel, unosząc się na pościeli i ciekawie przyglądając przyjacielow’.
— W dodatku — ciągnął ten z niezachwianym spokojem — może się uda. Udało się przecież Be niowskietmr) i polakom z Kamczatki, a prości włóczędzy, co rok tłumami uciekają nawet z Sachalina... Stąd łatwiej. A zresztą — dodał po krótkiem wahaniu — wstyd, żyć tu spokojnie, gdy tam... umierają!
— Ależ, kochany Wroniu, widzę, że Niehorski zupełnie cię przerobił na swoje kopyto! Niedarmo tak machał rękami! — zawołał ze śmiechem Samuel. — Słuchaj Woronin: — zakończył nagle surowo i usiadł na łóżku — jest dużo sposobów samobójstwa i o wiele mniej męczących. Co się zaś tyczy powrotu i nadziei działalności, to my, nie chcący się z tych lub innych przyczyn upokorzyć, powinniśmy bezwarunkowo... dać za wygranę... Bezwarunkowo... Słyszałeś?!
Woronin nic nie odrzekł, poprawił tylko porywczo okulary, niedopalonego papierosa na ziemię rzucił, obrócił się i wyszedł; miało to znaczyć, że się nie zgadza. Wkrótce Samuel usłyszał jego chrapanie i sam znużony usnął nareszcie.
I n.
Obudziło ich niezmiernie hałaśliwe stukanie we drzwi. Bito w nie, niby taranem i tak długo i uparcie, że doprowadzony do ostateczności Woronin, wstał w końcu i poszedł haczyk odczepić. Nieciekawy jednak, kto przyszedł, oczu nawet nie otworzył i senny umknął co prędzej do łóżka, chroniąc gołe nogi przed mroźnem powietrzem, buchającem otwartemi drzwiami.

  • ) Maurycy Beniowski, słynny awanturnik polski, urodzony w 1741 r., pułkownik konfederacyi barskiej. Wzięty do niewoli przez Rosyan, wywieziony został do Kamczatki. Stamtąd uciekł wraz z innymi wygnańcami i po wielu przygodach znalazł się na Madagaskarze, gdzie mieszkańcy obrali go królem. Zginął w bitwie z francuzami.

W kłębach pary wszedł do jurty człek nizki, pękaty, odziany w krótką zajęczą kurtkę, krytą czarną, dobrze już wyszarzaną materyą. Na nogach miał białe, włochate, jakuckie „torbasy“, a na głowię starą czapkę bobrową. Gdy ją zdjął, okazała łysina zaświeciła w pół--zmroku izby.
— „Spią! A to skaranie boskie“! — rzekł głośno po polsku.
Nikt się nie ozwał, nikt nie poruszył. Zsunąwszy tedy z twarzy dużą chustę kobiecą, którą był zawinięty po uszy, zbliżył się do pościeli Woronina i kil-kakroć dźwięcznie zahukał:
— Kuku! Wstawajcie śpiochy!
Woronin ani drgnął.
— Dudki! Nic z tego... Daliście słowo, poleżajcie, do kobiałki — zawołał ze śmiechem i uchwyciwszy^ róg kołdry jął ją tarmosić i ściągać z śpiącego, naśladując jednocześnie głosy coraz to innych leśnych i domowych zwierząt. Daremnie Woronin ku’ił się, bronił, kołdrę rękami przytrzymywał, napastnik szczypiąc, łaskocząc, odsłaniając, dręczył go niemiłosiernie. Wreszcie z pod poduszki wyjrzała rozczochrana głowa śpiocha.
— Panie Janie, Samuel też śpi, słowo daję, śpi. Uważasz, jak on twardo śpi. Nic nie słyszy. Nim go obudzisz, ja chwilkę... tylko maluchną chwilkę zdrzemnę się. Bóg świadkiem nie zatrzymam was ani trochę — zagadał przypochlebnie i znów dał nurka pod kołdrę.
Pan Jan śmiał się i wahał, aż rozbudzony już Samuel zaczął się odzywać; porzucił więc swoją ofiarę i udał się do niego.
— Jak was sumienie nie boli? — biadał, siadając na rogu Samuelowego posłania — śpicie sobie jak za dobrych czasów, a moja baba tymczasem waryuje i wszyscy na was oddawna czekają...
— Czekają? Wszyscy? Więc przyszedł już i „pan doktór“ i ten „duch niecnoty i sprzeciwieństwa?“ A nie pokłócili się jeszcze? Szkoda — żartował Samuel, ziewając i przeciągając się leniwie.
— Podaj mi z łaski swojej tytoń, panie Janie! Wypalimy papierosa, pofilozofujemy sobie... hę, czy zgoda? A twoi goście, niech się tymczasem pokłócą! Wierz mi, to zaostrza apetyt, a pewnie tam pani Janowa nawarzyła i nasmarzyła całe góry! Nie widziałem cię dawno. Co słychać u ciebie, co porabiałeś?
Zamiast odpowiedzi pan Jan wydobył z kieszeni dużą tabakierę ż kory brzozowej i podał ją otwartą Samuelowi.
— A może i pan wypije „riumeczkę“*) — zapytał niespodzianie. Samuel z.udanem przerażeniem spojrzał na tabakę.
— Nie, nie trzeba! Pamiętam twoją „riumeczkę“ z przeszłego razu. już kicham... zabieraj!
Jan z uśmiechem zadowolenia zagłębił grube palce w pachnący proszek i starannie nabił „dubeltówkę“. Tak zwał pan Jan swój duży siodełkowaty nos, którego ogromne, rozdęte nozdrza nawykł kierować wprost twarzy tych, z którymi miał danej chwili do czynienia. Do tej „dubeltówki“, jak twierdził, można było wpąkować „osmóchę“**) tabaki. Rozumie się, było to w owe dobre czasy, kiedy z jej dziurek nie wyrastały jeszcze takie ogromne, kocie wąsiska, a pan Jan opływał w dostatek „pełniąc służbę w kałuskiej * ) Kieliszeczek.

    • ) Ósma część funta.

guberni“. — Teraz, gdy uciskała go bieda, rozmiary jego „riumeczki“ zmniejszyły się znacznie. Mimo to nieduże, habrowe jego oczka błyskały jak dawniej humorem i jak dawniej śmiało patrzały na świat z pod krzaczastych brwi.
— A spieszcie się, spieszcie! Już dawno po nabożeństwie. Czekają — naglił odziewających się. Gdy zaś Samuel powątpiewał, czy istotnie tak późno, energicznym ruchem otworzył drzwi i głosy z zewnątrz Wpuścił.
— Słyszycie!...
Głusząc świergot drobniejszych towarzyszy* główny dzwon Dżurdżujski poważnie huczał, niby miarowo powtarzał: „Bóg — się — zrodził! — Bóg się — zrodził! Bóg!...
Gdyż był to właśnie dzień Bożego Narodzenia.
Dnia tego słońce po raz pierwszy w tych szerokościach ukazuje się całkowicie na widnokręgu. Właśnie krąg jego oderwał się od ziemi, gdy pan Jan wraz z Samuelem i Woroninem wyszli na ulicę. Potok szczerozłotego, dawno niewidzianego światła zalał okolicę; zaskrzyły się śniegi, mgły jeszcze napojone różowym świtem przytuliły się we wgłębieniach doliny, w dali zarysowały się blade kontury gór. Miasteczko, ustrojone flagami, z szeregami błyszczących w słońcu okien, wyglądało jak urzędnik w galowym mundurze. Dźwięczniej zabrzmiały dzwony, ktoś opodal krzyknął, zaklął, czy zaśpiewał, a gromadki zaszytych w futra pucołowatych dzieciaków, czatujących po płaskich dachach na słońce, zaszczebiotały jak ptaszki. Ciekawi wyszli z domów i, przysłoniwszy oczy dłońmi, patrzyli na południe. Tam również zwróciła twarze kupka jakutów, zaskoczonych pośrodku jeziora przez jasne promienie. Ubrani odświętnie mieli bufiaste na ramionach, a fałdziste u bioder „bała-chony“, białe, żółte, czarne, czarno i czerwono lamowane. Mężczyźni obnażyli gładko ostrzyżone głowy, kobiety pochyliły ku ziemi spiczaste czuby wysokich, bobrowych czapek. Wszyscy znakiem krzyża i pobożnymi ukłonami oddawali cześć „białemu słonecznemu Bogu“.
Przeciąwszy na ukos jezioro, pan Jan wyprowadził towarzyszy na równolegle do jeziora idącą „ulicę“. Na końcu tejże stał szpital, gdzie mieszkał pan Jan, pełniący obowiązki stróża. Jego mieszkanie sprawiało na pierwszy rzut oka wrażenie ohydnej jaskini, ale on twierdził, że jest „wcale niezłe“. Biała siatka mroźnych inkrustacyi tworzyła dokoła wejścia, na ścianach i pułapje fantastyczną ramkę. Dalej otwierała się nizka, ciemna, fantastyczna głębia, oblana obecnie purpuro-wem światłem palącego się na kominie ognia. Okien niepodobna było odszukać; tak były małe, a cienie pochyłych, czarnych ścian i długich kątów, tak były wielkie, że chłonęły wszystko, co pozostało nieobjęte kręgiem bijącego od ogniska blasku. W miejscu oświe-tlonem zgromadzili się zebrani ludzie. Wśród nich widać było tylko dwie kobiety: żonę pana Jana! nie-możebnie brzydką jakutkę, pretensyonalnie ubraną w perkalową suknię rosyjskiego kroju i drugą — też jakutkę, w stroju narodowym. Dziewczyna chowała się wciąż w cieniu za kominem i tylko, gdy musiała poprawić ogień, lub wrzucić węgielek do szumiącego na ziemi samowara, wychylała się na chwilę stamtąd długa brązowa jej ręka i cygańska, przyjemna twarzyczka z dużymi, srebrnymi kolczykami po bokach.
Pani Janowa nieustannie przestawiała, okrywała i przykrywała stojące na kominie rondle, kociołki, patelnie pełne dżurdżujskich przysmaków. Twarz jej zlewały strumienie potu, a wykrzywione niemiłosiernie od gorąca usta wydawały przeciągłe westchnienia i skargi. Na prawo u stołu, na łóżku i stołkach siedzieli goście. Miejsce środkowe zajmował Aleksandrów, mężczyzna kolosalnych rozmiarów, w zgrzebnej, białej koszuli, takiej, jakie noszą w więzieniu. Kudłaty ko żuch, również pozostałość więzienną z pleców zsunął, łokcie na stole oparł, dużą łysawą głowę naprzód pochylił i słuchał uważnie toczącej się rozprawy. Nie-horski, szczupły, średniego wzrostu, chorobliwej powierzchowności szatyn i Czerewin brunet z kolistą, starannie utrzymaną brodą — rozprawiali, stojąc przed stołem. Czerewin jedyny z obecnych miał na sobie całkowicie europejskie ubranie i koszulę z krochmalonym gorsem. Zaraz za Aleksandrowem na łóżku mieścił się Krasuski, młody chłopak o bladej, jakby z marmuru wykutej twarzy. Ten nikogo nie słuchał, śliczne, agatowe oczy utkwił w ogień i w zamyśleniu skuhał ciemny wąsik. Dalej już na pudle pod ścianą zasiadły niezmiernie poważnie „Obce mocarstwa“ wysoki, chudy, czarniawy Pietrow i nizki, rumiany blondyn, Gliksberg. A z poza nich, z najdalszego kąta, wyglądała ciekawie pyzata, rozczochrana głowa francuza Delila z króchiuchną fajeczką w zębach. Po środku izby, na pierwszym planie leżał wielki, czarny pies, pełzało zupełnie nagie dziecię, a pod ścianą brykał na uwięzi pstry cielak.
— I Mylisz się, doktorze — ostro napadał Niehor-ski. — Nic, zgoła nic nie zyskałeś przez swoje ustępstwa... Rok już pracujesz, czy choć na jotę zmniejszyła się w okolicy zaraza? Czy może szpital lepiej stanął? Albo Adryjanów mniej kradnie? Czyż chorzy po staremu nie mieszkają w obrzydłych, niechlujnych stajniach, nie jedzą zgniłego mięsa? Czyż po staremu krajowcy nie lękają się szpitala jak śmierci? 1 czy nie mają racyi?
Czerewin zmarszczył brwi.
— Być może. Chętnie przyznaję, że to wina mojej nieudolności. Lecz tu nie o to chodzi. Tm chodzi o zasadę.
— Właśnie: o zasadę — zaszumiały „obce mocarstwa“ — aby cośkolwiek rozwiązać, trzeba zawsze dotrzeć do zasady.
Niehorski machnął ręką. — Ech, znowu! Zasady są rozmaite i nie każda zasada godna jest szacunku. Lekarz, sądzę, powinien nietyle leczyć, ile starać się o zniszczenie warunków, rodzących choroby. Oto jest zasada lekarska. Prawnik powinien dążyć do zniesienia więzienia i sądu... Prawodawca do zastąpienia kodeksów — wychowaniem.
— Ale cóż teraz stanie się z chorymi, z ofiarami zbrodni i t. d.?
— Niech cierpią! — sucho odciął Niehorski. — Stokroć więcej powinien nas wzruszać los tych zdrowych milionów, co staną się złymi i chorymi dlatego, że brak wśród nich ludzi dość śmiałych, dość przewidujących i wstrzemięźliwych nawet w litości, aby wszystko obecnie istniejące wywrócić i... zbudować nowe...
— Frazesy! Historya nie znosi skoków!...
— O tak! wciąż to słyszę, ale zato znosi cierpliwie dogodne dla każdego głupstwa... wybuchnął Niehorski.
— Zresztą zadaniem rewolucyonistów nie jest budować... lecz burzyć. Budowanie zostawić należy codziennym, zwykłym potrzebom... spokojnie wtrącił Aleksandrów, zwracając zaostrzający się spć” na właściwe tory.
— Hola! Żadną miarą nie zgadzamy się!... — zaszumiany „obce mocarstwa“, Czerewin i nawet Nie-horski.
Nawet francuz wyskoczył z kąta i ogromnie stanowczo położył węgielek na zgasłej fajeczce. Wtem wszedł Jan z Samuelem i Woroninem.
— Cóż tak późno? Czekamy, czekamy... Myśleliśmy, że nie przyjdziecie.
— Wyschło, spaliło się! — biadała Janowa.
— Nasze wino, nasze wino!... Nawarzyli, będą pili! — żartował Samuel, bijąc się w pierś i ściskał z kolei wyciągające się ku niemu ręce.
— A! Kogo widzę! Szanowny bonapartysta! Kopę lat... Od czasu, jak Mussia zabrał mi bez pozwolenia świderek, to ani się.pokazał... A jakimże cudem tu--taj? Dlaczego nie na wielkim świecie... u isprawnika lub którego z dygnitarzy? — wesoło powitał Delila Samuel. — 1 co za suty strój! O jej!
Wszyscy zwrócili rozśmiane spojrzenia na figurę Mussia, istotnie bardzo zabawną w miejscowej, włochatej odzieży. Ten czuł się zmieszanym i zarazem ucieszonym ogólną uwagą.
— A jakże!... tylko chciałem... z panami, gdyż... zawsze... bąkał i na zakończenie trzepnął z galante-ryą nogami w białych, kobylich „eterbesach“.
— Zaczynajmy, zaczynajmy, panowie! Panie Janie! — upominał Czerewin. — Mam jeszcze wolny kwadrans czasu. Wieczorkiem może znów wpadnę!
— Ależ proszę panów, bardzo prosię! — wołał gospodarz. — Po starszemu na gałęź, czy może, że wy socyalisty, to po bogatszemu? Zbliżył sic — z nalanym kieliszkiem do Czerewina, poczem innych częstował po kolei, jak stali.
— Panu bo nie podaję, a może wypijesz dla tej uroczystości? — spytał mimochodem Aleksandrowa, a gdy ten potrząsnął przecząco głową, zwrócił się do Niehorskiego i Krasuskiego.
— A teraz paniska z panami! — zagadał po polsku. — Bo choć to nasz Pan Bóg dawno się już narodził*), ale jakoś smutno świętować samemu. Z wilkami żyć, jak wilki wyć. A już z górą dwadzieścia lat, jak żyję przecie w tych stepach i borach i za cały ten czas nikogom z ojczyzny nie widział i mówi ’, ju-żem zapomniał, aż oto panowie...
Tu ui wał i szybko wychyl.ł kieliszek. Niehorski objął go i gorąco ucałował w szorstkie, zwilżone łzami wąsiska, a za nim nachylił się do rodaka Kra-suski.
— Znowu „przy — brzy“. Wieczna intryga! — szepnął żartobliwie Czerewin. Inni dyskretnie nie patrzyli w tę stronę i tylko Delii zrobił giest pełen współczucia. Lecz nie zważano nań, gdyż właśnie Czerewin zaczął się — żegnać z gospodarzem i towarzyszami. Pan Jan pomógł mu wdziać futro, odprowadził z uszanowaniem do drzwi, poczem pośpiesznie wrócił do gości. Ci już sadowili się dokoła stołu, więc powynajdywał im stołki, pudła, zydelki, wreszcie sam wdrapał się wysoko na pierzynę, wyj^ł z kieszeni tabakierę i rzekł:
— A teraz sobie pohulamy!
Podano na stół buchający warem samowar. Hulanka nie udała się jednak, goście wódki pić nie chcieli, herbatę pili niechętnie, ¡edli, jak gdyby ich w zęby kłóło i nie patrząc na siebie, siedzieli milczący i zamyśleni. Daremnie gospodarz próbował ich rozerwać; jemu też coś w auszy „mąciło“. c) Kalendarz polski i wogóle europejski o 14 dni jest wcześniejszy od rosyjskiego.
Ogień wypalił się i dogasał. Gruda tlejącego zarzewia obrzucała siedzących u stołu resztkami czerwonego blasku, lecz kąty izby już tonęły w zmroku. Opróżniony famowar słabo syczał; zcicha brzęczały ostrożnie przesuwane w ciemnościach filiżanki, ludzie milczeli, a z sąsiedniej izby dolatywał smętny, jednostajny, gardłowy śpiew jakuta. v
Samuel, który szerokimi krokami chodził po izbie, przystąpił nagle do stołu, odszukał drżącą ręką pustą filiżankę i postawił ją przed Janem. — Nalej!
— Nie, nie tutaj, tylko nie tutaj!... Pójdziemy lepiej do mnie... żywo zawołał Niehorski, nakrywając filiżankę dłonią.
— Dlaczego nie tutaj? Można i tutaj!... opierał się Jan, ale widząc, że goście zgodnie wstali i szumnie zabierają się do wyjścia, po niejakim namyśle przy łączył się do nich:
— Ano dobrze! Niech i tak będzie... Lecz i stąd weźmiemy;akąś butelczynę... Cóżeś ty sfiksowała! Dawaj czapkę! — krzyknął na żonę, wyrywając jej z rąk swą bermycę, którą ta z wyrazem protestu i oburzenia na twarzy chowała za siebie.
— W domu chwili nie posiedzisz... Takie uroczyste święto! Oni dla ciebie lepsi niż żona!
— W powszedni dzień siedź — bo pracuj; w święto siedź, — bo święto! Kiedyż będę chodził? Miej babo rozum!
III.
Krótki, zimowy dzień już się skończył. Krwawy pas zorzy bardzo wązki i bardzo blady barwił jeszcze krawędź firmamentu, ale resztą nieba już zawładnęła gwiaździsta, zamglona noc. W tych mgłach, płyną-
Ucieczka cyr.h z dołu, niby oddech zasypiającej:iemi, gwiazdy na horyzoncie i lecące w górę ludzkich ogni iskry mieszały się w jeden, ozarowny rój. Kurzyło się i buchało ze wszystkich pięćdziesięciu kominów miasteczka. Nie było okienka, z. którego nie biłaby świąteczna jasność. Jedynie cerkiew i dom Zarządu policyjnego, dwa największe w Dżurdżuju budynki, spały w tumanach ciemne i porzucone.
Niehorski mieszkał w drugim końcu miasteczka, gdzie zaczynało się państwo „jezior i lasów“. Jurtę miał schludną, ale małą. Gdy stanęli przed nią, gospodarz wpuścił gości do mieszkania, a sam został na dworze, by nabrać naręcze drew, gdyż do najwytworniejszego i najbardziej pożądanego przyjęcia w Dżurdżuju bardzo słusznie’ należy dobry ogień. Kiedy wreszcie drwa w kominie ustawił i podpalił skraWkiem kory brzozowej, długo wątły płomyk lizał zamarzłe szczapy, nim je z sykiem owionął. I wnet zrobiło się raźno. Zadudniło w kominie, zaskwierczała żywica, zapękały smolne kłody i raz i drugi wesoło strzelił na izb^ węgielek. Jaskrawa jasność, tłumiąc blask świecy, zajrzała nagle do najdalszych kątów. Przemnrzli wygnańcy, wsparci jeden na drugim, otoczyli komin, chłonęli z rozkoszą ciepło i blask, słuchali, jak płomienie, dym, iskry, mknąc w świat szeroki, huczą, wygrywają... Wreszcie Samuel zcicha zanucił:
Lita mije Lita mołodyje!
— Doprawdy, zasiewałbyś, Samuelu!... Tęskno jakoś dzisiaj... zagadali chórem.
— Spiewat’ darmo — bolit gardło... Wypijcie przedewszystkiem „riumeczkę“! — rzekł Jan we właściwym mu polsko-ruskim żargonie i nalał pełną czarkę.
— I cóż wam zaśpiewać? — spytał Samuel, zwracając próżną czarką Janowi i błyszczącym wzrokiem obwodząc towarzyszy.
— Zazulę... zazulę!
Hej! zakuwała taj sywa zazula
Rannim ranni na zori!
Hej! zapłakały taj chłopcy mołojci
U tureckoj niewoli w kajdan i...
Czarka krążyła z rąk do rąk i już strofie:
— Po sinemu morju... wtórowało nieśmiało kilku widocznie niezbyt siebie pewnych śpiewaków, a
— Na Wkrainie tam słoneczko sije... grzmiało już chórem. Śpiew wraz z dymem wylatał przez szeroki otwór komina i roznosił się po okolicy.
— Cicho! * — Cicho!... Przestępcy śpiewają... Słyszycie?... — mówili sąsiedzi kozacy i jakuci i wychodzili przed sień postać, popatrzeć na gwiazdy, posłuchać obcej chwytającej za serce piosenki.
— Obczyzna — wzdychały kobiety — obczyzna!...
A tymczasem wśród śpiewaków wciąż krążyła czarka. Wkrótce śpiewali wszyscy. Nawet Aleksandrów coś mruczał. Jeden Niehorski nie śpiewał i nie pił.
— I bez wódki dziś pijany będę! — bronił się, gdy nań nalngali. — Tylko śpiewajcie!
W miarę, jak ubywało z gąsiorka, śpiew zmieniał treść i nutę i przybiera? coraz dziwaczniejsze tony. Wreszcie Jan, który pił najwięcej, ry knął zupełnie nie do taktu i głusząc wszystkich, jął wywodzić już zupełnie na własną rękę.
— A to beczy!
— I jak fałszuje
— Niemożebnie.
— A cicho!
— A wstyd!...
— Pod ławę... — wołali nań ze śmiechem.
— Co wy tam rozumiecie! Młodziaki jesteście! Toć to sama nastojaszcza! — ofuknął ich. „Śpiewaliśmy ją, kiedy z kosami chadzali na harmaty!... Podparł się pod boki, jeszcze szerzej nogi rozstawił i zadarłszy do góry „dubeltówkę“ ryczał:
Jako srogi lew
Gdy poczuje krew
Dyndaj, dyndaj, dyndaj, dyndaj!
Wszakże mamy jeszcze Beba*)
Więc się lękać nie potrzeba Dyndaj, dyndaj, dyndaj, ayndaj!...“
Więcej nie pamiętał, ale wszyscy mieli zupełnie dosyć, gdyż „dyndaj“ mogło się powtarzać do nieskończoności.
Próbowali go mitygować, gdy jednak to okazało się bezskutecznein, Samuel machnął ręką:
J) Przekręcone: Bem Józef, generał artyleryi wojsk polskich. W — 1848 kierował obroną Wiednia, a następnie po poddaniu się Gór^eya został obrany głównodowodzącym armii węgierskiej.
— Dajcie mu spokój! Niech śpiewa... „dla tej uroczystości“.
I śpiew chóralny rozplótł się i rozwiał na kilka odrębnych nut, wyrazów, melodyi... Każdy śpiewał, co chciał, co pamiętał, co lubił najwięcej, a wraz z pieśniami napłynęły nieznacznie... wspomnienia. Głosy stopniowo zamilkły. Tylko Jan, lubo ochrypły, porykiwał jeszcze. Wreszcie i on uciął, zdumiony ciszą i obejrzał się.
— No, co się stało?
— Nic!
— A ja wam powiem — rzekł trochę nienatural. nym głosem Niehorski — — stało się... że... uciekamy.. Muszę wam powiedzieć teraz... skorzystam, że... zebrani jesteśmy. Wszyscy tęsknimy, wszyscy marniejemy, więc czy nie lepiej niż tak tlić po trochu, porwać się i...
W izbie głębokie zapanowało milczenie.
Ja uciekam — rzekł stanowczo Woronin, wychylając z ciemności swoją twarz posępną. i
Nikt jednak nie podtrzymał go; wszyscy jakby na coś jeszcze czekali.
— Ależ uciekamy, uciekamy... — powtórzył z zapałem Niehorski. — Projekt ten nie jest bynajmniej szaleństwem. Posłuchajcie... przekonacie się!...
Schwycił świecę, podbiegł ku wiszącej na ścianie mapie i innych za sobą pociągnął.
— Ot tu — mówił, wskazując palcem — Dżur-dżuj... A tu rzeka... A to, ot, Czelemsia, jej dopływ... Uważacie, jak źródła tej ostatniej daleko sięgają na zachód. Stamtąd tylko jakie półtorasta — dwieście wiorst — nie więcej do Leny. Rękę podać... A i grzbiet gór łatwy do przebycia: nizki i wązki, pytałem krajowców. Tunguzi zwykle tędy przewożą do Dżurdżuja towary... Jedna... powiadają, niedogodność: nigdzie, za wyjątkiem okolic miasteczka, niema mieszkańców... Ale dla nas, to właśnie dogodne... Cóż wy na to? Doliną Czelemsi, przypuśćmy, dostaniemy się do górskiego grzbietu, przebędziemy go; dalej na zachodnim już stoku łańcucha, widzicie, tuż blizko zaczyna się druga rzeczułka — dopływ Leny. Cała więc droga ciągnąć się będzie dolinami rzek. Długość jej wyniesie około 900 wiorst, przypuśćmy całe tysiąc. Na ich przebycie stracimy, w najgorszym razie, całe lato. Wtedy wybierzemy odpowiednie miejsce i przezimujemy. Aleksandrów i Krasuski wcale nieźle władają siekierą — inni wyuczą się. Wybudujemy domek mały, ciasny, aby tylko... Będziemy polować, będziemy łapać rybę... Zwierzyny tam dużo. Pożywienia powinno nam starczyć, może nawet uda się co odłożyć... Gdy konie wypoczną, wypasą się, zabijemy je przy pierwszych mrozach, co nam da kilkadziesiąt pudów mięsa. Zrobimy z niego konserwy. Na wiosnę wybudujemy łódź, wyczekamy wiatru i dopłyniemy w górę rzeki na południe... Tam, albo wprost udamy się do Irkucka, albo zwrócimy do Jenissejska... Możemy wreszcie udać się do kopalni złota na Witymie i tam ukryć w tłumie robotników. Prawdopodobnie rozbijemy się na grupy i każda pójdzie, jak będzie wolała. Ale to rzecz podrzędna; główna: wydostać się z Dżurdżuja i zamaskować naszą nieobecność jak można najdłużej, aby tylko pozwolili ubiec wiorst kilkadziesiąt, a tam... szukaj, pogwizduj po szerokim świe-cie! Schowamy się w górach i będziemy żyć jak tunguzi...
— Co? — — pytał, a gdy ociągali się z odpowiedzią, dodał:
— Rozumie się, może z głodu przymrzemy, może niejedno spotkać nas niebezpieczeństwo, możemy nawet... zginąć, ale jeśli się uda... wolność, wolność! Zawrót mię ogarnia. Śmiałość i młodość wiele zwyciężą, a my nic do stracenia nie mamy! Cóż więc? Zgoda?
— Wcale nie — odparł Aleksandrów. — Prze-dewszystkiem o takich rzeczach nie gada się po wypiciu gąsiorka wódki!
— Nie piłem! — odpowiedział sucho Niehorski.
— Ale można i potem.
Odszedł, postawił świecę na miejscu i zajął się samowarem, który zaniedbany przygasł i ostygł.
Wkrótce pojawił się na stole bochen razowego chlrba, zaliczany tu do odświętnych przysmaków, zamrożone masło, porąbane na kawałki, zamrożone jagody, zimna pieczeń wołowa, wreszcie kipiący samowar. Niehorski zajął się wyłącznie podejmowaniem towarzyszy „czem chata bogata“ i robił to ze zwykłą sobie serdecznością.
Zabrali się z apetytem do jedzenia, lecz Jan wstrzymał ich, obejrzał gąsiorek i to, co tam znalazł, rozdzielił skrupulatnie pomiędzy wszystkich. Sam wypił ostatni, usta rękawem otarł i, przysiadłszy się do zimnego mięsiwa, jadł łapczywie i tak gadał:
— /leście panowie umyślili, źle, widzę! Bo z tych planów to nigdy nic nie bywa prócz gorszego...’ Szukasz zawsze lepszego, a wychodzi na opak... Wiem to ja nie z książek, nie z cudzei nauki, ale z własnego doświadczenia... Im więcej się trwofysz i kłopoczesz, terr gorzej... Więc teraz już nie planuję, nie szukam, a tylko się niczego nie boję i ot, żyję sobie... A wy bólu sobie przysporzycie... Myślicie pewnie, że to żarty, że to łatwo, a wyobrażenia pewnikiem nie macie, co to są tutejsze tajgi dremucze, jakie tu dokoła i błotska i bory i góry... A po mapie, to się prędko chodzi, bo gładka... Wiem to dobrze, sam chodziłem...
I nietyle sęk w borach i w górach, ale i w nas samych... Czy wy wiecie, co w każdym z was siedzi? Czyście próbowali? Bo śmierć to nie to, to łatwiejsze! Ale gdy chłód, głód do żywego doskwierzy, gdy tchu i sił nie stanie...
— Co się tyczy tego, to myślą, próżne pana Jana obawy! — przerwał, chmurząc się Niehorski.
Jan spokojnie spojrzał na niego i zażył tabaki.
— A wy, co się gniewacie? Wiem, że wy poczciwe chłopcy, ale... wy byście spytali mnie, starego włóczęgą, a może bym wam co o tem opowiedział.
— A wiąc o co chodzi? Niech pan Jan zaczyna! Posłuchamy — rzekł Samuel.
— To już chyba zaczną od czasu, jakem był na służbie w kałużskiej gubernii... — począł Jan, wyjął tabakierką i z szerokim uśmiechem spojrzał na otaczających.
— Rozumie sią... rozumie sią! — zawołali wesoło i stół dokoła obsiedli.
— Bo to, widzicie panowie, kiedy nas, polaków,? w 63. roku po lasach połapali, to co starsze a uczone, albo powieszą, albo do katorgi skażą, a co młodsze i z prostych, to wywozili do pułków w głąb Rosyi.
I zebrało się rychło w każdym pułku, w każdej rocie naszych po kilku i wiącej. 1 bardzośmy się z „pier wonaczału“ drużno trzymali. Szanowali nas i bojeli się nietylko żołnierze, ale nawet oficerowie. Sam pułkownik Lewczenko, chochoł był zawołał na raz po smotrze i mówi: „dziąkują wam, dzieci, żeście się dobrze sprawili, ale proszą: siedźcie cicho! Ja sam polsku grudź sasał — rozumiem, lecz wszystko przepadło, wiąc upokorzcie sią! — i kazał nam dać po r pólkwaterku wódki i po połtynie na brata. Upokorzyć się! łatwo powiedzieć... ale jak? I nie, żeby służba... broń Boże... Po tej naszej w lasach poniewierce, zdała się ona nam lekką jak piórko. A byliśmy wszystko chłopcy chwackie, młode, wybór... Musi być: zuchy i zręczne, kiedy nas kule w tylu bitwach nie trafiały. Nie służba dolegała nam, a tęsknica! Jak się uczepi, ssie człowieka, niby serce chwyci i ropucha! I od tego wszystkiego — pobijesz się z mo skalami w szynku, albo włóczysz się bez pozwolenia gdzie po polach dni kilka!... Więc karają: w żurnal śtrafny zapisują, do hauptwachy sadzą, dyżurstwami męczą... Znosiliśmy cierpliwie... Znosiliśmy cierpliwie i nasłuchiwali, czy nie idzie wieść o powrocie. Rozmaicie gadali; co dnia nowina i coraz inna — to powiadają, że wszystkiemu koniec, to, że nasi górą, jeńca dużo wzięli i mieniają na swoich. A tymczasem wieść gruchnęła, że cała rota naszych, podrobiwszy papiery, drapnęła do Polski z amunicyą i bronią... Tu już nikt usiedzieć nie mógł. Zbieraliśmy się po kątach i po cichu naradzali. Zaczęli nas strzec, bo pojedynczo, z różnych bataljonów gęsto zmykać zaczęli. Więc z obozu, z koszar ni kroku, nawet na wartę polaków nie posyłali za miasto. A był w na-) szej rocie niejaki Szmit. Mówił, że Polak!... Szmit, niechaj Szmit! W miasteczkach naszych często ludzie niemieckie noszą nazwiska, a przecież szczere są polaki... Za takiegośmy go mieli, tylko później się okazało, że z kolonistowskich był dzieci... Ale na pozór zdawał się chłop nięzego... Nawet więcej: mieliśmy go za pierwszego: wycirus, spryciaż, czy wyłgać się, czy figla spłatać, czy władzy, jak przystało, odpowiedzieć. Z jego to porady przyczailiśmy się, zrobili posłuszni, sprawni, a po cichu odkładaliśmy pieniądze, zbierali suchary i raz, kiedy do łaźni nas puszczono, wzięliśmy zamiast bielizny, nasze tobołki i hajda!... Ośmiu nas drapnęło odrazu! Całą ruszyliśmy partyą! Przez puszcze, przez gąszcze, przez bagna i topiele, unikając ludzi, omijając sioła, przedzieraliśmy sję nocami, niby wilki do tej Polski... Szmit kalkulował cokolwiek w mapach, były między nami leśniki, więc szliśmy po gwiazdach... Długośmy tak wędrowali szczęśliwie, aż zjedliśmy suchary i trza było zachodzić do wiosek, aby chleba kupić... Tu się prawdziwa rozpacz poczęła: co który pójdzie, to rzadko wróci! Mowa nas zdradzała! Gdy pierwszy raz ujrzeliśmy z ukrycia, jak „muzyki“ naszego związanego prowadzą na wieś, chcieliśmy się rzucić, spalić ją i chłopca odebrać. Umitygował nas Szmit, dowodząc, że nie godzi się za jednegć człowieka tylu nieszczęśliwych robić... Ach, szelma ten Szmit. Uradziliśmy chodzić po chleb z kolei losu, a z tym, co odchodził, żegnali się niby ze straconym. A kiedy wracał to radość! czapki o ziemię, ura!... uściski, bankiet... Im dalej jednak, tem gorzej się działo. Kilkakroć trafialiśmy na wojsko, ale wymykali się. Raz drwale chcieli nas zabrać wszystkich, ale oparliśmy się im, siekiery od nich odebrali i samych powiązali, choć ich było więcej... Do wiosek, gdzie gmina, ani marzyć pokazywać się. Szliśmy głodując, żywiąc się korzohkami i szczawiem... I ot w taką to chwilę porzucił nas Szmit! Wstaliśmy ze snu pewnego ranka, a naczelnika naszego niema — zemknął. Pieniądze, mapy, papiery, nawet rzeczy co lepsze zabrał i znikł. Z początku zbaranieliśmy... Dokąd się podziać, gdzie się zwrócić» nic nie wiemy, bo on za nas myślał... Ci, mówią, moskalom się poddać, owi — zdrajcę ścigać, inni — wlec, ile sił starczy. Jeden to się nawet z tej rozpaczy powiesił... Odszedł w milczeniu na ubocze i nimeśmy gadać skończyli — gotów. Tu mię taka zgryzota wzięła, że palce na postronku trzymając, przysiągłem zdrajcę z pod ziemi dobyć, a nie przebaczyć... I cóź wy na to: myśmy go przecie złapali... Szedł sobie ścieżynką wśród zboża, węzełek na kiju niósł, kłosy, co mu się pod ręką nawijały, spokojnie rwał i ziarna do gęby kładł... Jakby nigdy nic... Piosnkę sobie z cicha nucił... Ażeśmy ukryci w trawach wstali... Zbielał jak widmo, jak kreda; miłczał i tylko rękę przed siebie wyciągnął, niby nas odpychał!... A my... — tu pan Jan znacząco się uśmiechnął i wolniej niż zwykle sięgnął do kieszeni po tabakierę.
— A wy? — bąknął ktoś z bardziej niecierpliwych.
Nagle drzwi jurty z trzaskiem się otwarły i wpadł ubielony szronem Delii, który dawno już był się gdzieś zapodział.
— Panowie! Naczelnik Okręgu, pomocnik, komendant Warłaam Warłaamowicz... całe miasto... jadą... Za chwilę tu będą!
— Co?
— Gdzie?
— Jak?
— Po co?
— Dlaczego?
— A gdzieś ty był? — zarzucili go ’ pytaniami, w zamieszaniu z miejsc się zrywając.
— Gdziem był, tom był! — odrzekł pompatycznie... — Ale, słowo honoru, nie kłamię. Czerewin ich namówił! Słyszycie już są!...
Istotnie stuk kopyt i brzęczenie dzwonków, dolatujące z ulicy, wciąż rosły i urwały się naraz na podwórzu. Do izby wbiegł kozacki pięćdziesiętnik i, przytrzymując drzwi otworem, uniżenie zaszeptał:
— Jego wysoka szlachetność, Naczelnik Okręgu, zaraz tu będzie!
Jednocześnie ukazała się w progu otulona w futro figura rrężczyzny. Dumnym ruchem zrzucił futro na ręce kozaka, schylił grzecznie, w ogólnym ukłonie głowę i zrobił kilka niepewnych kroków ku kupiącym się w głębi wygnańcom.
— Wesołych świąt!... Bawicie się, panowie? — spytał z uśmiechem, rzucając przelotne spojrzenie na stojący na stole gąsiorek.
Podano mu krzesło, ale na pytanie nikt nie odpowiedział. Tymczasem do jurty wchodzili coraz to nowi goście i rozmieszczali się poza isprawnikiem. Wkrótce zrobiło się ciasno, duszno, dał się czuć przykry zapach wypitej wódki, przypraw korzennych i tureckiego tytoniu.
— Cóż, panowie, porabiacie? A może przeszkodziliśmy? Może jakie ważne narady? — próbował żartować Naczelnik Okręgu. W miarę jak trzeźwiał, czuł coraz dotkliwiej fałszywość położenia, w które pozwolił się wciągnąć. Była to pierwsza jego u wygnańców wizyta.
— Panowie, panowie... Trzeba żyć z ludzi i dla ludzi! — mruczał mocno pijany Czerewin, przedzierając’ się po przez tłum od proga... — Zaśpiewaj cokolwiek, Samuelu, nasz słowiku!...
Wygnańcy wciąż milczeli zbici w kupę. Jeden Delii bąkał niewyraźne usprawiedliwienia. Scena stawała się coraz drażliwszą.
A może co, jakie niezadowolenia... skargi? — spytał, wstając urzędnik.
— Nic, zupełnie nic... Dalibyśmy znać do Poli-cyi — pośpiesznie odpowiedział Aleksandrów.
Naczelnik Okręgu znów się zlekka obecnym ukłonił i, otrzymawszy w zamian podobny ukłon, dał znak, by mu podano futro.
Wyszli, jak przyszli, hałaśliwie, buńczucznie, wy-studzając jurtę przez zbyt szerokie, zbyt pańskie drzwi otworzenie.
BŁOTSKA, BORY I GÓRY
Gdy śniegi zimowe odzieją ziemię, a sadź ubieli lasy, cały przyległy Dżurdżujowi szmat lądu s*;aje się podobny do tłumu olbrzymów, co zaskoczeni niespodzianie w wędrówce pokładli się bezładnie do snu i nakryli po głowy wspólnym całunem. 1 czy różowe nad nimi przepływają zorze, czy noc stoi gwiaździsta, czy srebrzy seledynowa posnowa księżyca, lub zalewa tęczowy blask słońca, pozostają bez ruchu, bez dźwięku, śpiąc twardo. Wichry, zamiecie, obłoki szarpią, muskają i plamią jedynie zwierzchnią powłokę całunu. W dnie szczególniej ciche i mroźne lekki tuman, unoszący się w dolinach i kniejach, świadczy, że tam jednak pod śniegami coś żyje, coś dyszy. Czasami potoczy się przeciągły huk, podobny do potężnego westchnienia lub jęku i drgnie ziemia i osypie się sadź z lasów. W labiryncie przyległych padołów i zaklęsłości kotlina Dżurdżuja nie wyróżniała się niczem od innych. Dokoła niej wznosiły się też poszczeroione szczyty gór, białych, dzikich, niezbadanych, odrzyna-jące się wyraźnie na ciemnem niebie; miała ona tę samą martwotę co i otaczające doliny, białość marmurowego wgłębienia, dzierganego bladą koronką lasów. Pierścień okolicznych wyniosłości pozornie wydawał się zupełnie zwarty, ale posiadał na północy i południu dwie szczerby — dwa skalisty wąwozy, ł
Ucieczka ^ 33 którymi wpadała i wypadała burzliwa rzeka Dżur-dżuj, śpiesząc po przez tabory gór daleko do Oceanu.
Maluchny wianuszek pięćdziesięciu domów Dżur-dżujskich ginął bez śladu w tej białej kostnicy. I tylko żółte nici wąziuchnych dróg, w jedną dążących stronę i małe poręby po lasach dawały znać o blizkości „stolicy pustyń“, jak nazywaj Dżurdżuj miejscowy nauczyciel. Aby poznać, że można go tak bez przesady nazywać, trzeba było przebyć te pustynie po tych drogach pajęczych, zatęsknić do ludzkiej twarzy i ludzkiego mieszkania. Wszystkie domy „stolicy“ były liche, budowane w szpetnym, rosyjsko-jakuckim „gu-„gubernialnym“ stylu. Dachy miały płaskie, ściany z okrąglaków, obmazane gliną, zmieszaną z nawozem, gkna małe, drzwi nizkie, obszyte kosmatą, krowią skórą. W podwórzach stały zazwyczaj spiżarnie o płaskich dachach bez okien, niekiedy połączone z domem krytą sionką. Takie były dżurdżujskie „pałace“. Pośród nich, niby najcenniejszy topaz w koronie miasteczka, połyskiwał szybami dużych okien żółty dom Zarządu Policyjnego. Miał on śpiczasty dach, zupełnie europejską powierzchowność i stał samotnie na małym placyku, co wyglądało, jakby reszta domów lękliwie pierzchła od tak zaszczytnego sąsiedztwa. Najbliżej mieściła się hauptwachta i rządowe magazyny mąki i soli. Dalej na północ i południe szły szeregiem domy miejskiej arystokracyi — mięszańce europejskiego i jakuckiego stylu. Zamykały go: na południowym końcu jeziora — cerkiew, a na północnym — ’ szynk bogatego jakuta Taza. Stąd wianek domów zawracał na drugi brzeg, gdzie lepiły się wyłącznie jurty biedaków. Były to budowle już całkiem swojskie, podobne w lecie do kup nawozu, a w zimie do pagórków śniegu z lodowatemi oknami, maluchnemi jak oczki oborigenów, z olbrzymiemi rurami drewnianych kominów, wiecznie ziejącemi dymem i iskrami.
Łańcuch budowli był w obu dzielnicach bardzo luźny, wszędzie przeświecała tajga; miejscami las i bagna wkraczały na ulice i zmuszały je zataczać koła i zygzaki. Zdarzało się, że z zarośli wyskakiwały zające, porywały się stada białych kuropatw. Mówiono, iż zaglądały tu czasem wilki i lisy, a miejscowy pop, szanowny Akakij Ferapontowicz, twierdził, że raz spotkał nawet „skamieniałego mamuta“.
Wszyscy wygnańcy z wyjątkiem Czerewina mieszkali w dzielnicy ubogich.
Zapadła zwykła zimowa, mroźna noc: w górze gwiaździsta, w dole przysnuta tumanem. Niehorski, stojąc na dachu swej jurty, daremnie szukał w ścielących się pod nim opadach jurty Aleksandrowa. Znikła ona bez śladu w dziwacznym deseniu mlecznej mgły, ciemnych, kanciastych plam budowli, migotliwych światełek i krwawych łun, jakie gęsto rzucały dymy, buchające z nizkich kominów. Już chciał zejść, gdy usłyszał skrzyp kroków na śniegu i dostrzegł znajomą postać, zamaszyście maszerującą przez jezioro.
— Panie Janie! A dokąd to? — krzyknął głosem tubalnym.
— A... to pan! Do Taza, panie, idę, w karcięta pograć! Coś cni się dzisiaj.
— Czy nie widziałeś Krasuskiego?
— A jakże: siedzi u mnie, szyje niby buty... Takie to tam szycie! Gdyby było, to czyżbym poszedł. Ale. ot! Stara na niego gderze, a on, po prawdzie, bałamuci Majkę!
— A nie mówił, czy Aleksandrów w domu?
— Nie, nic nie mówił. A wy wciąż... o swojem? Eh... he! Źle! Niema zgody! Dobranoc!
— Co? Co takiego? Czy co nowego zaszło?!
Jan w odpowiedzi machnął ręką i znikł. Mgły go i zakryły. Niehorski spuścił się z dachu. Chwilę później ciepło ubrany kroczył przez jezioro ku domostwu, co stało wprost Zarządu Policyjnego na przeciwnym brzegu. Nie wszedł tam zaraz, ale czas jakiś spacerował po ścieżce głęboko zamyślony. Nie czuł mrozu, nie słyszał, jak przejmująco śnieg mu skrzypiał pod stopami, nie zauważył, że odzież na nim skostniała, a szron ją ubielił. Rozmyślał o Aleksandrowie, o swoim do niego stosunku. Bał się zepsuć sprawę pośpiechem...
— Ach! Ta miłość własna, która się wszędzie wmię-szać musi i wszędzie napsocić. Czyż niema ludzi zupełnie wolnych od niej? Może lepiej zaczekać? Byłoby dogodniej, gdyby ten uparciuch zaczął pierwszy. O ile go znam, niepodobna, aby go nie zajął, nie zaniepokoił projekt ucieczki. Sprawiłoby mu wielką przykrość, gdybym go ominął. A jednak nie przychodzi! A czasu mało, a pracy huk! A może to znaczy, że się nie zgadza! Wtedy ruszymy we trzech z Krasuskim i Woroninem! Niech będzie, co chce.
Zatrzymał się przed jurtą Aleksandrowa, gdyż w jej oknach nie było widać światła.
— Niema go. Dokąd mógł pójść? Chyba do Samuela. A może siedzi w swojej komórce od tyłu?
— Kto tam? — krzyknął znajomy głos, gdy drzwi otworzył.
— To ja, Niehorski. Cóż tak w ciemnościach? Czy przez oszczędność? Nie zapalaj, nie zapalaj... — próbował wstrzymać Aleksandrowa, który potarł zapałkę.’ Ten mruknął coś przez zęby i świecę zapalił. Potem wyjął z ust zagasłą fajeczkę i począł ją nakładać świeżym tytoniem z pudełka, stojącego na stole. Kolosalna jego figura, w krótkim kożuszku, w futrzanej czapce na głowie, z rozstawionymi szeroko łokciami, wydawała się jeszcze bardziej niezgrabną przy tem drobnem zajęciu. Milczał i tylko krót-kiem, pytającem spojrzeniem obrzucił gościa. A gdy ten, choć się już był rozebrał i usiadł też, nic nie gadał, gospodarz zaczął znów chodzić po izbie tym ciężkim miarowym krokiem, jakim ludzie, długo więzieni, nawykają chodzić po małych przestrzeniach.
— Cóż, góra zadowolona, że Mahomet przyszedł?
— zagaił nareszcie Niehorski.
Aleksandrów zatrzymał się i podniósł brwi.
— No powiedz, czy nie wstyd, że dwaj ludzie prawi, dwaj towarzysze, zapędzeni gdzieś na kraj świata, zmieniają stosunki, zrywają przyjaźń, dlatego tylko, że jeden powiedział tak, a drugi owak — ciągnął łagodnie Niehorski. — A może masz taki podręcznik, któryby w sprawach społecznych wskazywał, jak poznać niezbitą prawdę? Czy w istocie nie dążymy do tego samego? Ale nie: musi być tak co do joty, co do kropli... tak zawsze i wszędzie, jak ty mówisz...
— Wcale nie!... — odparł mrukliwie Aleksandrów.
— Więc może zaprzeczysz, że gniewałeś się cały ten czas. A dlaczego nie pokazywałeś się u mnie z górą dwa tygodnie?
— Wszak i ty nie przychodziłeś!
— To co innnego. Nie chodziłem i przedtem. Sam nieraz przyznawałeś, że tu nie można swobodnie pogadać, bo wiecznie kręci się Mussia albo Krasuski kuje. Złożyło się tak, że ty przychodziłeś. Więc kiedy nie zjawiłeś się dzień jeden i drugi, zrozumiałem, że nie chces2 mię widzieć. A w czasie świąt jakeś się ze mną obchodził? Słowo daję, byłeś stokroć czulszy... z... Piętrowem!
Aleksandrów uśmiechnął się.
— Istotnie, dotknąłeś mnie. Masz dziwnie zapalczywy sposób dowodzenia. Bijesz słowami, jak kijem... Co gorsza, przekręcasz odpowiedzi, korzystasz z wyrażeń, udajesz, że nie rozumiesz, a tymczasem czuję, że doskonale rozumiesz... Jesteś czasami wprost oburzający. Godziłem się z tem dość długo, wiesz... dla twego gorącego serca. Ostrzegałem cię jednak, że to jest zły sposób obchodzenia się z ludźmi, że wszystkich od siebie zapalczywością odstrychniesz. Ostatnim razem wszelką miarę przebrałeś.
Po twarzy Niehorskiego przebiegł lekki kurcz.
— Zgoda. Jestem nieznośny, ale przyznaj, że właśnie ostatnim razem nie mamy sobie nic do wyrzucenia. Czy nie powiedziałeś mi, że jestem nieszczery, że świadomie fałszuję fakty, że wybieram z dowodów tylko to, co mi jest dogodne... A przecież, gdyby nawet tak było, postępowałbym tylko według twojej teoryi: wszak niema prawdy przedmiotowej, wszak ludzkość niema innego miernika bytu prócz wrażeń osobistych... — recytował namiętnie.
— Znów zacznie się metafizyka — mruknął Aleksandrów.
— Wcale nie, a zresztą... niech sobie będzie mety-fizyka... Ale nie po to przyszedłem... Wybacz, jeżelim cię uraził i daj rękę... Kocham cię* wiesz o tem...
Uściskali się.
— Wróg nas dusi, a mimo to jeszcze dokuczamy sobie... Dziwną jest natura ludzka... — mówił Nie-horski, opierając się na ramieniu towarzysza i krocząc z nim po izbie.
— I to czasami się przyda. Wyznaj, że, gdyby nie nasza kłótnia, ten szalony projekt nie przyszedłby ci do głowy. /
— Być może. Błąkał się on i przedtem, ale niewyraźnie. Przez te dwa tygodnie taka mnie gnębiła tęsknota... Nie było do kogo ust otworzyć. Znasz ich: Samuel dowcipny, ale zimny; w stosunkach codziennych często nieznośny. Wciąż coś kryje w sobie, na każde słowo zważa, czepia się błahostek. Porządny z gruntu człowiek, ale nie umiem z nim mówić. Piet-row — zbyt zakochany we własnej wymowie, nie pozwala nikomu gadać. Gliksberg słucha tylko Piętrowa. Tych dwóch... dobre to, ale młode. Słowem, nie miałem do kogo odezwać się, aby rozerwać myśli. Wyjdę na przechadzkę, spojrzę na okolicę, wszędzie: mróz, śnieg, mgła... A w górze wciąż ta sama płachta niezgłębionej, nieprzerwanej nocy. Cisza. Tylko psy wyją. Ciemność, przerażająca ciemność. 1 jutro, pojutrze to samo!... Obłęd jakiś potworny. Wracam czemprędzej do domu, nieodświeżony lecz zgryziony. Tęsknica wpełzła do mózgu, do krwi, ssie serce... sen odpędza... żre nieustannie... Ach dosyć! Nie mogę dłużej! Dlaczego projekt mój nazywasz szalonym?
Aleksandrów chwilę się zamyślił, następnie wziął świecę i poprowadził przyjaciela za przepierzenie, gdzie stało łóżko, a nad niem wisiała taka sama jak u Nie-horskiego mapa Syberyi.
— I ja nieraz myślałem o ucieczce, ale przede-wszystkiem posłuchaj, co powiem o twoim planie. Przyznaj, że o tych ziemiach nie wiesz nic albo prawie nic. Na żadnych wiadomościach, czerpanych z mapy nie można się opierać. Wiadomo, że tu nikt nie był. Większość miejsc, gór i rzek oznaczona jest na chybił trafił, podług wskazówek krajowców. O charakterze drogi też najmniejszego nie mamy pojęcia. A więc iść trzeba po omacku i być przygotowanym na wszelkie przygody. Przygotowania potrzebne przedewszystkiem drogo kosztują, a my jesteśmy biedni, jesteśmy bardzo biedni. Marzyć nie możemy naprzykład o kupnie koni. Zresztą zwróciłoby to uwagę. Pieniędzy nie starczy nawet na prowiant, oręż... ubranie, a wszystko to potrzebne nowe i w dobrym gatunku. Z wydatków na życie nie da się oszczędzić. I tak cierpimy niedostatek. Dopływ pieniędzy z zewnątrz — wzbroniony. Rządowa zapomoga obliczona w taki sposób, że przy najlichszem życiu musimy zamykać miesięczne rachunki z deficytem. Zarobków niema. Nie widzę źródła, skąd moglibyśmy dostać dziesięć — dwadzieścia rubli, a wydatki, któreby zrobiły ucieczkę prawdopodobną, pachną setkami.
Pozostaje pójść w lasy z siekierą za pasem...
— Więc się nie zgadzasz?
— Nie powiedziałem tego. Owszem. Ale to nie będzie ucieczka, tylko protest. Pójdziemy i zginiemy. Za to zwrócą może uwagę na położenie wygnańców, rzuconych w takie otchłanie. A chwiejni i osłabli, usłyszawszy o naszym proteście, utrwalą się, natchną męstwem i może zawstydzą.
— Albo gorzej zlękną, — pomyślał Niehorski. — Dobrze — wyrzekł głośno — mnie tylko chodzi o to, abyś się zgodził. Uciekaj dla protestu. Zgoda! My będziemy uciekali, bo chcemy uciec. Głęboko wierzę w możebność ucieczki. Nie jest tak źle, jak się zdaje! Posłuchaj tylko...
Usiadł na łóżku obok Aleksandrowa i giestykulu-jąc, zaczął mu żywo dowodzić. Aleksandrów siedział ociężale zgarbiony i słuchał. — Mamy rzeczy, możemy zebrać wszelkie rupiecie i rozegrać loteryę. Mussia doskonale się nadaje do podobnej afery...
— Ach ten Mussia! Przedewszystkiem trzeba go otąd oddalić i trzymać cały czas zdaleka. On wszystko rozgada.
— Zgoda. Będziemy go trzymali zdaleka... już potem, gdy rozsprzeda bilety! Następnie, jak tylko zadecydujemy ucieczkę, ja natychmiast napiszę do krewnych, aby wysłali na imię Taza parę set rubli. Taz tymczasem otworzy nam kredyt. Już mówiłem z nim o tem, na wpół obiecał. Weźmiemy u niego, co nam będzie potrzeba do życia, nawet więcej niż trzeba. Nadmiar herbaty, tytoniu, będziemy po trochu spieniężać. W ten sposób zatrzymamy gotówkę. Następnie postaramy się zaprowadzić wszelkie możliwe oszczędności. Zaprzestaniemy naprzykład jeść chleb. Zastąpimy go jakuckiem masłem. Przestaniemy palić. Przeniesiemy się wszyscy do jednej jurty na mieszkanie...
Długo wyliczał, nie opuszczając najmniejszego szczegółu, najdrobniejszej okoliczności przyjaznej. Była to prawdziwa koronka marzeń i nadziei do tego stopnia misterna, że dość było jedną nić naderwać, aby wszystko niepowrotnie runęło. Aleksandrów często kręcił głową, ale milczał. Krasuski, który przyszedł niepostrzeżenie i zatrzymał się we framudze drzwi, patrzał na nich z uśmiechem...
— Tylko ty Maćku z rózgą, ty Maćku z maczugą. ’„Tylko zgódźcie się“... — rzekł niespodzianie po polsku.
— Aha! Przyszedłeś! Dobrze! Powtórzę ci, co tu uradziliśmy... — rzekł Niehorski, podnosząc głowę.
Powtórzył mu w krótkości zarzuty Aleksandrowa i swoje uwagi.
Krasuski dodał od siebie słów kilka.
— Mapę lepszą, zdaje się, dziesięcio-wiorstową widziałem u nauczyciela. Można ją dostać. Od niego również można się dowiedzieć szczegółów geograficznych.
Nauczyoielowa ma handlowe stosunki z krajowcami z tamtych okolic. Dzieci wielu z nich uczą si i w szkole. Kuchnia nauczycielska zawsze pełna różnego rodzaju dzikich. Loteryę też nietrudno będzie urządzić przez nauczycielową, która bardzo nam sprzyja.
— Nawet nam! — podkreślił Niehorski, spoglądając z pod oka na Krasuskiego.
— Właśnie! Oboje są porządni bardzo ludzie. On nawet chętnie by u nas bywał, ale się boi isprawni-ka. Kiedyś zwierzał mi się, że jest w głębi ducha socyalistą! — rozśmiał się Krasuski. — Pójdę do nich jutro i wypytam ostrożnie. Rozprzedaż biletów też biorę na swoją odpowiedzialność. Pomówię z Mussia i nauczycielową...
Dodał, że z jego rzeczy prócz zegarka można będzie do fantów wcielić palone buty i wcale porządną marynarkę. Wyraził też powątpiewanie, czy się opłaci porzucać jurtę Niehorskiego. Stoi na brzegu miasteczka, przylega do zarośli i jezior i stamtąd byłoby najłatwiej wynieść rzeczy i wyprowadzić konie za miasto. Wypadnie tylko tam urządzić kuźnię, a suchary i mięso suszyć w jurcie Aleksandrowa. Wtedy nikogo tu puszczać nie będzie można! a przecież do kuźni przystępu wzbronić niepodobna, wydałoby się to zbyt podejrzanem. Stanęło na tem, że poproszą Mussia, aby się wyprowadził, że Niehorski przeniesie się do Aleksandrowa, a Krakuski zajmie jurtę Niehorskiego i tam urządzi kuźnię. Jednocześnie będą zbierali potrzebne wiadomości, szukali pieniędzy, konia... dwa konie... trzy konie, ile będzie można i przyzwyczajali mieszkańców Dżurdżuja do swej nieobecności, do wycieczek za miasto.
— Istotnie! dotychczas siedzieliśmy, jak żółwie w skorupie! — rzekł Niehorski.
— Nie było celu. Ale najważniejsza rzecz, ostroż ność. Mówić tylko to, co niezbędne i tylko z tymi. co do wyprawy należą — zauważył Aleksandrów. — Te poufne rozmowy z pewnymi ludźmi prowadzą zawsze do rozgłosu. Ludzie mimowoli wydają się półsłówkami, uwagami, zrozumiałemi napozór tylko dla wtajemniczonych... A tymczasem ziarnko do ziarnka, podejrzenie do podejrzenia... Nienawidzę wszystkich konspiracyi, szeptań, znaków i rad jestem z tego względu, że Pietrow i Gliksberg udziału nie biorą. L^kam się także twej nauczycielowej... O tej babie różnie gadają!... — zwrócił się do Krasuskiego.
— I ja się lękam... — znacząco powtórzył Nie-horski.
Krasuski poczerwieniał, zmarszczył brwi i odszedł w głąb mieszkania.
— Nie można uśmiechnąć się do nikogo, zaraz plotki. Prawda, że nauczycielowa ładna kobieta, ale cóż z tego! Bywam u nich, bo mię lubią oboje, a lubią mię, bo jestem wesoły... Ten Niehorski jest przekonany, że tylko nam wygnańcom w Dżurdżuju nudno i tęskno...
Nie chciało się tego wieczora Niehorskiemu wracać do pustej jurty, ale musiał. Aleksandrów miął zwyczaj kłaść się wcześnie spać i rano wstawać. Pod koniec rozmowy siedział osowiały, nic nie mówił i nic nie rozumiał. Krasuski już chrapał w ubraniu na łóżku. A niedługo przyszedł i Mussia, przeszkodził ich gawędzie i zaczął opowiadać swoje nowiny i ploteczki. Niehorski wyszedł rozmarzony i podrażniony. Gdy podchodził do swego mieszkania, w stężałej mgle przeleciała mimo niego rozmachana, kosmata figura.
— Woronin! Czy to ty?
— Aha! Niehorski! Doskonale! Właśnie wracam od ciebie.
— Czy się co stało? Pędzisz jak lokomotywa. A może pogadać?...
Woronin długo namyślał się.
— Nie! A raczej nic się nie stało, ale... co byś powiedział, gdyby tak naprzykład... balon!...
— Balon!? Świetnie! Ale wejdźmy do izby, gdyż tu zbyt zimno.
— Powłokę zamiast z kitajki możnaby zrobić z perkalu, nasyciwszy go nieprzemakalnym roztworem, szkłem wodnem lub mydłem wygotowanem w ałunie... Gaz można otrzymać, prażąc węgle drzewne w żelaznych, blaszanych retortach... Mówiłem już o tem z Krasuskim, nie widzi trudności... Przecież nam nie potrzeba wysoko wzlatać... A polecielibyśmy, prawda? To znacznie przyjemniej! Uniósł się i znikł... To by wszyscy Dżurdżujanie gęby otworzyli... Polecielibyśmy, co? hę?
— O jej! 1 jak polecielibyśmy — wesoło przy-wtórzył Niehorski.
Przyjaciele weszli do izby i długo tej nocy świeciło się w ich oknie światełko. \
II.
Isprawnik słuchał, milczał i ostrożnie ciągnął brzytwą po szczeciniastym policzku. Od czasu do czasu pomagał sobie językiem, wypierając bardziej uparte dla golenia miejsca; niekiedy brał się za duży nos i odchylał go na bok. Wydawał się bardzo zajęty, ale jednocześnie z przyjemnością śledził w lusterku za wydłużonem odbiciem dienszczyka, który stał za nim z ręcznikiem w ręku, za kosmatą figurą Mussia, siedzącego w głębi na krześle. Francuz prawił bez przerwy, ilustrując opowiadanie dramatycznymi gie stami. Czerwona łuna, bijąca od pąsowych obić sypialni, od amarantowej kołdry isprawnika, rzuconej niedbale na łóżku, od ciężkich wiśniowych u okna firanek tajemniczo mgłiła postacie obecnych i dobrze usposobiała „naczelnika kraju“. Miał on słabość do czerwieni, gdyż w jej otoczeniu czuł się’trochę „jenerałem“, chociaż z rangi był zaledwie kapitanem. Z tego również powodu, choć się z tem krył, lubił nosić, o ile się dało, najdłużej swój buc.harski szlafrok z sutymi wyłogami koloru cynobru. Dobry sen, czerwona mgła i opowiadanie Mussia usposobiły go wesoło.
— Kto się żeni? — spytał z, nienacka i położył brzytwę. Mussia umilkł i szeroko otworzył usta w zdumionym uśmiechu.
— Ależ ja tego nie mówiłem. Mówiłem tylko, że muszę się wyprowadzić z mieszkania, że szukałem po całem mieście i że wszyscy odmawiają! A że w taki mróz nie mogę przecież zamieszkać na ulicy, więc...
— Ale zawsze... skąd tego początek? Wiem ja dobrze, że u waszej narodowości, panie Mussia, wszystko się zaczyna od kobiety... „Cherchez la femme“ — dodał haniebnym akcentem. Znowu tłumiony uśmiech zadowolenia rozlał się po twarzy wygnańca.
— Widzi pan, bo to Krasuski przenosi się z kuźnią do jurty Niehorskiego, a Niehorski do Aleksandrowa. A że Niehorski, nie wiem dlaczego, mię niecierpi, więc...
— Aha! Więc to tak! — przeciągi.3 rzekł urzędnik. — Lecz cóż ja panu poradzić mogę? Nie mogę przecież zakazać mężom obawiać się pana. Chyba, że przyjmiesz prawosławie i zostaniesz mnichem... Zresztą, wiesz pan co? Mam myśl! Udaj się do doktora Krasnopiórowa. Ma ładną żonę... będzie ci dobrze! Powiedz, że ja kazałem... Doskonale! Wybornie!... Dam panu zaraz kozaka, on ci znajdzie mieszkanie...
Ale przyrzekasz, pamiętaj, że przedewszystkiem pójdziesz do doktora. Wal wprost do sypialni. Powiedz, że ten właśnie pokój kazałem ci zabrać, że to sek-wester na rzecz państwa... Staraj się zobaczyć, jak można najwięcej, a później opowiesz mi, dobrze? Niczego się nie obawiaj! Wal wprost do sypialni. Wańka!
— krzyknął na dieńszczyka — leć na hauptwachtę, przyślij tu natychmiast Goljata!
Mussia odrazu zrozumiał, o co chodzi. Oczy mu się zaiskrzyły wesoło i porwał się natychmiast do wyjścia.
— Pójdę razem z Wańką. Będzie prędzej. Bo doktorowa gotowa wyjść do kościoła... Pójdę, pójdę! Cc mi zrobią? Nic mi nie zrobią!... Powiem, że pan mnie posłał. Kiedy mię towarzysze nie chcą, to niech mają!
Isprawnik po ich odejściu długo się uśmiechał, przeglądał w lustrze, gładził wąsa, myślał o doktorowej i wyobrażał sobie zaperzoną minę doktora.
Mieszkańcy miasteczka, widząc Musia kroczącego ulicą tak rano pod strażą najtęższego w Dżurdżuju kozaka, w stronę mieszkania doktorostwa, stawali zdziwieni, obracali się i kiwali głowami. Kobiety, powiadomione przez dzieci o „zdarzeniu“, wychodziły mimo mrozu coprędzej przede drzwi, by nie stracić widowiska. Gdy niedługo potem Mussia i Goljat wyskoczyli z domu doktora, a następnie wypadł stamtąd stróż z ćwiartką papieru i pobiegł do Czerewina, zaciekawieniu nie było granic. Obsypano Mussia pytaniami. Ten pokrył wszystko wielce tajemniczą miną i wymawiał im, że wymagają od niego przyjaźni, a odmawiają mieszkania, co znacznie ochłodziło natarczywość ciekawych. Zwrócili się tedy do Goljata.
Lecz kozak upewniał, że nic nie winien, że nic nie wie, gdyż go zostawiono w kuchni.
Isprawnik, mimo afront, jaki spotkał jego wysłańca, był ogromnie zadowolony. W miasteczku zrobił się „huczek“, zaszumiało jak w poruszonym ulu. Pijany doktór wyszedł przed drzwi i groził z ganku całej policyi, że „im kości połamie“.
Dżurdżujska opozycya z pomocnikiem isprawnika na czele, jak zwykle w takich razach, podniosła głowę. Widziano, jak Denizow, pisarz z policyi i pierwszy w miasteczku lowelas, wchodził do domu Kozłowa, którego córka uchodziła za najpiękniejszą dziewczynę. Natychmiast doniesiono o tem isprawnikowi.
— Dobrze! Ja ich pożenię! — uśmiechnął się tenże i wpadł jak piorun z rewizyą do szpitala, gdzie Koz-łow był głównym dostawcą żywności, a później do szkoły, gdzie też gnieździła się opozycya. Znalazł wszędzie ogromne nieporządki i krzyczał podobno „pod sąd“! Wszyscy struchleli, gdyż rozgniewany naczelnik bił w obie strony, i swoich i wrogich. W zamęcie zapomniano o Mussia. On nie pokazał się już więcej u towarzyszy, nawet po rzeczy nie przyszedł, tylko posłał jakutkę, Zełtuchę, w której wstrętnej brudnej jurcie chwilowo znalazł przytulisko.
Wieczorem zjawił się u Aleksandrowa — Czere-win. Długo biadał na swój los, na fałszywe położenie, w jakiem go postawił niewczesny żart Mussia.
— Rozumie się, do sypialni go nie wpuścili, ale doktór strasznie się zaperzył i wystawcie sobie napadł na wszystkich i przedewszystkiem, rozumie się, na mnie. Dziwacy! Robią nas wszystkich odpowiedzialnymi za postępek jednego. Nie rozumieją, że wśród nas są rozmaici ludzie. Nawet eskulap, choć skończył uniwersytet, tego jest zdania. Każe nam wpływać? To ciekawe! Z trudnością wytłomaczyłem, że nie jest to pomysł wygnańców, czego dowodem obecność kozaka. Wtedy napisał impertynencki list do isprawnika. Temu znów ktoś powiedział, że ja doktorowi jego wskazałem jako sprawcą awantury, więc chodzi nadęty, nie odkłonił mi się na ulicy, udał, że patrzy w drugą stronę. Śmiertelnie mi już obrzydło to wieczne lawirowanie między pijanym doktorem i zarozumiałym „pompadurem...“. Nie wiem, czem się to skończy. Przypuszczam, że mogą mi szpital odebrać, zabronić praktyki. A tymczasem czuję, że znowu zacznie się walka o każdy łut lekarstwa, o każdy bandaż, każde polano drzewa z dostawcami. Będą pogardliwie przemilczać moje rozporządzenia... Już dziś Kozłow przysłał takie mięso, że chorzy jęcząc krztusili się od samego zapachu. Prawda, złapał się, ale doktór go będzie bronił na złość isprawnikow i i nic mu nie zrobią... Niekiedy bierze mnie doprawdy chęć plunąć na wszystko i zagłębić się w książki jak wy... Ale czuję, żebym nie wytrwał. Jestem przede-wszystkiem praktykiem, człowiekiem przyzwyczajonym do pracy, do życia... Za młody jestem dla książek, za stary dla frazesów...
Długo Czerewin prawił w tym tonie, wreszcie zaczął wyrzucać towarzyszom, że wypędzili i opuścili Mussia.
— Aha! Właśnie! — bąknął Niehorski.
— Zwykły rezultat doktrynerstwa — ciągnął Czerewin.
— Pereat mundi... Raził was swymi wybrykami. Nieraz był nieznośny, to prawda, ale był poczciwy, tego mu nie możecie zaprzeczyć. Bez waszej pomocy napewno będzie głupszy, ale poczciwszy nie będzie. Tymczasem Dżurdżujskie tałałajstwo na nim wprawiać się będzie ku politycznym wygnańcom. Jesteśmy“ im solą w oku; różnimy się od nich jak inna rasa ludzi... Nienawidzili nas, ale dotychczas szanowali, gdyż imponowaliśmy im naszą solidarnością, braterstwem... Z wyrzuceniem Mussia pojęcie to będzie rozbite. Spróbujcie wytłumaczyć im, że Mussia nie jest naszym, że dostał się na.wygnanie) całkiem przypadkowo, że to ofiara białego terroru, nie mająca nic wspólnego z polityką, z ideą... Nie uwierzą i nie zrozumieją...
— Więc dlaczego pan go do siebie nie weźmie?
— spytał niespodzianie Niehorski.
— Ja? — zdziwił się Czerewin. — Aie to zupełnie co innego. Mam pracę, która się nie godzi z obecnością dziwaka. Muszę wybierać: Mussia albo szpital i, rozumie się, wybieram szpital, gdzie lepiej mogę zużytkować swe siły. A wy, wy nie macie nic...
Wygnańcy byli niezmiernie podrażnieni jego mową, ale milczeli. Nawet Samuel słowa nie rzekł, tylko ćmił papierosa za papierosem. Woronin porwał się, ale go Niehorski pociągnął za połę. Czerewin wyszedł bardzo zagniewany. Miał z powodu towarzyszy ciągłe z Dżurdżujanami i władzą zatargi, ale znosił wszystko cierpliwie za te chwile serdecznych gawęd i orzeźwiających dysput o zasady i różne podniosłe materye. Ostatnimi czasy i to nawet ustawać zaczęło.
— Nieprędko tu u was będę! — myślał, otulając się w futro i oddalając coraz bardziej od domu wygnańców w mroźną mgłę i ciemność. — Zapaleńcy knują coś znowu... Z czemś się kryją przedemną. Nie jestem obowiązany ginąć z nimi, zwłaszcza gdy mi nie ufają...
— Dlaczegoście mu nie powiedzieli? — wyrzucał Woronin towarzyszom po odejściu Czerewina.
— Widzisz, Wroniu, ty we dnie śpisz, a w nocy
Ucieczka ^ czytasz mądre książki i robisz wyliczenia, więc naturalnie nie wiesz, co się na świecie dzieje... — żartował Niehorski.
— Czerewin za często obcuje z tymi... jegomościami. Dla jego własnego dobra lepiej, żeby nie wiedział. Niedość przytomny na jakiejś b i b c e mógłby się przed którym z tych zacnych ludzi wygadać. Nie jest ani zręczny, ani wytrawny. Chociażby teraz: po co się wmieszał w tę śmieszną i brzydką historyę Mussia? Po co usprawiedliwiał się przed doktorem, nas wplątał i potępiał isprawnika. Mógł powiedzieć, że oni sobie krzywdy nie zrobią, a na nim się skrupi... Wygląda, jak gdyby nas bronił, tymczasem im więcej zwracają na nas uwagi, tem dla nas gorzej.
— Zresztą zawsze najlepiej, gdy rzeczy mówią same za siebie. Nie trzeba komentarzami uprzedzać wypadków. To osłabia wrażenie! — dodał Aleksandrów.
— Nie zawsze. Z Mussia można się było obejść grzeczniej, wytłumaczyć mu: jestem przekonany, że on zrobił głupstwo przez niechęć do nas. Teraz będziemy mieli z biletami trudności — szepnął z niechęcią Krasuski.
Niehorski spojrzał nań przeciągle, pięść, na której głowę opierał, ciężko na stół opuścił i rzekł:
— Cóż robić: gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Gdybyśmy byli grzeczni, nie pozbylibyśmy się go nigdy. Z takimi ludźmi trzeba się obchodzić stanowczo, a sentymenty odłożyć na inne czasy. Zresztą upewniam cię, że Mussia mniej to odczuł niż ty... — Dojdziemy, Bóg wie do czego... — odburknął, wstając Krasuski.
Było mu żal Mussia. Tyle nocy przespał z nim pod jednym dachem, tyle figlów mu spłatał i zawsze widział w odpowiedzi tylko uśmiech... niemądry wpraw cizie, ale przyjazny. Co ten biedak winien, że się dostał wśród nas, raczej my winni jesteśmy — rozumował z miłą naiwnością dwudziestodwuletniego serca.
Z uśmiechem przypomniał sobie opowiadanie francuza o jego politycznej przygodzie: „Przyjechałem do Petersburga z próbkami towarów galanteryjnych. Spotkaliśmy się z przyjacielem z Paryża i wybraliśmy się wieczorem na wyspę Arkadyę pohulać... Gadu, gadu... On bonapartysta, ja bonapartysta. Wypiliśmy jedną butelczynę — drugą butelczynę... Zaszumiało w głowach. Wiesz co — mówi on mi — zaśpiewam ci ładną piosenkę. Tutaj wszyscy ją śpiewają. lVla nutę marsylianki, ale wyrazy bardziej żałosne...“ — „Kiedy wszyscy śpiewają, toz goda — powiadam — bo ja z państwem rosyjskiem chcę być w neutralitecie...“ — „Wszyscy śpiewają“ — upewniał i zaczął mnie uczyć po rusku:
„Do Francy i dwóch grenadyerów
Z niewoli niemieckiej wracało...“
Miał ładny głos i ja nie zgorzej wtóruję... Więc wkrótce otoczyło nas grono słuchaczy... Damy... panny... kawalerowie... Przyklaskują nam... A gdy przyszło do słów
„A cesarz, nasz cesarz w niewoli...“
Ktoś krzyknął „bis“, więc my jeszcze raz:
„A cesarz, nasz cesarz w niewoli...“
Jeszcze raz „bis“, więc my znowu:
„A cesarz, nasz cesarz w niewoli...“
Przymknąłem oczy, aby lepiej śpiewać i ciągnę: „A cesarz, nasz cesarz w niewoli...“
Wtem trąca mnie ktoś w ramię... Patrzę, niema ludzi, tylko komisarz policyjny... „Proszę pójść za mną“. „Po co?“ „Bez gadania!“ Wsadzili mię do dorożki i powieźli. Spisali protokół i wsadzili do więzienia... Długi czas siedziałem, prosiłem, pisałem, wreszcie spytali mię, ale tylko trochę. Nawet wygadać się porządnie nie pozwolili. Zaraz „Dosyć! Bez gadania!“ Znów posadzili mię do więzienia, znów trzymali z pół roku, a potem przeczytali mi wyrok, że „za obrazę majestatu“ zostaiem wysłany na wygnanie. Kazali coś podpisać i wywieźli aż tutaj... Podobno, że istotnie cesarz, wtedy po zamachach, nie wyjeżdżał nigdzie z pałacu... Ale co ja mogłem wiedzieć?... Mówiłem, że nie wiem nic, że tylko co przyjechałem z Wiednia. Kiwają głowami... A gdy jeszcze co chcę dodać, zaraz: „Bez gadania!“ Powtarzałem, że jestem neutralitet, ale nie pomogło. Teraz już nie jestem neutralitet! Teraz... basta! Teraz niech wiedzą, niech strzegą!“ — krzyczał zwykle na zakończenie Mussia. Krasuski przypomniał sobie wytrzeszczone oczki, rozczochraną brodę i zaciśniętą pięść francuza i śmiał się.
— Biedak... stanowczo jutro pójdę go odwiedzić.
Gdy nazajutrz wszedł do jurty Mussia; zastał u niego Piętrowa i Gliksberga, ostentacyjnie pijących „herbatę“. Była to gro:’na, milcząca „nota obcych mocarstw“ Aleksandrowi i „innym anarchistom“ za niewłaściwe postępowanie z „towarzyszem“.
— My bo nie przypuszczamy, żeby jednostkę można wbrew jej woli poświęcać na ołtarzu jakiejkolwiek idei. Taka idea nic nie warta. Te idee tylko są dojrzałe, które w danej epoce rozumie większość ludzi i których nie trzeba się wstydzić. Co po idei, która nie ma podstaw!? — prawił rozwlekle i nudnie Pietrow.
— Przeczytaj pan o tem u Spencera — zupełnie poważnie namawiał Krasuskiego Gliksberg.
— Dajcie mi pokój! — obciął chłopak. Było mu przykro słuchać docinków na Aleksandrowa i Nie-horskiego. Nie miał wogóle daru wymowy, a po rusku zupełnie jeszcze źle mówił, więc się w dysputę nie wdawał, tylko nadął usta i kręcił uparcie wąsiki. Była chwila, że chciał wyjść, ale Mussia tak nań żałośnie spojrzał, że został i zaczął ni z tego ni z owego wesoło opowiadać, jak chodził niedawno na polowanie, jak zabłądził i calce pomroził.
Mussia też sobie przypomniał, jak w Algierze został przez słońce rażony. Pietrow i Gliksberg, zgorszeni „bezmyślnemi“ rozmowami, słuchali z początku ozięble, ale potem przypomnieli sobie rozmaite własne przygody, złagodnieli i przesiedzieli, gąwędząc do późnej nocy.
Mussia ledwie nadążył gotować herbatę.
Zełtucha, która nieznacznie zdążyła się najeść i napić, jak nigdy, nabrała świetnego mniemania o swym nowym lokatorze.
— Francuz mądry, a tylko udaje głupiego. Gdybyście widzieli, jak się z nim całują „przestępcy“. A jaką masę herbaty wypili!... Zaraz widać, że panowie! I on też pan — opowiadała nazajutrz sąsiadkom.
Wieść o wizycie rozbiegła się natychmiast i bardzo pomogła Mussia w nowym procederze, jaki sobie wymyślił. Zaczął mianowicie wyrabiać z kości mamutowej wcale ładne spinki, munsztuki, fajeczki, obsadki i roznosić je po domach na sprzedaż. Konieczność handlu tłumaczyła już teraz miłą mu włóczęgę po ludziach. Kobiety znowu się doń poczęły uśmiechać przyjaźnie, spodziewając się nowin, ploteczek i tłu stych dowcipów, a mężczyźni drwili, dokuczając pytaniami, co widział w sypialni doktora.
Burza, wywołana z jego powodu, zwolna cichła. Ostatnim jej akordem był „bal zgody“, jaki wyprawił przeciwnej stronie isprawnik. Była to świetna uroczystość. O ilości wypitej okowity długo krążyły legendy. Pan Jan opowiadał, że wszyscy się popili „do zielonej żmii“. Doktór, mimo rangę „generała“, przebaczył wspaniałomyślnie isprawnikowi, który był „tylko kapitanem“. Pomocnik wszystkich po kolei podobno w rękę całował i bił się w piersi na klęczkach, żałując za grzechy. Kozłow cały czas nie odstępował na krok Czerewina i nazwał się publicznie „socyalistą“, za co o mało nie trafił na hauptwachtę. Przebaczono mu dzięki podniosłemu nastrojowi chwili. Bal zakończył się wspaniałem „ex promptu“, dowcipnie ob-myślonem przez Denisowa. Goście już bez względu na rangi stanęli szeregiem, według wzrostu i tuszy, wzięli w ręce sznur, którego koniec trzymał isprawnik. Gdy go ciągnął, inni do złudzenia naśladowali głosy Dżurdżujskich dzwonów. Następnie śpiewali „Sławę“ gospodarzowi, potem pili i znów naśladowali dzwony. Na drugi dzień dał bal doktór, potem pomocnik, komendant, pisarz ułusny, wszyscy administracyjni i handlowi potentaci z Dżurdżuja, nie wyłączając Czerewina. Zabawy te nie były, rozumie się, tak świetne jak pierwsza, lecz w rezultacie wożony z miejsca na miejsce pop, wracając po tygodniowej nieobecności do domu, znowu zobaczył „skamieniałego mamuta“. Tym razem już nie w zaroślach, lecz pośrodku miasteczka. „Szedł sobie i wywijał trąbą!
Pijatykę przerwało przybycie karawany, składającej się z trzech jucznych koni i trzech jeźdźców. Ubieleni szronem, otoczeni obłokami pary, różowi od zorzy wieczornej, popędzając piętami zmordowane, kudłate wierzchowce, podjechali wprost do policyi. Stamtąd natychmiast wyskoczył dyżurny i pobiegł do isprawnika. Po miasteczku, ucichłem w poobiednej drzemce, błyskawicznie przeleciała wieść:
— Poczta przyszła!
Nawet ci, co nigdy nie odbierali żadnych listów i gazet, poruszyli się i wypełzli z kątów. Słabo oświetlona przez opłyniętą łojówkę pierwsza izba Zarządu Policyjnego zwolna napełniła się kozakami, mieszczanami i miejscową arystokracyą. Pisarz Denisów „robił honory“, stał w. głębi z papierosem w zębach, z rękami w kieszeniach i szeptał kupiącym się dokoła gościom świeżo przywiezione z „Gubernii“ nowiny. Coraz to stukały drzwi, wchodziły nowe postacie i przynosiły wraz z prądami świeżego powietrza właściwy dżurdżujanom zapach obory, źle wyprawnych skór i taniego tytoniu. Szepty wzmagały się, lecz nie przechodziły pewnej miary, nie tłumiły stukania gałek deski rachunkowej i uroczystych głosów isprawnika, jego pomocnika i konwojowych kozaków, liczących pieniądze w sąsiednim pokoju. Przez niedomknięte drzwi lała się stamtąd struga jaskrawego światła i migały cienie. Nagle znowu drzwi stuknęły, ale jakoś odmiennie i rozległy się kroki szerokie i śmiałe. Ispraw-nik natychmiast przeczuł, że wszedł ktoś „z tych“ i brwi zmarszczył.
— Kto tam? Nie puszczać! — uprzedził.
— Niehorski po listy.
— Niech czeka!
Kozacy skoczyli ku idącemu.
— Musi pan zaczekać. Jego wysoka szlachetność przyjmuje pieniądze. Szesnaście tysięcy przyszło... — powtórzyli kozacy, łagodząc rozkaz.
Niehorski podał dwa palce Denisowowi, który wyciągnął doń rękę i stanął na uboczu.
Przez szparę we drzwiach widział mocno łysawą głowę isprawnika, jego twarz czerwoną, pochyloną nad stołem i białe ręce ze złotymi sygneta.ni, szybko przebierające paczki banknotów.
— Raz... dwa... trzy... pięć... dziesięć... dwadzieścia... trzydzieści... sto...
— Jest.
— Sprawdzić!
Gałka stuknęła, paczka z cichym chrzęstem leciała w stronę pomocnika, a nowa już szeleściała w sprawnych palcach urzędnika.
— Raz... dwa... trzy... cztery...
Niehorski przymknął oczy i starał się myśleć o czemś innem... dalekiem... Gniewne gorączkowe uczucie wzbierało w nim, więc aby je choć trochę stłumić, zaczął rachować do stu, do tysiąca. Szczęściem nadszedł Pietrow z Gliksbergiem. Rozmowa z nimi trochę go uspokoiła. Po chwili przyłączyli się do nich Samuel, Woronin, wreszcie wszedł z łoskotem Krasuski. Kozacy rozsunęli się przed zamaszystą figurą młodzieńca i ten nieuprzedzony byłby pewnie wszedł do pokoju isprawnika, gdyby go nie ostrzegł Niehorski.
— Dlaczego nie dają?
— Pieniądze! Zaraz skończą.
To „zaraz“ przeciągnęło się jeszcze dobrą godzinę. Migały cienie, stukały gałki, szeleściły papiery i sypały się szybko wymawiane liczby, jak słowa różańca. Krasuski był wściekły. Wreszcie w pokoju umilkło. Niehorski, który stał na przedzie, podniósł głowę i spostrzegł, że isprawnik wziął ich listy i rozrywa koperty. Mimo długą niewolę nie mógł przywyknąć do tego widoku i głowę pośpiesznie odwrócił. Wtem usłyszał szept isprawnika: urzędnik przechylał się przez róg stołu do pomocnika i pokazywał mu coś w liście z uśmiechem. Na nalanej, tłustej twarzy tegoż wykwitł brzydki uśmiech. Krasuski, który również to spostrzegł, nagle drzwi szeroko otworzył.
— Cóż listy?
— A... to pan?! Jest, jest jeden dla pana! — odpowiedział isprawnik. Wziął list ze stołu i kopertę systematycznie rozrywał. Wyciągnięta ręka chłopaka drżała, oczy ciskały błyskawice. Po ustach i oczach isprawnika błąkał się tłumiony uśmiech.
— Aha! Po polsku! Mógłbym panu tego listu nie oddać.
— Ba!..
W wykrzykniku wygnańca dźwięczała taka groźba, że isprawnik aż sobie brodę z zadowolenia pogładził. Był sybirakiem; potęga państwa, które przedstawiał, niewiele go obchodziła. Przeciwnie — w głębi duszy czuł niechęć do Rosyi; wiedział o usługach, jakie ojczyźnie jego, Syberyi, oddali polscy wygnańcy. Sam pochodził od nich. Wprawdzie ojcowie jego dawno zmienili wiarę, zwynarodowieli, ale dziś przyjemnie mu było czuć daleki związek z tym ślicznym, zuchwałym chłopakiem.
— Prawo nie wzbrania polskich listów.
— List musi być skontrolowany, a policya nie jest obowiązana znać języków lub trzymać tłómaczy. Niech krewni pana adresują na ręce Rządu Gubernialnego...
— Żeby rok szedł! Wcale nie!...
— Czego się pan gniewa? Przecież go panu oddaję!...
Krasuski list porwał bez podziękowania i zwolna odchodząc, przeglądał pobieżnie. Inni odbierali swoje i pobiegli pośpiesznie, niosąc je jak relikwie. Samuel, który nic nie otrzymał, został, by zabrać miesięczniki i gazety.
— Dlaczegoście, panowie, przyszli? Wszak obiecywałem, że będę odsyłał do domów — wyrzucał mu łagodnie isprawnik.
— Niech pan rozumie, że to dla nas jedyny promyk radosny. Doprawdy, mógłby pan najpierw otwierać pakiety z naszymi listami. Pieniądze mogą poczekać.
— Pomyślę o tem... choć to byłoby nieprawnie. Pieniądze winny być przeliczone przedewszystkiem
— dodał, spoglądając na pomocnika. Ten poruszył się na krześle i mruknął coś niewyraźnie. Isprawnik był w dpt rym humorze. Samuela zawsze wyróżniał za jego ogładę i takt. Niekiedy robił mu nawet zwierzenia.
— A wiesz pan, że do panów jedzie nowy towarzysz... jakiś Arkanów? Czy go pan nie zna czasem? Artemiusz Pawłowicz Arkanów — dodał, zaglądając do papierów — z żoną Eugenią Iwanowną... Będzie wam weselej... Zawsze to marne życie bez kobiet. Prawda? „Bez kobiet, bez kobiet to życie jest bez duszy, roślinność podczas suszy“ — zanucił fałszywie. W czerwonych, lubieżnych jego oczkach znowu zabłysły złośliwe światełka. Samuel już kłaniał się i wychodził.
Pospieszył do jurty Aleksandrowa, gdzie zwykle zbierano się pc przybyciu poczty. Wszyscy jeszcze zatopieni byli w listach. Tylko Niehorski, który listu też nie dostał, przeglądał część zabranych wcżeśniej gazet. Cdy Samuel rzucił na stół przyniesioną plikę, zabrali się do pism i inni. Nizko pochyliły się głowy nad białemi płachtami, z których wiał urok ojczyzny; przy słabym świetle łojówki, łzawiące się oczy go rączkowo chwytały wyrazy, często tak marne, tak błahe... Ale wszystko w tej chwili było dla nich dro-giem i pełnem znaczenia.
Krasuski pism nie czytał, siedział na krześle opodal z listem w ręku i patrzał przed siebie w ciemności.
— Od siostry? — spytał go cicho, po polsku, Nie-horski i rękę mu pieszczotliwie na ramieniu położył.
— Od siostry!
— Cóż pisze!
— Zawsze to samo. Błaga, żebym nie upad — rozśmiał się — nie stracił nadziei, nie ożenił się z ro-syanką, wrócił zdrów i nieskalany... Cały list pełen troski o mnie. O sobie nic nie pisze, tylko, że tęskni...
— Znów! Słyszycie? Znów!... — przerwał gromkim głosem Samuel i widząc oczy wszystkich zwrócone na siebie, począł czytać głęboko wzruszony. Gazeta drżała mu w ręku, głos rwał się co chwila.
—...Dziś stracono w naszem mieście zbrodniarzy stanu. Od rana ulice, po których miał przejeżdżać haniebny kondukt, wypełniły tłumy, powstrzymywane przez szeregi wojsk. Z otwartych okien wyglądały masy głów kobiecych, wiele pań stało na balkonach. Dzień był pogodny; słońce wspaniale złociło bagnety, mundury, ściany domów i jaskrawe stroje dam. Po-licyanci w galowych ubiorach przechadzali się na stanowiskach pośrodku ulic. Oczy wszystkich zwrócone były w stronę więzienia. Nagle zerwał się stamtąd i popłynął przez tłumy szmer, który rósł, zmienił się w gwar, jęk, burzę...
— Jadą! Jadą!
Lud zakołysał się. Jednocześnie zaturkotały koła, zadudniły kopyta. Z za węgła wypadła kalwakata konnych żandarmów. Za nimi dość szybko podążał czarno malowany wózek. Skazani w zgrzebnych, śmiertelnych koszulach siedzieli przywiązani tyłem do koni. Na piersiach mieli czarne tablice z napisem „zbrodzień“. Dwóch ich było, obaj młodzi. Jeden na wpół żywy opadł w więzach; opuszczona głowa trzęsła mu się i podskakiwała za każdem stuknięciem kół. Drugi, rozgorączkowany, coś wołał, czego słychać nie było od turkotu wozu, tententu cwałującego oddziału i krzyku widzów. Stałem blizko, ale ledwie zdołałem uchwycić: „za was umieram“. Tłum zachował się wrogo. Słychać było obelgi, przekleństwa, w powietrzu migały pięści i laski. Tylko młodziuchna jakaś panienka rzuciła bukiet, lecz tak nieszczęśliwie, że padł na bruk i został stratowany kopytami konwoju. Panienkę natychmiast aresztowano. Obaj skazani z trudnością weszli na szubienicę. Pomocnicy kata musieli im pomagać. Podczas czytania wyroku byli bardzo bladzi. Pocałowali się serdecznie. Gdy duchowny podszedł z krzyżem ku nim, ten, co krzyczał, potrząsnął przecząco głową. Jego towarzysz, przeciwnie, przycisnął usta do znaku i długo ich nie odrywał. Kat pociągnął go za ramię. Zarzucono mu na twarz kaptur, fatalna ławeczka wyskoczyła mu z pod nóg, i zawisł ciężko, bez ruchu... Drugi, który patrzał na to, zaczął się rwać z rąk oprawców. Gdy zawisł, długo trzepotał się. Kat musiał go pociągnąć za nogi...
— Nie mogę... nie mogę!... — jęknął Samuel, odchodząc w ciemną głąb pokoju.
W jurcie chwilę zapanowała grobowa cisza.
— Przysięgam im wieczną, nieubłaganą nienawiść! — wyszeptał nagle Krasuski, podnosząc rękę.
— Czy to byli Polacy? — spytał cichutko Nie-horskiego Jan, który był przyszedł i słyszał czytanie.
— Czy nie wszystko jedno? Czy ci nie żal?
— A jakże! Zal!... Jak może być? Ale myślałem, że to polaki... Ale widzę, że i ruskie poszły teraz po rozum do głowy...
III.
Nauczyciel brzdąkał na gitarze i wywodził głosem ochrypłym po raz setny może, ulubioną zwrotkę miejscowej ballady:
Miecz błysnął i złota schyliła się głowa,
Schyliła się szyja liliowa 1 dyszeć przestały jej piersi łabędzie,
Już nikt jej kochankiem nie będzie!
Zaczynało to być nudnem. Denisów, który podśpiewywał, dawno się już krzywił. Wreszcie machnął ręką, wykrzyknął: żgi! żgi! żgi! zmienił tempo, wyskoczył na środek saloniku i zaczął wyskakiwać, wy-tupywać, aż się duży kobierzec z końskich czarnych i białych skór zszyty w szachownicę potargał na podłodze. Nauczycielowa kazała go służącej natychmiast podwinąć i już nie wychodziła z pokoju, tylko śmiejąca się, zarumieniona patrzała, ruszając zlekka ramionami na szalony taniec, od którego drżały oleodruki na ścianach, wzlatały u okien firanki i kołysała się łagodnie na srebrnych łańcuszkach lampka z zielonego szkła, wiecznie płonąca w kącie przed obrazem świętego Mikołaja. Nauczyciel też się porwał, żywiej w struny uderzył i zaczął niezgrabnie podskakiwać na niepewnych nogach. Obłoki kurzu w połączeniu z tytoniowym dymem i zapachem rozlanej i wypitej wódki robiły dalszy pobyt w pokoju nieznośnym. Krasuski wstał, aby się pożegnać.
— Dokąd? Nie puszczą! Siedź pan, kiedy ci dobrze... A to n:c ci już nigdy nie opowiem ani 0 górach na zachodzie, ani o tem, jak podróżują ja-kuci. Oho! Wiem ja wszystko, widzę was na wylot! Nie oszukacie mię!... — wołał pijany mocno gospodarz, łowiąc gościa za rękaw. Lecz Krasuski bał się tych zwierzeń właśnie; wyrwał rękę i wyszedł.
Od czasu jak nauczyciel ostatecznie przerzucił się do Dżurdżujskiej opozycyi i Denisów codziennym stał się u niego gościem, stosunek z nim bardzo zaciężył chłopcu. Podtrzymywał go w nadziei, że uda mu się jeszcze skleić loteryę, jedyną jeszcze nadzieję, gdy inne źródła finansowe zawiodły. Ale i nauczycielowa, która właściwie domem rządziła, również zmieniła się bardzo od historyi Mussia, zwłóczyła i wykręcała się. Krasuski prawie był pewny, że im odmówi. A jednak chodził... Chodził, bo wierzył w ucieczkę, bo mu było ciężko, nudno, tęskno... Ale obecność Denisowa i wieczne pijaństwo drażniły go. I teraz: ledwie zmrok zapadł, już orgje! “ ak rozważał, idąc przez przyćmione nocą jezioro. W duszy miał podobny cień i chłód 1 ze wstrętem myślał o swej pustej izdebce, lecz z większym jeszcze — o jurcie Aleksandrowa, gdzie spotka chmurne, posępne twarze towarzyszy, strutych niepowodzeniami. Wtem uderzył go skrzyp sani koło Policyi, głosy i kroki ludzi, idących mu na przełaj. Podszedł ku nim i w słabym blasku gwiazd dostrzegł cztery figury. Dwie były kozackie, dwóch innych domyślił się odrazu po ruchach; a głównie po mowie, dawno oczekiwanych przybyszów.
— Arkanów? Nareszcie!
— Tak! Istotnie Arkanów. A wy kto jesteście?
— Krasuski!
Ku wielkiemu zdziwieniu strażników rzucili się so \ bie w objęcia, jak gdyby byli rodzonymi braćmi, lub znali się sto lat. Potem Krasuski ukłonił się nieśmiało drugiej wysmukłej postaci.
— Cóż, nie podacie mi ręki? — rozśmiała się srebrnym głosem. — I ja jestem waszym towarzyszem.
— Pójdziemy do nas... Tu, do Aleksandrowa najbliżej. A może gdzieindziej chcecie iść... Pewnieście głodni i zziębnięci...
— Albo my wiemy, gdzie nas poprowadzą... W Policyi niema nikogo. Zamknięta.
— Trzeba się isprawnikowi pokazać — wtrącił kozak.
— Ja też myślę, że lepiej się pokazać — zgodził się Arkanów.
— Ale co znowu? Napiszemy list, że się jutro stawicie, żeście zdrożeni. Czy nie wszystko jedno? Co za formalistyka!...
Skończyło się na tem, że kozacy poszli do ispraw-nika, a oni skręcili do Aleksandrowa. Po drodze Krasuski pchnął jakuta po Samuela i Woronina. Nie minęło pół godziny, a wszyscy, nie wyłączając Jana, zebrali się w jurcie. Suty ogień kominka napełniał jej wnętrze sykiem, szczebiotaniem, pękaniem i żywą wesołą jasnością; kipiący samowar szumiał na stole. Pani Arkanowa odrazu przyjęła na siebie rolę gospodyni i, przerzuciwszy przez ramię biały ręcznik, przecierała filiżanki do herbaty. Wygnańcy poraź pierwszy od czasu, jak opuścili kraj, przypomnieli sobie, że zaniedbali to robić. Więzienie i nędza od wielu oduczyły ich rzeczy. Brud i zaniedbanie stały się obyczajem. Teraz ta wysmukła postać kobieca, ze złotymi włosami, z habrowemi, słodkiemi oczami wniosła z sobą, jakby woń dawno porzuconej cywilizacyi. Wszyscy usiłowali powrócić do dawnej ogłady. Aleksandrów trzymał się niezwykle prosto, bardzo długo nie opierał łokci na stole i nawet fajkę schował do kieszeni. Niehorski nagle posmutniał. Woronin starał się ukryć wzruszenie, wywołane niezwykłą ilością srebrnych łyżeczek, widelcy i noży, których „starczyło dla wszystkich“.
— Serwety! — szepnął, nie mogąc się wstrzymać Samuel i dotknął je ręką.
Piękna pani rozkładała to wszystko na stole i spoglądała ze smętnym uśmiechem na bezkrwistt twarze wygnańców, na oberwane, kosmate figury. Krasuski, schowany w cieniu, oczu z niej nie spuszczał
— Więc koniecznie w jurtach trzeba się mieścić? A bardziej ludzkich mieszkań niema? Widziałem przecież domy, przejeżdżając — pytał Arkanów.
— Owszem są, ale trzeba cały dom wynająć, co za kosztowne na nasze kieszenie. Oddzielnych pokoi niema... Zresztą o tem i o cenach dowie się pan najlepiej od Czerewina.
— Któż to taki?
— To też nasz... doktór. Nie przysze*dł, trzebaby mu dać znać.
Nim wszakże znalazł się jakut, który zgodził się list zanieść, Czerewin sam się zjawił, rozmowę bez ceremonii przerwał i kazał sobie powtórzyć opowiedziane już nowiny.
— Od 1878 roku — zaczął sztucznym, zbudzonym głosem Arkanów — rosyjska partya rewolucyjna, wstąpiła, jak wiadomo, na nowe tory. Ludowcy po krótkiej walce znikli. Słabsi zupełnie ustąpili i zamienili się w zwykłych mieszczuchów; dzielniejsi z nich przedzierzgnęli się w terorystów. Obecnie w Rosyi istnieją tylko teroryści... innych partyj niema.,.
— Oho! — zauważył Pietrow.
— Teroryści dzielą się na trzy odłamy: terorystów konstytucyonalistów, terorystów ileprzejednanych pur sang i terorystów — ludowców. Ci ostatni powstali z resztek partyi buntcrskiej *).
Tu zaczął obszernie i bardzo przedmiotowo wykładać zasady każdego odłamu.
— A pan do którego należy? — spytał go niespodzianie Aleksandrów.
Arkanów trochę się zmieszał.
— Mógłbym nie odpowiedzieć na to pytanie — odrzek* z niechęcią — ale powiem: należę do terorystów „czystej krwi“. Nie uważam konstytucyi za ideał, oraz nie widzę dla Rosyi innej drogi prócz, teroru i jeszce raz teroru...
— To środek potężny, ale nie wyłączny. Po co zwężać program? — spokojnie odparł Aleksandrów.
— Gwałt niekiedy iest nieunikniony, przyznaję
— dorzucił Niehorski — ale czy macie po temu siły? Na czem oprzecie się, jeśli odrzucacie propagandę wśród mas? Gwałt nie ma w sobie idealnego elementu, ofiary, on nie pociąga, nie stwarza prozelitów! On tylko korzysta z sił już uświadomionych i zorganizowanych.
— Jakto nie pociąga? On mówi do tłumów językiem stokroć wyraźniejszym, niż książki i proklamacye.
— Tak, ale mówi do zupełnie innych dusz...
— ze smutkiem powiedział Samuel.
— Rozumie się! Czat jakiś będą żyć ze skarbów nagromadzonych przez nas, a później wszystko kłapnie... Swymi wybrykami zamknęli nam drogę, a sami...

  • ) Par ty a buntarska stwierdziła, że w społeczeństwach istnieje ukryty ideał socyalistyczny, że wcieleniu jego przeszkadzają przyczyny zewnętrzne, które można usunąć ciągłymi buntami.

Ucieczka 5 65
Zerwała się wrona, ale czy daleko zaleci?... Zobaczymy! — wybuchnął Pietrow.
— Nie widzi pan w konstytucyi ideału, dobrze, więc mi pan powie... — krzyczał Czerewin.
Wszczął się zamęt, wszyscy chcieli mówić, przekonywać, obwiniać. Arkanów patrzał na nich, patrzał, wreszcie wstał, czarna grzywa najeżyła mu się, czarne oczy zaskrzyły. Pani Arkanowa uśmiechnęła się, gdyż znów poznała swego dawnego Artemiusza.
— Taaak? Więc twierdzicie, że ludzie, którzy z góry wiedzą, iż za jedyną nagrodę posiądą śmierć, nie niosą ofiar? Więc wam żal poświęcić jakiś dziesiątek ludzi, litujecie się obłudnie nad przelaną krwią, a zgadzacie na codzienną torturę milionów, na ich poniżenie, hańbę, ciemnotę, niewolę, cierpienia... bez promyka nadziei i pociechy... od kolebki do mogiły.... — zagrzmiał.
Samuelowi wydało się to piorunowanie nieobecnego wroga trochę zabawnem, gdyż nikt z nich nic podobnego nie mówił, ale Arkanów, stary gracz, już się uniósł. Głos miał dźwięczny, wymowę ognistą, porywającą. Przytaczał ciekawe przykłady, używał oryginalnych zwrotów. Pod koniec uwagę wszystkich sobie zniewolił. Nie słuchali go tylko Aleksandrów i Krasuski: pierwszy, bo czyścił niezmiernie starannie fajeczkę, drugi, gdyż dawno już patrzał nieruchomo w dogasający ogień i myśli jego były daleko.
Wtem drzwi cicho stuknęły. Wszystkich oczy zwróciły się w tę stronę. Arkanów umilkł, U progu stał zakłopotany Mussia i czapkę w ręku porywczo miętosił.
— Czy mogę?...
— Kto to? — spytała półgłosem pani Arkanów.
— To?! To jest Mussia! Wielce szanowny i zasłużony bonapartysta — rozśmiał się Samuel.
— Nieszczęśliwy, Bogu ducha winien człowiek, którego wypadek zrobił wygnańcem stanu. Nasz towarzysz! — rzekł ostro Krasuski, wychylając z ciemności zarumienioną twarz.
Kobieta po raz pierwszy spojrzała uważniej na wysmukłą figurę mężczyzny, który cały wieczór stał na uboczu i milczał.
— Więc cóż? Witamy, prosimy!
— Chodź, chodź, Mussia! Dla tej „uroczystości“
— przedrzeźniał Jana Samuel. Mussia niezręcznie ukłonił się i przysiadł do stołu. Aleksandrów nalał mu herbaty i przysunął chleba.
Lecz przerwana dysputa już. się nie wznowiła.
Zaprojektowano śpiewy. Zaczęto od „zazuli“ i prześpiewano wszystkie piosnki chóralne i solowe, jakie kto umiał. Pani Arkanów miała piękny kontr-altowy głos. Arkanów przywiózł kilka nowych hymnów rewolucyjnych, które odśpiewał razem z żoną. Nawet Jan dał się namówić i niezbyt dźwięcznie, ale z wielką fantazyą zaśpiewał im po polsku:
„Kto powiedział, że moskale Są dziś braćmi nas lechitów,
Temu pierwszy w łeb wypalę Przed kościołem karmelitów!
Oto jest wolności śpiew, śpiew, śpiew! 1 my zań przelejem krew, krew, krew!“
Gdy się wszystko wyczerpało, ktoś zaproponował, aby Samuel powiedział swe ostatnie wiersze. Ten długo się wzdragał i dopiero, gdy pani Arkanów wychyliła doń z za samowara głowę z proszącym uśmiechem, wstał, odszedł w cień i zaczął cicho: 5* o noce wygnania, bezsenne, żałobne,
Tak pełne tęsknoty, tak sobie podobne! 0 noce gwiaździste, świetlane:
Pragnier.ia umarłe, uczucia nieznane!
Czy z nowym wolności rozkwitem 1 wy zakwitniecie w mem sercu?...
O noce bez przerwy, bez świtu, brz końca.
O chwilo niewoli hańbiąca! ’
Ty., legła na duchu mym niegdyś tak czystym Stygmalem posępnym, wieczystym!
Bo dusza, raz jeden przemocą zgwałcona,
Już nigdy nie Lyszcze dziewiczej pogody;
Bo czystość krynicy zostaje zmącona Źdźbłem błota, wrzuconem do wody!
Bo dusza otruta ogromem boleści Swych własnych, już cudzych nie mieści...
A błoto choć czasem w kryłiicy opadnie,
Siad jego zostanie gdzieś na dnie!
Więc niech was los chroni od nocy podobnych,.
Od nocy wygnania żałobnych!“
— Wcale ładne — pochwalił Arkanów. — Poeta, widzę, z pana. Początek tylko trzeba wygładzić, a miejscami rymy i rytm...
— Ach, jakie to wszystko przygnębiająco smutne 1 Czyż to istotnie tak? — spytała pani Arkanów, spoglądając po twarzach otaczających. Milczeli, wreszcie Czerewin zaczął mówić o „konserwującym“ wpływie pracy. Powoli przyłączyli się i inni. Pietrow zaoponował, Gliksberg go podtrzymał i rozmowa ciężko wtoczyła się na wiecznie nowy w Dżurdżuju temat swobody woli, wpływu jednostki na bieg historyi, prawdy subjektywnej. Aleksandrów zabrał ze stołu samowar, aby go powtórnie nastawić. Krasuski dorzucił drew na ogień. Niehorski poszedł do spiżarni po zamrożone jagody, po masło i mięso.
Po niejakim czasie znów w jurcie zrobiło się jasno, gwarno, znów na stole parskał warem samowar i pani Arkanów, wdzięcznie przeginając zgrabną fi-gurę, gospodarowała wśród naczyń.
Ale w głosach nie drgały już burzliwe nuty, zmęczenie ogarniało zebranych, dowodzenia wlokły się ospale, odpowiedzi brzmiały krótko, wreszcie rozmową zawładnął wyłącznie Czerewin.
— Zgódźcie się, panowie, na rozbiór gruntowny zajmującej nas kwestyi. W ten sposób przetniemy raz na zawsze spory. Innej rady niema. Sięgnijmy do samego źródła — zaczął tonem prelegenta. — Od chwili, gdy plazma, poruszając się we właściwem sobie środowisku, zdradza w słabo-celowych poruszeniach pierwsze brzaski świadomości, zaczyna się kształtować intelekt. Z początku jest to poprostu zdolność rozpoznawania wrażeń, bardzo mętna i bardzo elementarna. Zdolność ta rozlana jest w całem ciele plazmy. Uważacie, panowie, w całem jej ciele! Parcie szczęśliwych i nieszczęśliwych okoliczności, oraz kombinacyi odpowiedniego i nieodpowiedniego oddziaływania zachowuje przy życiu tylko jednostki uzdolnione, a gubi inne. W ten sposób poczyna się różniczkowanie uczuć i utrwalenie ich przez praktykę i dziedziczność.
Arkanów kilkakroć z trudnością tłumił ziewanie. Pani Arkanów próbowała na swoją rękę zawiązać rozmowę z Niehorskirn. Jan wziął czapkę i począł się żegnać. Tylko Mussia wytrwale słuchał i przytakiwał. Słuchał, zdawało się, i Woronin, który jednak nawpół drzemał, wsparty na ręku.
— Państwo pewnie znużeni... Doktorze jutro nam dokończysz swą ciekawą teoryę. Już późno. Wszak jutro znów zejdziecie się u nas? — spytał uprzejmie Nie horski. Wszyscy podnieśli się z miejsc. Arkanów już nie ukrywał ziewania.
— Piękne masz pan futro! — rzekł do Czere-wina, z przyjemnością obwodząc wzrokiem sutą „py-rzową dochę“ doktora.
— I wcale nie droga. Dwadzieścia pięć rubli! — odrzekł ten wesoło.
— Istotnie nie drogo. Trzeba będzie pomyśleć 0 podobnej szacie, bo to mrozy tutaj nie żartują. Biegun zimna podobno! 1 wymyślił też rząd rosyjski taką dziurę... literalnie z pod ciemnej gwiazdy. Cóż, żoneczko, gdzie się ulokujemy?
Aleksandrów wskazał im swoją komórkę, skąd zabrał już był i pościel i rzeczy. Arkanów przy pomocy Krasuskiego zaniósł tam, co było potrzebne na razie. Podczas gdy żona jego mdlejącemi od znużenia rękami rozpinała we framudze pled, który miał nieistniejące drzwi zastąpić, on rozglądał się po ciupce, spojrzał na wązkie łóżko, na mały, pusty przedział między niem a przeciwległą ścianą, na sufit nizki 1 zakopcony, na mapę, wzruszył ramionami i pościel swą napowrót do drugiego pokoju wyrzucił. Pocałował żonę w czoło i położył się na ziemi obok Aleksandrowa. Wkrótce ciemność i głęboka cisza zaległy jurtę. Tylko w kominie mgliła się słaba łuna nad przetlałymi węglami; od czasu do czasu popiół, obsuwając się z nich, okrywał w głębi rubinowe oczy zarzewia. Szmery i ruchy ustały1.
Jeden Krasuski nie mógł usnąć. Daremnie powieki stulał, myśli od siebie odpędzał, wracały bezładne, przesnute plamami dziwacznych obrazów; krew gorąca jak lawa przelewała się w żyłach; serce gwałtownie biło. Czuł, że gdyby jedną stronicę przeczytał, usnąłby natychmiast, ale światła zapalać nie śmiał, aby nie rozbudzić gości i bezsenność czcza, paląca dręczyła go dalej. Wsłuchiwał się w potężne chrapanie Aleksandrowa, w nierówny ale głęboki oddech Arkanowa, łowił uchem w sąsiednim pokoju łagodne tchnienie młodej kobiety i rzucał się wciąż z boku na bok, jak ryba ością przebita. Więc się ogromnie ucieszył, gdy z kuchni doleciało go dość głośne westchnienie Niehorskiego. Wstał i poszedł do niego na palcach.
— Nie śpisz? Wiesz co! My stanowczo, ale to stanowczo uciekamy — szepnął, siadając na brzegu pościeli.
— Właśnie myślę o tem. Schowaj nogi pod kołdrę, przeziębisz się!
Krasuski posłuchał i tak półleżąc przegawędzili do białego dnia.
W kilka dni potem pani Arkanów wychodziła z jurty Aleksandrowa niezmiernie wzruszona.
— Uciekają!... uciekają!... powtarzała, biegnąc przez jezioro. Spieszyła się, gdyż mąż czekał na nią i pewnie się niepokoił, bo zabawiła u towarzyszy dłużej, niż przypuszczała. Noc była dość widna, lecz w zamyśleniu nie zauważyła drożyny i znalazła się nagle wśród jakichś nieznanych, odrapanych budynków. Migało tam światło i dym wił się z nizkich kominów i rozlegały głosy, bała się jednak wejść, by spytać o drogę, bała trafić na karczmę lub tajemny dom gry, pełen kozaków i osiedleńców. Więc rozglądała się wokoło, siląc się poznać, gdzie jest. Wtem spostrzegła bardzo blizko, tylko z innego boku, niedawno porzuconą przez siebie jurtę Aleksandrowa. Pobrnęła wprost ku niej przez głębokie zaspy. Równocześnie zauważyła na krwawem tle jednego z oświetlonych okien domostwa ciemną plamę, która znikła za jej zbliżeniem. Ostrożne, cichnące kroki pobiegły w stronę przeciwną.
— Podsłuchują ich!... Może wszystko już wiedzą, — pomyślała. Wpadła zdyszana do jurty.
— Siedzą za wami! Ktoś był pod oknem, widziałam... Przez lód słychać wybornie głosy.
— Więc pani wróciła po to tylko, aby powiedzieć... O, my wiemy, że nas podsłuchują. My już niejednokrotnie łapaliśmy ciekawych. Ale o rzeczach „ważnych“ mówimy tylko po polsku, albo po niemiecku... — wyrzekł z uśmiechem Niehorski.
— A ze mną?!
— O, wtedy nikt nie słuchał! — upewnił Kra-suski.
— Zresztą oni nam mogą przedsięwzięcie utrudnić, ale nie przeszkodzić. W każdym razie dziękujemy pani. Postaramy się być ostrożniejsi. Trzeba będzie suchary i suszone mięso przenieść do Jana — dodał Aleksandrów.
Ich spokój przyjemnie na nią podziałał. Rozpięła trochę szubkę.
— Ach, jakże gorąco! Niech mnie który z panów odprowadzi. Zbłądziłam, brnęłam po śniegu.
— Zbłądziła pani? Istotnie pani zdyszana i spo-tniała. Niech pani rozbierze się i wypocznie.
— Nie mogę. Artemiusz pewnie umiera z trwogi: głowa jego zawsze pełna okropnych przypuszczeń. Tymczasem nie może wyjść z domu, gdyż nielepiej odemnie daje sobie radę w ciemnościach. Na własnem podwórku niedawno zbłądził! — roześmiała się. — Który z panów będzie łaskaw?...
Krasuski wziął czapkę i kożuch.
— Łatwo zabłądzić... ciemno, a co gorzej oddech oczy mgłą przysłania — mówił łagodnie chłopak, idąc obok Arkanowej. W jego ruchach było tyle siły i pewności siebie, że kobieta doskonale rozumiała, że on tylko usprawiedliwiał w ten sposób jej męża.
— Doprawdy, ledwie widać ścieżkę pod nogami. A gdym wychodziła, nie wydawało mi się tak ciemno i gwiazdy skryły się na niebie — odrzekła uprzejmie.
Krasuski rozejrzał się uważnie po okolicy. Zaszła jedna z tych dziwnych zmian, gdy jeden ciepły po dmuch południowego wietrzyka zmieniał nagle mroźną noc, przejrzystą, zimową w noc wiosenną, ciepłą i mętną*
Krasuski zwrócił twarz ciekawie w stronę, skąd wiało i chciwie śledził zwiastuny przełomu.
Wiosna! wiosna!... znikną śniegi, zazielenią się lasy, a następnie i oni wyruszą, szukając przygód i wolności. Zamyślił się i nie zauważył, że towarzyszka jego potknęła się parę razy o nierówności drogi. Wreszcie sama poprosiła go o podanie ręki. Zwolnił kroku, ruchy swe przystosował do jej ruchów i szli czas jakiś w milczeniu, a z ciemności, z ukosa drobne płateczki śniegu padały im na twarz i wilgotne usta.
— Kiedyż wyruszycie? — spytała, pochylając się cokolwiek ku niemu.
— Jak lody ruszą i powódź opadnie. Inaczej mogłyby nas w drodze rzeki zatrzymać.
— I pan wierzy w powodzenie?
Krasuski zwlekał z odpowiedzią.
— Nie! — rzekł wreszcie szczerze — Nie przypuszczam. Gdybyśmy mieli konie, choć jednego konia!...
— A dlaczego nie kupicie? Czyż tutaj tak trudno o konia?
— O, i bardzo nawet! Szczególniej, gdy niema pieniędzy! — rozśmiał się.
— Więc to tak?! Ależ to brzydko, że milczycie. Temu łatwo zaradzić... poproszę męża — zaczęła gorączkowo.
— Wierz mi, pani, że nie myślałem w tej chwili o tem — przerwał jej żywo. Był zmięszany obrotem rozmowy. Nie wiedział, dlaczego, ale czuł, że nie może z nią być prostym i otwartym jak ze zwykłym towarzyszem, że wolałby iść w lasy na pewną śmierć, byle tylko nie podejrzy wała go, że rozczulał ją, aby wyłudzić pomoc. A ona mówiła tymczasem z goryczą i
— Więc to tak! Tacyśmy towarzysze! Zawiniłam, wyznaję, powinnam się była domyślić i sama zaproponować... Taka tam u was nędza! Ale byłam oszołomiona... Przypuszczałam, że oszczędzacie pieniądze i dlatego tak wam wszystkiego brak! Prosiliście tylko 0 uszycie tych kilku rzeczy. A może i sucharów nie macie i broni? Mój Boże, iść tak w pustynię bez niczego na pewną zgubę! Widzę, że wygnanie istotnie musi być straszne. Zostanę tu, a więc je poznam — westchnęła.
— Ale wy musicie, musicie wziąć od nas pieniądze...
Zatrzymali się u wrót mieszkania Arkanowych.
— Czy pan nie wejdzie? Niech pan wejdzie! Mąż bardzo będzie rad! — prosiła, przytrzymując go za rękę. Krasuski stanowczo odmówił, był zły i na siebie 1 na tego Arkanowa, który na pewno da im pieniądze.
— Co się stało? Niema cię i niema, samowar wystygł, herbata przeciągnęła, czekam, prawie umieram z głodu. Patrz: przecie to wcale miluchno wygląda!
— witał żonę Arkanów. Pomógł jej zdjąć futerko i wskazał głąb pokoju, gdzie na nakrytym serwetą stoliczku błyszczał przy świetle dwóch stearynowych świec niklowy samowar i dość przyzwoite herbaciane przybory.
— Co, czy nie Europa? Doprawdy lepsze niż u Samuela. Uśmiechaj się, Gieniu! Pochwal mię! Coś ty taka zgrzana? Opowiedz, co się stało?!
— Zbłądziłam; dreptałam po śniegu. Dostałam się w jakieś nieznane strony, aż los mnie sprowadził na-powrót do jurty Aleksandrowa. Poprosiłam, aby mię odprowadzono.
— I któż cię odprowadził?
— Krasuski.
— A... ten lalkowaty polaczek! Dlaczegóż nie wstąpił.
— Nie chciał. Ale nie mów tak o nich, to dzielni ludzie. Nie domyślasz się nawet, co oni przygotowują... Ach, Armi, mój drogi, taką mam dla ciebie nowinę... ale mi musisz obiecać, że nie będziesz twej Gieni żałował, że dasz im, jak można najwięcej. Jej się nic nie stanie, jeśli będzie jadła trochę gorzej i zamiast świec stearynowych palić będzie łojowe... Wszak ona przyjechała tu nie po to...
Przytuliła głowę pieszczotliwie do jego ramienia.
— No, co takiego? Powiedz mi nareszcie, o co chodzi? — pytał zaniepokojony.
— Oni uciekają!...
— Kto ucieka? Gdzie ucieka? — pytał. Ale już się domyślił i przez głowę przeleciało mu jak błyskawica: dobrze, żeśmy zawczasu wyprowadzili się od nich. Tego jednak nie powiedział.
Zona powtórzyła mu pośpiesznie rozmowę, jaką miała z towarzyszami w jurcie Aleksandrowa, o co ją ci prosili; wreszcie co jej w drodze powiedział Krasuski.
Twarz Arkanowa zasępiała się coraz bardziej.
— Szaleńcy! Nie mam zamiaru mymi pieniądzmi przyczyniać się do ich samobójstwa... Nie dam! Miałbym na sumieniu...
— To oni pójdą zupełnie nieprzygotowani! Ty ich nie znasz. To są twoi współbracia z krwi i kości, z temperamentu nieodrodni współwyznawcy. Powiedz, czy sam nie przyłączyłbyś się do nich, gdybyś nie miał mnie?
— Nie, oni nie są moimi współwyznawcami... Takie porównanie wydaje mi się wprost szyderstwem. Ludzie, do których siebie zaliczam, opierali wszystko na rachubie, na rozumowaniu. Mieli sens w głowie. Zre sztą oddawali życie za coś wielkiego... Ale tu, rzucać się piechotą w te lasy, które znasz przecie, bo przejeżdżaliśmy przez nie, to nawet nie szaleństwo, lecz jakiś bezmyślny fajerwerk, szkodliwy dla wszystkich...
— Mimo to, oni pójdą, pójdą, bądź co bądź...
— Niech pójdą,! Wrócą po trzech dniach.
— A jeżeli nie wrócą... Mój Boże, ja już teraz widzę ich wychudłych, obdartych, umierających w lesie z głodu... i jeżeli ty nie dasz im nic, jeżeli to się stanie, czuję, że ten obraz nie porzuci mię nigdy... Gdyby choć jednego konia...
Zakryła oczy rękami.
Arkanów milczał: ten gest pełen rozpaczy, to śliczne czoło poorane zmarszczkami bólu, drżenie ust, których słodycz znał tak dobrze, sprawiły na nim wrażenie.
— Mam tylko... dwieście! — rzekł głucho.
— Tylko? — powtórzyła ze zdziwieniem.
— No tak. Dużo wydaliśmy w drodze. Dam połowę. Nie mogę przecież pozbawić cię wszelkich wygód. Będą mogli kupić konia, a za resztę broni.
— Jednego. A gdybyś oddał im wszystko? My będziemy mieli pensyę rządową. Inni wyłącznie żyją z tego. Potem nam przyślą, napiszę do mamy.
— Nie mogę żadną miarą zostać bez grosza. Możemy mieć dzieci...
Młoda kobieta wstała. Po tonie głosu poznała, że dalsza sprzeczka z mężem będzie nadaremną. On ją przyciągnął do siebie, posadził na kolanach i cichym głosem zaczął dowodzić. Właściwie robi to jedynie przez miłość dla niej, wbrew swoim zasadom. Rewo-lucyoniści na wygnaniu powinni starać się jedynie o zachowanie swych sił, o zbogacenie umysłu, poznanie języków, zaznajamianie się praktyczne z bronią, z błą dzeniem wśród lasów, aby z czasem, gdy ojczyzna zażąda, mogli stanąć jako wytrawni przywódcy powstańczych oddziałów, jako nieustraszeni spiskowcy, wykształceni i hartowni. Lecz takie awantury, jakie projektują Aleksandrów i Niehorski, to strata sił. Dla kogo? na co? po co? Zginą, wilki ich zjedzą...
Choć serce w niej drżało, nie mogła odeprzeć jego rozumowań i nastąpiła zgoda.
Nazajutrz Arkanów wszedł do Aleksandrowa, położył banknoty na stole i powiedział z serdeczną prostotą:
— Mówiła mi żona, że uciekacie. Nie zgadzam się z waszym projektem, ale przynoszę, co dać mogę.
Nie pozwolił im dziękować i ani słowem nie zdradził chęci poznania szczegółów ich planu.
— A myśmy myśleli, że bufon i sobek! Jak łatwo omylić się w sądach — rzekł po wyjściu jego Niehorski. Zachmurzony Krasuski odwrócił się od nich. Aleksandrów kiwnął głową i pieniądze ze stołu zgarnął.
— A więc kupili konia! — westchnął isprawnik, położył pióro i spojrzał w okno, przez które wiosenne słońce lało do biura potężne strugi, jaskrawego światła. Pod ich dotknięciem poweselał nawet dokuczliwy stół, zasłany czerwonem suknem, nudne pliki papierów i ksiąg zdawały śmiać się i drgać życiem. Metalowe ziercała*) z godłem państwa zapłonęły tęczowymi blaskami, guzy urzędniczych mundurów zabłysły jak gwiazdy. Tylko twarze pochylonych nad papierami ludzi wydawały się jeszcze bardziej ziemiste, wyblakłe usta ich pomarszczone i oczy bezbarwne. Ze dworu dolatywały szmery kapiącej z dachu wody, przez szyby nawpół już przeźroczyste od stopniałych zimowych deseni widać było zwisające z okapów stalaktyty lodu, a płowe ptaszki z malinowemi główkami przelatywały z ćwierkaniem z gzemsu na gzems.
— A więc kupili konia! Uważa pan, panie pomocniku, czem to pachnie... kupili konia, panie... ale pan, panie, nie uważa, pan, widzę, dłubie palcem w nosie...
— Owszem! Przeglądam właśnie instrukcye...
— No i co?
— O koniu niema nic. Powiedziane jest, że zabrania im się praktyka lekarska, nauczycielstwo, pra * ) Metalowy postument z tablicą, na której są wypisane zasadnicze przepisy państwowe. cowanie w zakładach fotograficznych, w biurach rządowych, w policyi, zajmowanie się adwokaturą, budowaniem dróg i mostów, pracą w aptekach, w drukarniach, rytowniach itd., należenie do jakichkolwiek stowarzyszeń. Niewolno im trzymać broni, materyałów wybuchowych, trucizn... Chyba to — dodał, zatrzymując oczy na jednym z ustępów czytanego cyrkularza.
— Wkłada się również na policyę obowiązek śledzenia, aby wygnańcy nie posiadali rzeczy, mogących ułatwić im dokonanie zbrodni lub ucieczki...
Zatrzymał się i spojrzał na naczelnika.
— Tak niby 1 Ale.., i buty ułatwiają ucieczkę. 0 koniu nie powiedziano wyraźnie. Przy odbieraniu konia może wyniknąć gruby skandal, za co też nas nie pochwalą, jeżeli nie powiedziano wyraźnie, że „konia niewolno“. A cóż takiego wielkiego jeden koń...? Jeżeli ucieknie na nim jeden człowiek, to go łatwo złapiemy... a jeżeli wszyscy, to niedaleko ujadą. Wolę ich zostawić w spokoju, a wysłać kozaka na drogę z rozkazem, żeby pilnował przejazdu; okolicznych jakutów uprzedzić, żeby w danym razie natychmiast zatrzymywali 1 obstawiali do miasta. Tymczasem wyznaczyć od jutra dwóch kozaków, żeby dzień i noc nie spuszczali oczu z ich jurty.
— Na kozakach to bardzo polegać nie można. Przecież wasza szlachetność przekonał się, że nawet za szyldwacha przy magazynach stawiają nieraz wiecheć siana w szynel ubrany... Będą grać w karty u Taza, a pleść w sprawozdaniach, co im ślina na język przyniesie... — wmieszał się z sąsiedniego pokoju Denizow.
— Czy na nich polegać można, to się okaże, panie Denizow, to się okaże. A koniowi myślę dać spokój.. A pan, co pan myśli, panie pomocniku?
— I ja tak myślę... Tembardziej, że nie robią żadnych kroków. Tylko Krasuski woził panią Arkanów...
— Niech wozi. Lepiej że ją wozi, niż by miał wozić nasze kobiety. Za ładny, panie, za ładny na to. Ilekroć wyjdzie na ulicę, wszystkie dżurdżujskie dziewczęta, kobiety, nawet stare baby do okien, albo do drzwi lecą... W miesiąc do szczętu by je zbałamucił. Nic by nam nie zostawił, prawda, panie Denizow? Niech więc lepiej wozi tamtą panią. A uciec... nie uciekną! Bajdy, panie. Szaleństwo! Jak Dżurdżuj Dżui — dżujem jeszcze stąd nikt nie uciekł. A było tu ich przecie niemało.
Mimo to dowodzenie robak niepokoju gryzł ispraw-nika. Ile razy spostrzegł przez okno Aleksandrowa albo Niehorskiego, pojących konia na jeziorze w przerębli, zasępiał się i rozważał, czy donieść wyższej władzy w raporcie, że wygnańcy kupili konia, czy nie? Nie zrobić tego, znaczyło cały ciężar odpowiedzialności wziąć na siebie, zrobić — mogło to narazić go na śmieszność, oraz wpłynąć na zmniejszenie pensyi wygnańców i tak już nadzwyczaj lichej. A rozumiał, iż nie jest rzeczą bezpieczn£ł przyciskać tych ludzi do muru. Gdyby choć wiedział, po co oni tego konia kupili? Trzeba się spytać! Więc i az, gdy, Samuel przyszedł po pensyę do Policyi, zagaił go z uśmiechem:
— A na cóż to koń tym panom z przeciwka? Czy mają za dużo pieniędzy?
— Chcą przyuczyć go do sochy i na wiosnę spróbować siać zboże... — odpowiedział ten z niezmąconym spokojem.
— Rzeczywiście! Myśl! — ucieszył się isprawnik...
— Gotów jestem okazać wszelkie z mej strony popar-
Ucieczka cie i zaraz napiszę o tem do gubernatora. Kilkanaście lat temu ojciec Warłaama Warłaamowicza próbował i omało za to nie dostr.ł medalu. Zboże wyrosło, i już prawie dojrzewało, ale tutejsi gospodarze chcieli proces przyspieszyć i rozpalili po rogach ognie i zdaje się, że spalili zboże na pniu. Dotychczas widać nad Sordanachem kwadratowe pólko z zagonami, gdzie siał ten kupczyna...
— Żle wybrał. Na nizinach, ^dżie dużo wilgoci, zboże nie dojrzeje. Moi towarzysze sobie już upatrzyli miejsce zaciszne na stoku gór za rzeką... — z niezmienną powagą odpowiedział Samuel.
Wkrótce koń znikł ze środka miasta, przeniesiony do jurty Krasuskiego i zwolna zapomniano o nim.
Prócz właścicieli, którzy pieścilij go i chowali jak jakie cacko, najserdeczniejsze uczucia żywiła ku niemu, zdaje się, pani Arkanów, co było zupełnie dostatecznym powodem dla pana Arkanowa, aby go nie lubił.
— I co ty widzisz ładnego w tej bestyi niezgrabnej, grubonogiej, obrosłej sierścią, jak niedźwiedź?
— On zgrabny jest. Ma bardzo piękną główkę i ślicznie biega. Znawcy dawali już za niego podwójną cenę. Powiadają, ¿e pewnie kradziony na południu, bo za piękny na tutejszego i jakut, który go sprzedał, — znikł, niewiadomo gdzie. Napróżno go szukała policya.
— Ładna rzecz! Jeszcze się wplączą w jaki proces kryminalny. I skąd ty to wszystko wiesz?
— A wiem: ty bo siedzisz wciąż w domu, czytasz, albo rozprawiasz z Czerewinem o początku przyczyn... Nawet na spacer wyciągnąć cię nie można. Chodź, pójdziemy do Siwego. Zobaczysz, jaki on mądry, jaki łagodny. Bierze chleb z ręki i chodzi za mną teraz jak pies, a za pierszym razem, kiedym się zbliżyła, to rzucał się, stawał dęba, kwiczał ze złości i strachu jak prosię... Ogromnie się zmienił...
Posłuszna jednak niejasnej przestrodze wewnętrznej, nie wspominała nigdy, że to Krasuski ją do Siwego ośmielił, a konia ugłaskał, nauczył brać z ręki chleb oraz cukier, pochylać kark do pieszczot. Wkrótce koń tak się do niej przyzwyczaił, że na jej widok rżał i bił kopytami o ziemię. Młody jego opiekun rzucał na ten sygnał najpilniejszą nawet robotę, wychodził przed kuźnię i patrzał równie chciwie w stronę, w którą koń głowę wyciągał. Codzień w południe chodziła na przechadzkę w kierunku kuźni. W miarę, jak zbliżała się ku nim przez zalane słońcem, śnieżyste jezioro, potężniał blask dnia w oczach Krasuskiego, ogarniała go radość niezmierna, milkła na chwilę rosnąca w jego sercu tęsknota, o której przypuszczał, że była tęsknotą do kraju.
— Czyżbym istotnie tylko tęsknił do kobiet? — pytał siebie surowo. Lecz sumienie odpowiadało mu natychmiast, że nie, że ojczyzny nie oddałby za najsłodsze usciski. Postanawiał zwalczyć zgubną skłonność; nie wychodzić na spotkanie kusi:ielki. Raz spełnił nawet to postanowienie i choć słyszał rżenie Siwego, kroki Eugenii i glos jej, nawołujący konia, nie wyszedł i kuł zawzięcie w dalszym ciągu, potęgując bezwiednie uderzenia, w miarę, jak drżało w nim serce. Eugenia słysząc tak straszny hałas i przypuszczając, że wywołał go nawał pośpiesznej roboty, odeszła, trochę zawiedziona i podrażniona, nie zajrzawszy nawet do kuźni.
— Co ty dzisiaj tak wyglądasz, jakbyś siedm ws spalił, a ósmą myślał? — spytał go przy obiedzie Niehorski.
— Czego się mam cieszyć? Ucieczka się nie uda. Policya domyśliła się wszystkiego... Siedzą nas. Dwóch kozaków kręci się wciąż koło kuźni... Ale ja im kości połamię, jak się tylko zbliżą...
— Już ja cię proszę: nie rób żadnych awantur... Co ci przeszkadzają kozacy?
— Nic mi nie przeszkadzają, ale nie lubię, by mi się ktoś pod nosem uwijał... Zresztą co mi zrobią... Najwyżej zaaresztują, a to wam wcale w ucieczce nie przeszkodzi... Robota, co pilniejsza, już skończona... Pójdziecie sobie bezemnie...
Odwrócił twarz, aby ukryć łzy, błyszczące w oczach.
Aleksandrów i Niehorski patrzyli nań zdumieni. Gdy wychodził, Niehorski wyszedł za nim do sionki i próbował zatrzymać za ramię, ale chłopak wyrwał mu się szorstko.
— Krasuski... Zygmuncie... A siostra... A Polska?f Strzeż się chłopcze, strzeż... Nie daj się...
— Komu? Co? Czego? — spytał wyniośle i wzruszył ramionami, a po ustach przewinął mu się wymuszony uśmiech.
— Oho! Widzę, że gorzej jest, niż myślałem...
— szepnął Niehorski, nie śmiał jednak zatrzymać chłopca, który g-vałtownie odwrócił się i odszedł. Niehorski czas jakiś patrzał za nim.
— Ach, te baby! — rzekł głośno z niechęcią, siadając napowrót do stołu i przysuwając sobie niedo-pitą filiżankę herbaty. Aleksandrów milczał i starannie wytrząsał popiół z fajeczki.
— Strzeż się... Kogo mam się strzedz! — rozmyślał Krasuski. Przypomina mi siostrę... Jakgdybym mógł co zrobić... żona towarzysza... rosyanka... Zresztą nie kocham jej... nie jest wcale ładna... Ma nieforemny nos, niezgrabne ruchy... włosy za bujne... usta za rumiane... Jest starsza odemnie... Ale co najgłówniejsze, jest niesłychanie zarozumiałą. Nie mogła nawet przy puścić, że jej wczoraj wcale nie spostrzegłem i obraziła się, że nie wyszedłem... Owszem, bardzo dobrze... Zobaczymy!
Zakamieniałość jego wzrosła, gdy przed wieczorem spostrzegł w oddali Eugenię, idącą pod ręką z mężem w stronę mieszkania Czerewina. Robota nie wiodła mu się, rzucił młotkiem o ziemię i pogrążył się w czarną melancholię... Mussia, który miał nieszczęście zajrzeć wówczas do kuźni, wyskoczył z niej jak z procy.
— Zupełne dzieci... Nie wiem, czego chcą odemnie... A mówią, że są idealist... i demokrat... mruczał.
Krasuski mocno wzdychał, nie mógł zasnąć i długo rozmyślał i nie mógł ani rusz ułożyć żadnej wzgardliwej, ani żałosnej tyrady w rodzaju tych, jakie czytał w romansach. To go ostatecznie utwierdziło w przekonaniu, że się nie kochał i nie kocha. Koło północy usnął uspokojony i obojętny. Ale gdy się rano obudził i blask jasnego słonecznego dnia uderzył go w oczy, znów ogarnęła go tęsknota. Leniwie wziął się do roboty.
Tymczasem dżurdżujanie, ocuceni ciepłem szybko zbliżającej się wiosny z zimowego letargu, wywlekali ze swych składów rozmaite pordzewiałe, odwieczne samopały krzemienne, karabiny z przeszłego stulecia, pogięte dubeltówki i znosili mu je do kuźni, żądając w pochlebnych dla jego mistrzostwa wyrazach, aby im przerobił to wszystko co prędzej na świetny oręż.
— Jviż, skoro pan się weźmie, skoro pan obieca, to my pozostaniem w pewności z zamkniętemi oczami. Dobrze nam wiadomo, że złote pan ma palce... Niech tylko pan zechce się wytężyć, a my już wywdzięczymy się należycie... Nie jesteśmy przecież zupełnie dzicy... Choć to Dżurdżuj, niech pan o nas nie wątpi... Znamy się i my na obejściu i wynagrodzimy zasługi pana wedle możności — gadali zawile i politycznie.
Gdy broń czyją stanowczo odrzucał, obrażali się niezmiernie. Cały dzień trwała procesya. Przez drzwi otwarte słyszał nieraz, jak klienci rozmawiali, spotkaw-szy się przed kuźnią.
— A co? Wziął?...
— Nie. Mówi, że nie zda się na nic... Pyszałek... Musieli mu na mnie naplotkować.
— Ano, pójdę ja z moją gwintówką. Broń dobra, ale kurek się złamał.
Wchodził nowy klient i zdjąwszy czapkę jeszcze przed progiem, zaczynał:
— Niech tylko pan zechce się wytężyć, a my już wywdzięczymy się należycie...
Im bliżej było do południa, tem ostrzej rozmawiał z nimi Krasuski. Ilekroć kroki usiyszał na ścieżce, serce mu biło, nie wiedział, co do niego mówią i z trudnością wstrzymywał się, żeby nie wyskoczyć na dwór, lecz wkrótce poznawał omyłkę i tak groźnie spoglądał na przyniesioną przez nowego myśliwca rusznicę, że odrazu ten czuł się zgubionym.
— Co tam?...
— Nic... kurasek... Maleńko na miejsce nie trafia...
— Proszę postawić w szeregu.
— Czy prędko?... Można wiedzieć?...
— Nie wiem, proszę patrzeć, ile mi naznosili... Zawsze tak, wszystko naraz... nie rozerwę się...
— Ale może pan z łaski swojej dla mnie...?
— Czemuż to dla pana? Zrobię, gdy kolej na nią przyjdzie.
Myśliwy z przerażeniem spoglądał na istną zbrojownię, stojącą pod ścianą, miął czapkę w ręku, czekał na łaskawszą odpowiedź, ale widząc, że Krasuski pracuje, posępnie schylony nad śrubsztakiem, kłaniał się niezgrabnie i wynosił.
Reparacya broni, jako wyłączny monopol Krasus-kiego, świetne dawała zyski, zwłaszcza, że należało do dobrego tonu pochwalić się jego robotą. Nawet War-łaam Warłaamowicz, który według zdania isprawnika bał się nienabitej broni i nigdy w życiu nie strzelił, przysyłał mu obowiązkowo przed wiosennym sezonem swą zardzewiałą dwururkę. Roboty zebrało się wkrótce w warsztacie huk, ale Eugenia nie przyszła.
Nazajutrz dzień był pochmurny, z północy dął wiatr i pruszył drdbny śnieżek. Krasuski drzwi od kuźni nie zamknął, choć chwilami chłód go ostry za-wiewał. Bał się, że ona przyjść może, a on jej nie zauważy. Przypuszczał, że wczoraj spłoszyli ją dżur-dżujanie; dziś nie było ich widać, gdyż nawet krótka zmiana pogody działa na mieszkańców w taki sposób, jak gdyby wiosna nie miała nigdy nastąpić. Zapominali o polowaniu, o broni i siedzieli po izbach, grzejąc się u suto płonących kominków.
Dzięki nawałowi pracy Krasuski nie miał czasu na czarną melancholię. Szybko minęło pół dnia i ani się spostrzegł, jak cień jakiś dziwny mignął w drzwiach otwartych. Spojrzał i krew cała spłynęła mu do serca: Eugenia stała opsypana brylantowym śniegiem i patrzała nań z uśmiechem.
— Dzień dobry! Co broni! — krzyknęła... — Już za przeszłym razem widziałam... Pan czasu nie miał... Proszę mi darować... ale widziałam wczoraj z okna procesyę i ciekawa byłam, co to znaczy... Nawet bałam się, że coś w związku... Czy pan nie chory? — spytała trwożnie, przestępując próg... — Taki pan blady...
— Umilkła nagle i oczy opuściła w dół... Wzrok Kra-suskiego i drżące jego usta powiedziały jej wszystko... Stała, rażona odkryciem jak piorunem. Nie ruszał się i Krasuski, gdyż ziemia kołysała się pod nim. Wreszcie szepnęła coś niewyraźnie i wyszła. Krasuskiemu zdawało się, że czarna zasłona spadła przed nim. Smutek cichy, szary, zimny jak ten dzień śnieżny, odrazu przejął go i ubezwładnił.
Dnia tego miał jeszcze awanturę, która w innych warunkach stokroć więcej byłaby go obeszła. Teraz było mu wszystko jedno.
Już od dni kilku, aby czasu nie tracić, przeniósł swą pościfel do komory obok warsztatu i w niej nocował. Właśnie postawił imbryk na ognisku, a sam siadł w komorze na łóżku spracowany i smutny. W głowie stukała jak dzięcioł myśl jedna: uciekać, uciekać!... uciekać stąd za jakąbądź cenę! Przeglądał więc przy śyvietle świecy mapy, notatki, aby myśl tę trochę ukoić, gdy drzwi się szeroko otwarły, potem zatrzasły gwałtownie, aż ze ścian jurty posypała się ziemia.
— Ostrożnie! Kto tam? — krzyknął podrażniony. Nikt nie odpowiedział, a w zamian brzęknął przymykany haczyk i zaszeleściły suknie kobiece. Zerwał się przerażony nieledwie i ze świecą wyskoczył z komory.
— Kto tam?
— Cicho na Boga! Ratunku! Mąż I...
Chustka opadła z głowy przybyłej i Krasuski poznał... nauczycielową.
— Pani 1 Co pani jest? Pani cała zaśnieżona... Męża pani tu niema. Czy skrzywdził go kto? Może isprawnik?
— O tak isprawnik... On miał złość do Deni-zowa, że przeszedł na stronę pomocnika... Wyśledził mię, zostałam wydana... Mąż zaskoczył mnie u niego... Ledwie zdążyłam wyjść przez drugie drzwi... Mój Boże! słyszy pan? To on!...
W tej chwili ktoś we drzwi mocno uderzył.
— Łaski, na Boga zaklinam! Nie wydaj mię... Pijany... Zabije... On okropny!... W nagrodę żądaj, co chcesz... wszystko... — szeptała kobieta, blednąc jak ściana.
— Niech pani wejdzie tam!
Wskazał jej komorę i drzwi za nią przymknął, poczem nie śpiesząc się, podszedł ku wyjściu, do którego dobijano się coraz gwałtowniej.
— Kto tam? Proszę przestać!
— Otwieraj, bo dom rozwalę... Moja żona... moja żona tu jest! Widziałem... Otwieraj, włóczęgo... złodzieju! Nie schowasz się!
Poznał po głosie nauczyciela.
— Hola! Przedewszystkiem język trzymaj pan na wodzy.
Świecę postawił na kowadle i haczyk szybko odrzucił. Silnie szarpnięte drzwi szeroko się rozwarły. Na progu stał ubielony śniegiem nauczyciel w potar-ganem ubraniu.
— Tak to, tak? Takiś to ty szlachetny moralista! Gdzie ona? Oddaj ją! Oboje was na zasadzie prawa... o tu... natychmiast...
Toczył pijanym wzrokiem po izbie, po sprzętach, szukając jakiego narzędzia.
— Polikar Sylwestrowicz! Pan jesteś pijany — rzekł, hamując się Krasuski. — Radzę panu wracać natychmiast do domu. Tam pewnie znajdzie pan żonę.
— Nie pójdę! Nie pójdę... aż wszystko obejrzę. Niema głupich!
— Rewizyi tu pan żadnych robić nie będzie. Wybij pan to sobie z głowy. Pójdzie pan do domu, bo ja pana o to usilnie proszę...
— Jakto nie zrobię? Tutaj moja żona... A z tobą ot co zrobię: koło węglem zakreślę, złapię i posadzę w środek, aż w ziemię wleziesz do pasa... Ot tak! — Tu ku niemu krok postąpił, lecz Krasuski uprzedził go, schwycił rękami wpół i po krótkiem szamotaniu za drzwi wyrzucił. Zamknął je na haczyk i sam zaczął pośpiesznie kożuch nakładać. Słowa nie rzekł do nauczycielowej i nawet dobrze nie rozumiał, co do niego szeptała. Pamiętał tylko wyrazy „do grobowej deski“. Ze dworu dobijano się wciąż zaciekle, lecz już przekleństw nie było słychać, tylko płacz i skargi.
— Karmiłem cię, poiłem, jak przyjaciela. I opowiadałem, co chciałeś. I ją tak kochałem... A oni... wyrzucili mię za drzwi!
Gdy Krasuski wyszedł, dostrzegł nauczyciela, siedzącego opodal na śniegu i kiwającego się żałośnie.
— Karmiłem i poiłem... jak przyjaciela...
— Wstań pan! Chodź pan! Poodmrażasz pan członki.
— Dokąd mam pójść, jeżeli mnie zdradziła... Kozacy mówili, że do Denizowa, ale ja wyraźnie widziałem, że tutaj...
— Upewniam pana, że żonę zastaniemy w domu...
— Nie, nie! Będę siedział do sądnego dnia! Chyba, że mi pan przysięgniesz, że dasz słowo uczciwego człowieka, że jej nie kochałeś...
— Daję panu słowo uczciwego człowieka, że jej nie kochałem — powiedział zupełnie seryo Krasuski. — Chodź pan, włóż rękawiczki, czapkę ze śniegu otrząśnij. Skądże pan wnioskujesz, że to ja bałamucę panu żonę? Czy bywam często? Czy zauważyłeś?...
— A pocoś przedtem chodził i wciąż mówił o górach? Góry! Znam się na tem! Nie wyprowadzisz mnie w pole... — znów zaczął się unosić i nawet próbował opierać Krasuskiemu, który go prowadził, mocno pod rękę trzymając.
— Widziałem, że ci się podoba — zaczął znów żałośnie, gdy mu się opór nie udał — a wszyscy tutaj, im więcej bałamucą, tem mniej chodzą. Znam się na tem. A ona zawsze mi wtedy daje wódki, ile chcę.
Osłabł nagle, zaczął się mocno potaczać. i dużo upłynęło czasu, nim go Krasuski odprowadził do domu. W domu, ku niezmiernemu zdziwieniu i radości nauczyciela, zastali uśmiechniętą, przyzwoicie już ubraną panią nauczycielową.
— Ach, ty wstrętny, obrzydliwy pijaku, gdzieś ty przepadł? Wysłałam za tobą ludzi... Zmoczony, zba-brany... # Gdzieżeś się włóczył... Nieszczęście mam z nim... Upije się, przywidzi mu się coś i leci ni z tego ni z owego... Robi sceny zazdrości, podejrzewa... Każda kobieta wtedy podobna do mnie... Szuka* go, rozbieraj, jak małe dziecko, a on przez wdzięczność, jeszcze mi włosy z głowy wydzierać będzie... Upewniam pana... Pokaże panu całą ich piłkę, wyrwaną przeszłym razem, chowam ją na pamiątkę...
— Nie wierz jej... Same wyłażą... — uśmiechał się zawstydzony już nauczyciel.
Krasuski chciał odejść, ale go oboje nie puścili.
— Zaklinam pana, zostań! Szał za chwilę wróci.... Wtedy on z bronią rzuca się na wszystkich. Kogo wezwę? Zaręczam panu, że nigdzie nie byłam, że tylko do pana poszłam, jako jedynego przyjaciela z prośbą o pomoc... Sama nie w:em, com panu mówiła, ale groził, że mię zabije. Oszalałam ze strachu.
Fałsz tej kobiety zdumiewał go i jednocześnie ogarniało go uczucie głębokiego wstydu. Przypominał sobie, że nie tak dawno myślał bez wstrętu o mi łostce z tą wesołą, przystojną kobietą. Zrozumiał jednocześnie, że stracił raz na zawsze zdolność do podobnych przygód, że resztka fałszu znikła bezpowrotnie z jego duszy, tego fałszu, który bywał przebaczany i tolerowany przez najszlachetniejszych nawet ze znanych mu ludzi... Nie, on nigdy nie posiądzie kobiety, której sercem całem nie ukocha. I nigdy już w niczem nie skłamie!
Był to rok dla dżurdżujan niezwykle w wypadki obfity. Jeszcze nie przebrzmiały potworne echa przygody nauczycielowej, gdy nadciągnęła wieść, która zresztą wstrząsnęła go głębi nietylko Dżurdżujem, ale całem państwem rosyjskiem. Wiozący ją kozan leciał Jak opętany. Trupy koni po drodze rzucał, brał od mieszkańców świeże wierzchowce i gnał dalej, śpiąc w siodle i jedząc tylko tyle, ue zdołał przełknąć w czasie siodłania zmian. W pięć dni przebył tysiąc bez mała wiorst. Wr sszcie stanął na urwisku, skąd widać było miasteczko. Została mila. Ale kozak poznał po chmurach nizko osiadłych na szczytach gór, po wzlotach śniegu na dolinie, po kołysaniu się wierzchołków modrzewi w dole, że ciężka go jeszcze czeka przeprawa.
— Czy nifc skręcić do sadyby... tu blizko — kusił przewodnik.
— Ale 1 Głujpiś!
Zsadził przewodnika z konia, który był lepszy niż jego, rzeczy mu zostawił i pognał na łeb na szyję.
A w dolinie zrywała się jedna z tych wiosennych zamieci, kiedy zdawać się mogło, że wszystkie wichry, co się w wąwozach taiły, zlatały tu na ostatnią, walną bitwę. Z początku wypadł jeden i pomknął nad rozgrzaną już cośkolwiek równiną, trąbiąc zwy-cięzko i otrząsając z lasów pozostałe śniegi. Ale nie dobiegł połowy, gdy z lasu wyskoczył drugi, wżarł się w jego ciało, zmiął go, skręcił i przeplecione poleciały razem z rykiem i szamotaniem. Już zawładnęły całą prawie doliną, już dobiegały przeciwległych gór, gdy stamtąd stoczyła się płaska, szeroka powietrzna lawina i podmyła, podbiła je podstępnie z dołu. Śnieżyca nagle poczwarnie się wzdęła, zakotłowała i rozpękła na tysiące burz, wichrów, podmuchów. Jak stada białych, kudłatych upiorów, potoczyły się one po dolinie z rykiem, gwizdem, wołaniem, kąsając i tłukąc się po łbach, lub tnąc wszystko, co na drodze stało, smugami śniegu, jak chmurą strzał. Las trzeszczał i płaszczył się pod ich cielskami, jak wątłe sitowie. Wąwozy i urwiska wyły, a schwytane obłoki wrzały, jak ukrop, wznosiły się, to padały, mieszając z śnieżną kurzawą.
Gdy ta wściekła, zwichrzona fala uderzyła w kozaka, koń pod nim jęknął i zachwiał się, a on sam zrobił znak krzyża. Wkrótce stracił pojęcie, gdzie jest i w którą stronę jechać powinien. Wiatr smagał go z boków, z góry, nawet z dołu, bo rzucone o ziemię wichry wierzgały w górę, wyrzucając słupy w proch roztartego śniegu. Czasami, gdy na chwilę wszystko zcichało, duże, ciężkie, białe płaty wilgoci bezdźwięcznie leciały z czarnych nizkich chmur. Wtedy kozak odchylał z twarzy futrzany fartuch kaptura i badał okolicę, a koń czyścił starannie zatkane lodem nozdrza o wystawione kopyto. Lecz trwało to niedłużej nad mgnienie oka, a potem znów ich pochłaniał biały, zimny, nieubłagany wir. Koń charczał, węszył drogę, a kozak się modlił.. Oba byli nawpół skostniali, gdy nareszcie zwierzę zatrzymało się i zcicha zarżało. W mknących smugach zawiei, spokojnie wznosił się tuż przed nimi wysoki, ciemny dom ze spicza stym dachem. Kozak znów przeżegnał się, lękając, że to „uroki“, ale z konia zszedł, pobrnął przez zaspy i zaczął rękami ► nogami kołatać do drzwi. Po długiem stukaniu te uchyliły się i ukazała się zdziwiona twarz stróża.
— Z gubermi... Cesarz zabity! Leć po naczelnika Okręgu!
Oniemiały stróż chciał mu w odpowiedzi drzwi przed nosem zatrzasnąć, lecz kozak wstawił prędko nogę między odźwierze.
— Durniu jakiś, co robisz? Wskroś przeziąbłem!... Mówię ci: Cesarz zabity... Bierz konia i prowadź go w zacisze.
Stróż trząsł się i cofał, wciąż nie wierząc, że widzi przed sobą kozaka, aż ten odsupłał zmarznięte rzemienie i kaptur z głowy odrzucił.
W godzinę potem w zawianych po dachy domostwach miasteczka, przy suto roznieconych ogniskach, cicho opowiadano sobie straszną nowinę. W policyi zeszli się urzędnicy, pop i przedniejsi obywatele miasta, a u Aleksandrowa — wygnańcy.
Na dworze wciąż szalała wichura.
— Stało się, stało! Od czasu Kulikowej bitwy nie zaszedł w Rosyi równie ważny wypadek. Panowie, ojczyzna nasza na nowe wchodzi tory! Możecie nie uciekać. Będziemy mieli konstytucyę... Wolność!... Pęta porwane na zawsze — mówił gorączkowo Arkanów, chodząc po jurcie i ręce w uniesieniu zaciskał.
— Nareszcie, nareszcie... tyle ofiar! Bóg doczesny, przed którym chłop rosyjski w prochu się korzył, padł, padł...
— Bezwarunkowo: fakt to dla Rosyi piewszorzę-dnej wagi, ale jak to oddziała na lud, czy on przestanie ubóstwiać swych władców, czy nie zacznie się litować nad nimi i nie zwróci przeciw winowajcom., nie wiadomo! Kto zaręczy, czy nie wywoła to większej jeszcze reakcyi. Z imieniem zabitego związane jest oswobodzenie milionów. Źle wybrano ofiarę. Dla ludu był to jeden z lepszych cesarzy. W zabójstwie widzę tylko beztakt polityczny — powiedział zgryźliwie Pietrow.
— Lepszych cesarzy?! A działy sieroce? A strażnicy ziemscy? A prześladowanie samorządu, szkół?... Zresztą cóż lud — lub ciemne, niewolnicze stado, po którem depce garść urzędników 1 — odciął Arkanów. — Lud, albo zachowa się biernie, albo rzuci na klasy rządzące... W każdym razie będą zamieszki — wtrącił Aleksandrów.
— Konstytucyi może nie dadzą, ale muszą zrobić ustępstwa — niezwykle energicznie powiedział Cze-rewin.
— To zależy od dalszego ciągu. Jeżeli partya ma siły je wymódz... — wmieszał się Niehorski.
Wszczął się gwar, gdyż każdy w tym względzie był innego zdania i spieszył je wypowiedzieć. Nawet Gliksberg złapał za guzik Woronina i coś gorąco mu dowodził, na co ten nieodmiennie powtarzał:
— Tak... Ależ tak... Racya!
— Co za racya? Posłuchaj pan! — wołał Gliksberg.
Aż wszystko pokrył basowy głos Arkanowa.
— Panowie! Wznieście się choć trochę nad drobne szczegóły bieżącego życia, odrzućcie mieszczańskie na-wyknienia, nie żądajcie zaraz za wszystko gotówki. Od stracenia Ludwika XVI w. naszem stuleciu...
— Cicho! Ktoś idzie...
— Niech idzie!
Mówca umilkł jednak przezornie. W sionce szelest trwał długo; przybyły nie mógł widocznie znaleźć rzemienia, zastępującego klamkę u drzwi. Krasuski pchnął je. Na progu ukazał się komendant kozacki w galowym mundurze i przy szabli; kozaka, który mu towarzyszył, zostawił na dworze i drzwi za sobą przymknął.
— Isprawnik prosi panów o ósmej do Policyi.
— Wszystkich?
— Wszystkich.
— Po co?
— Nie wiem!
— Niech isprawnik przyśle nam urzędowe wezwanie z wymienieniem powodu — rzekł wyniośle stojący na przodzie Arkanów.
— Więc panowie nie przyjdą?
— Niech przyśle rozkaz piśmienny, a przyjdziemy — złagodził odpowiedź Samuel.
Podoficer chwilę namyślał się, potem ukłonił się i wyszedł, brząkając ostrogami.
Zaczęli robić przypuszczenia, co by to znaczyć mogło i postanowili nie rozchodzić się dziś wcale. Aleksandrów i Niehorski poczęstowali gości wybornymi sucharami i suszonem mięsem. Wciąż dolewany samowar kipiał na stole bez przerwy. Wkrótce kozak przyniósł oficyalne wezwanie, żeby wszyscy, wymienieni z imienia i nazwiska, stawili się dziś w Policyi dla podpisania przysięgi na wierność nowemu cesarzowi, a jutro w cerkwi dla jej złożenia.
Żądanie to zaskoczyło wygnańców niespodzianie.
— Głupcy! Co znaczy np. moja przysięga, człowieka, który nie wierzy! — rzekł, wzruszając ramionami Czerewin.
— Więc pan odmawia?
— No, nie. Nie jestem na tyle naiwny, żeby się dać tak grubo złapać. Przecież to jawna pułapka.
Ucieczka
— Być może. Lecz ja... nie mogę... Pomimo, że teoretycznie nie widzę przeszkód, lecz... jest w tem coś ohydnego... Nie mogę, choćby mi za to ciężkie groziły roboty... — zaczął gorączkowo Pietrow.
— Przypuszczam, że nie podlega dyskusyi — zaczął Arkanów.
— Owszem!
— Tak!
— Nie!
— Niech mówi!
Wszczął się zamęt.
— Więc przypuszczacie, że mój mąż gotów przy-siądz! — rozpaczliwie krzyknęła pani Arkanów.
— Przeciwnie, to ja przypuszczam... — powtórzył uparcie Arkanów, że nikt z nas nie przysięgnie, że o tem gadać nie warto. Jedynie zachodzi pytanie, w jakiej nasz protest wyrazić formie...
— W żadnej formie... Koniecznie chcecie nagadać się z tymi panami! Rzecz mówi sama za siebie: nie pójdziemy, więc nie chcemy! — rzekł Aleksandrów.
— To mało! Oni nie zrozumieją! — rzucił Samuel.
— Mogą pomyśleć, że się ich lękamy... — dodał Krasuski.
— Niech myślą! Co was to obchodzi, co o was myśli dżurdżujski isprawnik? Nigdybym nie mówił o moich przekonaniach z żadnym z nich, nawet z ministrem. Zabawne urojenie, że można ich czemkolwiek prócz siłą przekonać... — przeczył Aleksandrów.
— Zawsze trzeba coś powiedzieć; to nie dla nich, ale dla mas, dla historyi, — powtarzał Arkanów.
— Właśnie! Masy nie mają nic innego do roboty... Z każdego gadania, zapewniam was, dla sprawy strata, a dla wrogów zysk... Zawsze dowia dują się czegoś, gdy tymczasem my dla nich powinniśmy być jak chmura: niewiadomo kiedy i skąd piorun uderzy — nastawa! zgodnie z Aleksandrowem Niehorski.
— Wcale nie! Myśmy nie powinni ominąć żadnej sposobności, by sparaliżować przedewszystkiem władzę, zdezorganizować ją, zniszczyć wpływ urzędników... — dowodził Arkanów.
Mimo energicznej opozycyi Aleksandrowa przegłosowano go; odmowę postanowiono uzasadnić i zredagowano następującą odpowiedź: „Odmawiamy przysięgi, gdyż nie możemy obiecywać wierności despotycznej monarchii“.
Czerewin wciąż twierdził, że to pułapka i że on przysięgnie. Aleksandrów stanowczo odrzucił wszelkie deklaracye.
— Żadnej! Ani despotycznej, ani żadnej innej! W’as tylko potem zaaresztują niezwłocznie i nic więcej!
— Gdy nie pójdziemy, to też zaaresztują!
— A nie! Nieobecność nie jest jeszcze ’przestępstwem. Można ją rozmaicie tłómaczyć. Milczenie to nie zbrodnia. W żadnym jej nie znajdziecie kodeksie. Ale odmowa spełnienia rozkazu już jest przestępstwem. Opór milczący jest najtrudniejszy, ale najpotężniejszy. Rozmowa z wrogiem jest już kompromisem.
Uwaga o możności aresztowania wstrzymała ich od tłumnego pójścia do Policyi.
— Po jednemu jeszcze gorzej.
— Możemy posłać deputata...
— To nie będzie prawnie... Deklaracyi zbiorowej jsprawnik nie przyjmie... Niewolno.
— Mniejsza z tem! Gorzej, że nikt im nie zabroni przyjść i tu nas aresztować... 7* 99
— Powiadam wam, że to pułapka! — powtarzał Czerewin. Niehorski ogromnie wzburzony chodził po jurcie.
— Słuchajcie — rzekł wreszcie, zatrzymując się pośrodku:
— Mamy zapasy sucharów, broń, proch dla czterech ludzi, przygotowane dla ucieczki. Wszystko możemy tu znieść... Ściany jurty są dość grube, obsypane ziemią... Z sionki można doskonale odstrzeliwać. Możemy się nie dać... Możemy wytrzymać oblężenie do wiosny, a gdy znikną śniegi, ruszymy w lasy. — Samuel niech idzie do Policyi z deklaracyą, inni niech zniosą tymczasem rzeczy...
Znów zaczął chodzić po jurcie nerwowym, porywczym krokiem. Drwa trzaskały na kominie, łuna obrzucała czerwonym blaskiem ludzi, zastygłych w trwo-żnem naprężeniu u stołu i na ławach wzdłuż nizkich zakopconych ścian.
— Po tem, co się stało w Rosyi, przypuszczam, że nie sprawi wrażenia — wyrzekł wreszcie Arkanów.
— Zresztą, ja zgadzam się! — dodał niechętnie* spojrzawszy w płonące oczy żony.
Niehorski zatrzymał się przed nim.
— Nikogo nie zmuszamy. Ale my czterej, co mamy zamiar uciekać, pewnie to zrobimy. Czy nie tak, przyjaciele?
Aleksandrów, który stał koło niego, kiwnął głową. Woronin i Krasuski, bladzi i chmurni, podeszli ku nim.
— Konia oddamy Janowi; niech go pilnuje.
— Trzeba będzie w spiżarni i ścianach sionki porobić strzelnice...
— Zdążymy! Mamy czas. Teraz najważniejsza rzecz ładunki i kule...
Krasuski z Woroninem poszli po siekiery i broń “do kuźni.
W jurcie zapanowało ciężkie, bolesne milczenie.
Przerwało je przybycie Jana. Był usypany śniegiem od stóp do głowy. Spojrzał na nich i nie witając się z nikim, zaczął przedewszystkiem rozgrzewać u ognia zgrabiałe ręce.
— Skąd?
Wzywali... do przysięgi...
No i co? — — Powiedziałem im, że przysięgałem górom, do--łom... i polom... — rzekł przerywanym głosem i śnieg z czapki gwałtownie strzepnął.
— Puścili cię?
— A bo co? Nicem im nie zrobił...
Opowiedział szczegółowo, jak się stało. Gdy wrócili wysłani po proch i kule, Niehorski zaczął je niezwłocznie rozsypywać w patrony. Jan smutnie głową pokręcił.
— Za stary ja na to, moi panowie. Mam dzieci... Choć wiem, że życie nie będzie słodkie...
— Tak! Stracisz miejsce... Alenie wzięlibyśmy cię, choćbyś sam chciał... Zosta niemy... bez żonatych i bez kobiet! — dodałNiehorski, spoglądając z u’oia na Eugenię; lecz ta nie ruszyła się z miejsca.
Samuel szybko na rogu stołu napisał deklaracyę.
— Gotowa! Podpisujcie!
Podchodzili z kolei, gdy wtem z trzaskiem wpadł Mussia.
— Przysięgałeś?
— Przysięgałem! A co! Powiedzieli mi, że wszy-scyście przysięgali.
— Taak... A zapomniałeś: t. „A biis Ir tyrannie...
Samuel zanucił Marsy uankę.
— Więc to nieprawda? Ależ to się nazywa o-szustwo. Biegnę zaraz do isprawnika... Powiem... mu, że nie pozwalam na takie postępowanie, żeby mi oddali z powrotem moją przysięgę..
— Nie pomoże. Co z woza spadło, to przepadło.
Mussia stał chwilę jak piorunem rażony. Dwie mętne łzy potoczyły mu się po bladej twarzy.
— Widzicie, odpychacie mię, a ja chciałbym jak... wszyscy!
Odmówili przysięgi i nikt ich nie ruszył, lecz resztki słabych nici, łączących ich z mieszkańcami miasteczka, zerwały się i dokoła nich otworzyła się szeroka pustynia. Żyli jak na wyspie. Nawet ci przejezdni jakuci, którzy w szeregu innych osobliwości Dżurdżuja uważali za konieczne postać u drzwi ich jurty czas jakiś i popatrzeć, jak żyją „zbrodniarze“, nawet i ci natrętni, nieznośni ciekawscy znikli. Wszyscy wiedzieli, że isprawnik posłał do gubernii zapytanie, co z nimi robić i byli pewni, że skażą ich na śmierć, a Aleksandrowi i Krasuskiemu, jako najsilniejszym, złamią przedtem „prawą rękę i prawą nogę“. Więc uciekali przed nimi, jak przed zapowietrzonymi, a gdy który „z nich“ wchodził do sklepu, przestraszony Warłaam Warłaamowicz oddawał towary za pół ceny, byle tylko co prędzej sobie poszedł.
— Jeszcze mnie obwinią,.że rozmawiam z nimi 1
— skarżył się przed żoną.
— I to prawda! To ty nic nie mów, tylko kiwaj głową.
— Wtedy „oni“ gotowi się obrazić. Czy myślisz, że pozwolą żartować z siebie! Utrapienie być kupcem!
Tłusta, lękliwa niezmiernie pani Warłaamowa ciężko wzdychała i zapalała świeczkę przed obrazem S-go Inocentego, Patrona Syberyi.
Nikt się nie domyślał, że w jurcie Aleksandrowa stoją na pogotowiu strzelbice i nabita broń. Nikt tam nie chodził. Nawet reszta wygnańców trzymała się zdała od niebezpiecznego domu. Woronin przeniósł się tam ze swemi książkami. Miejsce jego u Samuela zajęli Pietrow i Gliksberg. Ich gospodarz, stary, prawowierny kozak, Jakuszkin, natychmiast po odmowie przysięgi wymówił im lokal. Krasuski też nocował u Aleksandrowa, ale dnie po dawnemu spędzał w kuźni. Odwiedzał go tam często Mussia, którego przygarnęli Arkanowowie. Zamieszkał u nich w kuchni i przysięgał, że „noga jego teraz nie postanie w miasteczku“. W nagrodę uważał, że ma prawo siedzieć w kuźni, toczyć i szlifować tam spinki, munsztuki, fajeczki z kości mamutowej i opowiadać bez końca swe przygody w Szwajcaryi, Włoszech, Algierze... Krasuski słuchał go cierpliwie w zamian za te okruchy wiadomości, jakie Francuz bezwiednie przynosił o Eugenii... Czasem jednak przebierała się miara.
— Ależ kochany Mussia, wczoraj mówiłeś wręcz przeciwnie.
— Tiens! Już milczę. Nie wiedziałem, że mówiłem już o tem.
Napięte, gorączkowe oczekiwanie niezwłocznej walki, katastrofy, wypadku, zwolna osłabło w miasteczku. Wśród wygnańców obudziła się nawet trwo-żna nadzieja, że bezdroże, rozlewy rzek, roztopy błot wstrzymają odpowiedź z gubernii, że czterej „sza leńcy“ zdążą [uciec, a dla nich sprawa skończy się więzieniem lub wysłaniem do „odległych ułusów*)“.
I sami „szaleńcy“ czuli radość, gdy ciepły wiatr i jaskrawe, palące słońce gwałtownie żarły śniegi, a z pod nich wykwitały plamy obnażonej ziemi czarnej, aksamitnej jak pleśń. Zato gdy w dnie pochmurne znowu pruszyło ’z szarego nieba i grudki śniegu krzepły i trzeszczały zmarzłe ¡pod nogami, strach powracał. Pani Arkanów nie mogła wtedy czytać wieczorami, drżała za najmniejszym na ulicy stukiem i posyłała Mussia, który nic nie wiedział, do Policyi, czy nie przyszła poczta. Chudła, mizerniała coraz bardziej, chabrowe jei oczy zapadły w głąb i świeciły chorobliwie. Co rano wybiegała na ganek zobaczyć, jak zapowiada się pogoda. Potem patrzała chwilę na obszarpaną, posępną jurtę towarzyszy, z komina której wił się zwykle dym, różowy od zorzy.
— Co robią? Czy serca ich nie drżą, jak moj??
— rozmyślała. Wyobraźnia rysowała jej znowu całą tę scenę w purpurowem świetle płonącego ognia, gdy Niehorski sypał proch i wkładał do patronów kule, a w sieni stukały siekiery, przerębujące strzelnice. Wystawiała sobie, jak z cichej jurty padać będą strzały, biały dym słać się będzie nizko nad jeziorem, i wewnątrz lać się będzie k*-ew i będą umierać ci ludzie, bracia z jej ducha i pragnień. Ogromnie chciała ich zobaczyć. Ale mąż nie puszczał jej, grożąc, że się zastrzeli, nie czekając nawet poczty, jeżeli ona tam chodzić zacznie.
— Bywać to znaczy to samo, co strzelać. Zaplą-czą cię do procesu, a ja... nie przeżyję rozstania... Wszystko to tylko v ygórowana ambicya i upór Nie-horskiego. Koniecznie chce mu się przewodzić!:: ) Ułus: gmina.
— Mylisz się! — próbowała ich bronić.
Wtedy on systematycznie, nitka po nitce, zaczął rozbierać wyrazy, słowa, ruchy spiskowców i nie zostawiał z nich nic prócz głupoty, zaciętości i blagi.
— A głównie, że nie zrobi to żadnego wrażenia w Rosyi...
Młoda kobieta zacinała zęby, zamykała oczy i z głęboko utajonym bólem czekała, aż mąż skończy. Potem nie mówili z sobą zwykle godzin kilka, aż zjawiał się Mussia i opowiadaniami o tem, co widział i słyszał w miasteczku, łagodził obustronną gorycz. Co dzień wieczorem przychodził Samuel lub „obce mocarstwa“, ale nigdy nikt... z tej jurty.
— Mamy podobiznę europejskiego koncertu — — żartował Samuel. — Szalone, nierozważne państwo, ścisłą neutralność rozsądnych i zbrojny pokój... w mojem mieszkaniu, gdzie prowadzimy długie, zajmujące rozmowy o pogodzie, smaku herbaty, dogodności widnego, suchego mieszkania, wartości zdrowia i dobrego usposobienia, o wszystkiem prócz... zasad! Czy pani pozwoli mi być swoim rycerzem i podmuchać w samowar?
— Weź pan lepiej but Artemiusza. Szkoda mi pańskich płuc.
— Może zaśpiewamy co dzisiaj? proponował Arkanów...
— Wolę pani opowiedzieć, jaką miałem z ispraw-nikiem rozmowę...
— A... więc go pan widział?
— A jakże; przysłał dziś po mnie własne sanki. Ostatnimi czasy zdarza się to dość często. „ My, z bożej łaski dżurdżujski władca, nie dość spokojnie czujemy się na tronie. Uważamy, że się coś dzieje, czego nie wiemy i czego nie możemy zgadnąć, puszczamy więc w ruch nasze dyplomatyczne zdolności.“ Dziś „oni“ poczęstowali „nas“ doskonałem cygarem i mówią: „Jak pan uważa, czy wczesna będzie wiosna?“ „To zależy od słońca: jeżeli będzie grzało, będzie tajać; jeżeli nie — to nie!“ „Hm! A czytał pan w ostatnich gazetach o podróży piechotą dookoła świata. Ciekawa rzecz, jak ten pan będzie chodził po morzu?“ „Pewnie będzie chodził po statku, który go powiezie!“ „Dowcipnie pomyślane! A o cudownem dziecku, co to gra z zawiązanemi oczami, pan czytał?“ „Czytałem o trzech!“ Westchnienie i długa przerwa. „Jak pan uważa, czy Policya to wojsko? Czyby np. w razie wojny kazano wystąpić i Policyi?“ Teraz ja mruczę i pilnie oglądam cygaro. „Dlaczego panowie przestaliście wszyscy chodzić do Aleksandrowa?“ Ciągnę dym i nie mogę zaraz odpowiedzieć, potem krztuszę się, kaszlę i wstaję. „Już pan idzie? Szkoda!“ „Muszę, panie isprawniku, dom pusty, gdyż towarzysze moi wyszli na spacer!“ „Ach rozumiem! Jednak szkoda, że się tak stało. Było tak spokojnie w Dżurdżuju... Gdym tu na służbę wyjeżdżał, myślałem, że mię nic trapić nie będzie... Żyliśmy dotychczas niezgorzej... Wszak prawda?“ „O, nie śmiem o tem wątpić...“ „Właściwie, cóż to takiego... przysięga? Zwykła formalność, jakich dopełniamy codzień tysiące. Wszak pan kłania się na ulicy ludziom, których pan prawie nie zna. Jeżeli zmieniliście zdanie, mógłbym dać znać do Gubernii. Zwrot ten stawia mię w położenie Katona. „Panie, zrozum pan, że nam nic nie pozostało prócz szacunku dla samych siebie!“ Tu żałosna twarz i dość silny uścisk ręki. „Szkoda mi was!“ Przypuszczam, że mu naprawdę szkoda. Miał przynajmniej z nami zajęcie... straci je i nic mu wie zostanie do śLdzenia ijrócz miłostek Denizowa!“
Twarz pani Arkanów pokryła się rumieńcem.
— Jakto Denizowa?
W tej chwili do rozmowy wmieszał się Arkanów:
— Jednakże.widzę, że isprawnik coś podejrzewa. Żeby to tylko źle nie skończyło się dla tamtych. Trzeba ich ostrzedz.
— Byłem u nich dziś rano. Twierdzą, że są jedynie we władzy pogody.
Śnieg w mieście i na poblizkich równinach znikł, lecz bielał jeszcze po lasach i górach. Na szczytach grube jego warstwy nie pozwalały marzyć o podróży. Głównie jednak brak paszy wstrzymj wał wygnańców od wyruszenia. Blado zielone źdźbła świeżej trawy ledwie strzelały ponad czarną zimną ziemią. Lecz teraz mogli czekać bez obawy. Lód na jeziorach okolicznych zmurszał i popękał, drogi zimowe, idące po-nich, znikły, a na letnich szlakach przejazd był jeszcze niemożliwy, gdyż łożyska, jary i wpadliny pełne były rwących, spienionych potoków. A kto dostał się w zdradziecką sieć wylewów, ten tygodniami nieraz musiał czekać, odcięty od świata, więziony wodami na suchych wysokich pagórkach. Cierpieli wtedy ludzie głód, chłód, konie im zdychały, więc zwykle żadna poczta, żaden najpilniejszy posłaniec nie odważał się porzucać mieszkańców, gdzie gu zaskoczyły roztopy i zapuszczać się w labirynt potoków i jezior.
Noc znikła; zastąpiły ją dwie zorze: wieczorna i poranna, następujące po sobie niezwłocznie jak wzmachy skrzydeł lecącego ptaka. Miały one u ho ryzontu w koło nimb cudny z różowego tumanu, a na zenicie rozsiane gwiazdy. I były te noce ciche, gdyż wiatry zwykle z zachodem słońca wiać ustawały, mniejsze ruczaje zupełnie milkły od chłodu, a większe miarkowały swój łoskot. Ptactwo chowało się wśród oczeretów i tylko z cicha rozbrzmiewały senne gęgania nocujących na piaskach gęsi lub z odległych jezior dolatał łabędzi śpiew.
Ze wschodem słońca niby ktoś po strunach uderzył: wszystko zrywało się do wrzącego, rozhukanego życia. Na ziemi srebrne strumienie wody poczynały poruszać się, płynąc, dźwięczeć i klektać. Zapomniane okruchy śniegu i lodu topniały. Obudzone ptactwo zrywało się, śpiewało, krzyczało, biło, latało, jakby śpieszyło przez pamięć na długą zimę naszaleć’się do syta, nacierpieć, nakochać. Drżące, łagodne podmuchy nawiewały z południa coraz nowe, nieprzebrane pułki pierzastych, powietrze pełne ich było, trwożnie lecących jak garście liści, pod tchnieniem ’niewidzialnej burzy. Mimo to każdy gatunek zachowywał sz.yk odmienny i odmienny polot. Białe łabędzie ciężko le ciały jeden za drugim, podobne do sznurów dużych pereł. Gęsi tworzyły kąt z tyłu otwarty i wciąż grały. Kaczki to zwijały się ruchliwem, niespokojnem kołem, niby różaniec potężną ręką ciśnięty w błękity, to leciały zbitą, szumną, płaską ławicą. Drobne ptactwo niknęło zwichrzonymi rojami bez ładu i naczelników.
Przed tą falą wiosenną, nasyconą wilgocią, ciepłem i życiem, pierzchały na północ martwota i śniegi, pędzone przez słońce, jedzone przez wody. A za nią płynęły pieszczone kędzierzawe chmurki, miodem pachnące opary, zakwitał na podgajach i łąkach żółty „niurgusum“*), lśnił się aksamit murawy, mo-
’1 Anemon. drzewie pokrywały się złoto-zielonym woniejącym puchem i zapalał się skwar lata.
Eugenia, która po raz pierwszy widziała podbiegunową wiosnę, była oczarowana jej szalonym ten-tętem. Serce jej rwało się za chyżymi ptakami i z zazdrością myślała o tych czterech ludziach, co wkrótce ulecą.
Nareszcie wśród huku pękających lodów ruszyła rzeka.
Niedługo potem ruszyli i wygnańcy.
Noc była już nie różowa, lecz złota, gdyż słońce przestało zachodzić. Miasteczko spało w siwych smugach dymokurów, tlejących przed każdem domostwem.
Woronin stał na dachu na straży, a Krasuski ostrożnie wynosił pakunki z kuźni i dźwigał je przez zarośla nad brzeg jeziora, gdzie kołysała się mała łódeczka. Jezioro długie, jak łacha rzeki, drzemało nieruchome, czarne, w zielonej oprawie modrzewiowego lasu. Roje komarów wisiały nad łodzią i nie-litościwie cięły pracujących ludzi. Część ich stale odprowadzała Krasuskiego do jurty i tam czekała nań z żarłocznem brzęczeniem. Ale chłopak, pochłonięty pracą, wymagającą pośpiechu, ostrożności i wysiłku nie ’czuł ich ukąszeń. Pot zalewał mu czoło, gdyż pakunki były powiązane w cieżkie, duże juki. Wytchnął wtedy tylko, gdy siadł do łodzi i odepchnął ją dwułopatkowem wiosłem. Woronin pobiegł od strony miasta na wywiady, gdyż stąd tylko mogli ich dostrzedz wypadkowi przechodnie. Z drugiej ciągnęły się niedostępne błota i wody. Krasuski, kryjąc się pod zasłoną nawisłych drzew i niewysokich szuwarów, pędził łódź cichemi, silnemi uderzeniami wiosła.
Szczęśliwie dotarł do końca, gdzie przesmyk, porosły rzadką wikliną, oddzielał jezioro od parowu rzeki. Tu mieli nań czekać Niehorski i Aleksandrów, ale ich nigdzie widać nie było. Nawet Woronin znikł, zmuszony przez trzęsawiska do zatoczenia pół koła. Krasuski czekał czas jakiś, poczem przeciągle świsnął. Odpowiedział mu świst niedaleki, lecz ludzie nie pokazywali się dość długo. Stanął więc w łodzi i oparty na wiośle nasłuchiwał, aż z boku wynurzył się niespodzianie z krzaków Niehorski.
— Wkoło błoto. Nie można dotrzeć z koniem. Trzeba będzie rzeczy przenieść na rękach, a łódź przeciągnąć.
— Ach czasu stracimy dużo, a tu lada chwila zbudzą się w miasteczku...
— Samuel, Pietrow, Arkanów pomogą nam...
— Więc przyszli? Wszyscy?... i Niehorski kiwnął głową.
Policzki Krasuskiego drgnęły nerwowo, nachylił się szybko i dźwignął potężną pakę. Nie potrzebowali strzedz się, iak w środku miasta, ale błoto, woda, przeszkadzały im, pośpiech rozdrażniał. A tymczasem lada chwila jakiś jakut, przechodzień, lub miejska dziewczyna, mogli zjawić się, szukając zbłąkanych krów, lub poprostu zaciekawieni niezwykłym hałasem. Tembardziej, że tędy chodzili zwykle rybacy nad rzekę; było to bowiem przejście najkrótsze i najdogodniejsze.
Wszyscy wygnańcy, nie wyłączając Gliksberga poczęli pośpiesznie przenosić rzeczy, lecz niektórych juków nikt nie mógł dźwignąć prócz Aleksandrowa i Krasuskiego. Ale pierwszy trzymał Siwego, który nastraszony ruchem ludzi rwał się i wspinał, a drugi, wyrzuciwszy bagaż z łodzi, próbował ją z błota wyciągnąć.
— Rzućcie wszystko do licha i pomóżcie mi! — krzyknął zniecierpliwiony chmarami komarów, które, rozzuchwalone bezradnością ludzi, szalały w zaciszu, ślepiły go i nie pozwalały mu prawie oddychać.
Gdy wreszcie łódź wspólnemi siłami została wywleczona z szuwarów bagniska na otwarte miejsce, Aleksandrów za poradą Krasuskiego zrobił naprędce z arkanu szleję i konia do łodzi zaprzągł; pozostałe pakunki położyli na jej dno. Siwy z początku raźno szarpnął, ale gdy poczuł duszące na szyi więzy, a z tyłu usłyszał szelest wlokącego się pudła, rzucił się z chrapaniem w bok i jął wierzgać i łamać gałęzie. Krasuski z trudnością nad sobą panował, szarpał boleśnie konia i ręka jego chwytała chwilami za wiszący u pasa nóż. Wtem spostrzegł z drugiej strony Eugenię, przerażoną i pobladłą. Zajęty pracą nie zdążył się nawet z nią przywitać. Teraz jej szeroko otwarte oczy i twarz zbolała ude-rzyły go w serce jak grot. Łagodnie zaczął konia, tak niegdyś przez nią lubionego, głaskać po czole, po szyi i uspokajać pieszczotliwym głosem. Zwierzę po staremu oparło mu poufale głowę na ramieniu i przestało drżeć. Gdy je powtórnie zaprzęgli, robiło susy, ale biegło prosto i wkrótce łódź stanęła na miejscu. Pozostawało spuścić ją z wysokiego, gliniastego parowu, gdzie płynęła szeroka, szara rzeka, pocięta smugami słonecznego blasku i długimi cieniami poranku. Tu mieli znowu kłopot z Siwym: nie chciał zejść po stromej ścieżce. Daremnie Aleksandrów i Krasuski ciągnęli go za kantar: spinał się i trząsł nimi jak gruszkami nad przepaścią; zebrani na dole towarzysze nie mogli wstrzymać okrzyku trwogi. Musiał go Krasuski sprowadzić po odległem,. bardziej łagodnem zboczu. Tymczasem Aleksandrów przewoził na drugą stronę rzeczy Niehorskiegr, Wo-ronina i Samuela, który miał ich odprowadzić aż do-gór. Gdy nadszedł Krasuski, zastał na b„zegu tylko Piętrowa, Gliksberga i Arkanowych.
— Spiesz się, śpiesz! — wołał na niego stojący w łodzi Aleksandrów.
Komary, gęstą chmurą latające w koło, zatruły pożegnanie. Wszyscy jednak czuli izy w oczach, ściskając tego ostatniego z towarzyszy, skazanych jak przypuszczali na pewną śmierć.
— Do widzenia! Do widzenia! A wracajcie, jeżeli się nie powiedzie. My tutaj będziemy pokrywać,. 0 ile się da, waszą nieobecność. Wracajcie!
— Zegnajcie, żegnajcie! — odpowiadał im, nie podnosząc uparcie oczu i zachmurzonego czoła. Gdy wyciągnął do Eugenii nieśmiało rękę, ta podała mu do pocałowania twarz, jak innym. Wskoczył wzburzony do łodzi, którą Aleksandrów natychmiast odepchnął. Ąrkan naprężył się, koń głowę naprzód podał, ale do wody iść nie chciał, aż go Pietrow wicią mocno z tyłu uderzył. Wtedy skoczył, pobrnął, potem parskając popłynął z rozwianą grzywą. Wartki prąd porwał wk.ótce i łódź i konia. Pozostali wy gnańcy nie odchodzili, póki towarzysze nie dobili do brzegu. Wtedy zaczęli machać chustkami i krzyczeć’
— Hurra! hurra!
Z przeciwnego brzegu odpowiedziano im słabym okrzykiem i podrzuceniem rzaoek. Poczem zbiegoWie jeszcze raz skłonili się im i znikli. Gdy w powrocie do miasta spojrzeli w tę stronę, dostrzegli już tymko bruzdę kołyszących się w gęstwinie wierzchołków 1 białą plamę konia, n.gającą tam od czasu do czasu-
Bliżej w głębokim wądole sunął z głuchym szelestem potężny, stalowy wąż rzeki. W zwierciadlanych jego skrętach odbijały się, drżąc, żółte piaski, blado zielone, nadbrzeżne wikliny, ciemne urwiska i sine wierzchołki dalekich, poszytych lasami, przyprószonych śniegami gór. Tych gór widać tam było pod błękitnem niebem nieprzebrane szeregi.
Ucieczka 113
Między pasem nadrzecznego lasu a górami leżały obszerne, gęsto zaludnione łąki. Gdy zbiegowie stanęli na ich brzegu, już w wielu sadybach, snuł się dym z kominów i w zagrodach dawał spostrzegać ruch. Musieli czekać nocy, gdyż w żadnym razie nie chcieli zostawić poszlak, w jakim kierunku zagłębili się w górach. Cofnęli się w gąszcze i rozniecili ogień. Aleksandrów wyjął kosę, osadził ją na drążku i trawy dla konia nakosił. Nie puszczali go, lękając się, że wróci za rzekę; cały czas stał w dymie, który go chroni! od komarów, i chrupał soczyste zioła, a oni spali, otuliwszy się po głowy zajęczemi kołdrami. Było gorąco i duszno, lecz owady nie dałyby im zmrużyć oka.
Zbudził ich gwałtowny trzask w zaroślach. Z przerażeniem spostrzegli, że niema Siwego. Zerwali się, lecz wkrótce uspokoili, zauważywszy, że niema i Aleksandrowa. Domyślili się, że poprowadził konia napoić. Poczciwiec wziął z sobą jednocześnie i imbryk na wodę dd herbaty. Pozostało im, tylko umyć się w poblizkiej kałuży, poprawić ogień i czekać. Z Aleksandrowem przyszedł Samuel, który był wczoraj do miasteczka wrócił, a teraz przypłynął z powrotem.
— Co słychać?
— A nic. Wszystko po staremu. Postanowiliśmy /
Ttolejno co rano palić u was w jurcie, w kominie, żeby nie poznali...
— Ee... dalibyście pokój... Jeszcze wam się za to dostanie... Jeżeli nas dzisiejszej nocy nie złapią, to nas wcale nie złapią... chociażby jutro zaczęli szukać! 1 dyabeł nie pozna, w którą poszliśmy stronę... Bezdroże ma tę dogodność, że... nie ma kierunku.
— Lepiej jednak dni kilka ukryć waszą nieobecność. Dziś byliśmy tam z Pietrowem. Taka nas rozpacz ogarnęła, gdyśmy zobaczyli te puste kąty, że kazał mię prosić, jeżeli...
Nie domówił i zaczął patykiem popiół porywczo rozgarniać; oni też długo milczeli.
— Zapóźno! — odpowiedział wreszcie Niehorski.
— Niechby poszli... Co to szkodzi! — poparł Aleksandrów Samuela i ciekawem obrzucił go spojrzeniem.
— Ucieczka zmieni się w farsę. Ani rzeczy, ani sucharów... — gwałtownie powstał Niehorski.
Nikt mu nie odpowiedział. ‘ — Czy i Arkanów chce uciekać?
— Nie, tylko... nas trzech!
Znowu długie nastało milczenie.
— Więc co? Co mam powiedzieć?
— Zapóźno! Całą zimę mieliście do namysłu... Bądźcież rozsądni. Uciekniemy, to przyślemy wam pieniędzy, a zginiemy... to bez was.
Samuel wciąż mięszał popiół, nie podnosząc głowy.
— Krasuski, czas konia kulbaczyć, słońce nizko — zwrócił się do młodzieńca Niehorski.
Nim osiodłali i objuczyli konia, słońce pobladło i opuściło się ponad same gór szczyty; złoty blask dnia zar ieiiit się w miedziany blask słonecznej biegunowej nocy. Od rzeki powiał chłód; chmary komarów znowu opadły wędrowców. Woronin nie mógł nadążyć spędzać ich z Siwego t, machałką“ z końskiego ogona. Koń wierzgał i tańczył pod ciężkiemi jukami. Szli wciąż bezdrożem przez zarośla, równolegle do rzeki, okrążając ostrożnie śpiącą dolinę. Przodem kroczył Kra-suski z dubeltówką na plecach i umówionymi sygnałami dawał znać, czy iść można, czy trzeba się wstrzymać. Przeszli j tak nieposi rzeżenie całą drogę, aż do rozłogu, na który wychodziła główna droga z miasteczka i gdzie stała jurta przewoźnika Gałid. Tu las przerywał się i szeroka otwierała polana. Niepodobna jej było ominąć, gdyż z jednej strony wychodziła na urwisty brzeg rzeki, a z drugiej stykała się z łąkami, które już okrążyli. Wstrzymali się więc i uważnie rozglądali wokoło. Wydało im się, że mieszkańcy już śpią w jurcie. Z komina sączył się ledwie dostrzegalny dymek. Wysłali Krasuskiego na zwiady. Krowy leżały spokojnie. Tylko pies na płaskim dachu warknął zcicha, gdy chłopak przyłożył ucho do zaciągniętego pęcherzem okna. Rozpoznał wyraźnie spokojne chrapanie. Dał więc znak ręką. Szybko jak cienie zaczęli się posuwać w poprzek rozłogu. Zdziwiony pies zerwał się i krótko, zaciekle zawył. Krasuski stanął u drzwi, gotów wejść za najmniejszem poruszeniem z wewnątrz i rozmową zabawić mieszkańców. Ale to okazało się i-bytecznem. Nikt nie wyszedł, a towarzysze już znikli w zaroślach. Ruszył ku nim natychmiast uradowany; w tem w głębi ścieżki, przecinć.‘ącej z ukosa las dostrzegł idącego jakuta. Zatrzymał się, świsnął towarzyszom sygnał trwogi, niby na psa. Jakut zobaczył go i przystanął. Czas jakiś przyglądał mu się z daleka, wreszcie poznał go i zbliżył się.
— Kapsie nucza! Co ty tu robisz? — spytał zepsutym rosyjskim żargonem.
— A ty co?
— Ja? Szukam krowy... Może widziałeś ją? Pstra z białą łysiną i złamanym rogiem...
— Widziałem ją... w tamtym końcu doliny...
— Tak, doprawdy? I cóż ona tam robiła? — pytał zdziwiony. — A ty po co tam chodziłeś?
Krasuski spostrzegł, że się trochę złapał.
— Ach idź już, idź — dokąd szedłeś! — krzyknął groźnie. Jakut ociągał się i podejrzliwie zerkał na krzaki. Wtem Siwy, dręczony przez owady, ruszył się i zatupał.
— A to co?
— Kobieta... Mówię ci, już idź...
— Moja?!
— Ależ nie! Skądże? Pójdziesz ty sobie nareszcie, przeklęty krzywy dyable! — wrzasnął chłopiec, postępując krok ku dzikiemu.
Jakut śpiesznie zaczął odchodzić. Już niedaleko jurty zatrzymał się, obejrzał i zrobił znak krzyża.
— Mój boże! Zabić mnie chciał. Ani chybił, moją ukradł krowę... Wyraźnie słyszałem, jak biła kopy--tami... Ale oczy jak u wilka... O jej! Przestrzelił mię na wskroś... Dobrze, że żyję... Udław się moją krzywdą, psie ruski! Uch sie!
Jeszcze raz przeżegnał się i wszedł do jurty.
Był to jedyny człowiek, jakiego spotkali na drodze. Stąd leśną ścieżką już spokojnie poprowadzili konia do gardzieli wąwozu. Wysoka góra z łysym, posępnym wierzchołkiem, do połowy ciemnym borem porosła, kryła jar mocnym cieniem przed promieniami tylko co wzeszłego słońca. Było tam chłodno, wilgotno, więc roje komarów zgęstniały. Znosząc cierpliwie ich ukąszenia, zdjęli z obciążonego konia węzełki » włożyli je na plecy i broń wzięli do ręki. Teraz już mogli iść wolnii:j i nie bać się hałasu. Samuel markotny patrzał na towarzyszy i na spiętrzone w oddali góry.
— Bądźcie pewni, że jeżeli nie zginiemy, wyrwiemy was stąd! — próbował go pocieszyć Niehorski.
— Pewnie roześlą nas za odmowę przysięgi po ułusach.
— I nas by wysłali, gdybyśmy przewlekli...
— Spieszcie się, śpieszcie... Koń nie stoi... komary.
Samuel pożegnał się z nimi bez pocałunków, uściskiem ręki. Tylko Woromna przygarnął do siebie i objął za szyję. Chłopak jednak wyrwał się, gdyż towarzysze już daleko odeszli.
— Zegnaj!...
— Do widzenia! Do widzenia... Uściskaj pozostałych w mieście!
— Nie zapominajcie o nas! Napiszcie, gdy wyrwiecie się na wolność!
— O bądźcie spokojni! Nie zapomnimy, do widzenia!
Uścisnął mu jeszcze raz rękę i pobiegł za towarzyszami. Samuel westchnął.
Dno wąwozu, którym poszli, porastała gęsta, szy-pułkowata, czarna wiklina, splatana na kołtun; mały, błotnisty strumyk szemrał pod nizkiem sklepieniem krzewów, rozlewał się miejscami i tworzył usiane wielkiemi kępami bagniska. Aby uniknąć gąszczów i topielisk, wygnańcy wdarli się na zbocze. Tam Kra-suski z łatwością znalazł starą myśliwską drożynę, którą znał z paru odbytych tu na jarżąbki polowań. Miejscowość tchnęła surowa, posępną dzikością, lecz widocznie była niegdyś uczęszczana. Wędrowcy spotykali co krok zmurszałe że^dziane trójkąty od pułapek na zające, a w jednem miejscu, nad samą dróżką, wisiała ostrzem na dół strzała, znak, że tu jastrzębie lub wrony szczególnie natarczywie — dokuczały myśliwcom, zabierając im złapaną zdobycz. Dalej na sękatym, starym modrzewiu, dostrzegli resztki skóry bydlęcej z rogami i kopytami — szamańską, jakucką ofiarę. Na gałęziach tu i ówdzie wsiały kolorowe strzępki i pęczki białego włosienia. Ale w miarę, jak zagłębiali się w góry, ślady ludzi nikły, drożyna zwężała sie i miejscami zupełnie nawet ginęła pod igli-wem i mchami. Szli coraz wolniej, koń ślizgał się po wilgotnem zboczu. Zwalone pnie zmuszały ich zata-taczać koła. Sęki zaczepiały o juki i siekiera co chwila była w robocie. Pot zlewał czoła zbiegów, komary dręczyły ich, węzełki i broń ciężyły niemiłosiernie. Woronin już nie troszczył się o Siwego, nie bronił go od komarów, koń też nie miał na to czasu, znużony ciężarem juków, wylękły niebezpieczną podróżą po ślizkim gruncie. Żarłoczne owady oblepiły mu ciało, jak pokostem; rzucały się w oczy, wypełniały chrapy, zmuszały parskać i machać głową. Gdy na domiar jeszcze zjadliwe gzy z brzękiem zaczęły przelatać, koń stracił głowę. Rzucał się co chwila na oślep na drzewa, zwalał ładunek, potykał się i omało w przepaść nie staczał. Trzeba go było uspokajać, znowu kulbaczyć, juczyć i zmuszać iść po coraz gorszej, coraz błotnistszej drodze. Las posep ly, niezdrowy, pełen wykrotów i zwałów obstąpił ich ze wszech stron. Wilgotne, przesiąkłe pleśnią powietrze utrudniało oddech. Nogi niepewnie stąpały po grubych kożuchach mchów, pod którymi kryły się często zdradzieckie, pełne wody wgłębienia. Wędrowcy czuli ogromne znużenie i cierpieli bardzo, ale rozumieli, że zatrzymać się jeszcze nie mogą. Wciąż widzieli za soba w szczerbie wąwozu przysnutą gorącym, słonecznym tumanem dolinę DżurJżuja, srebrną wstęgę rzeki, rozróżniali jeziora, nawet domy i złoty krzyż cerkwi, migający wśród ciemnej chmury zieleni. Byli za blizko od ludzi, dym ich ogniska mógł był być dostr zeżony w mieście. Musieli dowlec się choć do pierwszego zakrętu. Zakręt zdawał się być niedaleko, a jednak dobrnęli tam dopiero pod wieczór. Gdy góry zamknęły się za nimi, zrzucili z siebie niezwłocznie ciężary, juki z Siwego. Krasuski ogień rozpalił, inni zaczęli rozwiązywać węzełki, rzeczy rozkładać. Aleksandrów poszedł po wodę. Dym rozpędził dokuczliwe owady, pot ob-sechł, posilili się — mimo to dobry humor nie wracał. Poodparzane plecy paliły ich nieznośnie, zdrętwiałe i pokrwawione nogi kazały z przykrością myśleć o jutrzejszej podróży. A przecież dni takich czekały ich dziesiątki, może setki!
— Przyzwyczaimy się! — pocieszał siebie i innych Niehorski.
— Bvle się pozbyć przeklętych komarów!
— Wyżej wichry wiać powinny, ale tutaj nie ma nadziei — powiedział Krasuski.
W nocy, gdy ucichł i ten lekki wietrzyk, co im towarzyszył — owadów zebrały się takie moce, że lęk ogarnął wędrowców. Był to wodospad żywy, skrzydlaty potok, który spadał im na twarz, zmuszał zamykać uczy, zatykał usta, bił, ciął, łaskotał, doprowadzał do szału, do utraty rozsądku szalonem, rojnem brzęczeniem, podobnem do szmeru płonącego stepu.
— Co nas jutro czeka?! Przeklęta plaga nie puści nas i kroku.
Rozpalili wieniec ogni. Sami usiedli wśród dymu i nieznośnego skwaru i postawili tam Siwego. Ten głowę posępnie opuścił, spłakane oczy powiekami przykrył, dolną wargę zwiesił żałośnie i nic nie jadŁ mimo że Aleksandrów nakosił mu niezgorszej trawy z nad ruczaju. Ludzie nie śmieli nosa wychylić z dymu, bez siatek na głowach. Siatki były to perkalowe worki z małemi włosiennemi, przeźroczystemi okienkami, wszytemi dla twarzy. Utrudniały one oddech do tego stopnia, że użycie ich sprawiało wrażenie pakuł, nabitych do ust. Mimo to zbiegowie musieli wciąż je opuszczać, jeść, pić, nawet spać w siatkach, gdyż utrzymywanie ognia w potrzebnej mierze okazało się zbyt uciążliwem. Całą noc któryś czuwał kolejno j drwa na stosy nosił. Jak tylko dym słabł, komary prześlizgiwały się w smugi wolnego powietrza, lecąc nizko nad ziemią długimi, wązkimi komunikami, a oblę--gająca na zewnątrz chmara, od dymu gęstsza i ciemniejsza, dzikiem, zaciekłem brzęczeniem dodawała jakby swym śmiałym przodownikom odwagi.
Nazajutrz ludzie wstali opuchli, pokrwawieni i niewyspani. Koń stłumionem rżeniem prosił o wodę. On miał również boki zapadłe, oczy krwią nabiegłe i apatyczne spojrzenie. Zdawał się mówić: zabijcie mię! Wiem, że w waszej jestem mocy, ale nie dręczcie mnie I
Poranny wietrzyk osłabił napady skrzydlatych zbójów.
Wygnańcy, pijąc herbatę, naradzali się, jak uniknąć nadal tego piekła. Krasuski, najlepiej obeznany z tajgą, radził wedrzeć się wyżej i pójść łysymi szczytami.
— Tam zawsze wieją wiatry! A po wodę i siano łatwiej zejść jednemu, lub konia sprowadzić, niż tak się tu cały czas męczyć. W rozpadlinach leżeć muszą jeszcze śniegi, przy nich będziem się zatrzymywać i brać wodę.
Poszli za jego poradą. Wejście na szczyt było bardzo przykre. Kopyta konia i nogi podróżników zdzierały co chwila mchy z wilgotnych opok. Siwy kilka krotnie ciężko upadł, a Woronin i Niehorski, słabsi od towarzyszy, przyduszeni swymi tłomokami, ledwie dech złapać mogli. Nawet Aleksandrów z przyjemnością odsapnął, gdy stanęli na krawędzi rzadkiego lasu w pół szczytu i świeży przyjemny wiatr wionął im z gór w twarze.
Do wierzchołka było jeszcze daleko. Nie potrzebowali zresztą tam się koniecznie wdzierać. Komary już tutaj dokuczały stosunkowo mało. Sprawdzili za pomocą kompasu, że zaokrąglenie góry zachodni przybiera kierunek, z lekkiem odchyleniem ku północy, co odpowiadało prawie ich planom.
— Czy trochę na północ, czy trochę na południe, to nie ma dla nas wielkiego znaczenia. Najważniejsza, aby w jak najkrótszym czasie jak najwięcej zrobić drogi i utonąć... w górach — dowodził Niehorski.
— Zawsze lepiej iść po górze z tamtej strony wąwozu — zauważył Woronin.
— Dlaczego?
— Bo ona odchyla się na południe, a to zbliża.
Krasuski rozśmiał się.
— Obie one połączą się u źródeł rzeczki, dokąd i my zajdziemy.
Poszli dalej wzdłuż krawędzi lasu, lękając się zbyt oddalić od paliwa, wody i trawy. Droga była gorsza niż wczoraj. Kamienne osypki zachowały tu pod mchami ostre krawędzie, które przez cienką podeszwę jakuckiego obuwia uwierały jak gwoździe nogi wędrowców. Szli miejscami jak po żarzących węglach. Siwy często potykał się i więził w niebezpiecznych dziurach kopyta, mimo to, niedręczony przez owady, szedł znacznie weselej niż dnia poprzedniego. To dodawało zbiegom otuchy i kazało zapominać o własnych bólach. Pod wieczór dolina zaczęła się mocno zwężać, lasy rzednieć, karleć i opadać coraz niżej na-zboczach. Noc, choć wiatr osłabł, spędzili spokojnie. Wybrali na nocleg miejsce dość wyniosłe, otwarte, gdzie ich trochę zawsze owiewało. Naznosili tu drew, trawy, przy sutym ogniu wyspali się, najedli i Siwego nakarmili do syta. Dalej las rósł tylko na dnie wąwozu wzdłuż potoku. Wątła nić jego czepiała się czas jakiś wysepek urodzajnej ziemi, nikła, znów pojawiała, aż wreszcie zakończyła szeregiem pojedynczych drzew chorych, krzywych, karłowatych z suchymi, obłama-nymi czubami. W końcu zostały tylko zarośla czarnej, kołtunowatej wikliny i małe łączki ślicznej, górskiej murawy. Między stromemi ścianami omszonych opok wiatr leciał z szalonym impetem. Komarów ani śladu nie było. Podczas obiadu Siwy, poraź pierwszy puszczony luzem, wytarzał się, wyparskał, aż zahuczało od echa, odbitego wśród skał. Potem zaczął wybrednie przeglądać zawartość łączki, a wędrowcy obsiedli ogień, nad którym powiesili na drążku imbryk i kociołek. Czuliby się wcale nieźle, gdyby nie na-brzękłe, pokrwawione, owrzodziałe nogi, oraz konieczność niesienia dalej swych węzełków.
— Ach te węzełki! One nas zgubią, uduszą... Mają zalety, ale tylko w obozowisku: zawierają suchary, to prawda! Ale w drodze dobre są tylko jako memento; cisną jak stryczki i nie pozwalają zapomnieć, że wciąż jeszcze jesteś w państwie rosyjskiem; po trzecie... hm! Co po trzecie znaleźć na ich obronę? Chyba to, że z ich pomocą i tu można prześledzić wpływ ekonomicznego podłoża. Gdybyśmy mieli drugiego konia, nie mielibyśmy węzełków i mielibyśmy dobry humor... — rozważał żartobliwie Niehorski, grzejąc rozzute stopy u ognia, co naśladowali inni. m
— Ba! Gdyby każdy miał po koniu, to mielibyśmy prócz tego całe pięty.
— I ucieczka — napewno by się udała! Bylibyśmy stąd o sto wiorst co najmniej.
— I teraz uda się. Musi się udać!
Nikt nie zaprzeczył, lecz wszyscy 1 mimowoli spojrzeli w stronę, gdzie potężny węzeł skał nagich, starych, spiętrzonych, niby zwój stężałych obłoków zatykał wąwóz.
Od tego obozowiska wygnańcy musieli iść dalej dnem wąwozu, zawalonem skalnem rumowiskiem. Strumyk znikł wśród odłamu skał i tylko szmer lejącej się pod głazami wody zdradzał, że płynie ukryty głęboko w szczelinach. Roślinność wątła i rzadka zginęła bez śladu w nawale kamieni. Gdy trafili na niedużą łączkę, Aleksandrów, przewidując, że jest ostatnią, uparł się, żeby tu nocować. Jeden z nich miał pójść na zwiady do samej przełęczy. Krasuski ofiarował się to zrobić. Gdy wrócił, opowiedział, że o wiorstę drogi od nich wąwóz zamyka stroma, nie do przebycia opoka. Tylko po długich poszukiwaniach odkrył za fałdami skał „coś w rodzaju wejścia“.
Nic wdzierał się tam, gdyż właściwie nie mieli wyboru i aby pójść dalej musieli przejść tamtędy. W nocy wiatr zmienił się w wichurę. Pod jego uderzeniami kamienie wyły, jak zgraje chłostanych psów. Tumany ostrego kurzu leciały ze szczelin. Z trudnością stąpali pod wiatr po dużych, gładkich taflach, rozsypanych tu i ówdzie, jak bezładne, olbrzymie gruzy; koń niekiedy na jeden głaz czterema wstępował nogami i bał się ruszyć z miejsca. Aby skłonić go do zejścia, musieli go zwykle długo głaskać, szturgać, a on zerkał zakrwawionemi oczami w bok, w dół, przed siebie i widzhł w koło tylko ostre zręby gła zów, grożące mu kalectwem lub śmiercią. Wygnańcy rozumieli, że strata konia byłaby końcem ucieczki, starali się więc go podpierać, zdejmowali zeń juki. Ale była to bardzo nieudolna, bardzO| licha pomoc. Wiatr o mało ich samych z nóg nie zwalał, a pora* nione podeszwy ledwie czepiały się głazów. Koń zwy kle po niejakim oporze robił niespodzianego susa i przebywał przeszkodę. Poznali wielką odwagę, zmyśl-ność i zręczność zwierzęcia, nauczyli się je szanować i cenić. Wreszcie po wielu trudach dobrnęli wędrowcy do końca kotliny, gdzie wkoło wznosiły się ściany prostopadłe jak cembrowina studni. Dno zalegało brudne i usiane kamieniami pole lodowe. Ruczaj wypływał z pod niego z łagodnym szelestem.
„Coś w rodzaju wejścia“, owe „fałdy skał“ okazały się tak strome, że o wprowadzeniu na nie objuczonego konia marzyć nie było podobna. Rozkulba-czyli Siwego i puścili go skubać rzadkie Wytryski traw, ziół i krzaczków ze szpar skalnych. Woronin zajął się gotowaniem obiadu, a pozostali z wielkim mozołem windowali do góry juki.
Wązki, skalisty grzebień przełęczy, na którą się wdarli, łączył gromadę gór, po zboczu których szli z początku podróży, z inną gromadą, leżącą w głębi, bardziej potężną, bardziej sfalowaną i nad wyraz posępną. Nic tam nie było widać prócz łysych, omszonych szczytów i rzędów szarych chmur, nizko nad nimi płynących.
Bardzo się więc ucieszyli wędrowcy, gdy spostrzegli po drugiej stronie górskiego węzła przepaścisty wąwóz, podobny do tego, jakim się tu dostali. Tam też leżało u podnóża pole lodowe i z pod niego wypływała rzeczułka. Mogli więc spodziewać się paszy dla Siwego i drew na ognisko. Kompas wskazywał, że wąwóz idzie na nachód, lecz ma lekkie odchylenie ku południowi. Zafrasowało to trochę wszystkich, ale nie mieli wyboru.
— Owszem — dowodził Woronin — przypuszczam, że to dobrze. Tam było na północ, a tu na południe, więc się wyrówna.
Na przełęczy dął tak gwałtowny i zimny wiatr, żę ich nawskroś przestrzelił. Pośpieszyli więc spuścić się na dół. Juki znieśli bez trudu, ale z koniem mieli kłopot. Musieli go miejscami spuszczać na sznurach, jak barana. Gdy zeszli na dół, byli tak zmęczeni, że byliby zanocowali natychmiast, gdyby tu znaleźć mogli choć szczyptę pokarmu dla Siwego. Lecz wąwóz okazał się jałowym, jak bruk miejski. Musieli więc konia objuczyć i spuścić się po złomach i osypiskach jeszcze dobre dwie wiorsty niżej.
Nazajutrz około południa dotarli do lasów. Tu znowu komary zmusiły ich wedrzeć się na’łyse zbocza. Wiatr dmuchał niekiedy tak słabo, że w cieniu zarośli owady wyrajały się.za nimi w kształcie ciemnych chmur. Na wysokościach było znów ślizko i kamienie urażały nieznośnie nogi. Szli długo po potwornym, wilgotnym garbie kamiennym i podobne garby mieli dokoła, a w dole wciąż szumiał strumyk i słabo kołysały się lasy. Myśleli już, że tak będzie wiecznie, wtem na zakręcie otworzył się niespodzianie rozległy, wspaniały widok. Była to obszerna dolina, porosła ciemnymi lasami, przerżnięta rzeką. Po jałowych skałach i ocienionych, zatęchłych kotlinach wydała się im cudną jak fata morgana. Słońce zalewało ją potokami światła, a nad nią wisiał bezmiar niebieskiego powietrza; oddzielne knieje i ostępy odrzynały się deli-katnemi liniami zębatych granic. A tu i ówdzie wśród puszcz błyszczały, jak drogie perły w szmaragdowej oprawie, krople bladych jezior.
— Co to jest? — pytał zdumiony Niehorski. — Czyżby to był już jeden z dopływów Leny?
— Nie, to Dżurdżuj — odpowiedział spokojnie AleKsandrow. — Trzeba wracać!
— Dżurdżuj?! Zwaryowałeś?!
— Wcale nie! Pochylcie głowy, a zobaczycie, jak lołyska tam nad rzeką cerkiewny krzyż.
Bez trudu przekonali się, że miał racyę i zaczęli natychmiast poznawać okolice. Był to żart dla ich zbolałych nóg za okrutny. Gdy cofnąwszy się za załom, założyli obozowisko, długo siedzieli chmurni u ognia.
— Niema rady! Trzeba słuchać kompasu bez żadnych zboczeń i udogodnień — powiedział wreszcie Niehorski.
— Nie wszędzie można iść prosto. Lękam się, że podobna omyłka powtórzy się nieraz. Mapa nie daje żadnych wskazówek — mówił Krasuski, pochylony nad rozłożoną na ziemi mapą.
— Cóż robić! Musimy iść.
Kładąc się spać, wszyscy wzdychali i tylko Siwy wyrażał raźnem parskaniem wielkie zadowolenie z obfitości znalezionej paszy.
Nazajutrz wrócili na przełęcz i skierowali się ku tym górom, „nad wyraz posępnym“. Wejście na nie nie okazało się zbyt uciążliwem; owszem było łatwiejsze niż podróż po skalnych ruinach. Przedstawiały one wysoko nad poziom morza wzniesioną górską krainę o falistości łagodnej. Otwarte doliny zapadały się tam i potoczyste garby wznosiły z kolei tyleż prawie, co sąsiednie. Lecz zaledwie parę tych fałd kamiennych zamknęło się za wędrowcami i znikły ślady „Jarów i rzecznych dolin, lęk ich ogarnął. Zrozumieli,, że mają przed sobą całe ogromne, zbałwanione morze kamienne, powleczone niby kożuchem jednostajną, brudno-zieloną powłoką mchów. Nigdzie drzewka, krzewu, nigdzie kawałeczka szmaragdowej zieleni i nigdzie wody. Wzdęte szeregi wzgórz i mchy, mchy bez końca, za temi wzgórzami nowe ich szeregi i znowu mchy i mchy... Cisza, gdyż nawet wiatr nie szumiał, nie mając o co potrącać w polocie. Pustka, gdyż nawet ptak tu nie załatał, nie spodziewając się żeru. I słońce wschodziło jak nad oceanem — czerwono i rzucało od wzdętych fal ziemi długie, blade cienie na wklęsłości. I chmury płynące wlokły pod sobą bez przeszkód swoje odbicia po tych pustyniach. Nie miał tylko ten kamienny ocean kojącego duszę ruchu swego wodnego współbrata. Więc serca wędrowców uciskał zimny niepokój, gdy spoglądali w dal na połamaną linię horyzontu i blado-błękitne niebo, rozpostarte nad nieprzejrzaną, szarą martwotą. A czy wchodzili, czy spuszczali się z wzgórz, mchy obślizgiwały się z pod ich nóg, obnażając lodowe podścielisko. Obuwie rozmokłe od wilgoci plątało im się około stóp, niby wstrętne szmaty. We dnie paliło ich. słońce, a w nocy drżeli od chłodu. A gdy wiatr choć na chwilę ucichał, chmary komarów napadały na nich niezwłocznie, pojawiając się niewiadomo skąd i nie mieli się już czem przed nimi bronić, bo mchy i wilgotna wiklina nie paliły się wcale. Tydzień błąkali się po tej górskiej tundrze, jak w strasznej malignie bez wody i prawie bez ognia. Pod koniec szli już bez zapału, stąpali jak lunatycy, zaczarowani tajemnym rozkazem. Czy długo to pdtrwa? Czy starczy im sił? Kiedyż nareszcie zaszumią dokoła nich wesołe lasy i oni zanurzą spękane usta w zimnej, czystej wodzie? Do tej wody tęsknili tak, jak w biegunowe noce tęsknili do słońca, gdyż cały czas nie mieli innej prócz cuchnącej mchami i błotem, na którą trafiali po drodze w małych wybojach, lub którą zbierali troskliwie w studzienkach, umyśln e w czasie noclegu kopanych. Siwy nie miał paszy, jadł wszystko: gałązki wikliny, nawet liszajniki, lecz wychódł jak szkielet. Zaczął się co krok pomykać, padać, parę razy pokrwawił sobie mordę, kolana, ’ zębów o mało nie wybił. Mieli do wyboru: albo im padnie, albo muszą mu juków ulżyć i obciążyć swoje. węzełki.
— Przejrzyjmy rzeczy. Wyrzućmy wszystko zbyteczne. Może dzień, dwa, nie więcej jeszcze iść trzeba będzie, — a tam trafimy na rozdział wód i spuścimy się w doliny rzek, płynących do Leny — pokVzepiał ich Niehorski, lecz unikał patrzeć na nich.
Mężna, piękna twarz Krasuskiego stała się tak małą i tak ciemną jak dziób orła. Silna, spokojna postać Aleksandrowa zgarbiła się, nogi jego stąpałv z zaciekłym uporem, jakby ziemię chciały od siebie odepchnąć, a czarno, poblakłe oczy Woronina raziły towarzyszy jak sztylety, milczącem, zamkniętem w sobie cierpieniem. Chłopak nigdy się nie skarżył, ale we śnie jęczał. Słyszał to nieraz Niehorski, gdyż mało spał, mało jadł i czuł, że żyje tylko dlatego, że płonie. Gdy nazajutrz ładowali ujęte Siwemu ciężary w swe worki podróżne, zabrał Niehorski cichaczem część Woronina i podzielił ją z Krasuskim. Lecz gdy dźwignął, zrozumiał, że sam nie wytrzyma, że dziś pewnie padnie. Szedł coraz wolniej, coraz częściej obślizgiwał się i padał na kolana i dłonie. Mimo to gniewał się, gdy na niego czekali.
— Idźcie! Czego się oglądacie?! Doczekacie się mnie na noclegu. Znajdę was po śladach... nie bójcie się... Tu przecież nikogo niema prócz nas!
Ucieczka 9 129
Aleksandrów i Krasuski, których wychudłe twarze nabrzmiały i żyły napełniły się krwią tętniącą, powątpiewająco spoglądali na siebie. Słońce paliło jak w Saharze i chmura czerwonej krwi nieraz przepływała im przed oczami.
— Trzeba, żebyś oddał część pakunku. Włożymy na Siwego. Nic mu się nie stanie od paru funtów — nastawali na Niehorskiego.
— Jeszcze czego! Proszę was, dajcie mi pokój!
Postanowili, wbrew jego woli, odebrać mu ciężar w czasie. Lecz, gdy odeszli, a on długo nie zjawiał się na wzgórku, Krasuski złożył rzeczy i ruszył po* niego. Znalazł go na pochyłości, leżącego twarzą do ziemi-Worek przygniatał mu plecy, drżące w bolesnym skurczu. Nie był omdlały, gdyż niecierpliwie poruszył się na odgłos kroków.
— Co tobie? — spytał Krasuski, przysiadając obok towarzysza i usiłując mu worek z pleców odczepić.
— Nie rusz!
— Wstań! Co ci? Pakunek za ciężki! Wziąłeś nad siły, mówiłem ci. Nie martw się. Cóżeś ty winien, żeś od nas słabszy?!
— Ach zostaw mię! Ja chcę tu zostać... Weź rzeczy i idź! Idź... już sobie... niech mię wilki zjedzą...
— Nie bądź dziwakiem, podnieś się!
W tej chwili duszący kaszel wstrząsnął Niehor-skim.
Gdy Krasuski go za ramiona porwał i posadził, koralowa struga krwi popłynęła choremu z ust, a łzy z oczu.
— Widzisz! Umieram... Rzućcie mię... Zawiniłem... Przebaczcie!... Nie ujrzę... Polski...
Krasuski wyskoczył na wzgórek i krzyknął na towarzyszy.
Ozdoba Dżurdżuja, jezioro, leżące po jego środku, brzydką uosiło nazwę. Okoliczni krajowcy przezwali je uszczypliwie, już po założeniu miasteczka „Morzem Nawozu“ i nazwa ta przylgnęła do niego. Była słuszną, lecz sądzić o tem pozwalał tylko zapach i znajomość miejskich zwyczajów. Na pozór jeziorko było ładne, wydawało się czyste, a w pogodne dnie nawet lustrzane. Śmiecie i nieczystości ginęły dla oka pod cienką warstewką wody. Obłoki, niebo, dalekie góry, zielone brzegi, wywrócone odbicia domów tworzyły prześliczne, barwne otoczę na czarnym jej puklerzu. Kobiety wiedziały, że w tym puklerzu można nawet dostrzedz, nie podnosząc głowy, kto się po ulicy zbliża z tej 1ub owej strony.
Dzień był pogodny. Pani nauczycielowa siedziała przy otwarłem oknie z robótką w ręku i śpiewała cieniutkim sopranem:
Z parostatku dym się snuje,
Serce zgadło blizką zdradę!
Albo, miły się otruję.
Albo, jutro z tobą jadę!
Wtem urwała i niezmiernie pilnie szyć zaczęła. Nauczyciel, który chodził zamaszyście w głębi pokoju, zatrzymał się i spojrzał na ulicę. Zdradzieckie „Morze Nawozu“ powiedziało mu niezwłocznie, że niedaleko na brzegu stoi figura mężi zyzny w szarej bluzie, pod-pasanej jakuckim, srebrnym pasem. Twarzy nie po znawał w niewyraźnem odbiciu, ale dostrzegł cylinder. A ie cy linder miał w Dżurdżuju jeden tylko Denizow, więc nauczyciel, niezmiernie zaciekawiony, z rozdę-temi nożdrzami czekał co dalej będzie. Figura nie ruszała biała szyja jego żony, pochylona nad ro botą też się nie ruszała. Za to piersi jej tak falowały gwałtownie, że spoczywające na nich szury paciorków szeleściły, jakby je kto przesypywał w dłoniach. Trwało to jednak za długo na obyczaje Dżurdżuja i zniecierpliwiony pedagog wychylił przez okno głowę, aby przekonać się, co mogło figurę zatrzymać. Figura natychmiast go spostrzegła i ukłoniła się grzecznie.
— Co pan tam robisz, panie Denizow? Co takiego?...
— Psy! LMaża pan: psy!
Wskazał na przeciwny brzeg jeziora, gdzie stała jurta Aleksandrowa. Gromadka kosmatych psów szarpała tam coś zażarcie, a po chwili z rozbitego okna wyskoczył jeszcze jeden z jakimś przedmiotem w pysku.
— Dawno uważam, się tam nie pali... Ma pozór zupełnej pustki, a teraz... jak pan uważa?
— Mówili coś o jęczmieniu, że za rzeką orzą grunta obrane.


— He he! Wolne żarty! Myślę, że ten jęczmień źle się skończy dla naszego „pompadura“. Będą zmiany, będą zmiany! Wiem ja coś! Czy pan przypuszcza, że taki Aleksandrów albo Niehorski zdolni są zachwycać się tak długo chłopską robotą?
— Dlaczego nie? Krasuski wykształcony, a jest przecie kowalem.
— Kowalem?! Mój panie, wiemy, co on kuje. Wykręt. Rozpustnik, kobieciarz... Kowalka jego, to potrzask na nasze kobiety, wybieg, żeby do niego miały możność chodzić. Wiemy, wiemy... pierścionki, kolczyki, broszki, różne reparacye... Ale inne są jego dochody. Mówił mi Gałka, że widział krowę...
Nie skończył jednak ciekawej opowieści szanowny pan Denizow, gdyż ujrzał przed sobą... widmo. Miało płonące jak pochodnie oczy i twarz wyschłą, zczer niałą jak dziób orła. Na plecach wisiała mu dubeltówka, a u boku nóż. Widmo nie słyszało nic pewnie, łecz przeszło mimo z taką szybkością i rozmachem, że choć zdawało się na nich nie patrzeć, pan Deni-zow pośpiesznie zdjął swój śliczny cylinder i długo go nad głową trzymał.
— Widział pan? Wszedł do Samuela. Biegnę do isprawnika, do widzenia!
Przyjaciele rozeszli się, każdy niosąc nowinę w różne strony.
Wieczorem miasteczko było niezmiernie poruszone wieścią, że z za rzeki pojawili się znowu wygnańcy i przynieśli Niehorskiego na noszach. Czerewin pobiegł do towarzyszy. 1 — Chory?! A co! Chcieli być mędrsi od mego dziadka. Umyślili siać na górach... Mają teraz jęczmień. Ho, ho! Ziemia nasza to twarda sztuka! To ziemia sybirska, a nie rosyjska! — tryumfował Warłaam Warłaamowicz
Humor isprawnika udrazu się polepszył. Zapowiedział na przyszłą niedzielę wielką „bibę“, a do chorego posłał kozaka z zapytaniem, czy nie trzeba chiny.
Za to pomocnik spuścił nos na kwintę.
— Jakże oni uciekli, kiedy są?! Głupi ten Kozłow, zawsze mnie wplącze w jakąś historyę! — rozmyślał on melancholijnie o swym ostatnim donosie, który znowu okazał się fałszywym. „A to pech!“
Koniec tomu pierwszego. 1
ROMANS
Mdły blask dżdżystego dnia ledwie rozświetlał wnętrze jurty Aleksandrowa. Ogołocona ze sprzętów t naczyń, zużytych na ucieczkę, wydawała się jeszcze uboższą i niepozorniejszą. Ciemne ściany z okrąglaków chyliły się posępnie nad nizkiemi ławami, obrzucając wszystko brudnym półcieniem. Papier, zastępujący rozbite szkło w-oknach, mokry, szarpany p: zez wicher kłapał głucho i dokuczliwie. Siwe smugi dymu, wyrzucanego coraz przeciągiem z komina, wieszały się u czarnego pułapu, niby osady chmur przesiąkłe z na-zewnątrz.
Wygnańcy jedli obiad w milczeniu. Ciszę przerywało jedynie łagodne stukanie drewnianych łyżek 0 dno misy. Krasuski pierwszy obtarł wąsy i wstał, Aleksandrów sięgnął po kapciuch i fajeczkę.
— Dlaczego m.ęsa nie jecie?! Ja też jeść nie będę... Dość tego! Zdrów jestem. Żadnych przywilejów! — — wybuchnął zgryźliwie Niehorski.
Nic sie odrzekli, lecz mimowoli spojrzeli z uk )sa na trupio-bladą twarz mówiącego.
— Muszę już iść... Wkrótce zmierzchnie się! — bąknął półgłosem Krasuski.
— A herbata?! Dałbyś dziś spokój, taka szaruga, nic nie zabijesz — zauważył Aleksandrów.
— Herbatę mi zostawcie: wypiję, kiedy przyjdę!
Kiwnął im głową, czapkę futrzaną na uszy nacisnął 1 wyszedł. Brudna, ociekła od długiej pluchoły <mie ścina tuliła się na wzgórkach dokoła jeziora, jak stado zmokłych kuropatw. Piwne, mętne fale „Morza Nawozu“ senne chlustały na obślizłe brzegi. W dali nizko-płynęły ołowiane chmury, siały deszcz, a pod niemi tłukł się czarny las, zczochrany przez wichry i na wpół już z liści odarty.
— Nic nie zabijesz!... rozmyślał z dąsem Kra-suski. — Nie lubię przepowiedni. Głupie to i tj Iko humor psuje. A co, jeżeli istotnie nic nie zabiję?! Zapasy wyczerpane... Znów prosić Czerewina, albo Arkanowych... Napewno mnie poślą.. Och, nie lib.ę tego, nie lubi^... Wszyscy prócz nich przymieramy z głodu... „Obce Mocarstwa“ udają, że coś jeszcze mają, ale już zaostrzyły im się nosy... Ten znowu chory; doktór kazał mu jeść mięso, a mięsa w mia-: steczku niema na lekarstwo. Trzebaby całą krowę albo cielę kupić, a o tem ani marzyć... Muszę więc coś upolować, choć jedną sztukę... My, zdrowi, opędzimy się grzybami i herbatą... Nie pójdę do Arkanowych... za żadne skarby...
Podniósł kołnierz i zapuści! się w nasiąkłe wodą zarośla. Strugi dżdżu polały się nań natychmiast z trąconych gałęzi. Przemógł pierwsze przykre wrażenie i darł się śmiało przez gęstwinę, iuż nie zwracając uwagi na wodę i sęki; broń jei lyrie chował starannie pod połą kubraka. Ruch rozgrzał go, a polowanie zajęło i odpędziło precz posępne troski. Obchodził po kolei jeziora, czaił się wśród szuwarów, skakał po kępach przez bagna, pełzał w gąszczach i długo nieraz z wyciągniętą szyją, cały naprężony jak struna napięta, smagany przez deszcz i wicher, nasłuchiwał,, czy nie ozwie się gdzie czasem kwakanie żerujących kaczek wśród mami otu płaszczącej dokoła wody i sie-potu szarugi.
Daremnie: wiatr tylko gwizdał na rozmaite toiiy w miotliskach drzew i krzewów. Czworonogi pocho>-wały się w norach, prżeziębłe ptactwo zaszyło, się w travyach. Za to wszędzie wśród żółtej leśnej ściółki i pociemniałych od wilgoci mchów świeciła moc grayr bów. Nikt ich nie zbierał, były więc między nimi i stare, ledwie dźwigające na krzywych nóżkach swe nadmiernie wyrosłe kapelusze, były i młodziuchne, co nie zdołały się jeszcze wydobyć z przepuklin ziemi. A wszystkie miały smakowitą powierzchwność, czerepy lśniące się od zdrowia i zadowolenia z zimnych,, chroniących je przed robactwem dżdżów.
Krasuski zebrał sporą ilość młodych grzybów da chusty.
Choć był pewien, że dziś nic ponad to w’ lesie nie znajdzie, choć zziąbł i przemókł, nie śpieszył się do domu, nie chcąc spotkać z Eugenią, która o zmroku zwykła była ich odwiedzać. Z początku, gdy Niehorski niebezpiecznie był chory, towarzysze przychodzili często i przesiadywali po całych dniach, ale następnie, gdy groza śmierci już minęła, a została tylko nędza i tęsknota, stosunki ochłodzone ucieczką, zeszły — zwslna do niezbędnych. Jedynie Eugenia dotrwała do końca, przynosząc codzień na chwilkę w swej wdzięcznej postaci, w złotych włosach, w błękitnych oczach, w głosie śpiewnym i giętkim, w ułożeniu wytwornem odblask innego życia.
Gdy Krasuski mokry i zabłocony wszedł do jurty, właśnie siedziała pochylona nad stołem i słuchała opowiadania Niehorskiego. Pewnie mówili o nim, gdyż podniosła na młodzieńca szczególnie przyjazne spojrzenie, a Niehorski uciął nagle wpół zdania.
— A co? Daremnie trudziłeś się! Siadaj, samowar jeszcze ciepły.
Krasuski, chmurny, ukłonił się zdaleka Eugenii, położył ostrożnie grzyby na półce i poszedł do drugiego pokoju zmienić swą przemokłą świtę.
Niehorski dorzucił węgli do samowara.
— Czy pójdziesz dziś do warsztatu? Zostałbyś fepiej.w domu... Wichura taka leje jak z cebra!
— Muszę. Obiecałem na jutro skończyć zamówienia.
— Zaczekam na pana, pan pozwoli, zanim pan skończy herbatę. Chciałabym, abyś mię odprowadził. Tfik ślizko! — wtrąciła Eugenia.
Istotnie było ślizko i ciemno, i wiatr z nóg zbijał na błotnistych pochyłościach ulic, ale wszystko to t>ie było nowiną dla tej zręcznej, silnej i śmiałej ko-bietty. Krasuski domyślał się, że chodzi jej o coś innego. — Serce drgnęło w nim boleśnie i radośnie.
— — Pewnie przyniosła coś, czego nie śmie oddać Niehorskiemu. Aleksandrowa niema, więc mnie chce wsunąć... A może chce się o coś rozpytać? — uspokajał się w myśli. Wbrew dowodzeniu jednak bolesny niepokój ogarniał go coraz silniej.
W pochyleniu głowy, jakiem młodzieniec wyraził zgodę na propozycyę towarzyszenia, Eugenia bez trudu 7auważyła cień niechęci, jakąś niezrozumiałą względem siebie ostrość i surowość. Gdy więc znaleźli się sami w ciemnej ulicy, sieczeni przez deszcz i wir.her, zamiast przyjąć podaną sobie rękę, spytała:
— Spostrzegam ze zdziwieniem, że pan się wciąż na mnie dąsa. Niech pan szczerze powie, czem i kiedy go obraziłam, gdyż mogę upewnić pana, że zrobiłam to niei ozmyślnie.
—.Niech pani nie zważa... na moje., dziwactwa — odrzekł chłopak zmienionym głosem. — Ten głos wydałby go napewno, gdyby nie porywy wiatru, które równie dobrze mogły tłumić i rwać dźwięki.
— Niech pan przyzna się, że przykrość pantł sprawia obecna ze mną przechadzka... Nie lubi pan nas... filistrów... Musiałam jednak pogadać z panem na osobności, aby uniknąć przykrych... nieporozumień. Jak pan pamięta, mąż powiedział, że nie uważa itonia, któregoście nam chcieli zwrócić, za swoją własność. On został wykreślony z naszego budżetu i nie jest nam potrzebny. Ale obywatele miasteczka innego są zdania. Ktoś widocznie im powiedział, że koń do nas należy...
— To myśmy powiedzieli. Onegdaj przychodził“ jakut z zapytaniem, czy nie sprzedamy konia. Odesłaliśmy go do pani męża...
— Istotnie był dzisiaj jakut i pytał, wiele żądamy za konia. Pewnie ten sam. Chwalił konia i dawał sześćdziesiąt rubli. Powiadają, że dobra to dla Dżur-dżuja cena. Otóż gdybyśmy wiedzieli, że koń panom już napewno potrzebny nie będzie, tobyśmy go sprzedali i pieniądze wam oddali... Zdaje się, żeby się... przydały. Wstrzymała nas obawa, że powzięliście jakie świeże projekta, i że nowego konia trudno będzie kupić wobec rozbudzonej czujności policyi...
— Czy pani pytała się Niehorskiego?
— Nie, nie pytałam się. Z góry wiem, iż poradzi konia sprzedać i pieniędzy wziąć] nie zechce. Bardzo z nim obecnie trudno o tych rzeczach rozmawiać. Taki stał się jakiś podejrzliwy i... nadczuły. Wiem jednocześnie, że nie przestaje marzyć. Dziś jeszcze mówił mi, że ucieczka możebna, że nie udała się jedynie z braku środków. Chciałam poradzić się Aleksandrowa, jak w tym wypadku postąpić... Bądź co bądź, on jest z was najrozsądniejszy i najlepszy jako towarzysz... Nie ma wcale ani tej dumy waszej, która tak utrudnia wszelkie materyalne z wami.stosunki. ani zakorzenionych przesądów posiadaczy... Moje, twoje... jego... Gdy tymczasem wszystko należy się tym, co w danej chwili bardziej potrzebują... Czy nie tak?! Czy pan nie podzieliłbyś się z towarzyszem, gdybyś miał wypadkiem na razie więcej od niego? Niech więc mi pan powie szczerze, jak towarzyszowi, jak siostrze: czy koń wam potrzebny? Czy macie jakie zamiary i czy przyjmiecie pieniądze, gdy konia sprzedamy... Muszę mieć zaraz odpowiedź, bo jakut ma przyjść jutro rano...
Krasuski milczał zmięszany.
— Pan nie odpowiada... — ciągnęła nieśmiało. — Pan mi pewnie nie ufa. A wie pan, że ja bardzo często myślę o was... Zal mi was, strasznie mi was za!. Już poznałam wygnanie i rozumiem, co musicie cierpieć, wy, coście przebyli tu już lat tyle... Żeby wyzwolić was z tego grobu, gotowa jestem... gotowi jesteśmy z mężem — poprawiła się — na wszelkie ofiary. Niewiele możemy, ale zawsze... sześćdziesiąt rubli nie tak wielka znów suma... Zresztą chodzi głównie o konia... Przyznajcie się, że knujecie coś nowego. Niehorski mówił mi, że jeden koń to mało, że aby udała się ucieczka, potrzebny koń dla każdego z was. A więc cztery konie!... Może się uda i tyle zdobyć... w ostatecznym razie dwa, trzy... zawsze to lepsze niż jeden albo nic... Powiadają, że pan, panie Krasuski, z Aleksandrowym doskonale dajecie sobie radę w borach nawet bez konia... Powiem więc mężowi, żeby zostawił konia... na wszelki wypadek! Niech pan się przyzna, że pan to już w żadnym razie nie... zrezygnował.
Rozśmiała się.
— Gdybym miała siły jak pan albo skrzydła, poleciałabym, niech mi pan wierzy, wszystkichbym zabrała!...
— Pani ogromnie... dobra! — odrzekł Krasuski z dziwnym smutkiem w głosie. — Pani zgadła: musze uciekać, koniecznie muszę! I... ucieknę! Dla mnie niema innego wyjścia... Ale nie na tym koniu!...
— Widzi pan, jaki pan zawsze niedobry! Spostrzegam ze zdziwieniem, że pan tego konia uważa za coś wstrętnego, za jakąś obrzydliwość! Tymczasem on niczyj. — On należy do tego, kto chce uciekać. Czyż pieniądze wydane nań są nasze? Czyż własną zarobiliśmy je pracą? Pan może wróci do ludzi i stokroć wypłaci je, pracując dla oswobodzenia tych, którzy je stworzyli... Ach, mój Boże: ileż wielkich słów dla tak błahej rzeczy... Więc dobrze! Więc to już załatwione: powiem mężowi, żeby nie sprzedawał. Onby nigdy nie sprzedał, gdyby nie to, że chce się trzymać na uboczu od wszelkich awantur... Ma nadzieję, że mu skrócą tu pobyt...
Westchnęła i zamyśliła się. Szli czas jakiś w milczeniu.
— Do widzenia!... Dziękuję bardzo panu... Zdaje się, że pan tutaj skręca... Oto dróżka do kuźni... 1 do nas stąd blizko...
Wyciągnęła doń rękę i uścisnęła mu dłoń mocno i długo.
— Niech mąż pani postąpi, jak uważa za słuszne. Nteeh nie krępuje się obietnicą dla nas. Radzę konia sprzedać, ale... nie teraz. Obecnie koń potrzebny jest Janowi. Jan wozi siano. A kupcy na tego konia zawsze się znajdą, bo koń dobry. Zle się tylko stało, iż powiedzieliśmy, że to koń państwa: w razie czego policya istotnie może się do państwa przyczepić. Dlatego radzę stanowczo poczekać trochę i konia sprzedać...
Rozmawiali, stojąc na rozdrożu, wreszcie Krasuski pożegnał Eugenię; a ta szybko ‘ poszła ku domowi. Po niejakim czasie młodzieniec dopędził ją.
— Niech mąż pani sprzeda konia, choćby — jutro. Namyśliłem się... Niech sprzeda niezwłocznie... My nie będziemy korzystali ani z pieniędzy, ani z konia...
— wyrzekł zdyszanym głosem.
Nim zdążyła zapytać, co to znaczy, ukłonił się i zniknął w ciemnościach. Zamyślona weszła na schodki, potem do sionki. Odwilgłe drzwi cicho obróciły się na zawiasach. Mąż siedział w fotelu przed stołem, gdzie zwykle pisał i pracował. Okapana łojowa świeca rzucała słabe, żółtawe światło na grudy papierów i książek. Na lewo pod ścianą siedział Samuel, na prawo Czerewin.
— Aha, zapomniałem, że pan teraz znajduje się w okresie twórczym i uznaje jedynie... statystykę! żartował Samuel.
Arkanów zmarszczył brwi...
— Co to znaczy jedynie... Nie rozumiem pana! Kiedyż to powiedziałem panu, co uznaję, a czego nie uznaję?! Owszem: przekonań moich nie zmieniłem bynajmniej, ale... każdy owoc jest dobry w odpowiednim czasie.,.
— Słusznie! Chwalę!... Teraz właśnie z działań najlepsza pora na... mnożenie!... 1 zdaje się, panie Arkanów, że pan robisz, co możesz. Żona pana bardzo schudła, rozśmiał się Czerewin.
Arkanów też się uśmiechnął, chciał coś odrzec,, ale spostrzegł Eugenię i rozmowa urwała się. . — Nareszcie! Co tak długo!?
Młoda kobieta, dotknięta doktorskim żartem, milczała i witając się, minęła Czerewina spojrzeniem.
— Co to pani taka nadąsana? Samowar gorący. małżonek własnoręcznie go nastawił. Pozostało pani zaparzyć herbatę i dać nam co przekąsić!...
Eugenia zapaliła świecę i odeszła w głąb domu. Samuel wstał i poszedł za nią.
— Pani pozwoli, że jej poświecę!
— Dziękuję! Niepotrzebnie się pan trudzi.
— Byłem przed chwilą u isprawnika! — dodał cicho.
— Czy wzywał? O konia pewnie pytał?!
— Właśnie. Pytał, czy to prawda, że państwo sprzedali konia jakutowi, bo sam chciał kupić. — Uważa pani!? Po co mu koń? Ma dwa... Przypuszczam, że i jakut zmyślony i reszta... Coś się domyślają i cała intryga uknuta w celu wybadania prawdy i odebrania konia.
— Cóż na to mąż? Mówił mu pan?
— Powiedziałem, że sprzedamy! — krzyknął Arkanów z drugiego pokoju.
— Koń potrzebny panu Janowi. Zwozi siano. Doglądał konia rok cały prawie. Uważam za niewłaściwe odbierać mu go teraz. Niechby go przetrzymał do wiosny.
— Wolę mu dać parę rubli na najem innego, niż czekać aż konia skonfiskują i do nas się przyczepią. Jestem pewny, że zwąchali prawdę i lada chwila wybuchnie śledztwo. Nadomiar, ci donkiszoci mieli tyle dowcipu, iż powiedzieli, że koń do mnie należy...
— To istotnie była niedorzeczność... — zgodził się
Czerewin. I
Eugenia postawiła z gniewem na stół filiżankę.
— Zawsze pan straszy bez powodu mego męża. Skąd znowu śledztwo? Wszyscy obecnie są na miejscach, w górach ich nikt nie widział. Mogły więc pozostać tylko domysły. A na domysły rady niema. Skoro dojdziemy do upragnionego przez pana stopnia
Ucieczka 145 >. ostrożności i przewidywania, to własnego zaczniemy wystrzegać się cienia...
— O jakiej ostrożności i wystrzeganiu mówisz Eugenio? Nie byłem nigdy tchórzem i nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób! — wybuchnął Arkanów. Rozumiem narażać się, kiedy jest za co, ale tu... te fantazye, te romantyczne partie plaisir... „Ach, tak tęsknię, tak tęsknię, że nie mogę wytrzymać, więc robię głupstwo, a inni niech z narażeniem życia mię ratują“!... — przedrzeźniał głos Niehorskiego...
— Mogę was upewnić, panowie, że słonoby się nam dostało, gdyby ich złapano, lub gdyby uszli zupełnie. Sądząc z tego, co sobie pozwalał ostatnimi czasy przed ich powrotem Kozłow...
— O tym Kozłowie opowiem panom zabawną historyjkę... — zaczął Samuel w zamiarze sprowadzenia rozmowy na inne tory. Wchodzę4 do Policyi, słyszę krzyk. Kozłow stoi u drzwi drżący i blady, a ispra-wnik grozi mu pięścią i wymyśla. Wtem przewija się koło nich ze stosem książek Denizow. Jedną z nich upuścił i schylił się, aby ją podnieść. W jednej chwili Kozłow, który, jak wiecie, jest „emiryakiem“, jak go utnie dłonią między łopatki. Denizow potoczył się, a Kozłow przeraził do reszty. Pobladł, jak płótno, ręce i wargi mu drżą, bełkoce; „tu... tu... tu...“ Ispra-wnik zanosi się od śmiechu, a ze jego przykładem cała kancelaryav „Bierzcie go... rozstrzelać go... powiesić go!...“ krzyczy, a Kozłow powtarza tymsamym głosem: Bierzcie go! rozstrzelać! powiesić! „Kogo?“ pyta isprawnik. „Kogo?“ powtarza Kozłow. Słowem scena, jak“\ dość często można oglądać w szynku u Tasa...
— Sto pociech niekiedy z tymi „emiryakami“ — pochwycił Czerewin. — Naprzykład stary Wissaryon, namiętny myśliwy. Trzeba widzieć, jak strzela. Po każdym wystrzale broń na ziemię rzuca i z pięć minut dokoła niej chudzi, kwokcząc jak kura... Dzieci gromadami za nimi biegają i wyprawiają istne tańce cietrzewi z uciechy, on z niemi w kole podskakuje i powtarza, co mu każą.
Zaczęły się opowiadania o „emiryakach”, które Czerewin zakończył naukowym rozbiorem przyczyn tej choroby i wyleczeniem, co o niej napisano. Obiecywał, że z czasem i on zrobi użytek z zebranych na miejscu materyałów.
Choć opowiadania te były miejscami dowcipne, Arkanów zauważył, że zasępiona Eugenia nie uśmiechnęła się ani razu. Więc gdy gościa odeszli, zamknął za nimi drzwi na haczyk, wrócił i ukląkł u jej nóg na ziemi.
— Cóż? Dusza odleciała i jeszcze jej niema?! Pani gniewa się, pani nienawidzi! I za co 1? Czy byliśmy niegrzeczni!? Doprawdy!? Ale bo pani zaraz nas posądza o różne brzydkie rzeczy. Pani chyba nas przestaje kochać! — Pani nas porzuca na długie godziny, a my jesteśmy zazdrośni. — Serce nas boli, gdy nie widzimy jei długo. — Nikt pani nigdy tak kochać nie będzie, jak my, o nikt! Nit-ch pani nam da rączkę...
Próbował ująć ją za rękę i ku sobie przyciągnąć, ale Eugenia odsunęła się odeń.
— Smuci mię, Artemiuszu, że nie zawsze jesteś takim, jakimbym widzieć cię pragnęła...
Arkanów wstał.
— To jest jakim?...
Wiem, że jesteś dobrym i uczynnym, ale czasem z powodu błahego drobiazgu unosisz się, wybuchasz. Ty sam nie uważasz, jak stopniowo stajesz się zbyt ostrożnym, zbyt przewidującym, podejrzliwym i zarazem arbitralnym... słowa uwagi zrobić sobie nie pozwalasz. Ale ja wszystko widzę i każdy pyłek na tobie mię boli. — Dlaczego teraz upierasz się przy sprzedaży konia? Nie sądzę, abyś się bał głupich podejrzeń. Na to jesteś za rozumny... Wprost, przyznaj,. żal ci sześćdziesięciu rubli. Lękasz się, że nam nie starczy, że trzeba będzie coś odjąć z naszych wygód... Nie dla siebie, ale dla mnie, wiem o tem, dbasz o te drobnostki. Lecz gdybyś ty wiedział, co tam za nędza?...
— Cóż, znowu cię prosili o co? Zaczynam tych ludzi uważać wprost za niegodziwców. Gdyby byli na tyle porządni, za jakich chcą uchodzić, mężnie znosiliby następstwa swych omyłek. A tak co? Objadają Czerewina, wpędzili w długi Samuela i Piętrowa... Niema dnia, abyś ty coś im nie poniosła...
— Ależ oni nie prosżą... Sama zmuszam ich nie-ledwie przemocą przyjąć cośkolwiek od czasu do czasu.
— Te, te, te!... Nie proszą, ale jedzą!... Łatwo być bohaterem za cudze pieniądze.... Cała ta ucieczka jest to, widzę, jakaś szacherka, jakieś mydlenie oczu... A w gruncie rzeczy... wyzysk!
— Arty, zastanów się! Co ty mówisz?... Obwiniasz lekkomyślnie ludzi, których nie znasz. Ty u nich prawie że nie bywasz. A sądy wydajesz tak ostre. Upewniam cię, że to są ludzie wysokiej prawości.... szlachetne, poczciwe, ogniste serca...
— Słowem — doskoriałości! Nie chodzę i chodzić nie mam zamiaru!... 1 tobie czas przestać to robić! Niehorski zdrów. Staje się to nakoniec nieprzy-zwoitem, dnia nie możesz przeżyć, żeby ich nie odwiedzić!... I któryż to z nich taki prawy i szlache tny magnes?... Czy może wszyscy?... Nichorski trup... Ten drąg, pali, spluwa i nie gada... Pozostaje więc ten gładysz, lalkowaty, ślusarski czeladnik.
Eugenia wstała, usta jej drżały.
— Nie przypuszczałam nigdy...
— Nie przypuszczałaś... bardzo dobre! Ale od jutra bezemnie proszę tam nie chodzić! Wolę, żebyś pani nie przypuszczała, niżbym miał z czasem panią albo siebie zabić...
Zaczął chodzić gniewnie po pokoju. Eugenia odeszła do okna. Daleko wśród ciemności migało światełko z tamtej strony jeziora. Eugenia poznała, że to pali się w warsztacie Krasuskiego.
Szlachetna, energiczna twarz chłopca, pochylona nad robotą, stanęła przed nią jak żywa. „Lalkowaty, ślusarski czeladnik... lalkowaty, ślusi irski czeladnik”... powtarzała z goryczą wyrazy męża. Nagle poczuła jakby mglistą przepaść, otwierającą się pomiędzy swoją przeszłością i teraźniejszością.
— Słuchaj! Arty — zwróciła się przerażona do męża — dlaczego tak mówisz?... Dlaczego duszę mi krwawisz? Czym dała ci kiedykolwiek choć cień powodu? Powiedz, czego chcesz?
— Nie wiem! — odrzekł z bólem tłumionym.
Chwilę milczała i chodziła wzdłuż po pokoju. On stał odwrócony twarzą do okna.
— Arty!... — rzekła wreszcie cicho, podchodząc ku niemu. — Nie lękam się wygnania, chłodu, głodu, niedostatku. Ostrzegano mię, straszono tem aż zanadto, kiedym za tobą... Jestem gotowa na wszystko, na wszystko... Wszystko podzielę z tobą... O bądź tylko dobry, szlachetny, bądź jak dawniej!
— I wszystko to, byle koń został? — przerwał żar tobliwie. Ależ zostanie, zostanie!... Uspokój się miła, złota moja!...
Ukląkł, chwycił ją w objęcia, ściskał i pieścił. Opierała się, dopóki nie spostrzegła, że ból wilgoci mu źrenice, wtedy pochyliła się ku niemu i łzy ich zmięszały się razem.
Ale gdy mąż usnął i została sama znużona i wyczerpana, ogarnął ją dziwny wstyd i upokorzenie.
— To już raz drugi... Czuję, że w ten sposób nic się nie zmieni... Co począć... o Boże!... Co począć?...
— rozmyślała, zapadając w ciężki, niespokojny sen.
II.
Koń nie został sprzedany. Arkanów powiedział kupującym, że pomylili się, że koń nie do niego należy i odesłał ich do Aleksandrowa. Isprawnik nie odważył się zwrócić w tą stronę i sprawa przycichła. Lecz od dnia tego pani Arkanów przestała odwiedzać trzech przyjaciół. Natomiast pojawił się u nich kilkakroć jej mąż i uprzejmie zaprosił wszystkich, aby przychodzili od czasu do czasu do nich na herbatę.
— U nas zbierać się będzie najdogodniej. Mamy obszerny pokój i duży samowar! — tłomaczył się.
Aleksandrów był na tych zebraniach kilkakroć, Niehorski przyzwyczaił się i chodził na każde zebranie. Samuel zaciągnął tam parę razy Woronina, który po powrocie z ucieczki popadł w dziwną odrętwiałość, przestał się myć., czesać i cały czas na wpół ubrany, bosy, spędzał na ławie w półzmroku, śpiąc lub czytając. Na wizytę musiał, rozumie się, przyodziać się, co uczynił z wielką niechęcią, a za trzecim razem uparł się i wręcz odmówił...
— Po co pójdę? Słowa, słowa, słowa... Słyszałem ich nie mało!
Nie bywali tam wcale Krasuski i Pietrow.
— Nienawidzę terrorystów! — odrzekł ten ostatni z brutalną otwartością, gdy go zapytał o to Samuel. — Pchnęli Rosyę na zdradliwe tory! Uniemożebnili wszelką inną działalność... Odciągnęli siły od poważnej pracy, rewolucyjnej krzykliwą powierzchowną agitacyą... Są źródłem reakcyi i prześladowań... Gubią setki złotych serc... Nienawidzę ich... Nie jestem w stanie słuchać spokojnie ich dowodzeń. Ich teorye to rozpusta myśli!
Nie chodził więc, ale Gliksberga posyłał i starannie wypytywał go, co się u Arkanowych działo. Znowu mieszkali razem, gdyż patryotyzmu kozaka Jakuszkowa starczyło zaledwie na dwa miesiące, a potem, gdy nikt nie najmował pokoju, znowu go oddał wygnańcom. i
Lecz Gliksberg pod wpływem toczonych u Arkanowych rozpraw zacząi się emancypować.
— Wiesz co, Pietrow, zaczynam przypuszczać, że umiarkowana agitacya... przy umiejętnie prowadzonej propagandzie mogłaby czasami dać niezłe rezultaty... Rozumie sir, że grunt propaganda. Ale ogromnie trudno jedno od drugiego odgraniczyć... powiedz mi, naprzykład, czy rozklejanie proklamacyi jest propagandą, czy agitacyą... Przypuszczam, że umiarkowana, powtarzam u-miar-ko-wa-na...
— U-miar-ko-wa-an!... Przypuszczasz?... No i przypuszczaj... — odciąfPietrow, obrócił się tyłem do przyjaciela i cały dzień się doń nie oazywał. Gliksberg tego wieczora nie poszedł do Arkanowych, ale ponieważ Pietrow i nazajutrz doń się nie odzywał, więc trzeciego dnia dał się skusić Samuelowi i znikł o zmroku.
— Prowadzimy i propagandę i agitacyę w samym nieprzyjacielskim obozie... I z dobrym, zdaje się, skutkiem... — zwierzał się Samuel Niehorskiemu. — A to będzie figiel, gdy pewnego pięknego poranku Gliksberg przebudzi się terrorystą i powie to Piotrowowi. Widowisko warte zbawienia! A na to.Jzie! Biedny Gliksberg musi słuchać Arkanowa, bo kocha się w Arkanowej... W dyskusyi musi robić mu ustępsl wa z tego samego ppwodu. Na własne uszy słyszałem, jak się wynurzał do niej, że u Spencera, Milla, Marksa, Lassala, Comte’a, Kanta, Duhringa i pozostałych socyologów. ekonomistów można znaleść dowody na poparcie teroru!... w pewnych, ale tylko w pewnych razach!
— Istotnie się kocha? Biedaczysko. A skąd ty to wiesz?
— O, ja mam rysie oczy! A może ty się nie kochasz?
— Ja?! Nie! — odrzekł poważnie Niehorski. — Wszyocyście, widzę potracili głowy. Czem to się skończy?!
— Dla niektórych to się skończy... parą sonetów!
— z przykrym uśmiechem odpowiedział Samuel. — Ale „Obce mocarstwa“ w łeb wezmą i w łeb wezmą rozmaite projekta... Doktór zastanie umiarkowań-szym oportunistą... Wogóle zagraża nam wewnętrzna rewolucya. Nic nie mam przeciwko temu. Taka nuda, że z samej rozpaczy zakochać się mcżna. A kobieta i ładna, i słodka, i zajmująca, i poetyczna, jak blask księżyca, iak zapach jaśminu... Rok życiabym teraz oddał za gałązkę tego kwiatu!
Niehorski nie odpowiadał, patrzał przed siebie wzrokiem, który nie widział otoczenia, życie całe tymczasem przesuwało się przed nim.
— Ja już... nie marzę!... Żywy trup jestem. I Wo-ronin także!...
Upłynęło dni kilka, ale mimo że Pietrow zaczął z Gliksbergiem po dawnemu gadać, nie doczekał się odeń sprawozdań z wizyt wieczornych. Gliksberg miał minę tajemniczą i jakąś... niezależną. Więc zaniepokojony przyjaciel nie wytrzymał i razu jednego gdy zebrani u Arkanowych wesoło gawędzili, popijając hebatę, drzwi otwarły się i na progu stanął niespodzianie szczupły, wysoki, po chłopsku ostrzyżony Pietrow. Ukłonił się i zdjął okulary, mgłą zaszłe od zimna. Gospodarz i gospodyni zerwali się i uprzejmie podeszli ku niemu.
— Nareszczie! Nareszcie!... Witamy! Proszę tutaj... Dziś pan będziesz bohaterem dnia!
Bohater dnia był trochę zmieszany i nerwowo gładził swoją kozią bródkę. Nie patrzał ani na Gliks-berga, ani na Samuela, ale chrząkał, jakby znać dając, że gotów jest do opozycyi i że właściwie po to jedynie przyszedł. Lecz opozycya skończyła się. na chrząkaniu, gdyż Arkanów jego projekty natychmiast przeniknął, spoglądał coraz na gościa śmiejącemi oczyma i... milczał. Piętrowa niezmiernie gniewały te świdrujące spojrzenia i możeby wybuchnął, gdyby nie pani Arkanowa, która, chcąc przyjść z pomocą towarzyszowi i wyprowadzić go z zakłopotania, zwróciła się prosząco do Samuela.
— Niech pan przeczyta to, co pan obiecał!
— Nic nie obiecywałem, nie pamiętam... — bronił się ten.
— Obiecałeś, obiecałeś, nie wykręcaj się«. — wmię-szał się Niehorski.
— Ha, trudno! choć nie obiecywałem, ale skoro wszyscy twierdzicie, muszę ustąpić, bo nie mam świadków! — zgodził się wreszcie Samuel.
Wstał, ale zamiast oczekiwanej deklamacyi, niespodzianie dla wszystkich zanucił stłumionym tenorem: Od Sewilli do Grenady Rozbrzmiewają serenady,
Dźwięczą struny, brzęczą szpady Od Sewilli do Grenady...
Płyną pieśni, płynie krew Pod oknami pięknych dziew...
„Kiedyż, kiedyż świt nastanie,
Jasnych, wielkich dni zaranie, l popłyną dla wolności.
Jak płynęły dla miłości,
Wasza krew i pieśń:!“
„Nam nie cięży już niewola,
Pokonała nas niedola,
Szkoda pieśni dla miłości,
Szkoda życia dla wolności.
Wszystko proch i pleśń!“
Od Sewilli do Grenady Spią w księżycu zamki, sady,
Milczą struny, drzemią szpady,
Tylko szumią rzek kaskady Jednostajną smutną pieśń:
„Wszystko proch i pleśń!“...Smętna melodya dawno umilkła, a wygnańcy siedzieli w głębokiej ciszy, zastygli bez ruchu. Wreszcie Arkanów wstał, przeszedł się z opuszczoną na piersi lwią głową i wyrzekł z teatralnym gestem.
— Tak źle nie jest. Jeszcze jesteśmy w stanie oddać życie... dla wolności!
Nikt mu nie odpowiedział, ale wszczęły się poką-tne szmery i rozmowy. Pietrow, który dawno nie słyszał śpiewu i nie widział tylu ludzi zebranych razem, był wzruszony najmocniej, w gardle go łaskotało i łzy zwilżyły mu oczy bez żadnego powodu. Nie czuł już nienawiści dla nikogo, nawet dla tych zbójów „terrorystów“... Wstał więc i rzekł głuchym głosem:
— Panowie, proszę o głos!...
— PssytL. Pietrow ma głos!...
— Panowie, towarzysze!... Prześladowani przez wspólnego wroga, doświadczając jednakowych cierpień... w tym zapomianym przez Bogfi kącie... Jed-nem słowem... ludzie, którzy podzielają okropności wygnania i w dodatku... pozbawieni są ojczyzny, możności pracy i... pogrążeni w środowisko, z którem ich nic nie łączy, gdzie brak najelementarniejszych składników duszy... i... nareszcie... ee... tego...
Uciął zmieszany, ale po chwili podniósł głowę i dodał zwykłym głosem, z miłym, dziecinnym uśmiechem.
— Panowie, proponuję, abyśmy przystąpili do wypracowania takiego programu, któryby wszystkie partje połączył...
— Brawo. Pietrow!... Górą propagandziści!
Rozległy się szumne oklaski, a najgłośniej klaskali gospodarstwo. Pietrow zachmurzył się.
— Powiedziałem wcale nie żartem!
— Ależ owszem! — „ wyrzekła Eugenia, zbliżając się doń z przyjaznym uśmiechem. — Całem sercem podtrzymuję propozycyę pana. Oddawna boleję nad dziwnym i smutnym rozbratem wygnańców. Przecież wszyscy jesteśmy braćmi z pojęć i dążeń...
— O tak, ale... w bardzo ogólnych zarysach... dorzucił Arkanów.
Wszczął się’ gwar, nad którym chwilowo zapanował głos Niehorskiego.
—...W każdym razie przypuszczam, iż wszystkich nas łączy pragnienie wolności...
—...O tyle o ile łączą ludzi wspólne... senne marzenia!... — odciął Arkanów.
— Dlaczego senne marzenia?!
— To nie odpowiedź... W ten sposób nic nie podobna rozwiązać...
— Owszem, zacząć trzeba od rzeczy najogólniejszych — zabrzmiały głosy.
— Przepraszam, ale wydało mi się, że chodzi tu o najzwyklejsze towarzyskie stosunki, stosunki powszechnie przyjęte, które pozwalają obcować nawet z Gawryłą Gawryłyczem... — starał się przekrzyczeć innych Czerewin.
— rNawet... z policyą! — szepnął Niehorski.
— Tego nie powiedziałem.
— Ale... robię! — szepnął ktoś z kąta.
Czerewin poczerwieniał.
— Za pozwoleniem, jeżeli zaczniemy od osobistych docinków, to do niczego nie dojdziemy! Więc chcielibyście panowie, abym dla głupich przesądów zaniechał praktyki, porzucił chorych i szpital?
— My nic nie chcemy... Owszem pij pan i graj sobie w karty w dalszym ciągu z isprawnikiem, oraz inną hołotą. Następnie przepisuj olej, oraz inne specya, ile ci się żywnie podoba, wszelkim... wątpliwym chorym. Rzeczywiście chorzy przyszliby do pana, nawet gdybyś pan stronił od dżurdżujskiej czeredy. W każdym razie przykre położenie, na które się pan tak często uskarża, może służyć doskonałym przykładem, do czego prowadzi oportunizm!... — dowodził Niehorski.
— Ależ wy ich wcale nie znacie. Palcem mi ruszyć nie pozwolą, skoro zerwę z nimi. Każdego chorego, co się mnie poradzi, isprawnik posadzi do kozy... Rozumujecie, jak małe dzieci...
— Rozumujemy jak ludzie, którzy w obronie ludzkiej godności poszli na wygnanie...
— Piękna godność: cofnąć się od wszystkiego, założyć ręce i zerwać z ludźmi... Łatwo zostać świętym... w osamotnieniu.
— Trudno, jeżeli niema innej drogi...
Znowu zawrzało jak w ulu.
— Pozwólcie, panowie!...
— Proszę o głos...
— Co to jest!? To nic!... To pusty dźwięk! Tonie dowód!...
Daremnie wołał wielkim głosem Gliksberg:
— Panowie, panowie, uciszcie się!... Proponuję parlamentarny wprowadzić regulamin. Niech każdy mówi z osobna i po kolei...
— Proszę o głos!...
Nikt go nie słuchał. Każdy mówił do sąsiada, a właściwie niesłuchany przez nikogo, wypowiadał głośno uwagi, nagromadzone we własnej głowie w czasie długich samotnych rozmyślań. Wreszcie mówcy zmęczyli się, ucichli i zaczęli szukać czapek. Program, godzący wszystkie partye i tym razem jak zawsze, nie przyszedł do skutku. Po obradujących pozostał w pokoju jedynie nieład, kłęby tytoniowego dymu w powietrzu, zapałki i okurki papierosów na ziemi, oraz brudne szklanki od herbaty na stole.
Eugenia po wyjściu gości zabrała się niezwłocznie do robienia porządku, otworzyła ’ drzwi do sieni, aby przewietrzyć mieszkanie, zamiotła podłogę i zaczęła myć naczynia. Arkanów chodził szerokimi krokami po izbie.
— Wcale przyzwoity jour-fixe! — wyrzekł wreszcie z niechcenia ziewając. — Niegorzej niż w stolicy. Wszystko było: śpiewy, spory, nawet... flirt! Ale strasznie to się powtarza. Te same żarty, te same dowcipy., te same rozumowania... czcze, jałowe frazesy... Chyba, że Pietrow na czas jakiś Wniesie rozmaitość. Wszyscy już byli, nie możemy już nikogo oczekiwać. Woronin nie przyjdzie napewno. Niewielka zresztą strata; ten gnije już za życia.
Krasuskiego nie wspomniał umyślnie i spojrzał badawczo na żonę. Lecz uspokoił się wnet, gdyż twarz Eugenii była wciąż smutna lecz spokojna. Poszedł do niej, objął ją wpół i pociągnął z sobą w swej przechadzce po pokoju.
— Wszystko proch i pleśń — nucił półgłosem.
— Wiesz, Genia, niczego tak gorąco nie pragnę teraz, jak dziecięcia. Przyznaję: mniej dla siebie niż dla ciebie. Ja, bo mam swą naukę: gdy pogrążę się w swoich księgach, czuję, jak spokój napełnia mi duszę. W więzieniu, czy na wygnaniu — wszędzie zachowuje swój urok, wszędzie przenosi umysł do innego, czystego świata, dokąd nie mają dostępu małostkowe troski.
Eugenia łagodnie usunęła jego rękę. Był tak zajęty swemi myślami, że nie zauważył tego. Zatrzymał się przy fotelu i oparł na nim rękę.
— Niehorski drwi sobie, że obrałem statystykę, ale wszakże to cyfry najdobitniej przemawiają do ludzi.
— On nie drwi ze statystyki, tylko twierdzi, że w Dżurdżuju nie można studyować poważnie — zauważyła Eugenia.
— Tego nie rozumiem! Sprowadziłem sobie mnóstwo książek. Chcę uczyć się, kuć oręż, aby kiedyś stanąć do boju w pełnem uzbrojeniu. Być może wypadnie nam tu zostać lata całe, więc trzeba’ myśleć o tem, aby zużyć czas pożytecznie. Kamień spadł by mi z serca, gdybyśmy mieli dzieci. Ja zawsze będę bardzo zajęty i obawiam się, że ty wtedy będziesz czuła się nadto samotną.
— Rozumiem twoje życzenie, Arty — odparła z westchnieniem. — Lecz dziecko tu, w tych warunkach grozi wszak wielkiem niebezpieczeństwem. Może... pozostałoby tu na wieki?!...
Spojrzała na niego swemi wielkiemi mebieskiemi oczyma. Nie dał jej skończyć i zamknął usta pocałunkiem.
— A tak pragnę wrócić do ojczyzny! Chociażby kiedyś po długich latach!... — dodała szeptem.
III.
Po deszczach w pierwszej połowie jesieni nastały jasne, suche mroźne dnie. Błota pokryły się cienką warstwą lodu; na jeziorach brzegi poczęiy zamarzać. W nocy szron biały pokrywał ziemię. Pod mroźnymi pocałunkami znikła pozorna jednostajność zielonej gęstwy lasu i cała jego różnolitość ukazała się w bezmiernym przepychu żółtych, rudych i purpurowych plam i pasów. Łąki, lasy i gaje pachniały miodem i uwiędłem zielem, winem, doji załemi jagodami i mchem. Komary i muchy znikły i wszędzie unosiły się w powietrzu długie, cieniutkie, lipkie nici babiego lata. Ziemia obeschła i zrudziałe trawy pokurczyły się; gdzieniegdzie pod murawą ukazywały się suche, twarde szlaki, jak żyły i ścięgna zwi ^dłego ciała, występujące pod obwisłą skórą. Nadszedł czas przechadzek i mieszkańcy Dżurdżuja kwapili się użyć w bród tej przyjemności.
Krasuski co dnia widział z okna swego wa^s^tatu panie, dążące w towa-zystwie mężów, lub przyjaci śłek w kierunku rzeki, zwykłego celu wycieczek. Niekiedy też szły same, w towarzystwie tylko małych dzie-wczątek, którym przypadła w udziale rola przyzwo-itek. Wtedy ciekawi sąsiedzi niechybnie wyglądali za niemi, czy nie widać gdzie kawalera, który udaje, że dąży w inną drogę.
Krasuski patrzył tęsknie w błękitną’, przeźroczystą dal, gdzie błyszczały lazurowe zwierciadła dalekich jezior. Lecz zbliżał się szybko czas polotu kaczek, więc czekała go robota śpieszna, gdyż strzelby myśliwych dżurdżujskich wiecznie potrzebowały naprawy. Musiał pracować pilnie, gdyż inaczej naraziłby sobie amatorów polowania, a prócz tego chodziło o wyzyskanie okazyi, gdyż i ta robota, jak wszystkie inne w Dżurdżuju, miała okresy nagłego wzrostu, poczem następował zupełny zastój. Tylko kiedy spostrzegł panią Arkanów, brał strzelbę i znikał na czas jakiś, pomimo pilnej roboty. Musiał zmęczyć się wędrówką, odetchnąć świeżem powietrzem lasu, zaczerpnąć nowych wrażeń, aby uśmierzyć burzę, jaka coraz z nową siłą wybuchała w jego duszy.
— Byłem nieostrożny, och, jak nieostrożny... Cóż pocznę teraz? — pytał samego siebie i starał się odwrócić oczy od wszystkiego, co mogło mu przypomnieć drogą postać. Lecz widział ją wszędzie: czerwone głogi przypominały mu jej usta, niebo błękitne — oczy, smukłe brzozy, kołysane przez wiatr — jej postać gibką. Lecz było mu lepiej w puszczy niż wśród ludzi. Często przesiadywał ze strzelbą na kolanie do późnej nocy nad jeziorem, czekał na przelot ptactwa, zapatrzony w purpurowy odblask zorzy zamierającej w ciemnej toni, gwiazd migocących, w czarne cienie drzew i krzewów. Wsłuchiwał się w zamierające w przestrzeni odgłosy, w poszum suchy sitowia,. które poruszane wiatrem szeptało, jak gdyby ktoś bardzo dobry i mądry czytał z wielkiej starej księgi, wzdychał i przewracał pożółkłe karty. Wtedy młodzieniec przestawał myśleć i pragnąć, czuł, jak zamiera w nim wszystko, jak pierś oddycha w nim ciszej. Zmrok gęsty zapadał, wchłaniał w siebie wszystko, tylko gwiazdy, rozsiane w bezmiernej dali, migotały bladem światłem.
— I takiem oto będzie życie moje, dopóki nie stanę się starą, zwiędłą mumią! — szeptał zgo zkniały i szedł z powrotem do swojej pustej, znienawidzonej chaty.
Pewnego wieczora napotkał towarzyszy, którzy wyszli popatrzeć na księżyc, odbijający się w rzece. Chciał ich ominąć, lecz otoczyli go i nie puścili.
— Nie dziwaczyłbyś! Chodź, rozpalimy ognisko, upieczemy kartofli i zgotujemy szaszłyk...
Dał się namówić. W pobliżu tego miejsca, gdzie w czasie ucieczki chcieli przeprawić konia, rozłożyli teraz wielkie ognisko. Mussia, Czerewin, Samuel, Gliks-berg, Pietrnw, nawet Arkanów próbowali przeskakiwać, jak w sobótkę, przez płomień. Eugenia klaskała w ręce i śmiała się z nich, gdy krztusili się dymem i osmalali brody. Krasuski nie chciał z początku brać udziału w harcach, gdyż było mu niemiło popisywać się zręcznością. Lecz naparty przez „obce mocarstwa“ przesadził płomienie i miło mu było, że młoda pani teraz nie śmiała się. Aleksandrów leżał na wznak w piasku, palił fajeczkę i mrużył rozkosznie oczy. Niehorski tylko patrzył ponuro w ogień i zdawał się nie słyszeć, ani widzieć, co się dzieje dokoła nifgo.
— Cóż, zawsze o tem samem? Dajże pan pokój 1 Zyj oto jak my! — zagadnął go Czerewin. 11
Ucieczka 161
Uśmiech bolesny przewinął się po twarzy wygnańca.
— Zapomnij pan, kim jesteś... i żyj tak jak ja! — odparł z goryczą.
— Znowu sprzeczka? Kto się ośmieli wszczynać poważne rozprawy nie dostanie kartofli.
— Słusznie! Nie dać kartofli! — wołali rozbawieni towarzysze.
— Ot, pan zapewne nie wiele robisz sobie z teo-ryi! Jesteś dzielny, skaczesz jak jeleń. Słyszałem, jaki siłacz z pana. Bierzesz życie, jakiem jest!... Szczęśliwy człowiek z pana! — chwalił Arkanów chytrze Kra-suskiego. — Czemuż to pan nigdy nas nie’odwiedzisz? Zajdź-że pan kiedy! Mam zamiar przeczytać w tych dniach swój referat o prawie undulacyj, które przejawiają się w zjawiskach społecznych.
— Owszem, przyjdę! — mruknął Krasuski i klęknął obok Eugenii, pomagając jej krajać mięso w kawałki i nadziać je na patyczki, żeby upiec szaszłyk.
Do późnej nocy bawili się i śpiewali nad rzeką wygnańcy. Głosy ich, to pojedyncze i rozsiane, to chóralne, zrzeszone i gwarne, mięszały się z pluskiem rzeki, z trzaskaniem ognia, z szmerem lasów i płynęły, hen, w dal, gdzie grał na falach senny blask miesiąca, gdzie zimne opary wieszały się u ciemnych, urwistych brzegów...
IV.
W parę dni potem Arkanów obwieścił, że będzie czytał zapowiedziany referat i prosił towarzyszy, aby zebrali się wcześniej.
Krasuski, choć obiecał, że przyjdzie, nie śpieszył się bynajmniej. Noc powlokła mieszkanie jego grubym zmrokiem, wśród którego świeciło jedynie okno, pełne miesięcznego blasku. Świecy nie zapalał, aby nie zwabić którego z idących mimo towarzyszy, i cicho leżał na łóżku, śmiejąc się w duchu ze swego figla, pewny, że mu się uda, że zebranie odbędzie się bez niego; gdy wtem stuknęły drzw i rozległ się głos Niehor-skiego.
— Cóż to, Krasuski? Nie idziesz? Arkanów pomyśli, że go się boisz... Musisz iść!... Dziś niewykłe zebranie, dziś będzie bit wa... Bardzo mi chodzi o to, żebyś był... Zaczynają nas lekceważyć... A codo ciebie, to ten jegomość przypuszcza, że ponieważ mało mówisz, więc wcale nie myślisz!
— Niech przypuszcza!...
— Rozumie się, gdyby chodziło wyłącznie o am-bicyę, ale tu rozgrywa się znacznie poważniejsza stawka. Ty usunąłeś się ostatnimi czasy od naszego życia i nie wiesz o zmianach, jakie zaszły. Ten jegomość wraz z Czerewinem utworzyli coś w rodzaju dwuprzymierza, wypracowali program „konserw« >wa-nia sił... dla wielkiej przyszłości“, propagują zbliżenie się z Dżurdżujskimi obywatelami, t. j. w rzeczywistości z policyą, z wyzyskiwaczami i szubrawcami.... z wszyst-kiem tem, na czem opiera się to, z czem walczyliśmy niegdyś. Mówią o koniecznych formalnych ustępstwach, o „grze w karty dla stosunków“, o „piciu wódki dla celów wyższych i idealnych“... o „pracy“ t. j. handlu z krajowcami, bo prócz ogrodu i warsztatu, które już mamy, nie wiem, co moglibyśmy tu jeszcze założyć... Gdyby nie opór Eugenii, dawnoby już swe projekty wprowadzili w życie. Ponieważ jej wprost złamać się im nie dało, więc zyskują sobie zwolenników, licząc, że ustąpi, skoro będą mieli większość wygnańców za sobą. Ale... dudki! Do tej pory ucierałem się z nimi potrochu, dziś dam walną bitwę. Musisz iść... Będę miał więcej ognia, skoro wszyscy tam będziemy razem. Wstąpimy do Woronina... Może się chłopak trochę’ rozrusza... Może to istotnie początek końca!... Może znów wśród nas zakwitnie ruch, życie... Ach, jakże bardzo potrzebną jest zmiana, wypadek jakiś.j. Pogrążamy się w sen, w zgubny sen! Chodź już, chodź!...
Wyprowadził go nieledwie za rękę i to samo uczynił z Wuroninem.
Gdy weszli we trzech do mieszkania Arkanowych, gospodarz już czytał Przestał i, nie ruszając się z miejsca, czekał, aż się uciszą szmery powitań i przesuwanie krzesc-łc-k. Obrazili go swojem spóźnieniem, więc niechętnie w krótkich wyrazach powtórzył początek.
— Zarzuty dysputę proszę odłożyć do końca!
Czytał płynnym, spokojnym, trochę monotonnym głosem i bardzo był wrażliwy na najmniejszy głos lub ruch, zaraz głowę do góry podnosił i czekał. A gdy pani Arkanów wyszła pocichutku na palcach do sąsiedniego pokoju, aby nalać po drugiej szklance herbaty przybyłym, krzyknął zgryźliwie:
— Zeniu, ty, widzę, nie słuchasz!?
— Owszem! Słyszę d( iskonale.
Samuel spojrzał ironicznie na siedzącego obok Niehorskiego.
— Czy bodziesz oponował?... Radzę zabić go milczeniem. W przeciwnym razie zabijesz nas wszystkich, uśniemy snem nieprzespanym... — napisał na skrawku papieru i podsunął go sąsiadowi. Ten kiwnął głowa i dalej słuchał cierpliwie cyfr, sentencyj, cytat, rozumowań, które lały się jednostajną strugą. Było tam wszystLif.go potrochu: fizyki, chemii, nawet geologii i astronomii. Teorya wahań falistych przepływała według słynnej klasyfikacyi szkoły pozytywnej przez wszystkie nauki, aby przez biologię i psychologię wejść do socyologii... Droga to była długa i zawiła... Samuel rysował figurki, Pietrow z trudnością tłumił ziewanie, Gliksberg w zakłopotaniu bawił się łańcuszkiem zegarka, Czerewin niecierpliwie gładził brodę, Mussia spał, wsparty na ręku... Wszyscy odetchnęli i wstali tłumnie, gdy Arkanów ostatnią kartkę doczytał.
— Panowie, proszę przedewszystkiem na kola-cyę — oznajmiła Eugenia.
Zbliżyli si? do stołu, zastawionego na uboczu, i zaczęli jeść w milczeniu.
— No i cóż? — spytał po niejakim czasie Arkanów.
— Wcale ładnie! Jedynie... cytaty... — zaczął Gliksberg.
— Co — cytaty?
— Za mało... rozmaite.
Obecni wybuchnęli śmiechem. Gligsberg obraził się.
— Czego się śmiejecie? Właśnie, że zostali pominięci niektórzy bardzo poważni autorowie...
Arkanów lekceważąco wzruszył ramionami.
— Naprzykład kto?
— Naprzykład... naprzykład... Kant...
— Nie trudź się pan, panie Gliksberg! — wtrącił szyderczo Samuel. — Choć Kanta niema, cytat jest aż nadto dosyć, i są bezwarunkowo najlepszą częścią referatu.
Arkanów wyprostował się. W powietrzu powiało burzą. Czerewin i Eugenia zbliżyli się do Arkanowa, nni wygnańcy mimowolnie skupili się koło Niehor-skiego, który w milczeniu zajadał zimne mięso i po pijał pośpiesznie herbatą. Gliksberg wahał się między obiema grupami, Mussia i Woronin stali w kącie.
— Główna wada tej pracy — zaczął wreszcie ostrym głosem Niehorski — jest zupełna jej jałowość. Czego pan w niej chce dowieść?...
— Jakto, czego? Starałem się wykryć prawo naukowe!...
Niehorski uśmiechnął się krzywo.
— Dziwne prawo, oparte wyłącznie na widzimisię swego odkrywcy. Bo, że światło, ciepło, głos, elektryczność = rozchodzą się falami, to... stąd wcale jeszcze nie płynie, iż cały wszechświat drży i faluje... Nie będę tykał pojęcia ruchu, który, być może, istnieje jedynie jako kategorya ludzkiego myślenia, — powtórzył wyraźnie często używane przez Arkanowa — jak czas i przestrzeń, a w rzeczy samej wcale go niema... Pozostawiam kwestyę tę do rozwiązania specyalnym badaczom i myślicielom, natomiast zwrócę się do zagadnień bliżej nas obchodzących i prostszych. Pan dowodzi, że wszelkie działanie i w środowiskach ludzkich ma cechy faliste, składa się z dwóch łuków, odwrotnie wygiętych: z akcyi i z reakcyi. Pan przytacza na dowód tego cały szereg historycznych przykładów, z których złośliwy słuchacz mógłby wywnioskować, że ponieważ to jest prawo niezłomne i pan już był w akcyi, to teraz musi pan trafić do reakcyi..-Otóż tak nie jest... Ta sama historya dostarczała i zawsze dostarczać będzie całego szeregu dowodów dla zupełnie innych teoryj... Ja, naprzykład, zupełnie inaczej sobie wyobrażam rozwój ludzkości. Przypuszczam, że to jest wieczna, nieustająca walka, ciągły, konieczny ruch w górę bez wytchnienia i cofnięć się... On jedynie zmienia formy, przeobraża się, ale ustać ani cofnąć nie może, gdyż prawem jego jest ciągłe dąże nie do pełni życia, do szczęścia, do rozkoszy, do doskonałości... Ale przypuśćmy, że ja jestem sobie dziwakiem i dziecinnym marzycielem, za jakiego mię wciąż niektórzy tu podają... Wezmę więc teoryę Aleksandrowa i postaram się wykazać, że przykłady, na których pan buduje swą hipotezę, doskonale dadzą się wytłumaczyć w inny sposób... Aleksandrów, jak to wielekroć słyszeliśmy, twierdzi, że w społeczeństwach ludzkich od ich zarania zawsze i wszędzie rozwijały się równolegle dwa prądy współrzędne: analityczny i syntetyczny. Na tę nitkę równie dobrze dadzą się nanizać wszystkie dawne i nowe dzieje, epoki dzielą się na burzące i twórcze, dzielą się ludzie na rewo-lucyonistów i pracowników... Ma ona równie uniwersalne pretensye, jak teorya pana, panie Arkanów, i Aleksandrów równie chętnie na wywczasach przeprowadza ją przez wszystkie dziedziny, poczynając od fizyki, chemii i geognozyi... Ale co z tego?... Co nas obchodzą jakiekolwiek} prawa... Myślę, że prawa my i sami w sobie nosimy... Kujemy je, jako oręż, i używamy, jako oręża, dla zdobycia tego, co jest głównym celem życia — dla zdobycia szczęścia. A jednym z głównych warunków tego szczęścia jest szacunek dla samego siebie. — Otóż przez szacunek dla samego siebie muszę odrzucić pańską teoryę akcyi i reakcyi, która jest niepotrzebną i niebezpieczną na wygnaniu zabawką... Nie, nie tędy droga, szanowny panie! Zamiast odkrywać pseudo-naukowe prawa, lepiejbyś pan z nami się połączył i zwrócił i środki swe i zdolności na wyjście... z niewoli egipskiej, a czy wyjdziemy drogą falistą, czy spiralną... mniejsza o to... Czy nie prawda!?
Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy byli zmięszani tonem ostrym, niezwykłą argumentacyą i dziwnem zakończeniem...
— Proponujesz więc pan nową ucieczkę?...
— Nową? Owszem starą, gdyż ja zawsze ją proponuję i będę ją proponował...
— Nawet po tem, co się stało?... Pan, pan...
— Tak, ja! Wogóle żądam, żeby wygnańcy uciekali, żeby marzyli o ucieczce, starali się uciec, żeby ucieczka wypełniała im krew, mózg, serce, płuca, była nerwem ich istnienia, jako jedyna w ich położeniu forma walki z niewolą... inaczej grozi im spodlenie! — odrzekł, blednąc z lekka, Niehorski. ’ — Pan, któryś przeszkodził, zniweczył już jedną — wołał Arkanów.
— To do pana nie należy! — wmięszał się energicznie Krasuski.
— Jakto nie należy!? — Czy nie narażaliście nas na odpowiedzialność, czy nie korzystaliście z naszej pomocy?! — szumiał Arkanów.
— Artem ij! — wstrzymywała Arkanowa żona.
Ale ten już uniósł się gniewem. Oblał potokiem obelg i wyrzutów niedoszłych zbiegów tak, że ci wzięli niezwłocznie za czapki. Eugenia chciała ich zatrzymać, ale odeszli, unosząc z sobą jej nadzieję, że przyjaźń i zjednoczenie zapanują wreszcie wśród nieszczęśliwych.
— Za ostro napadłeś na niego! — wyrzucał Aleksandrów Niehorskiemu. — Trzeba było trochę szczędzić jego miłość własną...
— W takim razie musiałbym szczędzić wszystko, gdyż tam niema nic, prócz tego... Ty nie rozumiesz całej jego przewrotnej polityki. W każdej kwestyi stawia tak wygórowane i krańcowe żądania, że odrazu ją zabija. W ten sposób ukrywa moralne bankructwo.

    • \

Ponieważ nie możemy zdobyć wolności i wprowadzić natychmiast konstytucyi w Dżurdżuju, więc trzeba pogodzić się z losem i tem, co tu się dzieje... Tamto była akcya, a to jest reakcya — prawo fal w socyo-logii... Wszelka zdrada zaczyna się od ugody... Na’“ całym świecie albo sięj ma przekonania, albo ich nie ma; albo się jest człowiekiem, albo psem! Arkanów sobek, zazdrośnik, boi się o żonę, że ona spostrzeże jakiego ma gagatka, i opuści go... Stąd cała historya, odczyty, pragnienie odgrywania roli i naukowe teo-rye, uprawniające odwrót. Rozumowanie było i będzie lokajem naszych namiętności!...
Krasuski szedł z tyłu za nimi, lecz nie słuchał dysputy. Frazes: „zazdrośnik... lęka się o żonę“... jak wąż, uciął go w serce.
— Aha, więc to tak!... to tak! — powtarzał i błądził myślą pój jakichś ciemnych wstrętnych labiryntach.
V.
Przez kilka dni Krasuski chodził, jak struty. Przelot jesienny ptactwd skończył się, a wraz z nim urwały i roboty w warsztacie. Bezczynność zwiększała tęsknotę. Nie mógł czytać książek, gdyż lada^napomknie-nia o ojczyźnie, o życiu innem budziły w nim ból, palący do szaleństwa. Na szczęście przysz:dł Jan, zajrzał przedewszystkiem do jurty Aleksandrowa i zaraz wpadł z góry na skwaszonych i markotnych przyjaciół:
— Co się stało! Nosy pospuszczaliście!... Siedzicie na smutku, jak kura na jajach... Przychodźcie do mnie... Taka u mnie tam piękność... Całe góry w koralach, w złocie... Jagód moc. Położysz się, to, nie ruszając z miejsca, syt wstaniesz. Na gałęziach jarząbki, jak indory, ar cietrzewie, jak konie... Wypijcie po „riumeczce“ i chodicie! — Stuknął w tnbakiere i wyciągnął ją do nich.
Niehorski, który się w czytanie zagłębił, głowę na krótko od książki uniósł, Aleksandrów mruknął coś niewyraźnie, ale skusić dał się jedynie Krasuski.
— Może jeszcze kto? Może Pietrow, albo Samuel?!
— Nie, nie proś nikogo, panie Janie!
Pan Jan po stracie miejsca w szpitalu przeniósł się za rzekę. Tam w miejscowości Burunuk, o milę od miasteczka, dał mu jeden z krewnych żony starą jurtę na mieszkanie. Tuż za jurtą wznosiła się wysoka stroma góra, do połowy porosła modrzewiowym lasem i gęstym brzeźniakiem. Przed jurtą rozścielała sii: obszerna łąka, którą, podobnie jak u przewozu, oddzielało od rzeki pasmo lasu i nieprzebyte smugi splą tanej łoziny. Na łące w różnych miejscach błyszczały tafle zamarzłej wody i lśniły się mokradła. Duże, długie, jak łacha rzeczna, jezioro wiło się wzdłuż gór tuż u ich podstaw. Gdy nazajutrz myśliwcy wyszli z jurty o świcie, Krasusl nie mógł wstrzymać wesołego okrzyku:
— Dzień będzie, panie Janie, jak złoto!
Powódź płytkiej białej mgły zalewała łąkę. Drzewa, ’krzewy, stogi wystrzelały zeń, niby ciemne wyspy, a w aaii pas lasu czerniał, niby brzeg. Nad mgłą wisiały przejrzyste obszary zimnego, wysrebrzonego brzaskiem powit trza, zamknięte szafirową kopułą nieba z kruszynami pobladłych gwiazd. Wschód zwolna rozpalał się szkarłatną zorzą o złocistem podbiciu. Ale blask jego jeszcze mało gdzie przeniknął. Na górach, po wądołach i jarach tuliły się szare resztki nocy, przedmioty nie rzucały jeszcze cienia,, i okolica leżała bez dźwięku i ruchu, niby istota budząca się ze snu, która już oczy szeroko otwarła, ale-której nie opuściły jeszcze senne marzenia.
Dróżką suchą i podmarzłą wyszli myśliwcy na jezioro i pobiegli, ślizgając się, po przejrzystym zielo-nawym lodzie. Z pod nóg im przeglądały długie zwoje wodorośli. Broń i cały rynsztunek myśliwców, dobrze dopasowane do ciał, nie ruszały się, nie brzęczały, więc posuwali się cicho, jak widma. Czasem w ciemnej głębi pod nimi zapalił się cały snop iskier chyżo uchodzącego stada spłoszonych rybek; niekiedy tuż pod nogami spostrzegali potworne głowy wodnych olbrzymów, kamienne czoła, rozdziawione pyski, tarcze oskrzeli, ruszające się w miarowym oddechu, i oki ągłe bursztynowe oczy, utkwione w nich z niezmiernem zdziwieniem. Pan Jan groził im pięścią, a one leniwo ruszały czerwonemi płetwami, obracały się doń ogonem i nikły w lesie wodnych porostów. Długo potem lilie i rzęsy, potrącone przez nie, drżały niespokojnym, wężowym ruchem.
Myśliwcy kierowali się ku górom, na których zwolna wyświetlały się lasy, gaje, oddzielne drzewa, urwiska i złomy.
— Wiem tu jeden wąwóz, gdzie jarząbki zawsze się trzymają. Popędzimy je z początku w górę, a później w dół. Całe wystrzelamy stadko, jeżeli dobrze pójdzie... A tylky: cur! nie chybiać! — pouczał Krasus-skiego Jan.
Gęste, sękate krzewy górskiej łozy wypełniały dno wąwozu, a spadziste boki porastał wysoki modrzewiowy las. U gardzieli wąwozu rozeszli się. Jan poszedł lewym bokiem roztoki, Krasuski został na prawym i zaczął uważnie przeglądać zarośla. Słońce już złociło konary rosnących na szczycie drzew, ale wgłębienie padołu, strome zbocza obrzucały gęstwiny popielatym cieniem. Zmięszana w nim sieć szarej łoziny tworzyła dymkę, w której nawet wprawne oko Kra-suskiego błądziło w rozpaczliwej niepewności. Już myślał, że niczego niema w gąszczu, gdy na sygnałowy do pochodu świst Jana jeden z sęków dziwnie ruszył głową. Krasuski zamarł bez ruchu i utkwił wzrok w to miejsce. Na gałęzi siedział jarząbek i patrzał nań rubinowem okiem. Ale strzał był nadzwyczaj trudny, gdyż ptaka ledwie że widać było w małem okienku kapryśnie splątanej wikliny. Myśliwiec pochylił nieznacznie głowę, by rozejrzeć się, czy nie można podejść z innej strony, gdy nagle tuż przed nim pobiegł drugi ptak po zwisającej nad ścieżką gałęzi i z wyciągniętą szyjką zatrzymał się na jej końcu. Jednocześnie dostrzegł trzeciego, czwartego, całe ich stadko, jak wstały i wyciągnęły główki. Niepodobna było zwlekać dłużej ani chwili: szybko zmierzył się i strzelił. Trafiony jarząbek wyleciał do góry i spadł, jak kamień, w zarośla; reszta odleciała fui cząc i błyskając jasnem podbiciem skrzydeł. Nim nabił broń i dostał zabitego w gąszczu, strzelił Jan i znowu furknęło, zabielało w krzewach, już wyżej nad ich głowami. Krasuski, nie spuszczając oczu z miejsca, gdzie zapadło stado, przedzierał się ostrożnie bokiem, a z drugiej strony równolegle szedł Jan; starali się strzelać razem, dając sobie znać, gdzie są, stłumionem gwizdaniem. Nie dochodząc do głowicy wąwozu, Jan krzyknął Krasuskirmu, aby wdarł się na zbocze i obszedł górą stado. Zeszli się na przełęczy. Pan Jan był ogromnie zadowolony, dziesiątek ptaków wisiał mu u pasa.
— A co? Zuchy jesteśmy! Za to sobie wypijem
„riumeczkę?“ A co to pan zwierzynę psuje? Czy to się godzi? Widziałem, jakeś pan podbił jednego, a on poleciał. Pudłować, tak pudłować, a bić, tak bić! A to on teraz opowie towarzyszom i wyprowadzi ich z wąwozu... Ani chybił, wyprowadzi!... Pan się śmieje!... Niech pan się śmieje, bo tak!... A z powrotem trzeba będzie iść bardzo ostrożnie i nie dalej, jak do połowy wąwozu... Te ranione to są płochliwe, o ile nie zdechną. Obchodząc, trzeba wedrzeć się wysoko, bo gdy na dół lecą jarząbki, to lecą dalej. Jeśli nam trzy razy strzelić dadzą to dobrze... A kiedy skończymy z nimi, to się napijemy herbaty tu, na tem samem siodle... A co? Widzi pan, jak panu teraz wesoło z oczu patrzy... Mówiłem: co las, to las! Całkiem byś u mnie zamieszkał, tobyśmy sideł na zające i łuków postawili ze dwie setki i żylibyśmy sobie, przyśpiewując... Sieci byśmy zarzucali na tych durniów, co to z pod lodu gapili się na uas... Doprawdy!...
— Nie pozwolą, nie puszczą mię z miasta. A głównie ty, panie Jani«:, miałbyś kłopot z policyą...
— Co mi zrobią? Wyszlą mię? Albo to ja nie wszędzie król! Tylko mi trochę dzieciaków żal i starej... Bo za co oni?! — Targnął sumiastego wąsa, a po twarzy przesunął mu się cień smutku. Westchnął.
— Ho! ho! ho! Były czasy! Tyle strachu, co w czapce. Czapkę na głowę włożysz i już się nikogo nie boisz... Chodźmy już, chodźmy, panie Krasuski, bo jarząbki namyślą się i jeszcze uciekną!...
Gdy z powrotem pędzili stado w górę wąwozu, resztka jego, poraniona i wystiaszona, zerwała się, wzbiła ponad zarośla i poleciała na przełęcz. S!ad« m ptaków wdarli się na ńią i oni. Już pan Jan zażył tabaki i rozglądał się za miejscem, dogodntm na ognisko, gdy nagle twarz mu się naperzyła i, nie zamknąwŁzy nawet tabakiery, broń coprędzej do twarzy podrzucił. Krasuski myślał, że niedźwiedź, i też broń od nogi w górę porwał, lecz wcześniej, nim spostrzegł, o co chodzi, huknął strzał, a potem nie mniej głośno od strzału kichnął wesoło pan Jan.
— Phu! A to los! Piei wszy raz w życiu z taba-kiorą w garści strzelam Nawet tabaki wysypało się maleńko!
Na pochyłości, po drugiej stronie skalistego złomu, trzepotał się i staczał na dół piękny czarny cietrzew, drugi leciał nad doliną, szeroko rozpostarłszy loty. Wypadek ten ogromnie zwiększył dobre i bez tego humory myśliwców. Jan sypał przysłowiami jak z rękawa, niecił ogień i przyrządzał herbatę, a Krasuski z uśmiechem skubał przeznaczone na pieczyste jarząbki.’
— Zycie, panie, nie but, nie uszyjesz go wedle upatrzonego ^kopyta... Chcesz tak, a to wyjdzie inak... Ale się tem bardzo martwić nie trzrba, bo zawsze coś wyjdzie. Naprzykład: wygnali mię ze stróżostwa. Zdawało się — kaput, przepaść... Tymczasem żyję sobie, buty urzędnikom łatam... Wczoraj półtora rubla dał mi isprawnik za podzylówki... „Niech, mówi, będą... warsiaskie...“ „Warsiaskie“! odpowiadam, „są honorne, wymagają poczęstunku“. Nalał mi kielich z karafeczki, co u niego w rogu na stoliku stoi, i sam do mnie pi zypił... „A co, pyta, koń Aleksandrowa u ciebie?... — “ „ U mnie panie“... „A czy prędko zabiorą go oni do miasteczka?...“ — „Nie wiem, panie“... — „Dobrze. Kiedy wezmą, to1 mi przyjdziesz i powiesz!“ Milczę, patrzę na niego, aż poczerwieniał.,.Tego, wasw wysoka szlachetność, ja nie zrobię“... — „A dlaczego?“ — „Bo to... nie po warsiasku!“ Rozśmiał się, nalał mi drugi kieliszek. „Zuch jesteś“, powiada, „kiedy co za bijesz, przynieś mi“... Zaniosą mu c letrz^wia. Lubi mię i dobrze zapłaci... A wygnać mię bez przysięgi ze stróżostwa musiał, bo na to jest naczelnikiem. Na to postawion, żeby skłaniał w swoją stronę, ale człowiek wolen albo nie wolen podłość zrobić... Co się pan tak zamyślił?... Pan nie słyszy?!...
Krasuski patrzał na śmiecącą się pod nimi w słońcu dolinę. Gęsty, pożółkły brzeźniak pozłacał jej boki, wyżej piętrzyły się porudziałe modrzewie, a dnem samem szła ciemna pręga olszniaku i łoziny. Tu i ówdzie krwawiły purpurowe plamy głogów i dzikiej maliny, a wszystko zamykała sina toń zamarzł^go jeziora, oramiona w ciemne dale lasów. Łańcuch sza-rych gór i błękit nieba zamykał widnokrąg.
— A co, panie Janie, gdyby tak... broń na ramię narzucić i pójść sobie, ot, tak, gdzie nogi poniosą... ’Co by było?...
— Teraz?! W zimie?
— Choćby teraz!
— To pan nie wie, coby było? Rozdziobałyby wrony i kruki i zjadłyby wilki! Ej, panie, panie, niedobre panu po głowie myśli chodzą... Znowu narobicie, widzę... bigosu!
Spojrzał żałośnie na smętną i zniechęconą twarz młodzieńca.
— Posłuchaj pan, lepiej opowiem panu, jakem zakochał się w rosyance, bo i między niemi bywają.słodkie, serdeczne kobiety...
— O nie, nie trzeba!...
— Więc co?
— Lepiej co innego...
— To chyba opowiem, jak my, polaki, już tui w Jakulskiej Obłasti zrobili bunt. Nas, widzi pan, z początku osiedlili na południu gubernii. Dużo nas przyszło, młode chłopcy, wszystko z wojska... Ale nas rozsiedlili po jednemu po jakutach, zabronili się widzieć. Nazwyczajony do kampanii, bardzo z po czątku tęskniłem... A tu jeszcze jeść dają, Bóg wie, jakie ochłapy, ani kupić, ani dostać... Broni niema,, jakuci pilnują, nie ledwie za próg boją się wypuścić. Ot s^ali nam w mieście dawać „posobia“: pud mąki i trzy ruble pieniądzmi, ale czekam miesiąc — niema, czekam drugi — niema... Tymczasem mój gospodarz, taki sobie... mały książę jakucki... już kilka razy był w mieście i powiadał, że do policyi chodził, ale mu zawsze to samo gadali: niema asygnówki! Tylko mi się to podejrzane zdało, bo w oczy mi prosto nH patrzał i bardzo starał się mię uspokoić: Mówię: sam z tobą do miasta pojadę. — Do miasta powiada, nie można! — Więc do towarzyszy mię prowadź!... — Też nie można! — Pytać się ciebie nie będę?! — Więc idź sam, jeżeli chcesz, niech cię niedźwiedź zje... albo w błocie utoniesz!... Racya, las głuchy, dróżek dużo, a byłem nienawykły jeszcze do jakuckiego lasu. bałem się go. Jakuci drogi nie chcą pokazać. Udałem, żt już o tem nie myślę. Ale śledzę tymczas im, jaki kierunek biorą jakuty, co ¡“¿.dżą do miasta. Zauważyłem, że na drodze tej jest co kilkanaście sążni zacios na drzewie... Zapamiętałem to i jednego dnia, kiedy mi już bardzo dokuczyła tęsknota, wyczekałem, jak sobie jakuci do roboty poszli, i po tej drodze ma chnąłem prościuteńko. Przeszedłem wiorst kilka, widzę, znowu łąka, jak moja, pośrodkii stoi jurta. Miarkuję, czy wejść do niej, czy nie, aż tu wychodzi z jurty Franek Łoźniak, towarzysz! Ażem krzyknął z zadziwienia, tak blizko odemnie był, a nie wiedziałem. On też ucieszył się bardzo. Rozmówiliśmy się. Ten sam ma kłopt, co i ja. „Posobie“ nie przychodz Jakuty dokuczają, ochlapany karmią, robić nic nie dają, chodzić dalej, jak na brzeg lasu, nie pozwalają, a że Franek był odemnie dobrzejszy, to mu nawet wymyślają. Wtedy rozgniewałem się. Kiedy tak, to chodźmy do innych. Pewnie wszyscy niedaleko mieszkają. I poszliśmy. Stamtąd znowu dalej. Zebrała się nas cała gromada. Poszliśmy kupą do Uprawy gminnej. Powiadają nam, że nic o naszem posobiu nie wiedzą. Było nas z piętnastu. Karmić nas nie mieli czem. Dali nam niewód, nałapaliśmy moc karasi w jeziorze... Najedliśmy się do syta, jeszcze jakutom zostało. Poszliśmy do miasta, wprost do gubernatora... Ten się przestraszył: kozaków przyzwał, otoczyć nas kazał, ale wyszedł. I cóż się okazało: że nam dawno już mąkę i pieniądze wysłali z urzędu, ale zabierała wszystko policya. Z kniaźkami jakuckiemi rachunki mieli, kwity podrabiali... Tak przepadło po kilkanaście naszych rubli... Gubernator obiecał, że nam oddadzą, ale zamiast tego poprowadzono nas do więzienia... Porozwozili nas potem po jednemu znowu po ułusach, a czy dotrzymali słowa, nie wiem, bo mnie to za ten niby bunt wysłali zaraz aż tutaj z drugim towarzyszem, cośmy obaj z gubfernatorem głównie gadali. Tutaj on został w mieście, bo był ze szlachty, a mnie wysłali do ułusu, jako prostego człowieka... Wkrótce on powrócił i, odjeżdżając, przysłał mi dubeltówkę, którą tu kupił... Wtedy to ja nauczył się polować... a potem i ożeniłem się, kiedym nadzieję powrotu stracił docna... Choć żona moja jest tatarka, ale zawsze mam rozrywkę, nie to, co samemu... Taka była moja dola... Gdyby można, jak pan powiada, broń na plecy ’i... gdzie nogi poniosą, tobym dawno poszedł, ale tego nie można, bo to to samo, co sobie w łeb strzelić. Na świecie się jeszcze podoba!... Pan to wie! A... Więc czekałem jakiego manifestu... Manifesty szły, ale mnie nie tyczyły, zamnieli o mnie pewnikiem... Pisałem, robiłem podanie i do gubernii i do ministra, ale zawsze odpisywali mi, że nie wiedzą, kto jestem, że papiery moje w Jakucku spaliły się w pożarze archiwów... Ale teraz, kiedy przysięgać, to sobie mnie przypomnieli... Takie to są moskale!
Westchnął, ale zaraz potem zerwał się na nogi i wesoło huknął:
Czas do domu, czas,
Zabawili nas...
I zaczął składać manatki. Znaleźli jeszcze jedno nieduże stadko jarząbków. Gdy na niedługo przed zachodem słońca spuszczali się z gór na dolinę, pasy, obciążone zdobyczą, mocno im wrzynały się w biodra. Pan Jan szedł, niby w wianku z pierza. Zabił dwadzieścia sztuk, a Krasuski zabił ich dwanaście. Zatrzymali się na łysawem zboczu podgórza, zasłanego koralowym kobiercem dojrzałych borówek. Dokoła kędzierzawe brzózki drżały złotymi liśćmi w podmuchach zrywającego się wietrzyka, z konarów kołyszących się nad nimi modrzewi sypało się rdzawe igliwo, purpura opierzchłych od mrozu krzaków głogowych pałała szczególnie jaskrawo w promieniach zachodu. A wysoko nad ich głowami u skalistego, wysterkającego nad lasem zrębu wiła się z kwileniem para pstrych sokołów.
— To na szczęście! — rzekł Jan, kiwając na drapieżników — myśliwce żegnają myśliwców!
VI.
Niedługo potem spadły śniegi i zaczęły się jesienne zawieje. Niehorski zagłębił się w książki i wcale nie wychodził. Raz tylko zrobił wycieczkę wieczorem do Arkanowych, proszony o to gorąco przez Eugenię. Zastał tam zwykłe towarzystwo, prócz Piętrowa. Panowała przykładna zgoda i śladów ubiegłej burzy ani znać. było.
— „Pusta dźwięków piana...“ — pomyślał Niehorski.
— A, to pan. Co słychać u Jana? Podobno Kra-suski był niedawno u niego? — powitała radośnie Eugenia Niehorskiego, robiąc mu miejsce u stołu.
— I podobno nastrzelał moc jarząbków!? — dodał życzliwie Arkanów.
— Właśnie przysyła państwu kilka sztuk.
— Dlaczego sam nie przyszedł?
Niehorski wzruszył ramionami.
— Dajcie mu pokój, niech sobie siedzi!..
— Dziwnie nieokrzesany chłopiec! Zupełnie panować nad sobą nie umie — rzekł Czerewin. — Nikomu z nas nie jest słodko, ale nikt się tak ze swoją tęsknotą i rozdrażnieniem nie nosi, jak on...
— Tak pan sądzi? — spytał zniechcenia Niehorski.
— Panowie, proszę o nieobecnych nie mówić — wmięszała się Eugenia. — Panie Czerewin, czy nalać panu jeszcze herbaty?
— Więc o czem mówić? O nieobecnych mówić nie wolno, o obecnych — nie wypada, zdarzeń niema wcale...
— Mówcie państwo — rzekł grobowym głosem Samuel — o objektywizmie lub subjektywizmie w filozofii oraz sztuce!
Wszyscy rozśmiali się, ale dość smutno.
— Nie powiedziałeś pan jednak, co słychać u Jana.
— Nic, bieda... „góry i doły...“ słowem „Dżurdżuj, a nie Kałużska gubernia...“
— Szczęśliwy Krasuski, że choć poluje. Lecz teraz: śniegi i zimna nie puszczą go...
— Co to zimno, zimno głupstwo... — wmięszał się niespodzianie Mussia. — Od zimna tworzy się dokoła skóry gorący par, który nie puszcza przeziębienia... Słowo daję!... Trzeba się tylko przyzwyczaić!...
Obecni znowu się rozśmiali.
— Ach, Mussia, Mussia!... Słyszeliśmy niedawno, że słońce grzeje dla tego, że jest daleko, że cynk topi się, a stąd piorun, elektryczność i... — — W obu tych rozumowaniach jest ziarno prawdy...
— Czy nie lepiej, gdybyśmy chórem zaśpiewali panowie? — zaproponował Czerewin.
— Dokuczyło... Co dzień to samo i to samo...
— Więc może przeczytamy co głośno?
Propozycyę spotkano milczeniem.
— Bez dysputy lepiej czytać pocichu, a w dysputach... nie umiemy szanować przekonań innych — powiedział Arkanów.
— Właśnie... przekonań! — zgodził się Niehorski.
Znowu zapanowało milczenie.
— A Aleksandrów co porabia?
— Nic. Pali fajkę i rozmyśla na temat, jaki ten świat jest nieskończenie podły...
— Dżurdżuj jest przedewszystkiem szalenie nudny. Dałby Bóg, żeby choć isprawnik pobił się ze swoim pomocnikiem, żeby kto kogo ograł do nitki, lub żeby Denizow uwiódł wreszcie doktorową... Zeby choć zdarzyło się jakie głupstwo, choć licho jakie,; choć cokolwiek...
— Wiecie państwo, co należy zrobić z tych jarząbków? — zagadał nagle posępnie milczący gospodarz. — Należy zrobić ser... To się tak robi: suszy się jarząbki w letnim piecu, potem miele na mąkę i mięsza z masłem... Pamiętasz, Zeniu, jaki świetny ser ze zwierzyny przyrządzała twoja matka. Paluszki oblizać. — Więc nie zapomnijcie, panowie, że w niedzielę proszę wszystkich na obiad...
Cały wieczór zszedł na podobnych rozmowach. Niehorski wracał do siebie zły, podrażniony, tęskniący.
— Do licha, szkoda czasu i humoru!... W ten sposób zjełczejesz i zgałganiejesz do reszty! Ser ze zwierzyny... Trzeba będzie się zabrać seryo do książek, a koło Bożego Narodzenia może przyjdą pieniądze i coś się wyjaśni...
To „coś“ był to nowy, poprawny plan ucieczki siedmiu jeźdźców przez góry i bory...
— Nie martw się! Na wiosnę wszyscy drapniemy... Będzie to świetna wyprawa, wygodna i wesoła! — rzekł Niehorski do Krasuskiego, wchodząc do jurty. Kra-suski, w czapce na głowie i rękami w kieszeni, chodził w kółko po pokoju.
— Jakto: wszyscy?!
— No tak wszyscy, prócz Arkanowych, Mussia i Czerewina...
— A czy zaszło co nowego? — spytał Aleksandrów, wysuwając się z cienia.
— Nic... lecz... przyjdą pieniądze...
— Aha! — westchnął znacząco olbrzym i cofnął się na dawne miejsce.
— Poco pozbawiać ludzi iluzyi? — szepnął Niehorski z komicznym wyrzutem.
— A poco je mieć?
— Bo żyć łatwiej...
Krasuski zatrzymał się i zaczął słuchać, lecz rozmowa urwała się i, o dziwo, zdawało się Krasuskiemu, że tym razem westchnął i Aleksandrów. Zresztą to się nie powtórzyło i z kąta, gdzie poczciwiec leżał na ławie, nie dobiegało już nic, prócz lekkiego syczenia mocno ssanego cybuszka. Krasuski wrócił do swej kolistej, miarowej po jurcie przechadzki.
Tak chodzą po klatkach silne, nieugłaskane zwierzęta i człowiek w więzieniu. Tak lubił chodzić i Aleksandrów. Gdy obaj jednocześnie urządzali, jeden w jednym pokoju, drugi w drugim, ten koncert kroków cichych, jakby lękliwie stłumionych, a monotonnych, jak szmer kropel, kapiących w grotach stalaktytowych, Niehorski brał się za głowę i wybuchał wściekłością.
— Kaci! Oprawcy!... Przestańcie mię dręczyć! — wołał, odrywając oczy od książki. — Idźcie sobie do licha, na cztery wiatry, weźcie się do jakiej >’oboty^ lub w ostatecznym razie powieście się... A jeżeli i tego nie chcecie zrobić, to... nastawcie samowar.
Kończyło się na samowarze. Brzęk szklanek, syk pary, bulkotanie wrzątku w miedzianem wnętrzu naczynia, sam proces rozlewania i picia herbaty przedstawiał chwilową rozrywkę.
— Ser ze zwierzyny, tylko w podlejszym gatunku — wzdychał Niehorski — Ach gdyby przyszedł Samuel, albo lepiej jeszcze Mussia... i przyniósł jaką ploteczkę! Lecz na dworze taka pogoda, że i pies kulawy z domu nie wyjrzy...
Gdy mimo tego przychodził Mussia, przyjmowali go, jak króla.
— W mieście okropna tęsknota... Szerzy się szalona nuda. Nawet w karty nie grają! — opowiadał ten, łykając prędko chleb, masło i herbatę. Obywatele nie mogą doczekać się transportu z wódką. Uwiązł gdzieś wśród jezior, zatrzymany gołoledzią. Ani słuchu!... Bo jakże może być, jeżeli śniegu niema na lodzie, a kopyta koni bez podków ślizgają się... Warłaam War kręgiem. Ziemia dymiła się od mgieł, mroźne huki toczyły się po niej; na ciemnych, nizkich niebiosach paliły się niegasnące roje drżących gwiazd. Czasami ćmiły złote ich blaski jedynie jaskrawe smugi zorzy północnej, nagłe, zmienne, nieuchwytne, włóczące po śniegach dziwaczne połyski, a w sercach ludzkich budzące niepokój.
— Zima idzie! — mówił Niehorski, tuląc się w kąciku na ławie. — Świeca łojowa słabo rozwidniała zmrok w ich jurcie. Aleksandrów, zdawało się, że spał, a Krasuski chodził po izbie.
— Już dwie poczty, a ani listu, ani pieniędzy. Może Taz dostał posyłkę, lecz ją kryje... Przebiegły jakut! Trzeba pisać. Rozpacz pomyśleć, że na odpowiedź musimy czekać pół roku. Obecnie październik, więc zaledwie w marcu... Ale jeszcze i wówczas zdążymy uciec... Tylko okazyi coś niema. Czy nie wiesz, kiedy wybiera się z powrotem do Jakucka subjekt Warłaama Warłaamowicza?... Czy może sam Taz wcześniej pojedzie?... Jesteś wstrętny z tem swojem chodzeniem! Pójdź i usiądź na chwilę...
— Staram się zachować... iluzye! Uciekam przed rozczarowaniem — uśmiechnął się Krasuski. — Leżeć po całych dniach, jak ty z nosem w książkę utkwionym, też nie wesoło... Ale siedzę już! O co chodzi?
— Przynajmniej świata nie widzę. Iluzyi i ja już mało posiadam! Chyba, że poprosimy Arkano-wych... Znowu dostali kilka set rubli, mogli by nam... pożyczyć!
Spojrzał z pod oka na towarzysza; ten nachmurzył się.
— Wolałbym mój sposób.
— Nie uda się. Zbyt głośny. Pogoń będzie za energiczna. 1 tutaj na miejscu musielibyśmy spełnić kilka morderstw. Choć to w bitwie, ale dusza wzdryga siej... Powód za błahy, za osobisty! Szyldwacha trze-baby zabić podstępnie, prostego kozaka, który nic nie winien!... Nie, to za okropne!...
— Zaco ich szczędzić?! Czy mało przelali naszej krwi?!
— Słyszałem to już nieraz, ale nie czuję się przekonanym. Dla mnie to nie są ci.sami ludzie. Aleksandrów, Arkanów i ty, widzę, dziwne macie umysły. W waszem rozumowaniu znika zupełnie osobnik... na pierwszy plan występuje typ...
— Wcale nie! Dl? mnie też to nie są cisami ludzie, ale tacy ludzie, dzidki Którym istnieją tamci! — ozwał się z ciemności głos Aleksandrowa. — Choć mówili po polsku, ale Aleksandrów tyle się był przy nich już tego języka wyuczył, że wszystko prawie rozumiał. Zmienili jednak rozmowę na ruską.
— Jednostka i tylko jednostka odpowiada za wszystko i o wszystkiem stanowi. Społeczeństwa są tak’?, jakie są jednostki. Ten, kto milczy i znosi zbrodnie, spełnia je. Niech odejdzie, albo im przeciwdziała...
— Właśnie chcę odejść, ale mię nie puszczają! — żartował Niehorski. — Wątpię, czy jest taki kąt na ziemi, gdzie można się schować od podobnej odpowiedzialności... Cicho, ktoś idzie!
Zaskrzypiały kroki w sionce i stuknęły drzwi.
— Panowie, niezwykła nowina! Idę od ispra-wnika. Zaraz opowiem, ale wpierw zrzucę ubranie... * Cały jestem mokry! Tfu! Co za zawieja! — zawołał od proga Samuel. — Porwali się z miejsca i poczęli zdejmować zeń zaśnieżony, zlodowaciały kożuch.
— Tylko co przybył z nad morza od tamtejszego wachmistrza umyślny... Przywiózł raport i kartkę, napisaną po angielsku... Depesza adresowana do posła Stanów Zjednoczonych... Jakaś bezmyślna, nie mogłem rozplątać niektórych wyrażeń, więc ją wziąłem i niosę do Arkanowych, aby mi pomogli. Wstąpiłem po drodze do was... Chodźcie, zbierzemy się wszyscy...
— A raport?
— Raportu nie wziąłem. Wachmistrz donosi, że dużo cudzoziemców przypłynęło na łodziach, i z tego powodu baje rozmaite bajdy!...
Wygnańcy ubrali się pośpiesznie i udali jedni do Piętrowa, drudzy do Woronina, aby ich wezwać. Czerewina już zastali u Arkanowych.
— Gdzież kartka? — pytała ciekawie Eugenia.
Samuel wyjął ją ostrożnie z bocznej kieszeni.
— To pewnie szyfr! Tonie ma żadnego sensu... „Kochany... Johnie, gdy odbierzesz tę depeszę, wiedz... że... przedmiot... upakowany w walizę... został przyjęty“... a tutaj wyraz... zdaje się, imię własne, ’ którego nie rozumiem — czytała Arkanowa.
— Właśnie tego i ja nie rozumiem.
— Nie podlega kwestyi, że to jest szyfr, ale kto mogą być ci ludzie?... Trzebaby dostać raport... Może tam są jakie szczegóły wyjaśniające!...
— Koniecznie trzeba dostać raport! Samuelu, biegaj do isprawnika po raport. Powiedz, że bez raportu nic nie możemy zrozumieć!
— Lękam się, że isprawnik nie da raportu. Jest bardzo wystraszony całą historyą i coś podejrzewa...
— Wtedy powiedz mu, że nie dostanie tłóma-czenia.
Samufcl pobiegł, a inni w gorączkowem naprę żeniu śledzili za ruchami ręki Eugenii, szukającej w słowniku wyrazów.
— A co, jeżeli to... po nas?! — szepnął niespodzianie Woronin. — Wszystkim po twarzy przeleci», ł piorunowy błysk.
— Nie, to niepodobna!
— Dlaczego? Gdybym wydostał się stąd, czyżbym nie starał się oswobodzić innych? Może iaki zbieg polityczny zorganizował wyprawę?... Taka wyprawa zupełnie możebna... Jedynie przez omyłkę trafili w ujście Leny. A chcieli pewnie dostać się do ujść Dżurdżuja... A może chcieli oswobodzić wygnańców, mieszkających w Jakucku, i spóźnili się... Wszystko możebne!
Wrócił Snmuel z raportem.
— Isprawnik ledwie się zgodził dać nam go pod.słowem honoru, że niezwłocznie zwrócimy.
— Słuchajcie:
„W Tumackim noclegu u rybaka Trofima Czał-kaja pojawili się niewiadomi ludzie od morza na miedzią obitym sprawnym kajuku, mającym żagiel. A co zacz są za ludzie — niewiadomo. Bo mówią.„majakami“ i robią kr-yz święty nieprawosławny. Więc pytam Waszej Wysokiej Szlachetności, co robić rozkaże, gdyż mogą to być przemytnicy, handlujący mocnym napojem, albo zakazanym tytuniem... A choć nie mają nic, oprócz dobrej broni i wielce obdartego odzienia, więc nie wiem, czy straż koło nich postawić, lub powiązać, gdyż mam ludzi mało, zaczem potrzebuję wysłania kozaków. A mąkę i rybę też bardzo jedzą, że musiałem dać z magazynów, i nie wiem, skąd pieniężna odpowiedzialność przyjdzie, chybi zabrać im ową broń i kajuki, które prócz mii:dzianego obszycia nic nie warte, gdyż są głęboko-morskie, nie — dla tutejszego pływania. One przyjezdne są ciche, ale bardzo prosili załączoną kartę wysłać po drucie telegraficznym. -Postąpię nieodmiennie, jak Wasza Wysoka Szlachetność rozkazać raczy i postanowi, o co proszę.
Wachmistrz pomorski, I. W. Charłamow“.
— I cóż isprawnik?
— Waha się. Przypuszcza również, że to mogą być przemytnicy... lub co gorszego. A co gorszego
— nie powiedział.
W każdym razie odziać, nakarmić ich obowiązany. Depeszę niech wyśle niezwłocznie do gubernatora. To musi zrobić: depesza adresowana do posła Stanów Zjednoczonych, powiedz mu to!...
— Najlepiej niech ich tu wszystkich przywiezie, to się dowie!
— Właśnie, o ile mogłem zrozumieć, najwięcej się boi, żeby nie przyjechali.
— Niech się boi, a niech robi I — zaczęli się burzyć wygnańcy. — Powiedz mu, że my usilnie radzimy, aby ich sprowadził.
Samuel zabrał kartkę i raport. A wygnańcy zostali, obradując, co zrobić, jeśli isprawnik nie zechce tajemniczej wyprawy sprowadzić do Dżuzdżuja, lub będzie próbował wywieźć ją prostą drogą po lodzie Leny do Jakucka.
VII.
Nastąpił jeden z najuroczystszych dni w kalendarzu dżurdżujskim — imieniny pana isprawnika.
Słońce znalazło się godnie, wzeszło czyste, promienne i zalało złotą powodzią blade zimowe niebo i niepokalane śniegi. Przed dom solenizanta co chwila zajeżdżały strojne błyszczące od blach i mosiądzów sanki, wysiadały z nich poważne, otulone futrem postacie i wtaczały się na ganek po usypanych żółtym piaskiem schodach. Etykieta kazała przyjeżdżać nawet tym, co mieszkali o kroków kilka. Piechotą przychodzili jedynie ludzie „podlejsi“, biedota. Ale nawet ci, skoro posiadali „surdut i buty“, wchodzili nie przez kuchnię, lecz od frontu. „Surdut i buty“ były pierw-szem marzeniem budzącej się ambicyi dżurdżujanina, były pierwszym stopniem towarzyskim, poniżej którego istniał „motłoch“, chodzący w obuwiu miejsco-wem i nie mający pojęcia o przyzwoitości. „Surdut i buty“ dawały prawo do zaproszenia na „pieróg imieninowy“, na „bal“, oraz inne miejskie uroczystości.
Wszelkie imieniny w Dżurdżuju miały osobny, od wieków ustanowiony porządek.
Z początku przychodzili goście z krótkiemi „serdecznemi“ życzeniami. Podawano im po filiżance herbaty, którą wypijali w pośpiechu, rozmawiając o pogodzie lub zdrowiu i zagryzając każdy łyk odrobinami białego cukru. Tylko niedoświadczeni no-wicyusze ośmielali się wziąć cokolwiek ze stojących na stole łakoci. Swiatowcy, przepełnieni tkliwością dla solenizanta, stale zachowywali obojętność na rzeczy doczesne. Szczególniej wystrzegali się ciastek, gdyż wiedzieli, iż te są tylko pięknym ornamentem, starannie przechowywanym z roku na rok, w głębokich szafach przez gospodynie, i że żadna z tych pań nie przebaczyłaby im nigdy zniszczenia którejkolwiek z tych pięknych familijnych starożytności.
Po odbytem z rana „przeglądzie serc“ następowała krótka przerwa, po której goście znowu schodzili się „na pieróg“. „Pieróg“ — przeciągał się zwykle do nocy i łączył się niepostrzenie z „balem“. Karty były wykluczone z uroczystości.
Pierwszy po południu ukazał się w salce ispra-wnika doktór.
— Idę ze szpitala i zawróciłem z drogi, gdyż pomyślałem sobie: poco tracić czas, poco spełniać nikomu niepotrzebne niemądre ceremonie... Więc jestem! Zona przyjdzie później — tłómaczył się.
Gładził ręką swe słoneczne rozwichrzone włosy, wycierał chustką czerwoną, wilgotną twarz i oplutą brodę. Pomięty surdut z wstążeczką od orderu w dziurce wisiał na nim, jak na tyczce; duże pałąkowate nogi w czarnych ineksprymablach co chwila rozbiegały się w różne strony, jakby chciały uciec z pod długich, niezgrabnych pół ubrania. Zerkał pożądliwie na stoliczek, stojący z bateryą różnobarwnych butelek między dwoma oknami pod lustrem. IspraWnik udawał, że nie widzi spojrzeń gościa.
— Dobrze zrobiłeś, ekscelencyo, żeś przyszedł, gdyż chciałem się ciebie poradzić — mówił, krocząc wzdłuż po pokoju z wyrazem zakłopotania. — Odebrałem wiadomość, że dziś przybywają Amerykanie, będę więc zmuszony odłożyć przyjęcie...
— Cooo?! — zapytał przeciągle doktór i nogi jego wykonały taki zamaszysty ruch kołowy, że przechodzący mimo isprawnik o mało się o nie nie potknął.
— A to ciekawe, jak ekscelencya chodzi... z żoną pod rękę? — spytał, przyglądając się poważnie młyn-kowaniom nóg doktorskich.
— Zawsze trzyma się zdaleka! — objaśnił ten dobrodusznie. — Ale nie o to chodzi, lecz o to, co pan istotnie zrobi, kiedy oni przyjadą... To oburzające, wprost oburzające, żeby sobie wybrali właśnie ten dzień!... Cóż to, oni nie mieli sześciu innych dni w tygodniu?... Ci Amerykanie wcale nie mają wychowania! Wszelka demokracya zawsze zdradza chamskie pochodzenie. Najmniejszego pojęcia o przyzwoitości — gorączkował się eskulap.
— Rzeczywiście wybrali się nie w porę, ale co robić, względy polityki międzynarodowej każą mi przyjąć ich... grzecznie. Należą do przyjaznego mocarstwa!
— Względy polityki międzynarodowej! — mruczał doktór... — Wie pan co, napijemy się wódki!... Poco czas tracić? — dodał z ożywieniem.
— Ależ owszem, bardzo proszę! — odrzekł chłodno isprawnik. Ponieważ jednak nie śpieszył się nalewać kieliszków, doktór z rozpaczliwą stanowczością sam przystąpił do bateryi butelek i drżącą ręką odszukaj miłą sercu „czystą — ojczystą“...
— Wie pan co, panie isprawniku!? — wyrzekł już weselszym głosem po wychyleniu „pierwszego małego“.
— Pokój domowi temu! — rozległo się niespodzianie basowe błogosławieństwo od proga.
Zwrócili głowy w tym kierunku i powitali jednoczesnym okrzykiem Ojca Protojereja.
— Aaa!... Prosimy... W samą porę — wołał doktór.
— Prosimy... witamy! — mówił spokojnie isprawnik.
Duchowny nie ruszał się. W’ ramce ciemno-wiśnio-wej portyery, zawieszonej nad wejściem do sali, wy glądał wspaniale. Od nowej, lśniącej jego sutanny koloru dojrzałej śliwki biła fioletowa łuna; sute fałdy’ odzieży rozszerzały się ku dołowi pięknie, w kształcie dzwonu; duża głowa z kopą siwych włosów chyliła się nabożnie kii ziemi, mleczna broda spływała daleko na piersi, aż do srebrnego krzyża, który błyskał z pod niej na srebrnym łańcuchu. Długie, ledwie widoczne z szerokich, obwisłych rękawów palce bawiły się z niechcenia tym krzyżem i złotym łańcuszkiem zegarka.
— Ho, ho! Co widzę!? Nowa sutanna!... Ale jeszcze pogańska, niechrzczona! Kiedyż oblewiny? I — zawołał znacząco isprawnik.
— Pięknie, pięknie! — mruczał doktór, kiwając głową. Nie patrzył zresztą na popa, gdyż rysie jego oczy nie policzyły jeszcze butelek.
— Nad czem radzili ludu wybrańce?! — rzekł wymijająco pop. *
— A może Ojciec Dobrodziej wypije przedewszyst-kiem po małym, po pierwszym? — przerwał doktór
— Nie należy odmawiać daru Bożego, ale powoli, powoli... Co mię pan tak częstuje od proga jak chłopa?!
— Jestem człowiekiem szczerym i chodzę prostą drogą do celu... Szczerość przedewszystkiem, a reszta puste dźwięki, frazesy i strata czasu...
— O co chodzi? Wypijcie odrazu po dwa i pogódźcie się! — radził isprawnik.
Zwolna nadciągały gromadki nowych gości. Wsunął się pomocnik isprawnika, weszła żona ojca Akakia w zielonej sukni, wkroczyli państwo Kozłowowie, on odziany czarno, ona — pomidorowe, wpłynęła nau-czycielowa z mężem, a za nimi wpadła do sionki z wesołą wrzawą złota młodzież dżurdżujska — Denizow i syn ojca Akakia, Panteleon, świeżo przybyły, nie-wyświęcony jeszcze, chudy alumn, blondyn, jasny do tego stopnia, że na pierwszy rzut oka wydawało się, jakoby wcale nie miał na głowie włosów.
Korzystając z zamięszania, doktór wychylił pośpie sznie swoje „dwa odrazu“, rzucając pochmurne spojrzenie na ojca Akakia, który go był w tej trudnej chwili zdradziecko porzucił.
— Przebiegła lisia skóra! — mruczał eskulap, zataczając nogami ogromne koła.
W salce zaroiło się. Strój pani nauczycielowej śmiało skomponowany w stylu „rokoko“ ze wszystkich znanych w miasteczku barw i fasonów, wywołał szmer zazdrosnego podziwu wśród siedzących na kanapie jej przyjaciółek. Pocałowały się serdecznie i obrzuciły gradem zapytań.
Mężczyźni, skupieni w pobliżu strzeżonych prz’ez doktora flaszek, szeptali sobie do ucha ostatnie miejskie nowinki. Przybywało ich coraz więcej: wszedł „komendant“ — pięćdziesiętnik kozacki, przytrzymując swoją „prawie oficerską“ szablę, wtoczył się War-łaam Warłaamowicz z żoną w fioletach, wemknął się pisarek z policyi i ubogi djaczek, z długimi, spadającymi na ramiona włosami, słynny ze swego śpiewu; dyakon wprowadził uroczyście swoją romantyczną, chudą połowicę, przezywaną „Madame Angot“, rywalkę i zajadłą nieprzyjaciółkę pulchnej nauczycielowej.
Zmierzyły się oczami, i „Madame Angot“ pożółkła odrazu, jak kanarkowe wstążki u jej perłowego ubioru.
Isprawnik przechadzał się po sali, witał gości, lub brał którego z nich pod rękę i uprowadzał z sobą do gabinetu za ciemno-czerwone portyery, gdzie palono papierosy. Wkrótce znaleźli się tam prawie wszyscy mężczyźni.
— Na co czekamy? Kogo jeszcze niema?
— Czerewina — pisnął pomocnik.
— Ten pyszałek zawsze przychodzi ostatni 1 — mruknął Kozłow.
— I doktorowej — dod«ł poigłosem Denizow.
— Aaa...
Z za portyery wychyliła się głowa doktora.
— Czerewin przyszedł, a moja żona nie pije... — zawołał radośnie. Więc zaczynajmy, isprawniku... jedynie próżna strata czasu...
Ale gospodarz nie śpieszył się bynajmniej; owszem bardzo starannie zaczął właśnie strząsać popiół z cygara.
— Czy ekselencya nie — wie, coby mogło tak długo zatrzymać w domu pańską żOiię?... — zapytał z filuternym w oczach błyskiem...
— Nie wiem... Nie myślę o takich drobiazgach!..
— Słyszałem, że zgubiła klucz od swojej komody i że wezwała teraz Krasuskiego, aby jej dorobił...
Doktór milczał z wytrzeszczonemi oczyma, nie rozumiał, ale z twarzy obecnych wyczytał, że ^powinien się rozgniewać...
— Dlaczego mię pan... r, azy wa... ekscelencyą, kiedy mam dopiero stop-Rń Wysokiej Szlachetności?
— wybuchnął czerwieniąc się.
— — Życzę panu w ten sposób rychłego podwyższenia...
Doktór wodził zwroki^m po widzach.
— Przesądy... czy nie prawda, panie Czerewin... Chodżno pan tu!...
Czerewin witał się z zasie dającemi koło stołu paniami.
— Kolego... kolego... — jęczał doktór.
Już idzie!... — krzyknął niespodzianie, wbiegając do sali, wysłany na wywiady Denizow.
Powstał gwar, mężczyźni hurmem wytuuzyli się z gabinetu i utworzyli szpaler. Panie utkwiły oczy w wejście.
Po niejakim czasie ukazała się na progu doktorowa, mając za sobą z jednej strony Denizowa, z drugiej Panteleona. Miała na sobie czarną jedwabną suknię, cokolwiek pod szyją wyciętą, i wysoka ej figura wydawała się w tym stroju jeszcze smuklejszą, twarz bledszą, ciemne brwi i oczy przy.nierzchły i złagodniały. Purpura ust dużych i świeżych walczyła o lepsze ze sznurem korali, opasujących kształtną, białą szyję. Szła krokiem drobnym, skręp< iwana niezwykle wązką u kolan według mody ówczesnej spódnicą. Smutne oczy jej z niepokojem spoczęły na twarzy męża, poczem nieznacznie skrzyżowały się ze spojrzeniem Czereyvina i pobiegły ku oczekującym na nią paniom. Słaby rumieniec zaróżowił jej ściągłe matowe policzki.
Wśród zgromadzonych mężczyzn rozległ się pochlebny szmer, gdyż doktorowa była „tęgą kobietą“, wśród pań zaś dlatego, że miała na sobie „prawdziwą suknię ze stolicy“, przywiezioną stamtąd przed laty.
Isprawnik podbiegł ku pięknej pani, podał jej ramię z wyszukaną grzecznością i poprowadził wolnem przejściem wśród tłumu wprost ku ciemno-czerwonej kanapie. Jednocześnie dał nieznacznie znak gospodyni, wyglądającej przez drzwi od kuchni.
Zaczęły się poważne rozmowy.
— Jakże zdrowie pana?
— Dziękuję!... Tak sobie, nie bardzo...
— A zdrowie czcigodnej żony pańskiej?
— Dziękuję!... Tak sobie, nie bardzo...
— A dzieci?
— Dziękuję! Niezupełnie... Choć właściwie... A pana zdrowie? — odpłacał się pytany po chwili milczenia.
— Dziękuję! Tak sobie...
Pytania te i odpowiedzi należały w Dżurdżuju do sakramentalnych. Każdy „światowiec“ uważał za swć obowiązek wyrażać troskę o zdrowie sąsiada, następnie całej jego rodziny po kolei, nie opuszczając nikogo. To dawało wątek do długiej i ożywionej gawędy, gdyż inne osoby słuchały i milczały, aż przyszła na niej kolej do zapytań. Odpowiedzi zależały od mody, właściwie od... isprawnika. Jeżeli naczelnik kraju uważał, że zdrowie jest rzeczą dobrą i sam^ był zdrów, o chorobach mówiono z lekceważeniem, jak o śmiesznej legendzie, i należało do dobrego tonu udawać „konia“. W przeciwnym razie każdy przyswajał sobie jakąś dolegliwość, kwękał i leczył się pilnie.
Właśnie nastała moda na „delikatność“, więc gdy Czerewin wybuchnął śmiechem na skargi Warłaama Warłaamowicza i powiedział mu: — Ależ, panie, kwitnie pan, jak róża, a wygląda, jak ćwik!... — kupiec obraził się nie na żarty.
— Pozory bywają mylne!... Może tam w Rosyi ludzie nie chorują, ale tu u nas... w lodowatej ziemi.
— Pan przypuszcza, że jeżeli kto gruby, to już niema serca... — wtrąciła z dąsem-żona Warłaama Warłaamowicza.
— Puste przesądy... — zaczął doktór.
— Co myślą robić ci przyjezdni?... — syczał De-nizow — a pomocnik przytakiwał mu głową. Zrobił się mały huczek, który przerwał isprawnik głośnym okrzykiem:
— Panowie, proszę na wódkę!
Mężczyźni ruszyli tłumnie ku stolikom, a paniom podano na tacy kieliszki ze „słodką“, oraz „nalewkami“.
— Cóz panowie tak ostrożnie poczynacie!? Proszę bardzo!... — zachęcał gospodarz.
— Pierwszy — kołem, panie isprawniku! — odpowiedział słodziuchno pomocnik.
— Drugi — sokołem! — rozśmiał się basem ojciec Akakij.
— A reszta, jak drobne ptaszki! A więc proszę: jak drobne ptaszki! — zakończył gospodarz.
Sztuczna, uroczysta atmosfera, obficie polewana „czystą-ojczystą“, zwolna topniała.
— Isprawniku! — wołał po chwili doktór z ożywieniem. — Wiesz co? Znalazłem wyjście...
— Dokąd?
— O co chodzi?
— Dziś mają przyjechać Amerykanie... Słyszałenj...
— Oho!...
Stukanie widelców, brzęk szkła, mlaskanie ust krzyżowały się z pytaniami i odpowiedziami.
— Jakież wyjście?...
— Zaprosić ich... do towarzystwa!
— Nigdy! Pan nie wie, co to za pijusi! Każdy z nich wypije z łatwością pięć razy więcej, niż najtęższe śród nas głowy... — straszył doktora z powagą isprawnik.
— Hm! Chyba że tak... W takim razie nie wiem!... — przeciągał zafrasowany doktór.
— W dodatku są to heretycy, którzy odłączyli kościół od państwa... i mają gorszące wolne obyczaje — dodał ojciec Akakij.
— Jakto? Wolne obyczaje?!
— A no tak, wcale nie uznają religii! Księża tam, naprzykład, nie pobierają pensyi, a żyją z tego, co im dają parafianie... Tak mi powiedział Arkanów.
— Może kłamie, żeby nas z przyjezdrtymi poróżnić — wstawił ostrożnie pomocnik.
Ł
— Ależ to samo powiedział mi Panteleon, że słyszał w seminaryum od profesorów...
— Piękna rzecz!... W Boga nie wierzą... Z jakiem więc czołem ośmielili się u nas wylądować?...
— Władza dla nich to nic... Obierają sobie prezydenta na cztery lata... A kiedy ten im się nie podoba, to go w łeb, a na jego miejsce biorą nowego — dowodził nauczyciel komendantowi, który dyskretnie uszy sobie zatykał, nie chcąc słyszeć tak przerażających rzeczy.
— A gdzież oni biorą... śluby? — spytały znienacka nauczycielowa.
— Po co śluby! Tam wszyscy równi i wolni... Tam, proszę pani... używanie! — wołał z ożywieniem Denizow.
— A dzieci? — szepnęła lękliwie żona ojca Akakija.
Mają takie domy, proszę pani, gdzie wszystkie dzieci z początku numerują, a potem wychowują... Jak to się nazywa, Panteleonie?...
Panteleon, który jak cień chodził za Denizowym, naśladując go we wszystkiem, zarumienił się, gdyż właśnie zapuścił wzrok na samodzielną ekskursyę za mocno wydekoltowany gors nauczycielowej.
— Państwo... tak... tak... oddzielone... od kościoła państwo! — bąkał, zmięszany badawczem spojrzeniem przyjaciela.
— Mocny Boże! Ale w taki sposób nikt nic nie wie, co poprowadzić musi do okropnych dramatów... Bracia kochają się napewno w siostrach... Ojcowie w córkach... Wszystko wszystkim wolno! Co za nieszczęśliwy kraj!? Wszyscy się kochają bez wyboru!... Boże mój, Boże! — biadała „Madame Angot“.
Pośledniejsi goście tymczasem prowadzili jakieś narady z gospodynią, po których rozległ się wreszcie dawno oczekiwany śpiew:
W dniu imienin szanownego Naczelnika naszego..
Sława, sława... sława... sława!....
Sława!
Jednocześnie drzwi od kuchni otwarły się i dwóch kozaków wniosło na tacy sążnistego łososia, zapieczonego całkowicie w cieście. Był to pieróg. | Sława! Sława!... Sława! Sława!
Naszemu
Kochanemu...
Brzmiała pieśń, mącąc i kołysząc kłęby siwego dymu, co napłynął obficie z sąsiedniego gabinetu.
Zachodzące słońcf; przestrzeliło lodową taflę, pokrywającą zewnątrz „dla ciepła“ okno, i rozszczepione na śliczną tęczową smugę, legło na postawionym pośrodku stoła pierogu. Goście z widelcami i talerzami w ręku zbliżyli się ku niemu uroczyście.
Chciwie jedli, ale jeszcze chciwiej pili.
Gwar wzrastał. Goście już nie zważali na gospodarza, sami wynajdywali najrozmaitsze toasty i, zachęcając się wzajem, trącali kieliszkami, krzyczeli i pili, pili bez miary. „Czysta-ojczysta“ lała się już nietylko do gardeł, ale na stół, na ziemię, lała się strugami. Wtem ponad brzęk szkieł, spory i śmiechy wzleciała hulaszcza piosenka:
Hej, tam! wzdłuż rzeczki,
Wzdłuż rzeczki Kazanki Płynie szary kaczorek!
Oj luli la! Oj luli la!
Płynie szary kaczorek!
Podchwycili chórem obecni. Czerewin skorzystał z ogólnego zajęcia i zbliżył się do doktorowej.
— Czego pani dziś taka smutna? — spytał ją półgłosem...
— Nie wiem. Zawsze im weselej wkoło, tem smutniej mi w duszy. Nawet nie wiem, dlaczego, gdyż lubię towarzystwo i lubię... ubrać się. Gdy włożę stroje, zachowane z lepszych czasów, zdaje mi się, że wraca cień tego, co już nigdy nie wróci...
— Rozumiem panią! Pani jest również wygnanką... dobrowolną wygnanką, ale zawsze...
Doktorowa westchnęła.
Twe złote kędziory,
Twoje złote loki
Będę czesał, zaplatał... wywodził wysokim falcetem solista.
Oj luli la! Oj luli la!
Będę czesał, zaplatał!... wtórował chór.
— Musieliśmy się zgodzić na wyjazd. Mąż mój nie miał wcale praktyki i stracił zupełnie nadzieję na otrzymanie miejsca w rosyi europejskiej — ciągnęła doktorowa. Czerewin zaczął coś mówić o złym wpiy-wie dżurdżujan na doktora.
Przerwał im rozmowę Denizow, który z Pante-leonem pod rękę przedzierał się ku nim przez tłum. Obaj młodzieńcy byli mocno pijani i błyszczącemi oczami spoglądali na siedzące przy stole niewiasty.
Te ostatnie również były w dobrych humorach, coraz * dolewała jedna drugiej, oglądając pod światło opróżniające się butelki „delikatnych“ nalewek.
— Zapoznam cię, z którą chcesz!.. Pokaż, którą wolisz, a ułatwię ci drogę!... Wszystko dla przyjaciela! — wołał Denizow. Panteleon robił niewyraźny gest ręką, można go było rozmaicie tłumaczyć. Panie przelękły się trochę tego otwartego ataku. Dya-konowa pisnęła i zakryła oczy chusteczką od nosa. Zona Warłaama W-arłaamowicza podniosła się; po-padia zbladła nie na żarty. Jedynie nauczycielowa odważnie patrzała w oczy napastnikom. Ale ci nie widzieli jej tym razem, zajęci doktorową.
— Tiurniura, mówię ci, pour-la-bonne-bouche! Tylko szkoda, że nie dla nas!... kręcą się tam już inni... Czekajmy więc sprawiedliwie kolei... Prawda panie... tego... Czerewin!...
Czerewin, który z początku miał zamiar ignorować zaczepkę, zawołany po imieniu, zwrócił się ku zuchwalcowi i ujął go za rękę...
— Chodź pan, chodź!... isprawnik woła pana!
— wyrzekł, odciągając go od stołu.
— Co isprawnik!?... Jestem równy i wolny!... Żadnego... państwa...
Ale isprawnik już sam się ku nim zbliżał i słysząc koniec zdania, kiwnął na kozaków. Denizowa po małym tumulcie oderwano od płaczącego Pante-leona i — wyprowadzono do kuchni.
Zdrowie tych, co w lochach, zakuci w kajdany,
Cierpią za twą wolność, kraju ukochany1..
Wyśpiewywał na całe gardło rewolucyjną piosenkę podniecony zajściem nauczyciel.
— Oto są rezultaty przyjaźni z wygnańcami politycznymi, z wrogami kościoła i państwa! — oburzał się Kozłow.
Pomocnik isprawnika w rozmarzeniu kiwał głową do taktu piosenki.
Wtem krzyk okropny wszystkich ocucił.
— Ko-le-go.L. rra-tujj... um-ierram!
Doktorowa i Czerewin poznali głos i zerwali się z miejsc. Pośrodku sali stał doktór z szeroko rozsta-wionemi nogami i rozpaczliwie młynkował... rękami. Daremnie jednak usiłował się ruszyć. Obok ojciec Akakij lał mu z namaszczeniem zimną wodę na głowę i szeptał:
— Chrzczę cię w Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego... Amen!...
— Co to?!... Ojcze Akakij... daj mu spokój!... Doktorze, uchodź!...
— Nie... mogę... Świat się obraca... koło mnie! — jęczał płaczliwie neofita.
Odebrano szklankę od ojca Akakija i otoczono pokrzywdzonego, wyrażając mu ubolewanie, ale znowu spłoszył obecnych niezwykły krzyk, tym razem odedrzwi.
— Amerykanin!... Jestem wolnym Amerykaninem... Rozstąpcie się! Przybywam!
Obejrzeli się zdumieni; jednocześnie kobiety ze śmiechem, zakrywając oczy, poczęły uciekać z sali. We drzwiach stał Denizow w kostyumie... niewygna-nego jeszcze z raju Adama...
W parę godzin potem przyjechał prawdziwy Amerykanin — oficer z rozbitego na Oceanie Lodowatym okrętu. Zbudzony isprawnik posłał po Samuela, oblał sobie co prędzej głowę zimną wodą, ubrał się i wyszedł do salki, jeszcze cuchnącej po niedawnej pijatyce.
Cudzoziemiec siedział na krześle koło stołu i patrzał czarnem, błyszczącem okiem gdzieś daleko przed siebie, w przestrzeń. Drugie oko miał przewiązane czarną przepaską. Isprawnik po jego ruchach, po sposobie, w jaki wstał i przywitał się z nim, poznał, że ma do czynienia z człowiekiem z wyższego towarzystwa, wytrzeźwiał do reszty i stał się uprzedzająco grzecznym.
Ale w kuchni innego byli zdania.
— Wyobraź sobie, moja kochana: zjadł ciastka... najlepsze moje ciastka! — skarżyła się gospodyni isprawnika sąsiadce.
— Wszystkie?...
— Wszystkie, które podałam.
— Nie do uwierzenia! Widzę, że te Amerykany nietylko Boga nie znają i nie mają cesarza, ale są do bezwstydu nieobyczajni! — zawyrokowała obywa telka i wyrok ten skwapliwie podchwyciło miasteczko.
VIII.
Jednooki oficer był pierwszą jaskółką wracających rozbitków. Przeleciał przez Dżurdżuj, według zdania powolnych tubylców, „jak skra“. W istocie przesiedział dwa dni, gdyż wcześniej niepodobna było ani podwód potrzebnych zebrać, ani przygotować i zapakować zapasów żywności, niezbędnych do dalszej i drogi „do gubernii“. Dżurdżujanie, przekonawszy się, że „amerykanin“ na czworakach nie łazi i ludzi nie kąsa, radzi byliby go zatrzymać, gdyż nawet „zamorski heretyk“ w ich monotonnem życiu był zjawiskiem pożądanem, lecz oficer śpieszył się.
— Oko! — odpowiadał grzecznie na wszelkie zaproszenia — oko.
Samuel, który służył mu za tłumacza, podejrzy-wał wprawdzie, że może nie tyle mu chodziło o oko, co o telegraf, aby, jak można najprędzej, dar znać do ojczyzny „o tych, co żyją, i tych co, u.narli“, lecz popierał cudzoziemca w usiłowaniach jak najprędszego wydobycia się z Dżurdżuja.
Towarzysze polecili mu wypytać się go o tysiące rzeczy, nawet prosili, aby go do nich przyprowadził, ale im odpowiadał stale Samuel z tajemniczą miną:
— Oko!...
— Eh! Co nam po jego oku! — odrzekł z niechęcią Niehorski. — Przecie nie zmuszalibyśmy go patrzeć przez teleskop... Chodzi nam o niektóre wskazówki...
— Przyjadą niedługo inni. Wstrzymajcie się lepiej! — dowodził Samuel.
— Ależ o tem dwóch zdań być nie może! — dorzucił stanowczo Arkanów.
— Zobaczycie, iż skończy się na tem, że zaaresz-’ tują nas za samo gadanie. Czy go znacie, co to za oficer? Weźmie i powie isprawnikowi...
— Wypytać się o rozmaite rzeczy nie znaczy powiedzieć wszystko — bronił się Niehorski. Zgodził się jednak, że lepiej poczekać.
Skorzystał z pobytu oficera tylko Mussia. Sprzedał mu papierośnicę z mamutowej kości własnego wyrobu. Z jednej strony miała ona na wierzchu na — pis rzeźbiony wypukłemi literami: „Pamiątka z Dżurdżuja rok 18.., z drugiej figurę kosmatą, podobną do niedźwiedzia, z kajdanami na rękach i nogach i z napisem wokoło: „Módlmy się, aby Bóg wypro-wadrił nas z niewoli egipskiej.“
Niezmiernie uradowany ze sprzedaży, pobiegł Mussia do towarzyszy pochwalić się nią. Jak zwykle, nic im nie powiedział, lecz chodził wśród nich z miną znaczącą i rozradowaną.
Manewry jego natychmiast zostały dostrzeżone.
Kogóż to Mussia naciągnął? — zapytano go niezwłocznie.
— Kupił... cygarnicę... Amerykanin! — odrzekł krótko.
Wolne żarty! Wprawdzie on miał tylko jedno oko, ale taką lichotę i z jednem okiem ocenić było można!
— A może on myślał, że to mydło? — wtrącił Gliksberg.
— Wcale nie... Tam był napis z jednej strony: „Pamiątka z Dżurdżuja“, a z drugi j zrobiony był wygnaniec.
— Napisów Amerykanin nie zrozumiał, a wygna niec nie udał ci się, Mussia, i był zupełnie na twe szczęście podobny do niedźwiedzia z marki fabrycznej „Puls i synowie“! Kupił Amerykanin jako mydło, * ani chybił!... A to się złapał?! i
— A nieprawda, bo zapłacił dużo więcej!... Patrzcie! — krzyknął Mussia tryumfująco i rzucił na stół złotą dziesięcio-dolarową monetę. Pochylili się nad stołem i oglądali pieniądz zmięszani i zagniewaiW.
— Dziesięć dolarów, to prawie dwadzieścia rubli. Stanowczo za drogo!... Czyś ty, Mussia, czasem mu nie mówił, że jesteś w kłopotach...,
— Nie, nie mówiłem! Powiedziałem mu tylko, że jestem wygnańcem politycznym, i sam mi dał.
Spojrzeli po sobie i gorący rumieniec oblał im twarze. Najbardziej zmięszany był Samuel.
— To zapłata dla mnie! — szepnął z niechęcią.
— Stanowczo prosimy cię, Mussia, abyś nie wyzyskiwał przyjezdnych w imieniu wygnańców — wyrzekł chmurno Pietrow.
— Cóżem ja znowu zrobił? Nic, widzę, nie wolno: w kuchm siedzieć nie wolno... rozmawiać z ludźmi nie wolno... przysięgać niewoino... sprzedawać nie wolno... pieniędzy pożyczać nie wolno... Cóż więc wolno?... To nie jest żadna swoboda, to gorsza niewola, niż rosyjski rząd — wołał zaperzony Mussia. Wsadził czapkę na uszy, schwycił monetę i wyskoczył za drzwi. Już mu pieniądz nie tyle podobał się, co przedtem. Na domiar nie mógł go zmienić. Wszyscy, począwszy od Gawryły Gawryłycza, Taza i kończąc bogatym kozakiem Jakuszkinym z pewnem przerażeniem oglądali błyszczący metalowy krążek z nieznanymi stemplami.
— Wiesz co, Mussia, ty go rzuć do wody, bo on, ten... niby pieniądz, to to samo, co nic, albo może gorzej jeszcze., może to jakie zabronione złoto!...
Wieczorem wezwał Mussia isprawnik.
— Co to, Mussia? Masz pan podobno jakieś fałszywe pieniądze!
Mussia pokazał mu dolara, w którego wartość już sam zaczął wątpić. Isprawnik pieniądz obejrzał, roz-śmiał się i spytał, jak go Mussia dostał. W rezultą-cie zmienił monetę i zamówił u Mussia (o, radości!) papierośnicę z napisem: „Pamiątka z powiatowego miasta Dżurdżuja“, a płaskorzeźba ra drugiej stronie miała wyobrażać dom zarządu policyjnego z ulatującym nad nim orłem...
— Tylko, panie isprawniku, jaki ma być orzeł?
— spytał, zawróciwszy już z sieni, Mussia. — Bo to jednogłowy orzeł to herb polski. Jeszcze pomyślą, że ja w ten sposób podmawiam pana do powstania... A znowu dwugłowe orły nie latają...
— Zrób pan dwugłowego...
Kiedy nie latają...
— Cóż to szkodzi, że nie latają... Robią przecież w poezyi rozmaite hydry, psy dwugłowe, pół kozy
— pół kobiety... i nic...
Wieść o tem, że isprawnik uznał pieniądze za dobre, oraz że zamówił papierośnicę, rozbiegła się po miasteczku lotem błyskawicy. Mussia został zarzucony zamówieniami. Nawet ojciec Akakij chciał mieć. taki „sprzęt“ z jakim budującym napisem i tylko wahał się w wyborze między Starym i Nowym Testamentem.
Denizow chciał, żeby mu na płaskorzeźbie wyobrazić boginię miłości, a z drugiej strony pod napisem „Dżurdżuj“ serce, strzałą przebite.
Nawet pomocnik zamówił sobie pudełeczko, na którego wierzchu dwie splecione w uścisku ręce miał otaczać napis: „wierny w przyjaźni i posłuszny zwierz^h nikom do grobu śmierci..“
Interesy M issia zaczęły się poprawiać. Siedział w domu, gwizdał, piłował kość mamutową, a przy spotkaniu z wygnańcami robił coraz bardziej tajemniczą minę. Wygnańcy byli niezmiernie zadowoleni z jego zachowania się, gdyż nie dokuczał im i plotek po miasteczku nie roznosił.
Złota amerykańska moneta, którą na domiar władza uznała za dobrą, ogromnie wpłynęła na zdanie dżurdżujan o amerykanach. Ziczęto o nich mówić z wielką powagą:
— Bogaci... Innych metalów nie znają, tylko samo złoto. Co u nas grosz, to u nich dolar... Sam isprawnik zmienia im pieniądze. Taki lud, co to same pany!...
Czekano z niecierpliwością na przyjazd zaoowie-dzianego odd.iału marynarzy, a skoro przybył z guber nii r< izkaz, aby „okazać im wszelką pomoc i należny sprzymierzonemu państwu szacunek“, zachwyt, ciekawość i rozbudzone nadzieje dżurdżujskich obywateli dosięgły szczytu. Każdy marzył, że dostanie pieniędzy od amerykanów i założy sklep, lub zakupi towarów i powiezie je do tunguzów. Niektórzy uwierzyli, że po to jedynie amerykanie przyjechali, aby dostarczyć im zarobku i rozrywki. Znaleźli się jednak sceptycy:
— Bogaci... A więc nie w celach zakazanego handlu?... A więc po co w rezultacie przyjechali?... — pytał znacząco pomocnik Kozłowa, do którego niepostrzeżenie wpadł wieczorkiem na naradę.
— Ukształceni i myślę, że to coś... z nieprzyjacio-łami tronu i ojczyzny!... Może chcą... Zresztą albo ja wiem, albo mogę wiedzieć, czego chcą tacy przebiegli ludzie, co innym językiem nie mówią, tylko swoim, i wypytują się o wszystko zawczasu od tego żyda Samuela... Wiadomo, że żyd Chrystusa sprzedał... ale najgorszy to jest Czerewin. Znów mi mięso odrzucił... i powiedział, że powinniśmy się wstydzić cudzoziemców, którzy mogą opisać w gazetach. Więc radziłbym mieć się panu na... ostrożności — gadał Kozłow.
— O, ostrożność nigdy nie zawadzi!... Już ja się o to postaram — szepnął pomocnik. — Ale czy mogę liczyć na pana... pomoc?
— Co ja mogę, robak marny, człowiek nie-uczony! — wykręcał się Kozłow. Rozstali się jednak w doskonałem porozumieniu.
— Dobrze, dobrze! To się zrobi. Mięso sprzedamy amerykanom. Zjedzie wkrótce cała ich gromada. A tylko niech pan pamięta: >v razie czego pan mię poprze...
— Niech się pan nie niepokoi, o to mi chodzi, abym i ja sam nie został! Ręka rękę myje! Niech pan pamięta, że za odpowiednie pieniądze nietylko ryby, lecz i masła, jagód, drzewa mogą dostarczyć na zawołanie...
Pomocnik już w futrze i czapce brał ręką za klamkę i kiwał przytakująco głową:
— To się zrobi. Komendant stara się, żeby ich umieszczono u niego, ale pamiętam dobrze, jak to on mnie urządził przeszłego roku razem z Denizo-wem, kiedy to wygnańcy fałszywie uciekli!... Nic z tego! Już ja to zrobię... Poco oni wtedy fałszywie uciekli i poco ci ludzie wmówili we mnie, że oni uciekli prawdziwie?!... Doprawdy nie wiem — wrócił znowu do wiecznie trapiącego go pytania.
— Wcale oni nie uciekali fałszywie, lecz kradli krowy za rzeką!... Gałka poświadczy!., /o są łotry, które udają świętoszków. 1 Czerewin nie po co innego chce mnie zgnębić i wyrzucić ze szpitala, lecz, aby potem sam mógł korzystać bez żadnych przeszkód! — odrzekł z przekonaniem Kozłow. — A więc, panie pomocniku, amerykanie staną u mnie!?
— U pana, u pana... już moja w tem głowa! Przyszedł mi do głowy plan... ale o tem potem!
Uścisnęli się za ręce i rozstali bardzo z siebie zaJ dowoleni.
IX.
Przybyli nareszcie amerykanie — chłop w chłopa ludzie rośli, kościści i muskularni. Drobni dżurdżuja-nie patrzyli na nich ze zdumieniem i lękliwym szacunkiem.
— Bohaterzy! — mówili do siebie, kiwając głowami. — Jedzą tyle, że nawet największy w Dżur-dżuju obżartuch Czojon im nie sprosta... A zgadzają
J się jedynie jeść najlepsze mięso i najlepszy chleb... Poprostu... bohaterowie! Kozłow i komendant płaczą na ich obżarstwo rzewnemi łzami!...
Isprawnik, który współzawodnictwo Kozlłowa z komendantem pogodził w ten sposób, że część przybyłych oddał na pastwę jednemu, część drugiemu, zamiast jednego kłopotu miał teraz dwa. Codzień ci panowie wpadali doń, brali się za głowy, przeklinali dzień swego urodzenia i dowodzili, że tracą na amerykanach szalone sumy, że zejdą na żebry...
— Sami naznaczyliście ceny... potrójne ceny!..! Teraz nic już nie mogę poradzić... Umowa zawarta. Strat nie macie... nie zawracajcie mi głowy! — opędzał się im isprawnik.
— Ależ, panie isprawniku, co znaczą potrójne ceny!... To są tacy ludzie, że kiedy ich dwóch wejdzie do dużego pokoju, to robi się ciasno... To są osobliwi ludzie! Co to znaczy trzy razy tyle... dla nich i dziesięć razy zapłacić nic wielkiego!... Co powiemy, to zapłacą, bo gdzie się podzieją? Tylko niech pan pozwoli...
Ale isprawnik nie zgadzał się.
Gubernator kazał mi otoczyć ich opieką. Jesteście nienasyceni chciwcy... Zresztą każę wam wydać z rządowych magazynów dodatkowe racye mąki na każdego gościa... Ale żeby mi nie było skarg żadnych! — dodał groźno.
Zrobił ustępstwo, gdyż czuł, że w otoczeniu jego poczyna się knuć coś, czego obecnie nie będzie w stanie wyśledzić i w porę stłumić, pochłonięty sprawami przybyłych cudzoziemców.
Dżurdżujanie natychmiast poczuli, że mogą sobie pozwolić i ceny w miasteczku podskoczyły odrazu w trójnasób. W sklepach urobiły się ceny podwójne: dla tubylców trochę wyższe niż zwykłe i dla amerykanów ceny już wprost bajecznie wysokie. Darto z przybyszów, złaknionych najelementarniejszych europejskich potrzeb życiowych, jak z przydrożnych lip. Za najmniejszą rzecz, najmniejszą usługę kazano sobie płacić waryackie wprost ceny. Błyszczące amerykańskie złoto zaczęło się pojawiać w rękach nawet podrzędniejszych mieszkańców.
— Bogaci, ale głupi! Wcale nie rozumieją, co wart pieniądz! — mówiono po mieście. 1 każdy coś im przynosił, coś wtykał, a gdy nie brali, obrażał się.
— Cóż to? Od Sidora to wzięliście, a odemnie nie!? Jesteście oszuści!
Majtkowie nie rozumieli wprawdzie ani po rusku, ani po jakucku, odpowiedzieć nie mogli, lecz poznawali z tonu, że gościa należy wyrzucić za drzwi i czynili to niezwłocznie. W ten sposób wyleciało paru kozaków, paru mieszczan, wyleciał wreszcie De-nizow z Panteleonem, kiedy przyszli wstawić się za jednego z niby pokrzywdzonych żebraków.
— Myśmy nic, myśmy weszli grzecznie, a oni nas zaraz w kark!... Żądamy sprawiedliwości! — skarżyli się z kolei pokrzywdzeni dygnitarze ¡sprawni-kowi.
— Czegoście łazili, przebrzydłe osły! — gniewał się ten.
— Myśmy nic!... Myśmy grzecznie, ale oni wszystkich biją. Pobili Bobra, pobili Goliata, pobili Bu-czuka... Teraz biorą się do sfer wyższych...
— Wynoście się, wyższe sfery!... Wynoście się! — wypędzał ich isprawnik.
Ale ponieważ skargi poczęły się sypać codzień, wezwał Samuela na naradę.
— Kiedyż przyjedzie ten ich... minister?...
— Mister Morley... poprawił Samuel.
— Więc kiedyż wróci?... Co mówili jego podwładni?!... Dlaczego ich opuścił?... Rady sobie z nimi dać nie mogę!...
— Kiedy wróci, nie wiedzą. A powtarzają wciąż to samo: na drodze do Dżurdżuja spotkali dwóch wiezionych przez tunguzów marynarzy z innego oddziału rozbitków. Naczelnik więc wraz ze sternikiem i jednym ze zdrowszych majtków wrócił na północ, aby odszukać towarzyszy...
— Hm! Nic z tego nie będzie. Raz, dwa... dwa z górą miesiące upłynęło... Tam teraz takie zawieje, że nic z tego nie będzie... Zginęli... Będzie ich mister szukał Bóg wie, jak długo, a tu ta jego morska załoga ogłodzi tymczasem miasteczko... W dodatku zaczynają bić obywateli i... niech mi pan powie, co mam w tym wypadku robić?...
Opowiedział Samuelowi kilka zdarzeń.
— Przedewszystkiem — nie zwracać uwagi na, skargi... Wszystko to albo wprost nie miało miejsca albo działo się zupełnie inaczej. Ich napastują, dokuczają im i obdzierają wprost ze skóry.
Z kolei Samuel opowiedział kilka wiadomych mu przykładów haniebnego wyzysku dżurdżujan.
— Cóż ja mogę!?... Nie mogę im zabronić oceniać swej własności, jak im się podoba — mówił is-prawnik, skrobiąc w zakłopotaniu paznokciem szcze-ciniasty, dawno niegolony podbródek.
— A tymczasem oni gotowi jeszcze się pożgać kiedy nożami z przyjezdnymi, jeżeli się nie wmięszam. Pan nie zna tutejszego bydła. Potulne to i lękliwe» gdy czuje nad sobą rękę, staje się wprost straszne, skoro się rozbryka.
— Niech czują nad sobą rękę! — rwało się na usta Samuelowi, ale wstydził się to wypowiedzieć.
— Cóż więc zrobimy, panie obrońco ludu?
— Za wiele honoru! Łyki dżurdżujskie należą do arystokracyi. Niech ich się pan spyta, co trzymają 0 jakutach? — bronił się Samuel.
— Chyba tak zrobimy — dodał po pewnem wahaniu isprawnik — że amerykanie za rzeczy, które kupią, nie będą sami płacili, a będą wydawali kwity, 1 policya... będzie pośredniczyła w zapłacie!...
Projekt był niezgrabny, ale innego na razie nie wymyślili obaj.
I stało się, że oczekiwali przyjazdu mistera Mor-leya z niecierpliwością wszyscy, poczynając od wygnańców, a kończąc na isprawniku i obywatelach Dżurdżuja. Mister Morley coś długo nie przybywał. Wygnańcy już wiedzieli od Samuela szczegółowo przebieg smutnej historyi rozbitków. Trzy ich łodzie porzuciło zgnieciony przez lody okręt. Z niesłychanym, nadludzkim wysiłkiem przebyli pokruszone pola lodowe, skacząc z kry na krę, wlokąc i niosąc za sobą łodzie, księgi okrętowe i rzeczy. Gdy wydostał’ się na czyste wody, myśleli, że są uratowani, do lądu zostało wszystkiego 200 mil morskich. Ale już w obliczu ziemi wściekła burza rozbiła drobną flotę. Najmniejszą łódz, po krótkiej walce, wywróciły fale; dwie drugie ocalały i długo wśród fal i mgły, nie tracąc się z oczu, dążyły razem na południe. Rozłączyła ich nowa burza już u samego brzegu. Jedna część załogi pod dowództwem mistera Morleya dostała się na przylądek, gdzie wypadkiem zastała rybaków, którzy opóźnili się o parę dni z odejściem w głąb lądu na zimowe leże. To ich ocaliło. Druga część załogi, zdaje się, zboczyła na wschód i żadnej o niej wieści nie mógł mister Morley zasięgnąć ani u nadbrzeżnych rybaków, ani w osadach w ujściach rzek, ani u „wachmistrza pomorskiego“ Charłamowa. Dopiero w drodze do Dżurdżuja spotkał dwóch marynarzy z tamtej załogi, których ’chorych i nieprzytomnych wieźli na „nartach“ (sankach) tunguzi. Z ich niewyraźnych majaczeń dowiedział się, że umierająca z głodu i chłodu załoga wysłała ich naprzód na poszukiwanie ludzi. Wraz ze — sternikiem i dwoma najsprytniejszymi majtkami rzucił się mister Morloy na-powrót na północ, aby ratować ginących towarzyszy. Dramatyczne te okoliczności potęgowały oczekiwanie wygnańców.
Wreszcie pewnego dnia wieczorem wpadł do Aleksandrowa Samuel, blady, zmieniony i oznajmił:
— Wrócił!
— No i co? Czy znalazł??!
— Nie. Nie pytałem go, gdyż najmniejsze napomknienie na ten przedmiot zdaje się strasznie go wzruszać. Ale... wrócił sam! Majtkowie i krajowcy jedno-zgodnie powiadają, że wichry i śniegi wszystko zamiotły, że niema żadnej nadziei odnaleźć nawet ślad ów przed wiosną, że chyba jaki cud... Żadnych nigdzie poszlak, żadnych wskazówek!... W Dżurdżuju spędzi Mister kilka dni. Poczem swój oddział odprowadzi do gubernialnego miasta i pewnie znowu wróci na poszukiwania. On przypuszcza, że już zastanie w gubernii pieniądze i odpowiedź od swego rządu na pierwszą depeszę... Jutro cały dzień będzie zajęty przygotowaniami do podróży. Pojutrze wieczorem obiecał być u nas!
Mister Morley nie należał do ludzi sentymentalnych. Uczucia swe zataił w głębi duszy i zajął się energicznie interesami swoich podwładnych.
— Zupełnie kłoda drzewa — skarżył się Ko-złow — jedenastu mu towarzyszy zginęło, a, on kłóci się o każdy grosz!
Tymczasem mister Morley wysłuchał skarg majtków, sprawdził ceny, rozpytał się o nie Samuela i za jego radą postanowił zwrócić się do isprawnika z prośbą o ukrócenie wciąż wzrastającego wyzysku.
— Niech pan przełoży panu naczelnikowi — prosił Samuela — niech pan mu wytłomaczy, że nie mogę, nie jestem w stanie płacić tyle... Ameryka wpi awdzie bogata, ale... końca nie widzę drożyźnie... Jestem gotów płacić drożej, niż tutejsi mieszkańcy;, rozumiem, że pojawienie się nasze wpłynęło na po-drożenię. towarów, ale... jeżeli tak dalej pójdzie, wszelkie poszukiwania i dłuższy nasz pobyt w tych stronach stanie się wprost niemożliwym... a ja bądź co bądź muszę szukać moich towarzyszy!...
Isprawnik był bardzo zmięszany.
— Panowie nie uwierzycie, jak trudne jest moje położenie. Co ja mogę?... Mogę rozkazać, ale wątpię, aby to podziałało...
— Niech pan każe 1... — nastawał Samuel. — W każdym razie władza pana jest wielką...
Isprawnik uśmiechnął się.
— Władza moja o tyle jest wielką, o ile pozostaje w zgodzie z interesami mego otoczenia... Jaku-tom wszystko rozkazać mogę i zrobić wszystko z nimi mogę... ale obywatele dżurdżujscy to co innego... Na pozór są posłuszni, ale... Zresztą niech pan powie l misterowi, że uczynię wszystko, co tylko będę wstanie. Najlepiej jednak, aby corychlej stąd wyjechał i ludzi swych wywiózł i aby na przyszłość przywiózł potrzebne zapasy i rzeczy... z guberni...
Już nazajutrz mister Morley przekonał się że ispraw-nik dobrze radził: przekupnie nie zjawili się więcej z swymi produktami do amerykanów, w sklepach nagle zabrakło potrzebnych im przedmiotów, pożywienie i u komendanta i Kozłowa stało się wprost niegodziwe, przestano nawet zamiatać pokoje marynarzy... Zanosiło się na bojkot.
Znowu trzeba było szukać pomocy u isprawnika.
— Widzi pan, mówiłem 1 — odrzekł ten. — Spostrzegam jedyne wyjście z kłopotów: żeby pan ułożył spis potrzebnych mu rzeczy, a wezwę kupców oraz dostawców i każę się ułożyć z panem w mojej obecności.
Mister Morley zgodził się. Nazajutrz rano w mieszkaniu isprawnika odbyła się generalna narada, na którą przybyli nietylko wezwani kupcy Warłaam War-łaamowicz, Kozłow, komendant, Taz, lecz i ojciec Akakij, pomocnik isprawnika, djakon, nauczyciel, nawet Denizow i Panteleon; wreszcie na samym końcu wpadł doktór, zdyszany i wystraszony, że bez niego piją.
— Cóż to, isprawniku, nie wezwałeś mię?
— Nie wiedziałem, że i wasza ekselencya ma co do sprzedania. Amerykanie nie pytali ani o ospę ani o szkarlatynę; nawet tyfusu sobie nie życzą...
Doktór śmiał się, bardzo zadowolony z żartu, a bardziej jeszcze z widoku „czystej-ojczystej“, w otoczeniu lśniących kieliszków. Narada odbyła się bardzo poważnie i dała świetne rezultaty: kupcy na wszystko naznaczyli podwójne ceny, ale wychodząc, udawali pokrzywdzonych. Pośledniejsi dostawcy i kupcy, nie dopuszczeni do targu, w głos szemrali:
— Zaprzedano nas cudzoziemcom!
Sprawy te zajęły tyle czasu i tak zmęczyły mistera Morleya, że do wygnańców wybra* się nie po dwóch, a dopiero po trzech dniach pobytu.
Wszyscy, oprócz Mussia i nieobecnego w mieście Jana, zebrali się o oznaczonej godzinie u Aleksandrowa. Wszyscy byli rozgorączkowani oczekiwaniem czegoś niezwykle ważnego, czego ani z treści, a.ii z następstw obecnie osądzić nie byli wstanie. Coraz któryś z nich wychodził na dwór i przysłuchiwał się głosom i skrzypom miasteczka, gorejącego w siwym zmroku nocy światłami okien i łuną buchających z kom.-nów płomieni. Inni próbowali zająć się tymczasem czemkolwiek, ale ilekroć wracał towarzysz ze zwiadów, podnosili głowy.
— Idą! — oznajmił wreszcie Krasuski i poprawił ogień na kominku. — Poznałem głos Samuela. Zebrani utkwili oczy we drzwi, ogarnięci szczególnem wzruszeniem. Wszedł — rysoki mężczyzna w wytartej kurtce i czapce z futra pstrej foki. Twarz okalała mu piękna ciemna broda; zato na głowie nie więcej miał włosów, niż zacny pan Jan. Szerokie czoło zlewało się bezpośrednio z okazałą łysiną. Cudzoziemiec rozbierał się powoli i uważnie przypatrywał brodatym postaciom wygnańców, którzy powstali na jego przywitanie. Liczne cienie mąciły wnętrze jurty, oświetlonej niepewnym, skaczącym blaskiem płonącego na kominku ognia. Dojrzał jednak przybysz ubogość odzieży wygnańców, dostrzegł zmarszczki, żłobiące ich twarze, przeważnie chude, ściągłe — twarze starodawnych ascetów i pustelników. W smutnych szafirowych oczach mistera Morleya zatliło się współczucie, rysy jego szlachetnej mężnej twarzy rozjaśniły’ się życzliwością. Skłonił się przed Eugenią i powitał przedsta wianych mu z kolei przez Samuela wygnańców ser-decznem uśeiśnieniem ręki. Czerewina znał już z widzenia u isprawnika.
Siedli dokoła stołu i podano, niezbędną herbatę. Cudzoziemiec wypytywał wygnańców o szczegóły wygnania, o wyroki i sądy w sprawach politycznych i zdumiewał się coraz bardziej, słysząc ich opowiadania...
— A jednak... tutaj macie pewien wpływ — zauważył z lekkiem niedowierzaniem.
— Tylko dlatego, że nic nie mamy do stracenia^ i że trzymamy się razem! — odrzekł Niehorski...
— Oraz dlatego, że isprawnik jest stosunkowo porządnym człowiekiem — dodał Czerewin.
— Co ten pan powiedział? — spytał Amerykanin Samuela, wskazując spojrzeniem na Niehorskiego. Płonące oczy i fanatyczne oblicze wygnańca widocznie uderzyły marynarza.
Samuel pił właśnie herbatę, więc poprosił Eugenii, aby wyręczyła go i przetłomaczyła frazes Niehorskiego. Mister Morley zwrócił na nią spojrzenie i już nie spuścił z niej oczu.
— Ten yankes ma oczy, jak świdry! — wyrzekła Arkanowa z lekką niechęcią, rumieniąc się pod ba-dawczem spojrzeniem oficera.
— Niech nam powie lepiej, czy uważa, że... — zawołał Niehorski.
— Powoli, powoli, nie tak obcesowo — wstrzymał go Samuel, gdy już skończył swoją herbatę.
— To prawda — zauważył Aleksandrów. — Byłoby nieostrożnością odrazu się wywnętrzać... Czy wiemy, co to za człowiek?
— Jeżeli to człowiek poważny, nasza lekkomyśl ność wzbudziłaby w nim tylko nieufność! — dorzucił Arkanów...
Mister Morley przyglądał się i, zdawało się, odgadywał z ich twarzy, co mówią. Kiedy Samuel ostrożnie zaczął sprowadzać rozmowę na podróż wzdłuż brzegów Oceanu Lodowatego, słaby uśmiech wygiął usta amerykanina.
— Podróż wzdłuż brzegów Syberyi w pierwszej połowie lata utrudnia ta okoliczność, że wiatry dmą wtedy przeważnie z morza i przyciskają lody do brzegu. Zawsze jednak zostaje wązki kanał czystej wody między ziemią i krami, którym można przemknąć się na łodzi, niezbyt głęboko osadzonej w wodzie. Łódź nie powinna być ciężką, aby w razie potrzeby łatwo ją było wciągnąć i przewlec przez lody — zaczął amerykanin opowiadać spokojnie i niezmiernie treściwie.
Wygnańcy wpili się w mówiącego oczyma. Mówił płynnie, jakby jaką bajkę. Wymieniał rzeczy, konieczne w takiej wyprawie, wyliczał w przybliżeniu czas jej trwania, opisywał rodzaj pokarmu i ilość jego niezbędną, mówił o ubraniu, narzędziach, pościelach. Wspomniał o przeszkodach możebnych, o wypadkach i niebezpieczeństwach, oraz o sposobach ich pokonania lub uniknięcia... Nadmienił o słabym morskim prądzie, płynącym wzdłuż brzegów Syberyi z zachodu na wschód.
— Więc pan mniema, że powinniśmy udać się na wschód do Ameryki? — spytał porywczo Niehorski.
— Ja nic nie mówię, ja nic nie wiem... Jako podróżnik opowiadam jedynie o warunkach podróży... — odparł dyskretnie amerykanin.
Zrozumieli go doskonale i wypytywali o szczegóły, niby o ciekawy dla nich ornament zupełnie obcej im przygody.
Wyszedł od nich wraz z Samuelem późno po północy, znużony i podniecony zarazem gorączką wygnańców, która mu się udzieliła. Przed samem wyjściem stoczył długi namiętny spór z wygnańcami o socyaliźmie i kapitaliźmie. Już w progu powiedział im z niechcenia, że sternik Bartels, trudnił się zwykle na okręcie rysunkami i pewnie posiada i rysunki łodzi i narzędzi, potrzebnych w każdej morskiej wyprawie i że pewnie chętnie pokaże im je, skoro są tego tak bardzo ciekawi. Wyszedł, a oni czas jakiś jeszcze milczeli, zasłuchani we własne marzenia...
— Ha! szczęśliwi, że możecie wierzyć w powodzenie!... Zazdroszczę wam! — wyrzekł wreszcie Cze-rewin.
— Jakto — wierzyć?!... Tu niema w co nie wierzyć! — wybuchnął Niehorski!
— Nie spytaliście się go jedynie, ile podobnych wypraw u tych brzegów już zginęło: admirał Pron-czyszczew, Łaptiew, Lachów,..1 Są to wyprawy wielkie, a i kozackich łodzi bez liku... A wy notabene będziecie mieli z tyłu za sobą pogoń!... 1 niema wśród was ani jednego marynarza, niema ani jednego, któryby umiał żagle napiąć...
— Więc cóż: nauczymy się!
— Aut... aut!... Wolność albo śmierć!... Zawsze tak! — ozwał się nagle Woronin!...
— Widzicie! Nawet ten oniemiały człowiek przemówił! Zuch jesteś, Woronin! — krzyknął Niehorski.
— Daj wam Boże! — szepnął Czerewin, biorąc za czapkę.
— Jakto, doktorze, więc nie popłyniesz z nami?
— Nie... jeżeli ucieknę to... w innym kierunku!
— W innym niepodobna! — wyrzekł stanowczo Krasuski.
Czerewin spojrzał nań bokiem z pod pół przymkniętych powiek, ale nie odrzekł.
— Radliłbym się jednak zastanowić nad uwagami doktora — wtrącił Arkanów. — Czy doktór ma książki z opisem podróży, które wymieniał...
Czerewin wstrząsł głową.
— W takim razie, zanim postanowimy coś określonego, radziłbym książki te dostać i na ogólnem zebraniu przeczytać. Co się odwlecze, to nie ucie-cze... — mówił Arkanów.
— Owszem, co się odwlekło, to już uciekło... — odparł chmurno Niehorski.
Aleksandrów, jak zwykle, do sporów się nie mi j-szał; palił spokojnie fajeczkę i słuchał, jakby to. me chodziło o jego przyszłość i o życie. Eugenia równie milczała, ale Arkanów po oczach jej zgadywał, po czyjej j.=“st stronie, i zarzuty, które mu cisnęły się na usta, schował do odpowiedniejszej chwili. Eugen:a zauważyła jednak jego spojrzenia.
— To dziwne, że ten plan, i.ak: prosty, nie przyszedł nam przedtem do głowy... — rzekła z pewnem wyzwaniem w głosie.
— Proste rzeczy najpóźniej przychodzą do głowy... Logika umysłów ludzkich zaczyna zawsze od rzeczj złożonych... Takie jest prawo natury! — odpowiedział Gliksberg.
— A więc uciekamy — wyrzekł wreszcie milczący do tej pory Pietrow.
— Uciekamy do Ameryki! — potwierdził Gliksberg. — Ale ten kraj, panowie, wcale mi się nie podoba. Wolałbym gdzi< indzie]. W Ameryce — materyali styczne pojmowanie dziejów, walka o byt... wieczna pogoń za powodzeniem, wiara w dollara i tylko dol-lara... Czytałem o tem u DiksonaL. Wyznaję, przekładałbym państwo powszechnej życzliwości!...
— Dość, dość! Niech Gliksberg siada!... Prosimy siadać... Dikson autor przestarzały! Należało czytać Tocqueville’a! Niech kolega siada i za karę... milczy do jutra! — przerwali mu wesołym chórem.
— To żadna kara! Przecież zaraz idę spać! Toc-queville jest subjektywnym autorem i łatwo się zapala! — odrzekł poważnie Gliksberg.
XI.
Nazajutrz zjawił się sternik Bartels — człowiek tyleż prawie szeroki, co wysoki. Czapki nie zdjął, gdyż miał ręce zajęte „trzymaniem w kieszeniach“ i nie wyrzekł nic, gdyż nie lubił wyjmować z ust na długo dymiącej się fajki. Kiwnął jedynie głową i zaczął rozglądać się po jurcie. Poczciwa twarz, bystre, nieustraszone oczy i oryginalne zachowanie się marynarza bardzo podobały się wygnańcom. Posunęli mu krzesło uprzejmie i rozweseleni otoczyli go kołem. Usiadł na krześle, jak na koniu, twarzą do poręczy, ćmił fajkę, kiwał głową, dotykał rękami ubrania bliżej stojących i znów kiwał głową. Nie wiedzieli, iak z nim mówić, gdyż Samuela nie było, a nikt nie umiał po angielsku. Ale majtek poradził sobie sam, zmrużył przebiegle oko, fajkę przesunął w kąt ust i rzekł nagle bardzo źle po... rusku:
— Wsio... znaj!
Słuchacze o mało nie wybuchli śmiechem, nawet Aleksandrów uśmiechnął się.
— Co... znaj? — badał wesoło Niehorski. 15
Marynarz fajkę w ustach poprawił i wyciągnął z kieszeni czerwone, zwięzłe, jak supły okrętowe ręce; jedną z nich dłonią do góry obrócił, a palcami drugiej zrobił po niej ruch przebierających w biegu nóg.
W tem we drzwiach ukazała się Eugenia. Majtek przyjrzał się jej, poznał kobietę i porzucił swój stołek. Obecni nie zauważyli, kiedy, ale stało się, że i czapka znikła mu z głowy, oraz fajka z ust. Ukłonił się z wyszukaną galanteryą i stanął w niedbałej, wyczekującej pozie marynarza, którego na nieznanych wodach opadły niebezpieczne mgły.
Eugenia przywitała się z nim wesoło za rękę.
— Mister Bartels...
— Taki... Oto jest! — dodał krótko, wyciągając z bocznej kieszeni we czworo złożony papier.
Zaciekawieni wygnańcy rozwinęli niezwłocznie arkusz i ujrzeli na nim starannie wykończony rysunek żaglowej łodzi według podanej skali, w paru przecięciach, z objaśnieniami i mezbędnemi wskazówkami. Krasuski aż podskoczył do góry i schwycił dłoń marynarza, aby mu „wypompować“ swą wdzięczność. Inni też brali go z kolei za rękę i pracowicie kiwali nią, kiwali bez końca, jak rękojeścią zepsutego wodociągu.
— Dziękujemy!... Dziękujemy...
Marynarz był wzruszony temi oznakami, choć udawał, że nic go one nie obchodzą.
— Kiedyż pan zdążył?
— Rysowałem w nocy — odrzekł skromnie. — Nie chciałem, aby widzieli inni... Rozumie się, nie może być mowy o zdradzie wśród załogi „Julietty“, ale przez nieuwagę mógłby który z mniej ostrożnych towarzyszy powiedzieć coś nie w porę...
Eugenia tłomaczyła towarzyszom, co mówił.
— O tak, tak!... Dziękujemy bardzo!... Prosimy, niech pan siada... Może herbaty?... — wołali wygnańcy.
— Jeżeli pani pozwoli, to ja wolę fajeczkę — odrzekł już zupełnie swobodnie marynarz, wyciągnął z kieszeni swą ulubienicę... i wytrząsł popiół na kominek. Aleksandrów podsunął mu swój kapciuch z tytoniem.
— Już ja dawno o tam myślałem... Jak tylko spostrzegłem wasze nieszczęście, powiedziałem sobie: poco u licha oni tu siedzą, kiedy mają pod bokiem rzekę, wpadającą do morza... Przecie we Frisko pędzić można życie stokroć przyjemniejsze, niż w tej dziurze! Popłynąłbym stąd, choćby na pniu, albo w balii od prania... Wtem wczoraj mister Morley po powrocie od was mówi mi: Wiesz Bartels, ci biedacy pojęcia nie mają o budowie łódek wielorybniczych, jedne imaszlowych ze zwyczainym pojedynczym żaglem... Wtedy domyśliłem się, że to tajemnica. Ho! ho!... Mister Morley jest prawdziwym marynarzem. Z naszych oficerów mister Morley jest najlepszym dla ludzi i nigdy słów nadarmo nie traci... Raz, dwa, a reszta... sam miej rozum!
Powoli mister Bartels rozgadał się i do północy pouczał wygnańców, jak mają łódź budować, zachować gię na morzu, zwijać i rozwijać żagle i brać w nie wiatry. Przedmiot był niezgłębiony tembardziej, że mister Bartels przeplatał go chętnie malowniczymi opisami przygód z odbytych podróży, oraz widokami podbiegunowych krajobrazów. Nawet ci, co nie umieli po angielsku, wkrótce łatwo mogli sobie je przedstawić, gdyż marynarz stale wyciągał przed siebie rękę i robiąc szeroki gest, wymawiał sakramentalnie:
— Ice... ice... plenty ice!
Odchodząc, obiecał, że przyprowadzi swych kole gów, lecz powiedział, że jeżeli chcą wygnańcy, aby oni wszyscy razem przvszli, to potrzebne jest na to pozwolenie mistera Morley’a.
Mister Morley zgodził się i nawet sam przyszedł ze swoją drużyną. W jurcie stało się ciasno, dymno i gwarno. Przyszli wszyscy, nawet chińczyk ze zwiniętym na czubku głowy warkoczem, nawet indyanin z Alaszki o miedzianej twarzy.
Hau do you your socialism? — powitał mister Morley Niehorskicgo, który przeszłym razem sprzeczał się z nim najgoręcej.
— Hau do you your capitalism? — przetłoma-czył Samuel odpowiedź towarzysza.
— Ali right! — odpowiedział wesoło marynarz. — Zdrów jest i do tej pory powodzi mu się niezgorzej!
— A jak długo to potrwa?
— To zależy od niego samego. Jeżeli zachowa umiarkowanie, będzie żył setny wiek!
— Nie myślę! — odrzekł Niehorski w tym samym tonie.
Spór, który znowu groził wybuchnąć, został przerwany zaproszeniem do stołu, za którym już zasiedli majtkowie. Goście dużo palili, ale jedli i pili bardzo umiarkowanie i opowiadali wesoło o ubiegłych wypadkach, powtarzając nie rzadziej od mistera Bartelsa szeroki gest ręką wyraz: „plenty“.
Każdy z wygnańców chciał ich wypytać o to i owo. Samuel i Eugenia ochrypli, tłomacząc bez ustanku. W najlepszem położeniu okazali się niemcy, którzy mogli rozmawiać bezpośrednio z większością obecnych. Wogóle było dość gwarno i wesoło. Jedynie mister Bartels wydawał się być rozczarowanym, gdyż jeden z majtków, prowadzony przezeń od wygnańca do wygnańca, daremnie robił tajemnicze im znaki.
Zdziwieni wytrzeszczali na nich oczy i nic nie odpowiadali, co gorszyło obu niezmiernie.
— Nie! — rzekł wreszcie majtek, nie należą!
— A może ty źle robisz?
— Co, ja źle robię!? Niepodobna, abym źle robił* Tak robią u nas w Portlandzie i tak powinni robić na całym świecie!
Wreszcie zatrzymali się oni przed Mussia i ten im coś odpowiedział palcami, poczem zamruczeli sobie z majtkiem dziwne wyrazy i już się nie rozstawali... Mister Bartels zaraz poweselał i zaczął sypać żarcikami na prawo i lewo.
Amerykanie spędzili w Dżurdżuju jeszcze dni parę i cały czas podtrzymywali ożywione stosunki z wyg-nańcami. Wciąż któryś z nich siedział w jurcie Aleksandrowa, gdy jednocześnie jego towarzysze podejmowali u siebie to Piętrowa, to Gliksberga, to Wo-ronina. Krasuski przy pomocy Eugenii prowadził nieustające narady z misterem Bartelsem... Ale najwięcej kręcił się wśród marynarzy Mussia; w rezultacie rozprzedał wszystkie swe cygarniczki, fajeczki, cy-buszki, spinki, guziki, oraz inne ozdoby...
— Ej, Mussia! Mussia! — groził mu zdała Nie-horski.
— Za cenę kosztu!... Bóg świadkiem, za cenę kasztu... Nie chciałem ich pozbawić suwenirów!... Tembardziej, że pan nie wie, a tu wśród nich znała-złem towarzysza... masona... franc-masona! — dodał tajemniczo.
— I cóż ci powiedział? A może tyś mu co powiedział!? Chłopcze, chłopcze... bieda z tobą!...
— Com mu powiedział, tom mu powiedział! Tego nawet panu powtórzyć nie mogę... My ciężką przysięgamy przysięgę...
— Kto my? Więc nie jesfeś już bonapartystą, lecz: franc-masonem?...
— To jedno drugiemu nie przeszkadza!...
Niehorski przeląkł się nie na żarty.
— Cóżeś mu powiedział? Bardzo cię proszę, Mu-ssia, przyznaj się.’
Ale Mussia był nieugięty i dopiero po wielu prośbach wymknęło mu się w końcu wielce obiecujące zapewnienie.
— To się pokaże!
A nocy, poprzedzającej wyjazd amerykanów z Dżur-dżuja, pomocnik isprawnika znowu siedział u siebie w izdebce i przymknąwszy drzwi, starannie pisał ns arkuszu urzędowego formatu.
„...Cały czas bytności swojej odwiedzali wygnańców politycznych podejrzanie często i podtrzymywali z nimi niebezpiecznie ożywione stosunki. Sam ich naczelnik, mister Morley, był u nich trzy razy, choć odmówił swej bytności nawet wielce szanownym obywatelom, nawet pomocnikowi isprawnika i samemu ojcu Akakiu... A co było przedmiotem ich rozmów, niewiadomo, lecz o tyle można się domyślać, że coś zabronionego, gdyż jeden z wygnańców, de Lile, przezywany Mussia, uśmiechał się tajemniczo i powiadał: „to się pokaże“... a zręcznie wybadany przez pomocnika isprawnika wyznał, że Ameryka taką ma flotę, iż nic dla niej nie znaczy wysłać okręt z marynarzami do sybirskich brzegów naszej Rosyjskiej ojczyzny i zbombardować głąb lądu... Występny ten człowiek dowodził, że amerykanie mają armaty, które biją o pięćdziesiąt wiorst, czemu wierzyć trudno, ale w każdym razie mogą coś knuć, wybadawszy wszędzie słabość naszej załogi i ślepotę, oraz ograniczoność isprawnika, który stałe popiera wrogów tronu i religii w zatargach ze spokojnymi obywatelami Dżur-dżuja... Jeden z nich, Czerewin, gospodaruje w szpitalu i zupełnie opanował powiatowego doktora, drugi, Samuel, gospodaruje obecnie u isprawnika i dąży do owładnięcia policyą i całym zarządem kraju. Stąd może wypłynąć dążenie do oddzielenia całej prowin-cyi i utworzenia niezależnego państwa na wzór amerykanów... W razie, gdyby się nie udało, mówił Mussia, że wszyscy wsiądą na zostawione u brzegu morskiego miedziane łodzie z okrętu i odpłyną do czekającego na nich amerykańskiego parowca.
A my nic nie możemy zrobić, ani w porę zbrodni przeszkodzić, ani wykryć intrygi cudzoziemców, będąc pozbawieni wszelkiego oręża, oraz amunicyi... A nawet uzbrojeni nie moglibyśmy nic zrobić, gdyż isprawnik sprzyja wszelkiemu pokojowi i dowodzi, że policya nie jest od wojny i zatargów. Jedyna nadzieja nasza w pomocniku isprawnika, lecz co może ten szczery ruski człowiek i patryota na swem podrzę-dnem stanowisku, obarczony pracą, którą niesłusznie spełnia za siebie i za isprawnika!? Co poświadczyć mogą szlachetni obywatele miasta i wierni poddani, jako to: Iwan Iwanycz Koziow, Warłaam Warłaamowicz Djakonow, jakut Taz, felczer Fedorkin, pisarz Denizow, syn popa Panteleon i wielu pomniejszych, oraz sam pan pomocnik, o ile pozwoli mu na to szlachetne jego serce, zawsze szczędzące swych zwierzchników“...
Anonim, starannie zapieczętowany w kopercie, został przez pomocnika własnoręcznie zaszyty pod podkładkę futrzanej kołdry zajęczej, którą miał jutro kozak zabrać, aby odwieźć w podarunku v od pomocnika isprawnika jednemu z jego przyjaciół w guber-nialnem mieście. A ten już wiedział, czego ma szukać i co z tem zrobić.
Pewnego ranka, wkrótce po wyjeździe amerykanów, Niehorski i Krasuski wymknęli się z Dżurdżuja i skręcili w zarośla drożyną, prowadzącą na Burunuk do pana Jana.
Wraz z miastepzkiem zniknęły im z przed oczu wszelkie kolorowe plamy i otoczyła ich czysta zimowa białość. Z mlecznych śniegów ziemi wznosiły się kłęby mroźnych oparów; z nich strzelały w górę skrzące od szronu pnie drzew i krzewów osędziałych, wiły się języki krętych gałęzi, buchały snopy splątanych pędów, obrosłe włosiem lodowych igieł, jeżyły się ostre wici — wszystko ubielone mrozem, przypru-szone piórami śniegu, podobne do lotnych siwych, stężałych bez ruchu w powietrzu dymów. Szli białym tunelem, wydrążonym w gęstwinie przez steczkę, ledwie znaczącą w dole swój szlak blado-żółty. W górze drżały nad nimi festony delikatnych blaszek i kryształów lodu, trącane powiewem ich przejścia, oraz śniegi zwieszały swe puchy. A po przez misterną ich koronkę przeświecały blade błękity zimowego dnia podbiegunowego z iskrami nikłych, przyćmionych gwiazd w głębinie.
Wkrótce podróżni też upodobnili się białym marom leśnym od szronu, który przysypał ich odzież futrzaną. Biegli szybko, gdyż chcieli dziś jeszcze wrócić do miasta. Oddech namarzał im perełkami lodu na rzęsach i wąsach, lub jako śnieg opadał na piersi. Musieli przejść prawie milę geograficzną i przebyć parów rzeki. Gdy stanęli nad jego krawędzią, straszne zimno wionęło na nich z dołu, jak z piwnicy. W głębokim wąwozie o urwistych gliniastych ścianach białe płótno rzeki wiło się posępnie wśród gęstych oparów.
Spojrzeli na północ, gdzie rzeka ginęła na zakręcie za górą, i wydało im się, że widzą pochyłość wody, skamieniałej w pośpiesznym swym biegu.
— Czy patrząc na tę rzekę, nie uczuwasz w sercu jakiejś dziwnej tęsknoty... jakiegoś dążenia biedź, mknąć coprędzej w dal!... Ach, gdyby to już była wiosna i gdybyśmy już płynęli... A przecie to byłby dopiero początek — wyrzekł Niehorski.
Krasuski ze zdziwieniem spojrzał na towarzysza.
— Wszystko będzie dobrze!... Wszystko dźwigniemy... Na łodzi nie tyle potrzebne będą siły fizyczne, ile zimna krew i odwaga... Aby tylko Jan się zgodził!...
— A nie zgodzi się, to obmyślimy co innego...
— odparł z dawną energią Niehorski.
Biegli wiorst parę korytem rzeki, starając się szybkim ruchem zwyciężyć szalone zimno, które poprzez grubą odzież futrzaną dostawało się do ich ciał, do piersi, do płuc i przejmowało ich przykrym dreszczem.
Pomimo pośpiechu i zimna Niehorski zatrzymał się, gdy przez wązką wpadlinę wydostali się na brzeg przeciwny. Badawczym wzrokiem zmierzył on małą polankę, ze wszech stron otoczoną gęstą ścianą rosłej wikliny.
— To o tej mówiłeś zatoce, jako o przyszłym doku?
Krasuski kiwnął głową.
— Doskonała, ale czy każdy wylew napełnia ją wodą!
— Tego nie wiem, spytamy się Jana.
Po słabo w górę wznoszącym się gruncie, ścieżką, wijącą się wśród o jlątanych krzewów, wyszli na obszerne błonia Burunuka. Góra, pod którą stała jurta Jana, zasłaniała widnokrąg, niby ogromny kopiec ze śniegu. Z po za niej wychylały się dalsze szeregi szczytów, oraz zbocza gór martwych, białych i posępnych. Na ich garbach i wierzchach leżał bladoróżowy blask gasnącego dnia, a stopy i wklęsłości ginęły w siwych oparach. Rzadkie lasy pstrzyły ich zbocza szczeciną cieciuchnych, jak włosy, drzew. Na tym skostniałym, odludnym krajobrazie dym jedynej tu sadyby Jana sprawiał ogromnie sieroce wrażenie. Spotkali Jana niedaleko domu; wracał z gór, ubielony śniegiem, zlodowaciały, zawinięty po oczy w szal swej żony. Pod pachą niósł parę zepsutych łuków-samostrzałów. Zakukał głucho na nich z pod chusty i strzepnął ogromnemi futrzpnt mi rękaw icami szron z ubrania.
— Właźcie do chałupy, bo zimno! — wołał na nich. — Zaraz przyjdę, tylko krowę napoję...
Janowa przyjęła ich dość kwaśno.
— Paniu Janiu chodził do tajgi — oznajmiła łamaną ruszczyzną.
— Już wrócił, spotkaliśmy się z nim.
Oczy kobiety żywiej zabłysły, posadziła dziecko, które trzymała na kolanach, na łóżku i dorzuciła drzew na kominek. Gdy Janek wszedł, chciwie spojrzała mu na ręce.
— Cóż?... Znowu nic? — spytała z rozczarowaniem.
— A bo to nam pierwszyzna? Zające kazały ci się kłaniać... Nie głupie, aby w taki mróz wsadzać głowy w ctryczki... Za zimno na to, aby wisieć w powietrzu, nie to, co w lecie, kiedy człek zanim zamrze, ’ nabuja się, naprzebiera się łapami do woli... Trzebaby nie stryczki, a łuki stawić... ale mam ich wszystkiego dwa, a i u tych cięciwy popękały... Pewnie który zając próbował grać, bo to przecit nasz polski karnawał — gadał po polsku do przybyłych.
— Tobie bo zawsze żarty w głowie, a co będziemy jeść?... Siedzieliśmy w szpitalu i było nam dobrze; aż znowu wymyśliłeś jakieś głupstwo... Teraz nawet gościom podać niema co — biadała Janowa.
— A daj im, co jest... Napiją się naszej herbaty ziołowej z mlekiem. Już ty się o nich nie troskaj!...
— Ależ rozumie się! — potwierdzili wygnańcy.
— A zawsze krótki ma umysł kobieta. Tego nie rozumie, że gdybym był inny, tobym ją albo codzień pierał, albo rzucił z dzieciarni, albo co... a skoro mam sumienie, to muszę tak robić, jak robię... Bo sumienie to nie można mieć w jednem, a nie mięć w dru-giem... Siadajcie, panowie! — zwrócił się do gości, przysuwając im zydle do ognia. — Nie martw się, stara, daj nam co ciepłego łyknąć i nie markoć... Niedługo przyjdzie wiosna, przyleci ptactwo, pękną lody, ryby z odmętow wypłyną i znowu b^dziem królować... A co w mieście słychać? Co amerykany... setne, słyszałem, chłopy. A i to słyszałem, że chcą kraj ten zabrać...
— Co? Co takiego? Któż to mówił?! — krzyknął trwożnie Niehorski.
— Kto miał mówić, jakuci gadają... A nic zdrożnego w tem nie widzę... Owszem. Dobrzeby zrobili, bo to moskale nie wiedzą, co z tem robić, a tu bogactwa moc: drzewa, futer, ryby — nieprzebrane zasoby, i w górach kruszców rozmaitych wiele!... Skarby wprosi! Sam bym im pokazał i węgiel i śrybło... Może nawet złoto jest... A co żelaza i miedzi, ołowiu, to ile chcieć... Przynoszą mi tu jakuci i tunguzi... Patrzajcie, co mi przyniósł jeden niedawno. Chciałem to zanieść amerykanom, ale słyszałem, że wyjechali...
Pokazał im piękny kryształ górski i parę kubików pirytu.
— To nie przedstawia żadnej wartości! — odpowiedział stanowczo Niehorski, oglądając okazy. — Skąd to pochodzi?
Janowa nalewała herbatę, przyrządzoną z szuszo-nych listków wierzby karłowatej, i pilnie słuchała rozmowy. Jan udał, że nie słyszał pytania i zgarnął minerały do pudełka.
— Choć może i nie warte, ale zawsze wskazują, że tam coś jest... Może my, stara, jeszcze bogaci zostaniemy... Może jeszcze do ciebie przyjdą z pokłonem wszyscy twoi nieprzyjaciele... Pójdziemy kiedy z tobą, Krasuski, do boru i będziemy płukać ziemię... Już ja tu wypatrzyłem taką dolinkę, rychtyg tatuśką, jak w kopalniach złota...
Janowa uśmiechnęła się.
— Dałby Bóg, abyśmy do tej pory nie pomarli z głodu...
— Nie bzdurz, stara... Zaraz: umierać! Co to, już się wybieracie?!...
— A już. Myśmy przyszli na króciutko odwiedzić cię, panie Janie, i poprosić, abyś przyszedł do nas... mamy dla ciebie... robotę!
— Co za robotę?
Spojrzał im w twarz pytająco!
— Przyjdź, przyjdź... to się dowiesz... Niech go pani wyprawi.
— Wyprawię. Może mu co dacie. Trzy dni już nic nie mieliśmy w ustach...
Jan odprowadził ich aż za wrota.
— Eh, oh! — mruczał — wciąż widzę to samo. Tylko na mnie to już nie rachujcie. Przyjdę, dlaczego nie przyjść? Dawno nie byłem w miasteczku... Silnie trzymały zimna!... A może powiecie, o co chodzi?
Uśmiechali się, ale nic nie mówili. Wreszcie na pożegnanie Niehorski trzepnął Jana po ramieniu i rzekł:
— A kto wie, może tym razem się i zgodzisz...
Zasępił się stary powstaniec, w milczeniu uścisnął im ręce. Daleko już odeszli, a on stał przed progiem i patrzał ich śladem \ słuchał, jak w izbie kwiliło głodne dziecko, aż pani Janowa wyjrzała i zawołała nai\.
— Chodźże do izby, bo całkiem stężejesz w tem zimnisku z pustym żołądkiem.
Westchnął, wszedł, rozejrzał się po izbie, siadł przed ogniem i zamyślił się głęboko.
Ale płacz dziecka i gderanie żony nie dały mu skupić uwagi, a i myśli miał jakieś niewesołe, niespokojne, więc aby przed niemi uciec, położył się co-rychlej spać.
Gdy nazajutrz wygnańcy opowiadali mu o swoich zamiarach, twarz jego mieniła się naprzemian to smutkiem, to zapałem.
Plan był bardzo prosty: zamierzali wybudować łódź, nasuszyć mięsa, sucharów i popłynąć rzeką do morza, a następnie morzem wzdłuż brzegów do cieśniny Berynga. Tam liczyli, że spotkają Statki wielo-rybnicze, wracające z połowu na zimę. A skoro stat-tków nie spotkają, to przeprawią się do Ameryki i popłyną wzdłuż lądu do Alaszki.
— I amerykanie doprawdy powiadają, że plan ten do wykonania? — spytał pan Jan ostrożnie.
— Oni sami nam ten plan podsunęli.
Jan długo milczał i gładził się w zamyśleniu po łysinie.
— A odemnie to cóż wy chcecie?
— O, gdybyś zechciał, mógłbyś nam ułatwić niezmiernie wiele rzeczy: umiesz po jakucku, znasz się z krajowcami, mieszkasz za rzeką w miejscowości, gdzie są bardzo dogodne zatoki do ukrycia łodzi po wybudowaniu. Jako żonaty, niei wzbudzasz żadnych podejrzeń... Gdybyś tylko zechciał, bylibyśmy pewni powodzenia...
— Wszyscy wybieracie się?
— Wszyscy.... Zostanie jedynie Czerewin i Mussia...
— Nie widzę powodu, dlaczego mielibyśmy zostawić Mussia — wmięszali się Popow i Gliksberg. Krasuski podtrzymał ich.
— Nie o tem mowa. Teraz chodzi nam o pana Jana — wstrzymał sprzeczkę Aleksandrów.
— A pani? — spytał Jan Eugenii.
— o, ja jadę... my jedziemy! — poprawiła się, rumieniąc, Arkanowa. Arkanów w milczeniu skinął głową...
— Wszyscy jedziemy. Nawet Czerewin może skusi się w ostatniej chwili! — dorzucił Niehorski.
Jan znów zamyślił się i pogładził w zakłopotaniu głowę...
— A, a... moja baba z bębnami?
— Zostanie. Ale z Ameryki wyślemy jej pieniądze i przyjedzie.
— A może jej... nie puszczą?
— Puszczą... W razie czego będziemy oficyalnie żądali wydania jej, jako twej żony, panie Janie... Mister Morley pomoże... Zresztą podróż nasza uczyni nas popularnymi. Jankesi lubią śmiałość... Pomogą nam... Wogóle oni współczują zawsze i chętnie pomagają tym, co walczą o wolność! — odrzekł stanowczo Niehorski.
— Obecnie trzeba, abyś zaraz wziął się do kupo wania i nagromadzania budulcu — wtrącił Aleksandrów. — Deski trzeba będzie zamówić u Jakutów, długości muszą mieć 25 stóp...
— Kil ma być podwójny, z drzewa, o słojach kręconych, trzeba będzie tobie drzewo umyślnie w tajdze odszukać. Jednocześnie będziemy szukać krzywych pni i gałęzi na żebra łodzi... Zamieszkam u ciebie, panie Janie, i będziemy chodzili do lasu razem — ciągnął dalej Aleksandrów pewnym, spokojnym głosem, jak gdyby Jan już się był zgodził.
— A toście mię opadli, jak te cygany... Poczekajcie!... Jutro wam powiem!...
Nie pytał ich o szczegóły, siedział zamyślony, nieswój i zaraz po obiedzie odszedł. Eugenia wyszła za nim do sieni.
— Panie Janie, słyszałam, że jesteście chwilowo w potrzebie... Weźcie to, proszę, jak od towarzysza, jak od... brata...
Wetknęła mu do ręki węzełek i pieniądze.
— Co to: podkupić mię chcecie?
— To nie ma związku z ucieczką... Ależ nie... nie bójcie się... zawołała, gdy nie brał węzełka i cofał się odeń.
Łzy zabłysły w oczach Jana.
— Eh, poczciwa! — szepnął, przytrzymując jej miękką rękę w swych szorstkich dłoniach. — Nicze-gój ja się nie boję... I myśli pani, że nie wiem, co zrobię?... Wiem dobrze, co zrobię, ale pomyśleć chcę, bo to zawsze porządniej. A któż to pani powiedział o mojej biedzie? Pewnie Niehorski, bo to on, jak sobie co w głowie ubrda, to na nikogo nie zważa... Już ja mu natrę uszów...
— Ależ... nie... upewniam pana, że nie — przeczyła gorąco Eugenia.
— Więc ten młodziak Krasuski... Patrzcie, jaki skory... Myślałby kto, że trzech zliczyć nie potrafi, a z panią, to tak sobie po prostu, widzę, gada... za pan brat...
Eugenia milczała i chowała się w cień sionki, gdyż czuła się zmięszaną, czuła, że jej na twarz buchnęły płomienie.
— I wcale nic się takiego nie stało — ciągnął stary gaduła. — Ze się parę dni nie łapały zające, to zaraz taki gwałt... Moja baba zawsze się skarży, bo ona od tego... A po prawdzie, to nic wielkiego, my do tego przywykli... To jedynie wy, uczeni ludzie, myślicie, że jak człowiek trochę z głodu przymiera, to zaraz wszystko poszło do dyabła, żeby się mógł potem świat do góry nogami przewrócić. A przecie tych, co źle jedzą, więcej, niż tych, co dobrze, i świat się nie wywraca i przecie na nich wszystko stoi... Są między nimi ludzie rozmaite, są złe i głupie, są mądre i dobre... Jak wszędzie... Ale każdy rozumie, że jak nie można, to nie można... i wtedy dopiero jest naprawdę źle, kiedy można, a nie jest... wtedy gniew ogarnia każdego na niesprawiedliwość ludzką...

  • Miał ochotę długo rozprawiać o tych, blizko go obchodzących rzeczach, lecz w porę spostrzegł lekkość ubioru Eugenii, więc zakończył wspaniałomyślnie:

— Już ja kiedyindziej o tem z panią pogadam... Niech pani teraz idzie, bo zimno!
XIII.
Jan zgodził się. Ze zręcznością wprawnych spiskowców wygnańcy opracowali plan ucieczki i podzielili zajęcia. Czasu mieli mało, a pracy — ogrom. Ale najmniej mieli pieniędzy. Arkanów proponował wprawdzie, że on środki znajdzie, napisze do k/aju, i że mu wyślą, lecz żądał, żeby wyprawę z t< go powodu odłożono do przyszłego roku.
— Wtedy wszystko poważnie da się obmyśleć i, nie śpiesząc się, wykonać... Morska wyprawa to nie przelewki — dowodził przekonywająco.
— Co?! Półtora roku czekać?!... Nigdy! — za-szemrali wygnańcy. — Przez ten czas, Bóg wie, co się stać może... Zdarzy się nowy zamach na cara, albo gubernatora zmienią, wreszcie stąd ktoś doniesie i wszystko przepadnie... wyślą nas, rozrzucą po ułusach... Plan obecny powiedzie się jedynie przy bystrem i natychmiastowem jego wykonaniu.„ Zwlekać dobrze, kiedy się układa systematy filozoficzne, ale nie w przedsięwzięciach... Na co czekać?!... Czy istnieje może jeszcze jaka wątp,:wość co do tego, czy chcemy uciekać? — napadł na projekt zwłoki Nie-horski.
— „Od Sewilli do Grenady“ — zanucił z cicha Samuel.
Arkanów poruszył się niespokojnie.
— Nie o mnie tu chodzi. Chodzi o to, aby się udało, i... żeby blask chwały, a nie wstydu spadł na partyę rewolucyjną!
Wszyscy pochylili przytakująco gł< iwy.
— Właśnie o to chodzi, czy w razie zwłoki uda się, czy nie!... Najlepiej byłoby... zamówić parostatek, ale go niema... Trzeba więc obliczyć, co dostać możemy i czy to wystarczy — drwiąco przerwał spór Aleksandrów.
Z obliczenia okazało się, że wielu rzeczy, wskazanych.jako niezbędne przez marynarzy, będą musieli wygnańcy się wyrzec dla braku środków, że będą zmuszeni również wydatki swoje uszczuplić do minimum. Miny wygnańcom po obrachunku bardzo zrzedniały. Kiedy wszakże sprawę oddano pod głosowanie, projekt Arkanowa został jednomyślnie odrzucony. Własna żona podała głos przeciw niemu. Już się więcej nie wtrącał i słuchał chmurny, jak się rozporządzali środkami, które głównie z jego płynęły kieszeni, jak zarządzali oszczędności, które pozbawiały go wielu elementarnych wygód.
— Dobre to wszystko, o ile nie pochorujemy się przed ucieczką, lub nie powściekamy od złego humoru i wyczerpania — mówił do Eugenii, gdy wracali do domu.
— Przecież to tylko pół roku, Arty, tylko pół roku!...
— Bagatela! Niby to mało!? Ale rób, co chcesz. Nie zgodzę się jedynie na zmianę mieszkania.
— Dałoby to jednak bardzo znaczne oszczędności... Sam mówiłeś, że chodzi ci o to, aby się ucieczka koniecznie powiodła... Każdy grosz ma więc znaczenie... W dodatku gdybyśmy zamieszkali razem z nimi, łatwiejby można ukryć ożywione stosunki, jakie wynikną przy pracy... Mniejbyśmy potrzebowali chodzić po mieście, rzadziej byli na oczach policyi!...
— Widzę, że bardzo tego pragniesz! Dziwię się, gdzie się podziała twoja kobieca wstydliwość. Gdzie oniby nas umieścili, pytam? W tej samej małej dupce, w której spaliśmy pierwszej nocy... Wyznaję, że ofiara zachodzi za daleko... To to samo, co gdyby zażądali, abyśmy dla oszczędności chodzili... bez ubrania — wybuchnął grubiańsko.
Eugenia umilkła zmięszana, choć przyszło jej do głowy, że nieby się nie stało wielkiego, gdyby w ciągu tego półrocza A rkanów sypiał z towarzyszami w dużej izbie, a ona zamieszkała sama w pokoiku Ale ksandrowa. Drzwi do pokoiku należałoby dorobić, ale dałoby to oszczędności paruset rubli. Powiedziała sobie, że przełoży mężowi ten plan przy sposobności, teraz jednak, widząc jego rozdrażnienie, sprzeczkę przerwała.
Nie mogła jednak nazajutrz rano zdobyć się na zwykłą dla męża słodycz i rozchmurzyli się oboje dopiero wtedy, gdy się znaleźli w jurcie Aleksandrowa i wzięli udział wprowadzonych tam bez ustanku naradach i robotach.
Wszystko trzeba było zrobić własnemi rękami, poczynając od map, które ze sferycznych musieli przerabiać na morskie, i kończąc wiciem sznurów do żagli, gdyż krajowcy używali do wiązania wyłącznie rzemieni. Ale dwie rzeczy napełniały ich ciągłym strachem: po pierwsze, że zostaną wykryci, po drugie, że przygotowań na czas nie skończą. Mianowicie nabawiały ich kłopotu budowa łodzi i suszenie mięsa.
Zima była w pełni. Drzewa w lesie stężały na kamień. Siekiery w uderzeniu o nie pękr.ły, jak szkło.
O zrąbaniu i zwiezieniu osobiście potajemnie odpowiedniego budulcu obecnie mowy być nie mogło. Zmienili więc cokolwiek kształt łodzi i zamówili krótsze deski u jakutów. Jan i Aleksandrów szukali tymczasem w okolicznych borach krzywych pni i gałęzi na żebra statku i zrąbywali je z wielką trudnością, ogrzewając je ciepłem roznieconych w pobliżu ogni. Znaleźli również piękny wyschły na pniu modrzew o słojach-skręconych, jaki im był potrzebny na kil. Mieli z nim wiele kłopotu, nim znalazł się u nich na podwórzu.
Jednocześnie reszta wygnańców w miasteczku Krzątała się gorączkowo koło przeróbki na suszarnię małej łaźni, połączonej krytą sionką z jurtą Aleksan t drowa. Czojon, jedyny zdun dżurdżujski, pod nadzorem Krasujkiego budował dodatkowy piec. Gliksberg i Pietrow zawierali umowy z dostawcami mięsa, prowadzili długie i wielce dyplomatyczne rokowania zTa-zem, który obiecał otworzyć kredyt w swym sklepie..
— Pieniędzy — wołał codzień rozpaczliwie Nie-horski — pieniędzy za jakąbądź cenę!
Woronin, który ocknął się z letargu w poszukiwaniu środków, ślęczał po całych dniach nad chemią i prażył u siebie w piecu rozmaite próbki minerałów, dostarczanych mu przez Jana. Odkrył nawet w jednej z nich znaczny procent srebra, ale., wszj slko to wymagało czasu. Tymczasem czasu mieli mało,, a pieniądze potrzebne były natychmiast.
Aby ich podróż pozyskała jakie takie warunki rozumnego przedsięwzięcia, powinni byli według wskazówek amerykanów wziąć z sobą — prowizyi na dwa miesiące. Wynosiło to dla dziesięciu zbiegów, licząc oszczędnie po funcie konserw mięsnych i pół funcie sucharów dla człowieka na dobę — dziewięćset funtów starannie przygotowanych i zapakowanych zapasów.
Z sucharami liczyli, że łatwiej sobie dadzą radę. W jurcie Aleksandrowa, gdzie codzień dla ciepła palono w dużym szabaśniku, można było dziennie wyruszyć 20 funtów sucharów. Żytnia mąka, choć droga, znajdowała się w nieograniczonych ilościach pod ręką w magazynach rządowych i mogła być nabywana stopniowo. Inaczej rzeczy się miały z konserwami mięsnemi. Mięso musieli zawczasu zamawiać u okolicznych przekupniów jakutów, a dzięki przyjazdowi amerykanów podskoczyło ono w cenie z 2V2 rubli do 3 za 40 funtów. Nadomiar konserwy wymagały mięsa doborowego. Oczyszczone z tłuszczu, wyżyło wane, pokrajane na cienkie paski i wysuszone przy temperaturze 50 do 60° Cel., dawało z — 12 funtów świeżego mięsa brutto wraz z kośćmi zaledwie 1 funt proszku. Ten proszek mięsny — pemiken — mięszano nawpół z łojem i lutowano w dużych blaszanych pudłach. Aby więc otrzymać niezbędne i^a drogę 600 funtów konserw, musieli wygnańcy przerobić w krótkim terminie 3600 funtów mięsa — ilość dla Dżur-dżuja niesłychaną. Musieli się śpieszyć, aby większe ciężary jeszcze sankami po śniegu przewieźć za rzekę i schować w pobliżu miejsca, skąd zamierzali wyruszyć. A należało to wszystko zrobić nieznacznie, aby zakupy i przyrządzanie konserw nie zwróciło niczyjej uwagi. Zebrani u Aleksandrowa naradzali się, jak to uczynić, podczas gdy z sionki dobiegał łoskot ciosanych cegieł i głos Krasuskiego.
— Pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy! Musimy zapłacić przekupniom z góry i to dobrze, aby zawrzeć z nimi kontrakty twarde, z poręką, aby nas nie ważyli się oszukiwać i mięso dostarczyli na czas... Za to wszystko trzeba płacić... Na mięso, mąkę i pierwsze wydatki potrzeba nam conajmniej 500 rubli! — dowodził Niehorski, spoglądając z pod oka na Arka-nowa. Ten udawał, że nie słyszy, i kreślił kółka na papierze.
— Mam trzysta! — odrzekł wreszcie po długim namyśle.
— Dobre i to. Sprzedamy konia, pożyczymy od Taza, wreszcie ograniczymy nasze osobiste wydatki.
Postanowili zgodnie wyrzec się cukru, tytoniu, chleba, żywić wyłącznie resztkami mięsa, pozostają-cemi przy wyrobie pemikenu.
— A Mussia? Co zrobimy z Mussia? — spytała Eugenia.
Zapanowało milczenie.
— Nie przypuszczam, abyśmy mieli prawo kogokolwiek wyłączać, skoro możemy uciec wszyscy — odrzekł po namyśle Niehorski.
— Rozumie się, bierzmy go! — zgodzili się Pie-trow i Woronin.
— Widzę jedynie przeszkodę w jego gadulstwie — zauważył Arkanów.
— O, co do tego, to biorę na siebie. Zrobię, że będzie miczał! — zawołał Gliksberg.
— Może mu każesz czytać Spencera? — spytał z uśmiechem Samuel.
— Albo dowiedziesz mu, że milczenie jest najdoskonalszym wyrobem z mamutowej kości...
— A może sam zostałeś bonapartystą i mistrzem wolnomularskim i poprostu każesz mu na migi?!
— Poczciwy Gliksiu, przyznaj się, że stąd płynie twój wpływ? — wołali żartobliwie na przemian.
Gliksberg uśmiechał się tajemniczo, głaskał dłonią czerwonawy nos i złote rogi kędziorków, odstających na skroniach, machał ręką — wogóle opędzał się, jak mógł od natarczywości towarzyszy i bądź co bądź projektów swych nie wyjawił.
— Krytyką pozbawilibyście mię pewności siebie — przyznał się na wychodnem.
Wywołało to jeszcze huczniejsze wybuchy wesołości.
Nazajutrz jednak Mussia ku ogólnemu zdumieniu porzucił swoje mieszkanie u Arkanowych i znikł z miasteczka. Po dwóch dniach Gliksberg przyniósł dwadzieścia rubli i oddał je do „kasy“.
— Co to znaczy? Czy zabiłeś Mussia?...
— To są pieniądze, które Mussia z własnej składa ochoty!...
— Więc powiedziałeś mu!... — oburzyli się.
— Wcale nie. Założyłem się z nim o dwadzieścia rubli, że nie wysiedzi dwóch miesięcy w mieszkaniu. Obaj złożyliśmy stawkę na ręce Piętrowa.
— Gdzieżeś ukrył swą ofiarę?
— We własnem| mieszkaniu. Obowiązany jestem dostarczać mu żywności, kości mamutowej i... nowin.
Mrugnął okiem i z widocznem ukontentowaniem pogładził swój nos.
XIV.
Zapadał wieczór.
Na chwilę mieszkanie Arkanowych opłynęło całe purpurą zachodu, bijącego wprost w duże jego okna. Książki, gazety, papiery, rozrzucone na stojącem tuż pod ścianą biurku, zarumieniły się słabo, jakby zawstydzone swem ujawnionem niespodzianie zaniedbaniem. Obok na niedużym stoliczku świecił mosiężnymi bokami kipiący samowar. Ten nie stracił miny: buchał zapamiętale kłębami siwej pary, warczał, bul-kotał, podrygiwał, aż drżały od jego ruchów białe filiżanki, tulące się koło jego podstawki, i brzęczały stojące opodal talerze z chlebem, z rybą wędzoną i masłem. Milczała tylko ciężka srebrna cukierniczka, pełna do wierzchu kawałków białego, jak śnieg, cukru, i milczeli siedzący u stołu naprzeciw siebie Arkanów i Eugenia. Przyjemna woń świeżo zaparzonej herbaty rozchodziła się wraz z ciepłą parą po pokoju.
— Raz trzeba z tem skończyć. Powiedz mi nareszcie, czego ty chcesz odemnie? — zawołał pierwszy Arkanów.
— Ty dobrze wiesz, o co chodzi. Obiecałeś, że nie wznowisz więcej zapasów, że spożyjemy tylko to, t co zostało... Tymczasem znowu widzę pełną cukier-niczkę cukru. Zapominasz, że towarzysze dawno już się bez tego wszystkiego obchodzą.
— Tak, ale całe ich oszczędności równają się zaledwie czwartej części tego, co daliśmy im odrazu do ręki, i nie wynoszą dziesiątej części tego, co może im damy...
— Nie o to chodzi, kto co dał! — odparła drżącym głosem — lecz o to, że wciąż brak, wszystkiego brak...
— Bo nie umieją się rządzić! Płacą za wszystko za suto, Janowi dają za dużo... Toż on za najlepszych swych czasów nie miał tego, co teraz ma... Na tej ucieczce on jeden doskonałe robi interesy...
— Artemiuszu! — zawołała z boleścią Eugenia.
— Co — Ar-te-miu-szu?! Nie przystoi ci pozostawać całe życie nieletniem dzieckiem i oddawać całą siebie tam, gdzie należy ofiarować... pięć rubli...
— Dawniej mówiłeś inaczej.
— Ach, daj mi pokój... Dawniej... dawniej!... Dawniej było co innego... Dawniej były to sprawy ważne, ideowe, a teraz co?... Ucieczka jest sprawą wyłącznie naszą, wygnańczą, sprawą naszej skóry... Tylko głąb Aleksandrów może sobie wyobrażać, że to jest jakaś walka z „kimś“ o „coś“. Jedynie waryat Nie-horski może nadawać temu jakieś mistyczne, nadziemskie nieledwie znaczenie i mogą mu wierzyć jedynie niedowarzone młokosy i półgłówki... Spytaj, co ci o tem powie Czerewin, który też tutaj już kilka lat mieszka...
Łzy, wiszące na rzęsach Eugenii, nagle wyschły, zrobiła ruch ręką.
— Dosyć 1
— Owszem! Będę mówił, gdyż ani myślę dla cudzego widzi mi się zachorować... nabyć kataru żołądka, lub czegoś podobnego... Nie mam końskiego rzdrowia, jak oni na stracenie... Cała ta ucieczka siedzi mi już tutaj...
Pokazał palcem na gardło i nalał sobie szklankę herbaty. Jadł szybko, hałaśliwie. Eugenii wydawało się, że nawet ustami kląska głośniej, niż zwykle. Wstała i wzięła z wieszadła swą barankową czapeczkę. Udawał, że na nią nie patrzy, ale gdy włożyła paltocik i cichutko wysunęła się za drzwi, wydało mu się, że to serce jego wyszło mu z piersi, taki go nagle ogarnął niepokój. Zerwał się i skoczył za nią na ganek. Już jej nie znalazł, już smukła jej postać biegła przez śniegi, płonące pożarem zachodu, ku jurcie towarzyszy. — Ten nienawistny, zamieciony po szczyt śniegiem, budynek, zdało się, że zebrał w siebie wszystkie promienie umierającego dnia. Gorzał, niby na urągowisko, w półkolu mierzchnących już domów, jak olbrzymia kupa koralowego zarzewia, dymił się, jak stos ofiarny. Dwa pióropusze siwego, przepojonego purpurową łuną dymu — jeden nad domem mieszkalnym, drugi nad suszarnią — strzelały wysoko ponad słupami dymów sąsiednich. Tafle lodowe w oknach lśniły się, jak rubiny, a w soplach lodu u okapów płonęły mnogie skry, niby sznury drogich kamieni. Rogi i kąty budynku, załamy i nierówności śnieżnych zasp na ścianach, obrzeżały krwawo wstęgi, nici i żyłki ogniste. Różowe światło zorzy przenikało w głąb cieni, ogarniało, przesiąkało na pozór dom cały na wylot, iż zdawało się, że świeci on samoistnie, że to od jego blasku rumienią się sąsiednie budowle, czerwienią śniegi wokoło, krwawią drzewa i krzewy. A dalej blask ten, zmięszany z błękitem powietrza, kładł fioletową dymkę na senne lasy, na blade błonia, na posępne podgórza, aby wdarłszy się na ostre szczyty Burunukskiej góry, znowu zapłonąć nad jurtą Jana krwawą poświatą. Tam już i gwiazdy błyszczały, a wśród nich gwiazda biegunowa, ku której tak lubiła spoglądać ostatnimi czasy Eugenia.
Arkanów zwolna ochłonął, wrócił do mieszkania, zapalił świecę i chodząc po pokoju, zapadł w głęboką zadumę. Chwilami zatrzymywał się i rozkładając ręce, trząsł głową i szeptał cicho:
— Nie!... Niepodobna!... Rzuci mię i pójdzie za nimi... Ach, gdyby... jaki| czort, jaki wypadek... Co jabym dał, cobym dał, gdyby wszystko... Pójdzie za nimi... — powtarzał, wstrząsając się i nie mógł dłużej usiedzieć, schwycił czapkę, wdział kożuch i ruszył ku towarzyszom przez spopielałe już od zmierzchu śniegi. Budowle miasteczka pod skrzydłem nocy zmalały, przypadły ku ziemi i niby stado wypoczywających drapieżników, świeciły w zmierzchu ślepiami swych ognistych okien. Wyolbrzymiała stalowa kopuła nieba opierzchła wokoło gwiazdami. Arkanów zawrócił z połowy drogi, zebrał ze stołu masło, rybę, chleb, cukier i herbatę, dobrał jeszcze zapasów ze spiżarki, zawiązał wszystko w serwetę i poniósł do towarzyszy.
Szedł szybko, z okiem utkwionem w cienie, migające na jasnych taflach okien ich jurty i zwolnił kroku dopiero wtedy, gdy dobiegł go śpiew. Śpiewali wygnańcy churem smętną piosenkę, która, z trudnością przebijając się przez mury lodowe, dobiegała go cicha, żałosna, jak śpiew ukrywających się w podziemiach niewolników, jak hymn pierwszych chrześcian z katakumb. W sionce zatrzymał się, siląc rozpoznać głos Eugenii, ale ona nie śpiewała, choć nucono właśnie ulubioną przez nią piosenkę:
Czy istnieje na ziemi przytułek,
Gdzieby prosty chłop-oracz nie jęczał..,
Wzruszony, nie śmiał wziąć z sobą węzła do jurty,, zostawił go w rogu sionki i cicho drzwi odemknął. Ujrzał dobrze znany mu widok.
Wnętrze jurty, oświetlonej blaskiem płonącego ognia, wyglądało, jak dziwaczny, fantastyczny szlach-tuz. Gromadka wygnańców z błyszczącymi nożami w rękach, uwijała się koło wielkiej krwawej tuszy, leżącej na stole, inne zamrożone połcie mięsa stały pod ścianami, czekając swej kolei i tając z powierzchni.
Powitali go wykrzyknikami i umilkli. Rozebrał się i podszedł ku nim, szukając spojrzenia żony.
— Noża swego szukacie?... Oto on! — rzekł Samuel, wyciągając ku niemu cienką błyszczącą klingę. — Wziąłem go, gdyż jest najlepszy, ale naostrzę go zaraz, jeżeli chcecie... Krasuski, pociągnij go ogniwem! — — zwrócił się do kryjącego w cieniu komina chłopca, który na poczekaniu tutaj lutował puszki dla konserw, aby uniknąć noszenia ich po mieście i nie drażnić niepotrzebnie ciekawości dżurdżujan.
Arkanów nie brał noża.
— Panowie — rzekł — dziś 19 lutego, wielkie święto rewolucyjne, rocznica oswobodzenia z poddaństwa chłopów w Rosyi...
— To prawda! — zawołali — 19-ty lutego, a myśmy zapomnieli...
— Właśnie: zapomnieliśmy, gdyż jesteśmy od niejakiego czasu zbyt pochłonięci sobą. Przyniosłem trochę zapasów, które zostały nam z lepszych czasów i proponuję ucztę.
Eugenia z wdzięcznością i zdziwieniem spojrzała na męża.
— Ależ zgoda! Rozumie się... Zaraz skończymy... śpieszcie się, chłopcy! — krzyknęli obecni wesoło.
Arkanów wziął naostrzony przez Krasuskiego nóż i zawinął rękawy. Nóż ciął jak brzytwa, robota spo-rzyła się i gwar wesoły nie ustawał.
— Szkoda, że niema Aleksandrowa i Jana!
— To prawda: bez nich smutno jakoś świętować!
— Ale wiecie co, wartoby zawołać Mussia... Wiesz co, Gliksiu, ruszaj i wywiedź go na dziś z więzienia — wtrącił Samuel.
— Spi pewnie! — bronił się Gliksberg.
— To go obudź! Przecież to taki dzień, że i bo-napartystom należy się łza współczucia.
— A po drodze skocz do Czerewina!
Ale Czerewin przyszedł sam.
— Doktorze, doktorze! Kopę lat nie widzieliśmy się!... Dobrze, żeś przyszedł!... Wszak to dziś 19-ty lutego!... — wołali, ściskając go za ręce.
— A wiem; właśnie dlatego przyszedłem. Może choć dziś przestaniecie się narkotyzować ucieczką i pogadacie po ludzku.
Wodził posępnemi oczyma po jurcie, po zakrwawionych rękach towarzyszy, po ogromnych czerwonych kadłubach mięsiwa.
— Przybył umyślny z guberni! — dodał nagle. — Przywiózł jakieś ważne papiery. Isprawnik w nocy wezwał pomocnika, siedzą obecnie w policyi...
W jurcie uciszyło się, jak makiem zasiał.
— Pójdę — rzekł po niejakim czasie Samuel — zabiorę listy i gazety, a może się co i dowiem.
Ani listy, ani gazety nie przyszły, gdyż wszystkie zabrała ostatnia poczta, którą umyślny wyprzedził. Samuel przyniósł jedynie wiadomość, że mister Mor-ley z kilku marynarzami wraca nad morze, że będzie w Dżurdżuju za kilka dni. Obecność Mussia wykluczała wszelkie rozmowy o ucieczce, i wieczór, ku wielkiej radości Czerewina, upłynął jak niegdyś na śpiewach, żartach, oraz dysputach filozoficznych.
— „Oportunizm“ wołacie z pogardą, „oportunista“!... Ale co złego widzicie w oportunizmie? Czyżby zastój był, według waszego zdania, lepszym od oportunizmu? — wołał późno w nocy Czerewin. — Oportunizm jest tą samą zasadą przystosowania się w so-cyologii, którą zachwycamy się wszyscy w biologii...
— No tak! Ale przystosowanie posiada pewne granice. Niepodobna naprzykład, aby sokół, nawet wierzący w oportunizm, mógł zostać... prosięciem! — wtrącił Samuel.
— Właśnie! — odrzekł Czerewin. — Ale co pan przez to rozumie?
— Daj pokój, doktorze!... Opowiedz lepiej, co się dalej dzieje w biologii! — wołała Eugenia.
— Właściwie życie nie zna innego sposobu wiązania form i wypadków, jak oportunizm. Jest to mądra odwieczna taktyka, polegająca na zdobywaniu pozycyi krok za krokiem.
— Lub... ustępowania krok za krokiem!
— Właśnie! Więc twierdzicie, że lepiej wszystko oddać odrazu. Przenigdy! Zachowując część, nie tracimy nadziei, że odzyskamy znów wszystko... Zawsze można coś robić... Nie widzę powodu, aby składać ręce i nie robić nic dlatego jedynie, że nie można zrobić wszystkiego...
— Ale skoro nie można nic zrobić?...
— To już od nas zależy. To znaczy, że nie jesteśmy dość zręczni, aby prześlizgnąć się między okolicznościami i opanować je... Biologia wykazuje, że % takie osobniki skazane są na wymarcie. To samo dzieje się w dziedzinie prądów społecznych...
— Ach, już to słyszeliśmy wielekroć... Daj pokój, doktorze!... Jesteś niepoprawnym optymistą... stokroć większym od nas wszystkich, jeno w innej dziedzinie! Opowiedz lepiej coś ze swej dawniejszej praktyki wśród chłopów!...
— Kanalie, wydały mię. Doniosły stanowemu, że prócz lekarstw daję im jeszcze książki do czytania. Przez nich tu siedzę i mam z wami biedę... Mussia, czy zrobiłeś mi fajeczkę?...
— Nie zrobiłem, bo nie wiem, co na niej napisać!...
— Napisz: „Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie“!
— Nie. To nie jest mój napis! Czy ja jestem organistą?...
— Twój napis, Mussia, będzie pewnie: „Jam jest Gliksberg, którym cię wyprowadził z ziemi egipskiej, z domu niewoli“ — wtrącił Samuel.
Mussia podejrzliwie wytrzeszczył nań oczy, po twarzach wygnańców przeleciał płomień przestrachu.
— To jeszcze niewiadomo; może to on mnie będzie miał za zbawcę! — rozśmiał się tajemniczo Mussia.
I szumy i hude Dribnyj dożdżik ide! zanucił Czerewin.
A ktoż mene mołoduju Do domoczku zawede?... pochwycili chórem wygnańcy.
— Ach, wódki! Dużobym dał za butelczynę... Pozwólcie, że sprowadzę ją na własny rachunek — wołał Czerewin.
Późno w nocy, prawie nad ranem, wracali Arka-nowy do siebie. Grube ciemności zalegały ziemię i kryły miasteczko, znikły gwiazdy na niebie, zaćmione nadbiegłemi od morza chmurami, mróz zelżał, prószył drobny śnieg.
— Widzisz, kochana moja, ucieczka jest rzeczą — szeptał Arkanów, podtrzymując żonę pod ramię.
— Ach, przestań... Tak jest ciemno, że nas jeszcze kto nieznacznie podsłucha... Powiesz mi w domu — odpowiedziała mu cicho.
— Widzisz, Zeniu, dla mnie niema żadnego znaczenia, gdzie będę: czy w Ameryce, czy tutaj, skoro nie będę w kraju — zaczął w mieszkaniu Arkanów, siadając na łóżku i odgarniając z czoła swą czarną, lwią grzywę. — Czy tu, czy w Ameryce zarówno... działalność dla nas zamknięta! — Nawet wolę tu, gdyż przynajmniej czuję, że jestem w grobie i nic nie — mogę robić. Tam będę wiecznie cierpiał i wyrzucał sobie bezczynność, a nie umiał jej uniknąć... Będziemy w obcem środowisku. Niepodobna działać w nieznanych warunkach i wśród ludu, którego ani języka, ani zwyczajów nie znamy... Zresztą los uczynił mię rosyaninem i obowiązany jestem służyć przedewszyst-kiem rosyjskim chłopom, dzięki pracy których posiadłem byt i świadomość...
— Możnaby wrócić do Rosyi z czasem potajemnie — przerwała Eugenia.
— Nie jestem, kochana, zdolny do takiej działalności. Nie mam talentów konspiratora. W dodatku przez długie więzienie i wygnanie zupełnie utraciłem stosunki z partyą rewolucyjną. Porwały się wszelkie z nią nici... Środki nasze wyczerpały się. Nie czuję się już na siłach zaczynać wszystko od nowa... Na domiar, wiesz pewnie o tem, że nielegalni ukrywają się długo wtedy jedynie, skoro władze ich wcale nie znają, a nas z tobą, Zeniu, opisali jak wężów i fotografowali nieskończoną ilość razy po więzieniach... Złapią nas natychmiast. Sami zginiemy, oraz innych zgubimy... Ameryka ma więc dla mnie pewne znaczenie jako miejsce, gdzie żyć można bezpieczniej i wygodniej... Właściwie i to i tamto nie ma w istocie wielkiego znaczenia... Uciekam tylko dlatego, że ty chcesz tego...
— Ah, chcę! Bardzo chcę!... Muszę...
Uklękła przed nim, ręce mu oparła na kolanach i patrzała mu w twarz po dawnemu.
— Stanie się, jak zechcesz. Mówię ci jedynie dlatego, abyś zrozumiała mój opór czasami i pewną do ucieczki niechęć, abyś nie brała tego za jakieś złe, bezsensowne wybryki... Żal mi ciebie, żal mi wszystkich... Nie boję się śmierci. Ale gdy myślę, że możesz gdzieś w mułach tarzać się na dnie morskiem, że porosty owiną twe ciało, oplączą ręce, że pijawki będą pełzać w twych ukochanych włosach, że raki i kraby wpiją się w twe piersi, że ryby kąsać będą twe usta i wyjadać twe ukochane oczy...
— Daj pokój... nie mogę...
— I ja nie mogę...
— Nawet gdybyśmy nie pojechali, to oni sami pojadą... I oni utoną, a my tu zostaniemy samotni... Ah, nie, lepiej razem!... Wierz mi, Arty, i tu pijawki strachu pełzać po nas będą, raki i kraby samolub-stwa wjedzą się w nasze ciała, oplączą nas wodorosty... przyzwyczajeń... Opijemy się wody wiecznych ustępstw i poniżenia... i ani spostrzeżemy się, jak zaczniemy pogardzać sobą... a to to samo, co śmierć-
— To też ja nic nie mówię, ja się zgadzam, ale powtarzam ci, abyś zrozumiała moją gorycz i rozpacz, z którą czasem nie mogę dać sobie rady... Nie wierzę w powodzenie ucieczki i nie mam do niej ochoty, gdyż, powtarzam, dla mnie wszystko jedno, gdzie mieszkać, skoro nie w kraju...
Eugenia pochyliła głowę.
Już stało się. Jużeśmy postanowili... Wszak nie cofniemy się, Artemiuszu? Arty, kocham cię!... Tak... chcę cię... kochać!
XV.
Nazajutrz Samuel spał jeszcze, gdy isprawnik przysłał doń kozaka z biletem i zaproszeniem do siebie. Samuel odpisał, że zaraz przyjdzie, a sam pobiegł do towarzyszy ostrzedz ich i naradzić się. Strwożeni, pochowali puszki z gotowym pemikenem w śnieg, a resztę niezapakowanych jeszcze konserw zanieśli do Arkanowych. Kwaśno przyjął ich Artemiusz, ale nie protestował. Umówili się, że w razie rewizyi powiedzą, iż konserwy robili na lato w obawie drożyzny na mięso, wywołanej przez amerykanów. Gliksberga pchnęli z ostrzeżeniem do warsztatu do Krasuskiego. Wrócił niedługo blady, z przerażeniem w szeroko otwartych oczach.
— Co to jest?! Ten waryat wszystkich nas zgubi! Mówię mu, żeby schował, a on tylko głową kiwnął i nic... kuje dalej!... Na podłodze leży stos śrub i gwoździ... Odrazu poznają! Chciałem mu pomódz w chowaniu... Ale on...nic! Tylko rewolwer położył sobie na warsztacie... Co ta szalona pała myśli robić, nie mogłem z niego wydobyć... Usta zaciął, brwi 17 namarszczył... Nie, ja się nie zgadzam na żaden rozlew krwi... Nie jestem terrorystą...
Za wyjątkiem Eugenii, która próbowała inaczej wytłómaczyć postepęk chłopca, wszyscy potępili gwał-townika... Ale nikt nie chciał pójść pogadać z nim i przekonać go. Niehorskiego na nieszczęście nie było: poszedł był do Jana, aby uprzedzić zajętych ciesiołką.
Samuel tymczasem, trochę zaniepokojony, czekał na isprawnika w jego purpurowej salce.
— Widzi pan — zaczął isprawnik po zamianie zwykłych powitalnych frazesów. — Mam do pana mały interesik. Właściwie chcę się... pana... poradzić... Wziął Samuela pod rękę i powiódł do swego jeszcze bardziej purpurowego i zaciszniejszego gabinetu.
— Może cygarko? — częstował uprzejmie.
— Dziękuję, wolę papierosa.
— Widzi pan, dostałam rozporządzenie, żeby...
Samuel mocno zaciągnął się, isprawnik również zawzięcie dym puszczał i świdrował oczami wygnańca.
— Dziwne rozporządzenie, którego nie rozumiem... Musiał być donos... każą mi zwrócić baczną uwagę na was, panowie!... Przypuszczam, że nie możecie się na mnie skarżyć, że obchodziłem się z wami cały czas po ludzku i że mogę liczyć, że nie zawiedziecie...
Umilkł i dymu nawet nie puszczał, źrenice jego szukały źrenic Samuela.
Ten wytrzymał spojrzenie, ale poczuł, że na twa-rzy jego, pomimo wielkiego wysiłku, zachodzi jakaś fatalna zmiana.
— Nic nie rozumiem! — wyrzekł, aby przerwać milczenie.
W oczach isprawnika strzeliła iskra i zgasła.
— Widzi pan i — mówił już spokojnie — za kilka dni przyjeżdżają amerykanie i ruszają dalej nad ocean, aby... szukać śladów zaginionych towarzyszy... Nie wiem, czy mam posłać z nimi pomocnika, czy sam pojechać?
Samuel długo nie odpowiadał, oczy utkwił w brzeg popielnicy, na którą bardzo uważnie strząsał właśnie popiół. Wyglądało, jakby bał się ogromnie zabrudzić zasłanego na stole, niebardzo już świeżego obrusa.
— Niech pan... jedzie — odrzekł wreszcie cicho.
— Aha!
— Nic się... nie... zmieni! — ciągnął Samuel spokojnie.
— Widzi pan — zaczął już wesoło isprawnik — kazano mi, naprzykład, porozumiewać się z amerykanami po rusku, kazano unikać... tłomaczów... Ale czy to jest do wykonania?... Domyślam się, skąd to wszystko płynie i mógłbym im urządzić wesołego figla, ale... muszę wiedzieć!... m — Po co wiedzieć? Niech im pan urządzi... wesołego figla... To się zawsze opłaci! — odpowiedział mu w tym samym tonie Samuel.
Isprawnik zamyślił się.
— Nie lubię awantur... Okropnie nie lubię... awantur! — westchnął.
— Właśnie! Niech pan to zostawi innym... Niech pan pozostanie tym dobrym, spokojnym, wyrozumiałym człowiekiem, jakim pan był dotychczas... względem nas...
Urzędnik znów się pogrążył w zadumę. Jakaś wesoła myśl przesunęła mu się jednak wkrótce po głowie, gdyż uśmiech wygiął mu usta; wstał i podał gościowi rękę.
— Zgoda. Dziękuję... To się zrobi!...
Samuel podaną rękę serdecznie uścisnął i rozstali się.
— Nie mogłem inaczej!... Musiałem mu napomknąć — tłomaczył się wieczorem zebranym na naradę towarzyszom. — W istocie on był dla nas względnie ludzkim, a okoliczność, iż w walkach dżurdżujskich partyi stoimy po jego stronie, jest i dla niego i dla nas pomyślną... Jest on wprawdzie człowiekiem przebiegłym, ale jest zarazem ambitnym i mściwym... O ile sądzić mogę, więcej nienawidzi swych wrogów osobistych, niż nas.
— Tak, ale zawsze trzeba się strzedz... Niech Bóg zachowa od powietrza, ognia, wojny i przyjaciół z po-licyi! — westchnął Niehorski. — Głównie pemiken i łódź!...
— O łódź niema obawy! — odpowiedział Aleksandrów. Wszystko doskonale schowane.
— Gotowe konserwy trzeba wywieźć niezwłocznie, a pozostałe suszyć pośpiesznie. Szybkość jedynie może nas uratować...
— Nie wiem doprawdy, czy możemy śpieszyć się więcej?! — zauważył Gliksberg.
— Trzeba będzie podzielić na dwie zmiany i pracować dzień i noc — wtrącił Pietrow.
— Oraz zawsze mieć na pogotowiu nabitą broń — dodał Krasuski.
— Chyba po to, aby nierozważnym krokiem skompromitować się ostatecznie! — rozśmiał się Arkanów. — Zbyt tragicznie traktujecie panowie te sprawy! Wykryje się, to się wykryje — wielka rzecz!
— Jak dla kogo! — burknął Krasuski.
— Myślę jednak, Krasuski, że nie masz prawa w tym wypadku do rządzenia się własnem widzi mi się... I proszę cię, żebyś nie przedsiębrał żadnych po stanowień bez naszej zgody — ostro napadł na przyjaciela Niehorski.
— A jakże! Sam widziałem, jak kładł na warsztat nabity rewolwer! — skarżył się Gliksberg.
— My, propagandziści, nigdy się na to nie zgodzimy! — wygłosił stanowczo Pietrow.
Skończyło się na postanowieniu, żeby skorzystać z zamętu, jaki wywoła w tych dniach przyjazd amerykanów i przyspieszyć pracę w suszarni, oraz wywieźć niektóre cięższe rzeczy do Jana. Krasuski obiecał się pospieszyć z robotami w kuźni.
— Wiele jużbym zrobił, ale nie mam węgli i nie mogę ich wypalić, dopóki nie odtaje ziemia. Nie mam czem przykryć z wierzchu sągów — tłomaczył się.
— Rób, jak chcesz, ale kotwicę oraz śruby do ściągania boków łodzi musisz skończyć, zanim się droga zepsuje. Inaczej nie wiem, jak takie ciężary przewieziemy na tamten brzeg rzeki. Prócz tego śruby będą nam niedługo potrzebne, aby łódź składać! — rzekł poważnie Aleksandrów.
— Łódź składać! — powtórzył Gliksberg. — Łódź... szalupa... Jakże to przyjemnie brzmi!
Wygnańcy spojrzeli po sobie rozweseleni i pełni otuchy. Nawet Woronin rozchmurzył swą twarz ka-rawaniarza.
W parę dni potem przybył do miasta mister Morley.
Tym razem on znacznie mniej czasu i uwagi mógł % poświęcić wygnańcom.
Odwiedził ich wszystkiego raz, siedział krótko, a towarzyszących mu w wyprawie marynarzy wcale do nich nie puścił. Próbki pemikenu, które prosili, aby ocenił, pochwalił, wyjaśnił kilka szczegółów, o które pytali, ale był chmurny, milczący.
— Dziwna rzecz: władze tutejsze dla mnie są na pozór nadzwyczaj uprzejme... a jednak czuję wciąż i w drobiazgach i w większych rzeczach jakby pewną ku nam niechęć, stały opór — skarżył się Samuelowi.
— Są niechętni panu za ludzkość, jaką nam okazałeś...
— Jaką ludzkość? — dziwił się mister Morley. — Ze byłem u was i korzystałem z waszej znajomości języka i zwyczajów?
— To dosyć! My jesteśmy uważani przez rząd za trędowatych.
Mister Morley podniósł brwi do góry.
— Aha! To co innego! Przypuszczam wszakże, że nie jestem obowiązany do podzielania tych poglądów. Wyznaję, że nawet kontent jestem ze skierowanych na mnie podejrzeń. One uwalniają mię od wszelkich moralnych skrupułów. Domyślam się, że uciekacie. Skompromitować otwarcie w tej sprawie ani siebie, ani ludzi moich żadną miarą nie mogę, ale... Wy przecie dobijacie się tego, co my, amerykanie, już mamy...
— Niezupełnie — pomyślał Samuel, lecz nie uważał za stosowne wszczynać na razie sporów teoretycznych. Uścisnął więc wyciągniętą ku sobie rękę oficera.
— W każdym razie postępowalibyśmy inaczej, gdybyśmy mieli to, co wy macie..Dzięki ci, szlachetny cudzoziemcze, w imieniu lepszej części naszego narodu! Dzięki ci!...
Mister Morley spojrzał gdzieś w bok, aby ukryć wzruszenie.
— Może się zobaczymy w lepszych warunkach!... W gruncie rzeczy wszędzie z początku była niewola... 1 myśmy swą wolność zdobyli!
Przybył kozak od isprawnika z zaproszeniem na wieczór.
Mister Morley nie był więcej u wygnańców Zato sternik Bartels odwiedzał często ich potajemnie. Pokazali mu suszarnię, narzędzia i przyrządy, sfabrykowane do wyprawy.
Wychodził zawsze uszczęśliwiony!
— Ha! ha!... Wyśmienicie... Pod bokiem policyi!... Bo przecież to policya z tamtej strony za jeziorem! — wołał, pokazując na żółty budynek naprzeciw.
Był też u Mussia, kupił sobie jeszcze jedną fajeczkę z napisem: „Szczęśliwej drogi! Dżurdżuj. Rok 188*“.
Nazajutrz isprawnik wyjechał razem z amerykanami na północ i ster rządu w Dżurdżuju objął jego pomocnik.
Natychmiast wśród miejscowych obywateli wszczęło się jakieś wrzenie. Wygnańcy zauważyli, że Kozłow kilkakroć przejechał sankami po głównej ulicy miasteczka od domu pomocnika do domu ojca Akakia, oraz do doktora. Widziełi pod wieczór Denizowa z nieodstępnym Panteleonem, dążącego w stronę plebanii. Następnie zapłonął ogniami dom Kozłowa, co zawsze oznaczało hulankę.
Zdziwili się więc bardzo, gdyż dość już późno odwiedził ich Czerewin.
— To pan nie poszedł do Kozłowa?
— A nie. Nie prosili mię. Nawet rad z tego jestem, gdyż bez isprawnika nie lubię bywać wśród tej hołoty. Zawsze mi dokuczą.
Był jednak markotny i rychło wyniósł się od nich.
— Szlachtuz u was teraz i nic więcej! — wyrzekł na pożegnanie.
Nazajutrz koło południa zjawił się niespodzianie w jurcie Aleksandrowa Mussia, a gdy go zaczęli wygnańcy wypędzać i urągać mu, że przegrał zakład, wyszeptał z przerażeniem:
— Skandal!... Czerewina wyrzucili ze szpitala. Pomocnik przeczytał mu taki papier, że nawet nie dostanie więcej w aptece olejku rycynowego...
— Łotry! — wybuchnął Niehorski.
Zal im się zrobiło Czerewina, ale nie mieli czasu, aby pójść go pocieszać.
— Przyjdzie sam!
Istotnie przyszedł, ale zaledwie nazajutrz. Był zgryziony i żółty, jak cytryna. Nadrabiał wszakże miną. Opowiedział im szczegółowo cały przebieg sprawy. Przyszedł rozkaz od gubernatora z zacytowaniem paragrafów prawa, zabraniających wygnańcom polity-tycznym praktyki lekarskiej. Gubernator rozkazywał, aby prawo stosowane było do wygnańców dżurdżuj-skich w całej surowości.
— Był stąd donos. Poznaję w tem rękę tego niecnoty Kozłowa. Zwyciężyli mię!...
— Więc cóż, towarzyszu, czy i teraz... nie z nami?! — spytał Niehorski...
Czerewin pokręcił głową.
— Nie!... Za długo — odrzekł posępnie. Wyciągnął się na ławie i w milczeniu przyglądał krzątającym się przy robocie towarzyszom.
— Bądźcie ostrożni!... Przypuszczam, że to się na mnie nie skończy — ostrzegał ich. — Nie uwierzycie, co to za buta u tych barbarzyńców!?... Nawet Panteleon nos zadziera!...
— Nic nam nie zrobią! Marzec za pasem... Sprawa zaszła już tak daleko, że w razie czego pokażemy im kły i pazury.
Nie mogli jednak pozbyć się niepokoju i nazajutrz wystawili straż. Pierwszy wartował Woronin, ale nic nie zobaczył. Dopiero kiedy zastąpił go Gliksberg, posypały się, jak z rękawa, nowiny.
— Kozłow znowu pojechał do pomocnika.
— Kozacy na odwachu coś się bardzo ruszają.
— Denizow wszedł do doktora.
— Przewieźli ojca Akakia w stanie nietrzeźwości w sankach, ciągnionych przez byka.
Z początku spostrzeżenia te traktowali poważnie i starali się objaśnić, ale wkrótce oswoili się z niemi i witali je głośnym śmiechem. Obrażony Gliksberg nawet chodzić zaprzestał.
Nazajutrz znowu postawili wartę, gdyż ruch w miasteczku nie ustawał, a Krasuski przyniósł nawet niezbyt przyjemne wieści z warsztatu. Jakuci ostrzegali go, że kozacy zapewniali, iż skoro „mały tojon“ (pomocnik) zostanie dużym tojonem (isprawnikiem), to zrobi z wygnańcami „sieri“ (wojnę)!
Popow wrócił z warty bardzo zmięszany i powiedział, że dostrzegł z dala idącego pośpiesznie ku nim Aleksandrowa.
Po niejakim czasie Aleksandrów już był wśród nich i opowiadał o wizycie policyi u Jana.
— Był komendant (podoficer kozacki), oraz jakucki starosta (sołtys) z Burunuka. Oglądali drzewo, złożone na podwórzu, zaglądali do pustego chlewu, w którym składamy łódkę, ale na szczęście była rozebrana. Pytali nas, na co nam takie cienkie i długie deski. Objaśniłem, że na zamówienie... amerykanów budujemy budkę do obserwacyi meteorologicznych. Zdaje się, że uwierzył...
— Dobry pomysł, bo narzędzia meteorologiczne są w Dżurdżuju i dawno już kazano tu urządzić sta cyę — rzekł Samuel. — Szkoda tylko, że wmieszaliście... amerykanów...
— Zapewne, ale... stało się! — bronił się Aleksandrów. — Czy na długo zadowolni ich objaśnienie, nie wiem.
— Musi ich zadowolnić... Co za gadanie! — zawołał z rozdrażnieniem Niehorski.
— W każdym razie co robić w razie, gdyby zaczęli śledzić?!... Jestem pewny, że gdyby mnie nie zastali u Jana, zrobiliby u niego samego znacznie staranniejszą rewizyę... Moja obecność widocznie krępowała ich...
— Trzeba będzie, aby was tam teraz dwóch było... Może ty, Pietrow, przeniesiesz się do pana Jana?
Naradzali się jeszcze, co i jak przedsięwziąć, gdy wszedł kozak i powiedział Samuelowi, że pomocnik wzywa go niezwłocznie do siebie. Wysłaniec był bardzo zmięszany, ale nic nie chciał więcej dodać nad to, co powiedział.
— Idę z tobą! — rzekł Niehorski.
— Nie, nie trzeba. Ja sam!
Wygnańcy, skupieni w zmrokiem powleczonej izbie u wygasającego ognia, nie mówili do siebie, pełni niepokoju. Jedynie na twarzy Arkanowa błąkał się jakiś niewyraźny uśmiech. Nie mógł go stłumić, więc odwracał się od światła i żony, aby go ukryć. Gdy w sionce zaskrzypiały szybkie kroki Samuela, wszyscy zataili oddech.
— Czerewin się zastrzelił — wyrzekł ten w progu krótko i głucho.
W trzy dni potem odbył się pogrzeb Czerewina.
Był śliczny wiosenny dzień. Jeden z tych wiosennych dni, kiedy wydaje się, że światło, długo niewo lone przez noce zimowe, święci swe oswobodzenie i odbite od zeszklonych już przez ciepło śniegów, zalewa powietrze i ziemię i samo niebo złotą, olśniewającą powodzią. Wszystko niknie, rozpływa się, prześwietla, nabiera bajecznych, ułudnych kształtów w tych falach jarzących, przesypanych pyłkiem unoszących się wszędzie i mieniących tęczowo blaszek szronu. Wygnańcy na rękach zanieśli nieboszczyka na zaśnieżony cmentarz, okalający szarą zwykle cerkiew, teraz płonącą od słońca szkłami okien i złoceniami kopuł, jak czarowny kryształowy zamek. Gdy spuścili ciało do jamy, wykutej w skamieniałej ziemi, i grudy lodu, rzucanego łopatami, zadudniły na wieku trumny, obecni zgodnie zanucili rewolucyjny marsz żałobny:
Odchodząc z tej ziemi, wierzymy,
Ze z czasem z ciał naszych popiołów Powstaną mściciele surowi,
Groźniejsi od zmarłych swych ojców.
Wzmocnieni dziedzictwem ich ducha.
Gdy wracali po skończonym obrządku, zetknęli się w furtce cmentarnej z garstką dżurdżujskich obywateli, wśród których dostrzegli nawet pomocnika.
— Cóż ja?... Jestem zwykłem, prostem narzędziem... Przyszedł wyraźny rozkaz... Jego ekscelencya gubernator kazał... Pewnie isprawnik go... zapytywał w tej sprawie... Nieboszczyk sam prosił o to... Poczciwy i utalentowany był człowiek... Musiałem spełnić obowiązek służby... Cóż ja... nawet lubiłem nieboszczyka... Powinien to był zrobić isprawnik, ale on zawsze wszystko przykre zwala na mnie... Odjechał i zostawił chaos w policyi — tłomaczył się płaczliwie Samuelowi nowy wielkorządca. Nikt go nie słuchał, nie zważał nań; nawet Mussia odwrócił odeń głowę.
W parę dni potem Krasuski złapał w nocy kręcącego się koło jurty jego kozaka; zbił go na kwaśne jabłko i wysłał natychmiast przez podręcznego jakuta impertynecki list do pomocnika.
— Cóżeś mu napisał? — pytali go towarzysze, gdy blady od wzruszenia opowiadał im o zajściu.
— Napisałem mu, że cała odpowiedzialność za prowadzenie się kozaków spada na jego głowę i że na przyszłość będę od niego żądał zadość uczynienia...
— Szkoda jednak, żeś to uczynił, bo gdyby teraz ciebie nam zabrali, zostalibyśmy jak bez rąk...
— To prawda! —. szepnęła Eugenia... — I wo-góle lepiej... bez... bicia!
Krasuski spojrzał na nią przeciągle i zmięszał się bardzo, taką była niezwykle zmienioną i poruszoną.
W tym czasie przybył posłany przez pomocnika dla wyjaśnienia zatargu komendant.
— On głupi zupełnie, głupi chłopak — tłomaczył podwłanego podoficer... — Nawet nie wiadomo, poco on tam chodził... A pan takeś go surowo ukarał... Ledwie dopełzł do odwachu...
— Myśmy myśleli, że to złodziej — odpowiedział Samuel.
— Z innymi będzie gorzej — mruknął Krasuski, mierząc podoficera ostrym, jak sztylet, wzrokiem.
— Co ja... Ja jestem rwykłe narzędzie... Obowiązek służby... Robię co każą — bąkał komendant za swoim zwierzchnikiem.
Barbarzyński środek poskutkował.
Wprawdzie nazajutrz dwóch konnych kozaków poleciało z wieściami w dwie przeciwne strony: jeden do gubernii, drugi do isprawnika — ale na obywateli dżurdżujskich padł strach. Ci... przywarowali. Szcze gólniej w nocy każdy zdaleka omijał ich jurty. Ruch przewrotowo-reakcyjny ustał. Jedynie doktór tabetyk pił na zabój, pił bez przerwy od śmierci Czerewina i dręczył wprost Krasuskiego prośbami o zreperowa-nie wciąż psującej się pozytywki, której graniem uprzyjemniał sobie ciężkie chwile życia.
— „Proszę nie odmówić wstawienia złamanego trybika do jedynej pociechy mej melancholii i osamotnienia!“ — pisał krzywo na skrawkach pomiętego i zbrukanego papieru.
List i pozytywkę zawsze przynosił ten sam, wiecznie pijany, felczer Fiodorkin, jedyny wraz z doktorem członek ciała lekarskiego w Dżurdżuju.
XVI.
Historya z pozytywką powtarzała się coraz częściej. Krasuski nie odmawiał doktorowi, gdyż ten zaliczał się do przyjaciół wygnańców i istotnie był dla nich uczynny i dobry. Ciągłe jednak odwiedziny felczera Fiodorkina z biegającym po kątach wzrokiem drażniły młodzieńca.
— Pan pewnie nosi pozytywkę do swoich przyjaciół i psuje ją po drodze. Doktór pisze, że przeszłym razem wcale grać nie chciała... a tymczasem była zreperowana! — powiedział surowo do po-słańca.J
— Uchowaj Boże! Czyżbym śmiał grać na instrumencie mego zwierzchnika. Niech pan tak źle o mnie nie sądzi! — bronił się felczer.
— Dobrze. Doktór ma kluczyk od pudełka, więc nakręcam pozytywkę i proszę odnieść ją grającą. Sprężyna jest długa i powinna grać jeszcze u doktora!
Zatrzasnął wieko i oddał pudełko pełne gwaru,
Wesoły wiedeński walc tłukł się wewnątrz, zgrzytając mosiężnymi trybami.
Felczer zabrał maszynkę niechętnie i wyszedł, ale niedługo wrócił zaperzony.
— Chociaż jestem osoba w urzędzie niewielka, ale zawiele pan, panie Krasuski, sobie pozwala! Ludzie z domów wychodzą, zasłyszawszy muzykę, a chłopaki biegną za mną i hukają, jak na kataryniarza... Nie zgadzam się! Niech pan ją zatrzyma sobie, aż do wyjaśnienia. Słyszy pan, co wyrabiają!?
Rzeczywiście z ulicy dobiegały dzikie okrzyki, a gdy Krasuski wyszedł przede drzwi, ujrzał daleko na śniegach jeziora, złotych od słonecznego blasku, stojącą czarną skrzyneczkę, a wkoło niej wianek ja-kutów w futrzanych bermycach i kudłatych kaftanach. Widocznie było im wesoło, choć jako ludzie ostrożni trzymali się na wszelki wypadek dość daleko od „dyabelskiego, gadającego pudełka“. Gromadka chłopaków tańczyła opodal narodowy rosyjski taniec, wymachując rękami, klaszcząc w dłonie i wysoko podnosząc grube stopy, obute w ciepłe zimowe ciżmy.
Krasuski rozweselony poszedł ku nim, jak stał w bluzie i czapce na głowie, z młotkiem w ręku, ale nagle spostrzegł w drugim końcu jeziora długi sznur zaprzężonych w reny sani, w których szeregu poznał odrazu obszytą wojłokiem kibitkę isprawnika. Nie zważając na prośby felczera, wrócił więc co prędzej do domu, zamknął warsztat, ubrał się i pobiegł w stronę przybyłych.
— Amerykanów przywieźli! — krzyknął do idących ku jurcie Aleksandrowa Arkanowych.
Wszyscy zwrócili się w tę stronę, nawet felczer z grającą pozytywką. Długi poczet żałobny, prowadzony przez zaszytych w futra przewodników; siwe, osędziałe renifery, posuwające się jak widma w kłębach własnych oddechów; szeregi nizkich nart z ciałami przywiązanych do nich rozbitków, śpiących snem wiecznym — sprawiały przejmujące, pełne grozy wrażenie. W końcu szedł pieszo mister Morley ze swymi majtkami. Wygnańcy powitali ich gorącym uściskiem dłoni i w milczeniu przyłączyli się do orszaku.
Ciała zawieziono do pustego śpichlerza i położono rzędem na ziemi na siapie. Przy przenoszeniu z niektórych obsunęły się zasłony. Ich rysy surowe, ich pokręcone członki, zaskrzepłe na marmur, zdradzały najrozmaitsze uczucia. Jeden był w pałąk zgięty i ból mu niewymowny przymarzł do twarzy; inny leżał z zarzuconemi pod głowę rękami, jakby spał; ten prężył się, jakby chciał wyrwać z objęć wlokącej go w otchłań siły, ów zastygł na boku z wyrazem bezwładu i zdziwienia w szeroko otwartych oczach... & był i taki, co wznosił do góry zaciśniętą pieść, jakby jeszcze groził i wyzywał do walki i tę Ziemię ’ i te Niebiosa, które go pokonały.
— Patrzcie — mówił Morley, wskazując na nogi umarłych — wszyscy mają zwęglone pończochy, popaloną odzież. Niektórzy nawet popiekli stopy i ręce... Widocznie starali się rozgrzać, siadając jak można najbliżej przy ogniu i umierając, padali nań. Nie mieli już potem sił, aby się ruszyć... A mimo to księgi okrętowe i notatki wlekli za sobą do końca...
— Jest coś niesłychanie wzniosłego, coś krzepią--cego w mężnej śmierci, z której inni zbierają owoce!
— szepnęła Eugenia. ’
— Jacy inni?! Bardzo wątpię, czy ci yankesi myśleli o tem. Narażali się dla sławy i pieniędzy... Była to gra, prosty hazard... Uda się, albo nie uda!
— wtrącił kwaśno po rusku Arkanów.
Mister Morley coś się jednak z jego tonu domyślił, gdyż zaraz prawie dodał spokojnie, wskazując na trupa z długą brodą i energicznymi, straszliwie wychudzonymi rysami:
— Ten irlandczyk był feniem, jak wy. W młodości został skazany na śmierć. Uratowali go towarzysze, porwawszy z powozu na drodze z sądu do więzienia.
Eugenia z wyrzutem spojrzała na męża.
Mister Morley wraz z Samuelem udał się do przygotowanego dlań w rządowym domu mieszkania, a wygnańcy wrócili do siebie, do swych zajęć, obaw i nadziei.
Niedużo mieli czasu i każda stracona godzina napełniała ich niepokojem. Gdy nad ranem wrócili Arkanowie do domu po nocnem nad suszarnią czuwaniu, Eugenia usiadła na łóżku i głowę oparła na ręku. Arkanów zauważył ten ruch słabości i znużenia i przysiadł koło niej.
— Co, Zeniu, głowa cię boli? Nieznośny zapach w tej suszarni... Kiedyż to się skończy? Coraz coś nowego! A ty wszystkiem tak sie wzruszasz i przejmujesz... Dziś cały dzień nie spojrzałaś na mnie. Wiem: rozgniewałaś się za amerykanów, ale sama osądź, czy nie miałem racyi? Czy prości majtkowie...
— Ah, nie o to chodzi! W twej uwadze był jakiś niepojęty, przykry dla mnie zgrzyt, jakbyś się cieszył, że narażali się dla sławy i pieniędzy i... zginęli...
— Istotnie byłem podrażniony twą egzaltacyą. Widzę w tem wcale niepożądany wpływ... Niehor-skiego, Aleksandrowa et tutti quanti... Tymczasem szermierze nigdy, a szczególniej w przededniu walki, nie powinni tracić rozwagi i zimnej krwi i nigdy nie osłabiać własnego sądu przez egzaltacyę. Wstępujemy 272
L na tę samą drogę, której ofiary dziś przywieziono. Pół wiorsty w lewo, pół wiorsty w prawo i... śmierć. Podczas gdyś ty tam rozprawiała o wzniosłości ich zgonu, ja widziałem wyraźnie tych nędzarzy, wyschłych z wyczerpania, skręconych od głodu, przemarzłych do szpiku kości, jak skupieni dokoła ledwie tlejącego ogniska, posępnie wpatrywali się w gasnące zarzewie, nie mając siły zasycić go paliwem, jak grzebali w stygnącym popiele i chwytali zgrabiałymi palcami uchodzące ciepło... Myśleli, że drżą z zimna, tymczasem to już wstrząsała nimi śmierć, krążąca tuż w ciemnościach... To samo będzie z nami! Ci cudzoziemcy choć wlekli za sobą na pociechę swoich fetyszów, jakibś księgi okrętowe, jakieś notatki... Ale my nic nie mamy i nic po nas nie zostanie... Przeklęta chwila kiedym się zgocził!...
— Więc cóż chcesz?!?
— Zostańmy, Zeniu! Usuniemy się od nich niezwłocznie, potem poprosimy, żeby wysłano nas gdzie w okolicę...
Eugenia wstała wzburzona.
— I co? Całe życie, lata całe tu... tu... w tych śniegach!
— Wszak będziemy razem! — odszepnął nieśmiało.
Nic nie odrzekła i ruchem ledwie dostrzegalnym wstrzymała jego objęcia.
— Mówiłam ci, co o tem myślę. Stwarzasz sobie urojone strachy. Ucieczka uda się. Płynąć będziemy w lecie, kiedy nad morzem moc zwierzyny i ryby. A bierzemy przecie z sobą prowizyi na dwa z górą miesiące. Skoro raz dostaniemy się do ziemi Czu-kockiej, jesteśmy prawie, jak w Ameryce. Tam brzegi są gęsto zaludnione, tam często przychodzą okręty wielorybn icze...
— „Also sprach... Niehorski!“ — przerwał z goryczą Arkanów. — Zrobię, co zechcesz, ale pomyśl... Zguba ich przedewszystkiem na naszem zaciąży sumieniu. Gdybyśmy się w porę cofnęli, możebyśmy zdołali i ich powstrzymać.
Podkreślił wyraz w „porę“, ale nie zauważyła tego i odparła, wstrząsając głową.
— Nie. Ty ich nie znasz. Ich nic nie wstrzyma!
— No, tak dalece to chyba nie są...
Urwał i spuścił oczy, gdyż myśl jakaś niewyraźna zmąciła mu nagle źrenice. Eugenia wstrzymała się w przechadzce po pokoju i spojrzała wyczekująco na męża.
— Ze co nie są?...
Na tyle... nierozsądni! — dodał spokojnie. — Zresztą niewarto się sprzeczać. Stanie się, jak sobie tego życzysz... Jużem ci to był powiedział!
Dzięki zamętowi, jaki wniósł do Dżurdżuja przyjazd amerykanów, dzięki sporom, zawiściom, intrygom sfer wyższych, wynikłym przy podziale szczodrze przez przyjezdnych sypanych pieniędzy, co całkowicie pochłonęło uwagę miejskich obywateli, a nawet okolicznych jakutów, wygnańcy mogli przeprowadzać przygotowania do swej ucieczki nieledwie otwarcie i spełniać w oczach wszystkich bez przykładnie zuchwałe przedsięwzięcia.
Wtedy to Krasuski przekuł szrubsztak i część kowadła na kotwicę, do czego musiał nająć za pomocników dwóch jakuckich kowali. Ci, rozebrani do pasa, dęli zawzięcie w dwie pary miechów jakuckich wciągu dwóch dni, podtrzymując na ognisku niewidziany nigdy ani przedtem, ani potem w Dżurdżuju ogień, bili młotami, oblewali się potem i wypili bajeczną ilość herbaty z mlekiem. To ich pogodziło z dziwactwem bogatego „nucza“ (białego), który niewiadomo poco „z porządnego żelaza“ wykuł, jak ’mówili, „rogatego dziwoląga“. W owym to czasie Jan z Aleksandrowym nocami przewlekli nad rzekę i ukryli w zaroślach cięższe, już obrobione części łodzi, i masztu, pudła z gotowym pemikenem i sucharami.
W ten sposób wygnańcy już spełnili większą połowę zadania. *
Ale jch siły, ich zimna krew i równowaga topniały i niszczyły się w tej pracy również szalenie. Schudli, zmizernieli od pracy i czuwania. Dusze ich, wstrząsane wciąż to obawą, to nadzieją, przechodzące tylekroc od rozpaczy do pewności, gięły się i miotały boleśnie za lada podmuchem. Wszak teraz byle co mogło w niwecz obrócić ich krwawe mozoły, oraz ich tęczowe rojenia.
Nie dziw więc, że Krasuski na razie skamieniał, gdy idąc z kuźni na kolacyę do towarzyszy, spostrzegł nagle rubinowe błyski w okienku suszarni. Otworzył drzwi i natychmiast je z siłą zatrzasnął: płomienie i dym kotłowały się we wnętrzu budynku, jak w piecu.
— Pożar — zawołał głucho, wpadając do jurty...
— Gdzie? Co!!
— Tu u was... w suiizarni... Macie wodę?!...
Wody mieli bardzo mało. Tutaj, w tym kraju lodu, w zimie nikt nie trzyma zapasów wody. Zwożą ją mieszkańcy i składają koło domu w kształcie brył lodu, z których odrąbują w miarę potrzeby drobniejsze kawałki i topią na poczekaniu w kotłach u wiecznie płonących ogni.
Wygnańcy znaleźli na razie bardzo niedużo wody na dnie cebrzyka. Gliksberg i Pietrow natychmiast skoczyli z wiadrami do przerębli, gdzie bydło miało wodopój... Ale przerębel leżała o pół wiorsty od jurty.
— Ręczniki... ręczniki... dajcie ręczniki i prześcieradło... Samuelu, skocz na dach i zakryj worami z piaskiem od naszej jurty, lułty od kominów ¿ujzarni...
— mówił Krasuski stygnącemi ustami. Nie rozumieli, 0 co mu chodzi, ale spełniali machinalnie, co kazał.
Część wody młodzieniec odlał do misy, w pozostałej reszcie umaczał bieliznę. Potem owinął się nią cały, szczególniej głowę i ramiona.
— Co pan chcesz robić 1?.. — pytała przerażona Eugenia.
— Wejdę do wnętrza... Czytałem, że tak można ugasić największy pożar... — wyrzekł z trudnością.
Poszli za nim wszyscy, ale gdy otworzył drzwi 1 ujrzeli wnętrze ogniste, Niehorski schwycił go za rękę. Młodzieniec szarpnął się.
— Precz!
Prędzej, niż mu zdołali przeszkodzić, przebył próg i drzwi za sobą zatrzasnął.
— Co to jest? — spytał Samuel, powracając z ća< hu!
Niehorski w milczeniu ukazał mu na drzwi, po za któremi słychać, było plusk bryzganej wody, syki wężowe ognia, suchy trzask i parskanie, jak gdyby tam drażniono rozwścieklonych potworów.
Minuty dłużyły się, niby godziny.
— Dosyć! Ratujcie go! Niech wszystko przepadnie... zginie... Nie warto... Ratujcie go! — jęknęła, opadając na ziemię, Eugenia.
Woronin zbliżył się ku drzwiom, ale wyprzedził go Arkanów. Zawiasy skrzypnęły i w tejże chwili świeca w ręku Niehorskiego zgasła, zdmuchnięta pędem gorącego powietrza. Kłęby smolnego duszącego dymu wychynęły nazewnątrz. W dymie tym, niby ślepia umierających gadzin, łypały na ścianach i po wale czerwone skry... Trwało to mgnienie oka, po-czem od strony komina znów krwawa zaświeciła łuna i ogromne i^zyk* płomieni, przesnute czarnemi żądłami dymów, wygięły się nad głową ciemnej postaci ludzkiej, stojącej po ich środku, opłynęły i ją, ogarnęły suszarnię i wysunęły ostre swe groty aż ku zebranym pośrodku sionki wygnańcom. Cofnęli się mimowoli. Krasuski przypadł do ziemi i popełzł do proga, ale przebyć go już nie miał sił, wysunął jedynie pięści na zewnątrz, a ogień buchał górą i lizał już odrzwia i deski pułapu w sieni. Szron, zwisający stamtąd, topniał i kapał, niby deszcz na głowy skamieniałych wygnańców. Wtedy Arkanów przypadł do drzwi i nurzając się w płomieniach, wyciągnął towarzysza. Drzwi od suszarni zawarto, wniesiono omdlałego Ki asuskiego do izby i zaczęto cucić. Eugeni i szlochając, całowała męża w osmaloną głowę, ale ten ją posępnie odpychał.
— Rozebrać sionkę! Rozebrać sionkę!... Gdzie siekiera!? Wszystko spłonie! — wołał nieprzytomnie Arkanów.
— Zdaje sie, że nie potrzeba... W suszarni ciemno! — oznajmili Gliksberg i Pietrow, którzy właśnie przybyli z woda.
Samuel i Woronin skoczyli przekonać się i po-twic rdzili dobrą nowinę.
— Gliniana polepa i z wierzchu śnieg uratowały budynek... — zauważył Niehorski.
— Nie ważcie się tylko otwierać drzwi luftów! Owszem, przywrzyjcie je, jak można najszczelniej.
O małoście mię nie zabili — mówił ocucony już Krasuski, krztusząc się od strasznego kaszlu.
— Jeszcze chwilkę, a sambyś się udusił!... — objaśnił mu Niehorski.
— Patrz! — dodał, wskazując chłopcu na wyrzuconą przezeń z piersi czarną mieszaninę śliny i krwi.
— Zupełnie niepotrzebna troskliwość. Jużem sam chciał wyjść! Gorzej, że mam palce poparzone i robić nie będę męgł jutro... — mruknął Krasuski i znów zaniósł się od kaszlu, jakby chciał płuca wyplunąć.
XVI.
Minęło kilka dni, w czasie których udało się Gliks-bergowi dokonać niezmiernie trudnego dzieła: kupił u komendanta 20 kilo prochu i 100 kilo ołowiu.
— Długo czekałem, dawno celowałem, aż stało się: powiedzieli mi, że wczoraj komendant zgrał się u Kozłowa... Biegnę... i sprawa... w kapeluszu! — opowiadał uszczęśliwiony towarzyszom.
— I nie dziwił się komendant, nie pytał, poco ci tak dużo? — spytał Niehorski.
— Owszem. Ale powiedziałem, że... dla amerykanów.
— Znowu! Prosiłem was przecie, żebyście ich nie mieszali! Co to jest!? — gniewnie zawołał Samuel.
— Ależ uspokój się! Ostatni raz;.. Możesz być pewny, że to się nie powtórzy... /
— Była to ostatnia sprawa, do której był inam potrzebni... Sam osądź, czy mógł Gliksberg coś lepszego odpowiedzieć? — uspokajał go Niehorski.
— Zresztą niema obawy. Komendant nie przyzna się, że sprzedał, a my też nikomu nie powiemy! — tłomaczył się Gliksberg.
— Nie o to chodzi, ale o to, że taki postępek ma cechę brzydkiej szacherki. Nadużywamy bez pozwolenia cudzego imienia, czego żaden cel nie uświę ca — wmieszał się Arkanów, podnosząc od roboty swą poparzoną, oblepioną plastrami głowę.
Gliksberg krzywo nań spojrzał.
— Ciągła krytyka i ciągłe napaści... Dlaczegóż się pan sam do tego nie wziął?
Arkanów nie odpowiedział, gdyż wzrok jego spotkał się i chwilę mocował z przenikliwem spojrzeniem Krasuskiego. Młodzieniec pierwszy poczerwieniał i twarz odwrócił...
— Pasya mię bierze 1... Komu to tu! — mruczał dotknięty Gliksberg.
— Złóż wszystko na ołtarzu miłej Ameryki! — sentencyonalnie pouczał przyjaciela Pietrow. — A teraz bierz się do noża — i kraj mi^so. Na ciebie kolej.
— A cóż porabia wasz Mussia, panie Gliksberg? — spytała wesoło Eugenia.
— Ach, ten Mussia! Siedzi i dnie liczy. Wyobra ził sobie, że już zarobił połowę pieniędzy i chciał, żebym je mu wypłacił. Ale wybiłem mu to z głowy. Oświadczyłem mu, że jeżeli nawet jednego dnia nie dosiedzi, nic nie dostanie, gdyż przegra zakład. Zmartwił się i wystawcie sobie, co mi wieczorem urządził. Wracam od was i w połowie już drogi słyszę dziwne jakieś dudnienie, jakby ktoś w duży bęben bił, albo biegały gdzie w zamknięciu konie. Jakuci sąsiedzi powychodzili z jurt, stoją przed drzwiami, słuchają... „Co to!“ pytam. „To u pana!“ mówią. Istotnie u mnie! Idę zaniepokojony, co to znaczy, a za mną cała czereda gapiów, otwieram drzwi i widzę: Mussia czerwonego, rozgorączkowanego, ze zwichrzonymi włosami, po środku izby, z łopatą od sadzenia chleba w objęciu. Na łopatę była wdziana moja stara bluza, wypchana jakimiś gałganami i prze pasana paskiem, jak kobieta. W dole prześcieradło, podetknięte, jak spódnica. „Mussia, co to znaczy?“ wołam. Nie słyszy, hula, tańczy zapamiętale... Wreszcie spostrzegł mię. Stanął. Rozśmfiał się. „Tak nudno!... W dodatku... potrzebuję ruchu!“ mówi mi jak dziecko. Zal mi si^ zrobiło cudaka, ale czy podobna go puścić?...
— Żadną miarą... Już w mieście odzwyczajono się odeń... Znowu zacznie biegać i wyda nas... Niech się jeszcze trochę pomęczy — odpowiedzieli zgodnie zebrani.
Krasuski, który miał odejść, trącił w czasie opowiadania Niehorskiego w rękę i wskazał mu oczami na drzwi. Niehorski kiwnął głową, przymówił się o coś do warsztatu i wyszli razem.
— Co znowu się stało? Czego mię straszysz? Masz taką twarz, inkbyś zamierzał kogo zamordować — spytał porywczo, gdy odeszli spory kawał od jurty, a Krasuski wciąż milczał.
— Nie chciałem nic mówić, ale... za wielka odpowiedzialność!...
— Co takiego? Gadaj! Nie cedź, jak przez sito!...
— Poczekaj. Odpowiedz mi wpierw na parę pytań. Czy nie wiesz, kto był ostatni w suszarni przed pożarem?
W oczach Niehorskiego mignęła przykra błyskawica.
— Nie wiem — odrzekł wolno i po długim namyśle, jakgdyby bał się własnych wyrazów. — Ostatni wieszał mięso... Woronin!
— Wiesz, com znalazł, kiedym czyścił zgorzel? Znalazłem na ziemi... zwęgloną szmatę.
— Więc cóż? Może z ciebie spadła?!
— Nie. To ślad... podpalenia 1
Niehorski żachnął się.
— Chłopcze, chłopcze, co ty mówisz?! Zastanów się! Przecie Woronin lub kto inny mógł zostawić... przez nieuwagę.
— Odszukałem na drucie przywarłą jej cząstkę... Powieszono ją tuż nad luftem, skąd żar bucha i gdzie nie wieszaliśmy nawet mięsa, gdyż się piekło... Chodź do warsztatu, pokażę ci!
Niehorski, bardzo wzruszony, obejrzał starannie resztki szmaty i drut z kruszyną spieczonego węgla, ale wstrzymał się od jakichkolwiek uwag.
Po wyrazistej ruchliwej jego twarzy przepłynęła jedynie kilkakroć ciemna drżąca fala, cień skrzydeł myśli posępnej i bolesnej.
— Nie mógł tego zrobić Woronin... On nawet takiej tkaniny nie ma. Jakaś gruba bawełniana mate-rya z domieszką wełny. Widzisz, jak się zeszkliła i pokurczyła miejscami. Zresztą, ręczę za niego... Widzę w tem cały plan...
— Dość, kochany mój, nie wymieniaj nazwiska!... To niczego nie zmieni; niczego nie poprawi! — przerwał mu nagle, wychodząc z zamyślenia, Niehorski.
Krasuski spojrzał nań zdziwiony.
— Owszem. Powiem... Zuchwalstwo tego człowieka wprost przeraża mię... Dziś jeszcze prawił morały...
— Wstrzymaj się, wstrzymaj! — zawołał porywczo Niehorski, a gdy Krasuski umilkł, podniósł nań swe czarne oczy smutne, ale już łagodne i zaczął cicho, lecz stanowczo:
— Mój drogi, czyżbyś chciał teraz wszczynać sądy i doszukiwać się winnych. Wymiar sprawiedliwości na całym świecie nie wart złamanego szeląga, skoro nie usuwa przyczyny zła, a czy my w naszem poło żeniu możemy je usunąć... Wykrycie występku, a tembar-dziej wskazanie winowajcy wywoła wśród nas niepotrzebny rozłam i rozgoryczenie... Stworzy jedną przeszkodę więcej, a i tak mamy ich tyle... Czy ty wiesz, do czego doprowadzić może takie dochodzenie? Kto wtedy pojedzie, a kto zostanie?...,
Krasuski poruszył się niespokojnie i twarz nieznacznie od światła odwrócił.
— Kto to zrobił, jest rzeczą obojętną. Może ten ktoś, wyrwany przez nas z piekła wygnania, znowu stanie się... dawnym i w walce za nasze ideały odpłaci nam stokroć, żeśmy mu oszczędzili pohańbienia...
— Tego nigdy nie zrozumiem. Więc uważasz za lepsze chodzić z podejrzeniem w duszy.
— Przeciwnie. Radzę coprędzej podejrzenie wyrzucić.
— A ja ci radzę, bądź co bądź, zamykać suszarnię na kłódkę.
— Zgoda. Choć wątpię, aby się coś podobnego powtórzyło. Takich rzeczy dwa razy się nie robi!
— Dobrze. Niech się stanie, jak sobie życzysz. Nie powiem nikomu!... I... nawet... postaram się... zapomnieć!
Ściągnięte brwi obu przyjaciół znowu wygięły się w lotne kształtne łuki, spojrzeli sobie w oczy serdecznie...
— Setny z ciebie chłop, Stachu 1 — rzekł Niehorski, biorąc przyjaciela za rękę. — Taki zdrowy jesteś chłop ciałem i duszą, ale straszny jeszcze dzieciuch! Obyś został takim jaknajdłużej. Gniewaj się, skoro bez tego obejść się nie możesz, ale gniewu w sercu nie chowaj! Strzeż się nienawiści i... zazdrości! Są to jałowe i marne namiętności.
Jeszcze raz uścisnął przyjaciela, zabrał kłódką i wyszedł. Krasuski, zanim wziął się do roboty, długo rozważał dziwny obrót całej tej sprawy.
— Niehorski ma racyę. Byłem podły! — powiedział sobie po ścisłym, długim rachunku sumienia. — W gruncie rzeczy... ucieszyłem się z jego nieszczęścia... ale... to się już nie powtórzy!
Mister Morley już dawno był Dżurdżuj porzucił, a natomiast pojawiła się w miasteczku cała czereda innych zamorskich przybyszów, takich jednak odeń odmiennych, dziwnych, mało ukształconych i niesympatycznych, że wygnańcy stale się od nich boczyli.
Zato obywatele Dżurdżuja byli tymi nowymi gośćmi zachwyceni, gdyż ci chętnie z nimi pili, podpici pletli głupstwa i z dżurdżujskiemi damami tańczyli na zabawach „gołębia“ z chusteczką w ręku.
„Wieczorki“ z wódką i kartami mnożyły się, rosły i wypełniały, jak za dawnych dobrych czasów, dnie i noce Dżurdżuja. W rezultacie wkrótce po wyjeździć zamorskich gości ojcu Akakiemu przywidziały się „zielone dyabełki“, a doktór, oraz w parę dni potem felczer Fiodorkin umarli z przepicia od paraliżu mózgu. I znowu strach padł na mieszkańców miasteczka.
Pomocnik, już jako przyznany wyraziciel i obrońca opinii dżurdżujskiej, wsunął się ostrożnie do saloniku isprawnika. Po zwykłych powitaniach i chrząkaniach przystąpił do rzeczy:
— Chciałem zwrócić uwagę pana na trwożliwe pogłoski, jakie chodzą wśród mieszkańców Dżurdżuja, o których wskutek długiej nieobecności i zajęcia się ważnemi sprawami amerykanów szanowny pan jeszcze wiadomości nie odebrał. Dwie śmierci tak nagłe i szybko po sobie następujące są rzeczą uderza jącą i podejrzaną. Niema komu zrobić sekcyi, spisać protokołu. Tymczasem twierdzą zgodnie rozmaici, że śmierć nieboszczyków... nie była prawna i dobrowolna. Co więc robić? Czy ciała ich zakopać, czy też spuścić do lodowni i dać znać du gubernialnego miasta? Tembardziej, że przy okazyi mogłoby się wyjaśnić i samobójstwo Czerewina, którego przyczyną była pono nieszczęśliwa miłość... Ale w tym celu należałoby wstrzymać paszport doktorowej na wyjazd... *
Isprawnik, który, słuchając raportu, chodził szerokimi krokami po pokoju, zatrzymał się i zmierzył mówiącego ciekawem spojrzeniem.
— Zresztą, ja nic nie projektuję! — tłomaczyłsię ten zmieszany. — Co do doktorowej, owszem, należy jej ułatwić, jako kobiecie, aby skorzystała z psującej się drogi zimowej... Ale za obowiązek swój uważam dodać, że doktór ostatnimi czacy pił nieumiarkowa-nie wiele i nie wiadomo nawet, skąd wódkę dostawał, gdyż Gawryło Gawryłyr.z i Jakób Taz zgodnie twierdza, że u nich nie kupował... Tymczasem u wygnańców po nocach wciąż jakieś dymy widać, wciąż noszą oni po mieście jakieś pudła cichaczem i Krasu-ski kryje w kuźni niezrozumiałe wyroby... Czy nie należy przypuszczać, że może oni prowadzą tajemne pędzenie spirytusu z islandzkiego mchu, o czem czytałem w gazetach, że istnieje w Archangielskiej gu-bernii. Tembardziej, że według świadków Mussia, co-dzień pijany, tańczy z łopatą, przebraną za kobietę, choć wódki, jak to wyśledzono takoż, nigdzie nie kupuje i nawet z domu nie wychodzi... Czyby więc nie należało zarządzić nagłej rewizyi u wygnańców, poprzedzonej wzmocnionym dozorem...
Isprawnik znów się zatrzymał.
— Mój panie! — rzekł sucho. — Już to wszystka słyszałem. Doktorow wódki dostarczał Konłow. Tak, pai.jki przyjaciel, Kozłow, dostarczał mu wódki, aby bezpieczniej gospodarować w szpitalu. Mussia ma prawo tańczyć, z kim mu się podoba i pić, co i jak mu się podoba. Co zaś do rewizyi, to owszem: niech pan ją zrobi i Niech pan uzbroi wszystkich swoich dziesięciu kozaków w połamane karabiny i poprowadzi ich do ataku... Owszem!... Nic nie mam przeciw temu!...
— Właśnie, raportem w nieobecności pańskiej zwróciłem już uwagę władzy wyższej na zupełny brak siły zbrojnej w Dżurdżuju — wtrącił słodko urzędnik.
— Myślę, że wygnańcy nie zostaną panu dłużni.
O ile wiem, dawno już pragną załatwić z panem rachunki — ciągnął isprawnik, nie zwracając uwa^i na wyjaśnienie pomocnika.
— Wiem, że jestem nienawidzony przez wrogów tronu, kościoła i ojczyzny — pokornie wtrącił znowu pomocnik.
Isprawnik oczu zeń nie spuszczał.
— I napewno dostaniesz awans, nagrodę, może nawet order... O jedno wszakże proszę pana, aby pan zrobił to wszystko już... po moim wyjeździe!
— Jakto: więc pan wyjeżdża? — krzyknął, z trudnością tłumiąc zdziwienie, pomocnik.
— Wyjeżdżam i to niedługo. Podałem się na wakującą posadę Wilujskiego isprawnika.
— Srkoda, wielka szkoda, że pan nas opuszcza!
— A tak, opuszczam i życzę panu wszelkiego powodzenia!
Pomocnik skłonił się, uścisnął gorąco rękę zwierzch nika i wyszedł rozpromieniony. Ale trwało to niedługo. 2o5
Nim doszedł do swego mieszkania, znów jął go toczyć robak podejrzliwości, gdyż wydało mu się, że zwycięstwo uzyskał zbyt łatwo i rychło.
XVIII.
Z kolei wygnańcom wydało się, że ta zima uwzięła się na nich i że nie będzie nigdy miała końca. Zaledwie słońce cokolwiek ogrzało ziemię i zmiękczyło jej białe całuny, znowu zimny wiatr napędzał z północy gromady szarych obłoków, strącał z nich chmary płatków śniegowych i zamiatał, zawiewał, łatał ich puchami wszelkie szkody i szczerby, zadane przez ciepło. Znów bielały lasy, tężały lody, milkły dźwięki, znikał ruch... Wiatr przejmujący jedynie gospodarzył, wył, latał, szukał, tropił zaciekle wiośnianego nieprzyjaciela po poszarzałych blado-ołowianych przestworzach. A kiedy wszystko zniszczył, ostudził, wyrównał, kładł się na zimnych, jak sam, zmrożonych puszczach i drzemał. Wtedy znowu na zamglonym widnokręgu ukazywało się słońce. Ogrzane przezeń obłoki, oswobodzone od śniegowych ciężarów, wznosiły się i tajały wśród błękitów, lub uciekały z górnymi prądami na skraj ziemi, aby osięknąć do znaku na niebotycznych szczytach... I znów potoki złotego światła i ciepła opływały potężną strugą ziemię, wdzierały się do zamkniętych skałami dolin, przesiąkały do samego rdzenia uśpionych kniei, łaskotały urwiste boki gór, pukały w brunatną korę drzew, budząc zmartwiałe ich dusze. A wszędzie biegły przed niemi niby na zwiady wilgotne, łagodne podmuchy, niby oddech ukochanej matki, obtrącając z gałęzi lasów duszące ich śniegi i zmieniając błękitne, nieruchome, zimowe ich cienie na cienie brunatne, ciepłe i nie spokujne. Z dniem każdym wyraźniej czuć było wiosnę, rozpyloną, rozwianą w powietrzu. Stęskniony do ciepła kraj roztaczał przed nią na osiadłych, skry-sztalonych śniegach, na wilgotnych granicach lodu tęczowe skry i smugi, wabił ją błyskami dyam^nto-wych kropel, kapiących ze wszelkich nawisłości, nęcił żywicznym zapachem pierwszych westchnień boru, próbował wołać nań szmerem ostrożnie sączącej się już miejscami wody. Ale wystraszona kilkakroć wiosna nadchodziła wolno, nieufnie, jakgdyby nasłuchując bez przerwy, czy nie ozwą się znowu pomruki lodowatych zawiei i nie poszarpią jej powiewnych, świetlanych muślinów.
Krajowcy przepowiadali wiosnę nagłą i w „wody“ obfitą.
— Doskonale, tego nam właśnie potrzeba! — mówili wygnańcy, zacierając ręce.
Okoliczności składały się dla nich nadzwyczaj pomyślnie. Słońce robiło swoje. Obmiękłe śniegi osiadały, na leziorach i rzekach tworzyły we wklęsłościach silne zacieki, droga wyboiła sie i psuła. Isprawnik, nie mogąc się doczekać swego następcy, zagi ożony podróżą w siodle po błotach i roztopach, zdał zarząd okręgiem pomocnikowi i wyj« chał wraz z doktorową, w miarę smutną, trochę bladą, ale zawsze piękną. Pomocnik rozgoryczony, że nie został isprawnikiem, zobojętniał na wszystko, odsiadywał sumiennie swe godziny w po-licyi, a poza tem dużo spał i chętnie grał w karty. Kozacy też chętnie grali w karty, a niechętnie pełnili służbę, lub nie pełnili jej wcale, korzystając z bezkrólewia. Gromadzili się tłumnie głównie w szynku u Taza, lub w znanym domu gry u Zełtuchy.
Wygnańcy mogliby wywieźć pół miasta. A że potrzebowali wywieźć znacznie mniej, udało się to im wybornie. Zostawili jedynie w Dżurdżuju drobne,, lekkie przedmioty, naczynia, pościel, ubrania, potrzebne im jeszcze w mieszkaniach, a łatwe do przeniesienia.
Kiedy nowy isprawnik przywlókł się nareszcie do Diurdżuja po na wpół ogolonej ze śniegu drodze,, życie wygnańców płynęło na pozór lojalniej, niż kiedykolwiek. Znikły dymy, straszące po nocach prawowiernych dżurdżujskich patryotów, znikły pudła „niezrozumiałego kształtu“. Krasuski w warsztacie robił już zwykłe przedmioty do zwykłego użytku. Wygnańcy wstawali i kładli się spać jednocześnie z innymi śmiertelnikami. A że teraz szyli na gwałt ubrania i koszule, to było zrozumiałe u takich jak oni oberwańców.
Nowy isprawnik przybył z całym taborem z żoną, matką, sługą i kuzynem żony, który zaraz został zaliczony do Zarządu Policyjnego i dostał poważne > miejsce pisarza. Był to wesoły, młody, człowiek z nie-bieskiemi oczami, z przedziałem na głowie, z fantastycznie zawiązaną chustką na szyi zamiast krawata i małymi mocno podkręconymi wąsikami pod nosem.
U zegarka nosił breloki, na palcach sygnety, umiał trochę śpiewać, trochę grać na skrzypcach, od butelki się nie wykręcał, choć i nie napraszał, w karty grał, ale nie wygrywał, ani przegrywał. Każdemu coś wkrótce przyjemnego powiedział lub okazał małą usługę i wszystkim się bardzo podobał.
— Ho, ho! Ten pójdzie wysoko! Obiecujący, utalentowany młody człowiek! — zawyrokował ojciec Akakij.
Kozłow nie krył się, że chętnie by oddał zań swą córkę, piękną Masiutarę.
Denizow po paru wypitych razem butelkach mówił mu otwarcie, klepiąc po ramieniu:
— Lubią cię, hyclu, jak amerykanina, choć podejrzewam, że nauczycielowa odstawiła mię z twego powodu... Ale... czego człek nie zniesie dla przyjaciela... niech cię dyabli wezmą, daj pyska!...
Szurzył się jedynie na przybyszów pomocnik ispra-wnika, przestał bywać w towarzystwie, zamknął się w domu i zwrócił do Krasuskiego z prośbą, aby go uczył... mineralogii.
— Zmieniłem widoki. Zamiast tracić czas na niepotrzebne gawędy i bezmyślne pijatyki, oraz lokajskie wysługiwanie się, skieruję swe zdolności do nauk i zostanę isprawnikiem górniczym w kopalniach złota. Tam można zrobić wiele dobrego, opiekując się biednymi pracownikami i broniąc ich przed wyzyskiem nieludzkich bogaczy... — zwierzał się Krasuskiemu.
Ten pochwalił jego zamiary, ale odmówił mu udzielania lekcyi, tłomacząc się brakiem czasu. Radlił odłożyć kursa do zimy, lecz jednocześnię wsunął zdradziecko rozgoryczonemu mizantropowi stary podręcznik krystalografii, oraz podarował garść minerałów i „niezupełnie zepsuty“ przyrząd do mierzenia polla-ryzacyi.
Pomocnik czuł się uszczęśliwionym; po miasteczku gruchnęła nowina, że niedługo wyjeżdża, gdyż został naznaczony isprawnikiem górniczym, co zresztą nie podniosło jego upadającego w Dżurdżuju znaczenia, gdyż kopalnie złota były stąd daleko i nikt prócz niego się tam nie wybierał. Przeciwnie isprawnik jawnie patrzał na jego miejsce, jak na wakujące, i wyraźnie przeznaczał je dla kuzyna swej żony, pisarza, czemu, zdaje się, wszyscy w miasteczku sprzyjali.
Świat jest wszędzie i zawsze jednako niewdzięczny!
Stało się wreszcie, iż wiosna, jakby zniecierpliwiona długiem oczekiwaniem, nadbiegła nagle falą nieodpartą i gorącym oddechem w mgnien.u oka podarła na szmaty, stopiła, zrzuciła powłoki zmurszałych, dokuczliwych śniegów. Dolina do wczoraj biała, brzydka, ukazała nagle w wianku zimowym zaśnieżonych gór śmiejące ¿ię wiosenne brunatne oblicze, oraz łono, lśniące od wilgoci i dymiące się od ciepłych tumanów. Wyglądała niby młoda cyganka, zaskoczona przez rosisty poranek wśród pożółkłych traw na posłaniu z suchych jesiennych liści i rudego igliwa. Gąszcz czarnych borów, niby zwoje włosów, oplatał jej członki, płnty i potoki żywej wody błyskały i szumiały wszędzie, niby srebrne upiększenia, wstrząsane tętnem obudzonych pulsów. — A nad doliną w błękitach leciały z klangorem klucze, stada i roje ptaków przelotnych.
Dla wygnańców nastały znowu dnie gorączkowej pracy i niepokojów.
Wszyscy udali się za rzekę, gdzie Woronin i Samuel mieli wypalać węgle, których zapas z braku środków zamiast spirytusu zamierzali wziąć, jako paliwo. Reszta pracowała przy łodzi, szykując wszystko do szybkiego jej złożenia. Z pierwszym hukiem pękających na rzece lodów postanowiono zacząć ją nitować i spajać. Kiedy to miało nastąpić, nikt nie był w stanie przewidzieć. Mogło stać się za dzień, za dwa, a mogło przewlec tygodnie. Rzaka spała.dalej snem zimowym w swym głębokim wądole pod kryształowym sążniowej grubości pancerzem. Wprawdzie szalejąca na górze wiosna wrzucała wciąż do jej łożyska niezliczone kaskady wody, wprawdzie wody te zmjły już z silnego jej pokrycia ochronne śniegi, wprawdzie słońce świdrowało w niej gęste dziury, a wartkie prądy potoków, płynących wzdłuż brzegów, wyjadały w jej lodach głębokie zażory, lecz wciąż jeszcze można było przejść bezpiecznie po zimowym jej moście i oczy wygnańców z trwogą śledziły każdą zjawiającą się na tym moście figurę.
Codzień jeden z uciekinierów udawał się do miasta, aby pokazać się policyi, zasięgnąć języka i, wracając, zabrać część nieprzeniesionych jeszcze rzeczy.
Stale pozostawali w miasteczku jedynie Krasuski, Arkanowy i Mussia. Mieli oni za zadanie śledzić za mieszkańcami Dżurdżuja i pokrywać nieobecność towarzyszy. Mussia, który do ostatniej chwili o niczem nie wiedział, został po paru dniach zwabiony za rzekę pod pozorem polowania.
— Eh! A może to zasadzka, może pan w ten sposób chce mię pozbawić wygranej! — opierał się francuz.
— Ależ nie! Upewniam cię... Przyznaję, że wygrałeś... Dowiodłeś, że masz wolę!... Co znaczy te parę marnych dni w porównaniu z tem, coś doka-zał!? — upewniał go Gliksberg.
Daremnie jednak przysięgał i błagał. Mussia patrzał nań coraz podejrzliwiej i żądał natychmiast pieniędzy, albo obiecywał, że się krokiem nie ruszy.
— Pieniądze złożone są u Samuela, a ten jest na tamtym brzegu rzeki.
— To już ja wolę poczekać, aż on wróci.
Zrozpaczony Gliksberg pobiegł do Eugenii.
— Pani ma wpływ na tego osła, niech go pani namówi... Gotów zostać, a po paru dniach, gdy minie termin, zacznie latać po naszych mieszkaniach i wyda naszą nieobecność.
Z wielką trudnością udało się Eugenii wmówić w Mussia, że jest niezbędny Gliksbergowi do przeniesienia rzeczy, potrzebnych polującym za rzeką towarzyszom.
— One są dość ciężkie i Gliksberg ich nie uradzi! Bądź wspaniałomyślnym, Mussia!
— Dlaczegóż tego odrazu nie powiedział? Zawsze chcą mię wziąć z mańki. Pójdę, rozumie się, skoro pani mówi, ale niech mi Gliksberg wyda reskrypt, że wygrałem...
Sporządzono uroczysty reskrypt, pod którym musiełi się wszyscy obecni podpisać, nawet Krasuski, ’ poczem Mussia wyruszył, zabrawszy sam cały ciężar na plecy.
Gdy za rzeką powiedziano mu, o co chodzi, i przyprowadzono do stojącego na walcach w zaroślach w upatrzonej zatoce szkieletu łodzi, Mussia oniemiał.
— To taki zakład?! — wyjęknął wreszcie. — Ale jakże taką dużą łódkę przeciągniemy przez Dżurdżujskie góry?
— Ależ, Mussia, przecież my nie na południe popłyniemy, lecz na północ!
— Na północ? — powtórzył rozczarowany i zamyślił się głęboko.
Aby wyjaśnić mu plan podróży, musieli mu pokazać mapę i wyłożyć całą lekcyę z geografii.
— Wszystko to dobrze, ale po Dżurdżuju do morza dopłynąć niepodobna. Krajowcy mówili mi, że on ma wir, który swym lejkiem wszystko wciąga do środka ziemi... Dlatego po nim nigdy nie żeglują mieszkańcy...
— Nie wir, ale katarakty... Wiemy o tem, lecz wysoka woda wiosennego rozlewu pokrywa skały i bezpiecznie po nich przepłynąć można...
Mussia wydął usta. Patrzyli nań z trwogą, gdyż nie wiedzieli, co z nim zrobić, jeżeli się nie zgodzi. Jan chmurzył się i szarpał wąsa.
— Czy i pani Arkanowa pojedzie? — spytał Mussia po długiej przerwie.
— Rozumie się: i pani Arkanowa i wszyscy.
— Ha! Kiedy wszyscy, to i ja... choć na śmierć! — zgodził się wreszcie. — Ale cóż się stanie z moją krową?
— Z jaką krową?
— A z tą, com ją najął dla siebie na udój na lato. Miał ją jakut za kilka dni przyprowadzić!
— A toś nas urządził! Niech cię gęś kopnie!... Będą nas teraz z twego powodu wszędzie szukać! Co to za jakut? Czy nie można go czasem uprzedzić? — wypytywali go frasobliwie.
Mussia też miał rzadką minę. Jakut był zkądciś z daleka. Nawet nazwiska jego dobrze Mussia nie wiedział.
— Chciałem dobrze! ęhciałem, żeby te wygrane pieniądze do was wróciły, bo przecie wszyscy byśmy pili mleko! — tłómaczył się francuz.
— Już ja wam radzę z niego oka nie spuszczać... Już ja wam opowiadał dawniej historyę o tym cudzoziemcu Szmicie. Wywieźć ze dwieście wiorst i wysadzić na brzegu... — mówił Jan.
— Co znowu, panie Janie? Skoro tylko wyruszymy, zobaczysz, jak Mussia się zmieni... Nie znasz go... Będzie doskonałym wioślarzem!... — bronił pupila Gliksberg.
Jan kiwał głową, ale nie ustępował i musieli na jego żądanie dodać Mussii tajnego nadzorcę. Ubyło im więc, a nie przybyło rąk do pracy, gdyż francuz prawie nic nie robił, a dużo dreptał po ustroniach i wciąż znikał.
Właściwie koło łodzi pracowało jedynie tych dwóch dawnych, niezmordowanych cieśli» — Jan i Aleksandrów. Pietrow i Gliksberg na przemian wartowali nad rzeką, doglądali Mussia, gotowali strawą, uprzątali pościel i naczynia, gdyż wygnańcy nocowali nad rzeką w łozi.iie, lękając się przez swój pobyt w domu Jana ściągnąć prześladowanie na jego żonę lub wzbudzić w niej, i tak już zaniepokojonej niezrozumiałą pracą męża, jakieś wyraźniejsze podejrzenia. Było im na nizkim brzegu w pobliżu lodowca rzeki wilgotno i po nocach zimno; nie dojadali, nie dosypiali, a lada popłoch budził w nich tak bolesne i gwałtowne wzruszenia, że, ^dyną ich myślą i jedyną modlitwą stało się w końcu:
— Ah, kiedyż nareszcie! Aby prędzej, aby prędzej!... Byle jak, aby prędzej! Czyż nigdy nie ruszy się ten potwór lodowy? I
Krasuski w mieście przeżywał te same uczucia. Ale miał on na domiar swoje własne tajone cierpienia, które chwilami przechodziły w piekielną mękę. Od czasu pożaru, wbrew danej sobie obietnicy, nie mógł żadną miarą’ żadnemi rozumowaniami stłumić w sobie nieufności i odrazy do Arkanową. Czuł się spokojnym tylko wówczas, kiedy miał nieprzyjaciela, na oku, kiedy ten ostatni był z nim razem i dlatego wynajdował najrozmaitsze powody, aby Arkanów siedział w warsztacie, dymał miechami, trzymał obrabiane przezeń przedmioty, pomagał mu. Arkanów doskonale widział, że młodzieniec mógłby się nieraz obejść bezeń doskonale i przypisywał jego zaproszenia zupełnie innym pobudkom, ale nie śmiał mu odmówić. Po prostu bał się tego milczącego człowieka o ruchach silnych i przejmującem spojrzeniu, które stygło na zimną stal, zwracając się ku niemu. Dnie całe spędzali razem, razem jedli i pili, grzeczni, małomówni, zamieniając z sobą jedynie niezbędne lub zdawkowe frazesy. Smuciło to niezmiernie Eugenię i aby ich cokolwiek zbliżyć i rozerwać, codzień ciągnęła ich wieczorami nad rzekę. Szli przez pachnące lasy i zarośla, już porastające pierwszym złoto-zielonym puchem uliścienia, przez rozłogi, gdzie wśród zeschłych, brudnych traw strzelała wesoła ruń nowa, gdzie kwitły sasanki; szli po obeschłych drożynach mimo płytkich bajorów, gdzie pluskały się, kwacząc, kaczki, gdzie załatały nawet łabędzie, gdzie nocowały gęsi, zmęczone podróżą. Zewsząd płynęły odgłosy, zapachy, ciepło i upojenie życia, co zapomniało już o niedawnej zimie. Jedynie u nóg ich, na dnie wąwozu 0 stromych ścianach, spał jej płód potworny, olbrzymi * wąż lodowy rzeki, którego tysiąc kilometrów długi ogon ginął wśród gór niebotycznych, a głowa nurzała się daleko w morskich odmętach. Czerwona łuna przewlekłej zorzy wiosennej malowała ognisto ciemne boki parowu i barwiła na sino spękane, jak rozkładający się trup i jak trup zimne, cielsko lodowego płazu. Leżał bez ruchu, myty przez wartkie potoki, 1 czasem tylko od boków jego odłupywały się pęki długich igieł lodowych, obsuwały z szklanym, suchym szelestem i nikły w głębokich zażorach. Była to dotychczas jedyna dań jego wiośnie. Olbrzym napozór drwił sobie i z słońca i z ciepłych wód doliny.
— W ten sposób wieki przetrwać może! A czy nie bywało wypadku, żeby lody nie spłynęły wcale? — pytała niespokojnie Eugenia.
— One tylko wyglądają tak groźnie, a mogą ruszyć za godzinę... Dość, aby woda, co teraz wierzchem po nich płynie, zebrała się w takiej ilości, żeby była w stanie je podnieść. Lód, pokruszony na dro bne kawałeczki przez mrozy zimowe, miękki jest, jak kasza... A bez tych mrozów nie wiem doprawdy, czyby słońce poradziło sobie z tym lodowym granitem... Narasta go przez zimę osiem stóp. Dziwną jest wszakże okoliczność, że nigdy więcej, niezależnie od surowości zimy...
— Słyszysz, Artemiuszu, to istotnie dziwne! Nigdy więcej! — zwracała się Eugenia do męża.
Lecz ten milczał zwykle, pochłonięty burzą, jaką wywoływało w jego sercu spostrzeżenie, że agatowe oczy Krasuskiego mogą chwilami..., zwracając się ku „innym“, błyszczeć łagodnie, jak gwiazdy, a głos brzmieć pieściwie, jak muśnięcia kwiatów. Przysięgał sobie codzień, że więcej nie pozwoli się wywabić na „przyzwoitkę“ dla tych zdradliwych schadzek z własną jego żoną, ale nazajutrz szedł z obawy, że pójdą sami we dwoje.
— Ah, prędzej byśmy już ruszyli, czy co? — rozmyślał posępnie.
Wreszcie, gdy przyszli pewnego wieczoru nad rzekę, spostrzegli, że lody spłynęły.
Po obu ich stronach mknęły chyżo duże, szerokie, srebrne smugi żywej wody, pomarszczone od prądu.
— Połączenie z tamtym brzegiem przerwane! Już teraz niepodobna prawie nam przeszkodzić... Za kilka dni ruszamy — powiedział Krasuski.
— Słuchajcie, słuchajcie, zdaje się, że nasi kują? — zawołała ze wzruszeniem Eugenia.
Nadstawili uszu. Ale nie usłyszeli nic, prócz łopotu wody i klangoru sejmujących daleko żórawi.
— O, mogą nas jeszcze tysiąc razy złapać. Dość im będzie postawić o parę wiorst niżej łódź ze zbrojnymi kozakami. Kto to wie, może dlatego właśnie pozwalają nam doprowadzić rzecz całą do końca, aby ¡ej raz na zawsze głowę ukręcić! — powiedział głucho Arkanów.
Krasuski drgnął.
— O, żartujesz, Arty... Nic a nic nie domyślają się, wszyscy są zajęci polowaniem, wciąż słyszę strzelaninę... — złagodziła uwagę męża Eugenia.
— Mógł właśnie dostrzedz coś który z myśliwców. Nie są oni tak naiwni, jak przypuszczamy.
— W tamtych stronach nie polują... Tam niema przelotu! — sucho wtrącił Krasuski.
Wrócili zasępieni i strwożeni do domów. Krasuski zrywał się kilkakroć w nocy i wyglądał przez okno, czy nie idą kozacy.
Gdy nazajutrz Arkanów do warsztatu nie przyszedł, nie mógł Krasuski mimo pilnej roboty usiedzieć i już chciał pójść dowiedzieć się, co to znaczy, gdy w otwartych drzwiach pojawiła się Eugenia.
— Męża glówa boli i nie przyjdzie. Czy nie mogę go zastąpić? — rzekła wesoło.
Krasuski pobladł.
— 1... on... panią... przysłał! On wie, że pani? — spytał cicho.
Był tak zmięszany, że Eugenia zarumieniła się.
— W takich chwilach... zwracać uwagę na kon wenanse, pamiętać o swoich słabostkach... Nie przypuszczałam, że do tego jest zdolny! — pomyślała z niechęcią. . — Nie — rzekła. — On mię nie posyłał. Ale, że wiem, iż pan kuje reflektor miedziany do spirytusowej maszynki i p/zypuszczałam, że bez przytrzymania pan się nie obejdzie, więc przyszłam. Już napaliłam na kominkach i u Aleksandrowa i u Piętrowa... Widzi pan, jak się kurzy! — zakończyła swobodnie;
Lecz Krasuski, zdawało się, że jej nie słyszał.
Oczy jego przez otwarte okno biegły daleko, domieszkania Arkanowych. Tam na ganku stał Arkanów.
— Pani, droga pani! Niech pani nie pyta, niech pani... nie rozmyśla... Błagam panią... Niech pani biegnie i nie opuszcza męża na krok...
Krasuski wymówił to takim przejmującym głosem, tyle dźwięczało w tem trwogi, że przerażona kobieta wyskoczyła co prędzej i popędziła, ile sił stało, ku domowi. Wpadła zdyszana z szeroko rozwartemi oczami i spostrzegłszy męża spokojnie leżącego na łóżku, oparła się o drzwia z ręką na sercu.
— Co tobie?...
— Ah, Arty, czyś ty był może z bronią na ganku?
— A to poco? A ty gdzie byłaś?
— W warsztacie.
— Acha!
Usiadł na łóżku i patrzał na nią posępnie.
— Cóż? Czy prosił, żebym przyszedł? — mruknął z przykrym uśmiechem.
— Prosił, żebyś przyszedł! — odrzekła, drżąc na całem ciele.
On ją ciągle świdrował oczami.
— A cobyś powiedziała, gdybym... mu tak nagle w łeb palnął!
— Nie masz za co, Arty... Bóg świadkiem!
— Nie przysięgaj. Gdyby potrzeba było przysięgać, jużby nie żył... Tu mu, rozumie się, w łeb nie palnę... Ale w Ameryce, kto to wie?...
Zaczął szerokimi krokami chodzić po pokoju. Eugenia przyglądała piu się z natężeniem, jak komuś, kogo znała dawniej i sili się znowu go poznać. Dopiero gdy spostrzegła na zawrocie, jak jedna jego łopatka drga kurczowo, boleść ścisnęła jej serce. Po deszła i zalana łzami, uklękła mu na drodze, ale ją-odtrącił:
— Dość tego! Proszę nie grać niepotrzebnych komedyi!
Wziął czapkę i udał się do warsztatu, a ona całą drogę biegła obok niego, starając ^ię mu nadążyć i zaglądała w twarz błagalnie i pytająco.
XIX.
Odtąd Arkanów zupełnie się zmienił. Stał się niezwykle wesołym, rozmownym. Widocznie silił się Kra-suskiego oczarować. Zonę przeprosił tego jeszcze wieczora, pełzał na kolanach u jej stóp i wołał ze łzami:
— Zabierz mię stąd, Zeniu, zabierz! Uciekajmy!... Ty nie wiesz, co się nieraz ze mną dzieje... Z przerażeniem śledzę za sobą, jak za innym jakimś człowiekiem, który w mojej osobie robi wszystko, aby mię zgubić... Uciekajmy!... Tam znowu na wolności wrócą mi spokój i życzliwość dla ludzi... Tam tysiące dróg otworzy się dla pracy... Nie trzeba’ będzie kła-
« mać ni sobie ni ludziom. Straszne jest jarzmo niewoli i bezczynności...
— Tak, Arty! — powtarzała, gładząc mu włosy — straszne jest jarzmo niewoli!
Zdawało się, że od owej nocy szczęście i spokój spłynęły na zawsze do serc ich starganych. I choć groziły im zewnętrzne niebezpieczeństwa, choć w miasteczku wszczął się jakiś ruch podejrzany, byli weseli, jak nigdy. Eugenia czuła jedynie urazę do Kra-suskiego za wypowiedziane względem jej męża podejrzenia, oraz za chłodne przyjęcie obecnych jego nadskakiwań. Młodzieniec domyślał się, co to znaczy i nieufność jego względem Arkanowa jeszcze bardziej / wzrosła. Codzień, co chwila gorączkowo nadsłuchiwał, czy nie ruszyły lody na rzeęe, i kiedy nareszcie potoczył się głuchy, przeciągły huk i zaczęły grzmieć po sobie raz za razem potężne łoskoty, podobne do bicia z dział, radość niewymowna opanowała go. Uprzejmie, prawie przyjaźnie, powitał Arkanowa i powiedział mu, że nie jest mu już teraz potrzebny, gdyż ma jedynie skończyć przyrząd do mierzenia biegu łodzi, co sam łatwo zrobi.
— Poprowadź pan żonę nad rzekę... Łamanie się lodów na Dżurdżuju należy do wspaniałych widoków, jedynych może w swoim rodzaju!... — radził mu uprzejmie.
Małżonkowie chodzili teraz wciąż razem, a Arkanów wydawał mu się strasznym jedynie wówczas, gdy zostawał osobno. Gwizdał więc chłopak wesoło i przywiązywał woreczek sukienny do małej obręczy marynarskiego przyrządu. Wiosna, ciepło, blask słoneczny, podmuchy wiatru, głosy rozmaite wpadały do warsztatu przez otwarte na rozścież drzwi i okna. W tych głosach po przez huk ścierających się kier na rzece, po przez szum wiatru i klangor ptactwa, jego wprawne ucho myśliwca i kowala już od rana chwytało z oddali cichy, rytmiczny, częsty stuk młotów, raźno klepiących za rzeką żelazo towarzyszy. Z każdem uderzeniem czuł się bliżej ojczyzny, z ka-żdem uderzeniem pękało jedno z ogniw niewolniczego łańcucha. W nocy usnąć nie mógł, gdyż w nastałej ciszy bicie młotków rozlegało się tak wyraźnie, iż zląkł się, żeby ich nie usłyszeli i inni. Udał się nawet nad rzekę, gdzie leżało na pogotowiu ich małe czółenko, i chciał się przeprawić, aby ostrzedz towarzyszy. Zrozumiał jednakże, że, zanim to uczyni, wzejdzie słońce, popłyną wody, ruszą kry, chłodem nocy wstrzy mane, a w ich grzmieniu, oraz gwarze życia utonie echo pracy wyzwoleńczej. Obecnie zaś wszyscy w miasteczku spali; w dodatku zauważył, że mieszkańcy nie znają rytmu nitujących młotów i pomyślał, że stuk ten nic im pewnie nie mówi. Wrócił do domu więc, położył się i usnął głęboko.
I śniło mu się, że był w Polsce...
W tem szarpnął go ktoś gwałtownie za ramię. Otworzył oczy. Słońce złotymi potokami zalewało warsztat otwarty i jego sypialnię. Przy łóżku stał Arkanów.
— Nieszczęście — rzekł ponurym głosem. — Dżurdżujanie yrządzają piknik wprost Burunukskiej zatoki 1
Krasuski zerwał się, nie pojmując w pierwszej chwili, o co budzącemu chodzi, lecz jednocześnie z graniem łamiących się lodów, gwarem głosów miasteczkowych i cichym, szybkim, urywanym stukiem dalekiej roboty towarzyszy, wpadła mu, jak huragan, do serca świadomość położenia.
— Co poczniemy? — pytał Arkanów.
Krasuski spojrzał mu w twarz. Smutek Arkanowa wydał mu się udanym, dostrzegł gdzieś na dnie źrenic i w kątach ust ukrytą, słuinioną radość. Ubierał się więc młodzieniec szybko drżącemi rękami i nie odpowiadał. Gdy wypadł na ulicę, ujrzał przedewszystkiem niedaleko policyi pary: obywateli, idących pod rękę. Poznał zieloną suknię żony ojca Akakia, pomidorową — pani Kozłowej, fioletową — pani Warłaa-mowej, dostrzegł tyczkowatą figurę „madame Angot“ i zuchowatą Denizowa, z resztą złotej młodzieży... Chyżo biegnąc dalej, wyminął sanie, naładowane koszami, butelkami, baryłkami i białym namiotem nowego isprawnika — nowość, nieznana dotychczas w Dżurdżuju. Wół, który jednocześnie niósł na grzbiecie gołego jakuta, ledwie wlókł obciążone sanie po czarnej, skrzypiącej ziemi. Krasuski wyprzedził z łatwością jakuta, spuścił się z urwistego brzegu na krawędź wody i wtedy tylko zauważył, że tuż za nim * biegnie Arkanów i Eugenia. Spojrzał na nich groźni:, odszukał wiosło, porwał za dziób czółenko, ustawił je należycie i pociągnął ku wodzie. Arkanów zdyszany znalazł się tuż koło niego i schwycił z drugiej strony czółenko za burtę. Mocowali się, szarpiąc je ku sobie...
— Puść I... Co chcesz uczynić?... Niegodny... człowieku! — ryczał Krasuski, mierząc w przeciwnika wiosłem.
— Ty puść... ty nie możesz... utoniesz... bez ciebie zginą! — sapał Arkanów.
Ale Krasuski może nie słyszał, a może nie rozumiał jogo odpowiedzi. Wyrwał czółenko, siadł doń i odepchnął je daleko na wodę. Arkanów i Eugenia widzieli, jak skierował się w sam młyn pędzących kier. Ale widpć rychło opamiętał się, gdyż zwrócił wątły swój stateczek równolegle ku nim. Kry już nie szły spartą ławą, jak w pierwszvch chwilach ruszania, wstęga ich już rozerwała się na części i płynęif przeważnie środkiem rzeki, gromadząc się jedynie w hałaśliwe zatory na zakrętach rzeki. Z obu stron lodów świeciły smugi wody wolnej. Krasuski na to właśnie liczył. Pomknął, jak strzała, z biegiem rzeki. Wyprzedzał i duże pola, i drobną krę, i sparte na siebie góry lodowe, szukał, wypatrywał, aż znalazł szerszy kanał międzylodzia i nim pomknął. Eugenia i Arkanów ze spartym oddechem pilnie śledzili, jak zręcznie unikał spotkania z małym ułamkami lodowymi, kryjąc się i dążąc zawsze pod ochroną pól większych, a gdy te go spierały, wyłaził na nie, wyciągał łódź i wlókł ją na stronę przeciwną. W ten sposób przebył większą część rzeki. A’kanow wytarł pot z czoła, zrozumiał, że sam on dawnoby zginął. Nagle przeraźliwy krzyk żony zmusił go spojrzeć pilniej na rzekę. Czółenka już tam nie było, na lodzie klęczał samotny człowiek. ’ Co robił dalej ten człowiek, jak skakał po krach, jak wreszcie zrzucił ubranie i popłynął ostatnim wolnym od lodu przesmykiem, jak schwycił sie za nawisłe łoziny, a stamtąd wysunęły się ku niemu znane postacie na pomoc, tego wszystkiego już dobrze Arkanów nie widział, uderzony jak obuchem, wyrazem i głosem swej żony. Eugenia twarz miała tak bladą i niesłychanie zbolałą, jakiej nigdy przedtem mąż jej, wydało mu się, nie widział. Ręce załamane opuściła wzdłuż ciała, oczy przy mknęła i pewnie nie widziała końca wyprawy. Dopiero gdy umilkł stuk młotów, rzuciła błędne spojrzenie na naskakujące na siebie kryształowe złomy, na białoś pola, zawracające potężnym ruchem śmig, druzgoczących po drodze drobne zapory... A wszystkie one wydawały je! się te same, co przed chwilą, choć tamte były już daleko... za górą... Więc chciwie szukała wśród nich kędzierzawej, dubrze znanej sobie głowy... Nie znalazła jej. — Natomiast wysoko nad sobą na uiwisku usłyszała głosy i kroki...
— Moje uszanowanie pani — wołał ktoś do niej. — I pan., widzę, przyszła przyglądać się igraszkom naszych lodów sybirskich... Ciekawy widok! Czy nie prawda?!
— Nie tyle ciekawy, co pouczający! — odpowiedzi ił drugi głos.
Na krawędzi stali nowy isprawnik z nauczycielem.
— Patrz pan, coś czernieje tam daleko... Zdaje się, człowiek upadł i rozrzucił ramiona... Doprawdy człowiek!... Skocz pan i każ kozakom, żeby dotarli do nieszczęśliwego! — krzyczał naczelnik, wskazując na ubranie Krasuskiego.
Ale nauczyciel nawet nie spojrzał w tą stronę, gdyż właśnie w przeciwnej dostrzegł migającą w rzadkich, wiosennych, ni^poszy ych zielenią krzewach suknię swej żony, a obck... jakieś męskie buty.|
— Skądże tam wziąłby się człowiek! Skóra pew nie, albo osyp ziemi... A może bydlę!? A zresztą choćby i człowiek, to jaki dyabeł go z takiego młyna wyciągnie? — zamruczał niechętnie.
Tymczasem Eugenia spostrzegła, że męża niema koło niej i wolno poszła ku miastu.
Znalazła Arkanowa, leżącego na łóżku z twarzą zwróconą do ściany. Nie ruszył się, gdy weszła, nie; odezwał, gdy zawołała na niego.
— Ach, znowu jakieś marne dąsy... I to teraz... w obliczu śmierci!
Czuła się tak zgnębioną, znużoną tem, co zaszło, że było już jej wszystko jedno. Usiadła w mężowskim fotelu i głowę zwiesiła ńa piersi. Urywki widzianych obrazów, strzępy niedokończonych myśli błąkały się jej po głowie, jak w malignie. Nie mogła lię ich pozbyć i nie była w stanie powiązać. Świat cały wydawał się jej straszną, otchianną próżnią, po której czcza, marna jej dusza błądziła bezładnie i daremnie starała się o coś zaczepić. Pragnęła poczuć kogoś koło siebie, przytulić do kogoś, ażeby choć zapłakać! Zwlokła się więc z fotela, usiadła obok męża na łożu i pułożyła mu na ramieniu rękę, ale odepchnął ją niecierpliwie, nie obróciwszy nawet ku niej twarzy. Sii ¡działa więc czas jakiś zgarbiona, wpatrzona zao-gnionemi oczami w pusty kąt pokoju; potem, aby zająć się czemś, aby ratować resztki męstwa, resztki zdrowia, nastawiła machinalnie samowar, zaparzyła herbatę i piła ją chciwie mocną, jak atrament, wielkimi łykami.
Mężowi też podała filiżankę z kromką chleba i kawałem zimnego mięsiwa. Nie ruszył się, ale gdy wyszła na ganek, aby wyjrzeć na miasto, usłyszała, że ruszył się, że stuknął butami o podłogę, a gdy weszła po niejakim czasie, spostrzegła, że zjadł, co była mu dała. Chował jednak oczy przed nią, na^ę-piony i pochylony cały ku ziemi.
— Zginął. Cóż teraz będzie? — spytała cicho.
— Bynajmniej. O n żyje i... świat stoi na miejscu — odparł sarkastycznie.
— Cóżeś mi nie powiedział 1? — wyrzekła z mięsza niną radości i gniewu. — Więc wypłynął, uratował się? *
Mierzył ją złemi oczyma i milczał. I ona umilkła, poznawszy, że znowu ma przed sobą nie swego męża, a tego... innego.
— Trzeba mu dać. się wyfukać, wydąsać... Znów będzie przeprawa — rozmyślała, siadając na ławce na ganku. — Więc nie zginął, więc wszystko po dawnemu... Uciekamy... Może za dzień, za dwa... za godzin kilka... nie będzie już nas w tem miejscu tortury... Co się z nami tu działo, co działo i co... stało?! Czyż jestem taką, jak dawniej?... Czyż takim jest Ar-temiusz?... Czy takimi pozostali i inni? Duszę uchowali ci tylko, co wciąż walczyli. Ach, prędzej, prędzej... do ludzi... w świat... do płodnej pracy i płodnych ofiar!
Wtem spostrzegła dym w jurcie Krasuskiego.
— Wrócił! — krzyknęła przejmującym głosem, wpadając do pokoju. Schwyciła za czapeczkę i żakiet, lecz Arkanów zerwał się i stanął we drzwiach.
— Dokąd?
— Dowiedzieć się, kiedy... jadziemy I
— Nie trzeba. My wcale nie jedziemy! — odrzekł ziinno.
Cofnęła się zdumiona.
— Dlaczego?
— Słuchaj, kobieto, zajrzyj nareszcie śmiało, szczerze na dno swego sumienia i powiedz otwarcie, powiedz, jak na spowiedzi — to teraz ważne jest nie-tylko dla mnie, ale i dla nas wszystkich — poco ty chcesz uciekać?
— Dziwne pytanie! Zeby żyć... żeby ratować ciebie... siebie — mówiła zmięszana.
Próbowała się uśmiechnąć, ale drgające jej usta jedynie wykrzywiły się brzydko.
— Aha, żeby żyć. W to wierzę, ale fałszem jest, żebyś mię chciała... ratować. Widzę cię na wylot i nie dam wywieść się w pole pięknemi słówkami. Czy kiedy wysłuchałaś mych próśb? Czy zrobiłaś co kiedy wyłącznie dla mnie? Nigdy. Zawsze poświęcałaś mię dla... innych... Umiałaś przybrać to w pyszne frazesy obowiązku, miłości bliźnich, honoru... Ale kiedy padł ten... w płomienie, toś krzyknęła: niech wszystko zginie 1... A dziś nad rzeką, co było? 1 Myślałem, że skonasz na miejscu... To za wiele, to za wiele... Zona, uciekająca odemnie, za moje pieniądze i przy mojej pomocy... to za wiele, to za wiele!... Tego żadne nie wytłómaczą doktryny... Pani zostanie 1
— Ale... nie z panem... To pewna! Istotnie to za wiele! — odrzekła, prostując się i odzyskując spokój. — Proszę mię puścić!
Nie ruszał się, oczów z niej nie spuszczał i tylko zlekka zmrużył powieki.
— Nie, pani stąd nie wyjdzie!
— W takim razie przyjdą po mnie!...
Usiadła na krześle i rozpięła żakiet.
On długo stał, śledząc za nią z pod oka.
— Niech przyjdzie... Wtedy palnę mu w łeb bez ogródek... i całe to głupie przedsięwzięcie upadnie — wyrzekł cicho i wolno.
Nie ruszyła się, utrzymując wciąż głowę odeń w półobrotu.
— Pani przypuszcza, że ja tego nie zrobię... Pani myśli, że jak zawsze skończy się wszystko sentymentalną gadaniną... Pani myli się, pani nie wie, jak ja nienawidzę... tych hypokrytów, świętoszków, frazeso-wiczów... Ciemne, zakute, pełne pychy i zarozumiałości łby... O, zrobię to, bądź pani pewna!... Pani gach zna moją stanowczość i znacznie wyżej mię ceni, niż pani. On przypuszcza nawet, że jestem zdolny donieść policyi... Bydlę!... Nie rozumie, że co innego spalić suszarnię lub samemu sobie wymierzyć sprawiedliwość... Jego ciasna mózgownica nie ma moralnych przedziałów...
Eugenia z jękiem zakryła twarz rękami.
— O Boże, Boże... Co się dzieje, co się dzieje!...
Umilkł.
— Można zresztą uniknąć skandalu — zaczął już łagodniej. — Pozwolimy im odjechać!... Niech jadą w spokoju!... Zapewne, że nas surowo za ich ucieczkę ukarzą, bo trudno ukryć, żeśmy im pomagali, ale wolę wszystko...
Zrobiła głową żywy ruch przeczenia. Zaciął usta oparty nieruchomo o odrzwia, patrzał przez okno na daleki krajobraz.
Eugenia odwrócona płakała.
— Niech pan jedzie I — rzekła porywczo. — Musimy się rozstać... Zostanę tutaj... Pan tu zupełnie przepadnie!...
— I na to zgoda! — odrzekł po długiej rozwadze. — Wyprawa ta według mnie zakończy się śmiercią... Uwolnię panią... od swojej osoby. Ale zginę razem z nimi. Cóż więc mu odpowiem ostatecznie, bo oto, widzę, że idzie...
— Niech pan odpowie, że jutro...
Schował znacząco wzięty ze stolika rewolwer do kieszeni i wyszedł na ganek naprzeciw Krasuskiego.
Eugenia słyszała, jak przepraszał go, że go nie prosi do pokoju, ale, że żona nagle zasłabła... Słyszała, jak Krasuski wyraził swe współczucie i niepokój z tego powodu, jak następnie opowiadał szczegóły swej przeprawy i skończył zastrzeżeniem, że jutro rano, najdalej w południe, muszą oni z miasteczka wyruszyć, gdyż rzeka oczyściła się prawie od lodów. Trzeba więc korzystać z wysokiej wody i odpłynąć co rychlej, żeby przebyć bezpiecznie „progi“ (katarakty) Dżurdżujskie. Ruszają na przyszłą noc.
— Myślę, że niedyspozycya pani Arkanowej nie jest na tyle groźną, aby ucieczkę wstrzymała. Pewnie zdenerwowana. W łodzi odpocznie!
— Ależ tak! Niech pan czółenkiem jednak sam jedzie. My dostaniemy się na tamten brzeg przewozem. Pewnie już funkcyonuje. W każdym razie nie wstrzymamy panów, będziemy na miejscu przed wieczorem — odpowiedział Arkanów.
— Do widzenia więc. Nie spóźnijcie się tylko. Żebyście wiedzieli, jaka łódź śliczna?! Przezwaliśmy ją „Królewną“! — gadał wesoło, odchodząc. — Ale, ale: jeżeli nadejdzie jakut z krową Mussia, nie zapomnijcie go odprawić!
XX.
Te kilkanaście godzin przeszły Arkanowym, jak straszne, powolne konanie. Zbliżali się fatalnie ku czemuś, co przejmowało ich bólem, trwogą, rozpaczą, c o gdy raz uczynią, już ani odmienić, ani naprawić nie będą w stanie. A jednak śpieszyli się ku temu, liczyli minuty, gdyż ten splątany, przygniatający obecnie ich dusze, ciężar wydawał im się stokroć nieznośniejszym. Mechanicznie robili przygotowania do drogi, zamieniając krótkie i jałowe wyrazy, po za którymi kryły się głębie cierpienia i niecierpliwa myśl:
— Prędzej 1... Ach, prędzej!...
Eugenia odprowadziła męża do przewozu. Szli dobrze im znaną ścieżką wśród rozkwitających zarośli, pełnych zapachu i ciepła. Słońce świeciło nizko po przez czarne gałęzie. Dolina gwarzyła sennymi głosami. Zdała dobiegał ich nowy, niemilknący na chwilę szmer nurtów potężnej, rozbudzonej rzeki. Wreszcie ujrzeli ją, szarą jak stal, napiętą i pożłobioną prądami, jak grzbiet siłacza, pchającego przed sobą ciężar nadmierny.
Eugenia zatrzymała się:
— Słuchaj, Artemiuszu, niema upadku, z którego nie możnaby się podźwignąć, niema postępku, któ-regoby nie można odkupić i zagładzić... Rozumiem, że jest coś odpychającego w równych stosunkach z ludźmi, których nie jesteśmy warci... Powiemy wszystko otwarcie towarzyszom... i razem... poniesiemy ciężar...
Mówiła spokojnie i oczy miała suche, al~ głos jej chwilami się łamał i odmawiał posłuszeństwa. Arkanów podniósł głowę.
— Pani mówi coś o odkupieniu?! Nie poczuwam się do winy... Czy to naiwność i czy też pani chce mię zgubić ostatecznie?!... Teraz pani widzi, jak to łatwo innym zalecać odwagę i wzniosłe przymioty...
Eugenia pobladła.
— Zresztą... to się na nic nie i.da!... Znowu się wszystko powtórzy... Czuję to — dodał smutno. — Idźmy już. Trzeba się rozstać! Zyj i bądź szczęśliwa! Jeżeli się uratuję, przybędę po ciebie... bez nich!... Przewoźnik po tej stronie właśnie i zaraz odpłynie!
Gałka już siedział w łodzi, ale dostrzegł ich i zatrzymał się. Pożegnali się pośpiesznie i sucho, gdyż obecność kilku krajowców i kozaka zamąciła i bez tego spętane ich uczucia.
— Cóż to i ty teraz jesteś za przewoźnika? — pytał Arkanów kozaka.
— Nie, ale isprawnik kazali mi tu siedzieć i o wszyst-kiem donosić... po to, żeby tatary w mieście mięsa nie kradły — dodał politycznie.
— Cóż to, kobietę swoją zostawiasz?... I nie boisz się?... Jedna jest, a was tylu młodych... I na długo za rzekę?... Pewnie do Jana — gadał Gałka, przebierając wiosłami.
Odpowiedzi Eugenia już nie usłyszała, gdyż pokrył ją plusk wody i szmer fal. Wracała wolno, oglądając się co chw>Ia, i widziała, jak Arkanów wyszedł z łódki, piął się na stromy brzeg po ścieżce z tłomoczkiem na plecach i zniknął w zaroślach.
Wtedy opadła na nią jakby jakaś dziwna, przejrzysta zasłona, wyodrębniająca ją z całego świata. Nawet między swemi stopami i tą steczką, po której szła, czuła straszne, przejrzyste, miękkie, oplątujące ją, jak powietrze, ciało, pozbawiające ruchy jej pewności. Wytężała uwagę i pilnie patrzała na ziemię, aby ustrzedz się upadku, ale jednocześnie uwagi tej wymagały i gałęzie krzewów, nawisłe nad drożyną, i krzyki jakieś, biegnące z oddali, i kolce cierni, czepiające się jej sukni, i ostatnie promienie zapadającego za góry słońca... Wydało się jej, że ludzie których spotykała, patrzą na nią szczególnemi oczami, że spostrzegają ten tajemniczy całun niemateryaluy, który wlókł się za nią, du, ił ją i przeszkadzał oddychać... Marzyła o chwili, kiedy padnie twarzą na poduszki, aby wypłakać swą boleść... Ale oczy jej pozostały suche.
Ale mogilna cisza opuszczonych pokoi, mary, plączące się w mózgu, bicie serca, bolesne do krzyku, zmrok zapadającego wieczoru, wypłoszyły ją po krótkim pobycie w domu na ulicę. Szła wolno bez celu, przyglądając się budynkom miasteczka, otulonym długimi cieniami, przysłuchując coraz cichszym gwarom, przypatrując coraz bledszym blaskom. Dziwiła się, że wszystko jest zupełnie takie same, gdy tymczasem w istocie wszystko było od dziś takie inne... takie pełne znaczącej przeszłości... Niepostrzeżenie znalazła się koło jurty Aleksandrowa i otwarła drzwi ruchem nawykłym. Uderzyła ją martwa stęchlizna pustkowia. Rozpaliła ogień i usiadła i po raz pierwszy wżarło się w nią niewysłowione, szarpiące uczucie bezwzględnej samotności... Nie chciała myśleć o przeszłości, a przyszłości wydało się jej, że nie miała przed sobą. Siedziała na stołku, zapatrzona w skaczące płomienie, a po jurcie uwijały się odpędzane mężnie wspomnienia. O tak, dla niej w tych jurtach, i w całem miasteczku, i w całym świecie... zostały jedynie cienie i tęsknota! Tak będzie do śmierci!... Nie, to niepodobna przecie, aby ją mieli tak nieludzko porzucić!... Ona i c h zna, ona ręczy, że o n i wrócą, o n i może już jej szukają!... Ona musi ich ujrzeć! Choć po to, aby ich pożegnać... Za co na nią właśnie spadła tak ciężka kara?... W czem jej przewinienie?! Jej przewinienie w tem, że pozwoliła sobie na osobiste uczucia, zapragnęła szczęścia, pokochała i poszła na skraj świata za mężem, zamiast zginąć w walce za wolność 1 szczęście wszystkich. Zgubiła męża... zgubiła siebie... niezręczna i słaba... Teraz ona to wszystko zagładzi. Będzie ukrywać nieobecność towarzyszy, będzie mydlić oczy policyi i będzie błogosławić tym, którzy ją opuścili... Bądźcie wolni, bądźcie mężni i nieskalani, jak dawniej!... Trzeba wracać do domu i uprzątnąć wszelkie poszlaki ucieczki...
Wybiegła z jurty, ale nagle, zamiast zwrócić się do swego mieszkania, skręciła ku rzece i gnana nie-zwalczonem pragnieniem ujrzenia raz jeszcze ich wszystkich, coraz szybciej iść poczęła na przełaj przez las i łąki ku przylądkowi, mimo którego przepływać musieli zbiegowie... Pod koniec już biegła, nie patrząc, dawszy folgę łzom, szlochając w głos i tłumiąc łkania chusteczką. Wreszcie stanęła na dziobie przylądka, gdzie modrzewie, opuściwszy las, podchodziły ku wodzie pojedynczym, rzadkim szeregiem. Stanęła u ostatniego drzewa, pochylonego tuż nad krawędzią brzegu. Szara rzeka toczyła się u jej stóp, unosząc na falach różowe odbicie zorzy i nikłe cienie oramiających ją lasów. Po drugiej stronie szara ściana wiklin rzucała na szare wód zwierciadło szlak perłowy, odcięty od ziemi cienką blasku nitką. Z poza wiklin wyglądały owe góry, gdzie w zeszłym roku błądzili wygnańcy. Rzeka wypływała z za wiklin i zakręcała za rudą, wysoką, gładką i posępną opokę, uwieńczoną borem. Cicho było. Nawet ptactwo spało. Nic w powietrzu nie drżało, prócz szmeru wody.
— A może już odpłynęli? — myślała Eugenia. — Nie, to niepodobna!... Wcześnie jeszcze... Artemiusz zaledwie że mógł teraz dojść do nich... Przecie nie mogli i jego zostawić?... Będą za chwilę... Wtedy on zrozumie nareszcie, co za straszne popełnił okrucieństwo i zażąda, żeby i ją wzięli... Ona pewna jest, że on już żałuje... A jeżeli nie?... Albo... jeżeli on spełni... spełni w drodze już na łodzi... to, co obiecał?!... Może lepiej nie kusić losu i zostać... Niech płyną, oni walczyć, a on poprawić się... Ach, niech się dzieje, co chce!... Ona chce jedynie raz jeszcze ich zobaczyć!...
Nagle dyszeć przestała. Wypłynęli tak cicho i niespodzianie z za krzaczastego zakrętu, że dostrzegła ich dopiero tuż przed sobą. Trzymali się środka. „Królewna“ pysznie i wdzięcznie kołysała się, popędzana uderzeniami długich wioseł. Na tylnym pomoście stał u rudla Niehorski, inni siedzieli u burt. Widziała białe plamy ich twarzy, zwrócone ku sobie, ale nie poznawała ich, gdyż byli daleko. Łódź płynęła szybko, już ją mijali. Łzy zaćmiły jej oczy, podniosła do góry chusteczkę i wionęła im na pożegnanie...
Nagle przestali uderzać wiosłami, łódź zwolniła biegu i zawróciła się bokiem w poprzek prądu. Po chwili odczepiło się odeń czółenko i chyżo, jak jaskółka, pomknęło ku ziemi.
— Myśmy wiedzieli, że nie zostaniecie, że to jakieś nieprozumienie — mówił po chwili do niej z dołu Krasuski. — Niech pani schodzi coprędzej!... Niedługo wzejdzie słońce i jakuci zaczną się włóczyć po brzegu!...
Eugenia odszukała zejście i obsunęła się po niem ku wodzie...
— A gdzież mąż pani? — pytał, sadowiąc ją w czółenko.
— Jak to, więc go niema z wami?...
— Nie. Niechże pani się nie rusza, a to oboje wpadniemy do wody! — mówił, silnie wiosłując i starając się przewrócić równowagę chybniętemu stateczkowi. — Mąż pani był, powiedział, że nie jedziecie, i odszedł...
Czółno znów się mocno chybnęło.
— Nie umie pani jeździć łódeczką. Szczęście, że już jesteśmy...
— A gdzież Arkanów — pytałi wygnańcy z łodzi, wyciągając do Eugenii ręce.
Weszła, jeszcze raz obejrzała się w koło, jakby chciała się przekonać, czy istotnie mówili prawdę, i... upadła na zasłane posłaniem dno łódki.
— Ruszajcie, ruszajcie! — wołał Jan — potem się dowiemy!... Tu nie można, tu miejsce zasiedlone... Słyszycie, już hukają po krzakach pastuchy...
Uderzyły wiosła i znów łódź zaczęła drgać w miarowych odstępach i z szelestem pruć wodę. Płynęli chyżo, wyprzedzając pianę, kępy krzewów i kloce drzew, niesione przez powódź. Już rude urwisko zakryło im widok na dolinę Dżurdżuji i otwarły się przed nimi nieznane krajobrazy. — Ujrzeli wspaniałe skały, kąpiące twarde, wypukłe piersi w nurtach Dżurdżuja, mijali nizkie, porosłe łoziną ławice, obecnie zalane powodzią, mijali ujścia bystrych dopływów, pełne świeżo przyniesionych drzew i wykrotów. Musieli pilnie strzedz się przeszkód, kamieni, zwałów, oraz innych niespodzianek, czatujących wszędzie na nich w nieznanem korycie. Niehorski oczu nie spuszczał z powierzchni rzeki. Twarze wioślarzy oblewały się potem. Reszta miała spać, aby wypocząć do swojej zmiany, ale nikt nie spał. Wszyscy milczeli, poruszeni wypadkiem z Arkanowym, chmurni, jakby wieźli pośród siebie nieboszczyka. Eugenia wciąż głucho łkała, leżąc na twarzy.
— Tego nie wytrzymam dłużej!... Skoczę do wody! — rzekł przez zaciśnięte zęby Krasuski do Niehorskiego po polsku. Ten otrząsł się i, nie spuszczając oczów z oddala, zaczął mówić prędko i stanowczo:
— Panowie, to trudno! Niech się, co chce, stanie, ale tak zostać nie może!... Choćby nawet wszystko przepaść miało, my nie możemy, nie mamy prawa zostawić towarzysza...
— Powrót nas zgubi, w mieście mogli się już spostrzedz! — rzekł Pietrow.
— Sam nie chciał! — szepnął Gliksberg.
— Ale teraz może chce, zresztą mogła zajść omyłka... Co wtedy, jeżeli to tak?! Czy weźmiecie losy jego na swoje sumienie? Musimy mu dać możność połączenia się z nami!... Wątpię,,żeby nas już odkryto, natomiast pewny jestem, że uczucie, z którem odjeżdżamy, zgubi nas istotnie... Bezkarnie nie zabija się ludzi. Jeżeli Arkanów się nie zgodzi, to co innego. Wtedy pojedziemy bez niego! — dowodził Niehorski. Aleksandrów przytaknął mu głową. Samuel i Woronin podtrzymali ich. Eugenia podniosła na mówiącego pełne wdzięczności i nadziei oczy.
— I to racya! Może on niechcący to zrobił! Należy się zatrzymać, schować gdzie w łozinie, a dwóch niech jedzie po niego! — zadecydował Jan.
Zaczęli szukać miejsca na kryjówkę i radzić, kto ma pojechać. Wybrano Samuela i Niehorskiego.
Niedługo dostrzegli od strony Burunuka starą, gęsto zarosłą łachę, pełną wody. Tiizkiemi przejściami, popod gałęziami, wciągnęli głęboko w jej środek „Królewnę“, umocowali ją tam i wyszykowali czółenko.
— Ale przedtem odwieziecie mię na ten brzeg! Pójdę i ja jeszcze ostatni raz dzieci obaczyć! — rzekł pan Jan.
— Tylko, bój się Boga, wracaj!... Nie zatrzymuj nas!...
— Wrócę, stąd niedaleko... nie będzie i dziesięciu wiorst!... A i tabaki sobie wezmę, bom zapomniał! — uspakajał ich pan Jan, nabijając z tabakiery „dubeltówkę“...
Krasuski odwiózł ich po kolei na brzeg i poszli sobie, a ci, co pozostali w łodzi, zjedli śniadanie i położyli się spać. Słońce zaglądało do nich poprzez siatkę cienkich gałęzi i grzało łagodnie, wiatr szemrał nad nimi w ’wiciach, a obok w dole szemrała wezbrana rzeka. Z dalekich lądów dolatały pośwnty i gulgoty milionów, cieszących się z życia, walczących o żer i miłość ptaków. Czasem różowa, jakby w świcie skąpana, biała czajka zawisła nad nimi w rozsło-necznionych błękitach, a spostrzegłszy ich, wyraziła zdziwienie przejmujijcem kwileniem, czasem orzeł brunatny lub pstry krogulec przepłynął nad nimi od skały do skały i rzucił po drodze na wodę swój czarny wizerunek. Ryba plusnęła gdzieś w nurtach.
Nie spała tylko Eugenia i nie spał Krasuski, choć leżał nakryty z głową kołdrą.
— Panie Krasuski, przyszli! — rzekła nareszcie Eugenia.
Krasuski wyjrzał, dostrzegł; na brzegu trzy postacie i skoczył do czółna. Przywiózł pierwszego Arkanowa.
Wszedł Arkanów do łodzi podstarzały, jakby od dnia jego rozstania, z żoną minęły lat dziesiątki. Zmięty, z zapadłymi chorobliwie policzkami, schylił się do nóg Eugenii, nie wstydząc się i nie wstrzymując strumieni łez, płynących mu z oczu. Obecni odwrócili się od nich i przyglądali, jak Krasuski przewoził w czółenku pozostałych towarzyszy. A tymczasem z drugiego brzegu rozległ się junacki świst Jana.
WICHRY, PRĄDY I SKAŁY.
Dopóki rzeka płynęła jednem korytem, wiodło się zbiegom niezgorzej. Mknęli lekko po głębinach, popychani skupionym nurtem powodzi. Trudność przedstawiały jedynie „byki“ — prostopadłe skały nadbrzeżne, wznoszące się wprost z wody, o które prąd uderzał z niesłychaną siłą i odbijał z warkotem. Ale Nie-horski okazał się wybornym sternikiem, a „Królewna“ bardzo posłusznym statkiem. Po kilku próbach dla zaoszczędzenia sił odważali się tak blizko przepływać koło tych skał, że gnieżdżące się zwykle na ich gzem-sach ptactwo wszczynało ostrzegającą wrzawę. Roje grzebieluch, rybitw, oraz innych niewiadomych skrzydlatych długo krążyły niespokojnie po ich przejeździe u czoła zadumanych opok, z których krawędzi zwykle zwieszały się samotne drzewa, zaopatrzone we własne w dole odbicia. ’Raz spłoszyli niedźwiedzia, co również spoglądał stamtąd w zamyśleniu na wodę, a spostrzegłszy przed sobą łódź z ludźmi — niewidziane dotąd widowisko — podniósł się w zdumieniu na łapy.
Było im dobrze. Samowar wciąż szumiał na tylnym pokładzie i co cztery godziny zmieniała się para wioślarzy. Sterników mieli dwóch: Niehorskiego, któremu powierzono dowództwo wyprawy, i Piętrowa, który urodził się nad Wołgą i znał się trochę na żeglarstwie. Krasuskiego i Aleksandrowa, którzy do takich rzeczy może i byli zdolniejsi, zatrzymano jednak
Ucieczka 321 przy wiosłach ’dla wielkiej ich wytrwałości i siły. Nie zajęci pracą jedli i spali.
— Resztę wzbrania w naszem państwie wodna cenzura! Można jeszcze pożartować, ale krótko! — śmiał się, udając powagę, Niehorski.
Jedynie wioślarze mieli przywileje i często śpiewali na całe gardło.
— Cicho, pobudzicie śpiących! — mitygował z początku śpiewaków Aleksandrów.
— Kto się obudzi, temu za karę przyłożyć godzinę wiosłowania! — postanowił Jan.
Grośba okazała się zbyteczną. Wszyscy spali doskonale bez względu na śpiewy, szum wody i chybo-tanie się statku i ciągłą bieganinę czuwających wzdłuż burt po to i owo; przyczem strącony wstrząśnięciem łodzi spacerowicz stawiał nieraz z konieczności nogę na członki, nawet szlachetnych części ciała, śpiących towarzyszy. Szczególniej odznaczał się w tym względzie kosonogi Mussia.
— Tego za wiele! Milczałem, kiedyś mi stawał na żołądku, na rękach i nogach, ale teraz stanąłeś mina nosie! Proszę o ukrócenie takich nowości! — zaprotestował nareszcie Aleksandrów.
Zabroniono więc stanowczo chodzić Mussii, a inni mieli to prawo czynić tylko z rozkazu sternika.
Z pieśni z początku cieszyło się wielkiem powodzeniem energiczne Janowe „dyndaj!“, wybornie nadające się do rytmu wioseł. Śpiewano również chórem zapamiętane przez Mussia urywki „Drapeau rouge“ (czerwony sztandar), socyalistycznego francuskiego hymnu, jeszcze wówczas nieprzetłomaczonego ani po rusku, ani po polsku, śpiewano rozmaite ludowe oraz rewolucyjne śpiewki, ale wszystkie je w końcu wyparła tęskna, ułożona przez Samuela na ooczekaniu, piosenka:
Noc głęboka nad ziemią zapadła,
Spią spokojnie i wrogi i straże,
Wypłynęła na wody zv\ lerciadla Łódź spowita w wolności miraże...
Oj, nie ciesz się, sterniku zuchwały,
Jeszcze liczne czekają przygody,
Odd^..elają cię wiry i skały Od świetlanych przybytków swobody! Oddzielają cię burze, tumany,
Szkielet głodu czatuje na drodze,
Statek płynie po nurtach strzaskany,
Klekcąc smętnie o znikłej załodze...
Lecz ty czujesz, sterniku, za sobą Stokroć, stokroć straszniejsze wspomnienia:
Dusze jasne, pokryte żałobą,
Śmierć za życia w odmętach zwątpienia...
I wężowe uściski niemocy, 1 strach blady upadku lub szału,
Co w ciemnościach odwiedzał cię nocy.
Gasząc iskry dawnego zapału!...
Więc, sterniku, sokole twe oczy
Niech szukają jedynie w oddali
Gwiazd przewodnich na morskiej roztoczy.
Dróg otwartych wśród lodów na fali...
Płynęli bez przfrwy, nie zatrzymując się ani na chwilę, korzystając z okoliczności, że noce w < miarę, jak posuwali się na północ, stawały się coraz wi-dniejsze. Wszystko mieli u siebie na łodzi i w krótkim czasie zwykli się doskonale z nowym trybem życ.;a.
Już myśleli, że tak będzie do samego morza, gdy niespodzianie rzeka rozwidliła się na dwie od nogi. Zanim wybrali, którą popłynąć, prąd z szaloną siłą uniósł ich w szerszą i o parę wiorst dalej rzucił na kamienistą ławę, po przez którą rzeka przelewała się z łoskotem, bałwaniąc jak wrzątek. „Królewna“ zawadziła o głazy podwodne, w mgnieniu oka została skręcona w poprzek i powalona na bok. Wszystko, i ludzie i ciężary, poleciało w tę stronę. Niehorski zawisł w powietrzu na rękojeści rudla. Jednocześnie krzyk przerażenia wyrwał się z ust skłębionych bezładnie wewnątrz statku ludzi, gdyż ujrzeli czuby spienionych bałwanów nad swemi głowami. Z rykiem probowały one przeskoczyć po kadłubie przekrzywionej łodzi do jej wnętrza i zalać ją. Szczęściem było płytko i Jan z Krasuskim, którzy najwcześniej zdołali wyskoczyć do wody, już podpierali łódź, nie dając falom jej ostatecznie potoczyć. Reszta wygnańców rychło opamiętała się, usłuchała rozkazu Niehorskiego i przerzuciła na zagrożoną stronę. Łódź, czerpnąwszy trochę wody, znowu stanęła na kilu. Skierować ją jednak wzdłuż prądu udało się dopiero po wielu mozołach. Pod ochroną łodzi prąd szybko namiótł po drugiej jej stronie wysoką zaspę dużych kamieni i żwiru i wciąż ją zwiększał. Tocząc się, tłukły głazy po nogach pracujących w wodzie ludzi, waliły ich na kolana i słabszego Samuela nurt o mało nawet nie uniósł i nie roztrzaskał o skały. Musieli wyładować z łodzi ciężary, prowizyę, rzeczy i przenieść wszystko na wyspę niebardzo odległą, ale przedzieloną od nich bystrym, skłębionym potokiem. Gdy Krasuski siadł do czółenka, napełnionego puszkami z pemikenem i puścił się na burzliwe nurty, wygnańcy zaprzestali ze wzruszenia oddychać. Ale chłopak, zręcznie wiosłując, jakby podgarniając wiosłem pod siebie biegnące bałwany, prześlizgiwał się wśród huku i piany z jednej wodnej wypukłości na drugą, aż dotarł szczęśliwie do brzegu.
— Hurra! Niech żyje 1 — krzyknęli i zaśpiewali pieśń „O zuchwałym sterniku“, czem załoga „Królewny“ już nawykła wyrażać swą największą pochwałę. Kilka razy jeszcze obrócił Krasuski. Noc biała zapadła; zadął wiatr zimny, zimna woda stała się jeszcze zimniejsza. Przemarzli i zmokli wygnańcy postanowili wysłać na brzeg przedewszystkiem mało wartą „morską milicyę“: Gliksberga, Mussia, Samuela, Arkano-wych, aby rozpalili ogień i ugotowali kolacyę. Arka-nowych i Samuela udałć się przeprawić bez wypadku, lecz z Mussia i Gliksbergiem zaszła, jak mówią dżur-dżujanie, „mała omyłka“. Już pod samym brzegiem Krasuski nie zauważył płynącego pod wodą kloca, wpadł nań, czółenko chybnęło się, Mussia wyskoczył zeń, chcąc się ratować i do reszty obalił. Krasuski schwycił przedewszystkiem kotłującego się pod nim w wodzie „bonapartystę“ za czub i postawił go na nogi. Było tu wody nie głębiej, jak do pasa. Potem rzucił się na poszukiwanie Gliksberga. Ten uczepił się wywróconego czółenka i płynął z fali na falę, migając w zmroku wielkim, miedzianym kotłem, którego mimo przygody z rąk nie wypuścił. Młodzieniec z łatwością go dopędził i pociągnął do brzegu, skąd mu rzucono linkę. Następnie pospieszono do Mussia, który, stojąc o krok od ziemi, bał się ruszyć, błagał o pomoc i upewniał, że umiera, że już nie żyje... W przygodzie zginęło wiosło, dwie czapki i jeden but.
W czasie tego pozostałym na „Królewnie“ udało się zepchnąć ją na głębszą wodę i łódź znowu zwycięsko pomknęła, posłuszna wiosłom i sterowi.
Wygnańcy po raz pierwszy zanocowali na brzegu, z rozkoszą wywczasowali się u sutego ogniska, wy suszyli rzeczy i opatrzyli swe rany. Szczególniej ucierpiał Pietrow, przebiwszy nogę na ostrym kamieniu.
Odtąd zaczęły się ich niepowodzenia.
W ciągu pięciu dni tułali się z kraju w kraj, po obszernej dolinie, wypełnionej przez powódź tysiącem rwących potoków, wściekłych spadów i wirów, przerzucani nurtami z ławicy (mielizny) na ławicę, z haku (mielizny) na hak. Przekonali się, że „Królewna“ jest za duża, za ciężka i za bardzo obciążona dla ich sił i umiejętności i że ładunek węgla, którym zastąpili, wbrew radzie mistera Morleya, spirytus, może ich zgubić. ‘,
Kiedy wydostali się wreszcie na głębsze wody, mieli dużo doświadczenia, ale mało sił. Wśród słabszych grasowała dezynterya. W gwałtowny wiatr przeciwny już nie byli w stanie pędzić łodzi naprzód wiosłami. Prawie, że nie posuwała się od ich uderzeń i nie słuchała rudla.
Przestali śpiewać pieśń „O zuchwałym sterniku“.
Niehorski głucho kaszlał. Pietrow powtórnie przebił ostrym kamieniem nogę.
Tylko żelazne organizmy Jana, Aleksandrowa i Kra-suskiego zwycięsko wytrzymały próbę. — W istocie pod koniec oni wieźli całą wyprawę. Ale i oni z dnia na dzień marnieli od trudów i niewywczasu.
Na domiar złego dopędzili zimę. Na rzece spotykali coraz częściej spóźnione kry, mokry śnieg z deszczem często ich chłostał. Radzi więc’ zatrzymywali się w nawałnicę, przystawali do brzegu i niecili duże ognie w zaciszu wśród głazów pod wiszarami szarych omszonych skał. Dziwili się jednak, dlaczego teraz pomimo pracy usilnej tak mało przebywali drogi, dlaczego spostrzegają wciąż poza sobą słupy dymów, porzuconych dni temu parę.
Charakter miejscowości zmienił się. Coraz mniej było lasów i drzewa rosły niższe, podlejsze. Mchy zastąpiły wszędzie trawę i zioła. Szare, oraz czarne, płaczące od wilgoci opoki, nurzały szczyty we mgłach. Te mgły ciężkie kłębami albo strugami zlewały się nieraz po zboczach na samą rzekę, niby wodospady. Wtedy łódka wpadała ze względnie jasnych wód w mroczne tumany, z których nieraz niespodzianie wynurzały się tuż przed jej dziobem ociekłe pianą i wodą piersi niebezpiecznych „byków“. Kierowali się wtedy wędrowcy więcej słuchem niż zwrokiem, pilnie śledząc za mrukiem posępnym rzeki. Nie mogli się połapać z miejscowością, nie wiedzieli, gdzie są, nie wiedzieli, czy przebyli „porogi“ (katarakty), czy ich czekała jeszcze ta przeprawa. Mapa Dżurdżuja nie dawała im żadnych wskazówek. Przekonali się, że była prostym zygzakiem, poprowadzonym na chybił trafił ręką kartografa.
I w miarę, jak ubywało im sił, lękali się coraz bardziej tych „porogów“.
— A prędzejby już do licha? — mruczał Nie-horski, poprawiając na głowie swój hełm z futra foki. Patrzał po nasiąkłych wodą i mgłami górach i kręcił nosem.
— Hm! Wygląda na to, że słońce na zawsze pozostało za nami! Teraz rozumiem, że płyniemy do bieguna! Ha! Co robić?!
Skały zbiegały się coraz bliżej i coraz mocniej ściskały rzekę. Znikły na niej nawet małe wysepki, nawet wązkie gzemsy nadbrzeżnych przyczółków. Stężała, wypukła prawie od szalonego biegu wpadła nareszcie potężna tętnica wody z głuchym hukiem w długi skalisty korytarz. Z obu stron wznosiły się wprost z rzeki prostopadłe skalne ściany, po których pełzały nici mgieł. Białe zwitki tumanu obrywały się co chwila ze sklepionych nad wąwozem chmur i staczały aż na dno, gdzie chwytał je i żenił przed sobą rozhukany nurt.
— Wszystko szare: i skały i powietrze i woda! Nic nie widzę! Przestańcie wiosłować! — wyrzekł Niehorski.
Było to zresztą zbyteczne, gdyż bieg rzeki wyprzedzał wiosła i te ciapały tylko wodę bez skutku. Strzępy mgieł, wypełniające górę wąwozu, zwieszały się posępnymi festonami ku samej wodzie. A skały Z obu stron zdawały się już nie prostopadle wznosić, a ku sobie pochylać.
Migały one w oczach wygnańców, jak kolumnada jakichś wrót piekielnych, wilgotnych, zimnych i nieubłaganych.
— No, no! Gdy teraz o najmniejszy trącimy kamyczek, nie będzie czego zbierać, nik nie wyjdzie! Ekstrapocztą dostaniemy się na tamten świat! — zauważył Jan.
— Cicho! Słyszycie: wodospad! — przerwał Niehorski.
W głębi wąwozu coś wyło, huczało i klaskało pod mgłami.
Od pędu wydało im się, że łódź stanęła na miejscu i drga tylko z przestrachu, a ku nim mkną z niesłychaną szybkością głosy, potężniejące jak lecąca burza.
— Krasuski i Aleksandrów do wioseł! Prędzej!
— kazał Niehorski zmienionym głosem.
Siłacze siedli i ujęli za rękojeście.
— Czekać komendy!
Reszta wygnańców, skupiona na przedzie statku, siliła się przebić mgły wzrokiem, aby dojrzeć wroga.
Nagle ujrzeli dziw: wysoki wiszar zamykał wąwóz i zdało się, połykał rzekę. Snop bladego światła, padając z boku, niby z ukrytego za chmurą księżyca, kreślił tajemnicze hieroglify na ciemnych załomach góry, srebrzył skaczące u jej piersi piany i wodną kurzawę. Rzeka wpadała z rykiem pod czarne zębate sklepienie...
— Prawem uderz, lewem zhamuj! — zabrzmiał nagle głos komendy. Wiosła zanurzyły się w rzecznym ukropie i wygięły, jak cienkie patyczki. Zanim wygnańcy zrozumieli, co się stało, łódź zawróciła się prawie na miejscu, pochyliła, trzasła, otarła o skałę i wybiegła z pod mgieł w bok przez olbrzymie wrota, z pomiędzy dwóch opok wysokich, na szeroką równinę, zalaną słońcem i nakrytą błękitem. Z obu stron zieleniały lasy. Rzeka złociła sie cała w blaskach pogodnego dnia i rozlewała szeroko z wesołym pomrukiem, jakby ciesząc i wzdychając od przebytych trudów. Góry na prawo uciekły daleko na zachód, a na lewo zmalały, zaokrągliły się i płasko zbiegły ku rzece. . — Pomóżcie mi! — rzekł nagle Krasuski.
Wtedy tylko spostrzegli, że Niehorskiego niema u rudla, że leży w objęciach Krasuskiego, a z ust mu płynie krwi struga. Zaczęli go trzeźwić, a miejsce jego zajął Pietrow. Wkrótce Niehorski oczy otworzył i widząc nad sobą słońce i błękit, uśmiechnął się. — — A to mię palnęła rękojeść rudla... Musiało się dostać i „Królewnie“ o skałę... Zobaczcie, wiele tam wody na dnie! — mówił cicho.
Położyli go na pościeli i oddali pod pieczę Eugenii, a sami wzięli się do pompy, gdyż woda przez szczeliny w dnie szybko sączyła się do wnętrza łodzi.
Krasuski wczołgał się na pokład, wyjął stamtąd rzeczy, poszycie z desek i zaczął szukać otworu.
— Dobrą zbudowaliśmy łódź! Robota cnotliwa! Każdy inny statek poszedłby w drzazgi! — chwalił się Jan. — Nie mamy co się obawiać pogoni!
— Ba, jeżeli oni wiedzą o tem przejściu, to mogą zawczasu trzymać się lewego brzegu i przejść niebezpieczne miejsce na b< isakach! — zauważył Aleksandrów.
— Co za pogoń, jaka pogoń!... Niedaleko morza! Skoro nas do tej pory’ nie złapali, to już nas nie złapią! Gdy na morze wypłyniemy — przepadło: schowamy się w lodach i nie odszuka nas nawet rosyjski rewirowy! — ¿wołali.
— Nie odszuka nawet rewirowy! — powtarzał ze śmiechem Mussia.
— Owszem, owszem!... Chcę temu wierzyć! — uśmiechał się Aleksandrów. — Mówię jedynie, aby gnuśność odpędzić!...
Zaczęły trafiać się na brzegach osady rybacze. Zbiegowie zatrzymali się u jednej, aby zasięgnąć języka, ale nie zastali żywej duszy. Mieszkańcy uciekli, porzuciwszy wszystko na łaskę Bożą. Znaleźli ’ ryby popłatane, na wpół oczyszczone na stolnicach, pożywienie w garnkach na ogniu, rzeczy rozrzucone, widocznie dopiero co zdjęte. Część ryb zabrali, ’ zostawiwszy w zamian sutą zapłatę tytoniem i herbatą. Płynąc dalej, naskoczyli na rybaka i ten im powiedział, że do morza istotnie niedaleko, nie więcej nad 200 wiorst. Minęli dużą wieś z cerkiewką, zbudowaną na górze, pustą prawie, gdyż nikt nie wyszedł na ich spotkanie, i drugą wioskę mniejszą, skąd moc ludzi i psów wypadło aż na brzeg, podziwiać ich dziwaczny statek.
Dwóch rybaków w zgrabnych pierogach popłynęło ku nim na odległość strzału i zaczęło zapraszać w odwiedziny do wioski, ale odmówili, udając, że ich nie rozumieją, że są amerykanami...
Rzeka potężna, szeroka, czarna od głębin, płynęła wciąż jednem korytem w wesołych, zielonych brzegach.
Góry znikły, i lasy znikły, a wkrótce potem rzeka znów rozwidliła się i równemi, nieskończenie długiemi smugami popłynęła przez tundry. Nizki widnokrąg połyskiwał od wód rozlanych, rzeka nikła w perłowej dali i wciąż zbiegom zdawało się, że to już morzej Tu ¿nów wichry szalone zwarły się z nimi. Próbowali łódkę holować na lince, ale kołysanie ogromnych bałwanów wywołało u Niehorskiego krwotok. Zatrzymali się u starego rybaczego szałasu, wynieśli chorego na ziemię, rozpalili w zacisznem miejscu ogień i obsiedli go dokoła. Ciepło, oraz świeżo ugotowane pożywienie wróciło im wkrótce dobry humor i siły.
— Znowu siedzicie przezemnie! — biadał Niehorski.
— Eh, głupstwo! Wszyscy wypoczniemy i z łatwością dopędzimy stracony czas! — pocieszała go Eugenia. — Bez pana wszystko idzie gorzej!
Krasuski poszedł na polowanie. Inni łatali odzież lub siedzieli bezczynnie. Samuel doglądał imbryków i zabawiał się straszeniem Mussia...
— Mój panie, co znaczy dla wieloryba nasza łódź, kiedy on okręty połyka, jak łupiny. A Jonasz, który żył w jego wnętrznościach tyle dni i wcale się tam nawet nieźle urządził?... Ale wszystko to nic!... Czy słyszałeś pan kiedy o morskim wężu?
Mussia trząsł głową i wodził okrągłemi oczami po towarzyszach, niepewny, czy żartują z niego, czy nie...
— Skoro głowę nad falę uniesie, jest wyższy od najwyższej katedralnej wieży... Wieleż go musi spoczywać w głębinie!? On to swem pływaniem powoduje wszystkie burze i wiry. Nie widziałem go, ale czytałem o tem w gazetach — ciągnął poważnie poeta.
— A co, widzi pan!? A ja dawno mówię, rzucić tę łódkę do licha, rozdzielić rzeczy na pakuneczki, włożyć na plecy i hajda... Zawsze po ziemi bezpieczniej! Ha, ha! Dobrze mówię! Francuz nie jest już tak głupi! — śmiał się Mussia.
— Już my wiemy, co to jest po ziemi! Niech Mussia nie bzdurzy! — odpowiedział Niehorski. — Węży niema vy Lodowatym Oceanie, a wieloryby nie podpływają tak blizko do brzegów, jak to sobie Mussia wyobraża!... Nie mąć mu w głowie! — zwrócił się do Samuela po angielsku.
Rozmowa urwała się, lecz Mussia nie tak już chętnie, jak przedtem, mówił o morzu.
Ujrzeli je w w piękne słoneczne południe. Płynęli wschodnią, pomniejszą odnogą, w którą skręcili z głównego koryta, aby uniknąć osad rybaczych przy ujściu i zmylić pościg. Wązki, ale głęboki kanał wił się, jak wąż, wśród torfiastych wysp. Czarne, mokre brzegi, przesłojone brudnymi lodami, zakrywały zewsząd im widok. Wtem za ostatnim z nieprzeliczonych skrętów ujrzeli, że ziemia się kończy, że urywa, że znika, że są na krawędzi modrej przepaści, w której, niby okruchy ziemskiego globu, pływały tu i ówdzie drobne, ciemne wysepki. Przepaść pełna była łuski złotych i błękitnych, mieniących się fal, które stopniowo, drobniejąc i blednąc, zlewały się z powietrzem w jeden niezmierzony świetlany ocean. W głębi, niewiadomo już gdzie, na wodzie, czy na niebie, wyciągnął się równo sznur białych przejrzystych obłoków. Na nie których chwilami zapalały się skry, lub smugi ogniste,, kołysały tam króciuchno i gasły.
— Lody! — krzyknęli przejęci... — Lody!
Gwiazd przewodnich na morskiej roztoczy,
Dróg otwartych wśród lodów na fali!... zanuciła drżącym głosem Eugenia.
Nie mieli jednak czasu na śpiewy. Postanowili dostać się na jedną z wysp już na brzegu Oceanu, ale niedaleko od ujścia rzeki, aby mogli korzystać ze słodkiej wody i tam parę dni wypocząć i przygotować się do morskiej podróży. I „Królewna“ i sternik jej i nawet niektórzy z prostych marynarzy wymagali reperacyi.
Odszukali małą zatoczkę w odpowiedniem miejscu u wysokiego, niezalewanego przypływem brzegu, wylądowali i wbili w ziemię kotwicę. Natychmiast opróżnili łódź, poczem wyciągnęli ją na mieliznę, gdzie Krasuski z Aleksandrowem zabrali się niezwłocznie do łatania jej uszkodzeń, utykania szpai i smolenia spojeń. Uradzili nie zmniejszać wysokości jej burtów, lecz dla ulżenia ciężaru wyrzucić znaczną część węgla i obchodzić się w konieczności bez gorącej strawy. Zresztą nadbrzeżni jakuci upewniali ich, że wszędzie znajdą okruchy drzewne, przyniesione przez fale w dostatecznej ilości, aby rozniecić ognisko. Jan z Arkanowem i Woroninem udali się na polowanie. Samuel i Gliksberg przejrzeli rzeczy, rozwiesili wilgotne dla wysuszenia na urządzonych z wioseł kozłach, resztę nakryli żaglem. Opodal na maluchnym wzgóreczku płonęło ognisko, około niego przysiadła Eugenia i skubała kaczki, Mussia zwłóczył zewsząd na paliwo „kakory“ i szczapy, Niehorski leżał na skórze niedźwiedziej i patrzał w niebo ciepłe, czyste, słoneczne, łaskawe. Pietrow, który nie zaleczył jeszcze swojej nogi, też patrzał w niebo i, wygrzewając to jeden to drugi bok na słońcu, dowodził, że teraz tylko zrozumiał lazzaronów, którzy twierdzą, że największą rozkoszą jest pośród pracujących ludzi leżeć brzuchem do góry i nic nie robić. — Samuel, który przyłączył się do Eugenii i przyjął udział w skubaniu pierza, upewniał go grobowym głosem, że praca uszlachetnia...
Wiał lekki wietrzyk, cichutko szemrały fale morza, przyjmując pieszczotliwie uspokojoną rzekę i zdaleka z ozłoconych słońcem mielizn dolatały wrzaski czajek ‘ gęgory innego ptactwa, na lodach w błękitnej przepaści coraz częściej zapalały się nikłe, lśniące błyskawice, słońce opuszczało ciemne pustynie ziemi i zawracało nad Ocean.
Wrócili z wyprawy myśliwcy i przynieśli moc jaj.
Nie spodziewali się takiego obłowu i nie zabrali z sobą worków. Dźwigali więc zdobycz w butach, przewieszonych przez plecy, w koszulach, które zdjęli z ciała, zapiąwszy kurtki po szyję. Taka obfitość pożywienia wywołała niezmierną radość. Nawet majstrowie porzucili robotę i przybiegli. Jaja, jak pisanki, były najrozmaitszej barwy, wzorów i wielkości; przeważały zielonkawe, a niektóre były tak śliczne, że Eugenia wahała się, gdy przyszło je rozbić na potrawę.
— Zamawiam sobie jajecznicę z czterdziestu jaj. Moja noga na mniej się nie zgadza — krzyczał Pietrow.
— Jako chory, dostaniesz wody wapiennej z łupin... Doskonale działa na rany!... — odpowiadał mu Samuel.
Słońce opuściło się nizko nad sam horyzont i zaczęło toczyć wśród mgieł po lodach, czerwone i ogrom ne, jak rozpalone koło od żelaznego wozu. Morze po-mierzchło i oddzieliło się od nieba ciemną, siną linią. Na tundrze zgasły srebrne blaski rozświecających ją wód i stężała, zmartwiała ona na mumię. Powiało chłodem. Była to letnia noc biegunowa, pierwsza ich noc nad morzem. Jan przed spoczynkiem przyniósł parę pysznych łososi, złapanych w zarzuconą niedaleko sieć, i wygnańcy usnęli pełni otuchy.
Długo spali, ogrzewani przez niegasnące słońce, a gdy obudzili się, spostrzegli, że niema Mussia. Zabrał najlepszą dubeltówkę, blaszankę z zapałkami i znikł. Z początku nie niepokoili się bardzo, przypuszczając, że udał się na polowanie. Ale gdy nadeszło południe, a francuza wciąż nie było, zaczęli z trwogą spoglądać na płowe, niezmierzone tundry. Leżały pod słońcem milczące, martwe, nieobeszłe, a tak równe, że najmniejszy krzew, badyl, kępa traw, wydawały się gajami drzew na tle bladego, wiszącego nad nimi nieba, w promieniach nizko świecącego słońca. Człowiek nie mógł tu się ukryć na dziesiątki wiorst.
— Może wpadł do wody, albo złamał nogę, poślizgnąwszy się na lodowałem dnie którego z płytkich jeziorek! Moc ich tam! — zrobił przypuszczenie Arkanów.
Posłano Jana z Arkanowem na poszukiwania. Jan kazał przedewszystkiem Woroninowi i Gliksbergowi rozejść się w różne strony i okrążyć kilkakroć ognisko, aby odnaleźć ślad Mussia i wykryć, w którą stronę się udał. Ślad odszukali z łatwością, szedł w samą głąb lądu, w tym mniej więcej kierunku, w jakim polowali Jan i Arkanów. Myśliwcy szybko poszli za śladem i znikli za wypukłością ziemi z oczu towarzyszom.
Wrócili późno w nocy, obciążeni zwierzyną, ale smutni.
— Doszliśmy do kanału, oddzielającego naszą wyspę od sąsiedniej... Siad schodził do wody i znikał — opowiadał Jan.
— O ile wiem, Mussia nie pływa! — zauważył Ki asuski.
— A może pływa!... Może się krył... Ogromnie dziwaczna to dusza... Czy szeroki ten kanał? — wypytywał Niehorski.
— Dość szeroki. Nie odważyliśmy się go przebywać!...
— Hm! A cóż po drodze... Czy co robił?...
— Kluczył, kluczył jak zając... W jednem miejscu strzelał. Znaleźliśmy przybitkę naboju i kacze pierze, pływające na jeziorku... Wchodził do wody i, zdaje się, rozbierał się, czy tarzał w tem miejscu, gdyż na obślizniętym i mocno pogniecionym mchu widziałem w ile odcisk nóg bosych... Stąd poszedł mchami, a wybierał najgęstsze miejsca, że z trudnością mogliśmy ślad wypatrzeć... aż znowu nad wodą w mule głęboko utknął... Ale nogi miał już obute — opo’ wiadał Jan.
— A może to nie on, może to cudzy ślad... A on w innej stronie... zabłądził — wtrącił Aleksandrów.
— Nie wiem, nie znam dobrze stopy Mussia, ale wydało mi się, że to jego noga... Kulfonogi on, wykręca pięty i jakby utyka — odrzekł Jan.
— Nie wiem doprawdy, co robić? — szepnął Niehorski.
— Porzekamy do jutra — radził Gliksberg.
— Jeżeli to wyspa i on zabłądził, to umrze z głodu — ciągnął dalej Niehorski...
— Przeszukamy całą wyspę. Czy to nas mało! — powiedział Woronin.
Noc ubiegła niespokojnie. Niehorski co chwila się zrywał i wlepiał oczy w horyzont, czy nie ujrzy czasem postaci nadchodzącego Mussia. Inni też często odchj lali wówczas kołdry i pytali go:
— No, co?...
— Nic 1 Niema go!
O wschodzie słońca pośpiesznie zjedli śniadanie i rozeszli się w różne strony. Woronina i Gliksberga wysłał Jan w przeciwnych kierunkach wzdłuż brzegów wody, zbiegających się w kącie przylądka. Samuela wysłał środkiem. Arkanów zataczał łuki między Samuelem i Woroninem, a sam Jan przeglądał miejscowość między Samuelem i Gliksbergiem. Wrócili około południa. Przeszli, zbadali całą wyspę i nic nie znaleźli, prócz wczorajszych śladów.
— Tylko ja znalazłem ot to! — rzekł wreszcie Woronin, podając małą mosiężną fajeczkę, przymocowaną do grubego krótkiego cybuszka.
— Cóż nie mówisz 1? — krzyknął Jan, chwytając ją żywo.
— Jukagirskci, niedawno używana, jeszcze sok nie wysechł — dodał, oglądając ją uważnie. — Dalekoś ją znalazł?
— Daleko. W tamtym końcu.
— Ba, nic wielkiego! Może przyjeżdżają tu na polowanie...
— W tych dniach ich nie było, bobyśmy ich widzieli — powiedział Pietrow.
— W każdym razie: źle!... Mieszkają widać niedaleko! — odezwał się Niehorski... — Ale co robić! Niepodobna przecie porzucić na pewną zgubę tego niemądrego człowieka...
— Nic mu się nie stanie. Jeżeli utonął, to go niema. A jeżeli zabłądził, to przepłynął na tamtą stronę, przepłynie jeszcze, gdzie będzie trzeba i dostanie się do rybaków... Twarda sztuka!... Wycierał się niemało po świecie! — dowodził Jan.
Nikt nie odpowiadał, nie miał odwagi się z nim zgodzić.
— Jeszcze poczekamy! — powiedział po namyśle Niehorski.
— Tak, ale teraz mamy wiatr pomyślny... Łódź gotowa! Szmat drogi moglibyśmy machnąć — nasta-wał Jan.
Istotnie wiatr dął od lądu, szedł za słońcem, obwie-wając opuszczone przezeń miejscowości i obecnie marszczył i falował morze, jak wczoraj.
— Wiecie, co wam powiem, tak zrobimy: odłożymy trochę prowizyi, trochę prochu, trochę zapałek, zalutujemy wszystko w puszce i zostawimy tutaj. Gdyby zabłądził na sąsiedniej wyspie, to wróci i znajdzie, a to pozwoli mu przetrwać tyle czasu, że spotka się z rybakami... Jasna rzecz, że przychodzą tutaj... Fajeczka 1 — żywo przekładał Jan.
Wtem Woronin zerwał się i krzyknął na całe gardło:
— Jest, jest!... Dym!
Zerwali się wszyscy i zwrócili w tę stronę. Daleko po drugiej stronie kanału unosił się na widnokręgu wysoki słup siwego, skłębionego dymu...
— To on!... Sygnały daje... Dlaczego, osioł, wcześniej tego nie zrobił!? — gniewał się Jan.
— Jan i Krasuski niech siadają do czółenka i płyną po niego. A reszta natychmiast niech ładuje łódkę! — kazał Niehorski.
Wieczór nadszedł, kiedy Jan z Krasuskim dotarli nareszcie do miejsca, skąd musieli iść lądem do dymu. Wyciągnęli czółenko na brzeg i ruszyli raźno, wygrażając się na Mussia.
— Tyle czasu, kłopotu i niepokoju nabawił wszystkich... I to dlatego, że mu się coś ubrdało iść do Hameryki piechotą! — mruczał Jan.
— A może doprawdy zabłądził!...
— A jakże!... Ja go znam... A blaszanka z zapałkami!?... Hultaj! Doprawdy, jak ujrzę, to trzymajcie mię, towarzyszu, za rękę, bo go zdzielę!...
Krasuski sam był zły, wprawdzie trząsł przecząco głową, słuchając Jana, ale bardzo się chmurzył.
Słońce opadło nizko i nie grzało. Wiatr zimny i porywczy znowu dmuchał od morza. Miejscowość, po której szli, przedstawiała splątany labirynt długich, błotnistych ływ. sadzawek, bajorów, oddzielonych od siebie nizkiemi grzędami omszonej ziemi. Aby uniknąć brodzenia w zimnej i miejscami głębokiej wodzie, musieli myśliwcy krążyć nieraz daleko dokoła. Wreszcie spostrzegli małą, suchszą wypukłość i skierowali się ku niej, aby obejrzeć okolicę.
Już zdała powitały ich kwileniem polatujące nad wzgórkiem czajki, a skoro bliżej podeszli, cała ich gromada śmiało rzuriła się na wędrowców. Ujrzeli dziwny widok — całe ptasie miasto. Gęsto stały tam gniazda, uwite z traw i gałązek, na nich siedziały legiony ptaków, bynajmniej niestrwożonych przybyciem myśliwców; wszystkie miały dzióbki zwrócone w jedną stronę, gdzie między dzielnicami gniazd ciągkięły się suche, dobrze wj deptane uliczki. Po uliczkach spacerowały, podrygując, oddzielne straże... Myśliwcy zatrzymali się, gdyż żal im było psuć i deptać gniazd i jaj — zresztą nie mieli czasu do namysłu, gdyż wciąż gęstniejące chmary czajek zażarcie nacierały na nich. Wzlatały i szybko spadały im na ełowy, grożąc dziobami i krzywymi pazurami ich twarzom i oczom. Odpędzane kolbami, zataczały łuki w powietrzu i wznosiły się w górę, aby spaść ponownie na wrogów. Kilkakroć ich szpony dotknęły czapki i ramion Jana. Ich przejmujące krzyki, łopot skrzydeł, drażniły myśliwców, przeszkadzały im oglądać okolicę. Aby ich odpędzić, dali do nich ognia. Stało się jeszcze gorzej. Z nieopisanym szumem, wrzawą i łoskotem poderwał się z ziemi obłok pierzastych i zawichrzył koło napastników. Co znaczyło kilka zabitych sztuk wśród tych tysięcy?!... Schyleni nizko, uciekali myśliwcy, a ptaki tłukły ich dziobami i skrzydłami po plecach... Wreszcie zmalała wrzawa i osłabł cień ptasiego roju nad ich głowami... Spostrzegli, że ściga ich nieznaczne już grono bardziej zajadłych przeciwników, a reszta wróciła na gniazda lub krążyła niespokojnie nad wzgórkiem...
To ci okazya — śmiał się Jan. — Poczekajcie, przyjdziemy my tu do was z powrotem! Postawimy wam do dziobania Mussia, a sami nabierzemy jaj na jaki miesiąc!... Wiesz co, Krasuski, chyba zdejmiemy obuwie i pójdziemy wprost przez wodę, bo tak to nieprędko dojdziemy na miejsce... Patrz, już noc i jakoś się nad morzem tumani!...
Idąc wprost w pół godziny jilż byli koło dymu. Opuszczone ognisko dopalało się, a Mussia — nigdzie ni śladu! Zbadali uważnie cały teren, znaleźli obgryzione kości kacze, ale czy to był Mussia, czy miejscowi myśliwcy, osądzić nie mogli. Wydało im się tylko, że tu dużo było ludzi. Wreszcie Jan krzyknął z radości, gdyż dostrzegł porzucony na uboczu kawałek papieru.
Był to zmięty kawałek zwykłego papieru, jaki mógł dostać się tu i do krajowców z europejskimi towarami. Miał wprawdzie wyrwaną pośrodku tajemniczą dziurkę i jakieś znaczki paznokciem, ale wygnańcy nic z nich nie byli w stanie wywnioskować. Zniechęceni spoglądali na ciemną, zamgloną tundrę, gdzie ślady nikły niepostrzeżenie
— Niema co: wracajmy! — rzekł wreszcie Jan. — Spieszyć się trzeba, bo mgła idzie!
Zimny wiatr dął z morza coraz gwałtowniej. Dostrzegli, jak z lodów spłynął nagle długi jak widnokrąg wał białego tumanu i toczył się ku nim po rozkołysanych falach. Malinowe słońce kryło się w mgłach do połowy.
— Spieszmy się, śpieszmy! — naglił Jan, — bo zaraz tu będzie!
Biegli na przełaj, przesadzając mniejsze strumienie lub brnąc często po pachę w większych wodozbiorach. Wiatr zamienił się w burzę. Mgła płynęła z szybkością powodzi. Już pierwsze jej kulki, strzępy, obłoczki 4 i kręte czochrate języki obiły się o stopy myśliwców, minęły ich i pognały dalej w głąb ltjdu. Wkrótce i mieli mgły po kolana. Jan wyrwał trochę sierści z futrzanego podszycia swej kurtki i założył lufy i brandki swej fuzyi. Krasuski naśladował go. Brnęli już we mgle po pas. Kryła ona przed nimi nierówności ziemi i utrudniała pochód. Co chwila wpadali w kałuże zdradzieckich wód. Niezadługo mieli mgły po szyję, wreszcie zamknęła się nad ich głowami i biała ciemność otoczyła ich. Wiatr szalał, kotłował, przewalał tumanem, jak wodą. Szarpani przezeń, smagani zimną mgłą, jak śnieżną zamiecią, przeziębli do kości, brnęli wygnańcy na oślep, aż usłyszeli ryk fal i czarne jak atrament bałwany chlusnęły im pod nogi. Cofnęli się w obawie, że ich porwą, zliżą z ziemi te potworne, opienione języki.
— Co robić? Jakże odszukamy czółenko? — pytał Krasuski, dzwoniąc zębami.
— Co nam po czółenku! Chyba zobaczyć, czy go woda nie zabrała! — odrzekł niechętnie Jan.
Znów wiatr uderzył na nich tak znienacka i mocno, że zachwiali się na nogach. Brzeg drżał pod uderzeniami bałwanów... Ale i świst wichury i łoskot hasającej w pobliżu wody i jęki chłostanej przez nie ziemi nikły w ciągle wzrastającym huku grającego w oddali morza.
— Chodźmy, Janie, chodźmy, bo czółenko nam napewno zabierze! — szarpnął Krasuski za rękaw zadumanego Jana.
— Dokąd pójdziemy... bez oczów! — rzekł ten gburowato. — Czy wiesz, w którą iść stronę, gdzie ono leży... Poczekaj... Trzeba pomyśleć... trzeba skalkulować... Kładź się, bo zmarzniesz do cna!... Podumam i odsapnę... Psia pogoda!
Położyli się jeden obok drugiego w maluchnej wpadlinie i przytulili do siebie, aby ogrzać wzajem. Jan głowę oparł na ręku i pilnie przysłuchiwał się jękowi ziemi, zważał na lecącą po nad nimi mgłę, na wiatr, który zwolna, ale nieustannie zmieniał kierunek.
— Słuchaj, Krasuski, on i wczoraj był kołowaty! Bodaj skisł!
— Kto? Wiatr?!...
— A no tak! To on teraz z innej strony dmie,, niż kiedyśmy szli od rzeki... W takim razie nam wzdłuż wody należy iść w stronę przeciwną... Chodźmy już, położymy się do łódeczki, zawsze tam będzie ciepłej...
Znów wicher zaczął ich tłuć, mgła bić im w twarz i ślepić oczy. .Szli, nizko pochyliwszy głowy, z wyciągniętemi przed siebie, jak przy pływaniu, rękami. Krasuski szczękał zębami, jak w febrze. Nieraz musieli uchodzić z płaskiego brzegu, gdyż czuby fal chwytały ich za nogi i groziły wywróceniem. Mgła kotłowała się koło nich, dziwna, gęsta, ale już jakaś inna niż w początkach, przepojona światłem i pozłocista. Smugi jej i kłęby, jak wodna kurzawa wodospadu, leciały, wirując się i zapalając się chwilami barwami tęczy. Znaleźli łódź, odciągnęli ją od brzegu, postawili ją bokiem do wiatru i położyli się do niej. Zawierucha gwizdała w krawędzie czółenka i przewalała przez nie powódź mlecznych oparów, siejących im na twarze deszcz zimny, a drobny jak rosa. Chwilami w płynących nad myśliwcami mglistych wirach i kaskadach podmuchy wiatru przebijały okna. Wtedy widzieli wysoko nad sobą na krótką chwilę rozsło-necznione błękity nieba.
— Co to jest? Patrz!? — krzyknął nagle Kra-suski, wskazując na mgłę. Z opalowych jej zwojów wyglądały na nich jakieś tęczowo malowane, potworne, wielkie, kudłate postacie...
Obaj zbiegowie aż usiedli ze zdziwienia, nie spuszczając oczów z płachty trzepanych przez uragan widziadeł. Na splątanem ich płótnie, niby widma czarodziejskiej latarni, rysowały się blade figury całego tłumu ludzi. Nim zdołali je rozpatrzeć, już znikły, zdmuchnięte wichurą.
— Idźmy, idźmy!... Co to jest? To mię przeraża — szeptał Krasuski.
— Pociągniemy łódeczkę brzegiem... Nasi są w tamtej stronie kanału. Skoro się choć trochę uciszy, przepłyniemy na drugą stronę — radził Jan.
Spróbowali dźwignąć z ziemi czółenko, ale wicher zwiał im je z ramion, jak piórko. Z przerażeniem widzieli, jak stateczek wzleciał z początku ku górze, a potem spadł opodal i toczył się, chowając we mgłach. Z trudnością go dopędzili i wytknąwszy pod ciosy wichru głowy, okryte futrzanemi czapkami,, brnęli pochyleni, wlokąc za sobą czółenko.
Mieli ciężką podróż po ziemi mokrej, obślizłej^ wśród mgły, płynącej wokoło z szybkością wody. Ten brak wszelkiego widoku, mylący ich kroki i wysiłki, ten nieustanny ruch, ogłuszający huk, zmienne uderzenia zmiennej wichury, nużyły ich strasznie; mieli ochotę usiąść, paść na ziemię, wtulić twarz w jaką szczelinę, gdzie schroniła się choć drobna cząstka czystego, nieruchomego powietrza.
Obrzydliwe burzyny zimnej pary morskiej dusiły ich, jak kłęby wilgotnej waty, którą musieli połykać bez końca.
— Po dyabła tłuć się bez korzyści! Toć nic nie-widać! — wołał Jan, powalony burzą na ziemię. Wyczerpany Krasuski przysiadł obok niego.
— Niedługo ustanie! — pocieszał go Jan. — Wiatr już okręcił się i wolnieje.
Czekali cierpliwie, układłszy się na dno łodzi. Jan zdrzemnął się. Wtem Krasuski trącił go łokciem. Znów na obłokach mgły zamajaczyły nad nimi olbrzymie postacie. Nic do siebie nie rzekli zbiegowie,, drżący od wzruszenia i chłodu, lecz pociągnęli za sobą łódeczkę ku wzburzonej wodzie.
— Uważaj tylko, tnij wprost na bałwany! Nie bój się nic! — uczył Krasuskiego Jan. — Najgorzej będzie z wsiadaniem. Ten pierwszy bałwan to najgorszy!
Spuścili czółenko na wodę w małej zatoczce, ukrytej od wichury za brzegu załomem. Ale choć tu bałwany nie zawijały się i nie wypadały na ziemię,, kołysanie było tak silne, iż czółenko dwakroć napeł niło wodą. Za trzecim razem wsiedli nareszcie i wraz uderzyli wiosłami. Rzut wody wyniósł ich z zatoczki, lecz w tejże chwili ogromny bałwan podchwycił i rzucił z powrotem na ziemię. Zachowali tyle przytomności, że przewrócili się natychmiast na bok i wpili rękami w krawędź czółenka w strachu, że woda je porwie.
Nie ośmielili się próby powtórzyć, ale i na miejscu usiedzieć nie mogli. Więc wlekli się dalej wzdłuż brzegów, aż dotarli na piaszczysty cypel. Zaszli za daleko na północ. Otwarte morze mieli przed sobą. Odgadli to po ostrym, potężnym powiewie, po górach wodnych, wznoszących się wysoko wśród mgieł i opadających z miarowym łoskotem, po większej wreszcie światłości tumanu.
W porównaniu z tem, co się tu działo, ryk bałwanów w cieśninie wydał się im marnem ujadaniem psów.
Wrócili zawstydzeni i ośmieleni zarazem. Odszukali cichszą zatoczkę i znów czółenko spuścili na wodę. Burza już cichła i tym razem udało się im. Zgodnem uderzeniem wioseł wdarli się na szczyt pierwszej fali i, obryzgani jej warem, przewalili przez wodny pagórek. Szybko zśliznęli się na dół i, nim mogli pojąć, co się z nimi dzieje, już nowy bałwan ryczał po nad nimi. Ale i ten szczęśliwie przebyli, czerpnąwszy z lekka wody. W ten sposób wkrótce siedzieli po pas w wodzie, ale i brzeg przeciwny był blizko i spokojniej było pod nim od fal.
Gdy przemokli wypełzli na ziemię i czółenko wyciągnęli za sobą, wiatr znacznie już przycichł i mgła zrzedniała na tyle, że poznali z łatwością blizkość obozu. Dostrzegli kołyszący się w zatoce maszt „Królewny“, rozeznali ciemne postacie towarzyszy, śpiących kupkami na ziemi. Ale jednocześnie ujrzeli oni coś, co śmiertelnym przejęło ich chłodem. Rzucili się do swoich, wołając:
— Wstawajcie!... Wstawajcie!...
— Co się stało? — pytali ci, siadając i odrzucając precz kołdry.
Wskazali im rękami w stronę, skąd miaia przyjść swoboda.
Tam wśród mgieł skradało się ku nim ostrożnie wielkie półkole ludzi z karabinami w ręku, oraz cały tłum nieznanych im istot, o twarzach miedzianych, oczach skośnych, tłum dzikich barbarzyńców, zaszytych w kosmate futra, najeżony dzidami, ze strzałami w pogotowiu na napiętych łukach...
Poza tym tłumem huczało morze, czarne, zbał-wanione, i z pod unoszących się ku górze, wyzłoconych słońcem tumanów wyzierały blade, tęczowe widma lodów, płynących ze stukotem ku ziemi...