Dyskusja indeksu:PL Walter Scott - Waverley.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

BIBLJOTEKA NARODOWA
Wydawnictwo Biblioteki Narodowej pragnie zaspokoić pilną potrzebę kulturalną i przynieść zarówno dla każdego inteligentnego Polaka jak dla kształcącej się młodzieży
WZOROWE WYDANIA NAJCELNIEJSZYCH UTWORÓW LITERATURY POLSKIEJ I OBCEJ w opracowaniu podającem wyniki najnowszej o nich wiedzy.
Każdy tomik Bibljoteki Narodowej stanowi dla siebie całość i zawiera bądźto jedno z arcydzieł literatury, bądź też wybór twórczości poszczególnych pisarzy. »
Każdy tomik poprzedzony jest rozprawą wstępną, omawiającą na szerokiem tle porównawczem, w sposób naukowy ale jasny i przystępny, utwór danego pisarza. Śladem najlepszych wydawnictw angielskich i francuskich wprowadziła Bibljoteka Narodowa gruntowne objaśnienia tekstu, stanowiące ciągły komentarz, dzięki któremu każdy czytelnik może należycie zrozumieć tekst utworu.
Bibljoteka Narodowa zamierza w wydawnictwach swych, na daleką metę obliczonych, przynieść ogółowi miłośników literatury i myśli ojczystej wszystkie celniejsze utwory poezji i prozy polskiej od wieku XVI aż po dobę spółczesną, uwzględniając nietylko poetów i belle-trystów ale także mówców, historyków i filozofów. Utwory, pisane w języku łacińskim, ogłaszane będą w poprawnych przekładach polskich.
Z literatury światowej zamierza Bibljoteka Narodowa wydać wszystkie te arcydzieła, których znajomość niezbędną jest dla zrozumienia dziejów piękna i myśli ogólno ludzkiej. »
Do współpracownictwa zaprosiła redakcja Bibljoteki Narodowej najwybitniejszych badaczy naszej i obcej twórczości literackiej i kulturalnej, powierzając wydanie poszczególnych utworów najlepszym każdego znawcom.
Kładąc nacisk na staranność opracowań wstępnych i objaśnień utworów, Bibljoteka Narodowa równocześnie poczytuje sobie za obowiązek podawać najdoskonalsze teksty samych utworów, opierając się na autografach, pierwodrukach i wydaniach krytycznych.
WALTER SCOTT
WAVE R L EY
PRZEKŁAD
TERESY ŚWIDERSKIEJ
WSTĘPEM ZAOPATRZYŁ 1 OPRACOWAŁ
ANDRZEJ TRETIAK
PROF. UNIW. WARSZAWSKIEGO
KRAKÓW NAKŁADEM KRAKOWSKIEJ SPÓŁKI WYDAWNICZEJ
PRZYGOTOWANIE POWIEŚCI HISTORYCZNEJ JAKO GATUNKU LITERACKIEGO
Wauerley ukazał się w lecie 1814 r. Na karcie tytułowej nie widniało nazwisko jego autora, Waltera Scotta, znanego już szeroko poety, przez krytykę stawianego wtedy nawet na czele współczesnych poetów angielskich. Pomimo jednak bezimienności powieść ta, bez jakichkolwiek postronnych, zewnętrznych reklam, podbiła wstępnym atakiem odrazu Szkocję, Anglję, Europę całą i młody świat Stanów Zjednoczonych Ameryki. Owo radosne przyjęcie W auerleya wywołało dalszą pracę Scotta w stworzonym przezeń gatunku literackim: powieści historycznej. Wauerley stał się kamieniem* węgielnym gmachu, na który złożyło się trzydzieści przeszło romansów historycznych samego Scotta, ochrzczonych potem, raz na zawsze, zbiorową nazwą: The Wauerley Nouels. Te zaś w dalszym łańcuchu literackich wydarzeń stały się wzorem dla romansu historycznego poszczególnych narodów, który odgrywa lak ważną rolę w literackiem i narodo-wem życiu XIX wieku. Tryumfalne przyjęcie Wauerley a, oraz natychmiastowe zastosowanie nowej zdobyczy w zakresie techniki literackiej przez inne narody, świadczy, że dzieło to było upragnione i że chwila, w której się ukazało, dojrzała do zapewnienia mu pełnego sukcesu.
A) PRÓBY POWIEŚCI HISTORYCZNEJ PRZED SCOTTEM 1. Zapowiedź: Defoe. Na przygotowanie publiczności do tak gorącego przyjęcia powieści historycznej złożyło się kilka czynników. Przedewszystkiem trzeba tu zwrócić uwagę na pracę poprzednich pokoleń na tem polu. O rzeczy bowiem tak wykończonej, że można w niej zmienić tylko szczegóły, nie naruszające typu (genus), a jedynie stwarzające nową odmianę (uarietas), można zgóry twierdzić, że jest ona ostatnim, doskonałym eksperymentem w szeregu nieudanych prób poprzednich. Terminu «powrieść historyczna» można rzeczywiście użyć, choć z rozmaitemi zastrzeżeniami, wobec innych, wcześniejszych dzieł. Nie mamy tu na myśli ani Cyropedji Ksenofonta z IV wieku przed* Chr., ani też podobnych do niej djrdaktyczną tendencją francuskich romansów z XVII w., bliższych Scottowi znacznie wiekiem, takich Cyrusów Wielkich czy Klelij. W tych ostatnich bowiem nazwiska historyczne służą tylko do stworzenia alegorji, mającej ilustrować wypadki i stosunki dworskie współczesne i wyrazić morał etyczny i polityczny.
Nie można jednak odmówić słuszności najnowsze-temu biografowi Daniela Defoe’go, P. Dottinowi, kiedy Pamiętniki Kawalera, utwór autora Robinsona Kruzoe z 1720 r., nazywa «pierwszą powieścią historyczną». Opowiada tu swoje przygody z pierwszych lat wojny trzydziestoletniej (do bitwy pod Liitzen 1631) i później w Anglji, w czasie wojny domowej, jakiś bezimienny «kawaler», t. j. stronnik Karola I w walce z Cromwellem, w formie pamiętnika, spisanego w starości. Istnienie pamiętnika rzeczywistego, który był podkładem dla utworu Defoego, wydaje się być rzeczą zupełnie pewną — byłoby to zatem pierwsze w literaturze świata świadome zużycie ma-terjału historycznego do powieściowej fikcji. Cel napisania lej «powieści» nie jest jasny. Niema w niej zupełnie moralizatorskiego podkładu, jaki — mimo wszystko — cechuje Robinsona Kruzoe i poniekąd inne powieści De 1’oe’go. Trzeba zatem przypuścić, że Defoe chciał, prawdopodobnie nieświadomie, zachować portret wymierającego typu «kawałera» i w ten sposób spełniał jedno z zadań powieści historycznej: utrwalenie ginącej przeszłości. Druga jego powieść, o podobnej technice, A Journal oj the Plague Year, opowiadająca o przejściach rodziny kupieckiej w czasie sławnej zarazy w Londynie 1665 roku, ma już określony charakter «literatury na czasie», będącej zarówno propagandą higjeniczną wobec groźby powtórzenia się zarazy w 1722 r., jak i wyzyskaniem zainteresowania publiczności dla spekulacji księgarskiej. Niemniej sam sposób ujęcia rzeczy jest i tu «historyczny». 2. Renesans ballady. Powieść angielska jednak nie poszła torem, jaki wskazywały te próby Defoe’go. Przeważyła właśnie moralizatorska cecha jego powieści. Wobec upadku religji w Anglji społeczeństwo wyłoniło z siebie niejako nowy organ sumienia: powieść społeczną, dydaktyczną, działającfą albo pozytywnie, przez stawianie ideałów i odstraszających przykładów (Richardson), albo negatywnie, przez satyrę na slosunki obyczajowe (Fielding). Koła, do których zwracała się obecnie powieść, były odmienne od tych, dla których pracowała literatura (a zwłaszcza teatr) wieku XVII. Nie sfery dworskie i arystokratyczne, ale szerokie warstwy mieszczaństwa i średniej szlachty miała ona bawić, a raczej: bawiąc — uczyć. Te bowiem warstwy dochodziły wtedy do znaczenia w życiu społecznem. Wraz z ich pójściem buchnął żywiej płomień narodowego uczucia.
Anglja poczuła się narodem jeszcze w chwili zrywania z Rzymem i w czasie rywalizacji z Hiszpan ją w wieku XVI, ale w walkach religijnych wieku następnego idea narodowa przygasła i dopiero wzrost potęgi francuskiej za Ludwika XIV i XV rozbudził ją na nowo. W literaturze objawia się to odrodzenie nawrotem do wspomnienia czasów elżbielańskich, jako okresu wielkiej potęgi narodowej, oraz do ballady rycerskiej. Ballada bowiem zawierała w sobie ideał: bezinteresownego boha terstwa, przedsiębiorczości rycerskiej, wiary w dobrą sprawę, a wszystko lo było związane z honorem narodowym; zawierała lakże charakterystyczną moralność, opartą o średniowieczną mistykę wiary, której brakło w życiu ówczesnem. W stosunku do przyszłej powieści historycznej torowała ona drogę dla «przygody», dla tego elementu w literaturze (i w życiu), który Anglicy nazywają romance, będącego istotnym, koniecznym składnikiem «historycznego romansu».
Wydan}^ w r. 1765 zbiór ballad Reliąues of Ancient English Poeirij, choć zniekształcony przeróbkami i dodatkami wydawcy, biskupa Tomasza Percy’ego, wywołał falę naśladownictw. Wśród nich świeci blaskiem meteoru gigantyczny fragment twórczości 17-lelniego poety, Tomasza Chattertona, który usiłował stworzyć, w szeregu rzekomo znalezionych prz«z siebie średniowiecznych urywków poematów7, wielkie epos kultury wieków średnich, skupiając je około pary przyjaciół z XIV w.: kupca z Bristolu i mecenasa szluki Ganninga i zakonnika-poety, Tomasza Rowleya. 3. «PowieśĆ|grozy». Ale ta próba, za wielka na siły Chattertona, zawiodła, i powieść historyczną, której dis-iecla membra Chatterton stworzył, zastąpiła narazie «po-wieść grozy» (the nouel of terror). Ten gatunek literacki jest związany z powieścią historyczną przez tło swojej akcji, przenoszone zawsze w czasy odległe. Umożliwia to czytelnikom wiarę w nadzwyczajność przygód bohaterów, która byłaby zwyczajnym szychem w świetle stosunków współczesnych, ale migotała blaskiem prawdy w mroku gotyckich zamków, głębokich naw świątyń średniowiecznych, krużganków klasztornych i podziemnych sklepień, gdzie przedewszystkiem włada tajemnicza przemoc Inkwizycji. Gatunek ten powstał przypadkowo. Stworzył go bezwiednie stając się wyrazem potrzeby społeczeństwa, które się domagało przynajmniej szarpania nerwów, jeżeli nie przewodnictwa ku prawdziwej mistyce życia poza-zmysłowego, wykwintny człowiek salonu, Horacy Wal pole, syn wielkiego ministra, Roberta, pisząc dla zabawy dziwaczną opowieść o Zamku Otranto (1764), w którym dzieją się niewytłumaczalne rzeczy. Do perfekcji doprowadziła «powieść grozy» Anna Radchffe między r. 1789 a 1795, w czterech najlepszych z pośród swoich romansów; u niej jednak wszystkie zjawiska znajdują w końcu opowieści naturalne wytłumaczenie. Bezpośredni jej uczeń, Mateusz Grzegorz Lewis, autor sławnego Mnicha, zastosował układ dekoracji i sposób rysowania krajobrazu ściśle według wzorów mistrzyni, ale odrzucił rys wytłuma-czalności zjawisk i pod wpływem niemieckiej odmiany tegoż gatunku literackiego wprowadził zakrojone na szerszą skalę działanie sił nadprzyrodzonych, przedewszysl-kiem szatana. Do jego zbioru poetyckiego Tales of Won-der (1803) przesłał Scott kilka swoich ballad. «Powieść grozy» przygotowała późniejszych czytelników Scotta na przyjęcie działalności duchów i zjawisk nadprzyrodzonych w jego utworach, przygotowała ich także do wiary bez zastrzeżeń w wytrzymałość bohaterów romansu historycznego na przejścia moralne i fizyczne. Pod wpływem przyzwyczajenia wydawało im się rzeczą zupełnie naturalną, że przodkowie ich byli wytrzymalsi od nich samych. 4. Powieść dydaktyczno-historyczna. W «powieści grozy» niema naturalnie wcale «historji», ani w postaci rzeczywistych faktów, ani też w wierności obrazu kultury. Tak samo prawie nic lub bardzo niewielką ilość tego elementu znajdujemy w innej — jeszcze odmianie powieści, a mianowicie tej, która chciała faktów historycznych używać za podstawę do moralizowania. Do grupy tej należy np. romans, przypisywany co do autorstwa Tomaszowi Lelandowi, znakomitemu archiwiście, p. I. Long-sword, Earl of Salisburij (1762), czerpiący szczegóły średniowieczne przeważnie z historycznych dramatów Szekspira, lub romans Klary Reeve Old English Baron (1777), noszący w pierwszem wydaniu tytuł The Champion of Yirtue («Bojownik cnoty»), lub wreszcie najlepszy z ro maiisów i opowieści dwóch sióslr, Henrietty i Zofji Lee: The Recess («Schronienie», 1783), którego Ireść stanowią przygody córek Marji Stuart i księcia Norfolk! «Gotyc kość», to znaczy tło średniowieczne, jest lak dalece bliskie wtedy czytającej publiczności, że używa się go nawet dla utworów z «tendencją», jak np. w dramacie The Borderers Williama Wordswortha (1795) i w powieści sławnego radykała Williama Godwina The Trauels of St. Leon (1797). 5. Powieść — szkic obyczajowy. Do skompletowania składników przyszłej powieści historycznej potrzeba było jeszcze dwóch rzeczy: musiał się obudzić zmysł historyczny i zmysł etniczny; trzeba było zrozumieć różnicę między współczesną kulturą formalną a kulturą historyczną; trzeba się było nauczyć wydobywania cech narodowych w treści każdej odrębnej kultury narodowej. Zmysł historyczny istniał już w kołach naukowych; hi-storjografja szkocka, która rozporządzała wielkiemi kronikami średniowiecznemi w języku łacińskim i w narodowym dialekcie, obecnie, od połowy wieku XVIII, rozwijała się nadzwyczaj bujnie. Na progu jej stoją dwa wielkie dzieła z zakresu historji XVI i XVII w.: Dawida Hume’a, filozofa, i Williama Robertsona. Już w nich są poważne zadatki na przyszły obraz historyczny minionej kultury. W powieści zrozumienie tego problemu pojawiło się po raz pierwszy w dziełku uczonego antykwarjusza, Józefa Strutta, p. t. Quenlioo-Hall, które wydał właśnie sam Scott, zaopatrzywszy fragment, pozostały po zmarłym autorze, we własne zakończenie (1808). Celem Strutta było «uczynić z tego dziełka sposobność dostarczenia niepostrzeżenie użytecznego wykształcenia tym z pośród czytelników, którzy nie lubią studjów antykwarycznych dla ich suchości, i przedstawienia im miłego i żywego obrazu obyczajów i zabaw ojców naszych, w formie mogącej zająć ich uwagę». Mielibyśmy tu zatem część programu pracy powieściopisarza historycznego: «dokładne przedstawienie przeszłości® (Wilbur Cross). W kształtowaniu się Wauerleya, liczącego już wtedy kilka rozdziałów, utwór Strutta odegrał poważną rolę.
Waverley bowiem już się był począł wcześniej w myślach Scotta, a stało się to pod wpływem lektury Zamku Rackrent Marji Edgeworth (1800). Jest to niedługa historja ostatnich dwóch pokoleń rodziny szlacheckiej anglo-irlandzkiej, o typie, którego powolny zanik oglądała Mar ja Edgeworth za swoich lat młodzieńczych. Ujęcie zamierającego typu, z którym usuwały się bezpowrotnie z powierzchni kulturalnego życia zwyczaje i obyczaje, przesądy i wierzenia, stanowi niezaprzeczenie największą zasługę tej powieściopisarki, której inne rzeczy, choć dobre, nie osiągnęły już poziomu Zamku Rackrent; trzeba dodać, że M. Edgeworth wykazała także wysoką miarę artyzmu, ujmując swój obraz w prawdziwie kon-genjalną ramę opowiadania starego sługi, oddanego owym czterem ostatnim panom zamku Rackrent. Był to już ostatni element, potrzebny do stworzenia całości powieści historycznej: pierwiastek etniczny, zrozumienie odrębności cech kultury narodowej. Zrozumienie to jednak mogło zakiełkować i rozwinąć się jedynie na podłożu uczucia narodowego. Miłość ojczyzny zwracała się do przeszłości nie jako do przedmiotu badania lub krytyki, ale jako do zbiorów paliwa, którem miała podsycać swój ogień. Miłość ojczyzny była oddechem, który miał tchnąć życie w umarłą przeszłość. Miłość ojczyzny była uczuciem, które musi łączyć twórcę z przedmiotem, mate-rjałem swego dzieła, aby dzieło nosiło piętno wieczności. Castle Rackrent był niedoskonałym jeszcze wyrazem tego uczucia, ale wywołał oddźwięk w duszy Scotta. Od tej chwili zaczęła się ona nastrajać do swej wielkiej pracy — gloryfikacji Szkocji, uwielbienia ojczyzny.
B) ROZWÓJ UCZUCIA NARODOWEGO 1. Patrjotyzm angielski w okresie Rewolucji francuskiej. Gloryfikacja przeszłości narodowej jesl wynikiem świadomego patrjotyzmu. Jesl ona środkiem do rozbudzenia uczucia patrjolyzmu wt czytelnikach, do nauczenia ich, co mają robić, by «jedną chwilę tak górnie przeżyli, jak ich przodkowie niegdyś całe życie», do zachęcenia ich do brania udziału w łańcuchu narodowych chlubnych wydarzeń, wielkich czynów przeszłości. Praktycznym celem tego działania jest dobro i wielkość narodu w chwili współczesnej. W XVIII w. pojęcie narodu, równocześnie z rozbudzaniem się uczucia narodowego, (czylo jako jego skulck, czy jako jego przyczyna), zaczyna się przeciwstawiać pojęciu państwa. Po uznaniu «praw człowieka* przychodzi zaraz kolej na uznanie «praw7 narodów», o których tak wymownie mówił w Anglji Sir James Mackintosh w 1798 r. Nie bez podstawy pojawia się wtedy wyraz, ukuty przez filozofa J. Benthama: «międzynarodowy» (International); znaczy to, że pojęcie narodu już się skrystalizowało zupełnie. Mackintosh jest typowym przykładem procesów7, jakie Rewolucja francuska wywoływała wT duszy każdego poważnie myślącego Europejczyka. Jako młodzieniec, z całą namiętnością wT swroich Yindiciae Gallicae broni on haseł Rewolucji przeciw zarzutom Edmunda Burke’a, ale już w kilka lat potem, zaniepokojony możliwością utraty panowania nad morzem na rzecz młodej republiki francuskiej, przenosi punkt ciężkości ideału ze społeczeństwa na naród (w wykładach o prawie międzynarodowem 1798). W Preludjum, autobiograficznym utworze największego poety tego okresu, Wordswortha, widzimy to samo: gorący zwolennik ideałów Rewolucji, aż do nienawidzenia własnego rządu za walkę z Francją, godzący się nawet poniekąd z przebiegiem Rewolucji, przemienia się, pod wpływem obaw o niezależność i swobodny rozwój narodowy, w7 patrjotę, i nie zrywając zupełnie z młodzień-czemi ideałami, przeciwstawia się dążeniom Francji jako państwa («Wiersze poświęcone Wolności i Niepodległości», pisane od 1802, wydane zbiorowo wt 1815 r.). Źródło patrjotyzmu było inne u tych dwóch postaci, które można przyjąć jako typowe. Mackintosh był politykiem i pragnął odwrócić uwagę społeczeństwa od haseł Rewolucji przez skierowanie jej ku interesowi państwowo-narodo-wemu, który w dużej mierze był interesem warstw posiadających. Wordsworth, społecznik-poeta, chciał wyminąć rzucone przez Rewolucję, niemożliwe do rozwiązania pytanie sprawiedliwości społecznej, przez podstawienie bliższego ideału organicznej pracy narodowej, przynoszącej w swoim wyniku rozszerzenie dobrobytu na coraz szersze warstwy obywateli. 2. Rozwój patrjotyzmu szkockiego. Rok 1745. Na przygotowany zatem wt Anglji i na kontynencie grunt padło ziarno powieści historycznej Scotta, w7 której idea narodowa stanowi jeden z głównych fermentów. Idea zaś ta znajdowała się w romansie Scotta w stanie bezwzględnie czystym. Palrjolyzm Scotta, to tylko i wyłącznie instynkt samozachowawczy narodu, bez przymieszki politycznej czy społecznej. Scott był członkiem narodu, który po sześciu wiekach obrony niepodległości utracił ją na rzecz swego sąsiada przez zbieg okoliczności, które miały Szkocję uczynić wielką, a w rezultacie sprowadziły ją jedynie do znaczenia podrzędnej części Zjednoczonego Królestwa W. Brytanji. Niebezpieczeństwo wynarodowienia się wobec kulturalniejszego i bogatszego obecnie sąsiada powiększał fakt, że bardziej cywilizowana część ludności Szkocji była odłamem angielskim. Szkocja dzieliła się etnicznie na dwie grupy, częściowo już zmieszane: północną jej część, po zatoki Forth i Clyde, zamieszkiwały zorganizowane w klany plemiona górskie, potomkowie gaelickich przybyszów z Irlandji z domieszką pierwotnych
Piktów, mówiące po gaelicku, — południową część, żyzne Lowlands (Niziny, Podhale), z miastami handlowemi Glasgowem i Edynburgiem, kolonizowali od najdawniejszych czasów swego pobytu w Brytan ji Anglosasi. Mimo że zachowali swój język, dzisiaj najstarszy dialekt angielski, uznawszy raz zwierzchnią władzę królów szkockich, stali się lojalnymi Szkotami w znaczeniu narodo-wem, nie etnicznem. Ich pobyt w pasie granicznym sprawił — a sprzyjało temu uwolnienie królów szkockich od przysięgi lennej przez Kanuta Wielkiego, duńskiego władcy Anglji, — że normandzcy królowie Anglji i ich następcy nie podbili Szkocji tak, jak podbili Walję i Ir-landję, i nie zniszczyli w tym stopniu ich języka i kultury, jak to uczynili w tamtych częściach wysp brytyjskich.
Niebezpieczeństwo wynarodowienia przyszło drogą pokojową. W 1603 r., po śmierci Elżbiety, Jakób VI, król szkocki, syn Marji Stuart i Darnleya, został powołany przez legitymistycznych Anglików na tron angielski, jakc najbliższy krewny Tudorów przez sw7oją prababkę, Małgorzatę, siostrę Henryka VIII. Przez cały wiek dwa państwa były związane przez panującą dynastję Stuartów. Literatura narodowa warstw arystokratycznych i szlacheckich przyjęła język angielski, język dworu królów z dynastji szkockiej, przyjęła leż wzory angielskie. Literaturę narodową warstw mieszczańskich przytłumił chwilowo purytanizm, t. j. kalwinizm w swojej najostrzejszej formie, którego wyznawcami byli mieszkańcy Nizin szkockich. Osłabło też poczucie lojalności dla króla, który już więcej był królem angielskim niż szkockim. W 1643 r. purytanie-kowenantyści stanęli po stronie parlamentu przeciw Karolowi I, choć względy lojalności dość często wprowadzały rozstrój w ich obozie. Kiedy parlament angielski zdetronizował Jakóba II, w 1688 r., ogół Szkocji przyjął to obojętnie. Jakóba nie lubiano za przejście na katolicyzm i prowadzenie polityki uległości wo bec Francji; przytem tron przypadł jego córce Marji, żonie Williama III, ks. Orańskiego, ciotecznego jej brata.
Jeżeli jednak w 1688 r. lojalność szkocka nie była narażona na pokusy, to inaczej przedstawiała się sprawa, gdy w czasie panowania królowej Anny, drugiej córki wygnanego Jakóba (1702 — 1714), wypadło ustalić sukcesję tronu. Parlament angielski, odrzucając prawa potomków męskich Jakóba II, wyznaczył linję hanowerską, spokrewnioną ze Stuartami (przez córkę Jakóba I), ale uchwała ta nie obowiązywała odrębnego wtedy parlamentu szkockiego, który nie miał ochoty okazać się nielojalnym wobec starej lin ji swoich królów. Partja Jako-bitów, zwolenników Jakóba III, «starego Pretendenta®, syna Jakóba II, wzrastała w znaczenie dzięki niewygo dom, jakie z natury rzeczy musiał przynosić z sobą nie zupełnie uregulowany związek dwóch państw. Rząd angielski dążył do równoczesnego załatwienia obu tych spraw: uregulowania stosunku wzajemnego i ustalenia sukcesji, przez zawarcie ściślejszej unji, która doszła do skutku w 1707 r. po długich targach na tle ekonomicz-nem, z czego Szkoci wyszli jako zwycięzcy. W zakresie politycznym Szkocja traciła swoją odrębność ustawodawczą przez zlanie obu parlamentów szkockiego i angielskiego w jeden, przyczem proporcjonalność reprezentacji wykluczała zgóry wszelką opozycję, traciła również swoją odrębność administracyjną; zachowywała w pełni wolność kościoła narodowego szkockiego i odrębność sądownictwa. W czasie targów o Unję, która dla Anglików oznaczała przedewszystkiem odsunięcie Stuartów raz na zawsze od tronu, zaszło jednak coś, co mogło zniszczyć angielską politykę w tym względzie; oto dwa niechętne sobie obozy szkockie: katolicy i wierni Stuartom panowie z gór zbliżyli się do purytańskiego i nastrojonego wrogo wobec Stuartów mieszczaństwa i chłopstwa z Ni zin — i w tem zbliżeniu rozpaliło się na nowo poczucie odrębności i chwyciło się hasła «jakobityzmu» jako środka ratunku.
Unja, zawarta przedewszystkiem przy pomocy zręcz nych intryg angielskich, stała się początkiem reakcji ja kobickiej. W Anglji samej była spora ilość jakobitów, łą czących sympatje dla Stuartów z wiernością dla odłamu kościoła anglikańskiego, zbliżonego do rzymskiego katolicyzmu. Próba odzyskania tronu w r. 1715 nie powiodła się raczej przez nieudolność Pretendenta, niż przez brak dobrych chęci ze strony jego zwolenników w Anglji i Szkocji. Dowodzi tego nieustająca agitacja w ciągu następnego pokolenia. Whigowski rząd angielski za Jerzego II (1727 — 1760), kierowany przez Roberta Walpo-lea, nie tłumił tego ruchu przemocą, lecz intrygami i przekupstwem. Jednak i te, zwykle niezawodne, środki nie dopisały i sympatje jakobickie były tak mocne, że Stuartowie, korzystając z zamieszania wojennego w Europie wskutek wojny sukcesyjnej polskiej, odważyli się na jedną jeszcze walkę o tron. W 1745 r. wyprawił się dzielny, rycerski Karol Edward, ostatni «książę błędny», prawnuk Jana Sobieskiego (przez matkę swoją Klementynę, córkę Jakóba) do Szkocji po koronę dla ojca. Jego wyprawa, będąca tleni Waverleija, miała duże szanse powodzenia — rozbiła się jednak o małoduszność szkockich doradców, zaniepokojonych wyczekującem stanowiskiem szlachty angielskiej. Pamiętna bolesnych przejść w r. 1715 (bo An-glja odpokutowała silniej niż Szkocja swoje powstanie), szlachta torysowska czekała w biernej sympatji na wynik wyprawy ks. Karola, który już był doszedł do środkowej Anglji, do hrabstwa Derby. Niewytłumaczony ni-czem odwrót wojsk szkockich, któremu ks. Karol do ostatka się opierał, spodziewając się, i słusznie, dobrego przyjęcia ze strony Londynu, nie pomógł naturalnie do wyjścia z rezerwy zwolenników Stuartów w Anglji. Klęska była nieunikniona i skończyła się tragedją bitwy pod Culloden (1746). Z nią zgasła ostatnia nadzieja Stuartów: odtąd idea niezależności Szkocji musiała szukać innego punktu oparcia, niż w narodowej dynastji. 3. Literatura narodowa szkocka w drugiej połowie XVIII wieku. Oparcie to znalazła ona w literaturze. Już między rokiem 1715 a 1745 pojawiają się pierwsze oznaki odrodzenia szkockiej literatury narodowej, w postaci wydań zbiorowych starych poematów przez Allana Ramsaya (1725) i zbiorów współczesnych utworów przez tegoż autora w latach 1725 — 1740, lub w postaci przeróbki starego bezimiennego poematu o Wallasie przez Williama Hamiltona z Gilbertfield. W samymże roku powstania (1745) inny William Hamilton, z Bangour, wydaje tomik wysoce patrjotycznych utworów. Ale od tegoż roku, będącego zakończeniem epizodu jakobickiego, instynkt narodowy szkocki obiera sobie literaturę za swoją główną twierdzę i istotnie staje się ona «bronią rycerza, myśli przędzą i kwiatami uczuć» Szkocji. W pierwszej połowie wieku XVIII co zdolniejsi Szkoci emigrują jeszcze na południe, do Londynu, włączając się bez skrupułów w łańcuch literatury angielskiej, żeby tylko wymienić Jakóba Thomsona, autora sławnych Pór Roku, lub jednego z czterech największych powieściopisarzy angielskich XVIII w., Tobjasza Smollelta, którego klęska pod Culloden zastaje już w Londynie. Ale poza tymi pisarzami, piszącymi po angielsku i z nieznacznym nalotem etnograficznej szkocz-czyzny, ma Szkocja szereg talentów, które w kraju kładą fundamenta pod literaturę narodową. Równocześnie z pojawieniem się historycznych dzieł: Hume’a Dziejów Wielkiej Brytanji, obejmujących panowanie Jakóba I i Karola I (1754) i Robertsona Dziejów Marji Stuart (1759), scena szkocka wystawia pierwszą narodową tragedję: Douglasa, utwór Jana Home’a (1756).
Za przykładem Hume’a i Robertsona poszedł szereg pomniejszych historyków, za przykładem Home’a szereg poetów. Poezja ta, świadoma, że ma przemawiać do Szkotów, nie cofa się przed posługiwaniem się dialektem szkockim. Zaznacza w ten sposób także swoją obojętność wobec literatury angielskiej, a narażając się na osłabienie swej poczytności, spełnia nawet rodzaj ofiary. Dialekt «Nizin» jest wprawdzie dialektem angielskim, ale z jednej strony zachował cały szereg odrębności dialektycznych jeszcze średniowiecznych, z drugiej wciągnął pewną ilość słów pochodzenia gaelickiego, tak że czytanie literatury w dialekcie szkockim wymagało pewnej pomocy słownikowej. Poetów tych jest spora garść, do najwybitniejszych należą: Robert Fergusson (1750 — 1774), Michał Bruce, który żył jeszcze krócej niż poprzedni poeta (1746 — 1767) i Karolina Oliphant Lady Nairne (1766 — 1845), poetka jakobickiego powstania. Najwyższym szczytem tej poezji był Robert Burns (1759 — 1796), wielki śpiewak ludowy Szkocji, który wchłonął w siebie całą namiętność i siłę ludowej pieśni i poezją swoją roztworzył naoścież drzwi romantyzmowi. Scott miał już 15 lat, kiedy w r. 1786 wyszło sławne Kilmarnock Edition pierwszych piosenek Burnsa (tak nazwane od miejsca wydania), a hołd dla tego wyrosłego z ludu poety, w jakim Scott częściowo uczestniczył w r. 1788, przedstawił mu ideał pracy twórczej w najpiękniejszem świetle.
Ideałowi temu pozostał Scott wierny i miał szczęście w 40 lat potem usłyszeć słowa zrozumienia dla istoty swej twórczości. Było to na bankiecie na jego cześć w roku 1827, kiedy Scott wobec finansowej katastrofy swoich nakładców musiał się przyznać do publicznej już tajemnicy swego autorstwa. W pierwszym toaście na cześć Scotta, jako powieściopisarza, zabrzmiały słowa:
«My (Szkoci) mamy względem niego, jako naród, wielki i ciężki dług wdzięczności. On to otworzył obcym oczy na wielkie, charakterystyczne piękności naszego kraju; jemu to zawdzięczamy, że nasi rycerscy przodkowie i sławni patrjoci uzyskali sławę, niezamkńiętą jedynie w granicach oddalonej i stosunkowo nieznanej ich ojczyzny; on to dodał nowego blasku naszemu narodowemu charakterowi i niezaginione imię dał Szkocji, choćby już przez to tylko, że była jego ojczyzną)).
Z patrjotyzmu szkockiego wyrosła powieść historyczna Scotta i skupiwszy wszystkie jego promienie w jedną soczewkę, posłała iskrę czystego patrjotyzmu spragnionej takiego posłania Europie.
C) PRZYGOTOWANIE OSOBISTE SCOTTA DO POWIEŚCA HISTORYCZNEJ 1. Wrażenia lat dziecinnych i młodzieńczych. Nie-tylko atmosfera ogólna, nietyłko nastrój Szkocji jako narodu, ale także najbliższe otoczenie i warunki młodzieńczego rozwoju wpłynęły poważnie na wychowanie Scotta na powieściopisarza historycznego. Jakby genjusz Szkocji czuwał nad nim, przyszłym chwalcą jej dziejów, od kolebki! W domu rodzinnym Scotta panowała atmosfera jakobicka. Świadczył o tem symbolicznie sławny «spodek Broughtona», wiszący wśród starych mieczów nad łóżkiem chłopca. Była to pozostałość od filiżanki, z której pił zdrajca sprawy Stuartów, Murray z Broughton, sekretarz ks. Karola w r. 1745, — od filiżanki, stłuczonej własnoręcznie przez ojca Scotta, wziętego w Edynburgu rejenta, który musiał przyjmować Murraya jako klienta, lecz nie zniósł w domu naczynia, dotkniętego przez «zdrajcę», kiedy żona nieopatrznie przysłała herbatę do kancelarji męża. Taką samą atmosferą oddychały inne domy, gdzie chorowity malec spędzał przeważną część dzieciństwa, nie znosząc niezdrowego powietrza Edynburga. Pierwszem zapamiętanem wrażeniem była zabawa trzyletniego dziecka w Sandy Knowe, w domu dziadka, ze starym pułkownikiem Mac Dougalem, którego «staromodny strój wojskowy® przeszedł do garderoby barona Bradwardine’a. Nieco starszy, przejmuje się Scott opowiadaniami naocznych świadków o Culloden i o egzekucjach w r. 1746. Równocześnie wbijają mu się w pamięć stare pieśni i opowieści o kresowych przygodach, stano-
Bibl, Nar. Srr. U, Nr. 50 (Walter Scott: Wayerley) JJ wiące, jak notuje w krótkim autobiograficznym szkicu 0 latach młodości, «jedyną rozrywkę żyjącej na uboczu rodziny wiejskich obywateli®. Opowieści te przemawiają tem silniej do fantazji dziecka, że Sandy Knowe, ze szczątkami wieży granicznej Smailholm, leży właśnie w hrabstwie Roxburgh, w pasie kresowym («The Borders»), a w rodzinie poety, należącej do wielkiego klanu Scottów, pod nominalnem kierownictwem ks. Buccleuch, żyje tradycja kilku postaci, będących bohaterami, w dobrem 1 złem znaczeniu tego słowa, owych legendarnych opowiadań.
Ulubioną lekturą są dla niego wtedy zbiory poematów Ramsaya. W ósmym roku życia spędza lato w kąpielowej miejscowości Prestonpans, miejscu bitwy opisanej w Wauerleyu; stary chorąży Dalgetty (użyty jako typ i nazwisko w Legendzie o Montrose’ie) uzupełnia poprzednie wiadomości chłopca o kampanji 1745 r. swemi wspomnieniami. Ostatniem źródłem żywej tradycji o ja-kobickiem powstaniu był jego uczestnik Aleksander Stewart z Invernahyle, stały klient rejenta Scotta, który młodego, 15-letniego pomocnika ojca w kancelarji edyn-burskiej zaprosił do swego majątku w góry, pierwszy raz oglądane wtedy przez Scotta. Dług wdzięczności spłacił Scott, uczyniwszy ze swego gospodarza model dla barona Bradwardine’a.
Równolegle z zaznajamianiem się z żywą przeszłością szło poznawanie i ukochanie piękna ziemi rodzinnej. Tutaj nierozłącznemi dla Scotta elementami były widoki natury i wspomnienia historyczne, przedewszystkiem ruiny zamków i opactw. «Wskutek przyzwyczajenia, nabytego w dzieciństwie — mówi o nim jedno ze wspomnień, — nie sprawiał mu pełnego zadowolenia nawet najpiękniejszy krajobraz, jeżeli nie mógł go połączyć z jakąś lokalną legendą... o ile jej nie było, mówił ze śmiechem: «W takim razie stwórzmy ją, nic łatwiejszego, jak stworzyć legendę®. W trzynastym roku życia, w czasie pobytu w romantycznej miejscowości Kelso, u ciotki, do stał po raz pierwszy w swoje ręce zbiór ballad Percy^ego. Znał już przedtem Szekspira, czytywanego ukradkiem w matczynym gabinecie, znał już rycerską epopeję o Królowej z kraju baśni Spensera i niemniej rycerską opowieść o Jerozolimie Wyzwolonej Tassa, ale ballady ze zbioru Percy’ego były bliższe, łatwiejsze do uchwycenia dla umysłu dziecka, a tak pokrewne wszystkiemu, co słyszał z opowieści ustnej. Z temi balladami związał też Scott później uświadomienie sobie, że jego twórczość pójdzie w kierunku fikcji historycznej. W czasie studjów na wydziale prawnym w uniwersytecie w Edynburgu, a także i potem, spędzał wakacje na wycieczkach do granicznych powiatów Szkocji, ciągnących się wzdłuż górskiego pasma Cheviotu; dni schodziły na wyszukiwaniu starych ruin, historycznych miejscowości, pięknych zakątków górskich, wieczory na spisywaniu zasłyszanych opowieści i ballad. Z pracy tej powstało później pierwsze wydanie ballad kresowych The Border Mimłrelsy (1803). Przywiązany był bardzo do przyrody pogranicza:
«DIa mnie te szare pagórki i cala ta dzika scen er ja kresowa mają swoją szczególną piękność. Kocham samą nagość krajobrazu; jest w tem coś zuchwałego, poważnego i samotnego. Kiedy pobawię jakiś czas w bogatej scenerji naokoło Edynburga, która jest niby ogród zdobny, zaczynam tęsknić do moich poczciwych szarych wzgórz i zdaje mi się, że gdybym nie widział przynajmniej raz na rok tych hal pokrytych wrzosem, tobym chyba żyć nie mógł».
Zawrsze też miał tam własny dom, który uważał za swą istotną siedzibę. Z tą okolicą wiązały go bowiem od r. 1799 obowiązki szeryfa (starosty i urzędnika sądowego zarazem) hrabstwa Selkirk, które pełnił do końca życia. Zbliżały go one jeszcze więcej, niż dawniejsze wycieczki, do ludności miejscowej i pozwoliły wyzyskać charakterystyczne rysy dla kreślenia swych postaci z ludu.? tą okolicą związał się wreszcie na zawsze, wystawiwszy wspaniałą rezydencję w Abibotsford w stylu gotyckiego zamku, będącą dzisiaj muzeum pamiątek po wielkim pisarzu i człowieku. 2. Indywidualne cechy charakteru Scottr. Scott budował swój Abbotsford przez trzynaście lat, od 1811 r. po 1824 r., i otworzył go uroczyście tuż przed katastrofą finansową, spowodowaną lekkomyślnością zaufanych jego przyjaciół, wydawców Ballantyne’ów. Katastrofa ta uniemożliwiła pragnienie Scotta, by do zgonu pędzić życie gościnnego barona szkockiego w feudalnym zamku, w domu przepojonym patrjarchalnym ładem, pełnym miłości służby i sąsiadów. Taki ideał przedstawił przecież w Wauerley u i taki naprawdę wprowadzał w czyn przed r. 1825. Atmosfera pogody, spowijająca złotą mgiełką powieści Scotta, mimo głębokiej tragedji poszczególnych epizodów, rozsnuwa się z jego pełnej humoru dobroci, o której sporo anegdot zachowała ogromna biograf ja, napisana przez zięcia pisarza, Jana Gibsona Lockharta. Scott posiadał rzadką zdolność rozumienia otaczających go ludzi bez względu na różnice wykształcenia i stanu. Charakterystyczna jest tutaj jego rozmowa z Marją Edgeworth: ((Czytałem dużo książek i rozmawiałem i badałem cały szereg znakomitych i świetnie wykształconych osób w swoim czasie; ale zapewniam panią, żem słyszał wyrazy szlachetniejszego uczucia z ust biednych, niewykształconych mężczyzn i kobiet, czyto gdy trwali w duchu surowego, ale szlachetnego heroizmu w chwili swych trudności i strapień, czy też gdy wypowiadali swe proste sądy o różnych szczegółach w życiu przyjaciół i sąsiadów, niż mogłem spotkać wogóle poza Pismem św. Nigdy nie nauczymy się pojmować i stosować do naszego istotnego powołania i przeznaczenia, jeżeli nie nauczymy się uważać wszystkiego tylko za zimny, niegrzejący blask (moonshine) w porównaniu z wychowaniem serca».
A Mar ja Edgeworth odpowiedziała: ((Swift mówił, że pisze, aby ludzie nauczyli się postępować wobec niego, jak wobec wielkiego pana, Sir Walter pisze swoje dzieła, aby móc postępować z ludźmi, jak wielki pan powinien to robić».
To «wielkopaństwo» Scotta miało wszystkie dodatnie cechy rycerskiej arystokracji, które Scott tak uwici biał, cechy zawarte w portrecie «doskonałego rycerza» z Opowieści kantuaryjskich Chaucera: honor osobisty, lojalność wobec króla, miłość ojczyzny, wierność w stosunku do przyjaciół, dobroć względem poddanych, fundowana na szczerem zainteresowaniu się nimi. Wszystko to znalazło wyraz w jego dziełach i, co więcej, w jego życiu. Kiedy przyszła próba ogniowa w r. 1825, kiedy Scott, stojący na szczycie sławy, wśród pozornie ogromnego majątku, znalazł się w obliczu długu wynoszącego 130.000 funtów (ok. 6 miljonów złotych), jako ręczyciel weksli Balłantyne’ów, pierwszą jego myślą, zanotowaną w dzienniku było: «Nikt nie może stracić przezemnie ani pensa — i to jest jedyna pociecha®, pociecha w bolesnej my śli, że będzie musiał sprzedać Abbotsford, do czego jednak szczęśliwie nie doszło. Pracę ostatnich lat, umyślnie wytężoną, która prawdopodobnie przyśpieszyła jego śmierć (umarł w 61-ym roku życia), poświęcił na spłacanie gigantycznego długu; gdy umierał, dług ten wynosił już tylko 54.000 funtów, a spadkobiercy spłacili resztę z dochodów za dalsze wydania. Ta prawda ideału w życiu odzywa się też czystym dźwiękiem poprzez słowa jego bohaterów, i powieść historyczna Scotta, niby histo rja prawdziwa, staje się «nauczycielką życia». 3. Zdolności literackie. Obok wszystkich wymienionych już czynników, które bądź to dostarczyły Scottowi «duszy» romansu historycznego (patrjotyzm, osobisty charakter), bądź materjału fabuły i dekoracji (zapoznanie się z tradycją, z pamiątkami, z przyrodą kraju), potrzeba było jeszcze szczególnych zdolności literackich dla stworzenia nowego gatunku literatury, dla obleczenia tamtego materjału w formę. Były to przedewszystkiem: niesłychanie pojemna i wierna pamięć i wyborny talent opowiadania. Pamięć ta, według jego słów, szła głównie w kierunku zbierania «wszystkiego, co było uderzające i malownicze w historycznej opowieści®, bez zwracania większej uwagi na imiona i daty. Pozwoliła mu ona nagromadzić nieprzebrany skarb szczegółów, tak że bez trudu wyposażał w nie swoje opowiadania — w chwili gdy zabierał się do pisania któregokolwiek z romansów, miał już golowe pełne tło obyczajowe. Ta gruntowna znajomość historji jako «życia» (w datach popełnia Scotl często anachronizmy) pozwalała mu też na jego sławną szybkość, choć także, a może przedewszystkiem, przyczyny tego zjawiska należy szukać w talencie narracyjnym, którym zasłynął już jako 10-letni chłopiec. Trzy czwarte całości Wauerley a np. zostało napisane w ciągu 4 tygodni, a całość jego pracy prozaicznej, obejmująca prawie trzydzieści romansów, wielkie dzieło o Napoleonie i szereg pomniejszych rzeczy z zakresu historji i folkloru, dokonała się w ciągu lat siedmnastu. Zdolność opowiadania popchnęła go niezawodnie do porzucenia trudniejszej w wyrazie formy poetyckiej, mimo wielkich sukcesów, jakie osiągnął w tym, również przez siebie stworzonym gatunku, przedewszystkiem Pieśnią Ostatniego Minstrela (1805), Marmionem (1808) i Panią Jeziora (1810). Po słabszych powieściach Rokeby (1812) i Ślub w Triermain (1813) zrozumiał, że jego pole pracy leży w prozie i napisał Wauerley a (1814). Liczył wtedy lat 43, był dojrzałym człowiekiem, którego ponadto zrozumienia historji i roli w niej, przypadającej indywidualnemu człowiekowi, nauczył jeden z najpotężniejszych faktów, Rewolucja francuska.
D) WPŁYW ZASAD I PRZEBIEGU REWOLUCJI
Rewolucja francuska nie pociągnęła Scotta swemi ideałami, jak to się stało z rówieśnymi mu młodymi poetami angielskimi. Przypisać to można w równej mierze ogólnemu nastrojowi Szkocji, posiadającej już pełny ideał narodowy (czego Anglja nie miała), i osobistemu usposobieniu Scotta. Z jednej strony był — on legalistą i nie dowierzał przewrotom, z drugiej, w przeszłości swojej ojczyzny, Szkocji, nie widział wad, któreby żądały podobnej, jak francuska, reakcji; zresztą, uwielbiany przez
Scotta, dogorywający już ustrój klanowy był właściwie kombinacją ustroju demokratycznego i arystokratycznej, a raczej patrjarchalnej formy rządów, opartej na hierar-chji rodowej. Kiedy alarmy wojenne groziły inwazją wojsk francuskich do Szkocji, Scott, jakobita z nastroju, rzuca myśl stworzenia zastępu lekkiej konnicy dla obrony wybrzeża i sam bierze w tej organizacji czynny udział, jako oficer i kwatermistrz.
Pomimo wszystko jednak Rewolucja musiała przemówić do niego jako fakt historyczny. Wykazała ona naocznie ścisły związek akcji i reakcji jednostki w stosunku do zbiorowości. Z jednej strony np. teror porywał w swój wir ofiary, nie biorące udziału w czynnej polityce, ale winne tylko i jedynie swej przynależności do pewnych sfer (sfer posiadających), z drugiej, «deklara-cja praw człowieka® pozwalała każdemu uzdolnionemu stawać do pracy nad dziełem, które nosi miano politycznej i społecznej historji. «Karjera otwarta dla talentów® głosiło hasło polityki wewnętrznej Rewolucji; «każdy żołnierz ma buławę marszałkowską w tornistrze® brzmiało to samo hasło w języku rozkazów dziennych Napoleona, który powołał do walki najpierw za ideały Francji, a potem za potęgę Francji, cały naród. To też na oczach ówczesnych widzów odgrywały się kar jery dziwne, takiego np. Tomasza Paine’a, który z wyrobnika gorsetów wyszedł na pierwszorzędnego dziennikarza i teoretyka zasad wolnościowych w Ameryce i we Francji, lub takiego Bernadotte’go, który z przedmieść paryskich zaszedł aż na stopnie królewskiego tronu Szwecji. Na oczach widzów, na scenie świata, stworzonej przez Rewolucję, odegrała się przecież przedziwna kar jera Napoleona — nie należy bowiem nigdy zapominać, że dla współczesnych Napoleon był przedewszystkiem awanturnikiem, który jako syn adwokata z Korsyki, śmiał się targnąć na małżeństwo z córką najstarszej dynastji w Europie.
Rewolucja zmieniła przywilej tworzenia historji, przysługujący poszczególnym jednostkom, przynależnym do rządzących dziedzicznie rodów lub do rodowej arystokracji, na wspólny obowiązek wszystkich obywateli państwa, z tem, że kierownictwo przypadnie zdolnym umysłowo i wybranym moralnie, reszcie zaś współudział w tworzeniu historji ze świadomością, że pracują dla wspólnego dobra. Entuzjastyczne przyjęcie powieści historycznej, której osią jest właśnie stosunek poszczególnych jednostek do faktów historycznych, dotykających naród jako zbiór jednostek, było możliwe jedynie wobec poczucia w duszy każdego czytelnika, że jest nietylko kółkiem w maszynie państwowej, lecz także tej maszyny współtwórcą, że na nim ciąży obowiązek dbania o sprawność całości. Pokolenie, urodzone tuż po okresie Rewolucji, wychowane na tej zasadzie, wyda po r. 1830 pierwszą powieść społeczną (Dickens); narazie kształci się w zrozumieniu swego stanowiska w życiu społecznem i naro-dowem na przykładach, podsuwanych przez historyczny romans Scotta.
W tym punkcie nastąpiło spo Łkanie się romantyzmu, jako kierunku literackiego, z życiem najszerszego ogółu. Scott, reprezentujący tylko pewne strony angielskiego romantyzmu, stał się dla Anglji na długie lata, dla kontynentu niemal wyłącznie, wyobrazicielem tego ruchu. Z odrębności Byrona zdawano sobie na kontynencie sprawę. Jeżeli jednak powieść Scotta uczyła patrjotyzmu, ułatwiała zbliżenie się do ludu (przez zainteresowanie się ludowością) i wywoływała umiłowanie natury jako części ojczyzny, nie wyczerpywała jednak całości ideowej ruchu romantycznego Anglji. Kiedy wpływ Scotta przeminął, kiedy energja, zawarta w jego działalności, wyczerpała się, potomność zwróciła się do innych, znacznie mocniejszych źródeł energji, jakie powstały w okresie wielkiego napięcia twórczości literackiej w pierwszych trzydziestu latach XIX wieku, do poezji Wordswortha, Shelleya i Keatsa.
A) ELEMENT AUTOBIOGRAFICZNY
Scott, wydając Wauerleya, liczył 43 lat życia. Zaczął go jednak pisać o dziesiątek lat wcześnie, jak zdradza podtytuł: «Sześćdziesiąt lat temu», co w odniesieniu do r. 1745 daje datę 1805, i jak sam to zresztą opowiedział w «Ogólnej przedmowie® do pierwszego zbiorowego wydania swych powieści w r. 1830. W r. 1805 powstało siedm pierwszych rozdziałów Wauerleya. Pisał je Scott w okresie życia, w którym każdy pisarz odczuwa potrzebę zużytkowania swych przeżyć dzieciństwa i młodości, jako materjału dzieła artystycznego, i dlatego te pierwsze rozdziały są autobiograf ją rozwoju duchowego pisarza. Przyjaciel, któremu je odczytał, prawdopodobnie William Erskine, wielki prawnik i niezły krytyk, osądził fragment jako nudny. Trzeba mu poniekąd przyznać rację w świetle faktu, że nie znał dalszego ciągu i że Scott nie mógł mu nawet przedstawić pełnego planu romansu, bo go jeszcze w tej chwili nie posiadał. W mgłach jeszcze unosiło się zaklęcie przeszłości Szkocji w postać Bradwar-dine’a i Fergusa Mac Ivora, przy świetle Zamku Rackrent dochodził dopiero zwolna do poznania swego istotnego powołania. Potem praca nad dokończeniem szkicu Strutta wykazała mu, że historja, jeżeli ma przemówić do czytelnika, musi brzmieć głosem żywych ludzi, a nie może być tylko brzękiem pustych zbroić, wywołanym opukiwaniem ich przez antykwarjusza. Dojrzewało równocześnie w duszach ludzkich pod wpływem Rewolucji pojęcie roli człowieka w historji, i dojrzewał sam Scott.
A rękopis Wauerleya nienaruszony spoczywał pod opieką genjusza Szkocji w starem biurku, wstawionem do graciarni w Abbotsford w r. 1811. Mimo poszukiwań, czynionych od czasu do czasu, Scott nie mógł go odna leźć, zapomniawszy o miejscu schowania. Aż przypadek, na wiosnę 1814 r., zaprowadził go do skrytki w biurku i wetknął mu w ręce rękopis Wauerleya. Zawarty w nim element autobiograficzny przemówił do pisarza niezawodnie urokiem jego własnej młodości i wobec świadomości upadku sił poetyckich, słabnących po wydaniu Pani Jeziora (1810), fragment, pełen żywotnej dla Scotta treści, stał się drogowskazem ku nowej pracy. Zabrał się odrazu do kończenia rękopisu, a właściwie pisania całości, bo to, co rękopis zawierał, było zaledwie dwunastą jej częścią, i po wrobieniu się w technikę pracy, 1 dokonał swego dzieła w czasie nie do uwierzenia krótkim: drugi i trzeci tom pierwotnego wydania, obejmujące akcję od przybycia Waverleya do siedziby Fergusa, zostały napisane w czasie od 4 czerwca do 1 lipca 1814 r.
Malerjał autobiograficzny nie wykracza poza pierwszy fragment, ten z r. 1805. Tylko wychowanie, a raczej tylko sposób kształcenia Edwarda jest odbiciem własnego przeżycia. Młodzieńcze marzenia o twórczości poetyckiej z natury rzeczy musiały się znaleźć w tym obrazie. W dalszych rozdziałach drobne jedynie szczegóły — i to niezawsze może słusznie — można podciągnąć pod tę rubrykę, tak np. poznanie swej przyszłej żony w mundurze ochotnika lekkiej konnicy, lub dwukrotna miłość, która jednak ma inny przebieg w powieści, niż miała w życiu. Małgorzata Stuart Belches, pierwsza jego miłość, wyszła z woli rodziców za p. Forbesa (później przyjaciela Scotta), zanim jeszcze Scott poznał swoją żonę, Karolinę Carpen-ter (właściwie Charpenlier, gdyż ojciec jej był rodowitym Francuzem, osiadłym w Anglji). Autobiograficznym można nazwać także stosunek do własnej «romantyczno-ści», kiedy Scott z humorem stwierdza, że Waverley starał się nie myśleć o przyczynie swej romantycznej wyprawy w góry, do jaskini zbójnika, przyczynie, która nie 1 ślady tego niewyrobienia widać jeszcze — jak to sam zresztą przyznaje — w przygodzie z Donaldem Bean-Leanem. dostrajała się do reszty szczegółów, — tym obniżającym wartość wyprawy faktem było bowiem odzyskanie zabranych w rozbójnickim napadzie krów barona Bradwar-dine’a. Tak samo trzeba uznać za moment autobiograficzny obraz życia Edwarda, który kreśli przez usta Flory, z pewnego rodzaju wesołą rezygnacją, że w tem życiu niema miejsca na przygody rycerskie:
«On nie byłby nigdy — mówi Flora Mac-Ivor o Waver-leyu — swoim sławnym przodkiem, Sir Nigelem, lecz tylko chwalcą i poetą Sir Nigela. Wiesz, kiedy on będzie się czul naprawdę wr pełni zadowolenia: w swoim majątku, w spokoj-nem kole domowego szczęścia, wykształconego lenistwa i wykwintnych zabaw, w Waverley-IIonour. I tam odnowi bibljo-tekę w najlepszym gotyckim smaku i ozdobi jej półki najrzad-szemi i najdroższemi tomami; będzie rysował plany i krajobrazy i będzie pisał wiersze i budował świątynie i kopał groty; i będzie stawał w jasną noc letnią na kolumnowem pod-sieniu swego domu i patrzał na sarny, snujące się w blasku księżyca lub leżące napół skryte w cieniu wielkich, fan tastycznych, starych dębów, i będzie powtarzał wiersze swej pięknej „żonie, która się przytuli do jego ramienia, — i będzie szczęśliwym człowiekiem)).
W tym obrazie zawarte jest całe szczęście Scotta, choć niema w niem rycerskiej przygody; jest w nim, jak w życiu Scotta, i przepiękna bibljoteka abbotsfordzka, ukochana narówni z pracą pisarską, i twórczość poetycka, i zajęcie się ogrodownictwem (teoretycznie w Szkicach o ogrodownictwie ozdobnem i praktycznie w przecinaniu perspektyw w lesie i zasadzaniu nowych alei wkoło swej rezydencji), i wieczory spędzane w towarzystwie przyjaciół o wysokim poziomie intelektualnym i nieskończona ilość doskonałych rozrywek: polowań, rybołostwa, wycieczek do malowniczych punktów w okolicy. Ale Flora nie była dobrą prorokinią; brat jej, Fergus, którego doprowadziła do oddania się sprawie Stuartów, zginął na rusztowaniu; w życie Scotta, w ów obraz «szczęśliwego czło-wieka», dostała się tragedja z r. 1825, która zastąpiła wszelką rycerską przygodę i wykazała hart duszy Scotta, nieslępiooy marzycielstwcm młodości. Edward Waverley byłby może tak samo postąpił, choć rysunek charakteru w powieści niezupełnie uprawnia czytelnika do takich wniosków.
Autobiograf izm w poczęciu tej postaci, klóry jako malerjał wystarczył tylko na kilka rozdziałów i kilka szczegółów, odbił się dość fatalnie na jej rysunku: z chwilą, gdy Scott wprowadził swego bohatera w obręb faktów, które nie miały żadnego odpowiednika w jego życiu własnem, postać młodzieńca, rysowana dotychczas według własnych przeżyć, stała się manekinem, bez woli i bez wyraźnego charakteru, służąc tylko technicznie do powiązania epizodów’ powieści. Działał tu jeszcze wypływ techniki, dobrze znanej Scottowi, powieści XVIII w., długiej zawrsze i zawsze pełnej przygód, mających charakter oderwanych epizodów, w których raz nierozwaga bohatera, drugi raz zbieg okoliczności naraża go na poważne niebezpieczeństwa. Ale tam chodziło o obraz świata, tu chodzi o obraz duszy. Tymczasem w historji Edwarda Waverleya zewnętrzne okoliczności odgrywają tak wielką rolę, że właściwie zostaje mu do spełnienia tylko jeden akt woli własnej, t. j. uratowanie życia Talbota.
B) DWA ZASADNICZE WATKI FABUŁY
Fabuła Wauerleya składa się z dwóch zasadniczych wąlków: wątku uczuć trojga osób: Waverley, Róża,
Flora — i wrątku przygód Edwarda jako «jakobity». Wa-verley, młody Anglik, oficer pułku dragonów, stacjonowanego w Szkocji, odwiedza starego barona Bradwar-dine’a w Tully-Veolan, przyjaciela swego stryja i opiekuna. W czasie odwiedzin, trwających kilka tygodni, córka barona, Róża, zakochała się w młodzieńcu, wprowadzającym ją z miłością i zrozumieniem w świat romantycznej* literatury angielskiej i wioskiej (Spenser, Tasso i Arioslo). Waverley nie ma dla niej narazie innego uczucia, prócz przyjaźni. Natomiast gorące, nagłe uczucie wzbudza w nim, poznana w czasie odwiedzin u naczelnika jednego z górskich klanów, Fergusa Mac Ivora, siostra jego, Flora. Flora Mac Ivor nie przyjmuje jego oświadczyn, powtarzanych parokrotnie, gdyż oddana jest cała pracy politycznej wprowadzenia zpowrotem na tron dynastji Stuartów. Na tle uczucia Róży do Waverleya, z którego on nie zdaje sobie sprawy (tu bezduszność tej postaci, jako tworu artystycznego, występuje najwyraźniej), dochodzi do nieporozumienia między Fergusem a Waverleyem, stanowiącego jeden z barwniejszych epizodów powieści. Po odjeździe Flory po śmierci brata do Francji, uczucie Waverleya do Róży, istniejące podświadomie, odzywa się z całą siłą; skłania go nawet do podjęcia ryzykownej podróży do Szkocji podczas zamieszek powojennych i grożącego mu niebezpieczeństwa aresztowania. Wątek ten kończy się zaręczynami młodej pary.
Drugi wątek pojawia się nieco później w powieści. W bieg wypadków historycznych dostaje się Waverley przypadkowo. Wyprawa po zrabowane krowy Barona doprowadza do wizyty u Fergusa, w czasie której odbywa się polowanie, będące zarazem pierwszym aktem powstania. Wizyta, przeciągnięta chorobą (wypadek na polowaniu), intryga Donalda Bean-Leana w celu pozyskania żołnierzy z pułku Waverleya na stronę powstańców i inne okoliczności sprawiają, że Waverley popada w podejrzenie należenia do buntu, o którym nic nie wie, i zo staje aresztowany w drodze powrotnej do Anglji. Bean-Lean odbija go na własną rękę, bez żadnego polecenia władzy wyższej. Za interwencją Róży, o której wie tylko sam ks. Karol, dostaje się Edward na dwór księcia. Obu rżenie na rząd, który tymczasem jego ojca, karjerowi-cza, usunął w przykry sposób z urzędu, wychowanie w nastroju jakobickim w domu stryja i podrażniona posądzeniem o zdradę własna ambicja, doprowadzają przy pomocy zręczności księcia do przejścia Waverleya na stronę powstańców. Najważniejszą jednak rolę odegrała tu miłość do Flory, i tu jest miejsce złączenia obu wat ków w indywidualnej historji bohatera powieści — ja-kobityzm Edwarda jest tylko pewną formą jego uczucia do pięknej zwolenniczki Stuartów. To też nie całem sercem jest Edward po ich stronie — o takim układzie rozstrzygnął autobiografizm powieści, zamazując jeszcze więcej kontury tytułowej postaci. Scott, który sam się dziwi, że, będąc chowany w atmosferze jakobickiej, jako dziecko nienawidził rządu króla Jerzego III, a równocześnie życzył przegranej amerykańskim kolonjom, jako «rebellan-toin», zachował to rozdwojenie bardzo wyraźnie w Wa-uerleyu. Rysuje z całą sympatją starą Szkocję jakobicką w postaci barona Bradwardine’a, a Waverleyowi, który jest, coprawda, Anglikiem, każe być w zasadzie lojalnym «hanowerzystą», który tylko przypadkowo i z braku charakteru dostaje się do obozu Stuartów. Ten brak istotnego zainteresowania sprawą jest poważnym błędem konstrukcyjnym romansu w najważniejszej jego linji strukturalnej: stosunku prywatnych przejść do osobistej hi-slorji.
C) ELEMENT HISTORYCZNY 1. Rok 1845 i ustosunkowanie fabuły do tła historycznego. Elementem historycznym Wauerleya jest ostatnie powstanie jakobickie 1745/6, a właściwie tylko jego pierwsza połowa, pochód góralskich wojsk Karola Edwarda ku środkowej Anglji aż po chwilę odwrotu. Z faktów ściśle historycznych zużył Scott tylko dwie bitwy, zwycięską bitwę pod Prestonpans, której opis znalazł w historji powstania, skreślonej przez Johna Home’a, autora Douglasa, i przegraną potyczkę tylnej straży pod Clifton, której opis rękopiśmienny posiadał. Zebranie się panów szkockich w chwili wylądowania ks. Karola na wyprawę pod pozorem wielkich łowów jest również faktem historycznym, ale przeniesionym z powstania 1715 r. Obok tego są jeszcze, bardzo nieliczne, fakty «prawdzi-we»: przejścia Aleksandra Stewarta z Invernahyle do-
XXXI starczyły motywu uratowania życia Talbota (ze zmianą osoby działającej: Bradwardine’a na Edwarda) i jego skutków (uzyskania łaski), i sposobu ukrywania się barona; drobna przygoda Miss Nairne jest również drobną przygodą Flory (grożące jej niebezpieczeństwo od zabłąkanej kuli w Edynburgu). Wszystko inne jest anegdotą, stworzoną przez samego Scotta, a więc podróż Wayerleya do Szkocji, jego pobyt kolejny w Tully-Veolan, w jaskini Bean-Leana, u Fergusa Mac-Nora i wreszcie na «dwo-rze» pretendenta. Epizody te wskutek włączenia w nie elementu etnograficznego (np. prawdziwe zajście z rabunkiem krów, z historji Rob Roya) i obyczajowo-historycz-nego (cała kampanja) są napół historyczne. Jedyną ściśle historyczną postacią jest Pretendent, jeżeli pominiemy zupełnie epizodyczną postać pułkownika Gardinera. Fergus Mac-Ivor jest «typem» naczelnika klanu, wzorowanym na znanym Scottowi osobiście Macdonellu z Glengarry, nieco starszym od siebie rówieśniku; Flora jest wspomnieniem Flory Macdonald, która pomogła do ucieczki na Hebrydy ks. Karolowi po bitwie pod Culloden — znajomość ich trwała jednak tylko kilka godzin ostatnich, jakie ostatni Stuart spędzał na szkockiej ziemi, a właściwie morzu. W stosunku zatem Wayerleya do ks. Karola skupia się cały stosunek fabuły fikcyjnej do historycznej rzeczywistości.
Niedoświadczenie Scotta w konstrukcji romansu historycznego wywołało tu ten skutek, że rzeczywistość historyczna jest za silnie zaznaczona, aby tylko pozostać tłem, wskutek zbyt wielkiej roli ks. Karola i kampanji, równocześnie zaś postać Waverleya wskutek swej bladości charakteru i właśnie owego niezwiązania sercem z akcją powstania nie dorasta do znaczenia postaci historycznej — nie jest sprężyną akcji, nie jest nawet ofiarą akcji, lecz jedynie napół własnowolnym, niechętnym jej uczestnikiem. Zabiegi ks. Karola o jego pomoc są nieproporcjonalne do znaczenia Edwarda, tak bezwzględnego, l. j. co do wartości jego osobistej, jak względnego, t. j. co do jego stanowiska w powieści. Cała bowiem akcja Waver-leya ogranicza się w zakresie historycznej części do uratowania życia Talbota, które ma tylko znaczenie dla losów Wayerleya i barona. Wbrew zamierzeniom Scotta ścisłego związania głównego bohatera powieści z głównym bohaterem historycznego epizodu, tory dróg tych dwóch postaci rozchodzą się w powieści zupełnie, i zbliżenie ich (rozdz. XL) nosi wyraźne cechy roboty, sztuczności, a nie istotnego, koniecznego przebiegu sprawy.
Stosunek do powstania ujął Scott w cztery różne odcienia, które mniej więcej odpowiadają zwykłym w takich wypadkach grupom: Flora jest idealną bojowniczką za prawa Stuartów, bez żadnej domieszki osobistej ambicji; jeżeli ma uczucie jakieś dla Edwarda, to musi być ono niesilne, skoro je stłumić może bez trudu i walki z sobą. Można jednak sądzić, że napewno tego uczucia nie żywi, oddawszy serce idealnej miłości ojczyzny. Podobnie jest i z baronem, ale tu silniej może jeszcze, niż miłość sprawy, działa motyw konserwatyzmu, przywiązania do tradycji dla tradycji. Trzeci typ, to Fergus, ambitny awanturnik, w którego duszy przywiązanie do tradycji graniczy z osobistemi ambicjami, tak że jego motywy przystąpienia do powstania są dość złożone. Wa-werley wreszcie reprezentuje typ człowieka, który przypadkowo, z powodów czysto zewnętrznych, nie istotnych, leżących poza obrębem sprawy, przyłącza się do orszaku Pretendenta. Momentem, który usprawiedliwia jego tak łatwe zapomnienie o swoich obowiązkach, jest, prócz miłości do Flory, wychowanie w atmosferze jakobickiej; stąd płynie marzycielskie, nierealne myślenie polityczne, gdyż w obrębie Anglji sprawa Stuartów nie była związana z ideałem niepodległości. Aby z Waver-leya usunąć wszelki cień nierycerskości, każe mu Scott w chwili przystąpienia do powstania być wolnym od przysięgi wojskowej; stara się, aby nie stracił naszej sym-patji, aby jego udział w powstaniu nie rzucił na ten epi zocl z historji szkockiej niemiłego odcienia braku rycerskości.
Dla postaci ks. Karola ma bowiem Scott bezwzględnie pełną sympatję, zdaje sobie sprawę z jego trudnego położenia i umie dobrze oddać jego zabiegi dyplomatyczne; ograniczają się one wprawdzie do drobnych momentów (np. zatarg Fergusa z Waverleyem), ale też książę sam z drobnostkowości tych zabiegów zdaje sobie sprawę, gdy skarży się na «nudę swego rzemiosła błędnego księ-cia». W ks. Karolu zawarł Scott właśnie swój ideał romantyczny «błędnego księcia», wcielił w niego ideę szkockiego patrjotyzmu. Książę stara się uzyskać tron dla ojca swego, — nie dla siebie! — stąd ta wielka sympatja, z której Scott nawet się tłumaczy w nocie wobec czytelników angielskich. Dla przeciwwagi tej sympatji przedstawia także dodatnio postać księcia Cumberland, syna króla Jerzego II, nie wprowadzając jej bezpośrednio do akcji, ale uzależniając od niej szczęśliwe jej rozwiązanie. Było to śmiałe pociągnięcie na owe czasy, kiedy pamięć ks. Cumberland obciążało przezwisko «rzeźnika z pod Culloden»; dzisiejsze badania historyczne wykazały, że Scott w swojem przedstawieniu był bliższy prawdy historycznej, niż współczesna mu niechęć do tej postaci. 2. Stosunki religijne. Szczegółem, który przyczynia się silnie do stworzenia historycznej «atmosfery», jest zużytkowanie religijnych różnic w Szkocji, istniejących rzeczywiście w tym okresie. Górale szkoccy pozostali katolikami w chwili oderwania się «Nizin» od Rzymu, wobec trudności, jakie stawiał teren propagandzie nowej wiary, podjętej dopiero na szerszą skalę po r. 1745. Katolicyzm ten miał naturalnie wiele cech zabobonu, do czego musiało dojść nieodwołalnie wskutek zerwania kontaktu duchowego z «Nizinami». «Niziny» przyjęły kalwinizm za czasów Marji Stuart, propagowany przez Johna Knoxa, a kalwinizm ten z biegiem czasu stawał się coraz skrajniejszy, usuwając liturgję, nawet i sam kler. Stąd kościół «prezbyłerjański» w Szkocji, przezwany złośliwie «pury-
Bitil. Nar. Serja Ii. Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) III tańskim», liczył mnóstwo sekt, zależnie od ich stosunku do władzy duchownej i liturgji, od zwolenników kapłaństwa o pełnej władzy moralnej (naturalnie bez władzy biskupiej) do zwolenników ograniczenia nabożeństwa do wykładu Pisma św. przez wybranego członka gminy bez żadnego specjalnego wykształcenia duchownego i bez święceń. Sekty te zwalczały się z fanatyzmem, prawie nie do pojęcia dla nas, i ten szczegół życia obyczajowego, który jest jednym z głównych wątków powieści Scotta z dziejów XVII w. (okres Kowenantu, już tutaj jest pewnym momentem w akcji (Cairnyreckan).
W Anglji panował też rozdźwięk w sprawie religijnej. Linja hanowerska i związani z nią politycznie whi-gowie popierali dążenie pewnej części Kościoła anglikańskiego do stania się jedynie częścią państwowego urządzenia z poddaniem się zupełnem władzy świeckiej (era-stjanizm); z dążenia tego wyrósł t. zw. «Low Church» (Niższy Kościół), wkrótce potem przekształcony w kościół oparty na zasadach racjonalistycznych, t. zw. «Broad Chorch» (Szeroki Kościół), albo też z łacińska: «Latitu-dinarjanie». Przeciwnicy dynastji hanowerskiej, względnie przeciwnicy polityczni whigów, t. j. part ja tory sów, żądali większej samodzielności kościoła anglikańskiego, i starcia między «Wyższym Kościołem» («High Church») torysowskim a rządem partji whigów doprowadziły do pewnego rodzaju prześladowania biskupów i teoretyków Kościoła Wyższego (np. sławna sprawa Dr. Sache-verella z r. 1710 i zamknięcie synodów biskupich od roku 1717). Przedstawienie tych spraw w Wauerleyu, jako żywotnych dla osób w nim występujących, stwarzało odrazu w duszy czytelnika angielskiego «atmosferę» z przed dwóch pokoleń.
D) ELEMENT HlSTORYCZNO-ETNOGRAFlCZNY 1. Krajobraz. Elementowi historyczno-obyczajowe — mu dopomagał w stwarzaniu efektu historji element hi-storyczno-etnograficzny: krajobraz szkocki i lud szkocki i jeden i drugi ze szczegółami «z przed 60 lat». Krajobraz jest związany jedynie z przygodami miłosnemi Wayerleya, w tem znaczeniu, że tylko miejsce poznania się z Różą: dwór Tully-Veolan (wraz z leżącą w jego obrębie chatą Jana Gellatleya i schronieniem leśnem barona) — i krajobraz, na którego tle Edward poczuł po raz pierwszy budzące się uczucie do Flory, są dokładniej przedstawione. Inne krajobrazy są zaznaczone tylko kilku rysami i raczej są przedstawieniem pewnych procesów, gry barw, a nie przedstawieniem tła, któreby brało poniekąd udział w akcji, tak np. mgły przed bitwą pod Preston, ogień przed jaskinią Bean-Leana, lub też księżycowe noce, które powtarzają się tak często u Scotta, że zdaje się jakgdyby w Szkocji była zawsze pełnia. Tully-Veolan miał za wzór dobrze znajomy Scottowi dwór w Craighall (hrabstwo Perth); nie brak w tym świetnym opisie ani jednego szczegółu, a całość jest przedstawiona tak plastycznie, że osoby wchodzące na tło tego dworu i staroświeckiego ogrodu (gdzie początek upadku sam przez się symbolizuje koniec epoki) nabierają odrazu od tego tła odblasku życia. Plastyczność opisu wzbudza też w czytelniku najwyższą do Tully-Veolanu sympatję, tak że razem z Waverleyem bolejemy nad widokiem jego ruiny (rozdz. LXIII) i razem ze starym baronem cieszymy się serdecznie z pięknego czynu Talbota i Edwarda: restauracji dworu. — Krajobraz w chwili rozmowy z Florą (rozdz. XXII) jest typowym «romantycznym» pejzażem, posiadającym wszystkie szczegóły prawdziwe, ale «dostrojonym» do chwilowej akcji, to też nie wbija się w pamięć, jako szczegół uboczny. 2. Górale. Odwrotny jest jednak stosunek między górami a podgórzem, jeżeli wziąć pod uwagę zużycie materjału etnograficznego. Z podgórza mamy tylko rzucony mimochodem szkic wsi szkockiej, bez żadnego udziału chłopa szkockiego w akcji, bo ani Dawidka Gellatleya, niespełna na umyśle, ani matki jego, Jane, uchodzącej za czarownicę, za aktorów uważać nie można. Postaci gó-
III* ralskich za to mamy cały szereg, — postaci, zwyczajów, obyczajów, urządzeń społecznych. Fergus Mac-Ivor, naczelnik klanu (nie istniejącego w rzeczywistości, ale skreślonego «lypowo»), jego namiestnik, z szeregów szlachty pochodzący, dzielny Evan Maccombich, wierny aż do naiwnego heroizmu swemu panu — to typy bezwzględnie, albo prawie bezwzględnie dodatnie; obok nich Cal-lum Beg, najbardziej może typowy góral, jak’ go przynajmniej w dalszych powieściach Scotta zobaczymy, łączący wierność klanową z żywiołową mściwością i nieokiełzanym temperamentem, — i wreszcie zupełnie ujemna postać zbójnika, caterana, Donalda Bean-Leana. Ponieważ aktorzy ci biorą znaczny udział czynny w akcji, więc przekrój warstwy góralskiej Szkocji, poznawanej w życiu i działalności, jest niemal pełny. Poza samą akcją tych osób jest jeszcze obfitość szczegółów obyczajowych, uzupełniających ten obraz: zajazd (creagh) po bydło, wieczerza zbójnicka, bezwzględna dyscyplina bandy zbójnickiej, uczta klanu, pieśń barda (któż nie przypomni sobie piatem pieśni Wajdeloty!), leczenie przy pomocy guseł, wielkie polowanie w górach i wreszcie osjanicznem, mglistem światłem oblane zjawisko ducha Bodach Glasa, który jest nieco za daleko posuniętem przedstawieniem właściwości «drugiego wzroku» (second sight), przewidywania przyszłości, przypisywanej w tak dużej mierze wróżom i wróżkom w szkockich legendach, przedewszystkiem w opowieściach odnoszących się dtf tragicznych Stuartów. Scott był poniekąd autorytetem w historji nadnaturalnych właściwości swego kraju, którym poświęcił ku końcowi ż}rcia swoje Listy o demonologji i czarno-księstwie (Letters on Daemonology and Witchcraft 1830). Podobnego motywu przepowiedni śmierci użył już przed tem T. Campbell w poemacilm: LochieYs Warning, gdzie w dialogu między najważniejszym z pośród uczestników wyprawy z 1745 r. a wróżem (wizard) ten ostatni na-próżno ostrzega Lochiela przed jego skonem na polu ostatniej bitwy jakobickiej.
Scott nie był pierwszym, który etnograficzne rysy szkockie wprowadził do poezji. Już W. Collins pod wpływem opowiadań J. Home’a napisał około 1750 r. swoją wspaniałą odę «o zabobonach góralskich», niestety zdefektowaną, wydaną w r. 1788, w 20 lat po śmierci obłąkanego poety, odę, która ogłaszała te wierzenia i zabobony za temat godny prawdziwej poezji. Pojawiły się te rysy szkockie w świetnych burleskach i satyrach Burnsa, jak Tam o’ Shanter lub Halloween, a tuż przed Scottem opisywała wierszem i prozą górali Mrs. Anne Grant z Laggan, autorka poematu Górale (1803), Listy z Gór (1806) i Zabobony góralskie (1811). I ten element powieści Scotta był już zatem przygotowany poprzednią pracą literacką w umysłach czytającej publiczności.
E) KOMPOZYCJA 1. Układ wszystkich elementów (z wviatkiem autobiograf izmu). Zadaniem Scotta było wszystkie te elementy ułożyć w ten sposób, aby zaciekawić czytelnika przebiegiem fabuły, t. j. losów Waverleya i barona, bohatera «ro-mansu» i bohatera »historycznej» części, jakim jest Brad-wardine, jako typ wymierającej Szkocji. Musiał też zużyć materjał historyczno-etnograficzny, jako część istotną tej fabuły, aby zainteresowanie czytelników nie natrafiało na przeszkody w postaci ustępów o treści ściśle historycznej i etnograficznej, luźnie lub wcale niezwiąza-nych z główną akcją. Naogół wykonanie tego zadania jest dobre. Po pierwszych rozdziałach, zbyt szeroko — wskutek niezdawania sobie jasno sprawy z planu całości w r. 1805 — zajmujących się młodością Edwarda (rozdz. I — VII), 1 podmalowuje Scott na początku właściwej powieści tło: dwór w Tully-Veolan i na tem tle barona, drugą główną postać, symbolizującą, jak powiedziałem, 1 W pewnej mierze okupuje ten grzech świetna anegdota > ciotki Racheli o Sir Nigelu i postać Sir Everarda. obyczajowo-historyczną stronę powieści. Z tej atmosfery historycznej, w znaczeniu odległości epoki od czytelnika, przenosi nas dopiero teraz Scott do «etnograficznej» części powieści, od rozdz. XVI — XXIX, nie potrącając jeszcze o wypadki historyczne w ścisłem tego słowa znaczeniu. Te wypełnią — po przerwie rozdz. XXX — XXXIX, będących uzasadnieniem dostania się Edwarda między szprychy koła Fortuny Dziejów, przerwie, tworzącej tylko część «romansu», — dużą część powieści od rozdz. XL do LIX.
Przez takie przedstawienie rzeczy uzyskuje Scott podwójny efekt: po pierwsze, czytelnik dostaje się w element ściśle historyczny po gruntownem przygotowaniu perspektywy i przyjmuje to oddalenie od stosunków współczesnych zupełnie naturalnie, tak że sympatja względem bohatera nie jest osłabiona przez poczucie odległości czasu; po drugie, element historyczny zostaje umieszczony na równej lin ji z innemi wątkami powieści, nie wrybija się na plan pierwszy, nie przjiłacza od początku obcością swego tematu zainteresowania czytelnika. Wspomniane jednak przezemnie niezrównoważenie elementu historycznego w stosunku do całości sprawia, wobec rozejścia się dróg ks. Karola i Wayerleya, że ostatnia część romansu, dość długa (rozdz. LX — LXXI) nie posiada już wielkiego interesu dla czytelnika, — jest to bowiem szeroko opowiedziany epilog trzech postaci romansu: Fergusa, Bradwardine’a i Edwarda, bez związku z samym epizodem historycznym, który nie rozwikłał się na naszych oczach, wobec czego ciekawość nasza nie została poniekąd zaspokojona. Śmierć Fergusa na rusztowaniu jest zanadto oderwanjnm od tła wypadkiem, mogła była niemal być potraktowana narowili z przegraną ks. Karola, w jednem zdaniu, jest w zasadzie elementem zbytecznym w istniejącym układzie powieści, bo i tak nie wTpływTa na stosunek Fło^ do Edwarda. Los barona jest wprawdzie zawisły od faktu powstania, ale jego ocalenie, jako wynik prywatnych zabiegów o bardzo określonym charakterze (dług wdzięczności) nie może być uważane za typowy szczegół historyczny, przyczem o wszystkich krokach, zmierzających do tego celu, dowiadujemy się pośrednio post factum (prawdopodobnie dla podtrzymania zaciekawienia) i żadna postać historyczna nie jest wobec tego bezpośrednio — w samej zewnętrznej akcji powieści — z faktem tym związana. Rozwiązanie zaś historji samego Edwarda jest wynikiem dążności moralizatorskiej Scotta. Niewielki jest jej, coprawda, procent w lej powieści, jak zresztą i w innych, ale w każdym razie istnieje, w myśl zasady Scotta, że «istotnym celem sztuki (poetyckiej) jest pouczanie i zabawa» (w przedmowie do wydania dziel Drydena). Morał Wauerleya głosi, że każdy dobry czyn przynosi swoją odpłatę: Sir Everard pomógł wspaniałomyślnie Talbotowi do uzyskania szczęścia i znaczenia w życiu, Talbot wyprawia się do Szkocji, aby wyciągnąć Edwarda z kłopotów; Edward ratuje mu życie i uzyskuje dla niego wolny przejazd do Anglji, gdzie żona jego leży niebezpiecznie chora, Talbot za to uzyskuje ułaskawienie Edwarda i barona i pomaga Waverłeyowi do wykupienia i odnowienia Tully-Yeolanu. Postać Talbota jest też jedynem ogniwem, wiążącem część trzecią powieści (wypadki historyczne) z epilogiem; wzmianka zaś o nim w jednym z pierwszych rozdziałów spaja romans w pewną silniejszą całość.
Wzmianka ta jest jednak bezimienna, wskutek tego Talbot, będąc dawną postacią w historji Wayerleya, jest nową postacią w akcji powieści. Z tym efektem wkraczamy już w sferę umiejętności Scotta zaciekawiania czytelnika. Umiejętność ta jest wielka: pomijając przy analizie pierwsze rozdziały, które wyrosły z innego podłoża (jeżeli chodzi o typ powieści), od pierwszego momentu podróży Wayerleya do Tully-Veolanu aż do potyczki pod Clifton, nigdy zgóry nie możemy przewidzieć, jak się każdy poszczególny epizod rozwiąże i zaciekawienie nasze wzrasta z każdym nowym zakrętem jego drogi, z coraz to nową przeszkodą w drodze do celu, do którego nieświadomie dąży, do małżeństwa z Różą. Dopiero w epi logu słabnie zainteresowanie. Przygody w hrabstwie Cumberland są zupełnie niepotrzebne (LX i LXI), dwukrotna podróż przez Anglję nie przedstawia żadnego interesu, bo niebezpieczeństwo odkrycia przez panią Nosebag jest tylko zaznaczone, nie przedstawione, jako przygoda, a podróżowanie za obcym dobrym paszportem wj^klucza wszelką przygodę. Niezręczny jest rozdział z wyjaśnieniami o roli Donalda Bean-Leana, która nas w tej chwili nie zaciekawia do tego stopnia, abyśmy mogli słuchać tego jako opowiadania, bo mniejwięcej tego wszystkiego się domyślaliśmy. Tutaj odbiło się owo nieprzemyślenie pierwotnej przygody ze zbójnikiem, któremu w akcji przypada za wielka rola w stosunku do rzeczywistego występowania w powieści. Przytem nasuwają się nam przy tej sposobności wątpliwości co do istotnego czasu akcji. Akcja tak zakrojona nie mogła odbyć się w tak krótkim czasie, około miesiąca do sześciu tygodni, i przebieg wypadków w Londynie, usunięcie ojca Wayerleya z urzędu, również przestaje być przy bliższem rozważaniu prawdopodobnem, 0 ile idzie o czas. Ale ta wada konstrukcji występuje tylko przy ścisłej analizie, — w ciągu lektury nie daje się spostrzec wobec odsunięcia wyjaśnień na później. Z ostatniej części powieści jedynie rozdział z Macwheeble’m (LVI) 1 ostatni (LXXI): przyjęcie weselne w Tully-Veolan z dobrze dotrzymaną tajemnicą niespodzianki odzyskania majątku i nawet rodzinnego puharu są zajmujące. Opisy uczt: otwierającej właściwą powieść i zamykającej ją, są jak dwie takie same klamry pasa, zamykające ją w jedno koło epizodu z życia.
Konflikt między miłością Edwarda do Flory i do Róż}; — rozwikłuje się gładko. Stanowcza niechęć Flory do przyjęcia jego ręki i związanie jej osoby ze sprawą Stuartów, której Edward nie był całem sercem oddany, rozgrzeszają go w oczach czytelnika z zapomnienia o niej tak łatwo; natomiast wzbudzenie się uczuć do Róży jest umotywowane nietylko jej staraniem o dobro Edwarda, bo o tem dowiaduje się on późno, ale umożliwione do brem wyzyskaniem momentu historycznego. «Z drugiej strony Róża Bradwardine stopniowo wzrastała w opinji Wayerleya. Miał często sposobność zauważyć, że w miarę jak ustępowała jej nadzwyczajna nieśmiałość, zachowanie jej przybierało na subtelności; że podniecające okoliczności burzliwego czasu zdawały się wydobywać pewną dostojność uczucia i wyrazu, której przedtem nie zauwa-żył»; dalszy wzgląd: «że nie omieszkała żadnej sposobności, która się nadarzała, aby rozszerzyć swą wiedzę i wykształcić smak» jest już tylko moralizatorsko-literackim szczegółem, nieodpowiednim w tem miejscu. Obraz wykształcenia ówczesnego wypadł zupełnie anachronistycz-nie; towarzystwo szkockie wiejskie, rozprawiające w ten sposób o Szekspirze w 745 r., jest nie do pomyślenia. Scott przenosił tu wrażenia ze swojej młodości na jedno pokolenie wstecz, nie zdając sobie sprawy, że właśnie to pokolenie pośrednie stworzyło przez swoją pracę intelektualną ogromny dystans między rokiem 1746, rokiem bitwy pod Culloden, a r. 1786, rokiem wydania pieśni Burnsa w Kilmarnock. 2. Wpływ komedji Szekspira. Czytanie Romea i Ju-Iji na zebraniu towarzyskiem w Edynburgu musi jednak mimowoli zwrócić uwagę na pewne pokrewieństwo między Szekspirem a Scottem. Poza dwiema pierwszemi powieściami Jane Austen (1811 — 13), które jednak przedewszystkiem dialogu go uczyły, wszystkie inne wzory techniki kompozycyjnej z XVIII w. były dla niego bez wartości. Nawet i Zamek Rackrent, choć był dlań objawieniem istoty zadania, nie mógł mu pomóc w tym względzie, będąc szkicem bez akcji, któraby łączyła poszczególne figury. Musiał wzorów szukać gdzie indziej i znalazł je w dużej mierze u Szekspira, w jego komedjach, bo ze względu na swoją istotę powieść Scotta, która nie jest powieścią wychowawczą, ani satyrą społeczną, lecz doskonale opowiedzianym, szczęśliwie zakończonym epizodem z życia, jest najbliższą komedii. Z tragedyj tylko Romeo i Juija — znalazła, jako wspomnienie młodzieńczych zachwytów, odpowiednie miejsce w romansie młodości i pokrywa swym autorytetem przejście od jednej miłości do drugiej, z lekkiem zaznaczeniem przeznaczenia (Romeo, Rozalinda, Julja).
Komedje nauczyły go tej tajemnicy, że epizod życiowy, o ile nie jest końcową tragedją, lecz pogodnie kończącą się tragikomedją, tylko wtedy jest barwny i zajmujący, gdy interes nie jest skupiony wyłącznie na głównych postaciach, lecz rozkłada się na szereg postaci ubocznych, które stwarzają atmosferę humoru i mogą każdej chwili obniżyć o kilka stopni ciśnienie powagi głównej akcji.
Na budowę Wauerleya jako ugrupowanie postaci wypłynęła niezawodnie komedja Wieczór Trzech Króli; sam motyw stworzenia pary bliźniąt, podobnych do siebie zupełnie, jest zaczerpnięty stamtąd, jak to sam Scott mimo woli stwierdza, porównywaj ąc rodzeństwo Mac Ivor z Sebastjanem i Wiolą. Intryga zasadnicza jest podobna: miłość Wioli do księcia Orsiniego, który kocha się w Oliwji, jest stosunkiem Róży, Edwarda i Flory, ale Se-bastjan, brat Wioli, który ostatecznie żeni się z Oliw ją — gdy znów książę Orsini bierze Wiolę w7 nim zakochaną, poznawszy jej zalety w ciągu sztuki, — tutaj, w Wauerley u, staje się bratem Flory-Oliwji — i para ta przeznaczona jest na zakończenie tragicznego (historycznego) watka opowieści. Dalsze postaci komedji Szekspira odpowiadają, nie swoją istotą, ale stanowiskiem w kompozycji, mniej więcej ważniejszym postaciom bocznjnm. Dawid Gellatley, pojawiający się dość oryginalnie, niepotrzebnie dla akcji, a jednak wybitnie ożywiając ją, to odbicie błazna-piosenkarza o podobnej roli w sztuce szekspirowskiej; intendent Macwheeble — to pedant w innym zakresie, ale bądź co bądź krewny ochmistrza Mal-volaa, a Sir Tobjasz, stryj Oliwji, i jego pijatyki z Sir Andrzejem Chudogębą tkwią z pewnością u samych podstaw wieczerzy w Tułl}r-Veolan, pierwszej przygody Wa-yerleya. Stosunek: stary ojciec-wdowiec i młoda córka jest również typowo szekspirowski w swem opuszczeniu roli matki. 3. Kysunek postaci. Ponieważ powieść ma nieograniczoną swobodę wprowadzania postaci, czego nie może czynić komedja, Scott korzysta z niej w szerszym, niż jego mistrz, zakresie. Postaci Scotta można podzielić na trzy kategorje: osoby główne, których losy są związane z sobą: Wayerley, Bradwardine, Róża, Fergus i Flora. Talbot; postaci boczne, które biorą udział po kilkakroć w poszczególnych momentach akcji: Dawid i jego matka, Donald Bean-Lean, ks. Karol, intendent Macwheeble, Cal-lum Beg, Evan Maccombich, Balmawhapple, — i wreszcie postaci, występujące raz tylko w akcji, małe ogniwa dla łączenia większych epizodów: wszystkie postaci z przygody w Cairnvreckan, włościanin z Cumberland, pani No-sebag, i właściwie bez żadnej wartości w powieści: Sir Everard i ciotka Rachela, pozostałości z typu powieści «edukacyjnej».
Charakterystyka postaci pierwszej i drugiej grupy ma tę wspólną cechę, że jest przedewszystkiem zewnętrzna. Carlyle utrzymuje złośliwie, że Scott «pracuje (nad postaciami), idąc od skóry w głąb, ale nigdy nie dochodzi blisko serca». Postaci Scotta są rzeczywiście rozpostarte na jednej płaszczyźnie, nie są w swej psycholo-gji «przestrzenne» — na takie ujęcie postaci pozwala umieszczenie ich w stosunku do jednego wybitnego faktu historycznego, od nich niezależnego, wobec którego muszą zająć jakieś stanowisko; jednostronne ich charakteryzowanie, jako t y p ó w, jest do pewnego stopnia koniecznym wynikiem takiego układu w powieści.
Typy pierwszej grupy są odmalowane drobiazgowo, z rysami twarzy, barwą włosów, wyrazem oczu, ze wszyst-kiemi niemal szczegółami stroju (z wyjątkiem Talbota, który jest wyraźnym deus ex machina). Artystycznie są one związane z akcją przez to, że wszystkie postaci poznajemy z równoczesnem wrażeniem Wayerleya: zawsze jemu prezentuje je Scott i wraz z nim i nam, czytel-
XLIV nikom. Wogóle prawie wszystkie przejścia psychiczne osób odbywają się wr obecności Wayerleya, który jest mi-mowoli samym autorem i nadal po opuszczeniu autobiograficznego pierwiastka, a prawie wszystkie przejścia (z wyjątkiem rozważań księdza Mortona i kilku chwil wr życiu Róży), nie przedstawione wprost, ale odgrywające się za sceną, poznajemy z opowiadań, skierowanych do Wayerleya. Jedynie tylko charakterystyka Flory i jej brata wypełnia rozdział, opowiedziany wprost od autora (rozdz. XXI). Scott wr poczuciu, że nie potrafi oddać w rozmowach i sytuacjach pełnego obrazu duchowego swoich bohaterów, kreśli ten obraz zgóry, wybierając tylko z tego rysunku jeden motyw: energji działania, przez co ułatwia sobie pracę tworzenia, ale naraża się na niebezpieczeństwo znudzenia czytelnika, jakie grozi przy <stypach». O ile typ jest oryginalny, jak np. baron Brad-wardine, interesuje nas i bawi bardzo, choć ku końcowi czujemy się nieco znużeni jego sposobem mówienia; o ile jednak jest to typ więcej znany, jak ambitny a niewy-trawny polityk (Fergus), zainteresowanie nasze jest naturalnie mniejsze.
Umiejętność stwarzania typów święci jednak prawdziwy tryumf w owej drugiej grupie aktorów, występujących w poszczególnych momentach akcji kilkakrotnie. Tutaj niema na nic innego miejsca, jak tylko na typy, i mistrzostwa Scotta w skreśleniu jednym, dwoma rysami takich postaci osiąga tu swój szczyt. Intendent Mac-wheeble, oszczędny dla samej oszczędności, zgięty pod prostym kątem, Callum Beg, wiecznie gotowy do zaczepki i bitki, Dawidek, w stroju uszytym z kawałków różnych materyj i śpiewający porwane kawałki piosenek, i nawet ów posępny Balmawhapple, z przedziwną elegją pośmiertną, są bliżsi życia niż ambitny Fergus i tragiczna Flora. Nie brakuje tych bocznych postaci w żadnym rozdziale powieści i one to nadają atmosferę życia. One to służą Scottowi do sypania mnóstwa szczegółów drobnych, czyniących tkaninę opowiadania barwną, bez wsuwania ich pomiędzy wiązania istotnej kompozycji; nie są to bowiem ani historyczno-obyczajowe, ani etnograficzne drobiazgi, ale poprostu odruchy i gesty życia, które plastycznie przesuwało się przed jego wyobraźnią w chwili tworzenia. ((Wytnijcie z Iliady lub sztuk szekspirowskich — pisze w recenzji o powieściach Jane Austen — wszystko, co samo w sobie jest zupełnie pozbawione znaczenia i zainteresowania, a zobaczycie, że to, co pozostanie, straci więcej niż połowę swego wdzięku. Jestem przekonany, że wielu pisarzy zmniejszyło wrażenie swego dzieła przez skrupulatność w niedopuszczaniu niczego, co nie miało wewnętrznej, bezwzględnej, niezależnej wartości. Postępowali jak ci, którzy ogałacają drzewo owocowe z liści, sądząc, że liście nie mają żadnej wartości, aby dostarczyć więcej pożywienia owocom, które jednak w rzeczywistości nie mogą bez nich osiągnąć swej dojrzałości i smaku».
F) HUMOR
Romanse Scotta osiągają rzeczywiście swój wyborny smak wiaśnie przez te epizodyczne postaci, przez związane z niemi drobniutkie szczegóły, gdyż w nie przelał się humor Scotta. Humor to niefrasobliwy i szczery, nie ukrywa w sobie posmaku ironji czy satyry, nie próbuje uczyć, lecz chce bawTić, a raczej rozweselać uśmiechem pogody. Tragedje — według niego — są winą samych ludzi. Wrażenie śmierci Fergusa osłabia wyraźnie przez poprzednie umniejszenie naszej sympatji do niego i wskazanie na przeznaczenie w postaci ducha Bodach Glasa; o śmierci Ryszarda Wayerleya i śmierci Callum Bega wspomina tylko mimochodem jako o rzeczy naturalnej, jakgdyby dla karjerowiczów i dla ludzi, posiadających uczucie nienawiści, nie było miejsca na świecie. Evan Dhu bierze swoją śmierć na rusztowaniu przy boku naczelnika tak naturalnie, że staje się raczej symbolem góralskiej wierności, zatracając swroją osobowość.
Za chmurami jest zawsze słońce — i po nocy musi przyjść jasny dzień. Z tej pewności pogody rodzi się hu mor Scotta; sympatja, jaką ma clo ludzi — bo jeżeli nie docierał do ich serca, według Carlyle’a, to dawał im całe swoje serce, — nadaje temu humorowi jasność wesołego, letniego południa. Czytając Scotta, czujemy się skłonni do swobodnego śmiechu i korzystamy z każdej sposobności z tego, wiedząc, że ten śmiech nikogo nie obraża, nikogo nie drażni, nikomu nie sprawia przykrości, i że do tego śmiechu mamy w atmosferze scottow-skiej prawo, bo nie brzmi żadnym rozdźwięklem. I śmiejemy się szczerze właśnie z owych malulkich szczegółów“, czy to z zachowania się Dawidka i intendenta na wiadomość o zajeździe, czy z psalmu 119-tego, wybijanego na bębnie, czy z Evana, który nie zabija orła, czy z zestawienia stu sztuk bydła i tłustego radnego z Perth, czy wreszcie z nieśmiertelnych rozważań barona, jak wypełnić przywiązany do dóbr Tully-Veolan obowiązek feudalny detrahendi seu exuendi caligas regis post battaliam. A tych szczegółów jest mnóstwo, mnóstwo!
Światło tego humoru spowija aureolą łagodnego blasku postać starego barona Bradwardine’a, ostatniego «ja-kobity». Patrjarchalna zacność względem poddanych, prawość rycerskiego honoru, wierność uczuć przyjaźni i miłość tradycji — oto cztery strony świata jego duszy, horyzont, poza który wyjrzeć nie chce, nie umie. Najchętniej patrzy baron w stronę zachodu, w stronę tradycji. W miłości ku niej wchłonął ją w siebie całą, jest ona częścią składową jego mowy, jest formami jego myślenia, jest podstawą jego stosunku do życia. Nie waha się między miłością do jedynej córki a przekonaniem, że dla dobra tradycji musi pozbawić ją rodowego majątku na rzecz krewnych męskich swego imienia i dopiero wyraźna nieprzyjaźń tych krewniaków względem Stuartów i możność zachowania nazwiska (peeres in her owrt right — jak się to w Anglji nazywa) sprowadza zgodę na odstępstwo od tradycji. W jej imię też dopełnia swego feudalnego obowiązku «ściągnięcia trzewików królewskich po bitwie», co Scott dla uniknięcia karykatury przedsta wił bardzo zręcznie jako sprawozdanie dziennikarskie, które zawsze ma pewien komiczno-poważny ton w takich wypadkach. Granica między komizmem a powagą, jest tu zatarta świetnie; to też epizod ten znalazł swoje życiowe odbicie, kiedy w 1822 r. Jerzy IV, jako pierwszy król z dy-nastji hanowerskiej, który postawił nogę na ziemi szkockiej, przybył do Edynburga. «Jerzy IV anno aetatis 60 — pisze Lockhart — raczył z najmilszą chęcią odegrać rolę księcia Gharlie z samym Wielkim Nieznanym (tak nazywano wtedy nieznanego autora Wauerleya, wiedząc zresztą, że jest nim Scott), jako swoim baronem Brad-wardine’m», który wprawdzie nie zdejmował obuwia królewskiego, ale spełniał ze staromodną lojalnością obowiązki gospodarza Szkocji. Urok Wauerleya i innych szkockich powieści był tak wielki, że nikt, nawet sam toastujący król, nie zdał sobie sprawy z istotnego znaczenia toastu, wniesionego przez niego przy tej sposobności na cześć Szkocji: «Niech żyją Naczelnicy i Klany Szkocji®, jakgdyby poza nimi Szkocji nie było.
Był to urok poezji, jakim Scott owiał starą Szkocję. Bo nie bez znaczenia pojawia się stale obok barona Dawid Gellatley, brat młodo zmarłego poety z ludu, sam poeta, ale pozbawiony nad swym umysłem kontroli, umiejący się do rzeczy wyrażać tylko piosenką, Dawid, kochający całem sercem barona, który dla każdego kroku barona ma jakiś fragment piosenki. Każde postąpienie barona transponuje on na poezję, wskutek bezimienności zaś ludowej piosenki transponuje na poezję odwieczną, pogłębiając w ten sposób tradycję historyczną do znaczenia poezji. Dawid Gellatley jest symbolem stosunku Scotta-poety do przeszłości, jest zarazem symbolem pieśni ludowTej, która utrzymała Szkocję w uczuciu patrjotyzmu i poprzez Burnsa doprowadziła do twórczości Scotta, ufundowanej na czystej miłości ojczyzny.
BEZPOŚREDNI WPŁYW ROMANSU W. SCOTTA NA LITERATURĘ POLSKĄ I EUROPEJSKĄ
Pierwszy przekład Wauerleya na kontynencie europejskim ukazał się we Francji w 1818 r., potem w Niemczech (1821 r.) i we Włoszech. W Polsce pojawił się on dopiero w r. 1828, poprzedzony jednak już od dwóch lat szeregiem przekładów innych romansów scottowskich. Tłumaczą je w pierwszym rzędzie F. S. Dmochowski i Fr. Kopczewski, obok nich także Karol Korwell. Silny prąd zaznajamiania najszerszej publiczności z twórczością prozaiczną Scotta przerywa się wskutek powstania listopadowego, zostawiając w szacie polskiego słowa jedynie połowę utworów Scotta, niezawsze najlepszych. Naturalnie jjrzekłady te były dokonywTane na podstawie przekładów francuskich, co odbija się już w zmianie tytułów i w przeróbkach, względnie opuszczeniach niektórych miejsc. Ale późne i niepełne (Francja i Niemcy ukończyły pełny przekład już w r. 1831) dzieło przekładu Scotta nie może być miarą jego wpływu na polską twórczość. Ta bowiem zapoznawała się z romansem szkockim przez pośrednictwo francuskich przekładów. Już w r. 1824 staje Jan z Tę-czyna J. U. Niemcewicza na progu nowego działu literatury polskiej, mającego się rozwinąć stosunkowo bogaciej niż w innych narodowych literaturach; powieść historyczna polska liczy przecież setki tomów, podpisanych nazwiskami: Rzewuskiego, Czajkowskiego, Kraszewskiego, Kaczkowskiego, Sienkiewicza, Reymonta, Żeromskiego, aż do najmłodszych: Powalskiego i Szczuckiej, nie mówiąc już o zastępie mniejszych i zupełnie małych po-wieściopisarzy historycznych. Na twórczości autorów po r. 1831 zaciążyły naturalnie wpływy inne, jak V. Hugo i Al. Dumasa, ale i ci wyrośli przecież z gleby, przeoranej pierwszy raz przez pług scottowskiego romansu.
XLIX
Niemcewicz wzorował się w Janie z Tęczyna w zakresie techniki opisu zwyczajów, domu i urządzeń wyraźnie na Wauerlcyu; co do motywów romansowych, zapożyczał się z innych utworów Scotta, jak z Rozbójnika morskiego, Klasztoru, Lucji z Lammermooru, Iuanhoe. Największy ze «scottyslów» polskich przed r. 1831, Aleksander B r onik o w s k i, pisał wprawdzie po niemiecku, ale rzeczy jego były przeważnie tłumaczone na polskie z rękopisu i wychodziły równocześnie w obu językach. Uważano to jednak współcześnie za korzystny dla Polski szczegół: «Co tracimy na języku, zyskujemy na tein, czem właściwie siebie i rodaka naszego uniewinnić będziemy usiłowali, iż obznajomi niejako z naszemi dziejami obcy nam naród, uwolni nas od zarzutu, jakoby ogołocony był kraj i dzieje ze zdarzeń, pióra romantycznego godnych» \ Widać z tych słów, jak wielkie znaczenie posiada element romantyczności w owym czasie, skoro wartość narodu ocenia się ilością «romantycznego» materjału powieściowego. Propaganda Bronikowskiego szła rzeczywiście tylko w tym kierunku; jeżeli bowiem chodzi o polityczno-społeczny obraz Polski w jego powieściach, to wygląda on raczej ponuro, niż ujmująco, podobnie zresztą jak i w powieści Niemcewicza. Ale ta ponurość płynęła z odmiennych źródeł u obu pisarzy; u Niemcewicza z satyrycznego podłoża temperamentu, u Bronikowskiego z przejęcia się «gotycką» romantyką niemiecką i byroń-skim pesymizmem. Do najlepszych rzeczy Bronikowskiego należą powieści o przeważającym pierwiastku nadzmy-słowym, jak Zamek zawieprzycki (1827) i Moina (1827), obok nich zaś te, w których szlachetna postać główna walczyć musi z intrygami politycznemi, w czem krystalizuje się pesymistyczny pogląd Bronikowskiego na świat, jak: Hipolit Boratyński (1825 — 6), lub Więzienie Jana Kazimierza we Francji (1826). Bronikowski przesuwa ro 1 Gaz. Polska 1827, nr. 12 — A. G...i — prawdopodobnie Gorczyński.
Bibl. Nar. Ser. II Nr. 56 (Walter Scott: \\averley) IV
L mans historyczny w kierunku koncentrowania akcji około postaci naczelnych w państwie (królewskich); odstęp zatem od Scotta jest znaczny. Zasługuje on na większą uwagę, niż dotychczas na niego zwracano, gdyż niezawodnie ślady jego wpływu widać na młodocianych powiastkach Krasińskiego, a może nawet możnaby się dopatrzeć jego działania i na Kraszewskiego (Moina — Sfinks; Ongi i Zamek Zawieprzycki) i na Słowackiego (Olgierd i Olga — Król Duch, fragment o Bolesławie Śmiałym). Sam Bronikowski korzysta przedewszystkiem z powieści Scotta: Peueril of the Peak, Kenilworth, Iuanhoe, Klasztor, Opat, mniej zaś z Wauerleya.
O Po jacie Fel. Bernatowicza powiedział kiedyś St. Tarnowski, 1 że mógłby się pod nią sam Scott podpisać; jest ona rzeczywiście najpełniejszem wcieleniem scottowskiego wpływu, pozbawionem jednak zupełnie oryginalności ze strony autora, czego Bronikowskiemu nie można zarzucić. Wauerley wywołał postać samego bohatera Firleja-Trojdana, mimowolnego pośrednika między dwoma narodami (Polską i Litwą) przez swą miłość do Jadwigi; a ta miłość, przemieniająca się w uczucie do córki Krywe Krywejty, Pojaty, jest też paralelą do hi-slorji uczuciowej Edwarda Wayerleya. Technika opisów jest niemal identyczna z techniką Wauerleya, tak samo element komiczny wprowadzony jest za wzorem Scotta i należy do najlepszych objawów humoru tego typu, ustę-pując jedynie komicznym ustępom z Dwóch Śreniawi-lów (z czasów Łokietka), młodzieńczej powieści historycznej Konst. Gaszyńskiego (1830). W innych powieściach, np. w Janie z Tęczy na, czy w powieściach Wężyka, ten pierwiastek jest słabo reprezentowany, w niektórych jest on często mimowolny. Druga powieść Bernatowicza Nałęcz (1829) zdąża raczej w kierunku romansu, widać wpływ Kenilworlha i Iuanhoe, klóry zresztą 1 Romans polski w początkach XIX wieku. Przegląd Polski, 1870, str. 217.
LI już w Po jacie dostarczył motywów do procesu głównej bohaterki, oskarżonej o uprawianie czarnoksięstwa. Ciekawy i wart większej uwagi jest moment etnograficzny żyda polskiego w Nałęczu; romans odgrywa się w czasach Kazimierza Wielkiego, wprowadza postać Esterki, opracowaną już zresztą przedtem przez Bronikowskiego w Kazimierzu Wielkim i Esterce. — Nierozsądne Śluby Bernatowicza (wcześniejsze) są romansem werterowskim, nie mającym nic wspólnego z historją, jakkolwiek tłem akcji są czasy Zygmunta Starego.
Mniej udaną próbą romansu historycznego są Fryd. Skarbka Tarło i Damjan Ruszczy c (oba z r. 1827), choć ostatni z nich daje wcale ciekawy konflikt miłosny, wzorowany zresztą na Peueril of the Peak Scotta; znać przy tein wtórne wpływy Jana z Tęczyna. Pod tym samym wpływem stoi Franc. Wężyk we Władysławie Łokietku (1828), choć, naturalnie, w wyborze szczegółów średniowiecznego życia idzie za Scottem. Druga powieść jego Zygmunt z Śzamotuł (1830), mająca za tło czasy po bitwie pod Płowcami, ma tylko niewielką domieszkę historji w romansowem opowiadaniu. Poza temi utworami najważniejszych pierwszych polskich «scotty-stów» pojawia się w literackich pismach współczesnych szereg powiastek dłuższych i krótszych; z pośród ich autorów najlepiej zapowiadał się Stan. Jaszowski. Do lego rodzaju należą też i młodzieńcze nowelki Krasińskiego, wykazujące zmieszane wpływy Scotta, Byrona, Bronikowskiego i «powieści grozy». To samo z jawisko spotykamy i w jego Władysławie Hermanie i jego dworze (1830), a nawet i w Agay-Hanie, który jednak ze względu na swoją koncepcję musi być zaliczony do typu poematów byronicznych; niemniej jednak postać Agay-Hana mogła“ podsunąć Krasińskiemu tajemnicza Fenella z Peueril of the Peak. Naturalnie, nie trzeba dodawać, że najpiękniejszym pomnikiem wpływu romansu Scotta na pierwsze dotknięte nim pokolenie jest Pan Tadeusz, gdzie
LII obok Wauerleya najsilniej oddziałała Lucja z Lammer-mooru.
W Niemczech najważniejszymi bezpośrednimi przedstawicielami nowego gatunku literackiego są dwaj Ślązacy, Karol Spindler, autor prawie 90 powieści, i Willi-bald Alexis (Wilhelm Haering), autor WTalladmora i Aualonu, uchodzących nawet za rzeczy samego Scotta; obok nich świetnie zapowiadał się młodo zmarły w r. 1829 Wilhelm Hauff. We Francji wychodzi w r. 1826 piękny Cinq Mars Alfreda de Yigny, w r. 1829 Prospera Meri-mee’go Kronika dworu Karola IX, w r. 1831 Nolre-Dame de Paris Wiktora Hugo, stanowiąca drugi etap romansu historycznego. We Włoszech rozpoczyna ten szereg Man-zoni swoimi Narzeczonymi (I Promessi Sposi — 1826), które odrazu przeszły clo klasycznej literatury wszechświatowej.
Zważywszy krótką odległość czasu, w jakiej pojawiły się wszystkie te dzieła od roku ukazania się Wauerleya (1814), trzeba jeszcze raz podkreślić wielkość działania Scotta, której w Polsce dał wyraz Michał G r a-b o w s k i w artykułach w Gazecie Polskiej w r. 1828 (nr. 182 — 184), przedrukowanych później w pierwszym tomie Literatury i krytyki (1840). Nazywa go on tam «dru-gim Szekspirem, a trzecim Homerem». Grabowski wypowiada przy tej sposobności teorję powieści historycznej. Bohaterem w tym rodzaju literackim jest sam naród, który autor «musi uwrażać w rzeczywistości*. Na całokształt narodu składają się: 1) krajobraz; 2) właściwości fizyczne; 3) duch narodu; 4) losy i czyny. Krajobraz jest łatwy do przedstawienia, w romansie odgrywa rolę tła, niezawsze koniecznego. Właściwości fizyczne jest to «narodowa fi-zjognomja, istota szczepu, temperament, gdzie natura rozwija niewyczerpane bogactwo zajmujących przymiotów i głęboko romantycznych wdzięków* (a wTięc i Lutaj romantyczny* element jest podkreślony jako wartość narodowa). Ducha narodu należy szukać w instytucjach i obyczajach. Losy zaś i cz}aiy są punktem zbieżnym, względnie podłożem dla tamtych elementów. Grabowski nazywa romans historyczny «tylko swobodniejszą formą historjografji, ale zarazem formą, w której się duch historyczny wierniej częstokroć przebija, jak w suchem opowiadaniu*. Gdy upadek powstania listopadowego postawił lamę normalnemu rozwojowi życia narodowego, powieść historyczna stała się koniecznym sposobem utrzymywania ciągłości tradycji narodowej, bez której naród istnieć nie może. Już nietylko przejawiał się w niej duch narodowy, według życzenia Grabowskiego, ale oddziaływał on przez powieść na społeczeństwo, które swojem peł-nem narodowem życiem mogło tylko oddychać w atmosferze swej historji. Scott, jako twórca powieści historycznej, zasługuje wobec tego na naszą szczególną wdzięczność.
Bibl. Nar. Ser ja II, Nr. ftfi (Walter Scott: Waverley)
BIBLJ O GRAF JA
W przygotowaniu wstępu posługiwałem się następuj ą-cemi dziełami i artykułami:
Lockhart John Gibson: The Life of Sir Walter Scott (Everyman’s Library).
Cruse Amy: Sir Walter Scott. 1915.
Watt Maclean L.: Scottish Life and Poetry. 1912.
Geddie-Haslehust: The Scott Country.
Smith Gregory George: Scottish Literature. 1919.
Stephen Leslie: Sir Walter Scott (Hours in a Library III). 1917.
Hutton Richard H.: Sir Walter Scott (English Men of Letters). 1922.
Maigron Louis: Walter Scott (Les cent chefs-d’oeuvre etrangers).
Maigron Louis: Le Roman historiąue a 1’epocrue roman-tique. 1912.
Saintbury George: The Historical Noyel (Collected Essays III). 1923.
Reers Henry A.: A Ilistory of English Romanticism in the XIX Cent. 1902.
Siebert Albert: Untersuchungen zu Walter Scotts Wauerley. 1903.
Dibelius Wilhelm: Englische Romankunst. 1922.
Raleigh Walter: The English Novel (University Manuals). 1919.
Saintsbury George: The English Noyel (The Channels of English Literature). 1922.
Cross Wilbur L.: The Development of the English No-vel. 1923.
Pierce Fed. E.: Currents and Eddies in the English Ro-mantic Generation. 1918.
Elton 01iver: A Survey of English Literature 1780 — 1830. 1924.
Iierford C. A.: The Age of Wordsworth. 1922.
Henderson T. F.: Sir Walter Scott (The Cambridge Hist. of Engl. Liter. XII). 1921.
Wydanie: Wauerley, ed. with introduction, notes, and glossary by A. D. Innes. Oxford 1919.
PRZEDMOWA
DO TRZECIEGO WYDANIA
Tę drobną próbę szkicu dawnej obyczajowości publiczność przyjęła przychylniej, niż się tego autor ośmielał spodziewać. Z zadowoleniem i pokorą słyszał, jak pracę jego przypisywano niejednemu z uznanych i szanowanych imion. Względy, w jego specjalnem położeniu ważne, powstrzymują autora od rozwiania podejrzeń, na tych panach ciążących, przez umieszczenie własnego nazwiska na tytułowej karcie; tak, że nara-zie przynajmniej, musi pozostać rzeczą niewyjaśnioną, czy Wa-uerley jest dziełem poety czy krytyka, prawnika czy duchownego, albo też czy, posługując się wyrażeniem pani Malaprop, 1 autor «jak Cerber — jest trzema panami równocześnie)). Autor, nie znajdując w dziele swojem nic (poza może jego błahością), coby przeszkadzało komukolwiek przyznać się do jego ojcostwa, pozostawia przenikliwej publiczności wybór z pomiędzy wielu okoliczności, właściwych rozmaitym stanowiskom w życiu, tych właśnie, które skłonić go mogły w tym wypadku do zatajenia swego nazwiska. Autor może być pisarzem nowicjuszem, któryby nierad przyznać się do roli, do jakiej nie przywykł; albo też może być pisarzem spospolitowa-nym, wstydzącym się zbyt częstych występów, skutkiem czego zasłania się tajemnicą, jak bohaterka w starej komedji maską, by przyciągnąć uwagę tych, którym twarz jej nazbyt się stała znajomą. Może on być członkiem poważnego zawodu, któremu reputacja powieściopisarza mogłaby ujmę przynosić, albo też i Pani Malaprop, sławna postać komiczna z komedji R. B. Sheridana Rywale (1773), popisująca się fałszywą erudycją i przekręcająca słowa uczone. bywalcem modnego świata, któremu wszelakiego rodzaju pisanie wydaje się nienadobną pedanterją. Może być zbyt młodym, by chcieć występować w roli pisarza, — albo też tak starym, że godziłoby mu się już odłożyć pióro.
Do wiadomości autora Wauerleya doszło, że zarzucano jego powieści, iż przez nakreślenie postaci Callum Bega i opowiadania barona Bradw7ardine’a o drobnych przekroczeniach górali w kierunku przywłaszczania sobie cudzej własności dał surowy i niesprawiedliwy obraz narodowego charakteru górali. Nic nie mogłoby być dalszem od życzeń i intencji autora. Charakter Callum Bega, to charakter człowieka, z natury skłonnego do złośliwej zuchwałości, a któremu warunki, w jakich żyje, zakreślają specjalną dziedzinę zbrodniczości. Ci, którzy czytali ciekawe «Listy z Gór», wydane około roku 1726, znajdą przykłady takich zbrodniczych typów, — jakie zresztą sam autor miał sposobność obserwować, — chociaż byłoby najwyższą niesprawiedliwością zbrodniarzy takich uważać za przedstawicieli Górali owej epoki, podobnie jak mordercom Marra i Williamsona 1 nie możnaby przypisywać, że są przedstawicielami Anglików czasów obecnych.
Co się tyczy łupów, przypuszczalnie zagarnianych przez niektórych powstańców w 1745-ym, to trzeba pamiętać, że, chociaż drogi swej ta nieszczęsna mała armja nie znaczyła ani zniszczeniem ani krwi rozlewem, chociaż, przeciwnie, pochód jej odbywał się we wprost zadziwiającym porządku i spokoju, to jednakże żadna armja w roli nieprzyjaciela nie maszeruje przez kraj bez popełniania jakichś rabunków; niektóre też, rozmiarów i natury, żartobliwie przypisywanej im przez Barona, składano w istocie na karb powstańców góralskich, na dowód czego możnaby przytoczyć wiele tradycyjnych opowieści, a zwłaszcza jedną o «Bycerzu Zwierciadła)).2 i Odnosi się prawdopodobnie do jakiegoś sławnego w owym czasie procesu kryminalnego. 2 p0r. str. 306. — Na zakończenie Przedmowy Scott do daje w nocie pieśń w szkockim dialekcie o okrutnem zachowaniu się obu stron walczących w kampanji 1745 r. Rzecz tij, o małej war, Jci literackiej, opuszczono w przekładzie.
WAYERLEY
ALBO
LAT TEMU SZEŚĆDZIESIĄT
PRZEDMOWA
Zarys niniejszego wydawnictwa skłania mnie do umieszczenia na tem miejscu opisu pewnych zdarzeń, na których się opiera powieść Wauerley. Zaznajomił już z niem publiczność mój niedawno zmarły przyjaciel, William Erskine, Esq.1 (późniejszy lord Kinnedder), pisząc w r. 1817 ocenę Opowieści mego gospodarza dla Przeglądu Kwartalnego.2 Szczegóły wysnuł był krytyk z informacyj autora. Później zostały ogłoszone w przedmowie do Kronik dzielnicy Canongate.3 Obecnie zaś znalazły się na miejscu właściwem.
Pomoc, jakiej sobie Waverley i Talbot wzajem użyczali, stanowiąca węzeł całej intrygi, opiera się na jednem z tych podań, które łagodzą charakter nawet wojny domowej; a że przynoszą one jednakowy zaszczyt pamięci obydwóch stron, przeto nie wahamy się wymienić pełnych ich nazwisk. Kiedy górale w dniu bitwy pod Preston w r. 1745 wykonali pamiętny 1 Esq. — skrócone Esąuire; pierwotnie nazwa giermka, zczasem tytuł oznaczający szlachcica. 2 Opowieści mego gospodarza (Tales of my Landlord), tytuł zbiorowy dla kilku powieści Scotta z lat 1816 — 1819. — Przegląd Kwartalny (The Quarterly Reuiew) był poważnym kwartalnikiem torysowskim, założonym w 1809 r. 3 Zbiór krótszych opowiadań historycznych Scotta z r. 1827 — 8. Przedmowa niniejsza ukazała się w zbiorowem wydaniu powieści Scotta (The Wa-uerley Nouels) w 1829 r. napad na armję Sir Johna Cope’a, Cameroni i Steward z Ap-pin zdobyli szturmem i zabrali baterję z czterech armat polnych. Aleksander Stewart z Inyernahyle był jednym z naj-pierwszych atakujących, a zobaczywszy oficera wojsk królewskich, który gardząc snadź ogólną ucieczką, pozostał z mieczem w ręku, jakgdyby zdecydowany bronić do ostatka wyznaczonego mu stanowiska, szlachcic z gór wezwał go do poddania się, a w odpowiedzi otrzymał pchnięcie mieczem, który utkwił w jego tarczy. Oficer był teraz bezbronny, a topór olbrzymiego górala (młynarza z Inyernahyle) zawisł nad jego głową, gdy Stewart z trudem skłonił go do cofnięcia się. Zaopiekował się mieniem nieprzyjaciela, bronił jego osoby i ostatecznie uzyskał dlań wolność, poręczywszy za niego swem słowem. Okazało się, że owym oficerem był pułkownik Whitefoord, szlachcic z Ayr-shire, człowiek o wielkim charakterze i dużych wpływach, gorąco przywiązany do domu hanowerskiego; takie jednak zaufanie łączyło tych dwóch godnych ludzi, jakkolwiek wyznawali odmienne zasady polityczne, że w czasie szalejącej wojny domowej, kiedy wałęsających się oficerów z armji góralskiej ścinano bez pardonu, Inyernahyle, wracając w góry, celem werbowania nowych rekrutów, nie wahał się odwiedzić byłego swego jeńca; przy tej sposobności spędził dzień czy dwa w Ayr-shire wśród przyjaciół pułkownika Whitefoorda, należących do stronnictwa whigów, a czas ten upłynął mu tak mile i wesoło, jakgdyby w kraju panował pokój.
Gdy bitwa pod Culloden zniweczyła nadzieje Karola Edwarda i rozprószyła jego na wygnanie skazanych stronników, na pułkownika Whitefoorda znów przyszła kolej podjęcia wszelkich możliwych starań, celem zyskania ułaskawienia dla Stewarta. Chodził tedy do prezesa trybunału, do głównego prokuratora i do wszystkich dygnitarzy państwowych, lecz na wszystkie jego prośby odpowiadano mu pokazaniem listy, na której Inyernahyle (używając określenia poczciwego starego szlachcica) ((oznaczony był znakiem zwierza!)) jako poddany niegodny łaski ni przebaczenia.
Nakoniec pułkownik Whitefoord zwrócił się osobiście do księcia Cumberlandu. Także od niego usłyszał stanowczą od mowę. Ograniczył więc narazie swą prośbę, żądając jedynie opieki dla domu Stewarta, jego żony, dzieci i mienia. I tego mu książę odmówił; na co pułkownik Whitefoord, wydobywszy z zanadrza swe papiery służbowe, w wielkiem wzburzeniu położył je na stole przed Jego Królewską Wysokością, prosząc 0 zwolnienie ze służby władcy, nieumiejącego oszczędzać zwyciężonego przeciwnika. Książę był zaskoczony, a nawet wzruszony. Rozkazał pułkownikowi zachować papiery służbowe 1 zgodził się na udzielenie opieki domowi Stewarta. A czas był najwyższy ratowania domu, zboża i bydła w Inyernahyle przed wojskiem, siejącem spustoszenie w t. zw. «kraju wroga». Mały obóz żołnierzy rozłożył się w posiadłości Invernahyle’a, którą oszczędzał, niszcząc wokół i plondrując i przetrząsając każdy zakątek w poszukiwaniu przywódców powstania, a przede-wszystkiem Stewarta. Był on znacznie bliżej, niż mogli byli przypuszczać; ukryty bowiem w jaskini (podobnie jak baron Bradwardine) przebywał przez kilka dni tak blisko angielskich strażników, że słyszał nawet słowa ich musztry. Pożywienie przynosiła mu jedna z jego córek, ośmioletnia dziewczynka, której pani Stewart zmuszona była poruczyć ten obowiązek, gdy zarówno ona, jak starsze córki, pozostawały pod ścisłym nadzorem. Z pomysłowością, zdumiewającą w tak wczesnym wieku, dziewczynka wałęsała się pośród żołnierzy, którzy byli dla niej dość życzliwi, a w chwili sposobnej, kiedy na nią nie zwracali uwagi, chyłkiem podchodziła ku zaroślom, gdzie na oznaczonem miejscu, by ojciec mógł je odnaleźć, składała drobne zapasy, jakie przy sobie nosiła. Inyernahyle przez szereg tygodni utrzymywał się przy życiu, dzięki tym niepewnym posiłkom; a uciążliwości te potęgowało jeszcze wielkie cierpienie fizyczne, spowodowane ranami, jakie otrzymał był w bitwie pod Culloden. Gdy żołnierze zwinęli swe stanowiska, udało mu się umknąć w sposób bardzo niezwykły.
Odważył się przyjść nocą do swego domu, lecz opuszczając go świtem, został dostrzeżony przez oddział nieprzyjacielski, który dał ognia i puścił się za nim w pogoń. Gdy zbieg zdołał się im wymknąć, wrócili do domu, oskarżając rodzinę, że użycza schronienia jednemu ze zdrajców, poszukiwanych przez władze. Jakaś stara kobieta miała tyle przytomności umysłu, że oświadczyła, iż człowiekiem, którego widzieli, był pasterz. — A czemu się nie zatrzymał, gdyśmy na niego wołali? — spytał żołnierz. — Bo głuchy jest biedak, jak pień — odpowie działa służąca o obrotnym języku. — «Niech on tu zaraz przyjdzie)). Sprowadzono z gór prawdziwego pasterza, a ponieważ dość było czasu wyuczyć go po drodze, jak się ma zachowywać, więc stanąwszy przed żołnierzami, udał doskonale głuchego, tak jak tego wymagała jego rola. Inyernahyle został później ułaskawiony na mocy aktu amnestji.
Autor znał go dobrze i nieraz z własnych ust jego słyszał opis tych przygód. Był to szlachetny okaz starego górala z dawnego rodu, odważny, dworski, dzielny, prawie że rycerski. Wyruszał w pole, zdaje mi się, w 1715 i 1745 r., biorąc czynny udział we wszystkich tych burzliwych wypadkach, jakie się rozgrywały w górach za owych pamiętnych czasów; słyszałem też, że obok innych swych czynów wsławił się pojedynkiem na szable z głośnym Rob Roy Mac Gregorem w wiosce Bal-ąuhidder.
Inyernahyle bawił przypadkowo w Edynburgu, kiedy Paweł Jones1 przybył do Firth of Forth, a jakkolwiek był on już wówczas starym człowiekiem, to jednak widziałem go pod bronią i słyszałem, jak się radował (używając własnych jego słów) nadzieją ((wydobycia jeszcze swojej szablicy, zanim umrze». Istotnie, w owej pamiętnej chwili, kiedy stolicy Szkocji zagrażały trzy drobne statki czy okręty wojenne, zdolne co najwyżej zniszczyć jakąś wieś rybacką, on był jedynym, który zdawał się myśleć o stawieniu oporu. Ofiarowywał władzom, że, jeśli tylko znajdą się szable i noże, to podejmuje się zebrać tylu górali z niższych klas, iż potrafią oni odeprzeć wszelką załogę statku, wysłanego do miasta o wąskich i krętych ulicach, gdzie zechcą się zapewne wedrzeć w celach grabieży. Nie wiem, i Jan Paweł Jones (1747 — 1792), oficer marynarki amerykańskiej, kierownik flotyli francuskiej w wojnie francusko-angielskiej 1778 r.; napad jego na port Edynburga, Leith, w 1778 r. nie udał się z powodu niepomyślnego dla Jonesa wiatru. Służył potem (1788 — 9) we flocie rosyjskiej; zmarł w Paryżu. Wysoko ceniono go w Ameryce, jako dzielnego i zdolnego wojownika. czy plan jego został przyjęty; sądzę raczej, że był on zbyt ha-zardowny dla władz, które nawet w tym czasie nie pragnęły widzieć broni w ręku górali. Silny i długotrwały wiatr zachodni rozwiązał sprawę, wypędziwszy Pawła Jonesa wraz z jego statkami z wód zatoki.
Jeśli we wspomnieniu tem mieści się coś poniżającego, to nie będzie nieprzyjemnem porównanie ze wspomnieniami ostatniej wojny, kiedy Edynburg, obok regularnego wojska i milicji, wystawił ochotniczą brygadę kawalerji, piechoty i ar-tylerji z sześciu tysięcy ludzi i więcej, gotowych zmierzyć się z siłami znacznie poważniejszemi od tych, jakim przewodził awanturniczy amerykanin. Czas i warunki zmieniają charakter narodów i los miast, a każdy Szkot może się poniekąd czuć dumnym, rozważając, że niezawisły i dzielny charakter kraju, gotowego obronę swą powierzyć własnym swym dzieciom, jeszcze za jego życia odzyskał swój blask po półwiekowym okresie zmierzchu.
Inne objaśnienia do Wauerleya znajdują się w przypi-skach, u dołu stronic, do których się odnoszą. Te, które wydały się zbyt długie do umieszczenia w tem miejscu, podane są na końcu książki.
ROZDZIAŁ I
PRZEDWSTĘPNY
Tytuł dzieła tego nie został wybrany bez poważnego i gruntownego namysłu, jaki przezorność zaleca w sprawach ważnych. Nawet sama jego pierwsza, ogólna nazwa jest wynikiem starannego rozważania czy wyboru, jakkolwiek, idąc za przykładem moich poprzedników, wystarczałoby mi chwycić któreś z najdźwięczniejszych i najpiękniej brzmiących imion, zaczerpniętych z historji lub topografji1 angielskiej i dać je odrazu za tytuł mojemu dziełu, za miano mojemu bohaterowi. Jednakże, niestety! czegóż czytelnicy moi mogliby się spodziewać po rycerskich imionach, jak Howard, Mordaunt, Mortimer albo Stanley, 2 lub łagodniej i sentymentalniej brzmiących, jak Belmour, Belville, Belfield3 lub Belgrave, jeśli nie stronic, pełnych jałowej treści, jak te, które w ten sposób od pół wieku mianowano? Skromnie wyznać muszę, że zbyt mało ufam własnej wartości, by niepotrzebnie przeciwstawiać ją zgóry powziętym uprzedzeniom; to też, jak pierwszy raz w szranki wstępujący rycerz o białej tarczy, 4 obrałem dla bo 1 topografia — nauka o położeniu geograficznem miejscowości. 2 nazwiska wielkich rodzin arystokracji angielskiej, używane rzęs! ’ w romansach; wszystkie rodziny, z wyjątkiem Howardów, już wtedy wygasły. 3 imiona zmyślone miejscowości, stworzone na wzór prawdziwego nazwiska: Belgraue, śmieszne dla ucha Anglika przez swoją rzekomą archaiczność.

  • rycerz, który ma zdobyć znak herbowy dopiero przez czyn rycerskiej odwagi, — powiedzenie heraldycznie niezupełnie ścisłe.

hatera mojego imię Waverley 1 — imię niczem nie odznaczone, ni złego ni dobrego nie nasuwające swem brzmieniem, prócz tego, czem je później sam czytelnik oznaczy. Mój drugi jednakże, dodatkowy tytuł, o wiele trudniej wybrać mi przyszło, ponieważ, chociaż krótki, zdaje się on zobowiązywać autora do pewnego specjalnego sposobu ułożenia scenerji, kreślenia charakterów, inscenizowania przygód. Gdybym był np. zapowiedział w tytule: Wauerley, opowiadanie z dawnych czasów, — czyżby każdy czytelnik powieści nie był się zgóry spodziewał zamku, conajmniej takiego, jak zamek Udolpho, 2 którego wschodnie skrzydło oddawna jest niezamieszkałe, klucze zaś od niego bądźto zaginęły, bądź też powierzono je pieczy starego służącego albo gospodyni, których chwiejne kroki gdzieś około połowy drugiego tomu miałyby poprowadzić bohatera lub bohaterkę w głąb ruiny wnętrza? Czyżby sowa nie hukała, czyżby świerszcz nie ćwierkał już w samej mojej tytułowej karcie? i czyżbym mógł, licząc się z tem, co przystoi, wprowadzić jakąś scenę żywszą, niż taka, w której pierwiastkiem humoru byłaby jowialność błazeriskiego lecz wiernego sługi lub gadatliwe opowiadanie panny służącej, powtarzającej bohaterce historje, pełne krwi i grozy, wysłuchane w izbie służebnej? A znowu, gdyby mój tytuł brzmiał: W auerley, romans na tle dziejów Niemiec, czyż znalazłaby się tak zakuta głowa, któraby nie wyobraziła sobie odrazu rozwiązłego opata, księcia uciskającego poddanych, tajemnego stowarzyszenia Różokrzyżowców i Illu-minatów3 z całym ich aparatem czarnych masek, podziemi, 1 Wauerley — nazwa nie zmyślona; pierwszy klasztor Cystersów w An-glji został założony w Waverłey, koło Farnham, 1128 r. (w diecezji Winchester-). Scott znał kroniki tego klasztoru, wydane jako Annales Wauerlienses. Waverley jest pewnego rodzaju mówiącem nazwiskiem: to wauer — nie być zdecydowanym, wahać się; — niezdecydowaniem właśnie odznacza się charakter bohatera romansu, Edwarda Wayerleya. (Wymowa: uéjwerli). 2 Zamek Udolpho — jedna z najsłynniejszych powieści Anny Radchffe nosiła tytuł: The Mysteiies of Udolpho (1794). Anna Radchffe (1764 — 1823) jest najwybitniejszą przedstawicielką tak zwanej «powieści grozy». Por. Wstęp. 3 llluminaci — tajne stowarzyszenie, które powstało w 1776, mające za cel zastąpienie religji chrześcijańskiej religją rozumu; dawniej oznaczano tą nazwą ochrzczonych, potem mistyków i teozofów. Nazwa Różokrzyżowcy obejmuje szereg tajnych towarzystw w XVII i XVIII w., pochodzi od teologa An sztyletów, elektrycznych maszyn, 1 zapadni i ślepych latarek? Albo gdybym raczej zechciał nazwać dzieło moje Powieścią sentymentalną, — czyżby to zgóry nie zapowiadało bohaterki o bujnych kasztanowatych włosach, z harfą, słodką pocieszycielką godzin samotności, którą to harfę bohaterka zawsze potrafi przetransportować z zamku do chaty, chociaż sama musi czasem wyskakiwać z okna drugiego piętra i raz po raz błądzić samotnie, pieszo, prowadzona jedynie przez pyzatą wiejską dziewczynę, której gwarę ledwie rozumie? Albo też jeszcze, gdybym mojego Wauerleya nazwał Opowiadaniem współcze-snem, czybyś ty, miły czytelniku, nie zażądał odemnie świetnego wizerunku modnego śwriata, kilku anegdot z dziedziny prywatnych skandalików zlekka przysłoniętych, a jeśli opowiedzianych ponętnie, to tem lepiej? czybyś nie oczekiwał heroiny z Grosvenor Sąuare, 2 a bohatera z klubu Barouche3 albo Czwórki — z dodatkiem drugorzędnych postaci, z pomiędzy elegantek z ulicy królowej Anny we wschodniej dzielnicy, albo świetnych bohaterów z urzędu na ulicy Łukowej?4 Mógłbym w dalszym ciągu dowodzić, jak wielkie ma znaczenie karta tytułowa, a zarazem roztaczać moją znajomość składników, potrzebnych do tworzenia najrozmaitszego rodzaju romansów i powieści: dosyć jednakże — nie chcę już dłużej dręczyć niecierpliwego czytelnika, który niewątpliwie radby już wiedzieć, dreae, który występował w latach 1613 — 16 przeciw astrologji i alchemji. Jego satyryczne wycieczki wzięto za poważną prawdę i na podstawie jego broszur powstały te towarzystwa, które zajmowały się alchemją i badaniami teozoficz nemi (wiedzą o Bogu i nadnaturalnych zjawiskach); — jako znak, mieli krzyż wycinany i różę na nim. wtedy znanej siły elektrycznej, jako siły, która w rękach oszustów sprawiała! w «powieściach grozy» chętnie posługiwano się motywem mało jeszcze wrażenie zjawisk nadnaturalnych (zamykanie drzwi zdaleka i t. p.). 2 Grosvenor Sąuare (wym.: growner skuer) — najbardziej elegancka za czasów Scotta część Londynu. s Barouche — pojazd na 4 kolach, z nakryciem, z siedzeniami na 4 osoby parami naprzeciw siebie. 4 Queen Anne Street East — część wschodnia Londynu zamieszkała jest przez ludność najbiedniejszą; Bow-Street Office — za czasów Scotta główny urząd policyjny mieścił się r;owej (Bow Street), dziś Scotland Yard. co wybrał autor, tak głęboko wtajemniczony w różnorakie ar-kana swej sztuki.
Oznaczając tedy datę mojego opowiadania na sześćdziesiąt lat wstecz, licząc od obecnego 1 listopada 1805 roku, chciałbym, ażeby czytelnicy moi zrozumieli, że w dziele tem nie znajdą ani romansu rycerskiego, ani współczesnej obyczajowej powieści; że bohater mój ani nie będzie dźwigał żelaza na ramionach, jak niegdyś, ani na obcasach u butów, jak to dzisiejsza moda na Bond-Street1 nakazuje; oraz, że damy moje ani nie będą się stroić w «purpurę i płaszcz gronostajowy)), jak Lady Alice w starej balladzie, ani też nie ograniczą się do prymitywnej nagości, jak dzisiejsze modnisie na raucie. Z tego, że tę właśnie epokę obrałem, rozumny krytyk może dalej wnosić, że za zadanie wziąłem sobie raczej opisywanie ludzi, niżli zwyczajów i obyczajów. Powieść obyczajowa, ażeby była zajmująca, musi się odnosić do starożytności tak odległej, żeby była aż czcigodna, albo też musi być żywem odbiciem tych scen, które codziennie przesuwają nam się przed oczami i interesują swoją nowością. I tak koszulka stalowa naszych przodków zarówno jak i potrójny futrzany płaszcz naszych dzisiejszych elegantów, chociaż z odmiennych powodów, mogą się nadawać na strój odpowiedni dla fikcyjnej postaci; ale któż, chcąc korzystnie ubrać swego bohatera, przybierze go z własnej woli w dworski strój z czasów Jerzego II2 — w strój bez kołnierza, o szerokich rękawach i nisko umieszczonych kieszeniach? Z równą słusznością można to powiedzieć o gotyckim hallu, który w powieściowym opisie tak świetne robi wrażenie ze swemi przyćmionemi witrażami okien, wysokim, mrocznym sufitem, masywnym dębowym stołem, zdobnym w łby dzików owite rozmarynem, bażanty i pawie, żórawie i łabędzie. Wiele korzystniej także się wyda żywy opis dzisiejszej uroczystości, tak jak je nam codziennie podaje ta część dziennika, która nosi tytuł ((Zwierciadło Mody», w porównaniu z sztywną wspaniałością przyjęcia, wyprawianego sześćdziesiąt lat temu; tym sposobem łatwo prze 1 za czasów Scotta (poniekąd i dzisiaj) siedziba wszystkich wielkich magazynów konfekcji męskiej i damskiej. 2 Jerzy 11 panował 1727 — 1760, por. Wstęp. konać się można, o ile góruje malarz staroświeckich albo modnych obyczajów nad tym, który opisuje obyczaje ostatniego pokolenia.
Rozważenie tych słabych stron, nieodłącznych od tej części mojego tematu, pozwoli zrozumieć, że postanowiłem unikać ich o ile możności, przerzucając główny nacisk w mojem opowiadaniu na charaktery i namiętności osób działających; na te namiętności, wspólne ludziom na wszelkich szczeblach społecznych, które zarówno poruszają serce ludzkie, czyby ono biło pod stalowym pancerzem piętnastego wieku, strojem z brokatu 1 ośmnastego, czy pod granatowym frakiem i białą pikową kamizelką dzisiejszych czasów. Jest rzeczą niewątpliwie prawdziwą, że namiętnościom tym dany stan obyczajów i prawa nadaje odpowiednie zabarwienie; jednakże rysunek pozostaje ten sam, chociaż barwa może być nietylko różna, ale wprost kontrastowo przeciwna. Gniew przodków naszych, naprzyklad, miał zabarwienie czerwone; wybuchał czynami otwartego, krwawego gwałtu wobec przedmiotów swej wściekłości. Nasze złośliwe uczucia, zmuszone szukać zadowolenia na mniej bezpośrednich drogach i podkopywać przeszkody, których otwarcie zmiatać nie mogą, możnaby raczej określić jako zabarwione na czarno. Jednakże rządzący w głębi impids jest w obu przypadkach ten sam; i dumny magnat, który sąsiada swego zniszczyć może prawnym jedynie sposobem przez nieskończone procesy, jest nieodrodnym potomkiem barona, który zamek współzawodnika oddawał na łup płomieni, a jego samego za-rąbywał, gdy tamten ratował się z pożaru. Z wielkiej to księgi Natury, zawsze tej samej poprzez tysiące wydań czy to będzie stary druk gotycki czy z pod nowoczesnej prasy parowej, usiłowałem jeden rozdział przeczytać publiczności. Pewnych korzystnych sposobności kontrastu dostarczył mi stan społeczeństwa w północnej części naszej wyspy w okresie, mojem opowiadaniem objętym, co może posłużyć tak do urozmaicenia jak do zilustrowania moralnych nauk, które radbym uważał za najważniejszą część mojego zamierzenia, jakkolwiek rozumiem, i brokat — sztywna tkanina, jedwabna, o wyrazistych wzorach, zwyklt przerabiana złotą lub srebrną nicią. 16 że chybią one celu, jeżeli nie potrafię zaprawić ich tem, co bawi, — zadanie, wobec pochopności do krytyki współczesnego pokolenia, dziś nie tak łatwe, jak niem było «Lat temu sześćdziesiąt)).
ROZDZIAŁ II WAVERLEY-HONOUR. — RZUT OKA WSTECZ
Tak tedy, sześćdziesiąt lat temu, Edward Wayerley, bohater tego opowiadania, żegnał rodzinę swoją, udając się do pułku dragonów, w którym w ostatnich czasach otrzymał szarżę. Smutny to był dzień w Wayerley-Honour, ten dzień, gdy młody oficer żegnał się z Sir Eyerardem, kochającym go starym stryjem, po którym tytuł i dobra miał prawdopodobnie dziedziczyć.
Różnica opinij politycznych wcześnie odsunęła baroneta 1 od młodego jego brata, Ryszarda, ojca naszego bohatera. Sir Eyerard odziedziczył po swoich przodkach cały zasób torysow skich i państw^owo-kościelnych 2 sympatyj i uprzedzeń, jaki dom Wayerleyów cechowrał od czasów7 „Wielkiej Domowej Wojny.3 Ryszard, przeciwnie, o dziesięć lat młodszy, rozumiał, że przypadł mu los młodszego brata, 4 i nie przewidywał ani godności ani materjalnych korzyści w podtrzymywaniu charakteru Willa Wimble’a.5 Zrozumiał zawczasu, że chcąc mieć powodzenie w wyścigu życiowym, należało dźwigać jak najmniej ciężaru. 1 baronet — najniższy z tytułów arystokracji angielskiej; tytuł baroneta jest dziedziczny, w przeciwstawieniu do tytułu rycerza* (knight). Ponieważ obie le godności uprawniają do dodawania przy nazwisku wyrazu: Sir, baroneci dla odróżnienia kładą po nazwisku: Bt. Tak np. pełny tytuł Scotta brzmiał, po nadaniu mu godności baroneta: Sir Walter Scott, Bt. 2 por. Wstęp. 3 wojna między stronnictwem dworskiem, «Kawalerami» stojącymi przy Karolu I. Stuarcie, a zwolennikami demokratycznej republiki, «Roundheads>. (ostrzyżone głowy), zakończona śmiercią Karola I. na rusztowaniu (1649). 4 w Anglji w rodzinie arystokratycznej przechodzi majątek rodowy i tytuł zawsze na najstarszego brata; młodzi muszą szukać chleba w wykonywaniu zawodu. 3 Will Wimble — postać ze Spektatora Addisona; typowa postać młodszego syna, który, nie nauczywszy się niczego i nie dostawszy majątku, żyje jako łowczy swego starszego brata, dziedzica majątku i tytułu; prowadzi życie bezcelowe i bezbarwne.
Malarze mówią o trudności wyrażenia złożonych namiętności na tej samej twarzy równocześnie; niemniej trudnem byłoby dla moralisty zanalizować mieszane pobudki, stwarzające łącznie impuls do naszych czynów. Ryszard Waverley z historji i zdrowego rozumowania wyciągnął zasadę, że, słowami starej pieśni:
Bierne posłuszeństwo to żart,
I, co tam! wszystkiem brak oporu.1
Jednakże rozum nie byłby prawdopodobnie zdołał zwyciężyć i usunąć dziedzicznych uprzedzeń, gdyby Ryszard mógł był przewidzieć, że starszy brat jego, Sir Eyerard, wziąwszy do serca zawód w młodości, będzie kawalerem w wieku lat siedmdziesięciu i dwóch. Widoki spadku, chociaż dalekie, może byłyby w tym wypadku skłoniły go do zniesienia przez większą część życia roli «panicza Ryszarda z Dworu, brata baroneta», w nadziei, że przed końcem życia doczeka się dostojeństwa jako Sir Ryszard Waverley z Waverley-Honour, dziedzic książęcej fortuny i szerokich politycznych stosunków, będący głową i najwybitniejszym właścicielem w całem hrabstwie. Takiego jednakże obrotu rzeczy nie można się było spodziewać wtedy, gdy Ryszard wstępował w życie, a Sir Everard był w kwiecie wieku, pewien, że jest pożądaną partją nieledwie w każdej rodzinie, czyby szukał bogactwa czy też piękności, — i gdy wieść o bardzo bliskiem już jego małżeństwie co rok, jako zajmująca plotka, obiegała okolice. Młodszy brat jego nie widział innej drogi do zdobycia niezależności, jak drogę polegania na własnych wysiłkach i przyjęcia politycznej wiary, zgodniejszej i z rozumem i z własnym interesem, niż dziedziczna wiara Sir Everarda w Kościół Oficjalny i w dom Stuartów. To też dokonał odwołania na początku swej karjery i wszedł w życie jako whig i stronnik hanowerskiej dynastji.2
Ministerjum3 za czasów Jerzego I przezornie dbało 1 wyjątek z bezimiennej ballady o «Wikarym z Bray», który zależnie od kierunku, panującego w kraju, zmieniał swoje przekonania polityczno-religijne. 2 por. Wstęp. 3 w XVIII wieku, jak i poprzednio, minister rządzący nie był związany wotum zaufania lub nieufności parlamentu, lecz jedynie sprawował swój urząd na podstawie woli królewskiej; stąd czas jego rządów był zwykle dość długi, o ile minister był rzeczywiście zdolny.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 2 0 zmniejszenie falangi opozycji. Torysowska szlachta, której blask pożyczany zależał od promieni słońca dworu, od pewnego czasu stopniowo zaczynała godzić się z nową dynastją. Jednakże bogaci wiejscy panowie Anglji, sfera, która dochowała wiele starego obyczaju i pierwotnego nieposzlakowania, a z tem razem wiele też upartych i nieustępliwych uprzedzeń, trzymała się zdała w dumnej i chmurnej opozycji, śląc pełne żalu i nadziei spojrzenia ku Bois de Duc, Ayignonu i Włochom. * Przystąpienie bliskiego krewnego, jednego z tych stałych i niezachwianych oponentów, uważano za środek do przeciągnięcia większej liczby nawróconych, i dlatego Ryszardowi Wayerley-owi przypadło w udziale więcej ministerjalnej łaskawości, niż nawet na to zdolności jego i znaczenie jego polityczne zasługiwały. Odkryto wszelako, że ma on niezgorszy talent do spraw publicznych, i po załatwieniu pierwszego przyjęcia u ministra, powodzenie jego poszło szybkim krokiem. Sir Everard dowiedział się z gazety Nowiny, najpierw, że Ryszard Waverlev, Esąuire, został obrany posłem z ministerjalnego okręgu Barter-faith;1 następnie, że Sir Ryszard Waverley wziął wybitny udział w debacie nad ustawą o cłach, przyczem popierał rząd; a ostatecznie, że Ryszard Waverley, Esąuire, został zaszczycony stanowiskiem w jednym z tych zarządów, gdzie przyjemność służenia krajowi łączy się z innemi ważnemi gratyfikacjami, które, jako że zachodzą regularnie raz na kwartał, są tem godniejszemi przyjęcia.
Chociaż wszystkie te wydarzenia następowały po sobie tak szybko, że bystrość redaktora tegoczesnej gazety byłaby przepowiedziała dwa ostatnie już w chwili ogłaszania pierwszego, jednakże do Sir Eyerarda dochodziły one stopniowo, 1 jakoby po kropelce dystylowane przez chłodny i nie śpieszący się alembik Tygodniowych Listów Dyera.** Mimochodem bo * Gdzie kawaler de Saint George, albo, jak go nazywano, Stary Pretendent, utrzymywał swój dwór, skoro położenie jego zmuszało go do zmiany miejsca pobytu (Przyp. autora). 1 ministerialny okręg Barterfaith — okrąg, w którym, wobec ówczesnego systemu wyborów, minister miał możność naznaczania kandydatów; nazwa oznacza: kupczenie wiarą.

    • Przez długi czas Dyera Weekhj Leltcrs były wyrocznią wiejskiej szlachty wiem zauważymy, że zamiast tych dyliżansów, dzięki którym każdy rzemieślnik w swoim sześć-pensowym klubie może się co wieczór z dwudziostu sprzecznych źródeł dowiedzieć wczorajszych nowinek stołecznych, poczta raz na tydzień w owych czasach przywoziła do Waverley-Honour tygodnik z wiadomościami, który, zaspokoiwszy ciekawość Sir Everarda, jego siostry i jego starego służącego, szedł regularnie z dworu na ple-banję, z plebanji do pana Stubbsa1 na folwarku, stamtąd do rządcy baroneta w jego ładnym białym domku na pastwisku, od rządcy do ekonoma, a od niego długą koleją przechodził do zacnych niewiast i starców, w których twardych i zgrubiałych rękach rozpadał się zwykle na strzępy w miesiąc po nadejściu.

To stopniowe nadchodzenie wiadomości było w danym wypadku nie bez korzyści dla Ryszarda Waverleya; gdyby bowiem cała suma tych okropności była doszła uszu Sir Eve-rarda odrazu, byłby niewątpliwie nowy urzędnik nie miał powodu cieszyć się z powodzenia swojej polityki. Baronet, chociaż najłagodniejszy z ludzi, miał w swoim charakterze pewne punkty drażliwe; to postępowanie brata zraniło je głęboko; dobra Waverley nie były skrępowane żadną klauzulą spadkową (nigdy bowiem nie postało w głowie żadnego z ich dawnych właścicieli, by którykolwiek z ich potomków mógł stać się winnym zbrodni, o jakie Listy Dyera pomawiały Byszarda) — a gdyby nawet były, małżeństwo właściciela mogło stać się zgubnem dla spadkobiercy z bocznej linji. Te różne rozważania snuły się po głowie Sir Everarda, nie wywołując jednak określonych postanowień.
Sir Everard rozejrzał się w swojem drzewie genealogicz stronnictwa zatwardziałych torysów. Dawne News-Letters pisane były jako rękopis i przepisywane przez kopistów, którzy egzemplarze adresowali do subskrybentów. Polityk, który je układał, zbierał wiadomości w kawiarniach i często prosił o dodatkowe dopłaty, ze względu na specjalne wydatki, związane z uczęszczaniem do takich ognisk modnej klienteli (Przyp. autora). Gazeta ta, pełna nieprawdziwych wieści, była nastrojona wybitnie torysowsko, opozycyjnie wobec rządów whigów. Coprawda, w tym okresie nie istniały już pierwotne No winy Dyera, gdyż od 1715 r. pismo przeszło w ręce wydawcy Dormesa, i było drukowane. Kierunek jego był również torysowsl<i. i Stubbs — znaczy mniej więcej: Ściernicki. nem, które, zdobne wieloma symbolicznemi godłami honoru i bohaterskich czynów, wisiało na pięknie polerowanej boazerji jego hallu.1 Najbliższymi potomkami Sir Hildebranda Waver-leya, nie licząc potomków najstarszego jego syna Wilfreda, których jedynymi przedstawicielami byli Sir Everard i jego brat — wedle tego czcigodnego rejestru (o czem zresztą sam dobrze wiedział) byli Waverleyowie z Highley Park, z którymi główna gałąź domu, a raczej sam pień, zerwał wszelkie stosunki od czasu wielkiego procesu z roku 1670.
Ta odrodna gałąź popełniła dalszą obrazę względem głowy i źródła ich szlacheckiej czci przez to, że przedstawiciel jej zawarł małżeństwo z Judytą, dziedziczką Oliwera Brad-shawe’a z Highley Park, którego herb, ten sam, co Bradshawe’a królobójcy, 2 połączyli z starożytnym herbem Wayerleyów. Te winy jednakowoż zatarły się w pamięci Sir Everarda w chwili uniesienia gniewem; i gdyby był prawnik Clippurse, 3 po którego pośpiesznie wysłał swojego pokojowca, przybył o godzinę wcześniej, byłoby mu pewnie danem spisać nowe rozporządzenie, tyczące tytułu i zamku Waverley-Honour z wszystkiemi przyległościami. Jednakże godzina chłodnego namysłu wiele znaczyć może, jeśli jej się użyje na ważenie względnej wartości dwóch postąpień, z których w gruncie rzeczy żadne nam się nie podoba. Prawnik Glippurse zastał patrona swego pogrążonego w posępnej zadumie, której przez uszanowanie nie byłby śmiał przerywać inaczej jak wyciąganiem papieru i skórzanego kałamarza, czem zaznaczał gotowość do usług jego dostojności. Już te drobne nawet zabiegi wprowadziły w zakłopotanie Sir Everarda, który odczuł w nich jakoby wyrzut o niezdecydowanie. Spojrzał na prawnika, pragnąc jakoś wypowiedzieć osta 1 boazerja — wyłożenie ścian pokoju, sali i t. p. (w całości lub do pewnej wysokości) drzewem, t. j. deskami polilurowanemi, często rzeźbionemi; hall — obszerna komnata przy samem wejściu, zwykle wysoka na 2 piętra i zawierająca schody na górne piętro. 2 Bradshaw Jan był przewodniczącym sądu wyłonionego z t. zw. «ka-dłubowegos parlamentu, który skazał Karola I. na śmierć. Bradshaw czytał wyrok. Po powrocie Stuartów (1660) ciało jego wydobyto z grobu i zawieszono na szubienicy na miejscu straceń w Londynie, na Tyburnie. 3 nazwa oznacza właściwie: rzezimieszek. teczne swoje słowo, gdy nagle słońce, wypływając z poza chmury, rzuciło potok barwnego światła przez kolorowe szyby okna posępnego gabinetu, w którym siedzieli. Oko baroneta, gdy podniósł je ku światłości, padło wprost na środkową tarczę herbową, niosącą to samo godło, które miał nosić praszczur jego na polu bitwy pod Hastings:1 trzy srebrne gronostaje w skoku na lazurowem polu z odpowiednią dewizą Sans tache. — «Niech imię nasze raczej przepadnie — zawołał Sir Everard, — za-nimby ten starożytny i lojalny symbol miał się połączyć ze zbe-szczeszczonemi godłami zdradzieckiej ostrzyżonej głowy!))
Wszystko to było skutkiem jednego błysku promienia słonecznego, wystarczającego dla pana Clippurse do naostrzenia pióra. Pióro naostrzył napróżno. Odprawiono go z poleceniem, by gotów był na pierwsze wezwanie.
Ukazanie się prawnika Clippurse w zamku dało pole do szerokich domysłów w tej części świata, której Waverley-IIo-nour stanowiło centrum. Jednakże bystrzejsi politycy w tym małym światku wysuwali gorsze jeszcze na przyszłość wnioski dla Ryszarda Wayerleya z faktu, który zaszedł niebawem po jego odstępstwie. A faktem tym, ni mniej ni więcej, było to, że baronet w sześciokonnej karecie, z czworgiem służby w bogatej liberji, wybrał się na dłuższe odwiedziny do szlachetnego para na pograniczu hrabstwa, pana nieposzlakowanego rodu, stałych torysowskich zasad, a szczęśliwego ojca sześciu niezamężnych, pięknie wychowanych córek.
W rodzinie tej przyjęto Sir Everarda, jak to sobie łatwo wyobrazić można, nader przychylnie; z pomiędzy jednak sześciu panien wybór jego, niestety, padł na najmłodszą, Emilję, która starania jego przyjmowała z zakłopotaniem, świadczącem odrazu, że nie śmie ich odrzucać, ale że bynajmniej nie sprawiają jej przyjemności.
Sir Everard musiał zauważyć coś niezwykłego w hamo-wanem wzruszeniu, z jakiem panienka przyjmowała jego 1 bitwa pod Senlac kolo Hastings 1066 r. oddala Anglję w ręce normand*-kiej dynastji Wilhelma Zdobywcy. Było zwyczajem u szlachty angielskiej wywodzić się od rycerzy, którzy przybyli do Anglji z Wilhelmem. 2 franc.: bez plamy. uprzejmości; ponieważ go jednak przezorna hrabina upewniła, że są lo naturalne skutki wychowania na uboczu, byłaby się prawdopodobnie ofiara spełniła (jak to się przecież zdarzyło w wielu podobnych okolicznościach), gdyby nie odwaga jednej z sióstr starszych, która wyjawiła bogatemu konkurentowi, że panna Emilja uczucie swoje przelała na młodego ubogiego ich krewnego. Sir Eyerard z wielkiem wzruszeniem przyjął tę wiadomość, którą mu na potajemnem spotkaniu potwierdziła sama panna, przejęta zresztą najokropniejszym strachem przed gniewem ojca.
Honor i szlachetność były to dziedziczne cechy rodu Wa-verleyów. Z wdziękiem i delikatnością, godną bohatera romansu, Sir Everard zrzekł się swoich pretensyj do ręki Emilji. Potrafił nawet, przed wyjazdem z Blandeville Castle, zręcznie wymóc na jej ojcu pozwolenie na związek jej z wybranym przez nią człowiekiem. Jakich argumentów użył w tym celu, nie wiadomo dokładnie, gdyż nigdy nie przypisywano Sir Everardowi zdolności do perswazji; jednakże to pewna, że zaraz po tem zdarzeniu młody oficer zaczął w karjerze wojskowej postępować znacznie szybciej, niż się to dziać zwykło dzięki tylko własnej zawodowej zasłudze, a bez protekcji; z tem wszystkiem napo-zór swojej tylko zasłudze swój awans zawdzięczał.
Cios, który spotkał Sir Eyerarda przy tej sposobności, chociaż złagodzony poczuciem cnotliwego i szlachetnego postąpienia, wywarł swój skutek na dalsze jego życie. Postanowił się ożenić w przystępie oburzenia; trud zabiegów starającego się niebardzo odpowiadał pełnemu godności lenistwu jego przyzwyczajeń; zaledwie oto uniknął ryzyka ożenienia się z kobietą, któraby go nigdy nie była mogła pokochać, a dumie jego niebardzo mógł pochlebiać taki koniec jego miłosnych starań, gdyby nawet serce jego nie było cierpiało. Rezultatem całej tej sprawy było, że powrócił do Waverley-Honour, nie przeniósłszy na inny przedmiot uczuć swoich, mimo westchnień i tęsknych spojrzeń pięknej plotkarki, która, tylko z siostrzanej miłości, zdradziła tajemnicę Emilji, — i mimo skinień, mrugań i na-pomknięć gorliwej pani matki, oraz poważnych hymnów pochwalnych, jakie kolejno hrabia wygłaszał, wynosząc rozsądek, roztropność i wysokie zalety charakteru swej pierwszej, drugiej, trzeciej, czwartej i piątej córki. Pamięć tej miłości bez powodzenia stała się dla Sir Everarda, jak dla wielu innych podobnego usposobienia, zarazem nieśmiałych, dumnych, wrażliwych i leniwych, przestrogą przeciw narażaniu się w przyszłości na podobny zawód, ból i bezowocny wysiłek. Żył przeto dalej w Waverley-Honour dawnym obyczajem angielskiego szlachcica starożytnego rodu i bogatej fortuny. Siostra jego, panna Rachela Waverley, prezydowała przy jego stole; i tak, stopniowo, stali się, on starym kawalerem, ona doletnią niezamężną damą — dwoje najmilszych i najdobrotliwszych wyznawców celibatu.
Gwałtowność gniewu Sir Everarda na brata nie trwała długo; jednakże antypatja do whiga i do rządowca, chociaż nie była zdolną pobudzić go do podjęcia na nowo jakichś czynnych kroków na szkodę interesów Ryszarda w sprawie dziedzictwa dóbr rodzinnych, to jednak w dalszym ciągu podtrzymywała między nimi oziębłość. Ryszard dostatecznie znał świat i charakter brata, by rozumieć, że jakiemiś nierozważnemi albo przedwczesnemi krokami ze swej strony mógłby zamienić bierną niechęć w aktywniejszy czynnik. To też przypadek dopiero wywołał wkońcu odnowienie ich stosunków. Ryszard pojął był za żonę pannę z znacznego rodu, przez którego stosunki i osobisty majątek miał nadzieję postąpić w swojej karjerze. Wchodząc w jej prawa, stał się właścicielem dość znacznych dóbr szlacheckich w odległości paru mil od Waverley-Honour.
Mały Edward, bohater naszego opowiadania, wtedy piąty rok liczący, był ich jedynem dzieckiem. Zdarzyło się, że dziecko ze swoją niańką zawędrowało pewnego ranka na odległość mili od alei, prowadzącej do Brere-wood Lodge, 1 siedziby jego ojca. Uwagę ich zwrócił powóz, zaprzężony w sześć wspaniałych ka-rych koni o długich ogonach, powóz ozdobny tylu rzeźbami i złoceniami, że nie powstydziłby się go sam lord mer. Czekał on na swego właściciela, który trochę opodal oglądał budujący się dom dla dzierżawcy. — Nie wiem, czy piastunka chłopca była 1 Brere-wood. Lodge — znaczy mniej więcej: Głogówek. 2 w Anglji układ stosunków rolnych opiera się o system dziedzicznej
Walijką czy Szkotką, ani jaką drogą powiązał chłopczyk tarczę herbową z trzema gronostajami z pojęciem osobistej własności, dość, że zaledwie ujrzał godło rodzinne, postanowił stanowczo dojść swojego prawa do wspaniałego wehikułu, na którym ono błyszczało. Baronet nadszedł w chwili, gdy niańka chłopczyka daremnie siliła się na powstrzymanie go od wzięcia w posiadanie pozłacanej poszóstnej karocy. Spotkanie to zdarzyło się w pomyślnym dla małego Edwarda momencie, gdyż stryj jego właśnie przed chwilą w zadumie przyglądał się, z uczuciem jakoby zazdrości, pyzatym chłopaczkom grubego dzierżawcy, dla którego dom pod jego kierunkiem budowano. W osobie cherubinka o różowej buzi, stojącego przed nim, mającego jego oczy i jego nazwisko, upominającego się o dziedziczne prawo do jego rodziny, przywiązania i opieki mocą węzła dla Sir Everarda równie świętego, jak order Podwiązki lub Błękitny Płaszcz, i zdawało się, że Opatrzność zsyła mu właśnie przedmiot najodpowiedniejszy dla zapełnienia pustki w jego nadziejach i w jego sercu. Sir Everard powrócił do Waverłey-Hall konno, na wierzchowcu, który dlań prowadzono od wszelkiego przypadku, dziecko zaś z niańką odesłano karetą do Brere-wood Lodge do domu z tego rodzaju zleceniem, że otworzyło ono Ryszardowi Wayerleyowi drogę do zgody z starszym jego bratem.
Stosunki ich jednak, choć tym sposobem znowu nawiązane, pozostały nadal ceremonjalnemi raczej i uprzejmemi, nie opierając się na braterskiej serdeczności; bądź co bądź wystarczało to obu stronom. Sir Everard w częstem towarzystwie dzierżawy małych folwarków w obrębie wielkiej własności, wzgl. małych partyj rolnych w obrębie średniej własności. 1 order Podwiązki, ufundowany przez Edwarda III. ok. 1348 r., jest najwyższym orderem angielskim, udzielanym bardzo nielicznym, zasłużonym osobom, przyczem nadanie musi poprzedzić mianowanie baronem (lordem). Dewiza orderu: Uoni soil ąui mai y pense (niech będzie pozbawiony czci, kto przy tem żle myśli) wiążę się z napół legendarną opowieścią o powstaniu orderu na tle starania się króla Edwarda III. o względy Lady Salisbury. «Herold od orderu Podwiązki* (The Garter King of Arms) jest jednym z najwyższych urzędników w urzędzie heraldycznym. Płaszcz Błękitny — jeden z urzędników «kolegjum heraldycznego*, opiekującego się herbami, nosi taki tytuł od swego stroju urzędowego. małego bratanka znalazł coś, na czem dziedziczna jego duma mogła opierać mile nadzieje i przewidywania przyszłości jego rodu, a zarazem cel i przedmiot dla dobrotliwych i serdecznych uczuć. Co do Ryszarda Waverleya, ten w rosnącem wza-jemnem przywiązaniu stryja i synowca widział w przyszłości możność zapewnienia, jeśli już nie dla siebie, to dla syna, spadku dóbr dziedzicznych, co, jak czuł, raczejby naraził, niż utrwalił, gdyby usiłował sam wejść w bliższą zażyłość z człowiekiem o takich zwyczajach i przekonaniach, jakim hołdował Sir Eyerard.
Tak zatem, w myśl jakoby milczącej ugody, wolno było małemu Edwardowi spędzać większą część roku w dworze w Waverley-Honour; dziecko równie serdecznie odnosiło się do obu rodzin, chociaż ich wzajemne stosunki ograniczały się skądinąd do ceremonjalnych listów i jeszcze ceremonjalniej-szych wizyt. Wykształceniem chłopca kierowały na zmianę upodobania i przekonania to stryja, to ojca. Ale o tem więcej w następnym rozdziale.
ROZDZIAŁ III EDUKACJA
Kształcenie naszego bohatera, Edwarda Waverleya, poszło nieco dorywczym torem. W dzieciństwie zdrowie jego nie znosiło, a przynajmniej sądzono, że nie znosiło (co na jedno wychodzi), klimatu Londynu. Ilekroć bowiem obowiązki urzędowe, parlament albo przeprowadzanie jakichś planów, dotyczących interesów jego albo ambicji, wzywały ojca jego do miasta, w którem zazwyczaj spędzał ośm miesięcy do roku, mały Edward przenosił się do Waverley-IIonour i podlegał zupełnej zmianie nauczycieli i nauk, nietylko samego miejsca pobytu. Temu możnaby było zapobiec, gdyby ojciec jego zdał nad nim nadzór stałemu nauczycielowi. Uważał on jednak, że nauczyciel, przez niego wybrany, byłby prawdopodobnie nie do przyjęcia w Waverley-Honour, a że wybór, jakiby uczynił Sir Eyerard, gdyby to jemu pozostawiono, obciążyłby go niemiłym domownikiem, jeżeli nie politycznym szpiegiem w ro dżinie. Wymógł przeto na swoim osobistym sekretarzu, młodzieńcu przyzwoitym i wykształconym, by poświęcił z godzinę, ze dwie, na uczenie Edwarda podczas pobytu w Brere-wood Lodge, zaś stryjowi pozostawiał odpowiedzialność za kształcenie chłopca w literaturze podczas pobytu u niego.
To kształcenie w pewnej mierze odbywało się zupełnie dobrze. Kapelan Sir Everarda, dawny student oxfordzki, który stypendjum uniwersyteckie1 utracił, ponieważ odmówił złożenia przysięgi2 na wierność przy wstąpieniu na tron Jerzego I, był nietylko znakomitym znawcą klasycznej literatury, ale i inne nauki wcale gruntownie posiadał, tak jak i znajomość języków. Był on jednak stary i pobłażliwy, a powracające stale bezkrólewie, 3 podczas którego Edwarda uwalniano od wszelkiego rygoru, tak dalece osłabiło powagę wychowawcy, że chłopakowi wolno było przeważnie uczyć się, jak mu się podobało, tego, co mu się podobało, i wtedy, kiedy mu się podobało. To rozluźnienie regularnego systemu mogłoby stać się zgubnem dla chłopca o slabem pojęciu, który odczuwając trudności w nabywaniu wiedzy, byłby je w zupełności porzucił, zwłaszcza nie przynaglany przez nauczyciela; równie mogłoby się okazać niebezpiecznem dla młodzieńca o bujniejszym temperamencie fizycznym, aniżeli wyobraźni i uczuciowości, a którego nieodparty wpływ Natury byłby pociągał do zabaw na wolnem powietrzu od rana do nocy. Ale charakter Edwarda Wayerleya daleki był od tego wszystkiego. Pojęcie miał tak niezwykle bystre, że równało się prawie intuicji, a głównem staraniem nauczyciela jego było zapobiegać przedewszystkiem, by nie nabierał wiedzy w sposób zbyt powierzchowny, płytki i niedostateczny. I tutaj nauczyciel mial do zwalczania inną skłon 1 poszczególne kollegja uniwersyteckie w Anglji rozporządzają zapisami, które umożliwiają powoływanie na określone ilości lat pracowników umysłowych do wyłącznie naukowej pracy, bez żadnych obowiązków pedagogicznych; taki pracownik otrzymuje (o ile jest nieżonaty) mieszkanie w kollegjum i duże uposażenie finansowe; nosi wtedy tytuł: fellow (towarzysz). 2 duchowieństwo anglikańskie, nastrojone torysowsko, nie uznawało praw.Jerzego I. do tronu, w obawie o zagarnięcie kościoła pod władzą świecką (co się też rzeczywiście stało). 3 okres pobytu w domu ojca w Brere-wood Lodge. ność, aż nazbyt często wiążącą się z błyskotliwością wyobraźni i żywością talentu, — to, mianowicie, lenistwo usposobienia, które da się jedynie poruszyć jakimś silnym bodźcem przyjemności, zaś porzuca wysiłek z chwilą, gdy ciekawość została zaspokojona, przyjemność zwalczania pierwszych trudności wyczerpana i gdy nowość pracy już nie istnieje. Edward zabierał się odważnie do każdego z klasycznych autorów, którego czytanie nauczyciel zaproponował; opanowywał jego styl o tyle, żeby rozumieć fabułę, i jeśli ta mu się podobała albo go zajęła, czytał dzieło do końca. Ale daremne były starania, by przykuć jego uwagę do krytycznych rozróżniań filologicznych, odrębności stylu, piękności szczęśliwych zwrotów albo sztucznych kom-binacyj składni. «Mogę czytać i rozumieć łacińskiego autora — mówił młody Edward z pewnością siebie i płytkiem rozumowaniem swoich lat piętnastu, — a ani Scaliger1 ani Bentley2 wiele więcej zrobić nie mogli». Niestety! podczas, gdy wolno mu było czytać tak tylko dla przyjemności i zadowolenia ciekawości, nie przewidywał on, że traci na zawsze sposobność zdobycia przyzwyczajeń pewnej i wytrwałej pilności, pozyskania umiejętności opanowania, kierowania i koncentrowania władz umysłowych ku poważnym badaniom — umiejętności o wiele ważniejszej, niż bliższe nawet zaznajomienie się z wiedzą klasyczną, będącą pierwotnym przedmiotem nauki.
Zdaję sobie sprawę, że można mi tu przypomnieć potrzebę uprzyjemniania młodzieży nauki, tak jak to Tasso 3 radził dodawać miodu do lekarstwa, przyrządzanego dla dziecka; jednakże wiek, w którym uczy się dzieci najsuchszych przedmiotów schlebiającą metodą gier pouczających, mało ma powodu do obaw, by nauczaniu nadano zbyt poważny lub zbyt 1 Scaliger — Edward ma tu na myśli jednego z dwóch Scaligerów (właściwe nazwisko: della Scala), albo: Juljusza Cezara (1484 1558), autora sławnej Poetgki, albo jego syna: Józefa Justusa (1540 — 1609), obu sławnych filologów. 2 Bentley Richard (1662 — 1742), najsławniejszy w swoim czasie znawca starożytnej filologji. 3 Tasso Torkwato (1544 — 1595), sławny poeta włoski, autor Jerozolimy wyzwolonej. surowy kierunek. 1 Ilistorję Anglji ograniczono teraz do gry w karty — problemy matematyczne do zagadek i łamigłówek — a znajomość arytmetyki, zapewniają nas, można wystarczająco nabyć, spędzając parę godzin w tygodniu nad no-wem, skomplikowanem wydaniem Królewskiej Gry w Gęsi. Jeszcze tylko krok dalej, a Wyznania Wiary i Dziesięciorga Przykazań będzie można uczyć w ten sam sposób, bez potrzeby czy skupionej twarzy, czyto powolnego tonu recytowania, czy nabożnej uwagi, dotychczas wymaganych od dobrze chowanych dzieci naszego Królestwa. Można się tymczasem poważnie zastanowić, czy ci, co przywykli nabywać naukę jedynie drogą przyjemności, nie odrzucą jej, gdy przed nimi stanie w postaci poważnego studjum; czy ci, co uczą się historji z kart, nie dojdą do tego, by przenosić środek nad cel; i czy, gdybyśmy mieli uczyć religji drogą zabawy, nie doprowadzilibyśmy stopniowo uczniów naszych do tego, by sobie zabawkę zrobili z religji. Dla naszego bohatera, któremu wolno było szukać wiedzy tylko wedle własnej ochoty i który, naturalnie, szukał jej tylko tak długo, jak go to bawiło, pobłażliwość nauczycieli ściągnęła złe następstwa, które długi czas wywierały wpływ na jego charakter, jego szczęście i pożyteczność.
Żywa wyobraźnia Edwarda i jego gorąca miłość literatury nietylko nie zapobiegały temu specjalnemu złu, ale jeszcze podniecały i zwiększały jego gwałtowność. Bibljoteka w Wa-verley-Honour, obszerna gotycka komnata, o podwójnych lukach i galerji, zawierała taki różnolity i obszerny zbiór tomów, jaki w ciągu dwustu lat zebrała rodzina, zawsze bogata i skłonna, skutkiem tego, dla większej okazałości, do zaopatrywania bibljotecznych pólek w bieżącą literaturę dnia, bez wielkiej staranności wyboru. W tem obszernem państwie wolno było Edwardowi gospodarować dowoli. Nauczyciel jego oddawał się własnym studjom; a chociaż polityka kościelna, kontrowersje religijne i pewne zamiłowanie wygody w uczonej pracy nie odciągały w określonych godzinach uwagi jego od postę i Scott nie zgadzał się widocznie z nowemi metodami pedagogicznemi, które starały się ułatwić początkową naukę przez przystosowanie jej do sposobu myślenia dziecka. pów przypuszczalnego spadkobiercy patrona, jednakże skła-niały go do chętnego chwytania lada wymówki, by nie rozciągać ścisłego i regularnego nadzoru nad jego ogólnemi stu-djami. Sir Everard sam nigdy nie pracował naukowo i, razem z siostrą, Miss Rachelą Waverley, podzielał pospolite zdanie, że lenistwo nie znosi żadnego czytania i że już samo śledzenie wzrokiem liter na papierze jest użytecznem i pełnem wartości zadaniem, bez skrupulatnego rozważania, jakie myśli lub nauki te litery nasuwają. Dla przyjemności więc tylko, co przy le-pszem wyszkoleniu mogło się było łatwo zamienić w pragnienie wiedzy, młody Waverley żaglował po morzu książek, jak okręt bez pilota albo bez steru. Nic przy pobłażliwości bardziej się nie rozwija, jak przyzwyczajenie do dorywczego, pobieżnego czytania, zwłaszcza przy takiej sposobności do dawania mu folgi. Sądzę, że jedną z przyczyn, dlaczego tak liczne spotykamy przykłady erudycji wśród niższych sfer, jest to, że przy tych samych zdolnościach biedny czytelnik ograniczony jest do cia-śniejszego zakresu w swem umiłowaniu książek i z konieczności musi gruntowniej ogarnąć te nieliczne, które posiada, zanim może nabyć ich więcej. Edward, przeciwnie, jak ten epikurejczyk, który raczył odgryźć jeden tylko kąsek brzoskwini od strony doszłej na słońcu, nie czytał żadnego tomu do końca, z chwilą, gdy dzieło przestało go zaciekawiać; stało się też, co się stać musiało z konieczności, że zwyczaj szukania tylko tego rodzaju przyjemności z każdym dniem czynił ją trudniejszą do osiągnięcia, aż pasja czytania, tak jak inne silne apetyty, doszła, skutkiem dogadzania jej, do pewnego rodzaju przesytu.
Edward jednakże, zanim doszedł do tej obojętności, przeczytał i nagromadził w niezwykle wytrwałej pamięci wiele ciekawych, choć nie uporządkowanych, i różnej wartości wiadomości. W angielskiej literaturze opanował Szekspira i Miltona, naszych wcześniejszych dramatycznych autorów, wiele barwnych i interesujących ustępów naszych starych historycznych kronik, a szczególniej dobrze znał Spensera, Draytona i innych poetów, 1 którzy uprawiali romantyczną powieść — ze 1 Szekspir (1564 — 1616), Milton (1608-*-1674), Spenser (1552? 1599), najwięksi poeci angielscy do czasów z okresu Edwarda Waverleya; można wątpić, wszystkich tematów najbardziej pociągający dla wyobraźni młodzieńczej, póki nie obudzą się namiętności i nie zapragną poezji o bardziej uczuciowej barwie. W tej dziedzinie znajomość języka włoskiego otworzyła mu jeszcze szersze horyzonty. Przeczytał romantyczne poematy, które od czasów Pulcfego 1 stały się ulubionym rodzajem umyslowości włoskiej, i znajdował przyjemność w licznych zbiorach nowel, które genjusz tego wytwornego, aczkolwiek rozpustnego narodu tworzył, rywalizując z Decameronem.2 W klasycznej literaturze Waver-ley zrobił zwykłe postępy i czytał zazwyczaj czytywanych autorów, francuska zaś literatura dostarczyła mu prawie niewyczerpanej kolekcji pamiętników, niewiele wierniejszych od romansów, i romansów, tak dobrze pisanych, że trudno je było odróżnić od pamiętników. Świetne stronice Froissarta, 3 z poru-szającemi serce i olśniewającemi oczy opisami wojen i turniejów, należały do jego ulubionych; zaś z pamiętników Bran-tome’a i De la Noue4 nauczył się porównywać dziki i rozpuszczony, a jednak zabobonny, charakter szlachty z Ligi, 5 z surowym, twardym, a niekiedy burzliwym charakterem partji flugenotów. Hiszpanja uzupełniła zapas jego znajomości z zakresu literatury rycerskiej i romantycznej. Wczesna literatura czy Edward znał innych dramaturgów elżbietańskich prócz Szekspira; być może, że w jego czasach dzieła patrjotyczne Michała Draytona (1563 — 1631) były przedmiotem lektury. 1 Pulci Ludwik (1432 — 1484), autor sławnej heroi-komicznej epopei; II Morganłe Maggiore. 2 Giovanni’ego Boccaccia (1313 — 1375) zbiór 100 nowel, niezrównany wzór piękności stylu i umiejętności opowiadania. 3 Froissart Jean (1338 — 1405), poeta i kronikarz francuski, który jakiś czas bawił na dworze angielskim, jako sekretarz żony Edwarda III; jego kr: nika, niezmiernie ważna dla XIV-tego wieku, była przełożona na język angielski jeszcze w 1523 — 5 przez Lorda Bernersa. 4 Braiitóme Piotr (1540 — 1614), kronikarz obyczajowy z czasów Henryka III. Walezego i Henryka IV., w pismach swoich daje żywy obraz walki stronnictw polityczno-religijnych swoich czasów; de La Noue Franciszek (1531 — 1591), jeden z przewódców hugenockich, znany ze swej dzielności i surowej cnoty, autor dzieła polityczno-wojskowego Discours politiques et militaires. 5 Liga — stronnictwo katolickich panów za ostatnich Walezjuszów we Francji, walczące z Hugenotami, t. j. z protestantami francuskimi. północnych narodów 1 nie uszła też uwagi młodzieńca, który czytał raczej dla pobudzenia wyobraźni, niż żeby rozwinąć władze rozumowe. A jednak, wiedząc wiele z tego, co wiado-mem jest niewielu, Edward Waverley mógł słusznie być uważany za ignoranta, ponieważ mało wiedział o tem, co człowiekowi dodaje godności i co go czyni odpowiednim do zajmowania zaszczytnie wysokiego stanowiska w społeczeństwie.
Gdyby rodzice jego przy sposobności zwrócili byli na to uwagę, byliby może potrafili zapobiec temu rozproszeniu myśli, wynikłemu z takiego dorywczego czytania. Jednakże matka jego umarła w siódmym roku po zbliżeniu między obu braćmi, a Ryszard Waverley, który po śmierci żony przebywał prawie stale w Londynie, nazbyt był sam przejęty własnym pościgiem za majątkiem i celami swojej ambicji, by co do Edwarda zauważyć coś więcej ponad to, że jest bardzo «książkowo» usposobionym i że prawdopodobnie sądzono mu zostać biskupem. Gdyby był mógł przeniknąć i zanalizować syna swego sny na jawie, byłby był przyszedł do zupełnie innego wniosku.
ROZDZIAŁ IV BUDOWANIE ZAMKÓW W POWIETRZU
Wspomniałem już, że wykwintny, wybredny, przesadnie wydelikacony gust, nabyty przez nadmiar niedbałego czytania, nietylko czynił bohatera naszego niezdolnym do poważnej, trzeźwej naukowej pracy, ale nawet obrzydził mu w pewnym stopniu to, w czem sobie dotychczas folgował.
Miał rok szesnasty, gdy jakieś oderwanie od rzeczywistości i zamiłowanie samotności tak się u niego zaznaczyły, że aż to w przywiązaniu Sir Everarda wzbudziło obawy. Starając się przeciwdziałać tym skłonnościom, nakłaniał bratanka do polowania, które za lat młodych stanowiło główną jego przyjemność. Lecz chociaż Edward gorliwie dźwigał strzelbę przez jeden sezon, gdy tylko przez wprawę zyskał pewną zręczność, rozrywka ta przestała go bawić. i zajęcie się literaturą skandynawską datuje się z późniejszej epoki niż młodość Edwarda; studja nad nią zaczęto dopiero ok. 1750 r.; — pa jęcie się literaturą hiszpańską jest jeszcze późniejszej daty.
Następnej wiosny, przeczytanie zajmującej książki starego Izaaka Waltona 1 skłoniło Edwarda do zajęcia się wędką. Ze wszystkich jednak rozrywek, jakie pomysłowość ludzka na pociechę ludzi próżnujących wynalazła, rybolostwo najmniej się nadaje do zabawienia człowieka, który jest zarazem leniwy i niecierpliwy; to też nasz bohater szybko porzucił wędkę. Towarzystwo i przykład mogły były oddziałać korzystnie na młodocianego marzyciela. Jednakże sąsiedztwo nie gęsto było zamieszkane, a domorośli młodzi ziemianie, jakich ono dostarczało, nie byli to towarzysze odpowiedni do Edwarda, nie mogli go też pobudzić do emulacji w praktykowaniu tych rozrywek, które stanowiły poważną sprawę ich życia.
Było tam kilku innych młodzieńców o wyższem wykształceniu i nie tak ciasnych hor}rzontach, ale z ich towarzystwa był nasz bohater także poniekąd wykluczony. Sir Eve-rard po śmierci królowej Anny zrezygnował z mandatu do parlamentu, a w miarę jak się posuwał w lata, a większości jego współczesnych ubywało, wycofał się stopniowo z towarzyskiego życia; tak że, gdy przy jakiejś specjalnej sposobności Edward znalazł się w gronie wytwornej i dobrze wykształconej młodzieży swojej sfery i swoich przyszłych życiowych horyzontów, odczuwał wśród nich niższość swoją, nie iżby mu niedostawało wiadomości, ale że nie posiadał zręczności opanowania i uporządkowania tego, co posiadał. Głęboka i coraz to wzmagająca się wrażliwość przyczyniała się do odstręczania go od towarzystwa. Myśl, słuszna czy niesłuszna, że mógł popełnić najmniejszą niewłaściwość w dziedzinie towarzyskiej grzeczności, była dla niego męczarnią; gdyż może wina nawet nie budzi w niektórych duszach tak żywego poczucia wstydu i takich wyrzutów sumienia, jakie odczuwa skromny, wrażliwy i niedoświadczony młodzieniec, gdy uświadomi sobie, że zaniedbał etykietę, lub okrył się śmiesznością. Gdzie tylko nie czujemy się swobodni, tam nie może nam być dobrze; to też 1 Walton Izaak (1593 — 1683), autor szeregu krótkich biograficznych szkiców o wybitnych współczesnych sobie ludziach, przedewszystkiem jednak ulubionego w Anglji dzieła o rybołostwie w formie dialogu: The Complete Angler (1653), zawierającego mnóstwo obrazków Z życia współczesnego. nic dziwnego, że Edwardowi Waverleyowi wydawało się, że nie lubi towarzystwa poprostu dlatego, że się jeszcze nie nauczył obracać w niem swobodnie i łatwo, korzystać z przyjemności i drugim ją dawać nawzajem.
Godziny, spędzane z stryjem i z ciotką, schodziły na słuchaniu często powtarzanych opowiadań ludzi starych. Ale nawet wtedy wyobraźnia jego, najsilniejsza władza jego duszy, częstą znajdowała podnietę. Rodzinna tradycja i historja genealogiczna, o czem wiele Sir Everard rozprawiał, jest to coś wprost przeciwnego bursztynowi; bursztyn, substancja cenna, zawiera często muszki, słomki i inne bezwartościowe drobiazgi, podczas gdy tamte studja, same przez się niezna-czące i bagatelne, służą jednak do przekazania przyszłości wielu rzadkich i cennych rysów starodawnego obyczaju, do zachowania w pamięci wielu ciekawych i drobnych faktów, których zachować i przekazać nie możnaby innym sposobem. Jeżeli więc Edward Waverley ziewał niekiedy nad suchem wywodzeniem szeregu przodków wraz z ich różnemi związkami małżeńskiemi i w duszy burzył się przeciw nielitościwej a przewlekłej dokładności, z jaką czcigodny Sir Everard powtarzał różne stopnie spowinowacenia pomiędzy rodem z Wayerley-llonour a dzielnymi baronami, rycerzami i szlachtą wiejską, z którymi był skoligacony; jeżeli (bez uwagi na to, co zawdzięczał ((trzem gronostajom w skoku») przeklinał niekiedy w sercu cały żargon heraldyczny z jego gryfami, hipogryfami, kretami i skrzydlatemi smokami z gorzkiem uczuciem samego Hotspura, 1 były jednakże chwile, gdy te opowiadania zajmowały jego wyobraźnię i wynagradzały uwagę.
Czyny Wiliberta z Waverley w Ziemi Świętej, długa jego nieobecność i niebezpieczne przygody, mniemana śmierć jego i powrót pewnego wieczora w chwili, gdy umiłowana jego narzeczona poślubić miała bohatera, który podczas jego nie l gruf w mitologji greckiej stwór o głowie orła, ciele lwa ze skrzydłami; hipogruf — gryf, ale z ciałem konia, stwór wymyślony przez poetów włoskich, używany zwłaszcza przez L. Ariosta (1474 — 1533); jako figury heraldyczne nieco odmienne; krety, smoki — również figury z herbów. Ilotspur Henry Percy, niecierpliwy, ale dzielny rycerz z Henryka IV (I cz.) Szekspira.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 3 obecności bronił ją od zniewagi i od ucisku; wspaniałomyślność, z jaką krzyżowiec zrzekł się swoich praw i w sąsiednim klasztorze poszedł szukać tego spokoju, który nie zawodzi: * takich i podobnych opowieści słuchał, aż serce w nim gorzało i błyszczały mu oczy.
Nie mniej go wzruszało, gdy ciotka jego Rachela opowiadała o cierpieniach i męstwie Lady Alicji Waverley podczas Wielkiej Wojny Domowej. Łagodna twarz czcigodnej staruszki pałała dostojnym wyrazem, gdy opowiadała, jak to po bitwie pod Worcester 1 król Karol na dzień jeden znalazł przytułek w Wayerley-IIonour, i jak, gdy oddział kawalerji nadchodził, by przeszukiwać zamek, Lady Alicja wysłała swego najmłodszego syna z garstką domowników, polecając, by życie dali za godzinę zwłoki, tak ażeby król miał czas uciekać. «I, Bóg jej zapłać — mówiła dalej panna Rachela, podnosząc oczy ku portretowi bohaterki, — drogo ona opłaciła ocalenie swego pana, bo życiem swego ukochanego dziecka. Wnieśli go tutaj, jeńca, śmiertelnie ranionego; możesz rozpoznać krople krwi jego od drzwi wielkiego hallu wzdłuż małej galerji i aż do salonu, gdzie go złożyli u nóg matki, by tam umarł. Ale doznali jeszcze pociechy nawzajem, — gdyż wyczytał on z oczu matki, że cel jego rozpaczliwej obrony został osiągnięty. Ach! pamiętam — mówiła dalej, — dobrze pamiętam, jak widziałam kogoś, kto znał go i kochał. Panna Łucja St. Aubin żyła i umarła panną dla niego, chociaż to była najpiękniejsza i najbogatsza panna w okolicy; cały świat się o nią ubiegał, ale ona przez całe życie nosiła wdowie szaty po biednym Williamie, gdyż byli oni zaręczeni, choć jeszcze nie poślubieni; i w tej też żałobie umarła w roku... nie mogę sobie przypomnieć daty; ale pamiętam, że w listopadzie tego samego roku, gdy poczuła, że opada na siłach, zapragnęła, by ją raz jeszcze przywieziono do Wayerley-IIonour i odwiedziła wszystkie miejsca, gdzie przebywała z moim stryjecznym dziadem; i poprosiła, by zdjęto dywany, tak by mogła widzieć ślady krwi * Patrz: Przyp. autora. Nr. 1. Powrót krzyżowca. i bitwa 3. września 1651, w której Cromwell pokonał ostatecznie Karola (później Karola II), gdy ten próbował z Francji odzyskać tron angielski. jego; a gdyby łzy mogły je zmyć, nie byłoby już tam tych plam, bo w całym domu nie było suchego oka. Pomyślałbyś, Edwardzie, że drzewa nawet litowały się nad nią, gdyż liście z nich sypały się dokoła niej bez najlżejszego wiatru; ale też wyglądała jak ktoś, kto już ich zieleni nigdy więcej nie zobaczy».
Nasłuchawszy się takich legend, bohater nasz wymykał się, by rozkoszować się fantasmagorjami, które one budziły. W kąciku obszernej, ciemnej bibljoteki, przy świetle jedynie dogasającego ogniska na monumentalnym, obszernym kominku, poddawał się działaniu tej czarodziejskiej wnętrznej mocy, która zdarzeniom minionym albo fikcyjnym w oczach marzyciela nadaje kształt widomego czynu. Wtedy to stawała przed nim w długim a barwnym orszaku wspaniałość uroczystości ślubnej w Waverley-Castle; wysoka, wyszczuplała postać rzeczywistego pana, w pielgrzymiej szacie, widz niezauważony weselnej uroczystości domniemanego swego następcy i własnej swej narzeczonej; elektryczny wstrząs, wywołany odkryciem; wasale, chwytający za broń; zdumienie oblubieńca; przerażenie i zmieszanie oblubienicy; męka Wiliberta, gdy zrozumiał, że serce jej zarówno jak wola sprzyjały tym zaślubinom; wyraz, pełen godności, ale i głębokiego uczucia, z jakim opuścił wpół dobyty miecz i porzucił na zawsze dom swoich przodków’. To znowu zmieniał scenę i wyobraźnia dowoli przedstawiała mu tragedję z opowieści ciotki Racheli. Widział Lady Waver-ley, siedzącą w swrej altanie, z uchem wytężonem na najlżejszy odgłos, z sercem bijącem podwójną męką, nasłuchującą ginącego echa kopyt królewskiego konia, a gdy te umilkły, dosłuchującą się z każdym powiewem wiatru, wstrząsającego drzewami parku, zgiełku odległej potyczki. Dalekie odgłosy słychać, jak szum wezbranej rzeki; zbliża się to, i Edward wyraźnie rozróżnia galop koni, krzyki i wołania ludzi, a wpośród tego wystrzały z pistoletów... wszystko toczy się wciąż ku dworowi. Pani zrywa się — przerażony pokojowiec wpada... ale nacóż ciągnąć dalej taki opis?
O ile przebywanie w tym urojonym świecie stawało się coraz milszem naszemu bohaterowi, o tyle przykrzej odczuwał, gdy mu je przerywano. Rozległy szmat ziemi, otaczający dwór, o wiele rozmiarami obszerniejszy od parku, zwany zazwyczaj Waverley-Chase, 1 był zawsze terenem leśnym i dotąd, choć poprzerywany rozległemi polankami, na których młode jelenie wyprawiały swoje harce, zachował swój pierwotny, dziki charakter. Przerzynały go szerokie drogi, w wielu miejscach wpół zarosłe krzakami, gdzie piękne damy dni minionych lubiły obierać stanowiska, by widzieć jelenia ściganego przez ogary, łub samym celować doń z łuku. W jednem miejscu, oznaczonem gotyckim, porosłym zielonym mchem pomniczkiem, które dochowało nazwę ((Stanowiska Królowej)), Elżbieta sama miała przeszyć własnemi strzałami siedem kozłów. Było to ulubione schronienie Edwarda. Kiedy indziej znów, z strzelbą i wy-żłem swoim, co służyło za pozór dla innych, i z książką w kieszeni, co może służyło za pozór dla samego siebie, zapuszczał się w jedną z tych długich alei, która ciągnąc się pod górę jakieś cztery mile, stopniowo zwężała się w dziką i wąską ścieżkę przez skalisty i lesisty wąwóz, zwany Mirkwood-Dingle 2 i wyprowadzała nagle nad głębokie, ciemne jeziorko, noszące nazwę Mirkwood-Mere.3 Tam stała, dawnemi czasy, samotna wieża na skale, prawie zupełnie otoczona wodą, którą nazywano Twierdzą Waverley, ponieważ w niebezpiecznych czasach często służyła za schronisko rodziny. Stamtąd to w czasie wojen Yorków z Lankastrami ostatni adherenci Czerwonej Róży, 4 którzy odważali się podtrzymywać jej sprawę, prowadzili dokuczliwe i łupieżcze wyprawy, dopóki twierdzy nie zniósł sławny Ryszard Gloucester. Tutaj też oddział kawalerji trzymał się długo pod Nigelem5 Wayerleyem, starszym bratem 1 chase — oznacza nieogrodzony duży park, t. j. przestrzeń pokrytą du-żemi kępami drzew leśnych. 2 mirk (dziś murku) — mroczny, wood — gaj, dingle — głęboki, lesisty jar; z tych znaczeń trzeba sobie odtworzyć nazwę angielską. Ta «romantyczna> nazwa jest anachronizmem ok. r. 1730. 3 mere — jezioro, powstałe z rozlewu rzeki (tylko w dialekcie i w nazwach). 4 walka dwóch Róż, Białej i Czerwonej, o tron angielski toczyła się w drugiej połowie XV wieku między dwiema gałęziami linji Plantagenetów:
Lankastrami (czerwona) i Yorkami (biała). Ostatnim z dynastji Yorków był Ryszard III. (przed objęciem tronu; ks. Gloucester). 5 Nigel, imię męskie, bardzo modne w pierwszej połowie XVII wieku. owego Williama, o którego losie opowiadała ciotka Rachela. Wr takiem to otoczeniu lubił Edward «żuć kawałki słodkiej i gorzkiej fantazji))1 i jak dziecko wpośród swych zabawek, wybierał i układał z pomiędzy wspaniałych a bezpożytecznych obrazów i emblematów, 2 zapełniających mu wyobraźnię, wizje tak świetne a tak gasnące, jak barwy na zachodniem niebie. Jaki był skutek tego pobłażania sobie na usposobienie jego i na charakter, pokaże się w następnym rozdziale.
ROZDZIAŁ V WYBÓR ZAWODU
Sądząc po drobiazgowości, z jaką opisałem zajęcia Wa-verleya, i po kierunku, jaki one nadały jego wyobraźni, czytelnik mógłby może przypuszczać, że zamierzyłem w tej opowieści naśladować romans Cervantesa.3 Tem przypuszczeniem jednak wyrządziłby krzywdę mej rozwadze. Nie mam zamiaru iść śladem tego niezrównanego autora, opisując tak zupełne otumanienie umysłu, że aż doprowadzające do przekształcania przedmiotów rzeczywiście podpadających pod zmysły; chcę tylko przedstawić to zwyklejsze zboczenie od zdrowego sądu, które widzi fakta w ich rzeczywistości, ale nadaje im zabarwienie własnego romantycznego tonu i kolorytu. Edward Wa-verley tak dalece nie spodziewał się dla swych własnych uczuć oddźwięku u kogokolwiek, ani nie przypuszczał, by obecny stan rzeczy mógł odtworzyć w rzeczywistości te wizje, w których się lubował, że niczego nie lękał się więcej, niż odkrycia tych uczuć, jakie rojenia te w nim wywoływały. Ani nie miał, ani nie pragnął mieć powiernika, z którymby podzielał swoje marzenia; a tak był czuły na śmieszność, do nich przywiązaną, że, gdyby miał wybierać pomiędzy jakąkolwiek karą, z wyjątkiem hańby, a koniecznością zdania spokojnie i na chłodno i cytat z Szekspira Jak się wam podoba, IV, 3. 2 tu: znaki herbowe. 3 Ccroantes Saayedra Miguel de (1547 — 1616), autor sławnego Don Kiszota z La Manszy (1604, 1615), który był znany szeroko w Anglji, i szeregu nowel i dramatów. sprawy z idealnego świata, w którym większą część życia przeżywał, sądzę, że nie wahałby się wybrać to pierwsze. Ta tajemnica stała się podwójnie cenną, gdy zaczął odczuwać, wkraczając w dojrzalsze lata, wpływ budzących się namiętności. Kobiece postaci niezrównanego wdzięku i urody zaczęły się przyplątywać do myślowych jego przygód; niebawem też zaczął się oglądać dokoła i porównywać twory własnej wyobraźni z kobietami rzeczywistego życia.
Szereg piękności, roztaczających cotygodniową elegancję w parafjalnym kościele w Waverley, ani był liczny ani wyborowy. Bez porównania lepiej od innych przedstawiała się panna Cecylja Stubbs, córka właściciela folwarku. Nie wiem, czy stało się to ((najprostszym przypadkiem w świecie», który to frazes w ustach kobiety nie zawsze wyklucza ((rozmyślny zamiar)), czy też było wynikiem jednakowych upodobań, dosyć, że panna Cecylja niejednokrotnie spotykała Edwarda w czasie jego ulubionych spacerów po Waverley-Chase. Edward nie zdobył się jeszcze na odwagę, by ją przy takich sposobnościach zaczepić, ale te spotkania wywarły nań wrażenie. Romantyczny kochanek dziwny to jest bałwochwalca, który niekiedy nie pyta, z jakiego drzewa wystruże sobie bożyszcze; a przynajmniej, jeżeli natura obdarzyła dany przedmiot jakąś znośną miarą osobistych wdzięków, potrafi łatwo odegrać Jubilera i Derwisza z Wschodniej bajki, 1 i z zapasów wdasnej imagi-nacji zaopatrzyć go bogato w nadziemską piękność i wszelkie duchowe skarby.
Zanim jednak wdzięki p*anny Cecylji Stubbs zdążyły ją całkowicie podnieść do roli bogini, a przynajmniej do poziomu świętej jej patronki, panna Rachela Wayerley zdobyła jakieś poszlaki, a te skłoniły ją do przeciwdziałania grożącej apoteozie. Nawet najprostsze i najmniej podejrzliwe z kobiet posiadają instynktową bystrość wzroku w tych sprawach — co niekiedy doprowadza je aż do dopatrywania skłonności nieistniejących, ale rzadko zawodzi w odkrywTaniu takich, które się istotnie przesuwają w obrębie ich widzenia. Panna Rachela 1 Hoppner John (1758 — 1810), sławny portrecista, próbował z niewielkiem szczęściem literatury w opowięśęiąęh wschodnich wierszem (1805), zabrała się bardzo przezornie nie do zwalczania, ale do uniknięcia grożącego niebezpieczeństwa i nasunęła bratu myśl, że trzeba, ażeby spadkobierca jego poznał trochę więcej świata, poza tem, ile go zna, przesiadując stale w Waverley-IIonour.
Sir Everard nie chciał początkowo słyszeć o projekcie, zmierzającym do rozłączenia go z synowcem. Edward był po-trosze molem książkowym, przyznawał; ale słyszał zawsze, że młodość jest od tego, żeby się uczyć, i bezwątpienia też, gdy w pasji swojej do nauk ochłonie, a głowę dostatecznie nabije wiadomościami, Edward zabierze się do konnej jazdy, polowania i wiejskich zajęć. Sir Everard sam, oświadczył, często żałował, że za młodu trochę czasu nauce nie poświęcił; aniby przez to gorzej nie strzelał i nie dosiadał gorzej konia, a może, gdy zasiadał w Izbie za czasów administracji Godol-phina, 1 ściany św. Stefana byłyby odbijały dłuższe przemówienia, niż te gorliwe: Nie! Nie!, któremi spotykał każdy wniosek rządu.
Obawy jednakże ciotki Racheli dodawały jej zręczności do przeprowadzenia swojego zapatrywania. Każdy przedstawiciel ich rodu zwiedzał obce kraje, albo też służył krajowi w ar-mji, zanim osiadał na całe życie w \Yaverley-Honour; że to prawda, wskazywało życie przodków wedle rodowej tradycji, a to była powaga, której się Sir Everard nigdy nie sprzeciwiał. Koniec końcem uczyniono propozycję panu Ryszardowi Waver-leyowi, by syn jego puścił się w podróż pod opieką obecnego swego nauczyciela pana Pembroke z odpowiednią sumą, którą ofiarowywała hojność baroneta. Sam ojciec nie miał nic przeciw tej propozycji; gdy jednakże przypadkiem wspomniał o tem przy stole ministra, 2 wielki ten człowiek zrobił poważną minę. Przyczynę wytłumaczył następnie poufnie. Niefortunny kierunek w polityce Sir Everarda, zauważył minister, był tego ro 1 Godolphin Sidney, długoletni minister za czasów królowej Anny, który po przyjściu do władzy, jako torys, nachylał się jednak do whigów (pod kierownictwem ks. Marlborougha) i wywołał tem skrajną opozycję torysów. Parlament angielski zbierał się w dawnej kaplicy św. Stefana. 2 minister — Henry Pelham objął ster rządów w 1744, oparłszy się na gabinecie złożonym z whigów wszystkich odcieni. dzaju, że wielce byłoby niewlaściwem, ażeby młodzieniec, takie rokujący nadzieje, podróżował po kontynencie z mentorem, 1 niewątpliwie przez stryja wybranym i wedle jego wskazówek kierującym jego krokami. W jakiem towarzystwie mógłby się pan Edward Wayerley znaleźć w Paryżu albo w Rzymie, gdzie Pretendent i synowie jego zastawiali sieci wszelkiego rodzaju, — nad tem powinien się pan Waverley dobrze zastanowić. On sam zaś może mu powiedzieć, że Jego Królewska Mość tak sprawiedliwie ocenia zasługi pana Ryszarda Wayerleya, że gdyby syn jego chciał na kilka lat wstąpić do armji, mógłby liczyć na przyjęcie w jednym z pułków dragonów, w ostatnich czasach ściągniętych z Flandrji.2
Nie można było bezkarnie puścić mimo uszu z takim naciskiem danej wskazówki; to też Ryszard Wayerley, choć w wielkim strachu, że uprzedzenia braterskie urazi, uważał, że nie może uniknąć przyjęcia szarży ofiarowanej mu w ten sposób dla syna. Prawdę mówiąc, liczył, i słusznie, na wielkie przywiązanie Sir Eyerarda do Edwarda, któremu stryj, sądził, nie weźmie za złe postąpienia, płynącego z uległości względem ojcowskiej władzy. Dwa równoczesne listy doniosły o tem postanowieniu baronetowi i synowcowi jego. Ten ostatni w krótkości donosił o samym fakcie i mówił o potrzebie przygotowań dla wstąpienia do pułku. Do brata napisał Ryszard obszernie i oględnie. Zgadzał się z nim, w sposób nader pochlebny, że jest rzeczą właściwą, ażeby syn jego poznał trochę świata, i pokornie nawet wyrażał wdzięczność za ofiarowaną pomoc; żałował jednak głęboko, że Edward nie może zastosować się ściśle do planu, jaki dla niego zakreślił najlepszy jego przyjaciel i dobroczyńca. On sam z przykrością myślał o bezczynności chłopca w wieku, w którym wszyscy przodkowie jego już nosili oręż; nawet król sam raczył się dopytywać, czy młody WTayerley nie jest teraz we Flandrji, w wieku, w kté i wychowawca; nazwa mentor zaczerpnięta z Odyssei Homera, gdzie takie miano nosi opiekun syna Odysseusza, Telemacha.
Flandrja stanowiła jeden z terenów, na których toczyła się t. zw. wojna sukcesyjna austrjacka; Anglja stała po stronie Austrji, walczyła przeciw Francji i Prusom. rym dziadek jego już krew przelewał za swojego króla w Wielkiej Domowej Wojnie. Temu towarzyszyło ofiarowanie oddziału kawalerji. Cóż mógł uczynić? Nie było czasu na zapytanie, coby brat sądził o tem, nawet gdyby mógł przypu, 1-ścić, że brat mógłby mieć coś przeciw temu, by bratanek obrał zaszczytną karjerę przodków. Kończył donosząc, że Edward zostaje (wstępne szarże korneta1 i porucznika przeskakując nader szybko) kapitanem Wayerleyem w pułku dragonów Gar-dinera, w którym to pułku, w jego kwaterze w Dundee2 w Szkocji, ma się stawić w biegu miesiąca.
Sir Everard Waverley przyjął te wiadomość z miesza-nem uczuciem. WT chwili wstąpienia na tron dynastji hanowerskiej usunął się był z parlamentu, a postępowanie jego w pamiętnym roku 1715 było nieco podejrzane. Chodziły pogłoski o tajnych musztrach dzierżawców i koni na Waverley-Chase w noce księżycowe i o skrzyniach z karabinkami i pistoletami, zakupywanych w Holandji i adresowanych do baroneta, ale przejętych dzięki czujności konnego oficera straży skarbowej, którego później, za to jego wścibstwo, gromadka silnych dzierżawców w ciemną noc pohuśtała na kocu. Nie dość na tem; mówiono nawet, że przy aresztowaniu Sir Williama Wyndhama, 3 szefa torysowskiej partji, znaleziono list od Sir Eyerarda w kieszeni jego szlafroka. Brakło jednak wyraźnego faktu, na któ-rymby można oprzeć uwięzienie, a rząd, rad, że stłumił powstanie z r. 1715, czuł, że nie jest rzeczą ani przezorną ani bezpieczną posuwać zemstę dalej poza tych nieszczęsnych panów, którzy istotnie za broń chwycili.
Jednakże brak obaw Sir Everarda o następstwa dla siebie nie zgadzał się jakoś z pogłoskami, szerzonemi przez jego sąsiadów whigów. Dobrze było wiadomem, że zasilił pieniędzm; kilku nieszczęśliwych obywateli z Northumberlandu i Szkocji, 1 podówczas najniższa ranga oficerska w konnicy angielskiej. 2 Dundee — miasto położone w Szkocji, w hr. Forfar (inaczej Angusshire), na północnym brzegu zatoki Tay (The Firth of Tay) — na wschodnim brzegu Szkocji. 3 przewódca stronnictwa zwolenników Jakóba III, został aresztowany natychmiast po wybuchu powstania w Szkocji w 1715 r. Fakt ten przeszkodzi! wybuchowi powstania w południowej i środkowej Anglji. którzy wzięci do niewoli pod Preston, uwięzieni zostali w New-gate i Marshalsea, 1 i jego to adwokat i prawny doradca prowadził w ich procesie obronę kilku z tych nieszczęsnych panów. Przypuszczano jednak ogólnie, że gdyby ministrowie posiadali jakiś realny dowód, że Sir Everard przystąpił do powstania, on albo nie byłby się odważył stawiać w ten sposób czoła istniejącemu rządowi, albo przynajmniej nie byłoby mu to było uszło bezkarnie. Uczucia, które wtedy kierowały jego postępowaniem, były to uczucia młodego człowieka, do tego w burzliwym okresie czasu. Od tej pory jakobityzm Sir Everarda stopniowo przygasał, jak ogień co się wypala w braku paliwa. Jego tory-sowskie i kościelne zasady podtrzymywały się, podniecane raz po raz wyborami i kwartalnemi zjazdami, ale dynastyczne jego animozje popadły w rodzaj zawieszenia. Pomimo to, silnie drasnęła jego uczucia myśl, że synowiec jego ma służyć w wojsku pod dynastją brunświcką, zwłaszcza że, niezależnie od jego wysokiego i sumiennego pojmowania ojcowskiej powagi, było nie-możliwem, a przynajmniej wielce nieostrożnem, sprzeciwiać się temu. Ta stłumiona irytacja wywołała wiele stękań i mruczeń, składanych na karb zaczynającego się ataku podagry, dopóki zacny baronet, posławszy po wykaz armji, nie pocieszył się obliczaniem potomków rodów szczerze lojalnych, Mordauntów, Granville’ów i Stanleyów, których imiona znajdował w tym wykazie; wkońcu, w imię swoich poczuć dostojności rodu i wojennej sławy, wyciągnął wniosek, z logiką przypominającą Falstaffa, 2 że gdy wojna zagraża, chociaż wstydem jest stawać więcej, aniżeli po jednej stronie, większym jeszcze wstydem byłoby stać, próżnując, na uboczu, niż stanąć po gorszej, nawet czarniejszej, niż ją mogła zrobić uzurpacja. Co do ciotki Racheli, to choć intryga jej nie zakończyła się zupełnie wedle jej życzenia, musiała poddać się okolicznościom; przykrość tę złagodziła dla niej potrzeba zajęcia się wyekwipowaniem bratanka na tę wryprawę, a także wielce ją pocieszała 1 Preston — w hrabstwie Lancaster, miejsce klęski «jakobitów» w 1715 r. Newgate (Nowa Brama) i Marshalsea (Izba Marszałkowska), więzienia kryminalne w Londynie. 2 logiką Falstaffa — por, Szekspira Henryk IV, cz. II., I, 2. nadzieja zobaczenia go w świetności pełnego umundurowania.
Ula Edwarda Waverleya samego nagła ta wiadomość była niespodzianką, którą przyjął ze zdziwieniem i z zaciekawieniem. Było to, jak się pięknie stary poemat wyraża, coś, «jak ogień rzucony na wrzosowisko)), który samotny wzgórek otula kłębami dymu, a równocześnie oświeca go ciemnym płomieniem. Jego nauczyciel albo raczej Mr. Pembroke — bo nie używał on tytułu nauczyciela — pozbierał w pokoju Edwarda jakieś urywki wierszy, które ten widocznie ułożył pod wpływem poruszających nim uczuć wobec tak nagle w księdze jego żywota obróconej karty. Zacny uczony, mający uznanie dla wszelkich poezyj, skomponowanych przez jego przyjaciół, a wypisanych pięknem pismem w prostych linjach, zaczynających się zawsze od wielkiej litery, zaniósł ten skarb ciotce Racheli, ta zaś, wr zaćmionych łzami okularach, schowała go do swojej zapiskowej książki, pomiędzy wyborowe przepisy kulinarne i lekarskie, ulubione teksty z biblji, urywki kazań, i kilka piosenek salonowych i jakobickich, które sama nieraz śpiewała za swoich lat młodych; stamtąd to poetyckie próbki jej synowca zostały dobyte, gdy sama książka wraz z innemi autentycznemi dokumentami rodziny Waverleyów została oddana do przejrzenia niegodnemu wydawcy niniejszej opowieści. Jeżeli czytelnikowi większej przyjemności nie sprawią, posłużą przynajmniej, lepiej niż wszelkie opowiadania, do zaznajomienia go z niespokojnym i nieujętym duchem naszego bohatera.
Mrok zapadł wczesny jesienną porą nad romantyczne moje jezioro, schowane w mrocznym, lesistym jarze — i zloty zachód i chmury w żarze odbiły wtedy jeziora fale, lecz bledsze, czystsze w wodnym krysztale.
Brzegi i wzgórza, skała wybrzeża, barwiona deszczem, i stara wieża, płacząca brzoza, każdy kwiat świeży w głąbiach zwierciadła wodnego leży, jak świat bez troski, świat jasny, czysty, piękniejszy niżli świat rzeczywisty.
Lecz przyszła zdała gdzieś zawierucha i poruszyła jeziora ducha.
Słyszał, że stęka już dąb sękaty, więc przywdział zaraz swe ciemne szaty, jak wój, gdy krzyk go wzywa na boje odrazu wdziewa bitewną zbroję.
A kiedy wicher szedł niewstrzymany, potrząsnął hełmem, swą grzywą z plany, lica swe groźby pokrył całunem i kazał fali mówić piorunem.
Rozbity w szczątki wirów i piany, zginął świat piękny, świat ukochany, i dzika fala, wściekłością rwąca, krainę szczęścia o brzeg roztrąca.
Ale z rozkoszą dotąd nieznaną, w duchu się ową cieszyłem zmianą, gdy z lasem, falą walczyła burza.
Stałem u starych ruin podnóża i serce mocniej biło mi w łonie, w miarę jak silniej zawrzały tonie; żal po spokojnych marzeń krainie w ryku żywiołów z mej piersi ginie.
Płoche marzenia, snute we wiośnie, prysną, gdy prawda zagrzmi rozgłośnie i piękne wizje z przed oczu zgoni, jak widok jasny z jeziora toni, tak piękny, lecz tak wiotki, niestały, jak ten, co wiatry jesienne zwiały.
Niechaj na zawsze te wizje zgasną, co tak płonęły wesoło, jasnol Nie wdzięk kobiety i sen miłości, lecz cześć i dzielność w mem sercu gości!
Trzeźwą prozą się wyrażając, ponieważ te wiersze może nie dość stanowczo to wypowiadają, przelotne wrażenie panny Cecylji Stubbs zatarło się w sercu kapitana Waverleya wśród zamętu, spowodowanego zmianą w jego losie. Ukazała się panna Cecylja istotnie w całej świetności w ławce swojego ojca w niedzielę, gdy Edward po raz ostatni słuchał nabożeństwa w starym parafjalnym kościele; przy tej sposobności, prośbą stryja i ciotki Racheli (bez wielkiego oporu, to prawda), dał się nakłonić do wystąpienia w pełnym mundurze.
Niema lepszego lekarstwa na nazbyt wygórowane pojęcie o drugich, jak równoczesne dobre wyobrażenie o sobie samym. Panna Stubbs użyła wszelkiej pomocy sztuki ku podniesieniu urody; ale niestety! i stalki, i muszki, i fryzowane loki, i nowy płaszczyk z prawdziwego francuskiego jedwabiu, wszystko to nie zrobiło wrażenia na młodym oficerze dragonów, który po raz pierwszy miał na sobie kapelusz ze złotym galonem, wojskowe wysokie buty i ostrą szablę. Nie wiem, czy było z nim, jak z owym rycerzem ze starej ballady, w którym to: serce honorem tylko żyje, miłość pogardą darzy, żadna w niem moc piękności — iskry uczucia nie rozżarzy, czy też pozłociste hafty, osłaniające mu pierś, odpierały arty-lerję oczu Cecylji, dosyć, że wszystkie strzały ciskane nań były napróżno.
Ale widziałem, gdzie trafiła strzała,
Którą wypuścił Kupidyna łuk —
Nie drobny kwiatek wszak raziła ona,
Lecz zucha, co był wśród młodych, jak kwiat,
Jonasza Culbertfield, zarządcy syna. 1
Przepraszając za moje szumne zwroty (których w pewnych wypadkach nie potrafię się wyrzec), dodać muszę, że smętnym jest fakt, iż opowiadanie moje musi się tutaj pożegnać z nadobną Cecylja; jak wiele innych cór Ewy, po wyjeździe Edwarda i rozwianiu się pewnych daremnych marzeń spokojnie zadowoliła się mniejszemi, i oddała, po upływie pół roku, rękę swą wzwyż wspomnianemu Jonaszowi, synowi rządcy baroneta i spadkobiercy (wcale niezła perspektywa) majątku rządcy, z miłemi przytem widokami na objęcie w przyszłości posady po ojcu. Wszystkie te korzystne względy skłoniły pana dziedzica Stubbsa, jak również czerstwe oblicze i męska, dziarska postać konkurenta córkę jego do spuszczenia z tonu i przymknięcia oczu na brak szlacheckiego urodzenia młodzieńca; i tak związek został zawarty. Nikogo może tak to nie ucieszyło, jak ciotkę Rachelę, która dotychczas trochę krzywo patrzyła na zarozumiałą pannę, ale teraz, za pierwszem ukazaniem się nowo pobranej pary w kościele, zaszczyciła młodą kobietę uśmiechem i głębokim ukłonem w obecności proboszcza, wikarego, kościel i Trawestacja ustępu ze Snu Nocy Letniej Szekspira, II, 1, 165 168. nego i całego zgromadzenia połączonych parafij Wayerley cum Beyerley.
Muszę przeprosić raz na zawsze tych czytelników, którzy powieść czytają tylko dla rozrywki, że dręczę ich tak długo starodawną polityką, Whigami, Torysami, Hanowerczykami i Jakobitami. Prawdą jest, że nie mogę zapewnić, iż powieść ta bez tego będzie zrozumiała, tem bardziej prawdopodobna. Plan mój wymaga, bym wytłumaczył pobudki, z których jej akcja wypływa; te zaś pobudki wypływały z uczuć, uprzedzeń i stronnictw owych czasów. Nie zapraszam moich pięknych czytelniczek, których niecierpliwość daje im największe prawo do uskarżania się na te warunki, do lotnego wozu, zaprzągnię-lego w hipogryfy, albo poruszanego czarami. Moim wehikułem jest skromny angielski dyliżans, toczący się na czterech kołach i trzymający się królewskiego gościńca. Komu mój wehikuł nie dogadza, może wysiąść na najbliższej stacji i zaczekać na powóz z makaty księcia Ilussaina, albo na latającą budkę wartowniczą Maleka tkacza.1 Ci, którzy wolą pozostać ze mną, będą chwilami narażeni na nudę, nieodłączną od złych dróg, stromych wzgórków, kałuż i innych z winy terenu opóźnień; jednakże mając znośne konie i uprzejmego woźnicę (jak to zapowiadają ogłoszenia), obiecuję wyprowadzić ich możliwie prędko w bardziej malowniczą i romantyczną okolicę, o ile pasażerowie moi zdobędą się na cierpliwość podczas pierwszych moich etapów*.
ROZDZIAŁ VI POŻEGNANIE WAVERLEYA
Owej to pamiętnej niedzieli wieczorem Sir Everard wszedł do bibljoteki, gdzie o mało nie schwycił naszego młodego bohatera na składaniu się szablą, do czego użył starożytnego oręża starego Sir Hildebranda; szabla ta, zachowana jako spu i aluzje do opowieści z Tysiąca i jednej nocy.
Te wstępne rozdziały krytykowano jako nudne i niepotrzebne. Są jednakże okoliczności, w nich opowiedziane, dla których autor nie mógł się zdecydować na ich skreślenie (Przyp. autora). ścizna pamiątkowa, wisiała zazwyczaj nad kominkiem pod portretem rycerza i jego konia, na którym rysy rycerza kryły się prawie zupełnie pod obfitością kręconych loków, a bucefał, 1 na którym siedział, ginął prawie pod obfitą szatą orderu Ła-ziebnego.2 Sir Everard wszedł, i rzuciwszy jedno spojrzenie na portret a drugie na swego bratanka, zaczął małą mówkę, wnet jednak przeszedł do naturalnej prostoty codziennego swego tonu, poruszonego w danej chwili niezwyklem uczuciem. ((Bratanku — zaczął; i zaraz potem, poprawiając się, mówił: — Mój kochany Edwardzie, jest to wolą Boga, a także wolą twojego ojca, któremu po Bogu winieneś posłuszeństwo, ażebyś nas opuścił i wstąpił w zawód wojskowy, w którym się tylu z twoich przodków odznaczyło. Poczyniłem takie zarządzenia, ażebyś mógł wystąpić w polu, jako ich potomek i przypuszczalny spadkobierca domu Wayerley ów; i pamiętaj, mój panie, na polu bitwy o nazwisku, jakie nosisz. Ale Edwardzie, mój kochany chłopcze, pamiętaj także, że jesteś ostatnim z tego rodu i że jedyna nadzieja jego istnienia na tobie polega; dlatego, o ile obowiązek i honor pozwolą, unikaj niebezpieczeństwa — mówię o niebezpieczeństwie niepotrzebnem — i nie wdawaj się w towarzystwo z rozpustnikami, graczami i Whi-gami, których, należy się obawiać, że aż za wielu będzie w służbie, do której wstępujesz. Pułkownik twój, jak mnie informują, jest to bardzo zacny człowiek — jak na Prezbiterjanina: ale musisz pamiętać o obowiązkach twoich względem Boga, kościoła anglikańskiego i — (tu, wedle formuły, powinien był nastąpić wyraz «króla»; że jednak, niestety, wyraz ten zawierał dla niego sens nieco kłopotliwy, dwuznaczny, raz de iure, 1 bucefał — koń Filipa Macedońskiego; nazwa pochodzi od kształtu głowy, przypominającej przez silnie rozwiniętą i wypukłą kość nosową głowę byka. 2 order Łaziebny — po ang. order of Bałh, ufundowany przez Jerzego I w 1725 r., który się oparł na rzekomej tradycji średniowiecznej; najwyższe odznaczenie wojskowe; «bractwo» orderu posiada piękną kaplicę własną w opactwie Westminsterskiem; «rycerzami Łaźni* (knights of the Bath) nazywano rycerzy pasowanych po przejściu wszystkich ceremonij, do których należała i kąpiel poprzedniego dnia, w odróżnieniu od rycerzy pasowanych tylko przez dotknięcie mieczem. Pierwsze pasowanie na rycerza z pełnemi ceremonjami odbyło się przy koronacji Henryka IV w 1399 r. — Scott popełnia tu anachronizm. drugi raz de facio baronet zastąpił go innym zwrotem) kościoła anglikańskiego i wszystkich ustanowionych władz». Tu, nie puszczając się na dalsze oracje, zabrał bratanka do stajni dla obejrzenia koni, przeznaczonych na kampanję. Dwa były kare (był to kolor pułku), wspaniałe wierzchowce oba; trzy pozostałe były to silne, dzielne konie zwykłe, przeznaczone do podróży albo dla jego służby, z której dwóch miało mu towarzyszyć z dworu, zaś dodatkowego pachołka, w razie potrzeby, mógł sobie znaleźć w Szkocji.
— Wyruszasz z małym tylko pocztem — powiedział baronet — w porównaniu do Sir Hildebranda, który wyprowadził przed bramę dworu większy oddział konnicy, niż cały twój pułk. Chętniebym widział, gdyby tych dwudziestu chłopaków z moich dóbr, którzy wstąpili do twojego wojska, mogło wymaszerować razem z tobą na tę podróż do Szkocji. Jużby to coś było, przynajmniej; ale mówią mi, że byłoby to czemś nie-praktykowanem w dzisiejszych czasach, gdzie się coraz jakąś nową i głupią modę wprowadza dla zniesienia zależności ludu od swoich panów.
Sir Eyerard zrobił ze swej strony, co tylko mógł, by ten przewrotny kierunek ducha czasu poprawić: zacieśnił bowiem łańcuch przywiązania pomiędzy rekrutami a młodym ich kapitanem nietylko obfitą ucztą pożegnalną z mięsiwa i piwa, ale takim datkiem pieniężnym każdemu zosobna, że mogło to raczej podnieść hulaszczość, niż dyscyplinę ich marszu. Po obejrzeniu koni, Sir Eyerard znowu zaprowadził bratanka do bibljoteki i tam wręczył mu list, starannie złożony, otoczony jedwabnym sznureczkiem, wedle dawnej mody, i zapieczętowany dokładnym odciskiem herbu Wayerleyów. Zaadresowany był bardzo formalistycznie «Do Cosmo Comyne Bradwardine, pana na Bradwardine, w głównej rezydencji jego w Tully-Veolan, w Perthshire, Północna Brytanja. Oddane na ręce kapitana Edwarda Wayerleya, bratanka Sir Eyerarda Wayer-leya, z Wayerley-Honour baroneta».
Pan, do którego orędzie to było wystosowane, a o którym w dalszym ciągu więcej powiemy, walczył za wygnaną rodzinę Stuartów w roku 1715, i został wzięty do niewoli w Preston
W Lancashire. Pochodził on z bardzo starożytnego rodu o nieco zaszarganej fortunie; uczony, uczonością Szkotów, to znaczy, że uczoność jego była raczej rozprószona, niż dokładna i że raczej czytelnikiem był, niż badaczem języka. Swojego zapału do klasycznych autorów, jak opowiadają, dał dowód niezwykły. Na drodze między Preston i Londynem wyniknął się swoim strażom; gdy go jednakże później znaleziono, kręcącego się wr pobliżu miejsca, gdzie zatrzymywali się poprzedniej nocy, został poznany i uwięziony zpowrotem. Wszyscy, tak towarzysze jego jak nawet straże, dziwili się i dopytywali, dlaczego, raz będąc wolnym, nie uciekał jak najdalej i nie szukał schronienia wr bezpiecznem miejscu, na co odpowiedział, że zamierzał to uczynić, ale powrócił — rzeczywiście tylko poto, by odszukać swojego Liwjusza, 1 którego \x pośpiechu ucieczki zapomniał. Naiwność tej anegdoty zrobiła wrażenie na adwokacie, który, jak już wpierw zauważyliśmy, przeprowadził obronę niektórych z tych nieszczęśliwych, kosztem Sir Eve-rarda i może kilku innych osób ze stronnictwa. Sir Everard był zresztą sam szczególnym wielbicielem rzymskiego dziejo-pisa z Patayium, a chociaż prawdopodobnie w zapale swoim nie byłby się aż tak daleko posunął dla odzyskania nawet wydania Sweynheima i Pannartza 2 (które ma być rzekomo pierwsze), jednak ocenił przywiązanie północnego Brytyjczyka i w następstwie dołożył takich wysiłków celem usunięcia i złagodzenia dowodów, odkrycia błędów prawnych etc., że osiągnął wkońcu uniewinnienie i uwolnienie Cosmo Comyne Mradwardinea od pewnych wielce niemiłych skutków skargi, wniesionej przed królewski sąd w Westminsterze.
Baron Bradwardine (gdyż tak ogólnie nazywano go w Szkocji, chociaż najbliżsi zwykli go byli od jego rezydencji nazywać Tully-Veolan, albo jeszcze poufałej Tully)3 skoro 1 Titus Livius — historyk rzymski (nr. w r. 59 przed Chr., umarł w r. 17 po Chr.); urodził się i umarł w Patavium. Patrz: Przypisy autora. Nr. 2. Tytus Liwjusz. 2 Sweynheim i Pannartz — drukarze w Rzymie (1468 — 1473), z pochodzenia Niemcy; wydali tam Liwjusza w r. 1469. 3 Tully-Veotan — wym.: tali wiolam; Tully, skrót imienia Tullius w potocznej angielszczyźnie; było to imię Cioerona; Bradwardine’a (wym. bródwor-
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 4 tylko został z zarzutów oczyszczony, podążył ku południowi, by w Waverley-Honour złożyć uszanowanie swoje i winną podziękę. Wspólna pasja do konnej jazdy, polowanie i zgodność politycznych przekonań zadzierżgła przyjaźń między nim a Sir Everardem, pomimo różnic w przyzwyczajeniach i zamiłowaniach pod innemi względami; to też spędziwszy kilka tygodni w Waverley-IIonour, baron odjechał z wieloma zapewnieniami przyjaźni, gorąco nalegając na baroneta, by mu oddał jego wizytę i wziął udział w przyszłym sezonie w polowraniach na jarząbki na torfowiskach jego w Perthshire. Wkrótce potem Mr. Bradwardine odesłał ze Szkocji sumę, zwrot kosztów poniesionych w królewskim Najwyższym Sądzie w Westminster, 1 która, choć wcale nie tak straszna, gdy wyrażona w angielskiej walucie, w pierwotnem swojem brzmieniu szkockich funtów zrobiła tak okropne wrażenie na Dunkanie Macwheeble’u, barona zaufanym faktorze, intendencie i dostawcy pieniędzy, że zapadł na atak kolki, trwający pięć dni; oświadczył on, że rozchorował się jedynie tylko ze zmartwienia, że staje się niefortunnem narzędziem wysiania tak poważnej sumy pieniędzy z kraju w ręce chytrych Anglików. Jednakże patrjotyzm, sam przez się uczucie najpiękniejsze, bywa często podejrzaną maską innych uczuć; a wielu z tych, którzy znali pana intendenta Macwheeble’a, sądzili, że wymowne żale jego nie były tak bezinteresowne i że nie tak byłoby mu żal pieniędzy, zapłaconych tym łotrom w Westminsterze, gdyby nie płynęły z dóbr Bradwardine — źródła, które uważał niejako za swoje własne.2 Jednakże pan intendent zapewniał, że był absolutnie bezinteresownym — din) nazywano zatem, korzystając z nazwy jego majątku, a wyśmiewając jego zamiłowanie do klasyków rzymskich i jego gadatliwość, lCioeronem. 1 w oryginale: High Court of W. (w tym czasie były ttrzy sądy., dbra-dujące w dawnem opactwie W.); odnosi się to do s;)du King’s IBench, zasiadającego pod przewodnictwem Lord High Justioe, ’Najwyższego “Sędziego, i sądzącego sprawy kryminalne. 2 Scott jeszcze nie był zdecydowany — w danej cTiwili ma uczynienie z lfe©‘ misarza Macwheeble’a postaci bezwzględnie dodatniej ii podsuwa czytelnikowi myśl, że Macwheeble korzysta z niezaradności swego ipana i.Obiera ’własne Ikajpi-
Biada, biada Szkocji, ale nie mnie bynajmniej!1
Baron był rad, że zwrócił godnemu sweinu przyjacielowi Sir Everardowi Waverleyowi z Wayerley-Honour sumę, wyłożoną na rachunek domu Bradwardine. Uważał, jak mówił, że jest to punktem honoru dla jego własnej familji i wo-gółe królestwa Szkocji, by te wyłożone pieniądze były zwrócone natychmiast, gdyż, w razie opóźnienia, stałoby się to przedmiotem zarzutów między narodami. Sir Eyerard, przywykły 0 wiele większe sumy traktować obojętnie, odebrał zwrot 291 luntów 13 szylingów G pensów, nie wiedząc wTcale, że spłata ta ma międzynarodowe znaczenie, i najprawdopodobniej byłby był wogóle o tej sprawie zapomniał, gdyby był pan Macwheeble na pociechę w swoich kolkach przejął tę przesyłkę. Od owego czasu nastąpiła coroczna wymiana krótkiego listu i kosza albo paru baryłek pomiędzy Waverley-łlonour i Tully-Veolan — przyczem angielski eksport składał się z potężnych serów 1 mocnego piwa, bażantów i zwierzyny, zaś szkocki odwet wyrażał się w jarząbkach, 2 białych zającach, marynowanym łososiu i starce. Wszystko to posyłało się i przyjmowało w intencji i w dowód stałej przyjaźni i życzliwości między dwoma godnemi domami. Wynikało stąd oczywiście, że spadkobierca in spe3 Wayerley-Honour musiał, udając się do Szkocji, być zaopatrzony w list uwierzytelniający do barona Bradwardine.
Gdy już tę sprawę wytłumaczono i postanowiono, Mr. Pembroke wyraził życzenie pożegnania swego drogiego ucznia specjalnie i na osobności. Nauki, jakiemi poczciwiec obdarzył Edwarda, upominając go, ażeby dochował nieskażonego życia i moralności, żeby trwał silnie w zasadach chrześcijańskiej religji i unikał libertynów 4 i wolnomyślicieli, których aż taly z jego stratą — widać tu wpływ Zamku Rackrent M. Edgeworth; później stosunek Scotta do komisarza zmienił się. 1 cytat z Ryszarda Ul (III, 4) Szekspira; na miejsce «Anglji» wprowadził Scott «Szkocję». 2 ang. grouse, ptaki mieszkające na pagórkach moczarowatych (moors) północnej Anglji i połudn. Szkocji, ulubiony przedmiot polowań angielskich. 3 spodziewany; według wszelkiego prawdopodobieństwa.

  • libertyn — człowiek niewierzący, często zwalczający wiarę szyderstwem i kpinami.

za wielu spotyka się w wojsku, nie były bez przymieszki jego politycznych uprzedzeń. Podobało się Bogu, mówił, (z pewnością za grzechy przodków ich w roku 1642) pozostawić Szkocję w bardziej opłakanym stanie ciemnoty, niż nawet to nieszczęsne królestwo Anglji. Tutaj przynajmniej, chociaż świecznik Kościoła Anglikańskiego do pewnego stopnia przesunięto z miejsca, jednakże daje on jeszcze tlejące światło; jest hie-rarchja, chociaż schyzmatycka i odchodząca od zasad podtrzymywanych przez tych wielkich ojców kościoła, San-crofta1 i jego braci; jest liturgja, choć niefortunnie przeistoczona w pewnych głównych dążeniach. Ale w Szkocji panuje zupełna ciemnica; i, z wyjątkiem smętnych, rozproszonych i prześladowanych resztek, kazalnice oddane są prezbyterja-nom i, Bóg wie, może najrozmaitszym sekciarzom. Poczuwał się do obowiązku umocnić swego drogiego ucznia, ażeby mógł się oprzeć takim niegodnym i szkodliwym doktrynom kościelnym i państwowym, które z pewnością nieraz narzucane będą niechętnym jego uszom.
Tu wydostał dwa olbrzymie złożone pakiety, które, jak się okazało, zawierały, każdy, ryzę drobno pisanego manuskryptu. Była to praca całego życia zacnego człowieka; i może nigdy praca i gorliwość tak niedorzecznie nie poszły na marne. Swojego czasu pojechał był do Londynu z zamiarem ogłoszenia dzieła swego światu, za pośrednictwem księgarza w Little Bri-tain, 2 o którym wiedziano, że tego rodzaju sprawami się zajmuje, i do którego, jak go pouczono, ma się odezwać pewnym specjalnym frazesem, czyniąc przytem pewien znak, co, zdaje się, było wtedy w użyciu wśród wtajemniczonych Jakobitów. Z chwilą gdy Mr. Pembroke z odpowiednim gestem wymówił hasło, księgarz powTitał go, mimo wszelkich zaprzeczeń, tytu i Sancroft — arcybiskup kantuaryjski, prymas kościoła anglikańskiego, wystąpił przeciw zarządzeniom Jakóba II; został postawiony przed sąd, który go jednak uwolnił; był to początek ruchu przeciw Jakóbowi. Sancroft jednak nie chciał ze względów sumienia złożyć przysięgi wierności Williamowi III, i wraz z szeregiem biskupów i przeszło 400 księżmi został usunięty z obrębu oficjalnego kościoła; byli to t. zw. nonjurors. Sekta ta trwała sto lat. v wtedy: dzielnica Londynu w części uboższej, wschodniej. tem «doktora» i wprom adziwszy go ’do swego tylnego sklepim, obejrzawszy wszystkie możliwe i niemożliwe kąty, gdzieby się ktoś mógł nakryć, zaczął:: «Ach, doktorae!™ Tloznmiem — wszystko pod kwiatkiem1 — ślicznie — mierna tu dziur, gdzieby się nawet szczur hanowerski mógł ukryć. No i ©o — ach’! czy są jakie dobre wiadomości od naszych przyjaciół z za morza?.™ ł jakże się miewa czcigodny król francuski?.... A może w ostatnich czasach byliście w [Rzymie? z pewnością to łUzym wko&cra zrobi — kościół musi od starej lampy światło swe zapalić. — Ha — cóż, ostrożność? tem więcej mi się podobacie; ale niema strachu ».
Tu Mr. Pembroke z pewną trudnością pmzerwał potok pytań, wyrzucanych wśród znaków, kiwnięć i mrugnięć, a przekonawszy wkońcu księgarza, ze czyni mu za wiele honoru, biorąc go za emisarjusza wygnanej królewskiej osoby, wytłumaczy! swoją sprawę.
Księgarz z spokojniejszą teraz o wiele miną zaczął przeglądać manuskrypty. Tytuł pierwszego brzmiał: Odstępstmo <&d Odstępców, czyli Tolcrancju pokonana, wykazująca miemozli-wość wszelkiego kompromisu pomiędzy Kościołem w Puriy!t<a-nami, Prezbylerjanami albo Sekciarzami wszelkiego rodzaju;; z cytatami z Pisma św.., Ojców Kościoła i najhepsziych kazme-dziei dysputa/torów.2 Ale to dzieło księgarz stanowczo odrzucił.
— Intencja dobra — rzekł, — i uczone to, bezwątpienia; ale czas dla tego minął. Drobnym drukiem zabierze to z ośm-set stron i nigdy się nie opłaci. Proszę mi przeto darować™ Kościół prawdziwy kocham i szanuję z duszy, i gdyby to było kazanie o męczeństwie, albo inny jaki drobiazg za dwanaście ]>emsów„. czemu nie? zaryzykowałbym coś dla honoru duchownej szaty... Ale proszę, zobaczymy to drugie. Sprawiedliwość należna Prawu Dziedzicznemu. A! w tem jest pewien sens. Hm... hm... hnt„. tyle stronic, tyle papieru, drobny drulk... Ach, ja wam powiem, doktorze, trzebaby wyrzucić coś tej łaciny i tej greczyzny:: ciężkie, doktorze, djablo ciężkie™ <(bar 1 ipodl kwiallMem — <(3alk łacińskie mib trosa),, w najgłębszej łtajeamimcy. 2 dyspidatorów — pisarzy omawiających nożne sprzeczne szczegóły w zakresie nauki Kościoła anglikańskiego, dzo przepraszam) i gdybyście dorzucili parę ziarn pieprzu., ja nigdy nie zdradziłem moich autorów — wydawałem dla Drake’a i Charlwood Lawtona i dla biednego Amhursta...* Ach, Kałeb! Kaleb! Toż lo był wstyd dać biednemu Kalebowi głodować, a tu tyhi tłustych proboszczów i wiejskich panów wśród nas. Dawałem mu obiad raz w tydzień; ale, Boże zmiłuj się! jeżeli człowiek nie wie, skąd go dostać przez resztę sześciu dni? — No tak, ale ja muszę pokazać ten manuskrypt Tomowi Alibi, 1 adwokatowi, który moje prawne interesa prowadzi, — muszę się trzymać tak jak wiatr wieje — tłum bardzo niegrzeczny był dla mnie, gdym ostatni raz wsiadał na Old Pałace Yard2’ — sami Whigowie i Ostrzyżone Głowy jeden w drugiego, Williamici i Hanowerskie szczury!
Nazajutrz Mr. Pembroke znowu zaszedł do księgarza, ale okazało się, że za radą Toma Alibi zdecydował się nie podejmować wydawnictwa.
— Chociaż z przyjemnością poszedłbym... (co to ja chciałem powiedzieć?) pracow’ać u plantatora na kolonjach3 dla dobra Kościoła... ale, doktorze kochany, ja mam żonę i rodzinę; jednakże, chcąc dowieść, jak jestem gorliwy, zarekomenduję tę sprawę mojemu sąsiadowi Trimmelowi — on kawaler, wychodzi już z interesu, więc dla niego przejechać się na Zachód nie stanowiłoby wielkiej różnicy.
Okazało się jednak, że Mr. Trimmel był również zatwardziały, i Mr. Pembroke, może szczęśliwie dla siebie, zmuszony był powracać do Waverley-Honour, z traktatem swoim w obronie podstawowych zasad kościoła i państwa bezpiecznie zapakowanym w podróżnych jukach.
Skoro tedy publiczność miała być prawdopodobnie po * Patrz: Przyp. autora. Nr. 3. Mikołaj Amhursł. 1 Alibi — wykazać alibi znaczy wykazać swoją nieobecność w miejscu i chwili jakiegoś faktu; Scott używa tego określenia jako nazwiska, w celu zaznaczenia, że ten doradca wogóle nie istniał. 2 «dziedziniec starego pałacu» — plac w Londynie, dziś nieistniejący, s skazańców sprzedawano na roboty plantatorom w Ameryce na 7 lub 14 lat za cenę 20 funtów; deportacja z pozostawieniem swobody zaczęła się dopiero po stracie kolonij amerykańskich (1776), do Australji. zbawiona dobrodziejstwa owocu jego elukubracji1 z winy samolubnego tchórzostwa wydawców, Mr. Pembroke postanowił dokonać dwóch kopij tych kolosalnych manuskryptów na użytek swojego pupila. Czuł, że był nieco leniwy, jako nauczyciel, a przytem sumienie mu wyrzucało, że zastosował się do prośby pana Ryszarda Waverleya, żeby nie wywierał wpływu niezgodnego z obecnie ustanowionym stanem rzeczy w kościele i w państwie. «Teraz jednakże — myślał — mogę, nie łamiąc słowa, skoro nie jest on już odtąd uczniem moim, dać młodzieńcowi możność wyrobienia sobie sądu, a tylko obawiać się mogę jego wymówek, że tak długo ukrywałem śwdatło, które przy czytaniu duszę mu oświeci)). Gdy w ten sposób puszczał wrodze marzeniom autora i polityka, ukochany jego uczeń, nic zachęcającego nie widząc w tytide traktatów, a przestraszony grubością i gęstemi linjami manuskryptów, spokojnie włożył je w kąt swojej walizy.
Pożegnanie ciotki Racheli krótkie było i serdeczne. Przestrzegła tylko kochanego swego Edwarda, którego prawdopodobnie posądzała o pewną wrażliwość, żeby się nie dał usidlić szkockim pięknościom. Przyznawała, że północna część kraju posiada kilka starożytnych rodzin, ale wszystko to whigowie i prezbyterjanie, wyjąwszy górali; a co do tych, musi zauważyć, że nie może być tam zbyt wiele delikatnego poczucia u dam, gdzie zwykły ubiór mężczyzny, jak ją zapewniano, jest, najłagodniej się wyrażając, bardzo dziwny, a wcale nie przyzwoity. Zakończyła pożegnanie dobrotliwem i wzruszaią-cem błogosławieństwem i ofiarowała młodemu oficerowi na pamiątkę cenny brylantowy pierścień (w owym czasie często przez mężczyzn noszoną ozdobę) i sakiewkę pełną okrągłych sztuk złota, o które łatwiej było ((sześćdziesiąt lat temu», niż w ostatnich czasach. i elukubracji — właściwie: lukubracji, t. j. pracy umysłowej w nocy; elukubracje — nazwa, z pewnem komicznem oświetleniem, na studja, rozmyślania, twory myśli wogóle.
ROZDZIAŁ VII KWATERA KAW ALE RJI W SZKOCJI
Następnego ranka, miotany różnemi uczuciami, wśród których przeważało niespokojne a nawet uroczyste poczucie, że teraz w znacznej mierze zdanym jest sam na siebie i na własne sobą kierownictwo, wyruszył Edward Wayerley z dworu; żegnały go błogosławieństwa i łzy wszystkich starych sług i mieszkańców wsi, do czego mieszało się nieco chytrych próśb o miejsce sierżanta albo kaprala ze strony tych, którzy zapewniali, że «nigdy nie myśleli, iż zobaczą Jakóba, Jana albo Jonatana idących do wojska inaczej, jak ażeby służyć jego dostojności, tak jak się to należy». Edward wykręcił się tym su-plikantom mniejszą ilością obietnic, niżby było można oczekiwać po młodzieńcu tak mało obytym ze światem. Zatrzymawszy się krótko w Londynie, pojechał dalej konno, zwykłym naówczas trybem podróżowania, do Edynburga, a stamtąd do Dundee, portu morskiego na wybrzeżu hrabstwa Angus, gdzie pułk jego miał kwaterę.
Wszedł teraz w nowy świat, gdzie, przez czas pewien, wszystko było piękne, bo wszystko było nowe. Sam pułkownik Gardiner, dowódca pułku, był ciekawem studjum dla romantycznego, a równocześnie ciekawego młodzieńca. Postać wysoka, przystojny, ruchliwy, choć już nieco posunięty w wieku. Za lat młodych był, jak się łagodnie określa, bardzo wesołym młodzieńcem, i dziwne opowiadania krążyły o nagłem jego nawróceniu i przejściu od wątpliwości, jeśli nie niewiary, do poważnego, a nawet pełnego zapału stanu ducha. Szeptano, że jakieś objawienie, jakieś widzenie spowodowało tę cudowną przemianę; a chociaż wielu nazywało gorącego wyznawcę entuzjastą,! nikt nie zarzucił nigdy, by był hipokrytą. Ta szczególniejsza, mistyczna okoliczność wzbudziła dla pułkownika Gardinera specjalne uroczyste zainteresowanie w oczach mło i określenie entuzjasta było około połowy XVIII wieku naganą, oznaczało człowieka niepotrzebnie przejmującego się kwestjami wiary i wkładającego zbyteczną ilość uczucia w te sprawy. (lego żołnierza. * Można sobie łatwo wyobrazić, że oficerowie pułku, którego komendantem była tak szanowna osobistość, tworzyli stateczniejsze i spokojniejsze towarzystwo, niż je zazwyczaj oficerski stół przedstawia, i że Waverley uniknął niektórych pokus, na jakie inaczej byłby pewnie narażony.
Tymczasem wojskowe jego wykształcenie postępowało. Będąc już dobrym jeźdźcem, przechodził teraz wyższą szkołę jazdy w maneżu, która to sztuka, o ile doprowadzona jest do doskonałości, nieledwie ziszcza bajkę o centaurze, gdyż wydaje się wtedy, że kierowanie koniem płynie z samej prostej woli jeźdźca, a nie z użycia widomych zewnętrznie znaków i ruchów. Uczono go także jego służby w polu; muszę jednak przyznać, że, gdy pierwszy zapał minął, postępy jego nie dorównały wr tym względzie temu, czego się sam spodziewał i pragnął. Służba oficera, dla niedoświadczonych oczu imponująca, ponieważ towarzyszy jej tyle zewnętrznej pompy i ce-remonjału, jest w gruncie rzeczy bardzo suchem i abstrakcyj-nem zadaniem, zależnem głównie od arytmetycznych kombi-nacyj, wymagającem pilnej uwagi i chłodno rozumującej głowy, ażeby te w czyn wprowadzić. Bohater nasz podlegał napadom roztargnienia, a popełniane wtedy błędy wywoływały wesołość i ściągały nań trochę nagany. Ta okoliczność budziła w nim przykre uczucie własnej niższości w dziedzinie tych zalet, które zdawały się być w jego nowym zawodzie najcenniejszemu Napróżno zadawał sobie pytanie, dlaczego oko jego nie potrafi tak dobrze mierzyć odległości i przestrzeni, jak oczy jego towarzyszy; dlaczego głowa jego nie zawsze z powodzeniem umie rozwikłać różne składowe ruchy, potrzebne do wykonania jakiejś specjalnej ewolucji; i dlaczego pamięć, tak żywa w innych wypadkach, nie zatrzymuje poprawnie technicznych frazesów i drobiazgowych punktów etykiety albo dyscypliny wojskowej. Waverley był z natury skromny i dlatego nie popełnił rażącego błędu, by miał takie zbyt drobiazgowe reguły służby wojskowej uważać za małoważne, lub wbijać się w pychę, że * Patrz: Przyp. autora. Nr. 4. Pułkownik Gardiner. urodził się na generała, skoro jest nietęgim niższym oficerem. Rzecz była w tem, że pobieżny, niezbyt gruntowny sposób czytania, jaki zawsze uprawiał, działając na usposobienie z natury zamknięte w sobie i abstrakcyjne, wyrobił w nim ten chwiejny i mało skupiony stan umysłu, nieznoszący przede-wszystkiem wysiłku i skoncentrowania uwagi. Czas tymczasem mocno mu się dłużył. Szlachta okoliczna była obojętna i mało gościnną okazywała się względem wojskowych gości; ludzie zaś z miasta, głównie wT handlowym pracujący zawodzie, nie stanowili tego towarzystwa, z którem Wayerley pragnąłby się łączyć. Zbliżanie się lata i ciekawość poznania Szkocji trochę lepiej, niż z rzutu oka podczas konnej przejażdżki z kwatery, skłoniła go do proszenia o parotygodniowy urlop. Postanowił przedewszystkiem odwiedzić dawnego przyjaciela i korespondenta swego stryja na czas dłuższy lub krótszy, wedle okoliczności. Podróżował naturalnie konno, z jednym tylko służącym, pierwszą zaś noc spędził w nędznej oberży, gdzie gospodyni była bosa, a gospodarz, uważający się za dżentlemena, gotów był potraktować gościa niegrzecznie, ponieważ ten nie poprosił go ze sobą do stołu.* Następnego dnia, poprzez kraj otwarty i nieogrodzony zbliżał się Edward stopniowo ku górom w Perthshire, które zrazu zaznaczyły się na horyzoncie niebieskim zarysem, ale wnet wzrastać zaczęły w olbrzymie skaliste masy, chmurnie a wyzywająco spoglądające na niższą krainę u swych stóp. Blisko krawędzi tej kolosalnej barjery, ale jeszcze w «Dolinach» 1 mieszkał Cosmo Comyne Bradwardine na Bradwardine; i jeśli można wierzyć starym rodzinnym tradycjom, tu mieszkali jego przodkowie i wszyscy ich następcy od czasów dobrotliwego króla Dunkana.2 * Patrz: Przyp. autora. Nr. 5. Szkockie gospody. 1 Doliny — «tlie Lowland Country*, południowa Szkocja między pasmem pagórków nad rzeką graniczną Tweed a pierwszem pasmem górskiem: Grampians, tworzącem między innemi północną granicę hrabstwa Perth (wschodnia część Szkocji). 2 Dunkan, król szkocki, zamordowany według tradycji przez Makbeta w 1036 r.
ROZDZIAŁ VIII
SZKOCKI DWÓR SZEŚĆDZIESIĄT LAT TEMU
Około południa to było, gdy kapitan Wayerley wjechał do rozrzuconej wsi, a raczej wioski Tully-Veolan, w pobliżu której położona była siedziba właściciela. Domy wyglądały niewypowiedziane nędznie, zwłaszcza dla oka, przyzwyczajonego do wesołych i schludnych domków angielskich. Stały one, nieregularnie, po obu stronach niebrukowanej ulicy, gdzie dzieci, niemal zupełnie nagie, rozkładały się, jakgdyby czekając na to, by je roztratowały kopyta pierwszego lepszego przechodzącego konia. Raz po raz w istocie, gdy coś podobnego zdawało się nieuchronnem, wypadała z jednej z tych nędznych chałupin, jak wiedźma rozwścieczona, czujna stara babina z kądzielą i wrzecionem w ręku, i rzucając się na środek drogi, porywała swojego dzieciaka z pomiędzy ogorzałych malców, i darząc go tęgim szturchańcem, niosła do dómu; malec darł się, co sił w płucach, a piskliwy jego wrzask mieszał się z niskim pomrukiem łajań rozsierdzonej matrony. Dodatkowy akom-panjament w tym koncercie prowadziło bezustanne szczekanie całej sfory próżniaczych i niepotrzebnych psów, które goniły, warcząc, szczekając, wyjąc i płatając się u nóg końskich. Plaga ta była w owym czasie tak zwykła w Szkocji, że pewien francuski turysta, który, jak inni podróżnicy, pragnął znaleźć dobre i rozumne wytłumaczenie dla wszystkiego, co widział, opowiadał jako jedną z ciekawych właściwości Szkocji, że rząd tam utrzymywał w każdej wsi sforę psów, zwanych collies, które miały za zadanie od wioski do wioski popędzać les chevaux de poste1 (zbyt wygłodzone i wyczerpane, by ruszać się bez tej podniety), dopóki ich ten niepokojący konwój nie zapędzi do stacji. * i konłe pocztowe.

  • To zło i lekarstwo (o ile ono jest niem) jeszcze istnieje, ale o to nam teraz nie chodzi i rzucamy uwagę tę mimochodem pod rozwagę urzędników podatkowych, działających na podstawie «psiej» uchwały, wniesionej przez p. Denta.

W miarę, jak się Wayerley posuwał, to tu, to tam, starzec jakiś, pochylony wiekiem i pracą, z oczyma wyblakłemi od starości i dymu, chwiejnym krokiem sunął do drzwi chaty, by popatrzeć na ubiór obcego i przyjrzeć się koniom, a potem z sąsiadami w małej gromadce przy kuźni omawiać przypuszczenia, skąd ten obcy przybywa i dokąd się udaje. Trzy czy cztery wiejskie dziewczyny z dzbankami i konewrkami na głowie, wracające od studni czy potoku, ładny przedstawiały widok, a w swoich cienkich koszulach i pojedynczych spódnicach, z gołemi ramionami, nogami i stopami, odkrytą głową i włosami splecionemi w warkocze, przypominały nieco postacie włoskiego krajobrazu. Miłośnik malowniczości nicby nie miał do zarzucenia ani elegancji ich kostjumu, ani symetrji ich kształtów; chociaż, prawdę powiedziawszy, prosty Anglik, poszukujący tego, co jest comfortable (wyraz właściwy jego rodzinnej mowie), byłby wolał, żeby ubranie nie było tak skąpe, nogi i stopy żeby były trochę osłonięte od powietrza, głowa i cera od słońca, a może pomyślałby nawet, że cała osoba i jej ubranie zyskałyby znacznie przy obfitem zastosowaniu źródlanej wody i ąuantum sufficit1 mydła. Cała scena robiła przygnębiające wrażenie; mówiła bowiem, na pierwszy rzut oka, o niskim stanie zabiegliwości, a może inteligencji. Nawet ciekawość, ta najczynniejsza pasja próżniaków, zdawała się w wiosce Tully-Veolan mieć jakiś obojętny charakter; wzwyż wspomniane psy jedynie wykazywały ją w formie czynnej — u wieśniaków była ona bierna. Stali i patrzyli na przystojnego młodego oficera i jego towarzysza, ale bez żadnego z tych szybkich ruchów i ciekawych spojrzeń, które zdradzają napięcie, z jakiem ci, którzy w jednostajnym pokoju żyją na ustroniu, wyglądają nowych wrażeń. Jednakże fizjonomja tych ludzi, gdy się jej było przyjrzeć bliżej, daleka była od obojętności głupoty; twarze ich były proste, ale wcale inteligentne; poważne, ale bynajmniej nie tępe; z pośród młodych kobiet zaś artysta mógłby wybrać niejeden model, którego i rysy i postać przypominały rysy i postać Minerwy. Dzieci również, opalone słoń i «ile potrzeba* — formuła na receptach, stosowana do składników lekarskich obojętnych, jak woda, tłuszcz itp. cem na czarno, o włosach wypłowiałych na biało, zdradzały w wyrazie i w ruchu życie i zainteresowanie. Wydawało się, wszystko razem biorąc, że to bieda i próżniactwo, jej aż nazbyt częsty towarzysz, złożyły się na przytłumienie przyrodzonych zdolności i nabytych wiadomości dzielnego, inteligentnego i zastanawiającego się ludu.
Tego rodzaju myśli przesuwały się po głowie Waver-leya, gdy przejeżdżał stępa po wyboistej i kamienistej drodze Tully-Veolanu; rozmyślania przerywały mu tylko raz po raz skoki i skręty jego wierzchowca, atakowanego co chwila przez tych, wyżej wspomnianych, psich kozaków.1 Wieś ciągnęła się przez więcej niż pół mili, gdyż chaty stały w nieregularnych odstępach, przedzielone ogrodami, czy podwórzami (jak je nazywali mieszkańcy), różnej wielkości, gdzie jeszcze wtedy (gdyż było to sześćdziesiąt lat temu) rozpowszechnione dziś kartofle były nieznane;2 natomiast zapełniały je olbrzymie głowy rzepy, otaczały cale gaje pokrzyw, tu i owdzie zaś rósł ogromny szalej lub narodowy oset, 3 obejmując cieniem niekiedy czwartą część małego ogródka. Nierówny grunt, na którym wioskę zbudowano, nigdy nie został wyrównany; to też ogródki przedstawiały najrozmaitszego rodzaju skłony i pochyłości, to wznosząc się jakby tarasami, to opuszczając się jak doły garbarskie. Między murami z luźnych kamieni, mocno uszkodzonemi, odgradzającemi te wiszące ogrody Tully-Veo-lanu, wąskie ścieżki prowadziły na wspólne pole, gdzie łączna praca wieśniaków uprawiała naprzemian pasy i kwadraty pólek prosa, owsa, jęczmienia i grochu, każde tak maleńkiego obszaru, że z niedalekiej odległości przypominało to książkę krawca z próbkami. W niektórych szczęśliwych wypadkach widać było za chatą nędzną szopę, skleconą z ziemi, luźnych kamieni i torfu, gdzie bogatszy mógł bodaj pomieścić chudą krowinę albo szkapę z silnym szpatem.4 Zato przed każdą nie 1 Kozacy, znani z kampanij napoleońskich, byli synonimem dzikości. 2 uprawa ziemniaków na szerszą skalą zaczęła się właściwie dopiero w czasie wojen napoleońskich, najpierw w Niemczech, potem w Anglji. s oset jest herbem Szkocji 4 szpat — choroba końska, charakte ryzująca się obrzękami t. zw. «kolan» (w rzeczywistości stawów skokowych). mai sterczał u wejścia po jednej stronie drzwi wielki, czarny stos torfu, podczas gdy po drugiej wznosiła się, w szlachetnej emulacji, swojska kupa gnoju.
Mniej więcej na odległość strzału z łuku od końca wioski ukazały się zamknięte tereny, szumnie nazwane parkiem Tully-Veolanu; były to kwadratowe pola, otoczone i podzielone kamiennemi murami, pięć stóp wysokiemi. W środku zewnętrznego opasania znajdowała się wjezdna brama alei, otwierająca się pod murowanym lukiem, zdobnym w dwie, zniszczone przez czas i nadkruszone, kamienne, stojące bryły, które, jeśli można było wierzyć tradycji wiejskiej, przedstawiały lub przynajmniej miały przedstawiać niegdyś dwa stojące na tylnych łapach niedźwiedzie, godła familji Bradwardine.
Aleja ta była prosta, dosyć długa, i biegła pomiędzy podwójnym rzędem bardzo starych kasztanów, sadzonych na-przemian z sykomorami, 1 wyrosłemi tak wysoko i tak się bujnie rozrastającemi, że gałęzie ich zupełnie osłaniały szeroką drogę w pośrodku. Poza temi odwiecznemi drzewami i równolegle do nich biegły dwa wysokie mury, prawdopodobnie równie stare, obrośnięte bluszczem, caprifolium i innemi pnączami. Aleja wydawała się mało uczęszczaną, i to głównie przez pieszych; że zaś była bardzo szeroka i stale zacieniona, porosła bujną, głębokiej zieleni trawą; ścieżka tylko, wydeptana krokami przypadkowych przechodniów, znaczyła drogę od górnej bramy do dolnej.
I tej dolnej bramy portal również otwierał się w murze zdobnym w jakąś prymitywną rzeźbę, a ponad jego murowanym lukiem można było dojrzeć, wpół ukryte poza drzewami alei, wysokie, śpiczaste dachy i wąskie.szczyty dworu, o konturach pociętych w schody, a na rogach zdobne małemi wieżyczkami. Jedna połowa odrzwi bramy była otwarta, a ponieważ pełne słońce oświecało podworzec poza nią, długi strumień światłości padał przez otwór w głąb ciemnej, cienistej alei. Był to jeden z takich efektów, w jakich lubują się malarze, — a mieszał 1 sykomory — łutaj klony górskie o wielkich liściach (Acer pseudo-plalanus). się z drżącem światłem, przekradającem się poprzez gałęzie cienistego sklepienia, osłaniającego szeroką zieloną aleję.
Samotność i spokój całego tego obszaru miały w sobie coś klasztornego; Wayerley, który zaraz u pierwszej bramy oddał konia swego służącemu, szedł teraz zwolna wzdłuż alei, czując się dobrze w miłym i chłodnym cieniu, a tak był przejęty poczuciem błogiego spokoju i osamotnienia, wywołanem tem zamkniętem, cichem otoczeniem, że zapomniał o nędzy i o brudzie wioski, którą pozostawił za sobą. Wejście na brukowany podworzec odpowiadało reszcie scenerji. Dom, wyglądający, jakgdyby się składał z dwóch czy trzech wysokich, wąskich, o śpiczastych dachach budynków, występujących pod prostym kątem jeden z drugiego, tworzył jeden bok zamkniętej przestrzeni. Był on zbudowany w okresie, gdy zamki już były zbyteczne, ale gdy jeszcze szkoccy architekci nie nauczyli się sztuki tworzenia rezydencyj mieszkalnych. Okien było tam bezliku, lecz bardzo małych; dach miał kilka jakichś nieokreślonego rodzaju występów’, a na każdym rogu, których było wiele, małą wieżyczkę, raczej podobną do puszki na pieprz, niż do gotyckiej strażnicy. Front zresztą nie wskazywał wcale zupełnego spokoju bezpieczeństwa. Były tam otwory strzelnicze dla muszkieterów i żelazne sztaby w niższych oknach, prawdopodobnie dla odstraszenia jakich włóczących się band cygańskich albo dla oparcia się łupieżczym wizytom rabusiów z sąsiednich gór. Stajnie i inne budowle gospodarcze zajmowały drugą stronę kwadratu. Stajnie były to niskie, sklepione budynki, o wąskich szparach zamiast okien, podobne, jak pachołek Edwarda zauważył, raczej «do więzienia dla morderców, rabusiów i takich, co to ich sądy sądzą, niż do mieszkania dla chrześcijańskiego bydlęcia)). Nad temi do więzień podobnemi stajniami znajdowały się śpichlerze i inne gospodarcze pomieszczenia, do których się wchodziło po ciężkich, murowanych schodach. Dwa mury z daszkiem na wierzchu, z których jeden był od strony alei, a drugi oddzielał podworzec od ogrodu, dopełniały ogrodzenia.
Nie brakło też ozdób na podworcu. W jednym jego rogu stał brzuchaty gołębnik, wielkich rozmiarów, okrągły. * Ten gołębnik, columbarium, jak go właściciel nazywał, niemałego znaczenia był dla laird’a1 owego czasu, którego skąpe renty zwiększali kontrybucjami, nakładanemi na farmy, ci lotni fu-rażerowie, 2 którzy zarazem dostarczali rekruta na stół.
W innym rogu podwórza znajdowała się fontanna, gdzie wielki niedźwiedź, wyrzeźbiony w kamieniu, panował nad szerokim kamiennym basenem, lejąc weń z gardzieli wodę. To dzieło sztuki stanowiło podziw okolicy na dziesięć mil wokoło. Nie trzeba zapominać, że wszelakiego rodzaju niedźwiedzie, małe i wielkie, w całej lub w pół-naturalnej wielkości, rzeźbione tam były nad oknami, na rogach szczytów, u ujścia rynien, dźwigały wieżyczki, z starą rodową dewizą ((Strzeż się niedźwiedzia)), wyciętą pod spodem każdej hyperborejskiej postaci. 3 Podworzec był rozległy, dobrze brukowany i doskonale czysty, gdyż prawdopodobnie musiało tam być inne wyjście, ztyłu, za stajniami, dla usuwania śmieci. Wszystko dokoła wydawało się puste, i byłaby tam cisza zupełna, gdyby nie ciągły plusk fontanny; cała scena wciąż jeszcze miała ten nastrój klasztorny, który w niej Waverley odczuł. — Ale tu prosimy o pozwolenie zakończenia rozdziału, malującego martwą naturę. *
ROZDZIAŁ IX
DALSZE SZCZEGÓŁY O DWORZE I JEGO OTOCZENIU
Rozejrzawszy się przez kilka minut dokoła siebie i zaspokoiwszy ciekawość, Wayerley zaczął stukać ciężką kołatką u drzwi dworu, na których poprzecznej belce wTyryta była data 1594. Jednakże nikt nie odpowiadał, chociaż odgłos niósł się
W kształcie i proporcjach przypominał on ciekawy budynek zwany Piecem Artura, który zawróciłby był głowy wszystkim archeologom w Anglji, gdyby go właściciel nie był zburzył dla naprawienia jego materjałem sąsiedniego jazu. i laird — w szkockim dialekcie: dziedzic. 2 oddział wojsk, zajmujący się dostawą żywności i paszy dla armji. 3 hyperborejskiej — północnej.

  • Patrz: Przyp. autora. Nr. 6. Dom w Tully-Veolan.

przez liczne komnaty, odbił się echem o zewnętrzne mury podwórza, spłoszył gołębie z czcigodnej rotundy, którą obsiadły, i zaalarmował na nowo nawet dalekie psy wiejskie, ułożone znów do snu na swoich kupach gnoju. Zmęczony hałasem, który sprawiał, i bezużytecznemi jego echami, Waverley pomyślał, że znalazł się w zamku Orgoglia, 1 gdzie to zwycięski książę Artur wszedłszy, spostrzegł, że krzyk jego po domu szedł niepostrzeżenie i nikt mu na wołanie nie dal odpowiedzi;, lecz wszędzie uroczyste rządziło milczenie i nikt przez głuche nie szedł komnaty i podsienie.
Już prawie spodziewając się, że ujrzy jakiegoś «starego, starego człowieka, o siwej jak śnieg brodzie)), którego będzie mógł rozpytać o ten dom opuszczony, bohater nasz zobaczył małą, dębową furtkę, dobrze nabitą żelaznemi gwoździami, w murze podworca, w’ miejscu, gdzie ten pod kątem przytykał do pałacu. Furtka ta była zamknięta tylko na klamkę, mimo swego warownego wyglądu, gdy zaś ją otworzył, znalazł się w ogrodzie, przedstawiającym nader miły widok. * Południowa strona domu, po której rosło wiele drzew owocowych, i gdzie po ścianach obficie rozprowadzono pędy ostrokrzewiu, ciągnęła swój nieregularny ale czcigodny wiekiem front wzdłuż tarasu, częściowo brukowanego, częściowo wysypanego żwirem, a częściowo obsadzonego kwiatami i szlachetnemi krzewami. To wzniesienie opuszczało się trzema szeregami schodów, ze środka i z boków, do właściwego ogrodu, a otoczone było kamiennym parapetem o ciężkiej balustradzie, zdobnym co pewien odstęp groteskowemi figurami zwierząt, siedzących na zadzie, pomiędzy któremi powtarzał się wielokrotnie ulubiony niedźwiedź. W pośrodku tarasu, pomiędzy szklanemi drzwiami domu a środkowemi schodami, wielki zwierz tego samego gatunku dźwigał na głowie i przednich łapach wielki obwodem zegar słoneczny, zapisany większą ilością diagra i Orgoglio — olbrzym, z którym walczy rycerz Czerwonego Krzyża z I. księgi poematu Ed. Spensera The Faery Queen (I, VIII, 29).
’ Patrz: Przyp. autora. Nr. 7. Ogród w Tullu-Veolan.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 5 mów, 1 niż je przy swojej znajomości matematyki Edward mógł odczytać.
Ogród, widocznie utrzymywany bardzo starannie, obfitował w drzewa owocowe i moc kwiatów oraz ostrokrzewów, ciętych w groteskowe kształty. Składał się on z tarasów, które od zachodniego muru opuszczały się stopniowo do szerokiego strumienia, o spokojnej i gładkiej powierzchni w miejscu, gdzie służył za granicę ogrodowi; jednakże blisko końca spadał on z łoskotem z szerokiego wału, chwilowo powodującego jego spokój, i tworzył tam kaskadę, nad którą stała ośmioboczna altana z pozłacanym niedźwiedziem na dachu zamiast chorągiewki. Od tego miejsca strumień, wracając do właściwej sobie żwawej szybkości, uchodził z przed oczu, ginąc w zadrzewionym, głębokim wąwozie; tam, wśród kępy drzew, wznosiła się potężna, ale zrujnowana wieża, dawna siedziba baronów Bradwardine. Nad brzegiem strumienia, nawprost ogrodu, ciągnęła się wąska łączka, tworząca miejsce do prania — poza nią, nieco dalej, rosły stare drzewa.
Scena, chociaż miła, niezupełnie była podobna do ogrodów Alciny;2 jednakże nie brakło jej due donzelette garrule3 owego zaczarowanego raju, gdyż na zielonej, wryżej wspomnianej łączce dwie bose dziewice, każda z nich stojąc w obszernej balji, wykonywały nogami zadanie patentowanej maszyny do prania. Te jednakże nie postąpiły tak, jak dziewice Ar-midy, 4 które pozostały, by powitać śpiewem swoim zbliżającego się gościa; przeciwnie, przestraszone ukazaniem się na przeciwnym brzegu przystojnego obcego młodzieńca, spuściły spódniczki (a raczej, dla ścisłości, spódniczkę) na nogi, przy pracy cokolwiek za swobodnie odsłonięte, i z głośnym okrzykiem: «Ach! panowie!)), w którym brzmiała i wstydliwość 1 rysunek ilustrujący geometrycznie pewien pomysł, plan maszyny itd., tutaj: rysunek astronomiczny, z dużą ilością liczb. 2 Alcina — postać (z epopei Ariosta Orlando Furioso) czarodziejki, dzia łającej podobnie jak Circe z Odyssei, t. j. zamieniającej ludzi w potwory, po poprzedniem skuszeniu ich zapomocą wrażeń zmysłowych w swój kraj.

  • dwóch panienek gadatliwych. * piękna czarodziejka z Tassa Jerozolimy Wyzwolonej.

i kokieterja zarazem, skoczyły i rozbiegły się, jak spłoszone sarny, w przeciwne kierunki.
Wayerley już zaczynał tracić nadzieję dostania się do tego samotnego i jakoby zaczarowanego pałacu, gdy z jednej z ogrodowych alei ujrzał zbliżającego się ku niemu człowieka. Przypuszczając, że to może ogrodnik, albo ktoś ze służby, Edward zeszedł po schodach, żeby się z nim spotkać; gdy się jednak postać przybliżyła, zanim jeszcze mógł rozróżnić jej rysy. uderzyła go dziwaczność wyglądu jej i gestów. Chwilami osobistość ta załamywała ręce nad głową, jak hinduski jog1 w pokutnej postawie; chwilami bujała niemi równolegle do ciała, jak wahadło; to znowu szybko a raz za razem biła niemi na krzyż przez pierś, jak czyni dorożkarz, w zamian za swoje zwykłe ćwiczenie w chłostaniu, kiedy jego zaprzęg stoi nieczynny na stanowisku w jasny, mroźny dzień.
Chód człowieka tego był równie dziwaczny, jak jego ruchy, gdyż skakał wytrwale to na prawej nodze, to na zmianę na lewej, to znów, przysunąwszy nogę do nogi, skakał obiema równocześnie. Strój jego także był jakiś staroświecki i dziwny. Składał się z szarego, obcisłego kubraka z szkarłatnemi mankietami i rozciętemi rękawami, ukazującemi szkarłatną podszewkę; odpowiednich barw była i reszta stroju, nie wyłączając pary szkarłatnych pończoch i szkarłatnej czapki, dumnie powiewającej zatkniętem w nią indyczem piórem. Edward, którego prawdopodobnie nie zauważył, wyczytał teraz z jego twarzy to, co mu zapowiadała mina i gesty. Nie był to, widocznie, ani idjotyzm, ani obłąkanie, które tej przystojnej raczej twarzy nadawały ów błędny, niespokojny, niestały wyraz, — ale coś, co podobne było do mieszaniny obojga, gdyż naiwność przyrodzona kojarzyła się z niesamowitością obłąkanej myśli. Śpiewał z poważnem przejęciem, i nie bez trafnego poczucia, jakiś urywek starej szkockiej piosenki:
Tak zwiodłeś mnie, niewierny, gdy kwieciem kwitło lato? i jog — asceta hinduski, który opanowuje zupełnie swoją wolą nerwy, tak że może utrzymać tę samą niewygodną pozycję przez długi czas.
W zimowych szarug porę odpłacę ja ci za to-Z innymi się pośmieję, gdy zechcesz do mnie wrócić —
Nie trzeba było innych, niewierny, bałamucić.
Tu, podnosząc oczy, które dotąd miał opuszczone, gdyż baczył, czy nogami porusza do taktu śpiewanej piosenki, ujrzał Wayerleya i natychmiast ściągnął czapkę, czyniąc wiele groteskowych znaków zdziwienia, szacunku i powitania. Edward, chociaż mało miał nadziei, że otrzyma odpowiedź na określone pytanie, zapytał jednak, czy pan Bradwardine jest w domu i gdzieby mógł znaleźć kogoś ze służby. Zapytany odpowiedział, a jak u czarodziejki z Thalaby1 «wciąż mowa jego była pieśnią»:
Pan w góry dziś pojechał w myśliwski zadąć róg;
Pani, by wianki wić, w altany śpieszy próg.
Podłogę w pani altanie mchy miękkie wysłały, by krok pana Williama mógł być cichy i śmiały.
Nie było to żadne objaśnienie, gdy zaś Edward powtó-rzył pytanie, usłyszał szybką odpowiedź, z której wśród prędko wymawianych słów w jakimś dziwnym dialekcie zrozumiał tylko w-yraz «marszałek».2 Wayerley oświadczył, że chciałby się widzieć z marszałkiem; na to człowiek ten z znaczącem spojrzeniem, kiwnięciem głowy potwierdzając, że rozumie, dał Edwardowi znak, by szedł za nim, i zaczął, tańcząc i podskakując, posuwać się zpowrotem alejką, którą przyszedł. — Dziwny przewodnik — pomyślał Edward; — przypomina trochę szekspirowskich błaznów. Niebardzo też to przezornie z mej strony ufać jego przewodnictwu; ale mędrszych odemnie prowadzili nieraz głupcy! — Tymczasem doszedł do końca alei, 1 Thalaba — poemat «wschodni» Roberta Southeya (1774 — 1843) z r. 1801; bohater wojuje ze złemi siłami. 2 marszałek — nastarszy rangą służący, któremu podlega reszta służby. a tam, skręcając wprost ku małemu tarasowi kwiatowemu, zasłoniętemu od wschodu i od północy gęstym żywopłotem, zastał starszego człowieka, przy robocie, bez surduta; powierzchowność jego miała coś z wyższego służącego i coś z ogrodnika; czerwony nos i marszczona koszula 1 nasuwały na myśl pierwszy zawód, słońcem spalona twarz przy zielonym fartuchu zdawały się wskazywać na podobieństwo starego Adama, który uprawą się zajął ogrodu. 2
Major domus, 3 gdyż on to był, druga urzędowa figura w baronji (a nawet, jako główny minister spraw wewnętrznych, wyższy jeszcze od intendenta Macwheeble’a w swoim departamencie kuchni i piwnicy), — major domus szybko odłożył szpadel, pośpiesznie nałożył ubranie, i, darząc zabójczem spojrzeniem przewodnika Edwarda, prawdopodobnie rozdrażniony tem, że mu naprowadził obcego, w chwili gdy się oddawał temu pracowitemu, a w jego mniemaniu poniżającemu go zajęciu, zapytał, czem służyć może. Usłyszawszy, że gość przybył złożyć uszanowanie jego panu, że nazwisko jego było Wayerley, i tak dalej, stary przybrał wyraz twarzy pełen uszanowania i godności. «Mogę wziąć to na moje sumienie i zapewnić, że baron będzie bardzo rad waszej dostojności. Czyby pan WTaverley nie zechciał pokrzepić się czemś po podróży? Jego dostojność jest przy ludziach, którzy ścinają Ciemną Czarownicę; dwom (to słowo było silnie podkreślone) ogrodniczkom kazano pomagać, a ja tu właśnie zabawiałem się, plewiąc grządkę kwiatową panny Róży, ażeby być blisko na rozkazy jego dostojności, gdyby mnie potrzebował; lubię bardzo ogród, ale mało mam czasu na takie rozrywki)).
— Gdyby nie wiem jak się śpieszył, nie może tego skończyć wcześniej niż za dwa dni — wtrącił dziwaczny przewodnik Edwarda.
Srogie spojrzenie skarciło jego wmieszanie się, i marszałek, głosem nieznoszącym sprzeciwu, nakazał Dawidowi 1 marszczona koszula — koszula z żabotem, t. j. krawatem koronkowym, także z koronkowemi mankietami. 2 podobieństwo starego Adama —
Szekspira, Ryszard II, akt III, sc. 4. 3 marszałek dworu.
Gellatley (tak go bowiem nazwał) poszukać jego dostojności u Ciemnej Czarowmicy i powiedzieć mu, że pan z południa przybył do dworu.
— Czy ten biedak potrafi oddać list? — zapytał Edward.
— Jak najwierniej, prosię pana, każdemu, kogo szanuje. Mniejbym mu ufał z dłuższem ustnem poleceniem — choć jest to raczej urwisz niż warjat.
Wayerley oddał swój list uwierzytelniający panu Gellatley, który, jakby na potwierdzenie słów marszałka, gdy ten patrzył w inną stronę, tak ku niemu twarz wykrzywił, że zrobił z siebie groteskową maskę, jakie malują na niemieckich fajkach; potem, dziwacznie skłoniwszy się Wayerleyowi, tanecznym krokiem pośpieszył wypełnić zlecenie.
— Jest on niewinny, proszę pana — objaśnił marszałek; — mamy takich prawie w każdem mieście w okolicy, ale nasz przybył zdaleka. Potrafił on wcale nieźle pracować przez cały dzień; aż raz obronił pannę Różę, gdy ją napadł nowry angielski byk lairda z Killancureit, i od tego czasu my go nazywamy Dawidkiem Małorobkiem; istotnie, moglibyśmy go nazwać Dawidkiem Nicponiem, gdyż od czasu jak dostał to wesołe ubranie, dla uciechy jego dostojności i mojej młodej pani (wielcy państwo mają swoje fantazje), nic innego nie robi, tylko tańczy tam i zpow^rotem po mieście, a roboty to już żadnej nie pilnuje, chyba że oporządzi wędkę lairda, założy mu jego muszki, albo, jak się zdarzy, nałowi czasem pstrągów na jedno danie. Ale oto idzie panna Róża, która, jestem pewien, będzie bardzo rada powitać osobę z rodu Wayerleyów w domu swojego ojca w Tully-Veolanie.
Ale Róży Bradwardine od niegodnego jej dziejopisa należy się więcej, niż żeby ją zaprezentował na końcu rozdziału.
Tymczasem trzeba zapamiętać, iż Wayerley nauczył się z tej rozmowy, że w Szkocji pojedynczy dwór nazywa się m i a s t e m, a człowiek, z urodzenia niespełna rozumu, n i e-winnym.*
Patrz Przyp. autora: Nr. 8. Błazny domowe.
RÓŻA BRADWARDINE 1 JEJ OJCIEC
Miss Bradwardine liczyła dopiero lat siedmnaście; jednakże na ostatnich wyścigach w głównem mieście hrabstwa —, gdy w szeregu innych piękności zaproponowano jej zdrowie, laird Bumperąuaigh, 1 stały wznosiciel toastów i wiceprezes uczt w Klubie Bautherwhillery, 2 nietylko powiedział ((Jeszcze raz», gdy zaproponowano zdrowie półkwartowym kielichem Borcleaux, ale, wychylając napój, nazwał bóstwo, na którego cześć ten toast wznoszono, «Różą Tully-Veolanu»; wobec czego wszyscy siedzący członkowie tego zacnego zgromadzenia, których gardeł wino nie poraziło, wydali trzykrotny okrzyk wiwatowy. Co więcej, zapewniano mnie, że nawet śpiący partnerzy towarzystwa chrapnęli aplauzem, a tych paru, których tęgie kielichy a słabe głowy ułożyły na podłodze, ci nawet, chociaż pospadali z wysokich swoich stanowisk i leżeli jak dłudzy, — ci nawet wydawali jakieś nieokreślone dźwięki, zaznaczając swoją solidarność z wnioskiem.
Taki jednomyślny aplauz wywołać mogła tylko uznana wartość; a Róża Bradwardine nietylko zasługiwała nań, ale także na aprobatę osób o wiele rozumniejszych niż te, któremi mógł się poszczycić klub Bautherwhillery, nawet przed prze dyskutowaniem pierwszego magnum.3 Była to w istocie bardzo ładna dziewczyna szkockiego typu urody, a więc z obfitością bladozłotych włosów i cerą białą, jak śnieg jej rodzinnych gór. Jednakże nie była to twarz bladawa, ani poważnie zamyślona; w rysach jej, tak jak w usposobieniu, wiele było ożywienia; cera, choć bez rumieńców, tak była czysta, że aż się wydawała przejrzystą, a najlżejsze wzruszenie odrazu całą falą krwi oblewało twarz jej i szyję. Postać, choć poniżej przeciętnego wzrostu, była wybitnie wytworna, a ruchy lekkie, łatwe i niezaklopotane. Nadeszła z innej części ogrodu, by po l Bumperąuaigh — nazwisko mówiące: bumper — pełna szklanka; to ąuaff — wychylać kielich. 2 Bautherwhillery — nazwisko mówiące: to bother — przeszkadzać, wprowadzać w kłopot; while — chwila. 3 magnum — butelka dwulitrowa wina, witać kapitana Waverleya uprzejmie, lecz z przymieszką pewnej nieśmiałości.
Po pierwszem przywitaniu dowiedział się od niej Edward, że Ciemna Czarownica, która tak go zaintrygowała w opowieści kamerdynera o zajęciu jego pana, nie miała nic wspólnego ani z czarnym kotem, ani z miotłą, ale była to po-prostu część dębowej kępy, która miano ściąć dnia tego. Ofiarowała się z nieśmiałą grzecznością zaprowadzić gościa na to miejsce, widocznie niedalekie; uprzedziło ich jednak ukazanie się barona Bradwardine’a we własnej osobie, który, zawezwany przez Dawida Gellatley, zjawił się teraz, gościnnością tchnący, sunąc długiemi a prędkiemi krokami, które Wayerleyowi przywiodły na myśl dziecinną bajkę o siedmiomilowych butach. Była to wysoka, chuda, atletyczna postać; stary, to prawda, i siwowłosy, ale z muskulaturą twardą jak rzemień, wskutek ciągłego ruchu i wprawy. Ubrany był niedbale, raczej na sposób francuski niż ówczesny angielski; wybitnemi zaś rysami twarzy i sztywnością postawy przypominał nieco szwajcarskich oficerów gwardji, którzy przebywali czas jakiś w Paryżu i przejęli kostjum, ale nie swobodę manier jego mieszkańców. Po prawdzie, to i mowa jego i jego zwyczaje zawierały różnorodne elementy, tak jak zewnętrzny jego wygląd.
Licząc się z jego wrodzonem zamiłowaniem do nauki, a może według ogólnej w Szkocji mody dawania młodzieńcom wyższych rodów wykształcenia prawniczego, zamierzano wykierować go na prawnika. Ale że przekonania polityczne jego rodziny wykluczyły dlań nadzieję zrobienia większej karjery w tym zawodzie, pan Bradwardine podróżował przez lat kilka i odbył kilka kampanij w cudzoziemskiej służbie. Po zatargu z prawem o zdradę stanu w roku 1715 pan Bradwrardine żył sobie w domowem zaciszu, przestając prawie wyłącznie z ludźmi swoich przekonań w sąsiedztwie. Pedanterja prawnika, zaszczepiona na militarnej dumie żołnierza, mogłaby przypomnieć współczesnemu owe dni gorliwej ochotniczej służby, kiedy to togę adwokacką1 często narzucano na błyszczący mundur. i rodzaj czarnego luźnego płaszcza, który sędziowie i adwokaci są obowiązani nosić w Anglji w czasie rozprawy sądowej.
Dodać tu należy uprzedzenia starożytnego rodu i jakobiekiej polityki, wielce wzmocnione przyzwyczajeniem do posiadania osobistej i wyłącznej władzy, która, chociaż wykonywana jedynie w obrębie jego napół tylko kulturalnych posiadłości, była tam niezaprzeczalna i nie kwestjonowana. Albowiem, jak zwykł był oświadczać, «dobra Bradwardine, Tully-Veolan i inne zostały ustanowione wolną baronją przez nadanie Dawida Pierwszego, cum liberali potesłate habendi curias et justicias, cum fossa et furca (loch więzienny i szubienica) et saka et soka et thol et theam et infang-thief et outfang-thief, swe hand-habend, swe bak-barand)).1 Właściwego znaczenia wszystkich tych kabalistycznych wyrażeń nikt nie umiał wytłumaczyć; ale, ogólnie biorąc, znaczyły one, że baron Bradwardine mógł, w razie przestępstwa, więzić, sądzić i karać śmiercią swoich wasali dowolnie. Obecny posiadacz tej władzy wolał jednakże, za wzorem Jakóba I, mówić o prerogatywach, niż wykonywać je; a poza tem, że uwięził dwóch kłusowników w starej wieży w Tully-Veolan, gdzie ich srodze nastraszyły duchy, a o mało nie pożarły szczury, i że wsadził starą babę w jougs (czyli szkocki pręgierz), za to, że powiedziała: «Jest więcej głupców we dworze lairda, niż jeden Dawid Gellatley» — nie słyszałem, żeby mu zarzucano nadużywanie wysokiej jego władzy. Swoją drogą jednak duma z jej posiadania dodawała jeszcze namaszczenia i powagi mowie jego i zachowaniu.
Kiedy przy powitaniu przemówił do Waverleya, zdawało się, że serdeczna radość z zobaczenia bratanka przyjaciela zachwiała trochę sztywną godnością obejścia barona Bradwardine’a, bo łzy stanęły w oczach starego pana, gdy, uściskawszy najpierw serdecznie rękę Edwarda zwyczajem angielskim, objął go a. la mode franęaise i ucałował raz i drugi; tymczasem siła ściskającej dłoni i obfitość szkockiej tabaki, udzielona jego pocałunkiem, wywołała również krople wilgoci z oczu jego gościa. i Dawid. Pierwszy — król szkocki, 1124 — 53, syn Malcolma Ganmorc, wnuk Dunkana; cum liberali potesłate.... furca: z pełną władzą składania sądu i wydawania wyroku, skazywania na wieżę i szubienicę; — reszta nie jest łaciną, lecz dialektem prawniczym i jest wytłumaczona niżej w samym tekście.
Na szlachecki honor! — powiedział — czuję, jakobym odmłodniał, widząc cię tutaj, panie Wayerley! Godna latorośl starego szczepu z Waverley-Honour — spes altera, 1 jak się wyraża Maro, a podobny jesteś, kapitanie, do starego twego rodu; nie taki jeszcze poważny, jak stary mój przyjaciel, Sir Eyerard — mais cela uiendra auec le temps, 2 jak mój holenderski znajomy, baron Kikkitbroeck, mówił, mając na myśli la sagesse de Madame son epouse.3 A więc przypiąłeś kokardę? 4 Słusznie, słusznie; chociaż wolałbym, by kolor był inny, i to samo, przypuszczam, wolałby Sir Eyerard. Ale dość o tem; ja jestem stary, a czasy się zmieniły. A jakżeż się miewa nasz godny ba-ronet i piękna panna Rachela?... Ach, śmiejesz się, młodzieńcze! Ale naprawdę, była ona piękną panną Rachelą w roku pańskim tysiąc siedmset szesnastym; ale czas płynie — et singula prae-dantur anni5 — to pewna. Ale raz jeszcze, jestem ci najserdeczniej rad w moim ubogim domu w Tully-Veolan! Biegnijże do domu, Różo, i dojrzyj, żeby Aleksander Saunderson wyciągnął stare Chateau Margaux, które wysłałem z Bordeaux do Dundee w roku 1713.
Róża podreptała dość spokojnie aż do pierwszego zakrętu, a wtedy puściła się jak strzała, by mieć czas, po wypełnieniu zlecenia ojca, własną toaletę doprowadzić do porządku i trochę ją ozdobić, z czem wobec zbliżającej się obiadowej pory należało się śpieszyć.
— Nie możemy rywalizować z zbytkiem waszego angielskiego stołu, kapitanie Wayerley, albo dać ci epulae lautio-rese Wayerley-Honour — mówię epulae raczej niż prandium, gdyż to oslatnie jest raczej ludowe; Epulae ad senatum, prandium uero ad populum atlinet, 7 powiada Suetonius Tranąuil 1 druga nadzieja. — ale to przyjdzie zczasem. 3 nazwisko mówiące: kicket — kopnięty; broek — związane z to break, łamać; la sagesse de Madame son dpouse — mądrość swej pani małżonki. « kokarda przy kapeluszu oznaczała stan oficerski. 5 Horacy: Listu H, 2, 55; właściwie: singula de nobis anni praedantur euntes — «przec.hodząc.e lata obdzierają nas ze wszystkiego, co mamy, jedno po drugiem». 6 wspaniałe uczty. 7 uczta, to odpowiedni termin, o ile chodzi o senatorów, obiad zaś, jeżeli o pospólstwo. lus. Ale myślę, że pochwalisz moje Bordeaux; ćest d’une oreille, 1 jak kapitan Vinsauf 2 zwykł był mawiać — V/num pri-mae notae 3 nazwał je rektor kolegjum St. Andrews. I jeszcze raz, kapitanie Wayerley, wielce się cieszę, że tu jesteś i że będziesz pił najlepsze, czem piwnica moja służyć może.
W ciągu tej mówki, przerywanej wtrącanemi stosownie odpowiedziami, doszli wreszcie do drzwi domu, gdzie kilkoro służby w staromodnej liberji pod przewodnictwem Aleksandra Saundersona, marszałka, bez śladu już ogrodowej roboty na nim, przyjęło ich w pełnej gali,
W starej sali, gdzie wkoło wiszą tuki, puklerze i znaczone szeregiem silnych ciosów pancerze. 4
Z wielkim ceremonjalem i z szczerą uprzejmością baron, nie zatrzymując się nigdzie, przeprowadził gościa przez kilka komnat do wielkiej sali jadalnej, wyłożonej czarnym dębem i obwieszonej dokoła portretami jego przodków, gdzie stół zastawiono na sześć osób i gdzie staroświecki kredens błyszczał calem staroświeckiem a masywnem srebrem rodziny Bradwardine. Dal się teraz słyszeć dzwon od końca alei; starzec bowiem, pełniący funkcje odźwiernego w dni uroczyste, dowiedziawszy się o przybyciu WTaverleya, pośpieszył na swe stanowisko, a teraz zapowiadał przybycie innych gości.
Ci, jak baron zapewniał swego młodego przyjaciela, byli to ludzie bardzo godni. «Jest tam młody Laird Balmawhapple, nazwiskiem Falconer, z rodu Glenfarąuhar, bardzo zamiłowany w polowaniu — gaudet eąuis et canibus5 — ale bardzo przyzwoity młody człowiek. A potem jest Laird Killancureit; ten cały swój czas oddaje uprawie, rolnictwu, chwali się, że posiada stadnika najwyższej wartości, sprowadzonego z hrabstwa Devon (dawna Damnonia Rzymian, jeżeli wierzyć możemy Ro 1 uin d’une oreille — zwrot franc.: wino dobre (w przeciwieństwie do kwaśnego: uin des deux oreilles) dziś zwrot rzadko używany. 2 Vir.sauf — nazwisko mówiące: zapijający się winem. 3 wino pierwszej klasy. 4 wyjątek z ballady: «Dworzanin Królowej* (The Queen’s Courtier). 5 kocha się w koniach i psach. bertowi z Cirencester).1 Ten jest, jak łatwo się domyślisz po takich jego skłonnościach, pochodzenia z niższej rolniczej sfery — seroabit odorem testa diu, 2 — a zdaje mi się, między nami, że dziad jego przybył z tamtej strony granicy — niejaki Bullsegg, który dostał się tu jako ekonom, rządca, czy coś w tym rodzaju, do ostatniego Girnigo z Killancureit, który zmarł na uwiąd starczy. Po śmierci jego pana, mój drogi — ledwie uwierzysz w podobny skandal — wyobraź sobie, że ten Bullsegg, a był on dorodny i przystojny z powierzchowności, ożenił się z wdową, która była młoda i kochliwa; i tak posiadł dobra, które spadły na tę nieszczęsną kobietę mocą zapisu jej nieboszczyka męża, z pominięciem ustawy majoratowej i ze szkodą własnego krewnego i naturalnego spadkobiercy testa-tora, kuzyna wr siódmym stopniu, Girnigo Tipperhewit, którego rodzina tak zubożała przez wynikły z tego proces, że przedstawiciel jej teraz służy jako prosty żołnierz, z przywilejami należnemi szlachcie, w Górskiej Czarnej Straży. Ale pan Bullsegg z Killancureit ma dobrą krew w żyłach przez matkę i babkę, obiedwie z rodziny Pickletillim, i łubiany jest i szanowany, i bardzo jest na swojem miejscu. A niech Bóg zachowa, kapitanie Wayerleyu, ażebyśmy my, co pochodzimy z nieposzlakowanych rodów, mieli się nad niego wywyższać, kiedy być może, że w ósmem, dziewiątem lub dziesiątem pokoleniu potomstwo jego zaliczy się, poniekąd, do starej szlachty tego kraju. Znaczenie i przodkowie, mój panie, to powinny być ostatnie słowa w ustach naszych — nas, co z nieskazitelnej rasy pochodzimy — vix ea nostra uoco, jak Naso powiada.3 Będzie tu jeszcze, oprócz tego, duchowny prawdziwego (choć uciśnionego) Episkopalnego Kościoła Szkocji. Był on wyznawcą jego sprawy po roku 1715 i wtedy tłum whigów zniszczył jego i Robert z Cirencester (wym.: sisister) — prawdopodobnie ma tu Scott na myśli autora kroniki wierszem z końca XIII w., który dziś nosi nazwę
R. z Gloucester, od domniemanego jego pobytu w tym klasztorze. Cirencester leży niedaleko Gloucester. 2 Horacy: Listy T, 2, 70; «skorupka długo zachowa zapach». 3 zaledwie to nazywam naszem; p. Ovidius Naso (43 przed Chr. — 17 po Chr), kaplicę, podarł jego komżę 1 i sprondrował mu mieszkanie, rabując cztery łyżki srebrne, wypróżniając spiżarnię i dwie baryłki, jedną pojedynczego, drugą dubeltowego piwa, oraz trzy butelki wódki. * Administrator mojej baronji i mój pomocnik, pan Dunkan Macwheeble, 2 jest czwartym na naszej liście gości. Jest kwestją, wynikającą z niepewności starej ortografii, czy należy on do klanu Wheedle czy Quibble, ale obydwa wydawały osobistości wybitne w dziedzinie prawa».
I tak ich osoby opisał zaocznie, —
Gdy weszli, do stołu podano niezwłocznie.
ROZDZIAŁ XI BANKIET
Przyjęcie było obfite i godne, wedle szkockich zwyczajów owego okresu, a goście nie gardzili niem bynajmniej. Baron jadł jak wygłodzony żołnierz, Laird Balmawhapple jak myśliwy, Bullsegg z Killancureit jak rolnik, sam Wayerley jak podróżny, a intendent Macwheeble jak wszyscy czterej razem wzięci — chociaż, czyto z wielkiego szacunku, czy ażeby utrzymać to właściwe pochylenie całej osoby, mające znamionować poczucie, że jest w obecności swego patrona, dość, że siedział na brzeżku krzesła, odsuniętego na trzy stopy od stołu, utrzymując łączność z talerzem przez takie wysunięcie osoby swej naprzód w linji pochyłej, że siedzący naprzeciw mógł tylko dojrzeć przedni czub jego podróżnej, małej peruki.
Ta przechylona pozycja mogłaby być niewygodną dla kogobądź innego, przez długie jednakże przyzwyczajenie, czyto w pozycji stojącej czy siedzącej, stała się dla godnego inten 1 duchowni anglikańscy zachowali niektóre z szat liturgicznych kościoła rzymsko-katolickiego, prezbyterjanie natomiast nie uznawali żadnych takich szat. * Patrz: Przyp. autora. Nr. 9. Episkopalne duchowieństwo u> Szkocji. 2 Macwheeble — nazwisko mówiące. Mac, o znaczeniu mniej więcej: syn, oznaczało przynależność do klanu; wheeble jest dźwiękowo zbliżone do wheedle — wyłudzać coś oszustwem — i ąuibble — gra słów, dowód, polegający na czysto formalnej stronie jakiegoś słowa. denta najzupełniej łatwą. W pozycji stojącej, to prawda, mogła spowodować nieprzystojną linję figury w stosunku do znajdujących się przypadkiem ztyłu poza nim; ale, że tam znajdowali się zawsze niżsi od niego (pan Macwheeble bardzo skrupulatnie oddawał pierwszeństwo wszystkim innym), więc niewiele sobie z tego robił, gdyby to nawet uważał za lekceważenie i obrazę. To też kiedy dreptał poprzez podwórze od lub do swego starego siwego kuca, przypominał nieco rożen, chodzący na tylnych nogach.,
Niezaprzysiężony1 duchowny był to starzec zamyślony i interesujący, robiący wrażenie męczennika za ideę. Był on jednym z tych, którzy, «choć nie zmuszeni, zrzekli się beneficjum)). Za tę fantazję, gdy baron nie słyszał, intendent niekiedy wyśmiewał pana Rubricka, podrwiwając z delikatności jego skrupułów. I w istocie, trzeba przyznać, że on sam, choć w duchu silny stronnik wygnanej rodziny, zniósł jakoś wcale dobrze wszelkie zmiany w państwie za czasu swojego żywrota; tak, że Dawid Gellatley powiedział o nim kiedyś, iż «jest to bardzo dobry człowiek, mający bardzo ciche i spokojne sumienie, które mu nigdy krzywdy nie zrobiło)).
Gdy usunięto półmiski, baron wzniósł toast za króla, grzecznie pozostawiając sumieniu gości, za którego pana chcą pić, tego de facto, czy tego de jurę, stosownie do swych politycznych sympatyj. Rozmowa teraz stała się ogólną; niebawem też panna Bradwardine, która robiła honory domu z naturalnym wrdziękiem i prostotą, usunęła się, a za nią poszedł duchowny. Wpośród pozostałego towarzystwa wino, godne iście pochwał gospodarza, krążyło gęsto, chociaż Wayerley, z pewną trudnością, uzyskał przywilej opuszczania czasami kolejki. Wkońcu, gdy się już wieczór posunął, baron dał tajemny znak panu Saundersowi Saundersonowi, albo, jak go żartobliwie przezywał, Aleksandrowi ab Alexandro, który, kiwnąwszy głową, wyszedł z pokoju; wkrótce potem powTrócił i z uroczystym a tajemniczym uśmiechem na poważnem obliczu postawił przed swoim panem małe dębowe puzdro, okute mosiężnemi i niezaprzysiężony — por. uw. 1. na str. 52. ornamentami ciekawego kształtu. Baron, dobywszy kluczyka, otworzył puzderko, podniósł wieko i wydobył zloty puhar staroświecki, oryginalnego wyglądu, urobiony w kształt niedźwiedzia, stojącego na tylnych łapach, na którego popatrzył spojrzeniem pełnem zarazem uszanowania, dumy i zachwytu; Wa-yerleyowi natychmiast przyszedł na myśl Tom Otter u Ben Jonsona, 1 ze swoim Bykiem, Koniem i Psem, jak ten żartowniś dowcipnie przezwał swoje główne pijackie puhary. Ale pan Bradwardine, zwracając się do niego z uśmiechem zadowolenia, poprosił, żeby się przyjrzał tej ciekawej relikwji starodawnych czasów.
— Przedstawia ona — mówił — wybrane godło naszego rodu, niedźwiedzia, jak widzisz, i to stojącego na tylnych łapach; ponieważ dobry heraldyk wymaluje każde zwierzę wr jego najszlachetniejszej postawie: a więc konia w skoku, ps? w biegu, a, co z tego wynika, drapieżne zwierzę in actu fe-rociori, to jest w postawie wyrażającej gotowość rozdzierania, pożerania. Otóż, mój panie, my tę wielce zaszczytną odznakę zawdzięczamy herbowremu nadaniu przez breue heraldyczne Fryderyka Rudobrodego, 2 niemieckiego cesarza, który ją nadał mojemu praszczurowi Godmundowi Bradwardine, ponieważ był to herb olbrzymiego Duńczyka, zabitego w pojedynku w Ziemi Świętej przez mojego dziada, w obronie czci małżonki cesarza czy też jego córki — tradycja bliżej się nie wypowiada, — bo, jak Yergilius powiada: Mutemus clypeos, Dana-iimąue insignia nobis aptemus.3 A teraz co do samego pu-haru, kapitanie Waverleyu, został on wyrzeźbiony z rozkazu St. Duthac’a, opata z Aberbrothock, dla innego barona domu 1 postać z Epicoene albo Milcząca kobieta Ben Jonsona (1573 — 1637); Otter (wydra) jest «kapitanem morskim i lądowym*. 2 breue heraldyczne — dokument z nadaniem herbu; tu naturalnie cala historja jest zupełnie fantastyczna, o ile chodzi o sposób nadawania herbów. Fryderyk I. Rudobrody, cesarz niemiecki (1152 — 1189) z rodziny Hohenstaufów; utonął w czasie trzeciej wyprawy krzyżowej; około jego postaci utworzyła się legenda o śpiącym cesarzu w Kyffhiiuser. 3 «zmień my tarcze’ i przybierzmy oznaki Danaów» (Greków), Yergilius Aen. II, 389; — W Eneidzie jednak czynią to Trojanie w celu ułatwienia sol)i< ucieczki, po zabiciu Greków, których zbroje wkładają.
Bradwardine, który dzielnie bronił posiadłości klasztoru przeciw uroszczeniom pewnych magnatów. Właściwie zowie on się ((Błogosławionym Niedźwiedziem z Bradwardine)) (chociaż stary doktor Doubleit1 zwykł był nazywać go żartobliwie Ursa Major), 2 i przypisywano mu za dawnych i katolickich czasów pewne właściwości mistyczne i nadnaturalne. A chociaż ja w takie anilia3 nie wierzę, ale to pewna, że zawsze był on uważany za najcenniejszy puhar i szacowne dziedzictwo naszego domu; nie używa się go też inaczej, jak przy okazji wielkich uroczystości, a za taką poczytuję przybycie dziedzica Sir Everarda pod mój dach; ten też haust wnoszę za zdrowie i pomyślność starożytnego i wysoce czcigodnego domu Wa-verleyów.
W czasie tej długiej przemowy starannie przelewał wino z omszałej butelki do puhara, zawierającego prawdę pół angielskiej kwarty, i nakoniec, oddawszy butelkę marszałkowi, by trzymał ją starannie pod tym samym kątem, nabożnie wychylił zawartość ((Błogosławionego Niedźwiedzia z Bradwardine)).
Edward ze zgrozą i strachem patrzył na zwierza, obchodzącego kolejkę, z wielkim niepokojem myśląc, jak trafną jest dewiza: ((Strzeż się niedźwiedzia)); równocześnie jasno rozumiał, że skoro nikt z gości nie uchyla się od uczczenia go tym sposobem, byłoby bardzo źle widzianem, gdyby wymawiał się od takiegoż powitania. Postanowił przeto poddać się ostatniemu aktowi tyranji i opuścić stół, jeśli możebne; ufając swej wytrzymałości wychylił na podziękowanie towarzystwu zawartość ((Błogosławionego Niedźwiedzia)) i mniej to odczuł, niż się obawiał. Tamci, którzy pracowiciej od niego czas przedtem spędzili, zaczęli zdradzać objawy podochocenia — «dobre wino wydało dobre skutki». * Zamróz etykiety, duma rodowa, zaczęły ustępować błogosławionym wypływom pomyślnej konstelacji, i ceremonjalne tytuły, jakiemi dotychczas trzej dygnitarze do siebie przemawiali, zastąpiły poufałe skrócenia Tully, 1 Dr Doubleit — nazwisko mówiące: to double — powtórzyć, it — to. 2 Wielka Niedźwiedzica (konstelacja). 3 głupstwa. * Southeya Madoc
Bally i Killie. Gdy jeszcze parę kolejek obeszło, dwaj ostatni, poszeptawszy ze sobą, poprosili (z radością posłyszał to Edward) o pozwolenie upomnienia się o puhar pożegnalny. Ten po pewnym czasie został podany, i Waverley wyciągnął wniosek, że orgji Bachusa na ten wieczór koniec. Nigdy w życiu jednakże bardziej się nie omylił.
Ponieważ goście pozostawili konie swoje w małej oberży wioski, wypadało baronowi odprowadzić ich do końca alei; i Wayerley też z tego samego powodu im towarzyszył, rad, że po tej gorączkowej pijatyce użyje chłodu letniego wieczora. Gdy jednak doszli do oberży Lusi Macleary, 1 lairdowie Bal-mawhapple i Killancureit oświadczyli, że na podziękowanie za gościnność w Tully-Veolan postanowili wraz z gospodarzem i gościem jego, kapitanem Waverley, wypić strzemiennego. *
Trzeba nadmienić, że intendent, wiedząc z doświadczenia, iż wesołość dnia tego, dotychczas podtrzymywana kosztem jego patrona, mogłaby się zakończyć częściowo i jego wTłasnym, dosiadł był swego ochwaconego siwego kuca i potrosze z dobrego humoru, a potrosze ze strachu, że może być wciągnięty do rachunku, popędził wierzchowca swego i trzęsącym truchtem (o cwale nie było nawet mowy) opuścił wioskę. Tamci drudzy weszli do oberży, wiodąc za sobą uległego Edwarda; gospodarz szepnął mu bowiem do ucha, że wzbranianie się przed taką propozycją byłoby poczytane za wysoką obrazę w stosunku do leges cotwiuiales, 2 praw wesołego współbiesiadnictwa. Wdowa Macleary widocznie spodziewała się tej wizyty, i słusznie, gdyż było to zwykłe zakończenie wesołych uczt nietylko w Tully-Yeolan, ale w większości pańskich domów w Szkocji ((sześćdziesiąt lat temu». Goście tym sposobem odrazu spłacali dług wdzięczności za uprzejmość gospodarza, popierali interes jego klientki, zaszczycali miejsce, dające schronienie ich koniom, i wetowali sobie ograniczenia, nałożone gościnnością prywatną, spędzając, jak i nazwisko mówiące: leery — przebiegły, wyga. 2 przepisy biesiadowania.

  • Patrz: Przyp. autora. Nr. 10. Strzemienne.

Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 0 się Falstaff wyraża, «slodycz nocy w wesołej swobodzie karczmy».
To też, spodziewając się tych znakomitych gości, Łusia Macleary wyszorowała dom pierwszy raz od dwóch tygodni, rozbuzowała tortowy ogień do takiej gorącości, jakiej wymagała pora roku w jej wilgotnej norze nawet w pełni lata, wysunęła sosnowy stół, świeżo wymyty, podparła kulawą jego nogę odłamkiem torfu, ustawiła cztery czy pięć krzeseł wielkich i niezgrabnych tak, jak to najlepiej odpowiadało nierównościom glinianej podłogi, — a przywdziawszy nadto czysty fartuch i szkarłatny pled, poważnie oczekiwała nadejścia towarzystwa, pełna nadziei, że stanie się zadość zwyczajowi i jej korzyści. Gdy wszyscy zasiedli pod zadymionym sufitem jedynej izby Łusi Macleary, gęsto obwieszonym pajęczynami, gospodyni, która już zdążyła zasięgnąć wskazówek od lairda Balmawhapple, ukazała się, niosąc wielki cynowy dzban, pospolicie mianowany Kokoszą, 1 a zawierający conajmniej trzy angielskie kwarty, pełen, jak twierdziła gospodyni, doskonałego czerwonego wina, świeżo natoczonego z beczki.
Okazało się niebawem, że te resztki przytomnego rozumu, których jeszcze Niedźwiedź nie pochłonął, miała teraz do reszty wydziobać Kokosz; jednakże zamieszanie, jakie teraz powstało, pozwoliło Edwardowi wymijać krążące wesoło kielichy. Tamci zaczęli gadać dużo i równocześnie, każdy ciągnąc swoje i nie zważając na sąsiada. Baron Bradwardine śpiewał francuskie chansons a boire i sypał łaciną; Killancureit równomiernym, głuchym tonem prawił o płytkiej i głębokiej orce, cielętach, jałówkach, byczkach, baranach, górskiem bydle i zamierzonej ustawie o mycie, podczas gdy Balmawhapple, głosem wydzierającym się ponad tamtych, wychwalał swoje konie, sokoły i psa ogara, imieniem Gwizd. Wśród tego hałasu baron raz za razem błagał o ciszę; a gdy wkońcu instynkt grzecznego posłuchu zwyciężył o tyle, że ją na chwilę uzyskał, poprosił, żeby posłuchali «wojskowej arjetki, specjalnie ulu i w oryg. Toppit (t. j. topped) Hen — napełniona winem kura. bionej marszałka księcia Berwick));1 wtedy, naśladując, o ile mógł, manierę i ton francuskiego muszkietera, zaczął natychmiast:
Mon eoeur volage, dit-elle,
N’est pas pour vous, garęon:
Est pour un homme de guerre,
Qui a barbe au menton.
Lon, lon, laridon.
Qui porte chapeau i plume,
Soulier a rouge talon,
Qui joue de la flute,
Aussi du violon.
Lon, lon, laridon. 2
Balmawhapple nie mógł dłużej wytrzymać, ale wpadł, jak się wyraził, z paradną piosenką, ułożoną przez Gibby Gae-throughwit, 3 kobziarza z Cupar;4 i, nie tracąc czasu, zaintonował:
Gdym przez Glenbarchan właśnie szedł ponad zakrętem w Killiebraid, często na wzgórków włażąc grzbiet, by ptaszka strącić gładko...
Baron, którego głos zatonął w głośniejszej i hałaśliwszej nucie piosnki Balmawhapple’a, przestał się teraz współubie-gać, tylko w dalszym ciągu nucił «Lon, lon, laridon» i na szczęśliwego kandydata do uwagi towarzystwa spoglądał okiem pogardy, podczas gdy Balmawhapple ciągnął dalej:
Bo gdy ptak żwawy frunie w lot, kulki mu w skrzydło posłać grot, do pasa go przytroczyć, otl to chybiam bardzo rzadko. 1 marszałek ks. Berwick (1670 — 1734), syn naturalny Jakóba II i Arabelli Churchill, siostry ks. Marlborougha; po wzięciu udziału w wyprawie Jakóba z emigracji, przeszedł na służbę króla francuskiego i odznaczył się jako jeden ze sławniejszych wodzów. Berwick, miasto graniczne między Szkocją a Anglją, wierne Stuartom. 2 «Me serce płoche (mówi ona), nie dla ciebie, chłopcze. Ono należy do żołnierza z bródką. Lon, lon, laridon. — Do żołnierza, co nosi kapelusz z piórem, but o czerwonym obcasie; co gra na flecie i skrzypeczkach...* 3 Gibby, zdrobnienie do Gilbert, zarazem przypomina: gibber, paplanina; go through with — dokończyć (dzieła, zadania); paplający bez sensu do końca. 4 miejscowość w hr. Fife, znana wtedy ze swych grajków i śpiewaków.
Po daremnej próbie przypomnienia sobie drugiego wiersza, prześpiewał pierwszy powtórnie i z tryumfującą miną oświadczył, że «więcej w tem jest sensu, niż we wszystkich tra-la-la z Francji i z Fifeshire w dodatku». Baron odpowiedział na to tylko powolnem zażyciem szczypty tabaki i spojrzeniem pełnem nieskończonej wzgardy. Ale ci szlachetni sprzymierzeńcy, Niedźwiedź i Kokoszka, wyemancypowali młodego lairda z zwykłej rewerencji, z jaką się kiedy indziej do Bradwardine a odnosił. Oświadczył, że wino jest cienkie, i wielkim głosem zażądał wódki. Przyniesiono ją; ale teraz demon polityki pozazdrościł harmonji tego pijackiego koncertu, ponieważ poprostu nie było w nim dotąd żadnej gniewliwej nuty w całym zespole tych splątanych dźwięków. Pobudzony nią laird z Balmawhapple, nie zważając już teraz na skinienia i znaki, jakiemi przez wzgląd na Edwarda baron Bradwardine powstrzymywał go dotychczas od zaczynania politycznych dys-kusyj, głosem stentorowym wzniósł toast na cześć «tego malutkiego pana w czarnym aksamicie, który oddał usługę w roku 1702, i oby biały koń kark skręcił na kopczyku jego roboty!))
Edward w tej chwili nie miał dość trzeźwej głowy, ażeby sobie przypomnieć, że upadek króla Williama, który śmierć jego spowodował, przypisywano potknięciu się jego konia na kretowisku; jednakże uczuł się dotkniętym toastem, bo ten, po spojrzeniu Balmawhapple’a sądząc, odnosił się obraźliwie do rządu, któremu służył. Zanim jednakże zdążył się wmieszać, baron Bradwardine podjął spór. «Panie — przemówił, — jakiekolwiek uczucia mogę mieć w tych sprawach tanąuam priualus, 1 nie zniosę spokojnie, żebyś pan mówił coś takiego, coby mogło zadrasnąć uczucie honoru tego pana, gościa pod mym dachem. Panie, jeżeli nie szanujesz praw uprzejmości, to czyż nie masz respektu dla wojskowej przysięgi, sacramenlum militare, która każdego oficera wiąże ze sztandarem, pod jaki się zaciągnął? Spójrz do Tytusa Liwjusza, co on mówi o tych rzymskich żołnierzach, tak nieszczęśliwych, że musieli exuere sacramentum — wyrzec się swej legjońskiej przysięgi; ale pan, i o ile chodzi o moje prywatne zapatrywania. mój panie, nie znasz ani starożytnej historji, ani nowożytnej uprzejmości)).
— Nie taki znowu ze mnie ignorant, jakby pan sądził — ryknął Balmawhapple, — ja dobrze wiem, że pan ma na myśli Uroczystą Ligę i Pakt; ale choćby wszyscy whigowie z piekła rodem zaprzysięgli...
Tu baron i \Yaverley obaj przemówili współcześnie.
— Milcz pan! — krzyknął baron; — pan nietylko wykazujesz swoją ignorancję, ale przynosisz dyshonor własnej ojczyźnie przed obcym i Anglikiem!
Zaś Weverley równocześnie zaklinał barona Bradwar-dine’a, by pozwolił mu odpowiedzieć na afront, widocznie ku niemu osobiście skierowany.
Ale wino, wściekłość i pogarda podniosły barona ponad wszelkie względy pod słońcem.
— Błagam cię, zamilcz kapitanie Wayerley; gdzie indziej jesteś może sui juris — uprawniony myśleć i urazę odczuwać sam za siebie; ale tutaj, na mojej dziedzinie, w tej ubogiej baronji Bradwardine i pod tym dachem, który jest ąuasi moim, gdyż przezemnie oddanym w dzierżawę z mojej woli, ja jestem in loco parentis 1 względem ciebie i obowiązany dbać, by ci się krzywda nie stała. A co do ciebie, panie Falconer z Balmawhapple, przestrzegam cię, niechaj cię więcej nie widzę schodzącego z drogi dobrych manier.
— A ja ci powiadam, panie Cosmo Comyne Bradwardine z Bradwardine i Tully-Veolan — odpowiedział myśliwiec wielce wzgardliwie, — że porąbię na sztuki tego, kto toastu mojego nie wypije, czyto będzie angielski whig z czarną wstążką u peruki, czy ktokolwiek inny, kto opuści własnych przyjaciół, by wiązać się z hanowerskiemi szczurami.
W jednej chwili dwa rapiery świsnęły w powietrzu i kilka gwałtownych cięć sparowało się nawzajem. Balmawhapple był młody, tęgi i ruchliwy; ale baron, nieskończenie lepiej władający bronią, byłby, jak Sir Tobjasz Czkawka, 2 prze t zastępca ojca. 2 postać wesołego opoja z komedji Szekspira
Wieczór Trzech Króli; zmieniony cytat V, 1, 198. ęiwnika inaczej połaskotał, gdyby nie był pod wpływem Wielkiej Niedźwiedzicy.
Edward rzucił się naprzód, by rozłączyć walczących, ale leżące ciało lairda Killancureit, o które się potknął, stanęło mu na przeszkodzie. Jak się to stało, że Killancureit w tak interesującym momencie znalazł się w tej pozycji, tego się nikt nigdy dokładnie nie dowiedział. Niektórzy myśleli, że chciał się wcisnąć pod stół; on sam twierdził, że się potknął w chwili podnoszenia składanego krzesła, którem, dla zapobieżenia nieszczęściu, chciał przewrócić Balmawhapple’a. Jakbądź z tem było, gdyby szybsza niż jego i Waverleya interwencja nie była się wmieszała, krew byłaby się niewątpliwie polała. Ale dobrze znany szczęk szabli, rzecz nie obca w jej mieszkaniu, poruszył Łusię Macleary, siedzącą za ulepioną z ziemi przegrodą, trzymającą wzrok na stopach Życiowych Zawodów, ale w głowie sumującą rachunek. Wpadła odważnie, cienkim głosem dowodząc: «Chcą wasze dostojności pozabijać jeden drugiego i ściągnąć wstyd na dom uczciwej kobiety, wdowy, kiedy jest tyle miejsca na polu, gdzie się bić można?» To mówiąc, równocześnie bardzo zręcznie zarzuciła pled swój na broń walczących. Wpadła tymczasem służba, a że była, na wielkie szczęście, dość trzeźwa, rozłączyła zajadłych przeciwników z pomocą Edwarda i Killancureita. Ten ostatni wyprowadził Balmawhapple’a, klnącego, łającego i zaprzysięgającego zemstę wszystkim whigom, prezbyterjanom i fanatykom w Anglji i w Szkocji od Jana na Groszu do Końca świata, 1 i z trudem wsadził go na konia. Nasz bohater z pomocą Aleksandra Saundersona zaprowadził barona Bradwardine’a do wdasnego jego mieszkania, ale nie mógł go nakłonić, żeby się położył, dopóki baron nie wygłosił długich i uczonych przeprosin za wypadki tego wieczora, z czego, co* prawda, ani słowa nie można było zrozumieć, z wyjątkiem czegoś tam o Centaurach i Lapitach.2. 1 Najbardziej na północ i południe wysunięte przylądki W. Brytanji-. 2 Lapici, stary ród, wy wodzący się od Lapithesa, syna Apollina, zamieszkiwali dolinę rzeki Peneus w Tessalji; spokrewnieni byli z Centaurami; na weselu Pirithousa z Hippodamją Centaury, za namową Aresa, wszczęli kłótnię i usiłowali porwać Hippodamję i inne kobiety (wzmianki o tem u Homera“).
ROZDZIAŁ XII SKRUCHA I ZGODA
Wayerley nie był przyzwyczajony do picia, chyba w bardzo umiarkowanej mierze. Spał przeto zdrowo do późnej godziny następnego ranka, a obudziwszy się, z przykrością wspomniał scenę poprzedniego wieczora. Spotkał go osobisty afront — jego, szlachcica, żołnierza, Wayerleya. To prawda, że osoba, która go obraziła, nie władała w danej chwili nawet tą skąpą miarą rozumu, jaką ją obdarzyła natura; prawda także, że mszcząc się za tę obrazę, złamałby prawo boże i prawo swojej ojczyzny; prawda, że czyniąc to, mógł pozbawić życia młodego człowieka, który prawdopodobnie przyzwoicie spełniał swe społeczne obowiązki, i unieszczęśliwić jego rodzinę; albo też mógł utracić swoje własne — niezbyt miła alternatywa nawet dla najodważniejszego, gdy ją rozważa na chłodno i sam na sam z sobą.
Wszystko to gnębiło go; jednak pierwotne założenie powracało z tą samą nieodpartą siłą. Został osobiście znieważony; pochodził z rodu Wayerleyów i miał oficerską szarżę. Nie było innego wyjścia. Zeszedł do małej sali jadalnej na śniadanie, z zamiarem pożegnania gospodarstwa i napisania do jednego z kolegów oficerów, aby go spotkał w oberży na pół drogi między Tully-Veolan a miastem, gdzie kwaterowali, lak ażeby mógł wysłać do lairda Balmawhapple odpowiednie do okoliczności pismo. Zastał pannę Bradwardine, prezydującą nad kawą i herbatą, przy stole zastawionym świeżem pieczywem z pszennej, owsianej i jęczmiennej mąki, w kształcie bochenków, ciastek, biszkoptów, i innych rozmaitości, obok jaj, szynki jeleniej, baraniej i wołowej, wędzonego łososia, marmolady i wszystkich tych innych smakołyków, które samego Johnsona1 skłoniły do wychwalania szkockiego śniadania ponad śniadania wszelkich innych krajów. Miskę gęstej owsianej kaszy, a obok niej srebrny dzbanek, zawierający miesza i Johnson Samuel (1709 — 1784), sławny dyktator literacki swoich czasów, był wrogiem Szkotów, pomimo że jego przyjacielem (później biografem) był Szkot, James Boswell; z nim robił Johnson wycieczki do Szkocji. ninę pół na pół maślanki i śmietany, postawiono jako przeznaczoną dla barona potrawę; ale Róża zauważyła, że wyszedł wcześnie rano, wydawszy rozkaz, żeby gościa nie budzono.
Wayerley zasiadł prawie w milczeniu i z takim wyrazem roztargnienia i zamyślenia, że nie mogło to wzbudzić w pannie Bradwardine korzystnej opinji o jego konwcrsacyj-nych talentach. Odpowiedział niedbale na parę jej uwag o zwykłych przedmiotach; tak, że czując się nieledwie odepchniętą w usiłowaniach zabawienia go i dziwiąc się w duszy, że szkarłatny mundur nie okrywa lepszego wychowania, pozostawiła go jego własnym rozmyślaniom, w których przeklinał Dr. Dou-bleita ulubioną konstelację Wielkiej Niedźwiedzicy, sprawczynię wszystkiego złego, minionego i przyszłego. Nagle Edward drgnął i zarumienił się po uszy, gdy, spojrzawszy przez okno, ujrzał barona i młodego Balmawhapple’a, idących pod rękę i widocznie w głębokiej rozmowie pogrążonych.
— Czy pan Falconer spał tutaj tej nocy? — zapytał żywo. Róża, niebardzo zachwycona gwałtownością tego pierwszego pytania, zwróconego do niej przez młodego gościa, zaprzeczyła sucho, i rozmowa znowu utknęła w milczeniu.
W tej chwili ukazał się Saunderson z wezwaniem od swojego pana, że chciałby pomówić z kapitanem Wayerleyem w innym pokoju. Z bijącem szybciej sercem, choć nie ze strachu, ale z niepewności i niepokoju, Edward posłuchał wezwania. Zastał obu panów stojących obok siebie; baron miał wyraz zadowolonej godności na twarzy, podczas gdy coś jak nadąsanie czy wstyd, czy jedno i drugie, chmurzyło śmiałą twarz Balmawhapple’a. Baron wsunął ramię pod jego ramię i tak, nibyto idąc z nim, a właściwie prowadząc go, zbliżał się naprzeciw Wayerleya i stanąwszy na środku pokoju, z w7ielką uroczystością wygłosił następującą przemowę:
— Kapitanie Wayerleyu, mój młody i zacny przyjaciel, pan Falconer z Balmawhapple, uprosił mnie, ze względu na mój wiek i doświadczenie, oraz znajomość reguł i punktów pojedynku czyli monomachji, ażebym stał się jego rzecznikiem w wyrażeniu ci ubolewania, z jakiem wspomina pewne zajścia wczorajszej naszej biesiady, zajścia, które musiały być wielce niemile dla pana, jako że narazie służysz obecnie istniejącemu rządowi. Uprasza on pana, ażebyś puścił w niepamięć te uchybienia przeciw prawom grzeczności, które własny jego rozum potępia, i ażebyś uścisnął tę rękę, którą do ciebie z przyjaźnią wyciąga; ja zaś muszę cię zapewnić, że tylko poczucie, że jest on dans son tort, 1 jak się raz do mnie w podobnej okazji wyraził dzielny francuski kawaler Monsieur Le Bretailleur, jako też przekonanie o wielkiej pańskiej wartości, mogło to ustępstwo wymusić; gdyż on i jego rodzina są i zawsze byli, od niepamiętnych czasów, mauortia pectora, — jak się Buchanan3 wyraża, śmiali i wojowniczego ducha ród, czyli ludzie.
Edward natychmiast i z naturalną uprzejmością ujął rekę, którą Balmawrhapple, a raczej baron w swojej roli pośrednika, ku niemu wyciągał.
— Niemożliwem jest dla mnie pamiętać słów — rzekł, — których wypowiedzenia gentleman, jak sam oświadcza, żałuje; chętnie też w tem, co zaszło, widzę wpływ wielce obfitego ucztowania dnia tego.
— Bardzo ładnie jest to powiedziane — odparł baron; — niewątpliwie bowiem, jeżeli człowiek jest ebrius, czyli zaćmiony — wypadek, który przy uroczystych okazjach może i musi się zdarzać w życiu człowieka honoru, — i jeżeli ten sam. gentleman, gdy świeży jest i trzeźwy, odwołuje obraźli-wości, jakie wymówił, gdy wino nim władało, — wtedy trzeba przyjąć, że uinum locutum est;4 słowa przestają być jego wła-snemi słowami. Jednakże nie uważałbym tego uniewinnienia za słuszne w wypadku kogoś, ktoby był ebriosus, czyli pijakiem nałogowym; albowiem, jeżeli taka osoba chce spędzać większość czasu życia w stanie nietrzeźwości, nie ma ona tytułu do tego, by być uwolnioną od obowiązków kodeksu grzeczności, ale powinna nauczyć się zachowania spokojnego i dworskiego, gdy jest pod wpływem winnego bodźca. A teraz pójdźmy na śniadanie i nie myślmy więcej o tej niemiłej sprawie.
Muszę wyznać, cokolwiek kto o tem pomyśli, że Edward i nie mial racji. — wojownicze serca. a Buchanan George (1506 — 1582), wielki uczony, humanista, historyk szkocki, nauczyciel Jakóba VI. 4 mówiło Wino (nie człowiek). po tak zadowalającem wytłumaczeniu z większem przejęciem zabrał się do smakołyków panny Bradwardine, niż się zapowiadało zpoczątku. Balmawhapple, przeciwnie, zdawał się zażenowany i przybity, a Wayerley teraz, po raz pierwszy, zauważył, ie rękę nosi na temblaku, co zdawało się tłumaczyć, dlaczego tak niezręcznie i z zakłopotaniem rękę podawał. Na zapytanie panny Bradwardine bąknął coś w odpowiedzi, że koń się z nim przewrócił; a pragnąc widocznie uciec tak od tego przedmiotu, jak od towarzystwa, wstał, gdy się skończyło śniadanie, ukłonił się zgromadzonym i dziękując baronowi, chcącemu go zatrzymać na obiad, wsiadł na konia i powrócił do domu.
Wayerley objawił teraz swój zamiar opuszczenia Tully-Yeolanu dość wcześnie po obiedzie, by zdążyć do miejscowości, gdzie zamierzał nocować; jednakże nieudana i głęboka przykrość, z jaką poczciwy i serdeczny stary pan usłyszał tę propozycję zupełnie odebrała mu odwagę trwania przy swoim zamiarze. Zaledwie uzyskał obietnicę Wayerleya, że wizytę swoją przedłuży jeszcze o dni kilka, baron zaczął pracować nad usuwaniem powodów, dla których, jak mniemał, Wayerley zamierzał wyjechać wcześniej.
— Nie chciałbym, ażebyś sądził, kapitanie Wayerley, że jestem z zasady czy z praktyki obrońcą pijaństwa, chociaż być może, że w czasie wczorajszej naszej uczty niektórzy nasi przyjaciele, jeżeli nie wprost ebrii, czyli pijani, byli co najmniej ebriuli, jak starożytni określali tych, co byli podpici, powiedzmy: podchmieleni. Nie ażebym to odnosił do ciebie, kapitanie W’averley, który, jako młodzieniec przezorny, wstrzymywałeś się raczej od picia; ani też nie można prawdziwie powiedzieć tego o mnie, który, jako że zasiadałem przy stole wielu wielkich generałów i marszałków przy ich uroczystych biesiadach, posiadam sztukę znoszenia wina w sposób spokojny, i przez cały wieczór, jak niewątpliwie musiałeś to zauważyć, nie wykroczyłem poza granice skromnego rozweselenia.
Nie można było zaprzeczyć twierdzeniu, tak stanowczo wypowiedzianemu przez kogoś, kto niewątpliwie był najlepszym sędzią; jakkolwiek, gdyby Edward miał wyrabiać so bie zdanie na mocy własnych wspomnień, byłby oświadczył,:e baron był nietylko ebriolus, ale już prawie ebrius, czyli, po-prostu powiedziawszy, z całego towarzystwa był najbardziej pijany, z wyjątkiem może swego przeciwnika, lairda Balmawhapple^. Jednakże, otrzymawszy spodziewrany, czyli raczej wymuszony komplement, baron ciągnął dalej:
— Nie, mój panie, chociaż ja sam mocną mam głowę, nienawidzę pijaństwa i niecierpię tych, którzy wino pochłaniają gulae causa, 1 — pomimo to nie pochwalałbym prawa Pit-takusa z Mitylene, który podwójnie karał zbrodnię, popełnioną pod wpływem Liberi Patris; — ani też nie zgodziłbym się całkowicie na pioruny miotane przez młodszego Plinjusza w czternastej księdze jego Historia naturalis.3 Nie, mój drogi, ja odróżniam, ja rozróżniam, i pochwalam wino o tyle tylko, o ile rozpogadza ono twarz i, jak się wyraża Flaccus, * recepto amico. 5
Tak się zakończyła obrona, którą baron Bradwardine uważał za potrzebne uniewinnić nadmiar swojej gościnności; łatwo też można uwierzyć, te nie przerwało mu żadne zaprzeczenie, ani żaden wyraz niedowierzania.
Baron zaprosił następnie gościa swojego na ranną konną przejażdżkę i wydał rozkaz, by L)avid Gellatley oczekiwał ich na miejscu, które wskazał, z Banem i Buskarem.
— Bo dopóki się sezon strzelania nie zacznie, radbym ci pokazać trochę polowania z psami, a jeśli Bóg da, możemy spotkać kozła. Na kozła, kapitanie Waverley, można polować zawsze; nigdy on nie obrasta tłuszczem, więc zawsze jest i dla podniebienia tylko. 2 Pittacns z Mitijlene (Lesbos), 650 — 570 przed Chr., jeden z siedmiu mędrców greckich, znany, jako mądry prawodawca.. Liberi Patris — Ojca Libera (jedna — z nazw Bakchusa). 3 Plinjusz Starszy (23 — 79), autor Historii naturalnej w 37 księgach, mającej dla znajomości wiedzy świata starożytnego ogromne znaczenie. Baron Bradwardine myli się, mówiąc o młodszym Plinjuszu (62 — 114), bratanku, przybranym synu poprzedniego, namiestniku prow. Bithynji, po którym, oprócz jednej mowy, zachowały się nadzwyczaj — ciekawe listy. ł Iloratius Flaccus (65 — 8 przed Chr.). Baron używa zawsze imion autorów łacińskich, jako typowy pedant; a więc Naso zam. Ovidius, Flaccus zam. Horacy, Maro zam. Vergilius, Tully (Tullius) zam. Cicero. 5 na przyjęcie przyjaciela. smaczny, chociaż to prawda, że jego mięso nie dorównywa mięsu czerwonego albo brunatnego jelenia. Ale posłuży on do pokazania, jak gonią moje psy; i dlatego czekać one na nas będą z Dawidem Gellatley.
Wayerley wyraził zdziwienie, że przyjaciel jego, Dawi-dek, zasługiwał na takie zaufanie; ale baron objaśnił go, że ten biedny prostak nie był ani zupełnie głupim, nec naturaliter idiota, jak to się określa w stwierdzeniu szaleństwa, ale poprostu narwanym filutem, który bardzo dobrze spełniał każde zlecenie, jakie mu przypadało do gustu, a w swojem szaleństwie znajdował wykręt, uwalniający go od każdego innego.
— Zrobił on dobry interes z nami — mówił baron dalej, — ratując Różę z wielkiego niebezpieczeństwa z własnem narażeniem; i dlatego szelma filut musi jeść nasz chleb i pić z naszej czary i robić co może albo co chce; co, jeśli podejrzenia Saundersona i mojego intendenta są słuszne, wr jego wypadku, być może, wychodzi na jedno.
Tu panna Bradwardine opowiedziała Waverleyowi, że ten biedny, slaby na umyśle, niezmiernie kocha muzykę, że głęboko go wzrusza smętna melodja, a lekkie i żwawe tony wprawiają go w niesłychaną wesołość. Pod tym względem ma on zadziwiającą pamięć, naładowaną urywkami i fragmentami wszelakich melodyj i piosenek, które wcale zręcznie niekiedy stosuje w znaczeniu wyrzutu, wyjaśnienia albo satyry. Dawidek bardzo jest przywiązany do tych niewielu, którzy się względem niego okazali dobrymi; zarówno jest wrrażliwy na każdą obrazę albo poniewierkę, jaka go spotka, jak dostatecznie zdolny pomścić ją przy sposobności. Ludzie prości, którzy się między sobą często surowo sądzą, jak również i wyższych od siebie, wyrażali wiele współczucia dla tego biednego ((niespełna rozumu», dopóki mu wolno było w łachmanach wędrować po wsi; lecz kiedy ujrzeli go przyzwoicie ubranym, zaopatrzonym, a nawet w pewnej mierze łubianym, zaraz poczęli przypominać wszystkie przykłady jego bystrości i sprytu, czyto w czynie czy w mowie, i miłosiernie zbudowali na tem teo-rję, że Dawid Gellatley o tyle tylko jest warjatem, o ile jest mu to potrzebne do uniknięcia ciężkiej pracy. Ta opinja nie lepiej jest uzasadniona niż opinja murzynów, którzy, sądząc po sprytnych i psotnych figlach małp, wnoszą, że posiadają one dar mowy, a tylko ukrywają go, ażeby nie dać się zasadzić do roboty. Ale to przypuszczenie, to nieuzasadniony wymysł; Dawid Gellatley jest naprawdę tym nawpół zwarjowanym półgłówkiem, jakim się wydaje, i niezdolny jest do stałego, dłuższego wysiłku. Ma on tyle jeszcze równowagi wewnętrznej, >.e go to chroni od zupełnego obłąkania; tyle sprytu, że go to ratuje od zarzutu idjotyzmu; ma pewną zręczność do sportów na wolnem powietrzu (w czem, jak wiadomo, wielcy głupcy nieraz celowali), wielką dobroć i ludzkość w obchodzeniu się ze zwierzętami sobie powierzonemi, ciepłe uczucia, wybitną pamięć i ucho muzykalne.
W tej chwili dały się słyszeć odgłosy kopyt końskich na podworcu i glos Dawidka, śpiewającego do dwóch wielkich gończych psów:
Hej goń, a goń, a goń, wzdłuż brzegów i przez błoń, tam, gdzie są najzieleńsze gaje, tam, gdzie najczystsze są ruczaje, najbujniej paproć liść rozwija, najsłodszy cietrzew rosy spija, najdłużej rosy lśni różaniec, najpóźniej kończą duszki taniec, — śpiesz w len zakątek opuszczony, samotny, chłodny, a zielony, wzdłuż brzegu i przez błoń, śpiesz doń, śpiesz prędko dońl
— Czy te wiersze, które on śpiewa — zapytał Waver-ley, — to urywek jakiejś starej, szkockiej poezji, panno Bradwardine?
— Nie zdaje mi się — odpowiedziała. — Ten biedak miał brata, a niebo, jakby chcąc wynagrodzić rodzinę za braki Dawidka, obdarzyło go, jak mówią we wsi, niezwykłemi talentami. Jeden z wujów zdołał wykształcić go na duchownego szkockiego Kościoła, ale nie mógł uzyskać mianowania, ponieważ pochodził z naszych stron. Powrócił ze szkoły beznadziejny i złamany, i zaczął gasnąć. Mój ojciec pomaga! mu aż do śmierci, która nastąpiła, zanim skończył dziewiętnaście lat.
Grał on bardzo pięknie na flecie i mówiono, że miał wielki talent do poezji. Brata kochał i współczuł z nim, a on szedł za nim jak cień, i myślimy, że to od niego wziął Dawidek wiele urywków piosenek i muzyki, niepodobnej do tutejszej. Ale jeżeli go zapytać, skąd wziął jakiś urywek, który właśnie śpiewa, odpowiada albo nagłemi i dlugiemi napadami Śmiechu, albo też wybucha łzami rozżalenia; jednakże nigdy nie słyszano, by dal jakieś wyjaśnienie, albo by wspomniał imię brata od czasu jego śmierci.
— Zapewne — rzeki Edward, żywo zainteresowany opowiadaniem nieco romantycznem, — możnaby się więcej dowiedzieć, gdyby się szczegółowiej pytano.
— Być może — odpowiedziała Róża; — ale mój ojciec nie chce pozwolić, by ktokolwiek gral na jego uczuciach, dotykając tego przedmiotu.
Baron tymczasem, z pomocą Saundersona, przywdział wielkie, wysokie buty i wołał na naszego bohatera, żeby szedł za nim; kroczył po szerokich schodach, brzęcząc ostrogami, i uderzając o każdy słup balustrady gałką swej potężnej szpicruty, podśpiewywał z miną Strzelca Ludwika Czternastego:
Pour la chasse ordonnee il faut preparer tout,
Ho la ho! Vite! vite debout! i
ROZDZIAŁ XIII DZIEŃ SPĘDZONY PORZĄDNIEJ NIŻ POPRZEDNIE
Baron Bradwardine na swoim żwawym i dobrze ujeżdżonym koniu, siedząc w żohiierskiem, ale o nie wysokim lęku siodle, o długim czapraku w barwach jego liberji, był doskonałym przykładem jeźdźca starej szkoły. Jasny jego, haftowany surdut i wspaniale szamerowana kamizelka, peruka bryga-djera z nasadzonym na niej małym, złotem wyszywanym, trój-graniastym kapeluszem, dopełniały jego stroju; towarzyszyło mu dwóch ludzi ze sluiby, dobrze na koniu siedzących i uzbrojonych w pistolety w olstrach. 1 «Trzeba, by wszystko było w pogotowiu do zarządzonych łowów, Ho la ho! *vwo! nuże żywoU
W takim to szyku sunął przez wzgórki i przez doliny, budząc podziw w każdem obejściu farmerów, mijanem po drodze, aż dopóki w trawiastej dolinie nie napotkali Dawida Gellatley, prowadzącego dwa bardzo wielkie psy gończe z dodatkiem z pól tuzina pomniejszych i mniej więcej tyluż chłopaków bosych i o gołych g’owach, którzy, chcąc pozyskać upragniony zaszczyt należenia do polowania, nie omieszkali pieścić mu ucha słodkim tytułem «pana Gellatley)), chociaż prawdopodobnie każdy z nich i wszyscy razem kiedy indziej nie żałowali mu nazwy ((głupi Dawidek». Nie rzadki to zresztą przykład pochlebstwa względem osób na urzędzie i nie ogranicza się do bosonogich wieśniaków Tully-Yeolanu; był on w modzie ((Sześćdziesiąt Lat teinu», jest teraz, i będzie za sześćset lat, jeżeli ta cudowna kombinacja głupoty i szelmostwa, nazwana «światem», istnieć jeszcze wtedy będzie.
Ta bosonoga drużyna miała za zadanie przetrząsać krzaki, co też spełniali z takiem powodzeniem, że po półgodzinnych poszukiwaniach wypłoszyli rogacza; pognały za nim psy, i zwierz padł; baron, jak Earl Percy z dawnych dni, 1 gnał wślad za psami na swym białym koniu i wspaniałomyślnie swoim własnym baronowskim couteau de chasse 2 wypatroszył i oprawił zabitego zwierza (co, jak zauważył, francuscy myśliwi nazywali: faire la curee).3 Po dopełnieniu tej cere-monji baron Bradwardine powiódł gościa swojego ku domowi miłą okrężną drogą, przez szereg różnych wiosek i domów; do każdego nawiązywał jakąś anegdotę z historji albo genealogji, w sposób nieraz nieco zabawny ze względu na uprzedzenia i pedanterję opowiadającego, lecz często poważny, gdyż opowiadania te tchnęły rozsądkiem i zacnem uczuciem, a prawie zawsze były ciekawe, jeśli nawet niekoniecznie cenne, gdyż dostarczały dużo wiadomości.
W samej rzeczy przejażdżka ta sprawiała przyjemność i Earl Percy, bohater najbardziej znanej angielskiej ballady: The Cheuu Chase (polowanie w górach Cheviot) — jeden z członków potężnej rodziny Nor-thumberlandów, która walczyła stale z kresowymi rycerzami szkockimi. — nóż myśliwski. 3 po polsku nazywa się to: dawać psom od prawę. obu panom, gdyż bawiła ich wzajemnie rozmowa, choć charaktery ich i sposób myślenia były pod wielu względami wręcz przeciwne. Edward, jak już czytelnikowi wiadomo, gorący był uczuciowo, fantastyczny i romantyczny w swoich pojęciach i upodobaniach co do lektury, z silną skłonnością ku poezji. Pan Bradwardine uosabiał przeciwieństwo wszystkiego tego i dumny był, iż kroczy przez życie z tą samą sztywną, krochmalną, stoicką powagą, jaką odznaczał się jego wieczorny spacer po terasie Tully-Veolanu, gdzie godzinami — istny model starego Hardyknuta 1 —
Statecznym krokiem naprzód szedł, statecznym krokiem wracał...
Co się tyczy literatury, czytywał, oczywiście, klasycznych poetów i Epithalamium Jerzego Buchanana i Artura John-stona Psalmy przy niedzieli; a także Deliciae Poetarum Sco-torum i dzieła Sir Dawida Lindsaya i poemat o Bruce’ie Bar-boura i o Wallasie przez ślepego Henryka i Szlachetnego Pasterza i Wiśnię i Tarkę.2 Ale chociaż w ten sposób składał z czasu swojego ofiarę dla Muz, byłby coprawda o wiele wolał, gdyby te nabożne lub mądre apophtegmata, 3 jak niemniej opowiadania historyczne, podano mu zwyczajną prozą. Nie umiał się też niekiedy powstrzymać od wyrażenia pogardy dla ((pustej i bezużytecznej sztuki układania poezyj», w czem, jak mć 1 postać z ballady o «Hardyknucie», napisanej przez Lady Elżb. Wardlaw (1677 — 1727); ballada, napisana ok. 1720, uchodziła dłuższy czas za oryginalny ludowy utwór. 2 Buchanan Jerzy, p. str. 89, Johnston Artur (1587 — 1641), szkocki poeta łaciński, tłumacz psalmów i wydawca: Deliciae Poetarum Scotorum (łacińskie utwory szkockich pisarzy); Sir Dawid Lyndsay (1490 — 1555), nauczyciel Jakóba V., autor sławnego interludjum <Satyra na trzy stany*; Barbour John (um. 1396), autor historycznej epopei o Robercie Bruce’ie, współczesnym poecie królu szkockim, który odzyskał niepodległość Szkocji; Blind Harry (Ślepy Henryk), rzekomy autor poematu o Sir Williamie Wallace‘ie, obrońcy szkockiej niepodległości, który zginął na rusztowaniu z rąk angielskich w r. 1305. — Allan Ramsay, autor poematu: The Gentle Shepherd (Szlachetny Pasterz, 1725), pierwszy ważniejszy wydawca zbiorów szkockich pieśni ludowych. — Aleksander Mont-gomerie (1545 — 1610) napisał poemat: The Cherry and the Sloe (Wiśnia i Tarka). 3 właściwe znaczenie: krótkie zwięzłe powiedzenia, aforyzmy i nauki moralne. wił, ((jedynym, który się za jego czasów odznaczył, był Allan Ramsay, perukarz».
Lecz chociaż co do tego przedmiotu baron i Edward różnili się o całe niebo, schodzili się, jak na gruncie neutralnym, w dziedzinie historji, ta bowiem interesowała ich obu. Baron, coprawda, ładował sobie tylko pamięć faktami — zimnym, suchym, twardym zarysem, jaki historja kreśli. Edward, przeciwnie, lubił wypełniać i zaokrąglać szkic zabarwieniem ciepłej i żywej wyobraźni, nadającej światło i życie aktorom i mówcom dramatu wieków minionych. Przy tak jednak różnych upodobaniach jeden drugiego bawił i zajmował. Drobiazgowe opowiadania i potężna pamięć pana Bradwardine’a dostarczały \Yaverleyowi świeżych tematów’ tego rodzaju, nad jakim wyobraźnia jego lubiła pracować, i otwierały mu nową kopalnię zdarzeń i charakterów. Odwdzięczał się zaś za przyjemność tak sobie dostarczoną przez to, że był uważnym słuchaczem, tak cennym dla wszystkich gawędziarzy, a tem bardziej dla barona, którego pojęciu o własnej wartości dzięki temu schlebiał; niekiedy też odwzajemniał się uwagami, zajmującemi dla pana Bradwardine’a, gdyż potwierdzały albo ilustrowały jego własne ulubione anegdoty. Prócz tego pan Bradwardine lubił mówić o przeżyciach swojej młodości, a młodość tę spędził w obozach i w obcych krajach i wiele miał ciekawych szczegółów do opowiedzenia o wodzach, pod którymi służył, i czynach, których był świadkiem.
Obaj panowie powrócili do Tully-Veolanu w bardzo dobrych humorach i wzajem ze siebie zadowoleni; Waverley z pragnieniem uważniejszego przestudjowania człowieka, który wydał mu się oryginalnym i interesującym, obdarzonym pamięcią, obejmującą ciekawy szereg dawnych i współczesnych faktów; zaś Bradwardine skłonny uważać Edwarda za puer (a raczej jiwenis) bonae spei et magnae indolis, 1 za młodzieńca wolnego od tej gorączkowej płochości, która się niecierpliwi i gardzi rozmową i radą starszych, i na tej podstawie wróżył mu w przyszłości wielkie powodzenie i umiejętność znalezie i za chłopca (a raczej młodzieńca) rokującego. piękne nadzieje i obdarzonego dużemi zdolnościami.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 7 nia się w życiu. Nie było dnia tego innego gościa oprócz pana Rubricka, którego wiedza i rozmowa, jako duchownego i uczonego, doskonale harmonizowała z rozmową barona i jego gościa.
Wkrótce po obiedzie baron, jakgdyby dla pokazania, że wstrzemięźliwość jego niezupełnie jest teoretyczna, zaproponował wizytę w apartamentach Róży, albo, jak to określił, w jej Troisieme EtageA Przeprowadził przeto Wayerleya przez takie dwa długie i kręte korytarze, jakie budowali starodawni architekci, tworząc niby rozmyślnie łamigłówkę dla mieszkańców planowanych przez siebie domów, — doszedłszy zaś do końca, zaczął wstępować po dwa stopnie naraz, po bardzo slromych, wąskich i kręconych schodach, pozostawiając pana Rubricka i Wayerleya za sobą, a sam śpiesząc uprzej-dzić córkę o ich nadejściu.
Wydrapawszy się na samą górę po tym prostopadłym korkociągu, przyczem nieledwie doznali zawrotu głowy, dotarli do wysłanej dywanem sionki, służącej za przedpokój do Sanc-tum sanctorum — Róży, a przez sionkę weszli do jej saloniku. Był to mały ale miły pokój, z wystawą na południe, zawieszony makatami i ozdobiony prócz tego dwoma obrazami, z których jeden był portretem jej matki w stroju pasterki, w krynolinie, a drugi barona w wieku lat dziesięciu, w nie-bieskiem ubraniu, haftowanej kamizelce, szamerowanym kapeluszu i peruce z harcapem, 3 z lukiem w ręku. Edward uśmiechnął się pomimo woli, patrząc na ten kostjum i na dziwaczne podobieństwo między tą okrągłą, gładką, rumianą, o wytrzeszczonych oczach twarzyczką na portrecie, a chudą, brodatą, o zapadłych oczach i pociemniałej cerze twarzą oryginału, na którym podróże, trudy wojenne i posunięte lata taką wyryły zmianę. Baron, widząc to, rozśmiał się również. 1 trzecie piętro; tutaj tyle co: poddasze. 2 miejsce «święte świętych*. 3 peruka z warkoczem krótkim, zawiniętym w czarny jedwabny woreczek; była to moda kontynentalna, Anglicy nosili długie peruki, zakrywające nawet ramiona. Peruki wyszły zupełnie z użycia, po powolnem usuwaniu ich już przedtem, około r. 1795, wskutek podatku nałożonego na puder w Anglji.
— Doprawdy — rzeki, — ten obraz była to kobieca fantazja mojej kochanej matki (była córką lairda Tulliellum, kapitanie Wayerley; pokazywałem ci dom, gdy byliśmy na szczycie Shinnyheuch; został spalony przez holenderskie posiłki, sprowadzone przez rząd w roku 1715); potem już nigdy nie pozowałem do portretu, z wyjątkiem jedynego razu, i to na specjalną, kilkakrotnie powtarzaną prośbę marszałka księcia Berwick. i v“5
Zacny starzec nie wspomniał o tem, co później pan Ru-brick powiedział Edwardowi, że książę uczynił mu ten zaszczyt gwoli tego, iż pierwszy wdarł się w wyłom pewnego fortu w Sabaudji w czasie pamiętnej kampanji w r. 1709 i tam bronił się sam jeden oficerską laską prawie przez dziesięć minut, zanim pomoc nadeszła. Oddając sprawiedliwość baronowi, trzeba zaznaczyć, że chociaż wcale skory do rozwodzenia się, nawet przesadnie, o godności i znaczeniu swego rodu, jako człowiek prawdziwej odwagi nigdy nie napomykał o dzielnych czynach przez siebie spełnionych.
Z wewnętrznego pokoju swego apartamentu wyszła teraz panna Róża, by powitać ojca i jego przyjaciół. Robótki, któremi się zajmowała, wyraźnie świadczyły o guście wrodzonym, wymagającym tylko kultury. Ojciec nauczył ją francuskiego i włoskiego, a kilku celniejszych autorów w tych językach zdobiło jej półki. Próbował także być jej nauczycielem muzyki; ponieważ jednak zaczął od teoretycznych doktryn, których sam może dobrze nie ogarniał, przeto korzyść z tego odniosła niewielką, tyle tylko, że nauczyła się akompanjować sobie do śpiewu na klawikordzie;1 i to jednak w owym czasie rzadką było rzeczą w Szkocji. Zato panna Róża śpiewała z wielkiem poczuciem smaku, z uczuciem i poszanowaniem dla sensu wymawianych słów, co mogłoby służyć przykładem niejednej damie o wiele wybitniejszym talencie muzycznym. Zdrowy rozsądek pouczał ją, że, jeżeli (jak twierdzą wysokie powagi) 1 w oryg. harpsichord, t. j. klawicymbal; wywołanie dźwięku z 2, 3, względnie 4 strun, należących do jednego klawisza, następowało przez szarpnięcie zapomocą sprężyny, połączonej z klawiszem; w klawikordzie uderzał o struny wprost koniec klawisza, zaopatrzony w mosiężną płytkę. muzyka (zawarła śluby z nieśmiertelnym wierszem)), to wykonawca często haniebnie te śluby zrywa. Może to dzięki tej wrażliwości na poezję i umiejętności łączenia jej wyrazu z wyrazem nuty muzycznej śpiew jej sprawiał więcej przyjemności nieuczonym w muzyce, a nawet wielu uczonym, niż niejeden znacznie piękniejszy głos i świetniejsze wykonanie, niekierowane taką subtelnością uczucia.
Balkon w obronnej galerji przed oknami jej saloniku zdradzał inne jeszcze zamiłowanie Róży; pełen był kwiatów wszelakiego rodzaju, które ona wzięła pod swą specjalną opiekę. Przez wystającą wieżyczkę wchodziło się na ten gotycki balkon, skąd przepiękny roztaczał się widok. WłaściwTy ogród, otoczony wysokiemi murami, leżał poniżej, i patrzącemu z góry wydawał się zmniejszony do rozmiarów małego kwietnika, podczas gdy widok sięgał poza mury, na zalesiony wąwóz, gdzie rzeczka to się ukazywała, to ginęła wśród kęp drzewnych. Oko spoczywało albo na skałach, które tu i owdzie dźwigały się z doliny to łagodnym, to urwistym i śpiczastym kształtem, albo na szlachetnym zarysie zrujnowanej wieży, która stąd przedstawiała się w całej swej godnej okazałości, groźnie wznosząc się na półwyspie nad rzeką. Na lewo widać było kilka chat, część wioski — wzgórek zakrywał resztę. Wąwóz kończył się taflą wTody, nazwaną Loch Veolan, dokąd wlewała się rzeczka; jeziorko to błyszczało teraz w zachodniem słońcu. Dalsza okolica wydawała się przestrzenią otwartą i urozmaiconą, chociaż nie lesistą; nic nie przerywało widoku, dopóki krajobraz nie sięgnął linij dalekich, błękitnych wzgórz, stanowiących południową granicę doliny. W tem to uroczem miejscu panna Bradwardine kazała podać kawę.
Widok starej wieżycy, czyli fortalicji, wywołał wspomnienie różnych anegdot rodzinnych i opowieści o szkockiem rycerstwie, które z zapałem głosił baron. Wystający szczyt skały, zwieszającej się w pobliżu wieży, nosił nazwę Kazalnicy św. Swithina.1 Wiązał się z tą miejscowością szczególniejszy przesąd, o którym pan Bubrick opowiedział kilka ciekawych l Św. Swithin — właściwie Swithim (silny niedźwiadek), zmarły w r. 862 jako biskup w Winchester; około jego postaci legenda oplotła wiele przygód. szczegółów, a te przywiodły Waverleyowi na pamięć pewien wiersz cytowany przez Edgara w Królu Lirze;1 Różę zaś poproszono o zaśpiewanie małej legendy, do której wplótł ten motyw pewien wioskowy poeta,
Który sam był nieznany, jak ród, skąd był powstał —
Wsławił innych imiona, sam bez nazwy został.
Słodycz jej głosu, prosta piękność melodji dodały tego uroku, jakiego poeta mógł był pragnąć, a wiersz jego tak bardzo potrzebował. Wątpię nieledwie, czy bez tej okrasy da on się cierpliwie przeczytać; chociaż przypuszczam, że w tej formie, w jakiej go poniżej podajemy, musiał go nieco Wa-yerley poprawić, by dostosować go do smaku tych, którzy się w czystej staroświecczyźnie nie lubują.
AMBONA śrt’. SWITHINA
We wigilję Zaduszek zrób znak krzyża nad łożem, byś był pewny, że spoczniesz w błogosławieństwie Bożem; zrób znak krzyża nad łożem, odmów wszystkie pacierze, przeżegnaj się różańcem, mówiąc Zdrowaś i Wierzę.
Bo w wigilję Zaduszek możesz spotkać się z Zmorą, co wyjeżdża w noc ciemną, a wraz z nią dziewięcioro; i czy cisza w powietrzu, czy dmą wichry i burze, płynie w blasku księżyca, jedzie skryta na chmurze.
Pani — pani siedziała w Swithina ambonie, rosa padła wilgotna na jej włosy i skronie; lica blade, lecz śmiało wzroku swego nie chowa, śmiałe było spojrzenie, śmiałe na ustach słowa.
Powtarzała zaklęcia Swithina i czary, gdy szedł boso północą poprzez lasy i jary, kiedy spotkał się z Zmorą, gdy jechała wśród nocy, kazał zejść jej na ziemię, kazał słuchać swej mocy.
Kto się zasiąść ośmieli w ambonie Swithina, * kiedy Zmory nadchodzi w noc Zaduszek godzina, kiedy zaklnie tę wiedźmę, trzy pytania jej zada, wiedźma musi odpowiedź dać mu, rada nierada.
Pana wezwał król Robert na wojenne wyprawy — już trzy lata minęły, kiedy poszedł w bój krwawy; niema wieści: żyw jeszcze, czy też zginął od rany —
Pani chce się dowiedzieć, jaki los mu pisany.

  • Akt III, sc. 4, w. 129; tu jednak ten święty nazywa się Swithold.

Drży i lęka się, jąka, gdy zaklęć mówi słowa...
Co za głosy to dziwne? puszczyk huczy, czy sowa?
Czy to śmiech, co zamiera, czy to jęk, który kona? czy to może głos straszny ze strumyka demona?
Jęk się wiatru rozwiewa, coraz ciszej i ciszej, szumu fali w potoku pani prawie nie słyszy — była cisza groźniejsza, niżli ryk dzikiej burzy, gdy się z zimnej mgły szarej postać ducha wynurzył...
— Przykro mi, że muszę zrobić zawód towarzystwu, zwłaszcza kapitanowi Waverleyowi, który tak pięknie i poważnie słucha; jest to tylko fragment, chociaż myślę, że muszą być inne wiersze, opisujące powrót barona z wojen i jak panią znaleziono «zimną jak kamień, na progu domostwa)).
— Jest to jedna z tych fikcyj — zauważył pan Bradwardine, — które wczesną historję wybitnych rodzin zniekształciły w czasach zabobonu; tak jak Rzym i inne starożytne narody miały swoje cuda, panie, o czem można czytać u starych dziejopisów, albo w małem dziełku skompilowanem przez Ju-Ijusza Obseąuens, 1 a dedykowanem przez uczonego Scheffera, wydawcę, patronowi swemu, Benedyktowi Skytte, baronowi Dudershoff.
— Mój ojciec dziwnie niedowierza wszystkiemu, co cudowne, kapitanie Waverley — wtrąciła Róża, — a raz nie uląkł się, gdy cały synod prezbyterjańskich duchownych uciekał w popłochu przed nagłem ukazaniem się szatana.
Widać było, że Wayerley pragnie usłyszeć więcej.
— Czyż muszę opowiedzieć moją historję, tak jak prze-śpiewałam moją piosenkę? 2 No, dobrze... Onego czasu żyła stara kobieta, nazwiskiem Joanna Gellatley, którą miano w podejrzeniu, iż jest czarownicą, na tej nieomylnej podstawie, że była bardzo stara, bardzo brzydka, bardzo biedna, i że miała dwóch synów, z których jeden był poetą, a drugi obłąkanym, który to dopust, wedle zgodnego zdania sąsiadów, dotknął ją za grzeszne czary. Uwięziono ją przeto na wieży parafjalnego kościoła, dawano skąpo pożywienia i nie pozwalano spać, aż wkońcu sa 1 autor łaciński, prawdopodobnie z 4-tego wieku po Chr.; zachowało się po nim dziełko De Prodigiis (O. cudownych znakach). 2 do salonowych obowiązków panny należało umieć śpiewać i opowiadać. ma uwierzyła, że jest czarownicą, tak jak w to wierzyli jej oskarżyciele; w takim to trzeźwym i przytomnym stanie umysłu sprowadzono ją, by złożyła szczere wyznanie, by publicznie wyspowiadała się z dokonywanych czarów wobec całej szlachty whigowskiej i duchownych, niepodejrzanych o czary. Mój ojciec pojechał dla dopilnowania sprawiedliwości w procesie między duchownymi a czarownicą, gdyż czarownica była rodem z jego dóbr. I gdy czarownica wyznawała, że Szatan ukazywał się i umizgal się do niej w postaci przystojnego, czarnego jegomościa, — co, gdyby pan mógł był widzieć biedną, starą, o za-ropiałych oczach Joannę, mało przynosiło zaszczytu gustowi djabelskiej mości, — gdy słuchacze słuchali zaciekawieni, a pisarczyk spisywał protokół drżącą ręką, ona, nagle z bełkotliwego tonu, jakim przemawiała, przechodząc w ostry wrzask, zawołała: ((Pilnujcie się sami! Pilnujcie się sami! Widzę szatana, siedzącego wpośród was!» Zaskoczyło to wszystkich niespodziewanie, a rezultatem było przerażenie i natychmiastowa ucieczka. Szczęśliwi byli ci, co byli blisko drzwi; a ilu potraciło kapelusze, mankiety, peruki, zanim mogli wydostać się z kościoła, gdzie pozostawili upartego prelatystę, 1 by załatwiał na własne ryzyko sprawę z czarownicą i jej wielbicielem!
— Risu soluuntur tabulae — — rzekł baron; gdy otrząsnęli się z panicznego strachu, zbyt byli zawstydzeni, by wznawiać proces przeciw Joannie Gellatley. *
To opowiadanie dało pole do długiej dyskusji o:
Wszystkich tych pustych myślach i fantazjach,
Wymysłach, snach i chorobliwych sądach,
Zjawach, wróżbiarstwach, wizjach i proroctwach —
O wszystkiem, co, zmyślone, kłamstwem jest i bajką.
Na takiej to rozmowie i słuchaniu romantycznych legend, do których ona była wstępem, zeszedł naszemu bohaterowi drugi wieczór w domu Tully-Veolan. 1 zwolennika kościoła episkopalnego, to znaczy właśnie: barona Brad-wardine’a. 2 prawa obracają się w pośmiewisko — tutaj znaeeenie bKższe: prawa śmiechem zostały zniszczone.
’ Palrz: Przyp. autora. Nr. 11. Czary.
ROZDZIAŁ XIV
ODKRYCIE. — WAVERLEY STAJE SIĘ DOMOWNIKIEM W TULLY-VEOLAN
Nazajutrz Edward wstał rychło i w rannej swej przechadzce dokoła domu i obejścia natrafił nagle na małe podwórko przed domkiem dla psiarni, gdzie przyjaciel jego, Da-widek, zajmował się swemi czworonogiemi pupilami. Jednym szybkim rzutem oka poznał Waverleya, a wtedy odwracając się natychmiast, jakgdyby go nie zauważył, zaczął śpiewać urywek ze starej ballady:
Młodzieniec miłością cię olśni, odurzy (Rozkosznie ptaszyny pieśń dzwoni),
Dojrzały mąż kocha i głębiej i dłużej (Drozd główkę pod skrzydło swe kłoni).
Młodzieńca gniew ogniem słomianym się pali (Rozkosznie ptaszyny pieśń dzwoni),
Gniew męża jest silny jak krwawy żar stali (Drozd główkę pod skrzydło swe kłoni).
Młodzieniec się chełpi przy hucznej wieczerzy (Rozkosznie ptaszyny pieśń dzwoni),
Lecz rankiem mąż mieczem za cześć swą się zmierzy (Drozd główkę pod skrzydło swe kłoni).
Wayerley nie mógł nie zauważyć, że Dawidek z jakimś satyrycznym naciskiem wygłaszał te wiersze. To też przybliżył się i usiłował, rozpytując się, wyciągnąć z niego, co mógł mieć na myśli; jednakże Dawidek nie miał ochoty wyjaśniać, a dość był sprytny, by się swojem szaleństwem zasłonić. Edward nic od niego dowiedzieć się nie mógł, prócz tego, że laird Balmawhapple wrócił wczoraj rano do domu «z butami, pełnemi krwi». W ogrodzie jednak spotkał starego kamerdynera, który już dłużej nie próbował ukrywać, że, wyuczywszy t się hodowli kwiatów u Sumack et Comp. w Newcastle, ’ przykładał czasem rękę do kwiatowych grządek, by dogodzić lairdowi i pannie Róży. Po szeregu pytań Edward odkrył na-koniec, z przykrem uczuciem zdziwienia i wstydu, że uległość i przeprosiny Balmawliapple’a były następstwem jego spotkania z baronem, zanim jeszcze gość barona opuścił posłanie, i że w tem spotkaniu młodszy przeciwnik został rozbrojony i raniony w prawe przedramię.
Wielce zgryziony tą wiadomością, Edward odszukał życzliwego sobie gospodarza i z przejęciem dowodził mu, że popełnił względem niego niesprawiedliwość, uprzedzając jego rozprawienie się z panem Falconerem, która to okoliczność, biorąc pod uwagę wiek jego i zawód wojskowy, mogłaby mu być wielce za złe poczytana. Raron uniewinniał się szerzej, niż mam zamiar powtórzyć. Dowodził, że była to sprawa ich obu i że Balmawhapple, wedle kodeksu honorowego, nie mógł uniknąć dania satysfakcji im obu, — czemu zadośćuczynił względem niego przez honorowe spotkanie, a względem Edwarda przez taką palinodję, 2 która użycie szabli uczyniła zbytecznem, a będąc ofiarowaną i przyjętą, z konieczności musiała całą sprawę ubić.
Wobec takiego wytłumaczenia Wayerley, choć niezadowolony, musiał zamilknąć; nie mógł się jednak powstrzymać od sarknięcia na Błogosławionego Niedźwiedzia, który wywołał sprzeczkę, i od uwagi, że ten uświęcający epitet niekoniecznie był właściwy. Baron odpowiedział, że nie może zaprzeczyć, iż ((Niedźwiedź, chociaż uznany przez heraldyków za wielce zaszczytny symbol, ma jednak w sobie coś dzikiego, grubjańskiego i ponurego (jak o tem można czytać w Archi-balda Simsona, 3 pastora z Dalkeith, Hieroglyphica Animalium), i że stąd stał się typowym dla wielu sporów i kłótni, jakie 1 Newcastle — miasto w Northumberland, najbliższe Szkocji wielkie miasto angielskie, dziś jeden z ośrodków przemysłu żelaznego. 2 poemat, którego treścią jest odwołanie swych błędów; stąd: odwołanie swego błędu.
» Simson Archibald (1564 — 1628) — szkocki teolog i historyk, jeden z najwcześniejszych obrońców purytanizmu; dzieło jego w rękopisie znał Scott dobrze. zachodziły w rodzie Bradwardine; pomiędzy któremi — mówił dalej — mógłbym wspomnieć o moim własnym niefortunnym sporze z moim kuzynem w trzecim stopniu ze strony matki, Sir Hugonem Hałbertem. Był on tak bezmyślny, że wyśmiewał moje nazwisko rodowe, jakoby ono było quasi Bear-Warden;1 bardzo nieprzyzwoity żart, ponieważ nietylko podsuwał, że założyciel naszego rodu zajmował takie niskie stanowisko stróża dzikich bestyj — stanowisko, które, jak musiałeś zauważyć, powierza się tylko najniższym plebejuszom, — ale ponadto dawał do zrozumienia, że nasz znak herbowy nie był zdobyty zacnemi czynami na wojnie, ale udzielony drogą par-onomazji, czyli igraszki słów na temat naszego rodzinnego nazwiska — coś w tym rodzaju, co Francuzi nazywają armoi-res parlantes, Łacinnicy arma cantantia; 2 jest to istotnie sposób nadawania herbowych oznak, właściwszy dla łazików, pielgrzymów i tym podobnych włóczęgów, których gadanina polega na igraniu słowami, — niż dla szlacheckiej, czcigodnej i pożytecznej wiedzy heraldycznej, nadającej godła herbowe w nagrodę za zacne i wspaniale czyny, a nie ażeby łechtać uszy pustą grą wyrazów, godnych książki z fraszkami)). *
O swoim sporze z Sir Hugonem nie powiedział nic więcej, prócz tego, że odpowiednio został załatwiony.
Opisawszy tak drobiazgowo rozrywki Tully-Veolanu w pierwszych dniach po przybyciu Edwarda, a to dla celu zapoznania czytelnika z mieszkańcami dworu, nie uważamy za potrzebne śledzić równie dokładnie dalszy przebieg stosunku Edwarda z nimi. Być może, że inny młodzieniec przyzwyczajony do weselszego towarzystwa znudziłby się rozmową z tak gwałtownym chwalcą heraldyki, jak baron; ale Edward znajdował mile urozmaicenie w towarzystwie panny Bradwardine, która chciwie słuchała uwag jego o literaturze i okazywała w odpowiedziach wielką trafność sądu. Z właściwą sobie łagodnością usposobienia poddała się chętnie, a nawet z przyjemno 1 niejako «Niedźwiednik». 2 sgodła mówiące*.

  • Patrz: Przyp. autora. Nr. 12. Mówiące godła.

ścią, kursowi lektury wyznaczonej przez jej ojca, chociaż obejmował on nietylko kilka grubych foljalów historji, ale i pewne olbrzymie łomy polemik kościelnych. W heraldyce, na szczęście, zadowolił się małem, polecając jej przeczytać tylko dwa tomy in folio Nisbeta.1 Róża była zaiste dla ojca źrenicą oka. Stała jej żywość, usłużność jej w świadczeniu tych drobnych przysług, którychby się nawet nie pomyślało wymagać, jej piękność, przypominająca mu rysy ukochanej małżonki, szczere jej przywiązanie i szlachetna wspaniałomyślność usposobienia mogłyby usprawiedliwić przywiązanie najbardziej rozkochanego ojca.
Troskliwość jego o nią nie sięgała jednak w tę dziedzinę, w której, wedle ogólnego zdania, najskuteczniej się ona objawia; w staraniu mianowicie o zabezpieczenie jej przyszłości, czyto zapomocą wielkiego posagu, czy też bogatego małżeństwa. W myśl starego układu, prawie wszystkie dobra ziemskie barona przechodziły po jego śmierci na dalekiego krewnego; to też przypuszczano, że panna Bradwardine szczupłą tylko otrzyma oprawę, gdyż interesa gotówkowe poczciwego szlachcica nazbyt długo były pod wyłączną opieką intendenta Macwheeble’a, żeby się można było spodziewać wydatniejszego osobistego spadku. To prawda, że w uczuciu serdecznego przywiązania intendent stawiał swego patrona i jego córkę zaraz na drugiem (choć ogromnie odległem) miejscu po samym sobie. Sądził on, że byłoby możliwem skasować następstwo w męskiej tylko linji, i nawet wystarał się o odpowiednie orzeczenie (zadarmo, jak się tem chwalił) u pewnego wybitnego szkockiego prawnika, któremu przedłożył tę kwestję przy sposobności regularnych porad w innych sprawach. Ale baron ani na chwilę nie chciał o tem słyszeć. Przeciwnie, znajdował przewrotną przyjemność w chwaleniu się tem, że baronja Bradwardine to lenno w linji męskiej, ponieważ pierwotne nadanie datuje z owej wczesnej epoki, gdy kobiety uważano za nieuzdolnione do obejmowania dóbr lennych; ponieważ, zgodnie z Les coustumes de Normandie: c’est l homme ki se bast i Nisbet Alexander, autor dzieła pod tytułem: System Heraldyki. et ki conseille;1 albo, jak jeszcze mniej dwornie wyrażają się inne powagi, których barbarzyńsko brzmiące imiona lubił cytować w całej rozciągłości: ponieważ kobieta nie może służyć swojemu zwierzchnikowi czyli feudalnemu panu na wojnie, ze względu na przystojność płci swojej, ani służyć mu radą, ponieważ ma rozum ograniczony, ani dotrzymać mu tajemnicy, przez wzgląd na ułomność usposobienia. Zapytywał z tryumfem, czyby też to wypadało kobiecie, a cóż dopiero damie z rodu Bradwardine, żeby ją widziano in seruitio exuendi, sen detrahendi, caligas regis post battaliam, — czyli ściągającą buty królowi po bitwie, co było feudalną posługą, mocą której trzymał baronję Bradwardine. «Nie — mówił, — bez wahania, procul dubio, 3 wiele kobiet, nie mniej wartych niż Róża, wykluczono, by otworzyć dla mnie drogę do spadku, i niech Bóg zachowa, bym uczynił cokolwiek, coby się sprzeciwiało woli moich przodków, albo miało uszczuplać prawo mojego krewnego, Malcolma Bradwardine a z Inchgrabbit, zacnej, choć zubożałej gałęzi mej własnej rodziny)).
Pan Macwheeble, jako pierwszy minister, otrzymawszy tak stanowczą odpowiedź od swojego władcy, dalej już zdania swego nie przepierał, lecz zadowalał się ubolewaniem przy każdej zdarzonej sposobności przed Saundersonem, ministrem spraw wewnętrznych nad upartą samowolą lairda, oraz układaniem planów połączenia Róży z młodym lairdem Bal mawhapple, mającym piękne dobra, nie nazbyt obciążone, młodzieńcem bez zarzutu, wstrzemięźliwym niczem święty — byle się wódkę trzymało od niego zdała, a jego od wódki, — który, krótko mówiąc, nie miał wad żadnych prócz tej, że lubił niekiedy wdawać się w lekką kompanję, jak naprzykład z Jin-kerem, handlarzem końskim, i Gibby Gaethroughwit, muzykantem z Cupar; «są to szaleństwa, panie Saunderson, ale on się poprawi, poprawi...)) — orzekał intendent.
— Jak skwaśniale piwo latem — dorzucił Dawid Gella tley, znajdujący się przypadkiem bliżej, niż przypuszczali. 1 według zwyczajów normandzkich, to mężczyzna się bije i służy radą (królowi). 2 w usłudze zzuwania, albo ściągania, trzewików króla po bitwie. 3 bezwątpienia.
Panna Bradwardine z całą prostotą i ciekawością samotnicy pochwyciła sposobność zwiększenia swego zasobu znajomości literatury, jaką jej nasunęła bytność Edwarda. Edward posłał do swojej kwatery po kilka książek dla niej, a te otworzyły jej źródła przyjemności, o jakich dotąd nie miała pojęcia. Najlepsi angielscy poeci różnego rodzaju i inne dzieła literatury pięknej stanowiły część tej cennej przesyłki. Muzyka, nawet kwiaty poszły w zaniedbanie, a Saunders nietylko ubolewał, ale buntował się przeciw robocie, za którą ledwie że teraz usłyszał słowo podzięki. Te nowe przyjemności zyskiwały tem więcej na uroku, iż dzieliła je z kimś o podobnym guście. Edwarda gotowość do objaśniania, do recytowania, do tłumaczenia trudniejszych ustępów, czyniła pomoc jego nader cenną, a romantyczny polot jego umysłu zachwycał Różę, zbyt młodą i niedoświadczoną, by mogła zauważyć jego słabe strony. Mówiąc o przedmiotach, które go zajmowały, i gdy czuł się zupełnie swobodnym, Edward władał płynnością naturalnej, nieco kwiecistej wymowy, którą uważać można za broń równie potężną w pozyskiwaniu niewieściego serca, jak uroda, ukladność, sława i majątek. Było przeto wciąż wzrastające niebezpieczeństwo dla spokoju duszy biednej Róży, w tem stałem przebywaniu ich z sobą, niebezpieczeństwo tem groźniejsze, że ojciec jej, nazbyt pochłonięty swojemi studjami i godnością swoją przejęty, ani zamarzył, by córce mogło co grozić. Córki domu Rradwardine’ów, w jego mniemaniu, jak córy domu Rurbonów albo austrjackiego, stały wysoko ponad burzliwem morzem namiętności, mogących oszołomić głowy pospolitszych niewiast; obracały się w innej sferze, rządziły niemi inne uczucia, podlegały innym prawom, niż prawa pustej i kapryśnej miłości. Jednem słowem, zamykał oczy tak stanowczo na naturalne następstwa zażyłości Edwarda z Różą, że całe sąsiedztwo wysnuło stąd wniosek, iż otworzył je na korzyści małżeństwa pomiędzy córką swoją a bogatym, młodym Anglikiem, i orzekło, że nie jest on wrcale tak głupi, jakim się okazywał w wielu wypadkach, gdzie chodziło o jego własny interes.
Gdyby jednakże baron rzeczywiście był układał podobny związek, obojętność Waverleya byłaby była nieprzebytą dla tego projektu zaporą. Bohater nasz, od czasu gdy więcej obracał się w świecie, z wielkim wstydem wspominał marzenia-swoje o ((świętej Cecylji», i niesmak tych rozmyślań, na czas pewien przynajmniej, przeciwdziałał wrodzonej wrażliwości jego usposobienia. Róża Bradwardine zresztą, chociaż piękna i miła, nie miała tego właśnie rodzaju urody ani zalet, jakie u bardzo młodych działają na romantyczną wyobraźnię. Zbyt była szczera, zbyt ufna, zbyt dobra; miłe to zalety, niewątpliwie, ale niweczące wrażenie czegoś zagadkowego i cudownego, w co młodzieniec o bujnej imaginacji lubi przystrajać królowe swego serca. Czyż było możebnem skłaniać się nisko, drżeć i uwielbiać, wobec tego nieśmiałego, a jednak żartobliwego dziewczątka, które prosiło Edwarda, to, by jej naostrzył pióro, to, by objaśnił jakąś stanzę w Tassie, to znów, by powiedział, jak trzeba pisać bardzo, bardzo długi wyraz w jej tłumaczeniu z Tassa? Wszystkie takie drobiazgi mają swój urok dla duszy w pewnym okresie życia, ale nie wówczas, gdy młodzieniec dopiero w nie wstępuje, i raczej szuka przedmiotu, którego uczucie podnosiłoby go we własnych oczach, niż chce się zniżać do tego, który czegoś podobnego od niego oczekuje. Stąd, jakkolwiek nie można ujmować w regułę tak kapryśnego uczucia, wczesna miłość bywa często ambitna w wyborze swego przedmiotu; albo też, co na to samo wychodzi, wybiera (jak w wypadku W}^żej wspomnianej św. Cecylji) w wrarunkach, które dają pole do wybujania temu beau idćal, który rzeczywistość bliższego i poufniejszego życia raczej ogranicza i niszczy. Znałem bardzo wykształconego i rozumnego młodzieńca, wyleczonego z gwałtownej miłości dla pięknej kobiety, której talenty nie dorównywały twarzy i postaci, dzięki temu, że wolno mu było dotrzymać jej towarzystwa przez całe jedno popołudnie. To też jest pewnem, że gdyby Edward miał był taką sposobność porozmawiania z panną Stubbs, ostrożności ciotki Racheli byłyby zbyteczne, gdyż równie prawdopodobnie zakochałby się w dziewce z mleczarni. A chociaż panna Bradwardine była zupełnie inną osobą, przypuszczać można, że sama poufność ich stosunków sprawiła, iż nie czuł dla niej nic in nego, prócz uczuć brata dla miłej i wykształconej siostry — podczas gdy uczucia biednej Róży stopniowo, choć sobie z tego nie zdawała sprawy, przybierały odcień gorętszy.
Powinienem był nadmienić, że Edward, gdy posyłał do Dundee po książki, prosił o przedłużenie urlopu i otrzymał je. List jego komendanta zawierał jednakże przyjacielskie dla niego uwagi, by nie spędzał czasu wyłącznie z osobami, sza-nownemi skądinąd, ale prawdopodobnie niedobrze usposobio-nemi dla rządu, którego uznać nie chciały, odmawiając złożenia poddańczej przysięgi. List podsuwał dalej, wprawdzie bardzo delikatnie, że chociaż pewne rodzinne stosunki czyniły może ko-niecznem dla kapitana Waverleya przestawanie z panami, na których to niemiłe podejrzenie ciążyło, to jednakże stanowisko i życzenia jego ojca powinnyby zapobiec przerodzeniu się tych uprzejmości w wyłączną zażyłość. Dodawał nadto, że, obok tego, iż politycznym zasadom Waverleya mogło zagrażać przestawanie z ludźmi cywilnymi tego pokroju, mógłby także podpaść pod błędny wpływ w religji ze strony episko-palnego duchowieństwa, które tak przewrotnie pracowało nad ustanowieniem królewskiej prerogatywy w rzeczach kościelnych.
Ten ostatni zarzut prawdopodobnie skłonił Waverleva do przypisania wszystkiego uprzedzeniom swojego komendanta. Rozumiał, jak delikatnie postępował pan Bradwardine, unikając wszelkich dyskusyj, mogących choć w najsłabszej mierze zachwiać jego politycznemi opinjami, chociaż baron sam nietylko był zdecydowanym stronnikiem wygnanej familji, ale w różnych czasach miewał sobie powierzone ważne zlecenia w jej usługach. Rozumując przeto, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo na punkcie lojalności, Edward czuł, że wyrzą-dziłby niesprawiedliwość staremu przyjacielowi stryja, gdyby jedynie dla zadosyćuczynienia uprzedzającej się niesłusznie podejrzliwości opuścił dom, gdzie mile widzianym był gościem i gdzie sam tak przyjemnie korzystał z gościnności. To też odpisał bardzo ogólnikowo, zapewniając swego komendanta, że lojalności jego żadne niebezpieczeństwo nie grozi, i pozostał nadal miłym gościem i zażyłym domownikiem domu Tully-Yeolan.
ROZDZIAŁ XV NAPAD I JEGO SKUTKI
Gdy już pobyt Edwarda w Tully-Veolanie trwał około sześciu tygodni, zauważył on pewnego ranka, gdy, jak zwykle, przed śniadaniem odbywał poranną swą przechadzkę, znaki niezwykłego zamieszania około domu. Cztery bose dziewki folwarczne, każda z pustym skopcem na mleko w ręku, biegały, gestykulując zawzięcie i wydając głośne okrzyki zdziwienia, zmartwienia i gniewu. Sądząc z wyglądu, poganin mógłby je wziąć za grono sławnych Relid, 1 powracających właśnie po odbyciu swej ((wyczerpującej» pokuty. Ponieważ niczego nie można się było dowiedzieć od tej oszalałej gromadki, zdobywającej się tylko na nic nie tłumaczące okrzyki: ((Boże, zmiłuj się’» i «Och, panie!», Wayerley podążył na przedni podworzec, gdzie ujrzał pana Macwheebłe’a, pędzącego wzdłuż alei na swym siwym kucyku z całym możliwym pośpiechem. Przybywał, zdawało się, na śpieszne wezwanie, za nim zaś biegło ze dwudziestu chłopów ze wsi, bez wielkiego trudu dotrzymujących mu kroku.
Intendent, nazbyt zajęty i ważny, by zadawać się w wyjaśnianie sprawy Edwardowi, zawezwał Saundersona, który ukazał się z miną strapioną i razem uroczystą; obaj odrazu zaczęli się pocichu naradzać. I Dawidka Gellatley dojrzeć można było w tłumie, bezczynnego jak Diogenes w Sinope, 2 gdy ziomkowie jego gotowali się na oblężenie. Humor jego zawsze się podniecał wobec każdej, złej czy dobrej, sprawy, byle wywoływała zgiełk i zamieszanie; to też nie przestawał wyskakiwać, tańczyć i wyśpiewywać refrenu jakiejś starej ballady: «Nasz majątek poszedł eały», dopóki, znalazłszy się przypadkiem zbyt blisko intendenta, nie otrzymał upomnienia szpicrutą, co piosnki jego zamieniło w lament. 1 potomkinie króla Beleusa, t. j. Danaidy, córki króla Danausa, syna Beleusa, które zabiły swoich mężów i w Podziemiu skazane były na czerpanie wody sitem. 2 Diogenes z Sinope (ok. 412 — 323 przed Chr.), należący do szkoły «Cyników», znany ze swej surowości życia i licznych anegdot.
Przechodząc stamtąd w stronę ogrodu, ujrzał Waverley samego barona, przemierzającego tam i zpowrotem szybkiemi i olbrzymierni krokami całą długość terasu; twarz jego chmurzyła się obrażoną dumą i oburzeniem, a całe zachowanie było lego rodzaju, iż można było wnosić, że każde dopytywanie, co jest powodem jego poruszenia, sprawiłoby co najmniej przy — krość, a może nawet i uraziło. To też Waverley, nie zaczepiając go wcale, wsunął się do domu i poszedł wT kierunku pokoju śniadaniowego, gdzie zastał swoją młodą przyjació-łeczkę, Różę, która wprawdzie nie zdradzała gniewu ojca swego, zasępionego przejęcia się pana Macwheeble’a, ani rozpaczy dziewcząt folwarcznych, ale wydala mu się zirytowaną i zamyśloną. Jedno słowo wyjaśniło tajemnicę.
— Będzie pan miał nieświetne śniadanie, kapitanie Wa-verley. Gromada zbójników napadła na nas tej nocy i zabrała wszystkie nasze dojne krowy.
— Gromada zbójników?
— Tak jest; rabusiów z sąsiednich gór. Byliśmy od nich zupełnie wolni, dopóki płaciliśmy okup Fergusowi Mac-Ivor Yich łan Vohrowi;1 ale ojciec mój uważał, że to ubliża jego stanowisku i rodowi płacić go dalej, i tak stało się to nieszczęście. Nie tyle wartość tego bydła martwi mnie, kapitanie Wa-verley; ale ojca mojego tak dotknął ten afront, a taki jest śmiały i porywczy, że lękam się, iż zechce siłą odbijać to bydło; a jeżeli nawet sam ujdzie cało, gotów poturbować z kilku tych dzikusów, a wtedy skończy się pokój pomiędzy nimi a nami może na cale życie; my zaś nie możemy bronić się, jak za dawnych czasów, gdyż rząd odebrał nam wszystką broń; a mój kochany ojciec jest taki popędliwy... O, co się z nami stanie!...
Tu biedną Bóżę opuściła odwaga i wybuchnęła potokiem łez.
W tejże chwili wszedł baron i zburczał córkę tak ostro, jak jeszcze Wayerley nie słyszał, by kogokolwiek zburczał.
— Czy to nie wstyd — mówił, — żeby się przedstawiała i — wymawiaj: Fergus Mak Ajwor Wik Ajan Wor. Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott; Waverley) panu w takiem świetle, jakoby łzy wylewała za stadem rogatego bydła i dojnych krów, jak córka gospodarza z Chcshire!1 Kapitanie Wayerley, muszę cię prosić, byś sobie życzliwie wytłumaczył jej zmartwienie, które, być może, pochodzi, albo powinno pochodzić jedynie stąd, że widzi, jak dobra ojcowskie wystawione są na rabunek i grabież ze strony zwykłych złodziei i żebraków, podczas gdy nam nie wolno mieć w domu bodaj dwudziestu muszkietów, czyto ku obronie, czy ku odebraniu tego, co swToje.
Intendent Macwheeble wszedł zaraz potem i potwierdzi! to oświadczenie, uwiadamiając barona głosem melancholijnym, że chociaż ludzie z pewnością posłuchaliby rozkazów jego dostojności, jednakże niema widoków, by skuteczny zarządzić pościg, zważywszy, że tylko osobista służba jego dostojności posiada szable i pistolety, a rabusiów było dwunastu, kompletnie uzbrojonych w^edle krajowego obyczaju. Wyrecytowawszy tę żałosną wiadomość, przybrał pozę milczącego przygnębienia, kręcąc powoli głową, że wyglądała jak perpendykuł2 ustającego zegara, aż wrkońcu stanął bez ruchu, z ciałem pochylonem pod ostrzejszym kątem, niż zwykle, i tylną częścią swojej osoby odpowiednio wysuniętą.
Baron tymczasem kroczył po pokoju w milczącem oburzeniu, aż wreszcie, utkwiwszy wzrok w starym portrecie, przedstawiającym rycerza w zbroi, patrzącego srogo z pod kępy włosów, z których część spadała mu z głowy do ramion, a część od górnej wargi i brody do klatki piersiowej —
— Ten oto pan, kapitanie Wayerley, dziadek mój — rzekł, — w dwieście koni, zebranych na własnych obszarach, rozgromił i zmusił do ucieczki więcej niż pięciuset tych góralskich jbójów, którzy zawsze byli lapis offensionis et pctra scandali, kamieniem obrazy dla sąsiednich nizin — rozgromił ich, powiadam, gdy odważyli się zuchwale zejść z gór, by niepokoić tę okolicę w czasie wojny domowej w roku Pańskim tysiąc sześćset czterdziestym i drugim. A teraz, mój panie, ze mną, jego wnukiem, tak ci niegodni sobie pozwalają! 1 hrabstwo w zachodnio-środkowej Anglji, przeważnie rolnicze, sławnę ze swoich serów; dziś częściowo uprzemysłowione, — wąhadłg,
Tu nastąpiło przykre milczenie; poczem wszyscy obecni, jak zwykle w trudnem położeniu, zaczęli dawać, każdy oddzielnie, rozmaite rady. Alexander ab Alexandro proponował, żeby wysłać kogoś* ktoby się ułożył z rabusiami, gdyż ci, jak mniemał, chętnie zwróciliby łup, otrzymując po talarze 1 od sztuki. Intendent był zdania, że taka transakcja, takie paktowanie ze złodziejami, byłoby ze strony prawnej niebezpieczne, i radził, by wysiać jakąś zręczną osobę w góry, któraby możliwie najlepszy interes zawarła, ale jakoby dla siebie, tak, ażeby w tej transakcji laird nie był widoczny. Edward proponował, by posiać do najbliższego garnizonu po oddział żołnierzy i urzędowy nakaz aresztowania; nareszcie Róża, o ile śmiała, starała się podsunąć projekt zapłacenia zaległych sum okupu Fer-gusowi Mac-Ivor Yich łan Yohrowi, którzy, jak to wszyscy wiedzą, łatwo mógł zarządzić zwrot bydła, gdyby go odpowiednio nastrojono.
Żadna z tych propozycyj nie zyskała uznania w oczach barona. Myśl układów, wprost czy pośrednio, uważał za bezwzględnie hańbiącą; pomysł Waverleya dowodził tylko, jak mało rozumiał stan kraju i politycznych partyj, na jakie on się rozpadał; a tak, jak stała sprawa z Fergusem Mac-Ivor Yich łan Yohrem, baron nie chciał słuchać o żadnych ustępstwach względem niego, gdyby to nawet miało, jak się wyraził, spowodować ((restytucję in integrum2 każdej krowy i każdego byczka, które naczelnik, jego przodkowie i jego klan ukradli od czasów Malcolma Canmore».3
Istotnie, głosował jeszcze wciąż za wojną i proponował wysłanie umyślnych do Balmawhapple’a, Killancureita, Tul-łiellum i innych lairdów, narażonych na podobne rabunki, z zaproszeniem do udziału w wyprawie; «a wtedy, mój panie, doczekają się ci nebulones neąuissimi, 4 jak ich Leslaeus nazywa, losu ich poprzednika, Kakusa: 1 dollar (talar), którego nazwa pochodzi od Thaler, utrzymywał się jako moneta w Szkocji przez cały XVIII w., w Anglji istniał jako moneta w XVI i XVII w.; oznaczał obce waluty złote, wartości mniej więcej funta ang. 2 przywrócenie do stanu pierwotnego. 3 syn Dunkana, zamordowanego przez Makbeta, panował od 1057 — 1093 w Szkocji. Canmore — o wielkiej głowie. 4 rozbójnicy najniegodniejsi. 8*
Elisos oculos, et siccum sanguine guttur».1
Tu intendent, któremu bynajmniej nie smakowały te wojenne pomysły, wyciągnął olbrzymi zegarek, koloru i niele-dwie wielkości cynowego rondelka i zauważył, że minęła już dwunasta, a rabusiów widziano w wąwozie Bally-Brough krótko po wschodzie słońca; tak więc, zanim wojsko sprzymierzone zdoła się zgromadzić, będą już oni wraz ze swym łupem tak daleko, że najszybszy pościg nie będzie mógł ich dogonić, ukrytych w tych pustkowiach i bezdrożach, gdzie nie byłoby wska-zanem puszczać się za nimi, ani doprawdy możliwem ich wyśledzić.
To była niezaprzeczona prawda. Narada więc przerwała się, nie doszedłszy do żadnej decyzji, co się nieraz i przy ważniejszych naradach zdarza; stanęło tylko na tem, że intendent przyśle trzy swoje własne mleczne krowy do dworu na użytek rodziny barona, a sam w to miejsce warzyć będzie cienkie piwo. Na tę propozycję, podsuniętą przez Saundersona, pan Macwheeble zgodził się chętnie, raz że miał respekt dla rodziny, a powtóre wewnętrzne przekonanie, że, tak czy inaczej, uprzejmość ta dziesięciokrotnie zostanie odpłacona.
Korzystając z tego, że baron także się usunął dla wydania koniecznych rozkazów, Wayerley zapytał, czy ten Fergus o niemożliwem do wymówienia nazwisku to herszt zbójników w tym okręgu?
— Herszt zbójników! — odpowiedziała, śmiejąc się, Róża. Jest to dżentleman wielce honorowy i wielkiego znaczenia, naczelnik niezależnej gałęzi potężnego góralskiego klanu i bardzo szanowany, tak dla własnej potęgi, jak dla potęgi swoich krewnych, przyjaciół i sprzymierzeńców.
— A w takim razie cóż on ma wspólnego ze zbójnikami? Czy jest urzędnikiem, czy należy do komisji sądów pokoju? — dopylywrał Wayerley. i Kakus — syn Wulkana, zionący ogniem olbrzym, który uprowadzi! bydło Gerjona, pędzone przez Herkulesa; ten zabił go, zdusiwszy w swym uścisku, wobec czego Kakusowi «wyszły na wierzch oczy, a gardło wyschło zalane krwią* (Encida VIII. 260). Leslaeus — John Leslie (1526 — 1596); historja Szkocji w języku szkockim i łacińskim.
— l)o komisji wojennej raczej, gdyby taka rzecz istniała — odpowiedziała Róża, — gdyż bardzo to jest niespokojny sąsiad dla swoich wrogów I utrzymuje większy zastęp towarzyszy pieszych, niż niejeden, mający dobra trzy razy większe. Co do jego związków ze zbójnikami, tego ja nie umiem dobrze wytłumaczyć; ale najzuchwalszy z nich jednej sztuki nie ukradnie nikomu, kto posyła ((czarną pocztę)) Vich ian Yohrowi.
— A co to jest «czarna poczta?))
— Jest to rodzaj opłaty za opiekę, którą panowie i dziedzice z okolic nizinnych, leżących w pobliżu gór, płacą któremuś z naczelników góralskich, ażeby im sam krzywdy nie czynił, ani nie ścierpiał, by im ją uczynił ktoś inny; to też, jeżeli panu bydło ukradną, trzeba mu tylko dać znać, a postara się o jego zwrot; albo też może przypędzi krowy z jakiegoś dalszego miejsca, gdzie ma spór, i da je panu dla wynagrodzenia straty.
— A czy taki rodzaj góralskiego Jonatana Wilda 1 przyjęty jest w towarzystwie, nosi miano dżentlemena?
— Tak dalece — odpowiedziała Róża, — że spór między moim ojcem a Fergusem Mac-Ivorem zaczął się na zjeździe hrabstwa, gdzie Fergus domagał się pierwszeństwa przed wszystkimi obecnymi panami z Nizin; tylko że mój ojciec nie mógł tego ścierpieć. A potem żartował z mojego ojca, że stoi pod jego chorągwią i płaci mu haracz; na co mój ojciec wpadł w straszny gniew, gdyż pan Macwheeble, który takie sprawy prowadzi po swojemu, potrafił sprawę tego okupu utrzymać w tajemnicy przed ojcem, a w rachunkach podał to jako podatki. I byłoby pomiędzy nimi przyszło do pojedynku, ale Fergus Mac-lvor powiedział bardzo pięknie, że nigdyby nie podniósł ręki przeciw siwej głowie człowieka tak poważanego, jakim jest mój ojciec. Och, jakżebym ja chciała, jakżebym chciała, żeby byli pozostali w przyjaźni! i.Jonathan Wild — bohater powieści H. Fieldinga p. t. Historja J. Wilde’a, gentlemana, 1743; Wild był historyczną postacią; będąc rozbójnikiem, równocześnie tropił w służbie policyjnej zbrodniarzy i oddawał ich w ręce sprawiedliwości; skończył na szubienicy.
— A czy widziała pani kiedy, panno Bradwardine, tego pana Mac-Ivora, jeśli tak on się nazywa?
— Nie, on się tak nie nazywa. Uważałby tytuł: pań za obrazę, tylko że pan, jako anglik, nie może o tem wiedzieć. Ludzie z Nizin nazywają go, tak jak i innych panów, od imienia jego dóbr, Glennaąuoich, zaś górale zowią go Yich łan Vohr, to znaczy syn Jana Wielkiego; my zaś tutaj, na podgórzu, nazywamy go obu nazwiskami, tak albo tak.
— Boję się, że nie nałamię nigdy mojego angielskiego języka do wymówienia jednego czy drugiego z tych imion.
— Ale to jest bardzo grzeczny i przystojny człowiek — mówiła dalej lióża. — A siostra jego, Flora, to jedna z najpiękniejszych i najwykszlałceńszyeh panien w tej okolicy: została wychowana w klasztorze we Francji i była wielką moją przyjaciółką, zanim przyszło do tego sporu. Kochany kapitanie Wayerley, niech pan spróbuje wpływem swoim nakłonić mojego ojca do zgody. Ja jestem pewna, że to dopiero początek naszych kłopotów, gdyż Tully-Yeolan nigdy nie było bezpieczną i spokojną rezydencją, gdy z góralami byliśmy w niezgodzie. Gdy byłam dzieckiem zaledwie dziesięcioletniem, odbyło się tu za pastwiskiem starcie pomiędzy ich bandą z dwudziestu a ojcem moim i jego służbą — kule wrybiły kilka szyb w północnych oknach, tak byli blisko. Trzech górali zabito; wniesiono ich, zawiniętych w ich własne pledy, i ułożono na kamiennej podłodze w hallu; nazajutrz rano przyszły ich żony i córki, bijąc w ręce, i zawodząc tren żałobny, i wykrzykując, i wyniosły martwe zwłoki, a kobziarze szli przodem i grali. Przez sześć tygodni nie mogłam spać i zrywałam się, gdyż zdawało mi się, że słyszę te okropne krzyki i że widzę ciała leżące na stopniach, sztywne i owinięte w te krwawe tartany. Ale od tego czasu przyszedł oddział z garnizonu w Stirling z nakazem sądowym od przewodniczącego trybunału czy jakiegoś takiego wielkiego człowieka i zabrał nam wszystką broń; jakżeż więc teraz mamy się ratować, jeżeli przyjdą tu w większej sile?
Wayerley aż zadrżał, słysząc opowiadanie, tak bardzo podobne do któregoś z jego snów na jawie. Oto dziewczątko, zaledwie siedmnastoletnie, najłagodniejsze z dziewcząt, tak
Wyglądem, jak usposobieniem, było naocznym świadkiem takiej sceny, jaką on sobie wyobrażał możliwą tylko w dawnych czasach, i mówiło o niej spokojnie, jak o mogącej powtórzyć się każdej chwili. Obudziła się w nim odrazu ciekawość i to zwiększające ją jeszcze lekkie poczucie niebezpieczeństwa. Mógł teraz powiedzieć, jak Malyolio: 1 «Ja się teraz nie oszukuję, dając się uwodzić wyobraźni! Jestem rzeczywiście w krainie wojennych i romantycznych przygód, a teraz tylko się pokaże, jaki będzie mój w nich udział)).
Wszystkie opowiedziane mu teraz szczegóły, dotyczące stanu rzeczy w tym kraju, wydały mu się zarówno nowe, jak niezwykle. Słyszał coprawda nieraz o zbójnikach góralskich, ale nie miał pojęcia o systematycznym sposobie przeprowadzania ich rabunków’, ani o tem, że wielu góralskich naczelników zgadzało się na nie milcząco, a nawet do nich zachęcało, uważając te najazdy nietylko za pożyteczne, jako ćwiczące jednostki z ich klanów w robieniu bronią, ale za podtrzymujące zdrowy teror wśród nizinnych sąsiadów, z których, jak widzieliśmy, ściągali okup, pod pozorem opiekuńczej opłaty.
Intendent Macwheeble, ktéry wszedł wkrótce potem, je szcze szerzej rozgadał się o tym przedmiocie. Tego zacnego jegomości rozmowa tak się układała wedle jego praktyki zawodowej, że Dawidek Gellatley powiedział kiedyś, iż mowa jego jest jak «wyrok egzekucyjny pod grozą banicji». Zapewniał on naszego bohatera, że «od niepamiętnych czasów ci z pod prawa wyjęci złodzieje, rabusie i ludzie z gór ze złamaną ka-rjerą trzymali się razem z przyczyny swoich nazwisk, w celu popełniania różnych kradzieży, napaści i najazdów na uczciwych ludzi z Nizinnego kraju, którym nietylko porywali wszelaką ich własność, pieniądze, zboże, bydło, konie, nierogaciznę, owce, całą ruchomość wewnętrzną i zewnętrzną, wszystko, co im się podobało, ale co więcej, porywali jeńców, nakładali na nich okup, albo wymuszali na nich zobowiązania, że wrócą do niewoli, co wszystko jest wyraźnie zakazane w Księdze Statutowej, tak aktem z r. 1567, jak różnemi innemi, — które to sta i komiczny ochmistrz dworu Oliwji z komedji Szekspira: Wieczór
Trzech Króli, pełen sztucznej godności. tuty, ze wszystkiem, co później dodano i co jeszcze można było dodać, haniebnie przekraczali i lekceważyli ci żebracy, złodzieje, wyrzutki społeczeństwa, stowarzyszeni w związki dla wyżej opisanych celów złodziejstwa, rozboju, podpalania, morderstwa, raptus mulierum, czyli uprowadzania siłą kobiet, i tym podobnych, jak wyżej wspomniałem)).
Snem się wydawało Wayerleyowi, że tego rodzaju czyny rozbójnicze nie dziwiły nikogo i że się o nich mówiło gładko, jak o czemś w porządku rzeczy, co się zdarzało codziennie w najbliższem sąsiedztwie, — i że 011, żeby o czemś podobnem posłyszeć, nie potrzebował morza przepływać, ale mógł pozostać na dobrze skądinąd urządzonej wyspie Wielkiej Brytanji. *
ROZDZIAŁ XVI ZJAWIA SIĘ NIESPODZIEWANY SPRZYMIERZENIEC
Baron powrócił w godzinie obiadowej, w znacznej mierze odzyskawszy spokój i dobry humor. Nietylko potwierdził on opowiadanie, które Edward usłyszał od Róży i pana Mac-wheeble’a, ale dodał wiele anegdot z własnego doświadczenia, dotyczących gór i ich mieszkańców. Naczelnicy, twierdził, byli to naogół panowie bardzo honorowi i wysokiego rodu, których słowo było prawem dla wszystkich, należących do wspólnego pokolenia, czy klanu.
— Nie wypada im w istocie — rzekł, — jak się to stało niedawno w pewnych wypadkach, przedstawiać swojej p r o-z a p j i, genealogji opartej przeważnie na pustych i wielbiących rymach ich bardów, jako równoważnej z świadectwami starożytnych nadań królewskich, udzielonych wybitnym rodom nizinnej krainy przez rozmaitych monarchów Szkocji; pomimo to, taka jest ich outrecuidance1 i zarozumiałość, że potrafili wynosić się ponad tych, którzy takie dowody posiadali, jak-gdyby ziemie swoje trzymali na mocy pergaminów.
To, nawiasem, wcale nieźle wyjaśniało przyczynę nie * Patrz: Przyp. autora. Nr. 13. Okup. 1 arogancja, zarozumiałość. porozumienia pomiędzy baronem a jego góralskim sprzymierzeńcem. W dalszym ciągu jednakże opowiedział tyle ciekawych szczegółów o obyczajach i zwyczajach tej patrjarchal-nej rasy, że zaciekawienie Edwarda wzrosło do tego stopnia, iż zapytał, czy byłoby możebnem bezpiecznie odbyć wycieczkę w sąsiednie góry, których mroczna zapora szczytów już przedtem wzbudziła w nim pragnienie dotarcia poza nią. Baron zapewnił swojego gościa, ie niema nic łatwiejszego, byle tylko ten zatarg został pomyślnie załatwiony, gdyż sam może mu dać listy do wielu wybitnych naczelników, którzy przyjmą go z najwyższą uprzejmością i gościnnością.
Gdy o tem mówiono, drzwi otworzyły się nagle i, wpuszczony przez Saundersa Saundersona, wszedł do pokoju góral w pełnym rynsztunku. Gdyby nie to, że Saunders odgrywał rolę mistrza ceremonji względem tej marsowej postaci, nie tracąc zwykłego spokoju, i że ani pan Bradwardine, ani Róża nie okazali wzruszenia, byłby Edward pomyślał, że jest to wtargnięcie w wrogich zamiarach. Tak, jak się rzeczy miały, drgnął tylko na widok, dotychczas sobie nieznany, górala w pełnym narodowym stroju. Gaelczyk ten był to tęgi, ciemno-włosy młodzieniec, niskiego wzrostu; robił wrażenie dużej siły, a sute fałdy tego pledu wrażenie to jeszcze potęgowały. Krótki kilt, czyli spódniczka, ukazywał muskularne, kształtne jego członki; worek z koziej skóry, obok niego zwykła broń, puginał i w stali wykonany pistolet, zwieszały się zprzodu u pasa; przy czapce miał krótkie pióro, wskazujące, że miał prawo wymagać, by go traktowano jako Duinhó-wassel, czyli rodzaj szlachcica; szabla wisiała u boku, tarcza na ramieniu, a długą hiszpańską lekką strzelbę trzymał w jednej ręce. Drugą ściągnął czapkę, a baron, dobrze znający ich obyczaje i sposób przemawiania do nich, natychmiast przemówił z miną pełną godności, ale nie wstając i, jak Edward pomyślał, trochę jak książę przyjmujący ambasadora.
— Witam cię, Evanie Dhu Maccombich; jakie wieści od Fergusa Mac-Ivor Vich łan Vohra?
— Fergus Mac-Ivor Vich łan Vohr — odpowiedział ambasador dobrą angielszczyzną — pięknie was pozdrawia, ba ronię na Bradwardine i Tully-Veolan, i żałuje, że gęsta chmura zaległa między wami a nim, niepozwalając wam dojrzeć przyjaźni i związków, jakie zdawiendawna łączyły wasze rody; i prosi was, żeby ta chmura mogła odpłynąć i żeby sprawy stanęły tak, jak stały przedtem pomiędzy klanem Ivor a domem Bradwardine, kiedy jajko było między niemi zamiast krzesiwa i nóż stołowy zamiast szabli. I pragnie, abyście i wy powiedzieli, że żałujecie, iż zaległa chmura, a nikt już potem nie zapyta, czy spłynęła z gór na dolinę, czy z doliny podniosła się ku górom; gdyż ten nigdy nie uderzył pochwą, kto nie dostał szablą, a biada temu, ktoby utracił przyjaciela dla burzliwej chmury wiosennego ranka.
Na to baron Bradwardine odpowiedział z właściwą sobie godnością, że wie, iż naczelnik klanu Ivor dobrze życzy K r ó-1 o w i, i żałuje, że chmura stanęła pomiędzy nim a szlachcicem 0 tak zdrowych zasadach, «bo, kiedy ludzie się skupiają, słabym jest ten, który nie ma brata».
Ponieważ to wydało się zupełnie zadowalającem, przeto dla uczczenia pokoju pomiędzy tymi dostojnikami baron kazał przynieść dzban wódki i, napełniwszy szklankę, wypił za zdrowie i powodzenie Mac Ivora z Glennaąuoich; na co ambasador celtycki, chcąc odwzajemnić jego uprzejmość, wychylił potężny kielich tego samego szlachetnego płynu, z dobremi życzeniami dla domu Bradwardine.
Dopełniwszy w ten sposób ratyfikowania preliminarjów ogólnego traktatu pokojowego, poseł usunął się, by omówić z panem Macwheeblem załatwienie kilku podrzędnych artykułów, któremi nie uważano za potrzebne fatygować barona. Te odnosiły się prawdopodobnie do przerwy w subsydjach 1 widocznie intendent znalazł sposób zadowolenia sprzymierzeńca tak, by pan jego nie przypuszczał, iż godność jego na tem ucierpiała. W każdym razie to pewna, ie gdy pełnomocnicy zdążyli wypróżnić butelkę wódki, co na tak wprawne głowy nie wywarło większego wrażenia, niż gdyby ją wylano na łby dwóch niedźwiedzi w bramie zamkowej alei, Evan Dhu Maccombich, wywiedziawszy się wszystkich szczegółów rabunku minionej nocy, oświadczył gotowość puszczenia się na tychmiast w pościg za bydłem; «nie może ono być bardzo daleko; złamali kość — zauważył, — ale nie mieli czasu wyssać szpiku».
Bohatera naszego, który towarzyszył Evanowi Dhu podczas nadprogramowych części poselstwa, uderzył spryt, z jakim tenże zbierał wiadomości, i dokładność oraz ścisłość wyprowadzanych z nich wniosków. Evanowi Dhu z drugiej strony schlebiała uwaga Waverleya, zainteresowanie w prze-prowadzanem badaniu i zaciekawienie co do zwyczajów i sce-nerji górskiej. Bez wielkich ceremonij zaprosił Edwarda, by mu towarzyszył w niedalekiej wycieczce, jakich dziesięć lub piętnaście mil w góry, i zobaczył miejsce, dokąd bydło zaprowadzono; dodał przy tem:
— Jeżeli jest tak, jak przypuszczam, nigdy w życiu jeszcze nie widział pan takiego miejsca i nigdy pan nie zobaczy, chyba że zaprowadzę pana ja, albo ktoś do mnie podobny.
Bohater nasz, podniecony w swej ciekawości nadzieją zobaczenia jaskini takiego góralskiego Kakusa, był jednak 0 tyle ostrożny, że zapytał, czy można zaufać temu przewodnikowi. Zapewniono go, że nie byłby w żadnym razie zaproszony, gdyby zachodziło tu najmniejsze niebezpieczeństwo, 1 że jedyne, co mu grozi, to trochę zmęczenia; gdy zaś Evan zaproponował, by w powrotnej drodze spędził jeden dzień w domu jego naczelnika, gdzie może liczyć na wygodne umieszczenie i najgościnniejsze przyjęcie, wydało się, że niema nic strasznego w zadaniu, którego się podejmował. Róża, co-prawda, zbladła, słysząc o tem; lecz ojciec jej, któremu podobała się odważna ciekawość młodzieńca, nie starał się przytłumić jej straszeniem, skoro istotnego niebezpieczeństwa nie było; to też gdy torbę jego z koniecznemi drobiazgami dano na plecy mającego mu towarzyszyć wryslańca, gajowego, nasz bohater z lekką strzelbą w ręku wyruszył w towarzystwie Evana Dhu i dwóch dzikich górali z eskorty Evana, z których jeden dźwigał na ramieniu topór na końcu drąga, zwany Lochaber-axe, * a drugi długą strzelbę do strzelania kaczek.

  • Miejska straż Edynburga aż do niedawnych czasów uzbrojona była tą bronią w czasie pełnienia policyjnej służby. Po drugiej stronie topora znajdo-

Na zapytanie Edwarda dał mu Evan do zrozumienia, że ta zbrojna eskorta bynajmniej nie była mu potrzebna, jako straż, ale jedynie — tu podciągnął i poprawił swój pled z miną pełną godności — dla przyzwoitego wystąpienia w Tully-Veolan, jak na mlecznego brata Yich łan Vohra przystało.
— Ach — rzekł, — gdybyście wy, o Saxon Duinhć-was-sel (angielski panie), widzieli naczelnika z jego ogonem!
— Z jego ogonem? — powtórzył Edward zdziwiony. -r Tak jest — to znaczy z całą jego zwykłą drużyną, gdy odwiedza równych sobie. Jest tam — mówił dalej, przystając, prostując się dumnie i wyliczając na palcach poszczególne osobistości orszaku naczelnika, — jest tam jego hanch-man, czyli adjutant, potem jego bardh, czyli poeta; potem jego bladier, czyli mówca dla wygłaszania oracyj do wielkich panów, których on odwiedza; dalej jego gilly-more, czyli nosiciel broni, który niesie jego szablę i tarcz i jego strzelbę; dalej jego gilly-casfliuch, który przenosi go na plecach przez potoczki i strumienie; dalej jego gilly-comstrian do prowadzenia jego konia za uzdę po stromych i trudnych ścieżkach; dalej jego gilly-trushharnish do noszenia jego tornistra; i grajek na piszczałce, i jego pomocnik, a ponadto może jeszcze z pół tuzina młodych chłopców, którzy nie mają oznaczonych obowiązków, tylko należą do orszaku lairda i są na jego rozkazy.
— A czyż to wasz naczelnik stale utrzymuje wszystkich tych ludzi? — zapytał Waverley.
— Wszystkich tych! — odpowiedział Evan; — tak, i niejedną jeszcze dobrą głowę, która nie wiedziałaby, gdzie się przytulić, gdyby nie wielka stodoła w Glennaąuoich.
Podobnemi opowiadaniami o wielkości naczelnika w czasie pokoju czy wojny Evan Dhu urozmaicał drogę, aż przybliżyli się do tych wielkich gór, które Edward dotychczas z odległości tylko widział. Ku wieczorowi się miało, gdy wchodzili w jeden z ogromnych wąwozów, utrzymujących łącz wał się hak, którego dawni górale używali do pomocy przy wdzieraniu się na wały, zaczepiając się hakiem i dźwigając się z pomocą długiego toporzyska. Topór, również bardzo używany przez rodowitych Irlandczyków, przypuszczalnie został wprowadzony do obu krajów z Skandynawji (Przyp. autora). ność pomiędzy górską a nizinną krainą; ścieżka, nadzwyczaj słroma i kamienista, wiła się nad przepaścią pomiędzy dwiema olbrzymiemi skałami, wzdłuż przejścia, które spieniony potok, huczący daleko w dole, wyżłobił sobie z biegiem wieków. Parę skośnych promieni słońca, zachodzącego teraz, dosięgało wody w jej ciemnem łożysku i ukazywało ją częściowo, hamowaną setkami skał i rozbitą na setki wodospadów. Poniżej ścieżki, ku strumieniowi, otwierała się poprostu przepaść, z wy-sterczającym tu i ówdzie złomem granitu lub karłowatem drzewem, które kręte swe korzenie zapuściło w szczeliny skały. Z prawej strony, nad ścieżką, wznosiła się niemal równie niedostępna góra, ale wzgórze po stronie przeciwnej zdobiły leśne zarośla, z któremi mieszało się nieco świerków.
— To jest wąwóz Bally-Brough — objaśniał Evan, — który dawnemi czasy dziesięciu z klanu Donnochie broniło przeciw stu drabom z Nizin. Groby zabitych jeszcze dziś widzieć można tam w głębi, po drugiej stronie potoku, — jeżeli ma pan dobre oczy, dojrzeć można zielone plamy wśród wrzosów... Proszę patrzeć, to orzeł! takich ptakówr wy w Anglji nie znacie... wybiera się poszukać czegoś na wieczerzę na polanach lairda Bradwardine’a, ale ja poślę za nim kulkę.
Wypalił z broni swej, jak zapowiedział, ale chybił wspaniałego władcę pierzastych zastępów, który, nie zważając na ten zamach, majestatycznym lotem poszybował dalej ku południowi. Tysiące drapieżnych ptaków, jastrzębi, krogulców, wron i kruków, spłoszone w schronieniach, które już obrały na noc, zerwały się na odgłos strzału i zmieszały chrapliwe i niezgodne swoje glosy z echem strzału i z rykiem górskich wodospadów. Evan, trochę zmieszany tem, że chybił celu, kiedy właśnie zamierzał popisać się zręcznością, pokrył zawstydzenie, gwiżdżąc marsza wojennego, nabił broń, i, milcząc, szedł dalej wąwozem.
Wąwóz wychodził na wąską halę pomiędzy dwiema wysokiemi górami, pokrytą wrzosem. Potok towarzyszył im w dalszym ciągu, a oni szli dalej wgórę wzdłuż jego zakrętów, przechodząc raz po raz z jednego brzegu na drugi; za każdym razem wtedy Evan Dhu stale ofiarowywał pomoc swoich ludzi, z tem, by Edwarda przenieśli; jednakże bohater nasz, który zawsze dobrze umiał chodzić, dziękował za pomoc, przez co widocznie rósł w opinji swego przewodnika, jako że się nie obawiał zamoczyć nóg. Ale bo też w istocie zależało mu na tem, ażeby, o ile mógł to zrobić bez przesady, zmienić to pojecie, które widocznie miał Evan o zniewieściałości ludzi z Nizin, a przedewszystkiem Anglików.
Przez gardziel tej hali dotarli na czarne bagnisko, ogromnie rozległe, pełne wielkich dołów, które przebywali z wielkim trudem i pewnem niebezpieczeństwem, po śladach, które tylko góral mógł odnaleźć. Sama ścieżka, czy raczej ta część trochę pewniejszego gruntu, po którym podróżni to szli, to brodzili, była nierówna, urywana, w wielu miejscach mo-czarowata i niepewna. Miejscami grunt tak się zapadał, że trzeba było przeskakiwać z jednego wzniesienia na drugie, gdyż przestrzeń pomiędzy niemi nie byłaby uniosła ciężaru człowieka. Była to łatwa sprawa dla górali, obutych w odpowiednie do tego sandały o cienkiej podeszwie, i poruszających się szczególnym, skocznym krokiem, ale Edward, nieprzywykły do takiej gimnastyki, poczuł się nadspodziewanie zmęczonym. Gasnący półmrok świecił im do końca tego Serboniańskiego bagniska, 1 ale opuścił ich zupełnie u dojścia do stóp stromego i bardzo kamienistego wzgórka, na który z trudem i żmudnie musieli się wspinać. Noc jednakże była mila i nie ciemna, i Wayerley, zdobywając się na całą swą duchową energję ku przezwyciężeniu zmęczenia, maszerował dalej dzielnie, chociaż zazdrościł w sercu góralskim swoim towarzyszom; ci bowiem w dalszym ciągu, bez żadnej oznaki ubytku sił, postępowali naprzód szybkim, kołyszącym się krokiem, pół-biegiem raczej, przebywszy już w ten sposób, jak obliczał, z jakie piętnaście mil.2
Po przebyciu góry, gdy spuszczali się z drugiej strony ku gęstemu lasowi, Evan Dhu odbył jakąś naradę ze swymi góralskimi towarzyszami, poczem bagaż Edwarda przeniesiono z ramion gajowego na plecy jednego z górali, a gajowego z drugim góralem wysiano w innym kierunku. Na zapytanie, co to odłączenie ma oznaczać, odpowiedziano WTaverleyowi, 1 bagno w Egipcie, gdzie miała zatonąć część armji Darjusza ok. r. 350. 3 naturalnie angielskich, ok. 1600 m. że ten człowiek z Nizin musi się udać na noc do osady o jakie trzy mile stamtąd odległej; gdyż, z wyjątkiem bardzo dobrych znajomych, Donald Bean Lean, godna osoba, która, jak przypuszczają, wzięła w posiadanie bydło, niebardzo lubi, żeby obcy zbliżali się do jego schronienia. Edward uznał w duchu słuszność takiego postąpienia i otrząsnął się z chwilowego podejrzenia, jakie wzbudziło się w nim na myśl, że w takiem miejscu i o takiej godzinie zostaje pozbawiony jedynego swojego towarzysza z Nizin. Ale i Evan zaraz potem dodał, że «le-piej będzie, jeśli pójdzie naprzód i zapowie ich nadejście Donaldowi Bean Lean, ponieważ ukazanie się sidier roy (czerwonego żołnierza) mogłoby być nieprzyjemną niespodzianką)). Nie czekając na odpowiedź, puścił się naprzód bardzo szybkim krokiem i za chwilę zniknął z oczu.
Wayerley pozostał teraz z wlasnemi myślami, gdyż towarzysz jego z wojenną siekierą bardzo mało mówił po angielsku. Szli przez gęsty, bez końca się ciągnący świerkowy las, gdzie ścieżka w otaczającej ich ciemności zupełnie była niewidoczna. Góral jednakże, instynktem widocznie, odnajdywał ją bez wahania, a Edward szedł za nim tuż krok za krokiem.
Gdy już w ten sposób kawał drogi odbyli w milczeniu, zapytał Edward, czy jeszcze daleko do końca? — Zatoka... trzy, cztery mile... ale że Duinhe-wassel trochę zmęczony... to Donald mógłby... to jest może... przysłać curragh.
Ta odpowiedź wcale Edwarda nie objaśniła. Owo obiecane curragh mógł to być człowiek, mógł być koń, wóz, powóz; więcej nie mógł od człowieka z siekierą wycisnąć; powtarzał on tylko swfoje: «Tak! curragh!))
Niebawem jednak zaczął Edward rozumieć, co to znaczy, gdy, wyszedłszy z lasu, znalazł się nad brzegiem szerokiej rzeki czy jeziora, gdzie przewodnik dal mu do zrozumienia, że muszą usiąść na chwilę. Wschodzący teraz księżyc ukazał niejasno obszar rozciągającej się przed nimi wody i bezkształtne, niewyraźne zarysy otaczających ją gór. Chłodne, ale miłe powietrze letniej nocy orzeźwiło Waverleya po szyb kim i utrudzającym marszu, a zapach brzóz, skąpanych wieczorną rosą, unosił się w niem cudownie wonny.
Miał teraz czas Edward pławić się w poczuciu roman-tyczrtości swego położenia. Siedział oto nad brzegiem nieznanego jeziora, pod przewodnictwem dzikiego krajowca, którego mowy nie znał, udając się w gościnę do jaskini jakiegoś sławnego rozbójnika, drugiego Robina Hood może, albo Adama 0’Gordona1, i to w głębi nocy, walcząc z przeszkodami i trudem, rozłączony z towarzyszem, opuszczony przez swego przewodnika. Cóż za rozmaitość szczegółów, w których lubować się mogła romantyczna wyobraźnia, podniecona w dodatku poczuciem co najmniej niepewności, o ile nie niebezpieczeństwa! Jedyną okolicznością, nielicującą z całą resztą, był powód tej wycieczki — dojne krowy barona! To też tego poniżającego szczegółu wolał nie przywodzić sobie na pamięć.
Zatopionego w tych marzeniach towarzysz lekko trącił, i wskazując niemal naprost siebie, poza jezioro, powiedział:
— Tam jaskinia!
Mały, mrugający punkcik światła widać było w kierunku wskazanym; rosnąc stopniowa wielkością i blaskiem, migotał jak meteor na skłonie horyzontu. Podczas gdy Edward przyglądał się temu zjawisku, dał się słyszeć daleki plusk wioseł. Miarowy odgłos przybliżał się coraz bardziej, i naraz głośny gwizd rozległ się w tym samym kierunku. Towarzysz jego z siekierą, odpowiadając na sygnał, natychmiast gwizdnął ostro i przeraźliwie, i łódź z załogą czterech czy pięciu górali wpłynęła w małą zatoczkę, nad którą Edward siedział. Waverley wyszedł naprzeciw nich wraz ze swym towarzyszem; dwaj silni górale dopomogli mu wsiąść do łodzi, a ledwie zasiadł, chwycili za wiosła i z wielką szybkością zaczęli przez jezioro wiosłować zpowrotem. 1 Robin Hood — postać szlachetnego rozbójnika-banity, według legendy żyjącego ok. r. 1200, w lasach Ardeńskich, w hr. Warwick. Adam of Gordon Z ballady szkockiej jest rozbójnikiem, bez domieszki szlachetności.
ROZDZIAŁ XVII SCHRONISKO GÓRALSKIEGO RABUSIA
Cała gromadka zachowywała milczenie, przerywane tylko monotonnym, pólgłośnym śpiewem gaelickiej pieśni, którą jakgdyby w tempie powolnego recitativo, 1 śpiewał sternik, a do taktu której wiosła zanurzały się w wodzie. Światło, ku któremu się zbliżali, jaśniało coraz szersze, czerwieńsze i bar* dziej migotliwe. Okazało się, że było to poprostu wielkie ognisko, ale czy paliło się na wyspie czy na lądzie, tego Edward nie potrafił rozróżnić. Tak, jak je widział, czerwone płomienne koło zdawało się spoczywać na powierzchni samego jeziora i przypominało ów wóz ognisty, w którym Zły Genjusz z wschodniej bajki przebywa lądy i morza. Popłynęli bliżej, a wtedy rozeznać się dało, że ognisko rozpalono u stóp wielkiej, ciemnej turni czy skały, wznoszącej się stromo nad samym brzegiem wody; przednia jej strona, ciemno czerwono zabarwiona odbiciem płomienia, stanowiła dziwny, a nawet groźny kontrast z resztą brzegów wokół wody, które od czasu do czasu słabo i częściowo oświecała blada poświata księżyca.
Łódź zbliżała się do brzegu, a Edward mógł teraz rozpoznać, że wielkie ognisko, obficie podsycane gałęziami świerków przez dwie postaci, które w czerwonych odblaskach jego światła wyglądały jak demony, rozniecone zostało u samego wejścia do wysokiej groty, do której prowadziła mała zatoka z jeziora; domyślił się też, że ognisko rozpalono jako sygnał dla powracających żeglarzy. Ci kierowali łódź prosto do otworu groty, poczem, wyciągnąwszy wiosła, pozwolili łodzi wpłynąć wedle danego jej pchnięcia. Dziób łodzi minął mały występ skalny, na którym rozłożone było ognisko, i posunąwszy się jeszcze na jakie dwie długości łodzi, zatrzymał się tam, gdzie grota, pod której sklepieniem już teraz płynęli, występowała i deklamowanie z pewną melodją, zastosowywane w partjach opowiadających* opery.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 9 z wody pięcioma czy sześcioma szerokiemi, skalnemi stopniami, tworzącemi regularne, naturalne schody. W tej samej chwili zalano ognisko, które sycząc, zagasło, a z niem wszelkie światło. Kilka silnych ramion wyniosło Waverleya z łodzi, postawiło go na nogi i nieledwie wniosło wr głąb groty. W ten sposób prowadzony, zrobił kilka kroków w ciemności, a idąc za dźwiękiem głosów, które zdawały się rozbrzmiewać gdzieś ze środka skały, za ostrym zakrętem ujrzał przed sobą Donalda Bean Leana i całe jego gospodarstwo.
Wnętrze groty, bardzo w tem miejscu wysokiej, oświetlały pochodnie z świerkowego drzewa, wydające jasne, drgające światło i silny, choć nie nieprzyjemny, zapach. ŚwTiatłu temu towarzyszył czerwony blask wielkiego ogniska z węgla drzewnego, dokoła którego siedziało z pięciu czy sześciu zbrojnych górali, podczas gdy innych widać było niewyraźnie, leżących na własnych pledach w odleglejszych kątach groty. W jednym szerszym odcinku, który rabuś żartobliwie nazywał swoim spence (czyli śpiżarnią), wisiały za nogi zabita owca i dwie krowy, świeżo zarzezane. Główny mieszkaniec tego szczególniejszego domostwa, z Evanem Dhu jako mistrzem ceremonji przy boku, wystąpił naprzeciw swojego gościa, zupełnie różny wyglądem i zachowaniem od tego, co ten sobie wyobraża. Zawód, który uprawiał — dzika ustroń, w której mieszkał — otaczające go dzikie postacie wojowników, wszystko lo wywoływać mogło wrażenie grozy. Stąd wnosząc, Wayerley gotował się ujrzeć surową, olbrzymią, srogą postać, taką, jaką Sal-valor 1 byłby wybrał na centralną figurę w grupie bandytów. *
Donald Bean Lean był przeciwieństwem tego wszystkiego. Szczupły był w sobie i niski wzrostem, o jasnych, popielatego odcienia włosach i drobnej, bladej twarzy, co mu nadało przydomek Bean, czyli biały; a chociaż kształtem był lekki, proporcjonalnie zbudowany i ruchliwy, robił w całości wrażenie raczej nikłej i nieznaczącej figury. Służył niegdyś 1 Salvator Rosa (1615 — 1673) — malarz wioski, sławny ze swoich histo-ryczno-batalistycznych obrazów i krajobrazów o przeważnie posępnym, ciemnym kolorycie, z silnemi efektami światła.
’ Patrz: Przyp. autora. Nr. 14. Rob Roy. w jakiejś niższej randze w wojsku francuskiem, a chcąc przyjąć swego angielskiego gościa wielce uroczyście, i prawdopodobnie mniemając po swojemu, że mu tem cześć okaże, zdjął narazie swój strój góralski, a włożył natomiast stary niebiesko-czerwony mundur i kapelusz z piórem, w czem bynajmniej nie wyglądał korzystnie, a raczej tak rażąco w porównaniu ze wszystkiem, co go otaczało, że Wayerley miał ochotę wybuchnąć śmiechem, gdyby śmiech nie był tu niegrzeczny i niebezpieczny. Rozbójnik przyjął kapitana Waverleya z francuską uprzejmością i szkocką gościnnością, zdawał się znać doskonale imię jego i stosunki, a szczególniej polityczne zapatrywania jego stryja. Tym ostatnim świadczył wielkie uznanie, na co Wayerley uważał za przezorne dać bardzo ogólnikową odpowiedź.
Przed usadowionymi w należytej odległości od węglowego ogniska (którego żar, jak na tę porę, wielce był dokuczliwy), Wayerleyem, Evanem i Donaldem Bean tęga góralska dziewczyna postawiła trzy drewniane miski, zawierające eanaruich, * rodzaj mocnej zupy z wnętrzności wołowych. Po tej potrawie, którą, choć ordynarną, zmęczenie i głód uczyniły smaczną, zjawiły się befsztyki, smażone na węglach, w wielkiej obfitości; znikały one przed Evanem Dhu i ich gospodarzem, jak zdmuchiwane czarami, co dziwiło W’averleya, który takiej żarłoczności nie umiał pogodzić z tem, co zawsze słyszał 0 wstrzemięźliwości górali. Nie wiedział, że ta wstrzemięźliwość była u nich w niższych sferach wyłącznie przymusowa 1 że, jak niektóre drapieżne zwierzęta, ci, co ją uprawiają, potrafią wynagrodzić ją sobie należycie, gdy los im nadarzy obfitość. Dla ukoronowania biesiady zjawiło się whisky w dużej ilości. Górale pili obficie i nie rozcieńczone; ale Edward, zmieszawszy trochę tego trunku z wodą, nie znalazł go tak smakowitym, by miał ochotę powtarzać. Gospodarz biadał wielce, że nie może poczęstować go winem: «Gdyby był wiedział dwadzieścia cztery godzin wcześniej, byłby zdobył wino, * Tym smakołykiem częstował Rob Roy lairda Tullibody. choćby go przyszło szukać na czterdzieści mil wokoło. Ale nikt nie może okazać wyraźniej, ile sobie ceni zaszczyt czyichś odwiedzin, jak częstując gościa tem, co dom ma najlepszego. Gdzie niema krzaków, tam nie może być orzechów, i musimy iść za przykładem tych, z którymi żyjemy».
W dalszym ciągu, zwracając się do Evana Dhu, obżało wywał śmierć starca, Donnacha an Amrigh, czyli Dunkana z Czapką, ((mającego dar jasnowidzenia)), który zapomocą jasnowidzenia zapowiadał wszelakich gości domostwom, czyto przyjaciół, czy wrogów.
— Czyż jego syn Malcolm nie jest taishatr (jasnowidzem)? — zapytał Evan.
— Nic podobnego do ojca — odpowiedział Donald Bean. — Powiedział nam któregoś dnia, że ujrzymy pana jadącego na koniu, a tu przez cały dzień nikt się nie pokazał, prócz Shemusa Bega, ślepego harfiarza. ze swoim psem. Kiedy indziej zapowiedział nam wesele, a tu patrz, pokazało się, że to był pogrzeb; a przy najeździe, gdy wróżył nam, że przyprowadzimy do domu sto głów rogatego bydła, nic nie złapaliśmy, prócz tłustego starosty z Perth.
Od tego tematu przeszedł do politycznego i militarnego stanu hrabstwa; zdziwił się Waverley, a nawet zaniepokoił, znajdując, że osobistość tego rodzaju tak dokładnie jest obznajo-miona z siłą rozmaitych garnizonów i pułków, zakwaterowanych na północ od rzeki Tay.1 Wymienił nawet dokładną cyfrę rekrutów, przydzielonych do wojska Waverleya z dóbr jego stryja, i zauważył, że to są ładni ludzie, rozumiejąc przez to nie pięknych, ale silnych, zdatnych do wojska chłopców. Przypomniał Waverleyowi parę drobnych wydarzeń w czasie generalnej rewji pułku, co go upewniło, że zbójnik musiał być naocznym jej świadkiem; gdy zaś Evan Dhu tymczasem usunął się od rozmowy i otulił się w swój pled, by zażyć trochę snu, Donald w sposób bardzo znaczący zapytał Edwarda, czy nie ma mu nic szczególnego do powiedzenia. 1 rzeka, a właściwie długa zatoka w hrabstwie Perth i Forfar; nad niéj leży właśnie Dundee.
Wayerley, zdziwiony i zaskoczony tem pytaniem ze strony tego rodzaju człowieka, odpowiedział, że nie miał innego celu odwiedzin, prócz ciekawości zobaczenia niezwykłego jego miejsca zamieszkania. Donald Bean Lean popatrzył mu przez chwilę znacząco w oczy, poczem rzekł z wymownem skinieniem:
— Mógł mi pan bezpiecznie zaufać; jestem równie godzien zaufania, jak baron Bradwardine albo Vich łan Vohr... Ale tak czy tak, jest pan miłym gościem w domu moim. Waverley poczuł, jak mimowolny dreszcz go przechodzi wobec tajemniczej mowy tego wyrzutka społeczeństwa, wyjętego z pod prawa bandyty, — i to, pomimo że starał się opanować, odebrało mu możność zapytania, co te aluzje znaczą. Posłanie z wrzosów, kwiatem na zewnątrz ułożonych, przygotowano dla niego w ustronnym kącie groty, i tam, nakryty zbęd-nemi pledami, jakie można było zdobyć, leżał czas jakiś, śle-<’ząc ruch innych mieszkańców groty. Małe gromadki, po dwóch, po trzech, wchodziły lub wychodziły bez innych cere-monij prócz paru słów, wypowiedzianych po gaelicku do naczelnego bandyty, a gdy ten zasnął, do wysokiego górala, który działał jako jego zastępca i, zdawało się, utrzymywał straż w czasie jego spoczynku. Ci, którzy wchodzili, powracali, zdaje się, z jakiejś wycieczki, o której rezultacie zawiadamiali, poczem bez dalszych ceremonij szli do «śpiżarni»; tutaj sztyletami odrzynali sobie swoje porcje z wiszących sztuk bydła, piekli je i zjadali, swobodnie i nie śpiesząc się. Trunek był ściśle wymierzany, a rozdawał go albo sam Donald, albo jego zastępca, albo tęga góralska dziewczyna, wyżej wspomniana, jedyna kobieta, która się tam pokazywała. Miara wódki jednak wydałaby się rozrzutną każdemu, z wyjątkiem górali, którzy, żyjąc całkowicie na świeżem powietrzu, w klimacie bardzo wilgotnym, mogą skonsumować wielkie ilości gorących trunków bez zwykłych szkodliwych skutków czyto dla umysłu, czy dla zdrowia.
Nareszcie snujące się gromadki zaczęły się spływać przed oczyma naszego bohatera, klejącemi się zwolna do snu; nie otworzył ich też, aż słońce stanęło wysoko nad jeziorem, cho eiaż i wtedy także slaby tylko i niepewny półmrok panował w głębi Uaimh an Ri, czyli Królewskiej Groty, jak szumnie nazywano mieszkanie Donalda Bean Leana.
ROZDZIAŁ XVIII
W A YERLEY PUSZCZA SIĘ W DALSZĄ DROGĘ
Zdziwił się Edward, gdy, zebrawszy rozproszone wspomnienia, ujrzał, że grotę wszyscy opuścili. Wstał, oczyścił trochę ubranie i rozejrzał się dokładniej; ale wszędzie jeszcze była pustka. Z bandy Donalda nie było innych śladów prócz resztek ogniska, rozpadających się w popiół, i pozostałości z uczty w postaci nawpół spalonych i nawpół ogryzionych kości i jakichś paru pustych beczułek. Zbliżywszy się do wejścia pieczary, zauważył, że występ skały, na którym pozostały ślady wczorajszego ogniska, udostępniony był ścieżyną, czyto naturalną, czy zgrubsza wykutą w7 skale wzdłuż małej wTodnej zatoczki, sięgającej na kilka łokci w głąb pieczary, gdzie łódź, która go wczoraj przywiozła, leżała jeszcze, przytwierdzona, jak w doku. Doszedłszy do małej, wystającej platformy, na której rozłożono ognisko, byłby pomyślał, że dalej przejść lądem niepodobna, gdyby nie to, że rozumiał, iż mieszkańcy groty w jakiś sposób inaczej niż przez jezioro przedostawać się muszą. Wkrótce też dostrzegł na samym końcu małej platformy trzy czy cztery jakoby stopnie czy progi skalne, a wyszedłszy po nich, jak po schodach, obszedł dokoła wystającego ramienia skały po stronie, gdzie się otwierała pieczara, i schodząc z pewną trudnością na drugą stronę, dostał się na dzikie i przepaściste brzegi górskiego jeziora, około czterech mil długości i półtorej szerokości, otoczonego dzikiemi, wrzosem porosłemi górami, na szczytach których poranna mgla jeszcze spoczywała.
Obejrzawszy się na miejsce, skąd wyszedł, z podziwem pomyślał, jak sprytnie obrane zostało to schronienie, takie ustronne i tajemnicze. Skała, której ramię obszedł po kilku niedostrzegalnych występach, gdzie tylko jedną stopą stanąć tyło można, zdawała się, gdy się na nią wstecz spojrzało, olbrzymią przepaścią, zagradzającą wszelkie dalsze przejście brzegami jeziora w tym kierunku. Zważywszy szerokość jeziora, niepodobna było dojrzeć wąskiego i niskiego wejścia do pieczary, gdy się patrzyło z przeciwległego brzegu; tak że, o ile-by się tej kryjówki nie szukało łodziami, albo o ileby jej zdrada nie wydała, mogła ona być bezpiecznem i tajnem schronieniem dla swej załogi, dopókiby jej starczyło zapasów. Zaspokoiwszy ciekawość w tym względzie, Wayerley obejrzał się za Evanem Dhu i za swoim towarzyszem, którzy (jak słusznie rozumował) musieli być niedaleko, bez względu na to, co się stało z Donaldem Bean Leanem i jego ludźmi, gdyż ich tryb życia podlegał, rzecz prosta, nagłym przerzucaniom się i wędrówkom. Jakoż istotnie, w odległości może pół mili ujrzał górala (widocznie Iwana), łowiącego ryby w jeziorze w towarzystwie drugiego, w którym po broni, dźwiganej na ramieniu, rozpoznał swego przyjaciela z bojową siekierą.
Znacznie bliżej wejścia do pieczary usłyszał Edward nutę skocznej gaelickiej piosenki, a idąc za nią, w słonecznym zakątku, osłonionym brzozą o połyskliwym liściu, gdzie czysty, biały piasek słał się pod nogami, odnalazł dziewczynę z groty, krzątającą się wedle możności około jak najładniejszego ustawienia rannego śniadania, złożonego z mleka, jaj, jęczmiennego chteba, świeżego masła i plastra miodu. Biedne dziewczę obiegło już tego ranka ze cztery mile w poszukiwaniu za jajami, za mąką, z której upiekła swoje ciastka, i za innemi składnikami śniadania, gdyż wszystko to były delikatesy, które musiała wyprosić albo pożyczyć w odległych chatach. Towarzysze Donalda prawie nie jadali innego pożywienia poza mięsem zwierząt, przypędzonych z Nizin; chleb nawet był delikatesem, o którym się rzadko myślało, gdyz trudno go było otrzymać, a wszelkie kuchenne artykuły, jak mleko, drób, masło etc., były wykluczone w tym scytyjskim obozie.1 Należy jednakże nadmienić, że Alicja, chociaż spędziła część ranka na zdoby i Na podstawie lektury klasycznej Scytowie uchodzili za najbardzie, wojowniczy i najbardziej surowego życia naród starożytności. waniu tych smakołyków dla swojego gościa, znalazła czas także na przystrojenie własnej osoby w najlepsze swoje szatki. Strój jej był bardzo skromny. Krótki, różowego koloru kaftanik i niedługa spódniczka stanowiły cały ubiór, ale czyste to było i starannie włożone. Kawałek szkarłatnego, haftowanego sukna, nazwany snood, ujmował jej włosy, które wysuwały się z pod niego obfitością gęstych, czarnych kędziorów. Szkarłatny pled, część ubrania, odłożyła na bok, żeby jej nie przeszkadzał w posługiwaniu gościowi. Zapomniałbym o najwspanialszej ozdobie Alicji, gdybym nie wymienił pary złotych kolczyków i złotego różańca, które jej ojciec (gdyż była to córka Donalda Bean Leana) przywiózł z Francji; był to prawdopodobnie łup z jakiejś bitwy lub szturmu.
Postać Alicji, choć nieco rozrosła jak na jej lata, była bardzo proporcjonalna, a zachowanie się jej miało naturalny, wiejski wdzięk, bez śladu niezgrabności zwyczajnej chłopki Uśmiech, ukazujący rząd niezmiernie białych zębówr, i śmiejące się oczy, któremi niemo powitała tego ranka Waverleya, nie mogąc go powitać w angielskim języku, byłby mógł zarozumialec, albo jakiś pewny swej urody młody żołnierz wziąć za coś więcej, niż prostą grzeczność gospodyni. Nie mogę zresztą zaręczyć, czy dzika góraleczka gościłaby z taką samą ochoczą starannością jakiegoś statecznego starego pana, jak barona Brad-wardine’a naprzykład. Pragnęła co prędzej widzieć go przy uczcie, którą tak pracowicie przygotowała, a do której dołożyła jeszcze teraz parę bukiecików jagód, zebranych na pobliskiem trzęsawisku. Rada, że zasiadł wreszcie do śniadania, stanęła cicho o parę kroków dalej na kamieniu i zdawała się wyczekiwać zadowolona na jakąś sposobność posłużenia mu.
Evan z towarzyszem swoim wracali teraz zwolna wzdłuż wybrzeża; góral niósł dużego łososio-pstrąga oraz wrędkę, podczas gdy Eyan, rad ze siebie, szedł lekkim krokiem ku miejscu, gdzie Edward tak przyjemnie czas spędzał przy śniadaniu. Gdy wymieniono ranne powitania, a Eyan, patrząc na Wa-yerleya, powiedział coś po gaelicku do Alicji, na co się ona roześmiała, a jednak, mimo słońcem i wiatrem opalonej cerv, zarumieniła po białka oczów, Eyan nakazał, by rybę przygo towano do śniadania. Iskra z jego pistoletu 1 dała ogień, kilka suchych gałęzi świerkowych stanęło wnet w płomieniach, zamieniając się równie szybko w żarzące węgle, na których uło-; ono pslrąga w dużych plastrach. Dla ukoronowania uczty Evan wyciągnął z kieszeni swego krótkiego kaftana dużą muszle, a z pod fałdów pledu róg koźli pełen wrhisky. Z tego nalał sobie spory łyk, przypominając, że już swój ranny przełknął z Donaldem Bean Leanem, przed jego odejściem; poczęstował tym samym kordjałem Alicję i Edwarda, ale oni oboje podziękowali. Z łaskawrą miną pana, Evan wtedy podał muszlę Dugaldowi Mahony, swemu służącemu, który, nie czekając, by go drugi raz proszono, wypił z wielkim smakiem. Teraz Evan skierował się ku łodzi, prosząc Waverleya, by mu towarzyszył. Alicja tymczasem, schowawszy do koszyczka, co uważała za stosowne, zarzuciła pled na siebie, z największą prostotą podeszła do Edwarda, ujęła jego rękę i, dygnąwszy, podsunęła mu policzek do pocałowania. Evan, uważany za galanta wśród góralskich piękności, przybliżył się, jakgdyby żądny podobnej łaskawości; Alicja jednakże, porwawszy koszyczek, umknęła pędem sarny wrzdłuż skalistego wybrzeża, a odwracając się i śmiejąc, wykrzyknęła coś ku niemu po gaelicku, na co on tym samym tonem i mową odpowiedział; poczem, skinąwszy ręką ku Edwardowi, pobiegła dalej i wnet zniknęła w gęstwinie, choć jeszcze czas jakiś słyszeli wesołą jej śpiewkę, gdy żwawo wędrowała samotnie dalej.
Wstąpili teraz znowu w gardziel pieczary i weszli do łodzi; góral odepchnął ją i, korzystając z rannego powiewu, rozpiął coś nakształt niezgrabnego żagla, gdy tymczasem Evan stanął u steru, kierując, jak się Edwardowi wydało, raczej wyżej, w górę jeziora, niż ku miejscu, gdzie poprzedniego wieczora wsiadali. Kiedy przesuwali się po srebrnem zwier-ciedle, Evan rozpoczął rozmowę, unosząc się nad Alicją, która, jak się wyraził, jest i miła i pracowita, a w dodatku najlepiej z całej okolicy tańczy strathspey, taniec góralski. Edward i broń palna była wtedy «skałkowa» t. zn. nabój zapalał się z zewnątrz, zapomocą iskry krzesanej kurkiem broni. wtorował tym pochwałom, o ile je rozumiał, jednakże litował się nad nią, że musi pędzić takie pełne niebezpieczeństw i ponure życie.
— Och! co do tego — rzekł Evan — niema takiej rzeczy w Perthsliire, której by nie dostała, gdyby tylko poprosiła ojca, by jej to przyniósł, chyba że byłoby to za ciężkie i za gorące!
— Ale być córką złodzieja bydła — prostego złodzieja!
— Prostego złodzieja!... Nic podobnego: Donald Bean Lean nigdy w swojem życiu nie wziął mniej, niż całe stado.
— Więc nazywacie go niezwykłym złodziejem?
— Nie; ten, co ukradnie krowę biednej wdowie albo cielę chałupnikowi, ten jest złodziejem; ale ten, kto zabierze stado saskiemu lairdowi, ten jest zbójnikiem-szlachcicem. A zresztą, zabrać drzewo z lasu, łososia z rzeki, jelenia z gór, albo krowę z doliny, tego się żaden góral wstydzić nie potrzebuje.
— Ale czem się to może skończyć, gdyby go na takiem przywłaszczaniu przyłapano?
— Z pewnością umarłby dla pra wr a, jak niejeden dzielny człowiek przed nim.
— Umarłby dla prawa!
— Tak; to znaczy wedle prawa czy przez prawo; powieszonoby go na rodzinnej szubienicy w Crieff, * gdzie ojciec jego zginął i dziadek jego zginął i gdzie, mam nadzieję, zginie i on, jeżeli go nie zastrzelą albo nie zarąbią w jakiem najściu.
— Macie nadzieję,;’e śmierć taka spotka waszego przyjaciela, Eyanie?
— A właśnie, że tak; czyżby pan chciał, żebym mu życzył śmierci na garści mokrej słomy w tej jego pieczarze, jak parszywemu psu?
— I cóżby się wtedy stało z Alicją?
— Doprawdy, gdyby taki wypadek miał się zdarzyć, ponieważ już ojcu nie byłaby potrzebna, nicby nie stało na przeszkodzie, żebym ja sam z nią się ożenił.
— Bardzo ładne postanowienie — odpowiedział Edward.
Ale tymczasem, Evanie, co twój teść (w przyszłości, jeśli będzie miał szczęście zostać powieszonym), co on zrobił z krowami barona?
— Ach — odpowiedział Evan, — wszystkie wymasze-rowały przed waszym chłopakiem i Allanem Kennedy, zanim słońce wyjrzało nad Ben-Lawers dziś rano; a teraz będą w wąwozie Bally-Brough, w powrotnej drodze do parków Tully-Yeolanu, wszystkie, oprócz dwóch, które na nieszczęście za-rznięto’, zanim ja wczoraj wieczór dotarłem do Uaimh an Bi.
— A dokąd my idziemy, Evanie; jeśli się ośmielę zapytać?
— Gdzieżbyście szli, panie, jeżeli nie do własnego domu lairda w Glennaąuoich? Przecieżbyście nie pomyśleli, że można być w jego kraju i nie odwiedzić go? Przecież to tyle warte, co życie człowieka!
— A daleko stąd do Glennaąuoich?
— Tylko pięć małych milek; a Yich łan Vohr w^yjdzie na nasze spotkanie.
W jakie pół godziny dopłynęli do przeciwległego brzegu jeziora; po wysadzeniu Waverleya, obaj górale zaciągnęli łódź w małą zatoczkę pomiędzy gęste kosaćce i trzciny, gdzie leżała całkowicie ukryta. Wiosła schowali w innem miejscu; wszystko to było niezawodnie przygotowane na użytek Donalda Bean Leana, gdy przy sposobności znajdzie się w tem miejscu.
Szli teraz przez czas pewien wzdłuż prześlicznej doliny wśród gór, gdzie dołem mały potoczek toczył się ku jezioru. Uszedłszy kawałek drogi, Waverley jął dalej rozpytywać o gospodarza groty.
— Czy on tam zawsze przebywa w tej pieczarze?
— Ależ nie! To przechodzi rozum człowieka odgadnąć, gdzieby go czasem szukać trzeba; niema w całym kraju takiego skrytego zakątka, jaskini albo kotliny, którychby on nie znał.
— A czy też i inni osłaniają go, czy tylko twój pan?
— Mój pan?... Mój pan jest w niebie — odpowiedział Evan wyniośle; natychmiast jednak powracając do zwykłej uprzejmości obejścia, mówił dalej: — Ale wy, panie, macie na myśli mojego Naczelnika; nie, on nie osłania Donalda Bean
Leana, ani nikogo jemu podobnego; on tylko nie broni mu — tu się uśmiechnął — drzewa i wody.
— Niewielkie to, jak sądzę, dobrodziejstwa, Evanie, bo jednego i drugiego, zdaje się, że tu pełno.
— Ach! ależ wy nie rozumiecie, panie. Gdy mówię drzewa i wody, mam na myśli jezioro i ziemię; i przypuszczam, że Donald nie zdołałby umknąć suchą nogą, gdyby laird chciał go poszukać w sześćdziesięciu ludzi w tamtych tam lasach w Kailychat, i gdyby nasze łodzie, z jakimi dwudziestoma w dodatku, przepłynęły jezioro do Uaimh an Ri pod mojem dowództwem, albo innego dzielnego człowieka.
— Ale przypuśćmy, że silny oddział wyruszyłby przeciw niemu z Nizinnego kraju, czy twój Naczelnik by go nie bronił?
— Nie, nie wykrzesałby w jego obronie ani jednej iskry z krzemienia, gdyby przyszli w imię prawa.
— A wtedy coby Donald uczynił? — — Musiałby uwolnić kraj od siebie i może przeniósłby się poza góry, gdyby wyszedł za nim list gończy.
— A gdyby go tam ścigano?
— Zaręczyłbym, że poszedłby do swego krewnego do Rannoch.
— No, dobrze, a gdyby poszli za nim do Rannoch?
— Tego to nawet przypuścić nie można — oświadczył Eyan, — i rzeczywiście, powiem panu prawdę, żaden człowiek z Nizin w całej Szkocji nie śmie ścigać napadających na odległość strzału poza Bally-Brough, chyba że ma pomoc Sidier Dhu.
— Kogoż to tak nazywacie?
— Sidier Dhu? — czarny żołnierz; tak nazywają wolne kompanje, utworzone dla zaprowadzenia pokoju i prawa w krainie górskiej. Vich łan Yohr dowodził jedną z nich przez pięć lat, a ja sam byłem sierżantem, mogę pana zapewnić. Nazywają ich Sidier Dhu, ponieważ noszą tartany, tak jak nazywają waszych ludzi — ludzi króla Jerzego — Sidier Roy, czyli czerw7onymi żołnierzami.
— No tak, Eyanie, ale skoro byliście na żołdzie króla Jerzego, to przecież byliście żołnierzami króla Jerzego?
— Doprawdy, o to to już proszę Vich łan Vohra zapytać; gdyż my jesteśmy za jego królem, i niebardzo nas to obchodzi, który to z nich jest. W każdym razie nikt nie może powiedzieć, że jesteśmy ludźmi króla Jerzego teraz, kiedy już jego żołdu nie oglądaliśmy od roku.
Ten ostatni argument nie dopuszczał odpowiedzi, ani też Edward nie kusił się o nią. Wolał rozmowę naprowadzić znowu na Donalda Bean Leana.
— Czy Donald ogranicza się do bydła, czy też ściąga, jak wy to nazywacie, co innego, co mu wpadnie pod rękę?
— Naprawdę nie jest on taki znów wybredny i wziąłby też i co innego, ale najchętniej bierze bydło, konie i chrześcijańskiego żywego człeka; bo owce powoli wloką się w drodze, a domowy sprzęt trudny do niesienia i niełatwo pozbyć się go za srebro w tym kraju.
— Ale czy uprowadza on mężczyzn i kobiety?
— O, tak! Czy to nie słyszeliście, panie, jak mówił o tym staroście z Perth? Kosztowało to tę osobę pięćset marek, żeby się wydostać na południe od Bally-Brough. — Ale raz to udała się Donaldowi nielada sztuczka. * Miało się odbyć huczne wesele Lady Cramfeezer w dolinie Mearns (była to wdowa po starym lairdzie i nie tak młoda, jak była niegdyś) i młodego Gillie-whackit, który swoje dziedzictwo i ruchomości przetracił po pańsku na walki kogutów, walki byków, wryścigi końskie i tym podobne. Otóż Donald Bean Lean, miarkując, że pan młody jest pożądany, a mając ochotę pobrząkać trochę srebrem, zręcznie porwał Gilliewhackita jednej nocy, gdy jechał do domu drzemiący (z piwem, które mu poszło do głowy), i z pomocą swoich chłopców piorunem uwiózł go w góry, tak że pierwszem miejscem, gdzie się tamten obudził, było Uaimh an lii. No i miała stara kłopot z wykupieniem narzeczonego, bo Donald nie chciał opuścić ani grosza od tysiąca funtów...
— A szelma!
— Funtów szkockich, musi pan rozumieć. Ale pani nie miała tyle, choćby nawet suknię swoją zastawiła; udali się tedy do gubernatora zaniku Stirling, i do majora Czarnej Straży; ale gubernator powiedział, że to za daleko ku północy i poza jego okręgiem; a zaś major powiedział, że ludzie jego rozeszli się do domu na strzyżę owiec i że on ich nie zwoła, póki się żniwa nie skończą, dla żadnych Cramfeezerów na świecie, a tem mniej tych z Mearns, gdyż toby było ze szkodą kraju. A tymczasem któż mógł zabronić Gilliewhackitowi rozchorować się na ospę?...1 Nie było takiego doktora w Perth ani w Stirling, któryby chciał zajrzeć do biednego chłopca; a ja im tego nie mogę wziąć za złe, gdyż Donald, którego kiedyś jakiś doktór źle kurował w Paryżu, zaprzysiągł, że do jeziora wrzuci pierwszego, którego spotka poza wąwozem. Ale jakoś kilka starych bab, które Donald znalazł pod ręką, kuro-wały Gilliewhackita tak dobrze, że przy wolnem, czystem powietrzu w pieczarze i na świeżej serwatce wyleczył się może równie dobrze, jakgdyby był leżał w oszklonym pokoju, w łóżku z firankami, karmiony czerwonem winem i białem mięsem. Donalda tak to udręczyło, że kiedy tamten wrócił do sił i zdrowia, puścił go nawet wolno zpowrotem do domu i powiedział, że przyjmie rad cokolwiek mu dadzą za to utrapienie straszne i kłopot, jaki miał z Gilliewhackitem. I ja nie umiem panu dokładnie powiedzieć, na czem między nimi stanęło; dosyć, że ugodzili się tak sprawiedliwie, że Donalda zaproszono i tańczył na weselu w swoich góralskich spodniach; a mówiono, że nigdy przedtem ani potem tyle srebra nie brzękało w jego sakiewce. Nadomiar tego wszystkiego, Gilliewha-ckit powiedział, że gdyby miał szczęście być na sądzie nad Donaldem, to, choćby tam były niewiedzieć jakie dowody, on uznałby go niewinnym wszystkiego, z wyjątkiem tylko, gdyby chodziło o rozmyślne podpalenie albo wynajęcie się do morderstwa.
W takiej to błahej a urywanej gawędzie Eyan w dalszym ciągu malował istniejący w górach stan rzeczy, może więcej interesując tem Wayerleya, niż naszych czytelników. Nakoniec, i czarna ospa była największą chorobą w Anglji, zabierającą corocznie mnóstwo ofiar; zmniejszyło ją i wreszcie prawie usunęło szczepienie, wprowadzone w 1796 r. przez Edwarda Jennera, angielskiego lekarza. . po dłuższym marszu przez wzgórki i skłony, przez mchy i przez wrzosy, Edward, chociaż już wiedział, jak dowolnie Szkoci obliczają odległości, zaczął myśleć, że pięć mil Evana chyba się zdwoiło. Na uwagę jego, że Szkoci hojnie rozmierzają swój kraj w porównaniu do tego, jak obliczają swoje pieniądze, Eyan natychmiast odpowiedział starym żartem: «Do djabla z tymi, którzy mają mniejszy dzban kwartowy». * l’u dał się słyszeć huk wystrzału i w górnym końcu doliny ukazał się myśliwy z psami i służącym.
— — Patrzcie — rzekł Dugald Mahony, — oto Naczelnik.
— To nie on — odpowiedział Evan porywczo. — Czy ty myślisz, że onby wyszedł na spotkanie angielskiego duinhe-wassel w ten sposób?
Gdy jednak podeszli bliżej, powiedział z miną zdradzającą przykry zawód:
— A jednak to on, to prawda; i ostatecznie bez swego ogona; niema przy nim żywej duszy, tylko jeden Callum Beg.
I w istocie, Fergusowi Mac Ivor, o którym Francuz mógłby powiedzieć równie dobrze, jak o każdym człowieku z gór, «qu’il connait hien ses gens», 2 nie przyszło do głowy podnosić się w oczach młodego Anglika z zamożnych sfer, przedstawiając mu się w orszaku górali, niestosownym do okoliczności. Dobrze zdawał sobie sprawę, że taka niepotrzebna świta służebna wydałaby się Edwardowi raczej śmieszną, niż budzącą uszanowanie; mało kto przywiązywał więcej wagi do pojęć o roli naczelnika i feudalnej władzy, niż on, ale właśnie dlatego ostrożnym był z popisywaniem się zewnętrznemi oznakami godności, zachowując je na takie okazje i warunki, gdzie mogło to prawdopodobnie wywrzeć imponujące wrażenie. Gdyby mu więc wypadło przyjmować drugiego naczelnika, byłby zapewne miał dokoła siebie cały ten orszak, który Evan z takiem namaszczeniem opisywał, — ale teraz uważał, że * Szkoci hojnie mierzą kraj swój i trunek; szkocka kwarta odpowiada dwom angielskim kwartom. Co do ich pieniędzy, każdemu znany jest kuplet: Te szelmy w głowie nie mają sensu —
Ich funt, to tylko dwadzieścia pensów. 2 zna dobrze swoich ludzi. będzie o wiele właściwszem wyjść na spotkanie Waverleya z jednym tylko sługą, bardzo ładnym chłopcem, góralczykiem, który niósł worek z prochem i szablę swego pana, bez których Fergus rzadko wyruszał z domu.
Przy spotkaniu z Fergusem uderzyły Waverleya szczególny wdzięk i godność Naczelnika. Wzrostu więcej niż średniego, pięknie zbudowany, bardzo korzystnie wyglądał w góralskim, i to najj)rostszym stroju. Miał na sobie trews, czyli przylegające spodnie z tartanu, w7 kratkę szkarłatną i białą; w innych szczegółach strój jego ściśle był podobny do stroju Eyana, z tym wyjątkiem, że nie nosił innej broni prócz puginału, bardzo bogato oprawnego w srebro. Paż jego, jak powiedzieliśmy, niósł jego szablę; a strzelba, którą trzymał w ręku, była to raczej strzelba myśliwska. W ciągu spaceru zastrzelił kilka młodych dzikich kaczek; wprawdzie w owych czasach zakazów polowania nie znano, ale młode jarząbki nie nadawały się jeszcze do bicia. Twarz jego była wybitnie szkocka, ze wszystkiemi cechami północnej fizjognomji, ale tak niewiele miała ostrości i przeciągnięcia rysów, że w każdym kraju zostałaby uznana za niezwykle piękną. Marsowy wygląd czapki, z jedynem orłem piórem jako odznaką, dodawał wiele męskiemu charakterowi jego głowy, ozdobionej przytem czupryną czarnych, gęstych loków, o wiele naturalniejszych i wdzięczniejszych, niż te, które są wystawione na sprzedaż na Bond-Street.
Wyraz otwartości i uprzejmości zwiększał jeszcze korzystne wrażenie, wywołane tą piękną i pełną godności powierzchownością. Biegłego jednak fizjognomistę mniejby zachwyciła ta twarz po bliższem przyjrzeniu się jej. Brew i górna warga zdradzały zwyczaj arbitralnego rozkazywania i stanow7-czej wyniosłości. Nawet uprzejmość jego, choć otwarta, szczera i nieliamowana, zdawała się świadczyć o poczuciu własnego znaczenia; przy każdym zaś oporze lub przypadkowem podnieceniu, nagły, choć przemijający, błysk oka wykazywał temperament gwałtowny, wyniosły i mściwy, niemniej przeto niebezpieczny, że zdawał się opanowany. Jednem słowem, twarz Naczelnika przypominała pogodny dzień letni, w którym mimo to przeczuwamy, po pewnych, chociaż drobnych oznakach wnosząc, że grzmieć będzie i błyskać się, nim wieczór zapadnie.
Nie za pierwszem jednakże spotkaniem miał Edward sposobność poczynić te mniej korzystne spostrzeżenia. Naczelnik przyjął go jako przyjaciela barona Bradwardine’a, z najwyższym wyrazem uprzejmości i wdzięczności za odwiedziny;: artował z niego zlekka, ie sobie wybrał tak niewygodny nocleg ostatniej nocy, i żywo zaczął z nim rozmawiać o gospodarstwie Donalda Beana, najmniejszą wzmianką nie dotykając jego złodziejskich obyczajów, ani bezpośredniego powodu wizyty \Yaverleya, — którego to tematu, skoro go Naczelnik nie poruszał, i nasz bohater również unikał. Kiedy, rozmawiając, szli raźno ku dworowi w Glennaąuoich, Eyan, z szacunkiem teraz pozostając wlyle, szedł za nimi z Callum Be-gicm i Dugaldem Mahony.
Skorzystamy tu ze sposobności, by zaznajomić czytelnika z niektóremi szczegółami charakteru i historji Fergusa Mac Ivora, które Waverley poznał dokładnie dopiero po zawiązaniu bliższego z nim stosunku; stosunek ten powstał wrprawdzie zupełnie przypadkowa, miał jednak przez dłuższy okres czasu najgłębszy wpływ na charakter Waverleya, jego czyny i dalsze widoki przyszłości, Ale poniewTaż jest to przedmiot ważny, niechaj stanowi początek nowego rozdziału.
BOZDZIAŁ XIX NACZELNIK I JEGO DOMOSTWO
Utalentowany licencjat Francisco de Ubeda, 1 zaczynając opowieść swoją o La Picara Justina Diez, — która, nawiasem, jest jedną z najcenniejszych książek literatury hiszpańskiej, — skarży się, że do pióra jego dostał się włos, i z miejsca zaczyna, z większą wymową niż sensem, robić czule wyrzuty temu pożytecznemu narzędziu, drocząc się z niem, że jest piórem z gęsi — ptaka niestałego z natury, jako przebywającego w trzech żywiołach zarówno, bo wT wodzie, ńa ziemi i w po i de Ubeda, prawdopodobnie pseudonim dominikanina Andrzeja Perez; powieść: La Picara Justina Diez (1605>, jest powieścią żebraczą* (picaresąur), niejako punkt wyjścia awanturniczej powieści nowożytnej..
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 10 wietrzu, a przeto nie umiejącego «przy jednej rzeczy trwać stale». Otóż zapewniam cię, czytelniku, że w tym względzie zupełnie się z Francisco de Ubeda nie zgadzam i uważam to właśnie za najpożyteczniejszą właściwTość mojego pióra, że może szybko przechodzić od powagi do wesołości i od opisu i dialogu do opowiadania i charakterystyki. To też, jeżeli moje pióro nie wykaże innych cech swej matki-gęsi, prócz jej zmienności, rzeczywiście rad będę bardzo i sądzę, że i ty również, mój zacny przyjacielu, nie będziesz miał powodu do niezadowolenia. Od żargonu przeto jego góralskich krajowców przechodzę do charakterystyki ich Naczelnika. Jest to ważny egzamin i dlatego, jak Dogberry, 1 «nie szczędźmy mądrości)).
Przodek Fergusa Mac-Ivora przed jakiemi trzystu laty miał pretensję, by go uznano naczelnikiem licznego i potężnego klanu, do którego należał, a nazwiska którego nie potrzebujemy wymieniać. Zwyciężony przez przeciwnika, mającego za sobą więcej słuszności, a w każdym razie więcej siły, — z tymi, którzy przy nim stali, posunął się na południe, szukając nowych dziedzin dla osiedlenia się, jak Eneasz.2 Stan rzeczy w górskiej krainie Perthshire sprzyjał jego zamiarom. Jeden z wielkich tamtejszych baronów sprzeniewierzył się w tych czasach koronie; Jan, gdyż takie było imię naszego awanturnika, połączył się z tymi, których wysłano dla ukarania barona, i tak się zasłużył, że otrzymał nadanie własności, na której odtąd on i potomkowie jego siedzieli. Zapuścił się też, idąc za królem na wojnę, w żyzne okolice Anglji, gdzie wolny swój czas tak czynnie zużywał na zbieranie danin od chłopów Northumberlandji i Durham, 3 iż za powrotem mógł wystawić 1 Dogberry — w przekł. polskim: Ciarka (owoc dzikiej jabłoni), jest pcstacii; komicznego sędziego z Wiele hałasu o nic Szekspira (III, 5). 2 Trojanin, który wyratował się z pożaru Troi, a uciekłszy do Italji, ożenił się tu z córką króla Latinusa i dał początek państwu Lacjum, a pośrednio Rzymowi, założonemu przez jego potomków; bohater epopei Wergiljusza. 3 Durham — hrabstwo na południe od graniczącego ze Szkocją hrabstwa Northumberland. O jakiej wyprawie przed trzystu laty mówi Scott, trudno odgadnąć — ostatni najazd Szkocji na Anglję był w 1496, kiedy zastępy szkockich panów wyruszyły bronić praw do tronu Perkina Warbecka. rzekomego syna Edwarda V. kamienną wieżę, czyli fortalicję, tak podziwianą przez jego podwładnych i sąsiadów, że on, który nazywał się dotąd: łan Mac-Ivor, czyli Jan syn Ivora, uzyskał odtąd, tak w pieśni jak w geneałogji, wysoki tytuł Jana z Wieży, lan nan Chaistel. Potomkowie tego dostojnika tak się nim szczycili, że panujący naczelnik zawsze nosił rodzinny tytuł Yich łan Vohr, to znaczy syn Jana Wielkiego, podczas gdy cały klan wogóle, dla odróżnienia od tego, od którego był się odłączył, nazwał się Sliochd nan Iuor, plemieniem Ivora.
Ojciec Fergusa, dziesiąty w prostej linji potomek Jana z Wieży, przyłożył się sercem i ręką do powstania w r. 1715 i musiał uciekać do Francji, gdy ta próba przywrócenia panowania Stuartów zawiodła. Szczęśliwszy od innych zbiegów, otrzymał szarżę w francuskiej służbie i pojął za żonę damę dobrego rodu w tamtem królestwie, z którą miał dwoje dzieci, Fergusa i siostrę jego, Florę. Szkockie dobra zostały skonfi skowane i wystawione na sprzedaż, lecz zostały odkupione za niewielką cenę na rzecz młodego właściciela, który w następstwie tego wrócił i zamieszkał w rodzinnej swej posiadłości. * Spostrzeżono wkrótce, że posiadał charakter niezwykle ambitny, pełen bystrości i ognia, który, gdy się obznajomił ze stanem kraju, nabrał stopniowo tych cech zróżnicowanych i szczególnych, jakie tylko ((sześćdziesiąt lat temu» nabyć było można.
Gdyby Fergus Mac-Ivor był żył o sześćdziesiąt lat wcześniej, niż żył istotnie, nie posiadałby był prawdopodobnie tych manier gładkich i tej znajomości świata, jaką się teraz odznaczał; gdyby zaś żył o sześćdziesiąt lat później, ambicji jego i żądzy panowania niedostawałoby tego paliwa, którego obecnie położenie jego dostarczało. Był on w istocie, w obrębie małego swego zakresu, tak doskonałym politykiem, jak sam Ca-struccio Castracani.1 Bardzo poważnie zajmował się uspokajaniem wszelkich zatargów i waśni, częstych wśród innych okolicznych klanów, tak że bywał nieraz rozjemcą w tych sporach. Własną swoją patrjarchalną władzę wzmacniał
’ Patrz: Przyp. autora. Nr. 17. Odkup szkockich skonfiskowanych dóbr. i Castracani Castruccio (1281 — 1328) — wódz i mąż stanu w Luce, po stronie cesarskiej (Gibellinów). 10* wszelkim kosztem, na jaki tylko fortuna jego dozwalała, i w istocie do ostateczności naciągał środki swoje, by podtrzymać tę prostą a hojną gościnność, najwyżej cenioną zaletę Naczelnika. Dla tego samego powodu gęsto zapełniał dobra swoje dzierżawcami, materjałem ludzkim dzielnym coprawda i odpowiednim dla celów wojennych, ale zanadto licznym, by go ziemia mogła wyżywić. Byli to przeważnie ludzie z jego klanu, a o ile tylko mógł zapobiec, nie dopuszczał, by tacy opuszczali jego dobra. Utrzymywał jednakże, pozatem, wielu awanturników z macierzystego szczepu, którzy porzucali mniej wojowniczego, chociaż bogatszego naczelnika, by hołdować Fergusowi Mac Ivor. I innych osobników także, nie mogących się nawet tem wykazać, przyjmował pod swoje hołdownictwo, którego w istocie nie odmawiał nikomu, kto, jak Poins, 1 był człowiekiem umiejącym używać swoich rąk i gotowym przyjąć miano Mac-Ivor.
Otrzymawszy komendę nad jedną z tych luźnych kom-panij, utworzonych przez rząd dla utrzymania pokoju w górach, zyskał sposobność do wryćwiczenia i ujęcia w karby tego wojska. W charakterze dowódcy działał energicznie i odważnie i utrzymywał wielki ład w okolicy sobie powierzonej. Żądał, ażeby wasale jego wstępowali kolejno do jego kompanji i służyli tam przez czas pewien, co ich wszystkich pokolei wdrażało do karności wojskowej. Zauważono, że w wyprawach swoich przeciw bandytom używał do ostatecznych granic dyskrecjonalnej władzy, — co w górach, gdzie prawo nie działało, uważano za przywilej oddziałów wojskowych, mających je podtrzymywać. I tak, naprzykład, występował z wielką, aż podejrzaną pobłażliwością względem tych rabusiów, którzy łup, na jego żądanie, zwracali i osobiście jemu się poddawali, natomiast ścigał surowo, chwytał i oddawał w ręce prawa wszystkich takich wdnnych przekroczenia, którzy ośmielili sie pogardzić przestrogami jego albo rozkazem. Z drugiej strony, jeżeli jaki urzędnik prawa, jaki oddział wojskowy, lub inny pozwolił sobie ścigać złodziei lub maruderów na obszarze jego 1 przyjaciel młodości Henryka V. (2 część Henryka IV, 2, 2, Szekspira), władania, nie prosząc go o pozwolenie albo o udział, z największą pewnością spotykała go porażka albo klęska; wtedy to, przy takiej sposobności, Fergus Mac Ivor pierwszy wyrażał im swoje współczucie i, łagodnie zganiwszy ich nieostrożność, zawsze głęboko ubolewał nad bezprawiem, panującem w kraju. Te ubolewania jednak nie uśpiły podejrzeń, i sprawę w ten sposób przedstawiono rządowi, że naszemu Naczelnikowi odebrano wojskow7ą komendę. *
Jakkolwiek dotknęło to Fergusa Mac-Iyora, potrafił ukryć wszelki objawr niezadowolenia; wnet jednak sąsiadująca okolica zaczęła odczuwać złe skutki jego niełaski. Donald Bean Lean i inni ludzie jego pokroju, których rabunki ograniczały się dotychczas do dalszych okręgów, odtąd jakgdyby się uwzięli trapić to nieszczęsne pogranicze, — spustoszenie swoje zaś przeprowadzali prawie bez oporu, gdyż szlachta nizinna byli to przeważnie jakobici, a tym broń odebrano. To zmusiło wielu właścicieli do zawierania umów o okup z Fergusem Mac-łvorem, co nietylko uczyniło go ich opiekunem i dało mu wielkie znaczenie we wszystkich ich naradach, ale nadto dostarczało mu funduszów na wydatki jego feudalnej gościnności, którą, nie pobierając już pensji, byłby był musiał znacznie ograniczyć.
Postępując w ten sposób, Fergus miał cel jeszcze dalszy, niż ten tylko, by być wielkim człowiekiem w swojej okolicy i panować despotycznie nad małym klanem. Od dzieciństwa poczynając, poświęcił się sprawie wygnanej rodziny i wyobraził sobie, że nietylko powrót Stuartów na tron Brytanji nastąpi szybko, ale że ci, co im w tem dopomogą, dostąpią zaszczytów i znaczenia. W tym to celu pracował nad pogodzeniem górali między sobą i zwiększał własne siły do ostatecznych granic, by być gotowym do powstania przy pierwszej pomyśłnej sposobności. Z tym też zamiarem zjednywał sobie względy tych nizinnych panów, którzy sprzyjali dobrej sprawie; dla tej też przyczyny, nieopatrznie pokłóciwszy się z panem Bradwardine, bardzo, pomimo swoich dziwactw, powa żanym w okolicy, skorzystał z napaści Donalda Bean Leana, by załagodzić spór w sposób, jak przedstawiliśmy. Niektórzy nawet przypuszczali, że z jego inicjatywy podsunięto Donaldowi to przedsięwzięcie umyślnie, ażeby przygotować drogo do zgody, co, jeśliby to było prawdą, kosztowało lairda Brad-wardinea dwie dobre mleczne krowy. Tę gorliwość w swojej sprawie dom Stuartów odpłacał dużem zaufaniem, od czasu do czasu jakimś zasiłkiem luidorów, obfitością pięknych słów i pergaminem z wielką woskową pieczęcią, będącym patentem hrabiowskim, udzielonym przez samego Jakóba lłł Króla An-glji i VIII Króla Szkocji swojemu wiernemu poddanemu, wielce miłemu Fergusowi Mac-Ivor z Glennaąuoich, w hrabstwie Perth, królestwie Szkocji.
Mając przed oczami tę błyszczącą mu w przyszłości hrabiowską koronę, Fergus zagłębił się w korespondencje i spiski tego nieszczęsnego okresu; podobnie też jak inni tego typu czynni agenci, uśpił w sobie sumienie co do pewnych działań w służbie swego stronnictwa, od których honor i duma byłyby go powstrzymały, gdyby jedynym jego celem było tylko popieranie własnego osobistego swojego interesu. W ten sposób wniknąwszy w śmiały, ambitny i zapalczywy, ale chytry charakter polityka, podejmujemy przerwaną nić naszego opowiadania.
Naczelnik i gość jego doszli tymczasem do dworu w Glennaąuoich, składającego się z dworca Jana nan Chaistel, wysokiej, o surowym wyglądzie kwradratowej wieży, z dobudowanym do tego wysokim domem, to jest dwupiętrowym budynkiem, postawionym przez dziadka Fergusa po powrocie z tej pamiętnej wyprawy, dobrze zapamiętanej przez zachodnie hrabstwa, pod nazwą Góralskiego wojska.1 Przy sposobności tej krucjaty przeciwko whigom i członkom Kowenantu w Ayrshire, 2 Vich łan Vohrowi ówczesnemu powiodło się zapewne tak, jak przodkowi jego pustoszącemu Northumber 1 w r. 1678 Lauderdale, namiestnik króla Karola II., użył kilku tysięcy górali do pognębienia «Kowenantystów». Zachowanie się górali wspominano długo z uczuciem gorzkiej nienawiści. 2 hrabstwo w południowo-zachodniej Szkocji (Niziny), sławne jako rodzinne hrabstwo E. Burnsa (1759 — 1796). landję, i dlatego pozostawił potomkom swoim rywalizującą bu ci.owlę, jako pomnik swej świetności.
Dokoła domu, który stał na wzniesieniu w pośrodku wąskiej doliny, nie było widać śladu dbałości o udogodnienia, tem mniej o ozdobę i tło, co zwykło się spotykać w otoczeniu domów pańskich. Kilka zagonów, przedzielonych murem z luźnych kamieni, stanowiło jedyną część posiadłości ogrodzoną. Reszta, wąskie paski równego gruntu, leżące nad brzegiem strumyka, obsiane były rzadkim jęczmieniem, wciąż nawiedzanym przez stada czarnego bydła i małych koników, luzem pasących się na przyległych wzgćrkach. Tych szkodników, wpadających na orne pole, wypłaszało z głośnym, hałaśliwym, drażniącym uszy krzykiem z pół tuzina góralskich pastuchów, biegających, jakgdyby oszaleli, a z których każdy przywoływał nawpół zagłodzonego psa na pomoc przeciw napastnikom. W niewielkiej odległości od polanki rósł mały lasek karłowatych brzóz; wzgórki wysokie, wrzosem porosłe, uderzały jedno-stajnością, — tak że cały widok raczej był dziki i pusty, niż wspaniały i samotny. A jednak tej posiadłości, takiej jaką ona była, żaden potomek Jana nan Chaistel nie zamieniłby na Stowe albo Blenheim.1
Byl tam jednakże widok przed bramą, który byłby może pierwszemu właścicielowi Blenheimu sprawił większą przyjemność, niż najpiękniejszy widok w posiadłości, którą go wdzięczność jego ojczyzny obdarzyła. Stało tam ze stu górali, w pełnym stroju i uzbrojeniu, na widok których Naczelnik odnie-chcenia przeprosił Waverleya: ((Zapomniał, że kazał wystąpić niektórym ze swego klanu by się przekonać, czy znajdują się w należytej formie, by móc osłaniać kraj i zapobiegać takim wypadkom, jak ten, który — z żalem się o tem dowiedział — spotkał barona Bradwardinea. Zanim się tych ludzi rozpuści, możeby kapitan \\averley zechciał się przypatrzeć, jak będą odbywać część swoich ćwiczeń)).
Edward zgodził się chętnie, a ludzie sprawnie i dokład i Stowe — rezydencja ks. Buckinghama, ulubieńca Karola II; Blenheim — rezydencja ks. Marlborougha, sławnego wodza angielskiego z końca XVII i pocz. XVIII wieku, ofiarowana mu przez naród. nie wykonali kilka zwykłych wojskowych ruchów. Następnie strzelali pojedynczo do celu, wykazując nadzwyczajną zręczność we władaniu pistoletem i strzelbą. Celowali stojąc, siedząc, pochylając się, leżąc, na komendę, a strzał nigdy nie chybiał tarczy. Następnie stanęli parami do ćwiczeń szablą, a kiedy tak każdy zosobna wykazał umiejętność i zręczność, połączyli się w dwie grupy i przedstawili udane spotkanie, gdzie szarżę, zbiórkę, ucieczkę, pogoń i cały przebieg gwałtownej wałki odgrywali przy dźwiękach wielkiej wojennej kobzy.
Na znak dany przez Naczelnika, walkę przerwano. Teraz odbyły się zawody w bieganiu, mocowaniu się, skakaniu, rzucaniu drąga i innych grach, w czem feudalna milicja wykazała niebywałą szybkość, siłę i zwinność, i osiągnęła cel, jaki Naczelnikowi leżał na sercu; zrobił bowiem na Wayerleyu poważne wrażenie, pokazując wartość żołnierzy i potęgę tego, który jednem skinieniem nimi rządził. *
— I iluż to takich dzielnych chłopców ma szczęście nazywać pana swoim dowódcą? — zapytał Wayerley.
— Za dobrą sprawę i pod kochanym przez siebie naczelnikiem plemię Ivora rzadko wychodziło w pole poniżej pięciuset szabel. Ale pan pojmuje, kapitanie Wayerley, że akt rozbrojenia, wydany przed mniej więcej dwudziestu laty, nie pozwala, by byli w stanie pełnego przygotowania, jak w dawniejszych czasach; to też ja utrzymuję pod bronią tylu tylko z mojego klanu, ilu potrzeba dla obrony mojej i moich przyjaciół własności, skoro spokój w kraju zamącają tacy ludzie, jak pański wczorajszy gospodarz; zaś rząd, który zniósł inne środki obrony, musi się godzić na naszą samoobronę.
— Ałeż z pańskiem wojskiem mógłby pan zniszczyć albo uśmierzyć takie bandy, jak banda Donalda Bean Leana.
— Tak jest, niewątpliwie; ale w nagrodę byłbym wezwany od oddania generałowi Blakeney w Stirling tych niewielu szabel, które nam zostawili; nie bardzo byłoby to politycznie, prawda? Ale proszę, chodźmy, kapitanie, głos piszczałek mówi mi, że obiad gotowy. Niechaj mam zaszczyt wprowadzić pana do mego skromnego domu.
UCZTA GÓRALSKA
Zanim Wayerley wszedł do jadalnej sali, zaproponowano mu patrjarchalne odświeżenie w postaci kąpieli dla nóg, którą duszne powietrze i przebyte bagniska czyniły wielce pożądaną. Nie był on, coprawda, przy tej sposobności tak świetnie obsłużony, jak bohaterscy podróżni w Odyssei; zadanie obmycia i obtarcia spełniała bowiem nie nadobna dziewica, umiejętnie rozcierająca członki i wonną lejąca oliwę, lecz zawędzona dymem, koścista, stara góralka, która bynajmniej nie czuła się zaszczyconą tym włożonym na nią obowiązkiem, gdyż mruknęła pod nosem: «Stada naszych ojców nie pasły się razem, ażebym ja musiała spełniać przy was tę posługę». Mały datek jednakże całkowicie wynagrodził tej starożytnej pokojówce jej rzekome poniżenie; gdy zaś Edward przechodził do sali, pożegnała go gaelickiem przysłowiem: «Niech hojna ręka jak najwięcej zgarnie!))
Sala, w której przygotowano ucztę, zajmowała całe dolne piętro pierwotnego budynku Jana nan Chaistel, a wielki stół dębowy sięgał przez całą jej długość. Dania obiadowe były skromne, nawet proste, a towarzystwo liczne, tłumne nawet. Na pierwszem miejscu siedział sam Naczelnik z Edwardem i dwoma czy trzema gośćmi z sąsiednich klanów; starsi z jego własnego szczepu, trzymający części jego dóbr zastawem albo dzierżawą, siedzieli następną koleją, dalej synowie ich, bratankowie i mleczni bracia; za nimi urzędnicy domu Naczelnika, wedle swej godności, a najniżej czynszownicy, którzy rzeczywiście uprawiali ziemię. Oprócz tego długiego szeregu biesiadników mógł Edward widzieć na trawniku, na który otwierała się para ogromnych drzwd podwójnych, wielką liczbę górali, jeszcze mniejszego znaczenia, którzy przecież byli uważani za gości i mieli swój udział tak w oglądaniu oblicza gospodarza, jak i w uczcie dnia tego. W odległości, kręcąc się dokoła tej ostatniej granicy bankietu, snuła się gromada kobiet, obdartych chłopaków i dziewcząt, żebraków młodych i starych, wielkich psów gończych, ‘terjerów i wyżłów i kundli niższego gatunku; wrszystko to brało bezpośredni albo pośredni udział w głównej akcji sztuki.
Ta gościnność, napozór, nieograniczona, miała jednak pewną przewodnią linję oszczędności. Zadano sobie pewien trud w przyprawieniu dań z ryby, zwierzyny i t. p. podanych w górnej części stołu, przed oczami angielskiego gościa. Poniżej stały olbrzymie, niezgrabne udźce baranie i wołowe, co — gdyby nie brak wieprzowiny, 1 niecierpianej w górach, — przypominałoby prostackie biesiady zalotników Penelopy. W pośrodku stołu ustawiono roczne jagnię, upieczone w całości. Postawiono je na nogach, z garścią zielonej pietruszki w zębach, — a to prawdopodobnie dla zadowolenia ambicji kucharza, który więcej się szczycił obfitością, niż elegancją stołu swego pana. Boki biednego zwierzęcia zaciekle atakowali członkowie klanu, to puginałem, to nożem, który zwykli miewać w wspólnej pochwie z puginałem; niebawem też przedstawiało ono smętny i kaleczny widok. W niższej części stołu wiktuały wydawały się jeszcze prostsze jakością, choć wystarczająco obfite. Rosół, cebule, ser i resztki biesiady raczyły synów lvora ucztujących na wolnem powietrzu.
Trunku dostarczano w tej samej proporcji i wredle tego samego porządku. Wybornem winem czerwonem i szampanem częstowano hojnie najbliższych sąsiadów Naczelnika; whisky, pełne albo rozcieńczone, i mocne piwo krzepiło tych, którzy siedzieli bliżej niższego końca. I nikogo też widocznie ta nierówność w poczęstunku nie obrażała. Każdy z obecnych rozumiał, że gust sw7ój winien stosować do zajmowanego przy stole miejsca; to też dzierżawcy i ich przynależni stale utrzymywali, że wino za zimne dla ich żołądków, i prosili, niby to dlatego, raczej o trunek, który z oszczędności był właśnie dla nich przeznaczony. * Kobziarze, a było ich trzech, wykrzykiwali, przez cały czas trwania obiadu, jakąś straszliwą wojenną melodję, a echo sklepionego sufitu i dźwięk celtyckiej mowy wytwarzały tak hałaśliwą wieżę Babel, że Wayerley lękał się, iż rozchoruje się na uszy. Mac Ivor w istocie przepraszał za zamęt, spowodowany tak licznem zgromadzeniem, i bronił się koniecznością sw7ego stanowiska, którego pierwszym obowiązkiem była nieograniczona gościnność.
— Ci dziarscy, ale leniwi moi współplemieńcy — mówi! — uważają moje dobra za powierzone mi dla ich utrzymywania; i ja muszę dla nich starać się o wołowinę i piwo, gdy tymczasem te łotry nie chcą nic sami dla siebie pracować, tylko wolą odbywać ćwiczenia szablą albo wędrować po górach, strzelać, łowić ryby, polować, pić i umizgać się do dziewcząt w dolinach. Ale cóż ja na to poradzę, kapitanie Wayerley? wszystko chce żyć wedle swego przyrodzenia, czy to będzie jastrząb czy góral!
Edward odpowiedział tak jak wypadało, winszując Naczelnikowi tylu odważnych i oddanych ludzi.
— No, tak — odpowiedział Naczelnik, — gdybym miał ochotę, tak jak mój ojciec, narazić się na oberwanie jednego cięcia przez głowę albo dwóch w kark, sądzę, że te szelmy stanęłyby przy mnie. Ale któżby o tem myślał w dzisiejszych czasach, gdy przeważa zdanie, że (depsza stara baba z sakiewką w ręku, niż trzech mężczyzn z szablami u pasa?»
Tu, zwracając się do towarzystwa, wzniósł toast «Za zdrowie kapitana Wayerleya, godnego przyjaciela miłego mi sąsiada i sprzymierzeńca, barona Bradwardine’a».
— Radzi mu jesteśmy tutaj — odezwał się jeden ze starszych, — jeżeli przybywa od Cosmo Comyne Bradwardine’a.
— A ja się temu sprzeciwię — przemówił starzec, który widocznie nie zamierzał wychylić tego toastu. — Ja na to powiem: nie! Póki jeden liść zielony w lesie, nieszczerość będzie w duszy Comyne’a. < 7 iadu.
— Honor tylko mieszka w duszy barona Bradwardine’a — wmieszał się inny starzec, — — i gość, który tu przychodzi od niego, powinien być rad powitany, choćby nawet z ręką skrwawioną przyszedł, o ileby to nie była krew plemienia Ivor.
Starzec, którego kielich stał przed nim nietknięty, odpowiedział:
— Dosyć krwri plemienia Ivor splamiło rękę Bradwardine’a.
— Ach, Ballenkeiroch — odpowiedział pierwszy; — ty myślisz raczej o błysku karabinu na pastwisku Tully-Veolanu, niż o błysku szabli, co pod Preston walczyła za sprawę.
— I mam prawo — odparł Ballenkeiroch. — Błysk strzelby zabrał mi pięknowlosego syna, a błysk szabli niewiele zdziałał dla króla Jakóba.
Naczelnik w dwóch słowach po francusku wytłumaczył Wayerleyowi, że baron zastrzelił temu starcowi syna w bitce w pobliżu Tully-Veolanu, przed jakiemiś siedmiu laty; pośpieszył też zażegnać uprzedzenie Ballenkeirocha, tłumacząc mu, że Wayerley jest Anglikiem, nie bliskim ani pokrewieństwem ani powinowactwem rodzinie Bradwardine, wobec czego starzec podniósł swój dotąd nietknięty kielich i uprzejmie wypił za zdrowie Wayerleya, Gdy tenże wypił na podziękowanie, Naczelnik danym znakiem uciszył kobzy i przemówił głośno:
— Gdzież się to pieśń ukryła, moi przyjaciele, że jej Mac-Murrough odnaleźć nie może?
Mac-Murrough, bard rodu, człowiek wiekowy, natychmiast posłuchał wezwania i zaczął śpiewać, cicho i szybko wymawiając długi szereg celtyckich wierszy, które słuchacze przyjmowali z objawami entuzjazmu. W miarę jak się w swej deklamacji posuwał, zapał jego rósł. Zaczynał mówić z oczyma utkwionemi w ziemię, teraz wodził niemi dokoła, jakgdyby prosząc, to znów jakgdyby nakazywał uwagę, a głos jego przybierał dziką i namiętną nutę, której towarzyszyła odpowiednia gestykulacja. Zdawało się Edwardowi, który słuchał go z wielką uwagą, że wymienia on wiele imion własnych, że opłakuje umarłych, przemawia do nieobecnych, że upomina, błaga i ożywia obecnych. Zdawało mu się, jakoby do słyszał nawet swoje własne imię, a że domysł był trafny, dowiodły tego spojrzenia, które równocześnie skierowały się ku niemu. Zapał poety zdawał się udzielać słuchaczom. Śmiałe ich i ogorzałe twarze przybrały wyraz dzikszy i bardziej ożywiony; wszyscy pochylali się ku pieśniarzowi, wielu zerwało się i w uniesieniu powiewało rękoma, a niektórzy chwytali ręką rękojeść szabli. Gdy pieśń ucichła, zaległo głębokie milczenie, dopóki wzburzone uczucia poety i słuchaczów nie powróciły stopniowo do zwykłego poziomu.
Naczelnik, który podczas tej sceny zdawał się raczej śledzić obudzone wrażenia, niż brać udział w wysokiem ich napięciu, napełnił winem małą, stojącą przy nim srebrną czarkę.
— Daj to — rzekł do jednego ze służby — Mac-Mur-rough’owi nan Fonn (to znaczy «od pieśni»), a gdy wypije sok, proś go, by na pamiątkę Vich łan Vohra zatrzymał skorupę tykwy, która go zawierała.
Mac-Murrough przyjął dar z głęboką wdzięcznością; wypił wino, a ucałowawszy czarkę, ukrył ją z uszanowaniem pod fałdami pledu na piersiach, poczem wybuchnął improwizowanym wylewem dziękczynień i pochwał dla Naczelnika. Przyjęto je z aplauzem, ale nie zrobiło to takiego wrażenia, jak pierwszy poemat. Widocznem było jednak, że klan na szczodrość swego Naczelnika zapatruje się z wielkiem uznaniem.
Zaczęto teraz wnosić rozmaite gaelickie toasty, a niektóre z nich przetłumaczył Naczelnik gościowi swojemu: «Niech żyje ten, który nigdy, do przyjaciela czy do wroga, nie odwrócił się plecami». ((Niech żyje ten, kto nigdy nie kupował ani nie sprzedawał sprawiedliwości)). «Za gościnność wygnanemu, zgruchotanie kości tyranowi)). «Niech żyją chłopcy w spódniczkach!)) «Górale, ramię do ramienia!)) obok wielu innych jędrnych powiedzeń podobnego rodzaju.
Edwardowi szczególniej zależało na tem, by dowiedzieć się znaczenia tej pieśni, która takie wrażenie zrobiła na uczuciach towarzystwa, i o swej ciekawości napomknął gospodarzowi.
— Ponieważ uważałem — odpowiedział Naczednik, — że zaniechał pan butelki w czasie ostatnich trzech kolejek, miałem właśnie zaproponować panu przejście na herbatę do Stołu mojej siostry, która potrafi przetłumaczyć panu te rzeczy lepiej odemnie. Ja, chociaż nie mogę powstrzymać mojego klanu w zwykłym przebiegu uroczystości, jednakże ani sam nadużycia nie lubię, ani też — dodał, uśmiechając się, — nie chowam Niedźwiedzia, któryby pożerał rozum tym, którzy go dobrze użyć potrafią.
Edward chętnie zgodził się na tę propozycję, zaś Naczelnik, powiedziawszy parę słów sąsiadom, wstał od stołu, a za nim Wayerley. Gdy się drzwi za nimi zamykały, Edward posłyszał, jak wznoszono zdrowie Vich łan Vohra głośnym i ożywionym okrzykiem, świadczącym o zadowoleniu gości i o tem, jak z głębi duszy są mu do usług oddani.
ROZDZIAŁ XXI SIOSTRA NACZELNIKA
Salon Flory Mac-Ivor umeblowany był jak najprościej i jak najskromniej; w Glennaąuoich bowiem wszelkie inne wydatki o ile możności ograniczano, ażeby móc należycie i godnie podtrzymać gościnność Naczelnika i utrzymać oraz pomnożyć ilość klientów jego i stronników. Nie było jednak widać tej oszczędności w stroju damy samej, który był z ma-terjału eleganckiego, a nawet bogatego, a w układzie łączył modę paryską z skromnym góralskim krojeni w sposób pełen wytworności i dobrego smaku. Włosów jej nie szpeciła sztuka fryzjerska, kruczemi kędziorami opadały wolno na szyję, powstrzymane tylko przepaską, bogato diamentami wysadzaną. W tym względzie zastosowała się do pojęć góralskich, niezno-szących, by kobieta nakrywała głowę przed zamążpójściem.
Flora Mac-Iyor uderzająco była podobna do brata swego Fergusa; do tego stopnia nawet, że mogliby byli zagrać Violę i Sebastjana, 1 osiągając to samo wrażenie, co Mrs. Henry Sid-dons2 i brat jej, Mr. William Murray, w tych rolach. Mieli oni oboje tę samą klasyczną regularność profilu; te same ciemne oczy, rzęsy, brwi; tę samą czystą cerę, z tą różnicą, że u Fergusa była ona ogorzała od słońca i powietrza, u Flory zachowała iście kobiecą delikatność. Wyniosła jednak i trochę surowa regularność rysów Fergusa przepięknie była złagodzona w rysach Flory. I głosy ich były podobne tonem, chociaż róż niły się wysokością. Glos Fergusa, zwłaszcza gdy podwładnym swoim podczas ich wojskowych ćwiczeń wydawał rozkazy, przypominał Edwardowi ulubiony ustęp z opisu Emetriusa:...którego rozkaz rozległ się głośny,
Jako o srebrnym dźwięku trąbki głos donośny. 8
Głos Flory, przeciwnie, łagodny był i słodki — ((dosko nała rzecz w kobiecie»;4 przy dowodzeniu jednakże jakiegoś ulubionego tematu, co często wymownie czyniła, głos ten potrafił zabrzmieć tonem, budzącym cześć i poszanowanie, umiejącym delikatnie przekonywać. Żywe spojrzenie bystrych, czarnych oczu, które u Naczelnika zdawało się niecierpliwić już nawet wobec napotykanych materjalnyeh przeszkód, u siostry jego powlokło się łagodną zadumą. Jego spojrzenia zdawały się szukać chwały, potęgi, wszystkiego, coby w wyścigu życiowym wynieść go mogło nad innych; natomiast u niej, jakgdyby już miała świadomość swej umysłowej wyższości, wzrok mówił nie o zazdrości, ale o litości raczej nad tymi, którzy walczą jeszcze o jakieś dalsze odznaczenia. Uczucia jej były w zgodzie z wyrazem jej twarzy. Wczesne wychowanie zaszczepiło w jej duszy, tak jak w duszy Naczelnika, najwierniejsze przywiązanie do wygnanej rodziny Stuartów. W’ierzyła, że jest to 1 Viola i Sebastian — Dliźniacze, podobne do nierozpoznania rodzeństwu z komedji Szekspira Wieczór Trzech Króli. — Mrs. Siddons Harriett — znana aktorka angielska (1783 — 1844), synowa wielkiej Sary Siddons, siostra znanego aktora, Williama Murraya, z którym prowadził-! teatr w Edynburgu i obok licznych przedstawień szekspirowskich, wystawiana również wszystkie powieści Scotta; te bowiem były odrazu dramatyzowane. 3 z poematu Jana Drydena Palamon and Arcite (III, 84-5). będącego przeróbką Chaucerowskiej Powieści rycerza ’The Knight’s Tale).

  • Szekspir: Król Lir V. 3.

obowiązkiem jej brata, jej klanu, każdego człowieka w Bj 3 tanji, z wszeikiem narażeniem osobistem przyczyniać się do tej restauracji, której stronnicy kawalera de St. George nie przestawali się spodziewać. Dla tej sprawy gotowa była zrobić wszystko, ścierpieć wrszystko, poświęcić wszystko. Lecz lojalność jej, tak jak fanatyzmem przewyższała brata, przewyższała ją także czystością. Przywykły do drobnych intryg 1 z konieczności wciągnięty w tysiące marnych i samolubnych sporów, ambitny zresztą z przyrodzenia, Fergus polityczną wiarę swoją, jeśli nie skaził, to przynajmniej zabarwił nadziejami interesu i kar jery, tak łatwo z nią idącemi w parze; z chwilą zaś, gdyby mu przyszło dobyć z pochwy miecza, trudno może byłoby powiedzieć, czy czyni to w nadziei uczynienia Jakóba Stuarta królem, czy Fergusa Mac-Ivora hrabią. Był to splot uczuć, któ-regoby sam sobie nie przyznał, istniał on jednak, i to wybitnie silnie.
W Flory sercu, przeciwnie, gorliwość lojalna paliła się czystym płomieniem, bez przymieszki żadnego samolubnego uczucia; tak jak nie uczyniłaby religji maską ambitnych i interesownych nadziei, tak nie ukrywałaby ich pod przekonaniami, które nauczono ją mienić patrjotyzmem. Przykłady takiego pełnego poświęcenia oddania się nie były rzadkością wśród stronników nieszczęśliwego rodu Stuartów, czego pamiętne dowody przypomną się może pamięci większości moich czytelników. Jednakże szczególne względy ze strony kawalera de St. George i księżnej, jego żony, dla rodziców Fergusa i jego siostry, oraz dla nich samych w ich sieroctwie, utwierdziły jeszcze ich wierność. Fergus, po śmierci rodziców, był przez czas jakiś honorowym paziem w orszaku księżnej, a dzięki swej urodzie i żywemu usposobieniu stale był przez nią łubiany i wyróżniany. To samo odnosiło się do Flory, którą przez pewien czas księżna własnym kosztem utrzymywała w pierwszorzędnym klasztorze, a odebrawszy ją stamtąd, umieściła w gronie własnej rodziny, gdzie Flora spędziła prawie dwa lata. Oboje, tak brat jak i siostra, dochowali najgłębszą i najwdzięczniejszą pamięć ich dobroci.
Dotknąwszy w ten sposób zasadniczego pierwiastka w charakterze Flory, mogę pobieżniej traktować resztę rysów. Była bardzo wykształcona i nabrała tych wytwornych manier, jakich się można spodziewać u osoby, która we wczesnej młodości była towarzyszką księżniczki; nie nauczyła się jednakże grzecznemi pozorami zastępować uczuć prawdziwych. Usiadłszy w samotnej okolicy Glennaąuoich, przekonała się, że w ograniczonej tylko mierze i niestale dochodzić ją tu będą książki francuskie, angielskie i włoskie; dla zapełnienia więc wolnego czasu część jego poświęciła muzyce i poetyckim tradycjom górali, i w tem też rzeczywistą zaczęła znajdować przyjemność — przyjemność, którą jej brat, w sprawach literackiej wartości tępszą obdarzony wrażliwością, udawał raczej ze względu na popularność, ’niż rzeczywiście odczuwał. Do tych badań dodawała jej bodźca niezmierna radość, jaką dopytywania jej sprawiały tym, do których się po objaśnienia zwracała.
Miłość Flory do swego klanu, przywiązanie prawie dziedziczne w jej duszy, było, podobnie jak jej lojalność, uczuciem czystszem, niż u brata. Fergus był zanadto przejęty polityką, w patrjarchalnym swoim wpływie zbyt wyłącznie upatrywał środek do osiągnięcia swej własnej wielkości, ażebyśmy mogli nazwać go wzorem góralskiego naczelnika. I Flora również dbała o podtrzymanie i rozszerzenie ich patrjarchalnego wpływu, ale wynikało to z szlachetnego pragnienia, by bronić przed biedą, a przynajmniej przed nędzą i obcym uciskiem tych, którymi, wedle pojęć tego czasu i tego kraju, brat jej miał prawo rządzić. Oszczędności z wdasnego dochodu (otrzymywała bowiem małą pensję od księżnej Sobieskiej) przeznaczała nie na wygody ludu, bo tego wyrazu oni ani nie znali, ani zapewne znać nie pragnęli, ale na zaspokajanie jego koniecznych potrzeb w chorobie lub późnym wieku. W innych okresach jednak lud ten dokonywał pewnych wysiłków, by zdobyć cośkolwiek, czemby się mógł podzielić z naczelnikiem, w dowód przywiązania, i nie oczekiwał z tytułu swego rodu od niego innej pomocy, prócz tej, jaką mu dawała prosta gościnność jego zamku i ogólny podział i podpodział dóbr Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 11 jego pomiędzy nich. Flora była tak bardzo przez nich kochana, że gdy Mac-Murrough skomponował pieśń, w której wyliczał wszystkie główne piękności okolicy, i zakończył na jej cześć zwrotem: ((najpiękniejsze jabłko wisi na najwyższej gałęzi)), otrzymał w darze od członków klanu więcej jęczmienia na zasiew, niżby potrzebował do dziesięciokrotnego obsiania swego góralskiego Parnasu, ((zagrodą barda» zwanego.
Zarówno zamieszkanie na ustroniu, jak i własny wybór panny Mac-Ivor złożyły się na to, że towarzyskie jej stosunki były niezmiernie ograniczone. Jej najbliższą przyjaciółką była Róża Bradwardine, do której bardzo była przywiązana; widziane razem, byłyby mogły dostarczyć artyście znakomitych modeli dwóch muz, wesołej i melancholijnej. Istotnie, nad Różą tak tkliwie czuwał jej ojciec, a zakres jej życzeń taki był skromny, że czego zapragnęła, to spełniał chętnie, a nie było takiego, któreby przechodziło jego możność. Inaczej miała się rzecz z Florą. Jeszcze dziewczątkiem niedorosłem doświadczyła zupełnej zmiany warunków, od wesołości i świetności do zupełnej samotności i względnej biedy; te zaś pojęcia i życzenia, które ją głównie przejmowały, odnosiły się do wielkich spraw narodowych, do zmian, którychby bez ryzyka i rozlewu krwi przeprowadzić nie można, o których przeto z lekkiem sercem niepodobna było myśleć. Usposobienie jej cechowała zatem powaga; ale mimo to chętnie umilała czas towarzystwu swojemi talentami, i wysoko stała w pojęciu starego barona, który śpie-wywał z nią duety francuskie o Lindorze i Kloryndzie i inne, będące w modzie ku schyłkowi panowania starego Ludwika Wielkiego.
Wierzono ogólnie, choć nikt nie byłby śmiał wspomnieć o tem staremu baronowi Rradwardine, że prośby Flory przyczyniły się do uśmierzenia gniewu Fergusa, wywołanego ich sprzeczką. Umiała trafić w słabą stronę brata, najpierw kładąc nacisk na wiek barona, a następnie przedstawiając, jaką krzywdę mogłaby ponieść sprawa, a jaką szkodę jego własna opinja pod względem przezorności, tak koniecznej politycznemu działaczowi, gdyby spór ten przeciągał do ostateczności. W przeciwnym razie mogłoby się to zakończyć pojedyn kiem, zważywszy, że baron przy jakiemś dawniejszem zajściu przelał krew klanu (coprawda, sprawę tę w porę załagodzono) i że miał opinję doskonałego szermierza, której mu nawet Fergus nieomal raczył zazdrościć. Z tych też powodów nalegała, żeby się pogodzili, na co się Naczelnik zgodził tem chętniej, że sprzyjało to pewnym dalszym jego zamysłom.
Do tej to młodej damy, prezydującej w niewieściem królestwie przy herbacianym stole, wprowadził teraz Fergus kapitana Wayerleya, którego ona przyjęła według zwykłych prawideł grzeczności.
ROZDZIAŁ XXII POEZJA GÓRALSKA
— Moja droga Floro — przemówił po pierwszych przy-witaniach Fergus do siostry, — zanim powrócę do barbarzyńskiego rytuału naszych praojców, muszę ci powiedzieć, że kapitan Wayerley jest wielbicielem celtyckiej muzy, tem bardziej może, że nie rozumie ani słowa jej mowy. Powiedziałem mu, że jesteś wybitną tłumaczką góralskiej poezji i Mac-Murrough podziwia twoje tłumaczenia jego pieśni, na tej samej zasadzie, na jakiej kapitan Wayerley podziwia oryginał, — ponieważ ich nie rozumie. Czy byłabyś tak dobra przeczytać albo wyrecytować naszemu gościowi po angielsku ten nadzwyczajny szereg imion, które Mac-Murrough razem nanizał po gaelieku? Założyłbym się, że posiadasz tłumaczenie, gdyż wiem, że wciąż masz jakieś narady z bardem i znasz zawsze jego pieśni na długo przedtem, nim on je powtórzy w sali.
— Jak możesz to mówić, Fergusie? Wszakże wiesz, jak mało te wiersze mogą interesować kogoś obcego, Anglika, nawet gdybym potrafiła przetłumaczyć je, jak mówisz.
— Nie mniej, jak mnie samego interesują, piękna pani. Dziś wasz wspólny utwór — gdyż powtarzam, że miałaś w nim swój udział, — kosztował mnie ostatnią srebrną czarkę w zamku i przypuszczam, że kosztować mnie będzie coś innego 11* znowu, gdy następnym razem będę miał cour pleniere, 1 a muza zstąpi na Mac-Murrougha. Bo przecież znasz przy słowie: «Gdy ręka naczelnika przestaje darzyć, marznie oddech w piersi barda». No, po prawdzie, właśnie chciałbym, żeby tak się stało: trzy są bowiem rzeczy zbyteczne dla dzisiejszego górala: szabla, której nie wolno mu dobyć, — bard dla opiewania czynów, których nie śmie naśladować, — i wielka sakiewka z koziej skóry, bez luidora, któryby w nią włożył.
— Ejże, mój bracie, skoro ty zdradzasz moje tajemnice, nie spodziewaj się, bym ja dochowała twoich. Zapewniam pana, kapitanie Wayerley, że Fergus jest zbyt dumny, by zamienić swoją góralską szablicę na laskę marszałka; że uważa Mac-Murrougha za poetę o wiele większego od Homera, i że nie oddałby swej sakiewTki z koziej skóry za wszystkie lui-dory, któreby się w niej zmieściły.
— Dobrze powiedziane, Floro; cios za cios, jak powiedział Conan* djabłu. No, a teraz wy dwToje rozmawiajcie 0 bardach i o poezji, jeśli nie o szablach i o sakiewkach, ja zaś powrócę czynić ostatnie honory senatorom szczepu Ivor. — To mówiąc, wyszedł z pokoju.
Rozmowa potoczyła się dalej pomiędzy Florą a Wayer-leyem, gdyż dwie dobrze ubrane młode osoby, których stanowisko zdawało się być czemś pośredniem pomiędzy towarzyszką a służebną, nie brały w niej udziału. Obiedwie były to ładne dziewczyny, ale służyły tylko jako tło dla wdzięku 1 piękności swej patronki. Rozmowa poszła w kierunku nadanym jej przez Naczelnika, a Wayerleya nietylko zajęło, ale zadziwało sprawozdanie, jakie mu dała Flora o poezji celtyckiej.
— Recytowanie wierszy — mówiła, — głoszących dzieła bohaterów’, skargi kochanków i wojny wrogich szczepów, stanowi w górach najmilszą rozrywkę zimowych wieczorów przy ognisku. Niektóre z tych poezyj są podobno bardzo starożytne, i jeżeli je kiedy przetłumaczą na jakiś język cywilizo i pełny dwór, wielkie przyjęcie dworskie.

  • Patrz: Przyp. autora. Nr. 22. Trefniś.

wanej Europy, niewątpliwie zrobią one ogólnie głębokie wrażenie. Inne są świeższej daty, są utworami tych rodowych bardów, których naczelnicy wybitniejszego nazwiska i potęgi utrzymują jako poetów i historyków swojego szczepu. Wartość ich jest, naturalnie, różna; wiele zatraca się w tłumaczeniu, wiele nie mogą docenić ci, którzy nie sympatyzują z uczuciami poety.
— A wasz bard, którego uczuciowe wylewy zrobiły dziś, jak się zdaje, takie wrażenie na obecnych, czy zalicza się on do ulubionych poetów w górach?
— To jest trudne pytanie. Sława jego jest wielka wpośród współplemieńców, i niech pan nie przypuszcza, bym ja jej niedoceniała. *
— Ale ta pieśń, Miss Mac-Ivor, zdawała się budzić wszystkich tych wojaków, tak młodych jak starych.
— Pieśń ta, to niewiele więcej niż katalog nazw góralskich klanów z odróżniającemi je właściwościami i wezwaniem do nich, by pamiętały czyny przodków i współzawodniczyły z niemi.
— Czyżbym się mylił, że (jakkolwiek dziwnym ten domysł się wydaje) była tam także jakaś aluzja do mnie w wierszach, które on recytował?
— Dobrze pan obserwuje, kapitanie Wayerley, a w tym wypadku obserwacja nie zawiodła pana. Język gaelicki, będąc niezmiernie płynnym, dobrze nadaje się do improwizacji; rzadko też bard pomija sposobność, by nie zwiększyć wrażenia obmyślonej zgóry pieśni przez wtrącenie paru zwrotek, jakie mu nasuwają okoliczności, wśród których ją wygłasza.
— Dałbym mojego najlepszego konia, gdybym się mógł dowiedzieć, co ten góralski bard mógł znaleźć do powiedzenia o tak niegodnym Południowcu, jak ja.
— Nie będzie to pana kosztowało nawet promienia włosów z końskiej grzywy. Una, Mauourneen! (Powiedziała słów parę do jednej z młodych dziewcząt, która natychmiast dygnęła i wybiegła z pokoju). Posłałam Unę, by się dowiedziała od * Poeci góralscy prawie zawsze bywali improwizatorami. barda, jakich wyrażeń użył, a ja panu służyć będę za tłumaczkę.
Una powróciła po kilku minutach i powtórzyła pani swojej kilka wierszy po gaelicku. Flora zastanawiała się przez chwilę, poczem, lekko się rumieniąc, zwTróciła się do Wayerleya:
— Chcąc zaspokoić pańską ciekawość, kapitanie Waver-ley, ściągam na siebie pozory pewnej zarozumiałości. Jeżeli mi pan pozwoli namyśleć się przez parę minut, będę się starała włączyć znaczenie tych wierszy do części oryginału, którą spróbowałam przetłumaczyć na angielski. Obowiązki gospodyni przy herbacie są już, zdaje się, skończone, a że wieczór jest cudowny, Una zaprowadzi pana do jednego z moich ulubionych zakątków, a ja z Katliną przyjdę tam za chwilę.
Una, po otrzymaniu wskazówrek w swej rodzinnej mowie, poprowadziła Wayerleya innem przejściem, niż to, któ-rem wszedł do pokoju. Z odległości słychać jeszcze było gwar w sali naczelnika, rozbrzmiewającej dźwiękiem kobz i okrzykami jego gości. Wyszli tylnemi drzwiami, a droga ich prowadziła zrazu dziką, ciemną i wąską doliną, w której stał dom; szli wzdłuż wijącego się przez nią strumienia. O jakie ćwierć mili od zamku doszli do miejsca, gdzie łączyły się dwa małe potoki, tworząc rzeczkę. Większy spływał z długiej, pustej doliny, ciągnącej się jednostajnie aż tam, dokąd wzgórza, stanowiące jej granicę, pozwalały sięgnąć wzrokiem. Natomiast drugi potok, mający źródła w górach po lewej stronie doliny, zdawał się wypływać z bardzo wąskiego i ciemnego otworu pomiędzy dwiema wielkiemi skałami. Różny był też charakter tych dwóch strumyków. Większy był spokojny, a nawet leniwy w biegu, tworząc głębokie wiry, drzemiąc w ciemno-niebieskich basenach; ale ruch mniejszego potoczka był rączy i wściekły; wypływał z pomiędzy stromych ścian, jak szaleniec z zamknięcia, spieniony i huczny.
Brzegiem tego właśnie potoczka, pod górę, prowadziła Wayerleya, jak rycerza z bajki, nadobna góralska panienka, milcząca jego przewodniczka. Wąska ścieżka, w wielu miejscach poprawiona dla wygody Flory, wiodła go przez kraj obraz zupełnie odmienny od tego, który dopiero co opuścił. Dokoła zamku wszystko było chłodne, nagie i puste, ale łagodne, nawet w tej pustce; ta zaś wąska dolina, tak niedaleka, zdawała się prowadzić w krainę Bajki. Skały przybierały tysiąc dziwacznych i różnorakich kształtów. W jednem miejscu wielka skała stawała całym swym ogromem napoprzek, jakgdyby broniąc przechodniowi dalszego przejścia, tak że dopiero przybliżywszy się do samej jej podstawy, dostrzegł Wayerley nagły i ostry zakręt ścieżki, obiegający dokoła tę groźną przeszkodę. W innem miejscu wystające z obu stron wysokie skały tak się ku sobie zbliżały, że parę przerzuconych pni drzewnych, pokrytych darniną, tworzyło mostek na wysokości przynajmniej. stu pięćdziesięciu stóp. Mostek był bez poręczy i miał szerokości ledwie trzy stopy.
Przyglądając się temu niebezpiecznemu przejściu, rysującemu się czarną linją na błękitnym pasku nieba pomiędzy dwiema wystającemi skałami, z przerażeniem ujrzał Wayerley Florę i jej towarzyszkę, jak zjawy z innego świata, jakgdyby zawieszone w powietrzu, na tej chwiejącej się kładce. Flora zatrzymała się, widząc go na dole, i z wdzięczną swobodą, wobec której zadrżał, skinęła mu chusteczką. Edward nie zdołał, pod wpływem zawrotu głowy na widok jej sytuacji, odpowiedzieć na to ukłonem; nigdy też nie odczuł takiej ulgi, jak wówczas, gdy piękne zjawisko przesunęło się po tej ryzykownej wysokości, na której tak niedbale zdawało się unosić, i zniknęło po stronie przeciwnej.
O kilka kroków dalej, już poza owym mostkiem, który Edward oglądał z takiem przerażeniem, ścieżka wznosiła się dość stromo z nad brzegu strumyczka i dolinka rozszerzała się w leśny amfiteatr, pełen brzóz, młodych dębów i leszczyny, z tu i ówdzie pojawiającym się cisem.1 Skały odsuwały się teraz wtył, ale wciąż ukazywały siwe, poszarpane swe grzbiety z ponad zieleni gajów. Dalej wznosiły się wyżyny i szczyty, niektóre nagie, inne lasem pokryte, inne okrągłe i purpurowe od wrzosów, a jeszcze inne połupane w skały i turnie. Po i cis jest charakterystyozncm drzewem w krajobrazie angielskich gór. ostrym nagłym zakręcie, ścieżka, która na pewnej przestrzeni odbiegła od potoku, doprowadziła Wayerleya niespodzianie tuż przed romantyczny wodospad. Nie odznaczał się on ani wielką wysokością, ani obfitością wody, ale przedewszyst-kiem pięknością otoczenia. Spadając przerywaną kaskadą z wysokości jakich dwudziestu stóp, potok spływał w obszerny naturalny basen, zapełniony po brzegi wodą tak niezmiernie czystą, że w miejscu, gdzie bańki powietrza, spowodowane upadkiem wody, już się nie unosiły, pomimo wielkiej głębi rozróżnić było można każdy kamyczek na dnie. Wirując dokoła tego rezerwoaru, potok znajdował sobie drogę jakgdyby poprzez przełamaną część skalnej ławy i rzucał się drugim wodospadem w dół, jakgdyby w przepaść; następnie, wytaczając się tam w dole z pomiędzy gładkich, czarnych skał, które wypolerował w ciągu wieków, biegł, szemrząc, wzdłuż dolinki i tworzył ten strumień, wzdłuż którego Wayerley właśnie podszedł. * Brzegi tego romantycznego rezerwoaru odpowiadały mu pięknością; była to piękność surowa, nieledwie groźna. Zielone smugi darniny, przedzielone wielkiemi odłamami skał, stroiły drzewa i krzewy, — niektóre zasadzone pod dozorem Flory, ale tak umiejętnie, że dodawały wdzięku, nie-zTmniejszając romantycznej dzikości pejzażu.
Tutaj, niby jedną z tych pięknych postaci, co zdobią krajobrazy Poussina, 1 zastał Wayerley Florę, przyglądającą się wodospadowi. O dwa kroki dalej poza nią stała Katlina, trzymając małą szkocką harfę, na której grać nauczył Florę Rory Dali, jeden z ostatnich harfiarzy w górach. Słońce, chylące się teraz ku zachodowi, barwiło ciepło wszelkie przedmioty, otaczające Wayerleya, i zdawało się udzielać nadludzkiego blasku ciemnym, wyrazistym oczom Flory, uwydatniać czystość i gładkość jej cery, dodawać godności i wdzięku jej pięknej postaci. Edwgird pomyślał, że nigdy, w najśmielszych snach nawet, nie wyobraził sobie postaci tak doskonale pięknej i zajmującej. Dzika piękność tego ustronia podziałała na * Patrz: Przyp. autora. Nr. 23. Wodospad. 1 Poussin Nicolas (1594 — 1665) — malarz francuski, twórca t. zw. histo-ryeznego lub heroicznego krajobrazu. niego jak czar, potęgując uczucie zachwytu i czci, z jaką się zbliżał do niej, niby do pięknej wróżki Bojarda albo Ariósta, 1 za której skinieniem powstał ten krajobraz, raj wśród dzikiego pustkowia.
Flora, jak każda piękna kobieta, była świadoma swojej potęgi i rada wrażeniu, o którem świadczył pełen szacunku ale i zmieszania powitalny ukłon młodego żołnierza. Będąc jednakże bardzo rozumna, liczyła się z romantycznością otoczenia i innemi przypadkowemi okolicznościami w ocenie uczuć, które widocznie opanowały Wayerleya; nie znając przecie pełnych fantazji i wrażliwości cech jego charakteru, uważała hołd jego za haracz przelotny, który w podobnem położeniu byłby złożył i innej, mniej pięknej, kobiecie. To też spokojnie zaprowadziła go do miejsca, położonego w takiem oddaleniu od wodospadu, że szum jego mógł tylko akompanjo-wać, a nie przeszkadzać, głosowi jej i instrumentu i, siadając na omszałym kamieniu, odebrała harfę z rąk Katliny.
— Naraziłam pana na uciążliwą drogę w to ustronie, kapitanie Wayerley, raz dlatego, że sądziłam, iż krajobraz się panu spodoba, a powtóre, ponieważ pieśń góralska ucierpiałaby jeszcze bardziej na mojem nieudolnem tłumaczeniu, gdybym ją panu zaśpiewała bez właściwego jej dzikiego i stosownego wtóru. Mówiąc poetyckim językiem mojego kraju, siedziba Celtyckiej Muzy kryje się w mgle tajemniczego, samotnego wzgórza, a głosem jej jest szmer górskiego potoku. Ten, kto o jej łaski zabiega, musi bardziej kochać nagą skałę niż żyzną dolinę, i samotność pustki raczej niż weselność sali.
Każdy nieomal, ktoby słyszał tę uroczą kobietę, mówiącą te słowa głosem, którego harmonijność potęgowała jeszcze nuta patetyczna, musiałby zawołać, że Muza, którą wzywała, nie mogłaby znaleźć odpowiedniejszej przedstawicielki. Ale Wayerley, chociaż myśl ta powstała mu w duszy, nie miał odwagi jej wypowiedzieć. Istotnie, porywające uczucie romantycznego za * Boiardo Mateusz (1434 — 1494) — autor epopei Orlando Incimmorato, Ariosto Ludwik (1474 — 1533), autor niejako dalszego ciągu tej epopei, ale w tonie mniej poważnym: Orlando Furioso. Scotta nazwano później Ariostem Północy. chwytu, z jakim usłyszał pierwsze tony, dobyte przez nią z instrumentu, wzmogły się nieledwie do uczucia bólu. Za nic w świecie nie byłby opuścił miejsca przy jej boku; a jednak nieledwie tęsknił do samotności, ażeby móc rozwikłać i zbadać swobodnie zawiły splot wzruszeń, jakie teraz sercem jego miotały.
Flora zmieniła rytmiczne i monotonne recitatiuo barda na wzniosłą i niezwykłą góralską melodję, będącą w dawnych wiekach pieśnią bojową. Parę dorywczych akordów wprowadziło przygrywkę o dzikiej i oryginalnej melodji, dobrze harmonizującej z dalekim wodospadem i cichem westchnieniem wieczornego wietrzyka w szemrzących listkach osiki, w której cieniu usiadła piękna harfiarka. Następujące wiersze słabe tylko dać mogą pojęcie o uczuciach, z jakiemi słuchał Wayer ley pieśni, śpiewanej tak, i przy takim akompanjamencie:
Mgła się snuje po górach, noc doliny zaściela, lecz ciemniejszym, niż one, jest sen synów Gaela.
Obcy człowiek go spuścił, na krainę spadł całą, każda ręka zdrętwiała, każde serce zaspało.
Noże leżą nieczynne w brudnym prochu z tarczami, a bezkrwawe szablice jeno ruda rdza plami.
Gdy na górach, pagórkach, strzał się echem rozniesie, jeno głuszec padł martwy, jeleń tylko padł w lesie.
Jeśli przodków śmie czyny wskrzesić głos i pieśń barda, wzrok mu gniewny dziękuje, czasem nawet pięść twarda!
Niechaj zmilknie głos wszelki, niechaj struna ta pęknie, co wspomina o przodkach, którzy żyli tak pięknie!
Ale mija już okres snu i nocy ponury, bo zaranie już jasne rozświeciło nam góry.
Szczyty Glenaladalu promień złoci już brzaskn, i strumień Glenfinnanu w wesołym skacze blasku.
Wielkoduszny Morayu! Ty wygnańcze nasz drogi, podnieś w ranka rumieńcu sztandar sławny na wrogi!
Niech północne go wiatry hen szeroko rozwiną, jak błysk słońca ostatni przed orkanu godziną.
O synowie potężnych! kiedy świt ten obrzaśnie, czy was młodych ma budzić piosnka starca już właśnie? /
Bo każdy z waszych przodków w tej świtania godzinie z loża zrywał się, wiedząc, że — zwycięży lub zginie!
Ilej! od królów Islayu ród wywodzi się stary, dumni klanów wodzowie: Ranald, Sleat i Glengarry!
Trzem potokom z lodowców jedna winna być droga!
Połączcie się, i razem szturm przypuścić na wroga!1
Tu wielki pies gończy, przybiegłszy z doliny, skoczył na Florę i przerwał śpiew jej swemi niewczesnemi karesami. Na dochodzące zdaleka gwizdnięcie zawrócił, i pędem strzały puścił się zpowrotem.
— To wierny towarzysz Fergusa, kapitanie Waverley, a ów gwizd, to jego znak. On nie lubi poezji innej, jak wesołą, a przychodzi w sam czas, by przerwać mój długi katalog szczepów, o których jeden z waszych dowcipnych angielskich poetów lak się odzywa:
Nasi żebracy wysokiego rodu, co boso chodząc, przymierają z głodu,
Mac-Leany, Mac-Kenzie i Mac-Gregory,
Jest ich tu zastęp spory.
Wayerley wyraził żal, że śpiew został przerwany.
— O! pan nawet nie zgadnie, ile pan stracił! Bard, obowiązkowo, zwrócił się w trzech stanzach do naczelnika Vich łan Vohra, wyliczając wszystkie jego wielkie dobra, nie zapominając, że jest pocieszycielem harfiarza i barda, — «dawcą dobrotliwrych darów». Prócz tego byłby pan usłyszał upomnienie, skierowane do jasnowłosego syna cudzoziemca, który żyje w krainie, gdzie trawa jest zawsze zielona, — jeźdźca na błyszczącym, strojnym rumaku, którego kolor jest jak kolor kruka, a którego rżenie jest jak krzyk orła gotującego się do bitwy. Tego dzielnego jeźdźca zaklina się, by pamiętał, że jego przodkowie odznaczali się zarówno lojalnością, jak odwagą. — Wszystko to stracone dla pana! Ale skoro pan ciekawy, a gwizd i Tu następuje pięć zwrotek wypełnionych taką samą zachętą do powstania, skierowaną do całego szeregu klanów, których nazwiska nie pozwalają na przekłady tych zwrotek (Przyp. tłumacza). nięcie mego brata odezwało się jeszcze dość daleko, zdążę, być może, zaśpiewać panu końcowe stanze, nim on nadejdzie, by śmiać się z mego tłumaczenia.
Czas wam wstawać na górach! Wam na wyspach wstać pora! zbudź się, synu odważny gór, zatoki, jeziora!
Trąbka woła, lecz dzisiaj nie brzmi ona na łowy!
Gwizd fujarki was wzywa, nie — na taniec godowy!
Hej! na śmierć lub zwycięstwo! Bohaterski krzyk stary woła do was. Na szczytach świecą jasno sztandary.
Za nóż chwytać, brać tarczę, miecz przypasać, pod znakiem stanąć w szyku bojowym, iść na wrogów atakiem!
Niech dowódca swym mieczem wrogów jako Finn żenie!
Niech krew w żyłach mu krąży, jako płynne płomienie!
Niech, jak jarzmo odrzucić, przykład przodków wam służy — Albo zgińcie, jak oni, i nie znoście go dłużej!
ROZDZIAŁ XXIII WAMERLEY PRZEDŁUŻA SWÓJ POBYT W GLENNAQU01CH
Zaledwie Flora dokończyła pieśni, stanął przed nimi Fergus.
— Wiedziałem, że tutaj was znajdę, nawet bez pomocy mojego poczciwego Brana. Mój prosty i niewyrafinowany gust wolałby wodotrysk w Wersalu niż tę kaskadę, z jej dodatkiem skał i huku; ale to Flory Parnas, kapitanie W7averley, a to źródło, to jej Helikon.1 Bardzoby na tem dobrze wyszła moja piwnica, gdybyś poti afiła przekonać twego pomocnika, Mac-Murrougha, jak zbawiennie działa ten zdrój; dopiero co wypił pół kwarty whisky, żeby rozgrzać żołądek, jak mówił, po zimnem winie... Niechżeż spróbuję, jakie ma wiasności.
Zaczerpnął dłonią trochę wody i wrypił, poczem natychmiast zaczął, z gestem teatralnym: i Parnas — góra we Focji (dziś: Liakura), na które] stoku wypływało źródło kastalskie i leżała świątynia. Helikon — w Beocji, według mitologji greckiej siedziba Muz; źródła z niej tryskające: Hippokrene i Aganippe.
Witaj, pustyni królowo! co kochasz pieśń Gaelową, którą ta żyzna kraina rodzi, gdzie zboże ani trawa nie wschodzi.
Ale angielska poezja nigdy się nie uda pod wpływem góralskiego Helikonu — Allons, courage...
O vous, qui buvez, k tasse pleine,
A cette heureuse fontaine,
Ou on ne voit sur le rivage Que quelques vilains troupeaux,
Suiyis de nymphes de village,
Qui les escortent sans sabots...*
— Przestań, drogi Fergusie! oszczędź nam tych najnudniejszych i najgłupszych osobistości z całej Arkadji.2 Na miłość bo^ką, nie sprowadzaj nam tu przypadkiem Korydona i Lindora!3
— A więc nie; skoro nie podobasz sobie w la houlette et le chalumeau, 4 zostańże sobie przy swych heroicznych hymnach!
— Drogi Fergusie, tyś z pewnością zaczerpnął natchnienia raczej z kielicha Mac-Murrougha, niż z mojego.
— Śmiem zaprzeczyć, ma belle demoiselle, choć twierdzę, że z dwóch tamten byłby odpowiedniejszy. Któryż to z waszych narwanych włoskich poetów powiada:......Io d’Elicona niente
Mi euro; in fe di Dio, che’il bere d’acque (Bea chi ber ne vuol) sempre mi spiacque? *
Ale jeżeli woli pan po gaelicku, kapitanie Wayerley, to tu obecna Katlinka zaśpiewa panu Drimminr ia. — No, dalej, Ka tlinko, astore (moja droga), zaczynaj: nie wymawiaj się przed Lean-kinne. 1 Dalej odważnie: «0, wy, co pijecie pełną czarą z tego szczęśliwego zdroju, na którego brzegach widzi się tylko liche trzódki, pędzone przez bose nimfy wiejskie*... 2 Arkadja — kraj na Peloponezie (poi. Grecja); nazwa na kraj paster ski, gdzie ludzie żyć mogą bez trosk na łonie natury. 3 imiona z sielanek. 4 pasterski kij zakrzywiony i fujarka (t. j. poezja sielankowa).

  • Ja sobie nic nie robię z waszego Helikonu,

Niech pije wodę, kto zechce; zaprawdę, ja pić jej nie będę.
Katlina żywo zaśpiewała piosenkę gaelicką, żartobliwą elegję wieśniaka po stracie krowy, a jej zabawna nuta pobudziła parę razy Wayerleya do śmiechu, chociaż nie rozumiał słów.
— Doskonale, Kallinko! — zawołał Naczelnik. — Muszę ci wyszukać wkrótce ładnego męża z pośród chłopców klanu.
Katlina rozśmiała się, zarumieniła i schowała się za towarzyszkę.
W powrotnej drodze do zamku Naczelnik gorąco prosił Wayerleya, żeby pozostał z tydzień albo ze dwa, by zobaczyć wielkie polowanie, w którem on sam i jeszcze kilku innych panów miało wziąć udział. Urok melodji i piękności zbyt silnie opanował serce Edwarda, by zdołał odmówić tak miłemu zaproszeniu. Umówiono się przeto, że napisze do barona Bradwardine’a, uwiadamiając go, iż ma zamiar pozostać dwa tygodnie w Glennaąuoich, i prosząc o przysłanie przez posłańca listów, jeżeli jakie nadeszły do niego.
To skierowało rozmowę na barona, którego Fergus wynosił jako człowieka honoru i żołnierza. Charakter jego subtelniej jeszcze określiła Flora, zauważywszy, że jest on istotnie wzorem rycerskiego kawalera starej Szkocji, ze wszyst-kiemi wysokiemi zaletami, a i dziwactwami tegoż.
— Jest to typ, kapitanie Wayerley, który szybko znika, gdyż najlepszym jego rysem było poczucie własnej godności, o której się zawsze, po dziś dzień, pamiętało. W obecnych jednak czasach panowie, których zasady nie pozwalają im bywać na dworze dzisiejszego rządu, są w zaniedbaniu i poniżeniu, i wielu z nich odpowiednio się prowadzi; to też, jak niektóre osoby, które pan widział w Tully-Veolanie, nabierają przyzwyczajeń i dobierają sobie towarzyszy, nieodpowiednich urodzeniu swojemu i wychowaniu. Bezwzględna proskrypcja partyjna, 1 zdaje się, obniża moralnie ofiary, które piętnuje, choćby niesłusznie. Lecz miejmy nadzieję, że nadchodzą jaśniejsze dni, gdy szkocki ziemianin będzie mógł być uczonym bez pe i tutaj: odsunięcie od dworu, jako od źródła dobrych manier, z powodu przekonań politycznych. danterji, jak nasz przyjaciel baron, zapalonym myśliwcem bez gminnych nawyknien pana Falconera, umiejętnym gospodarzem na swej własności, nie stając się gburowatym dwunożnym wołem, jak Killancureit. lak to przepowiadała Flora rewolucję, którą czas istotnie sprowadził, chociaż w sposób wielce różny od tego, jaki miała na myśli.
W dalszym ciągu wspomniano o miłej Róży, jak najcieplej wychwalając jej osobę, jej maniery i jej umysłowość.
— Ten człowiek — oświadczyła Flora, — który będzie miał szczęście pozyskać uczucia Róży Bradwardine, znajdzie w nich skarb nieoceniony, żyje ona całą duszą rodzinnem życiem domu, pełnieniem wszystkich tych cichych cnót, których dom jest ogniskiem. Mąż jej będzie dla niej tem, czem dziś jest ojciec, przedmiotem wszystkich jej starań, troskliwości i przywiązania. Patrzyłaby tylko jego oczyma, nie wiązałaby się z niczem, chyba tylko przez niego. Jeżeli to będzie człowiek rozumny i cnotliwy, będzie brała udział w jego smutkach, będzie się skarała rozerwać go, gdy zmęczony, będzie podzielała jego przyjemności. Jeżeli staćby się miała własnością szorstkiego i zaniedbującego ją męża, i temuby także dogodziła, gdyż nie przeżyłaby długo jego niepoczciwości. A, niestety, jakżeż wielkiem jest prawdopodobieństwo, że taki niegodny los przypadnie w udziele mej biednej przyjaciółce! Ach, gdybym w tej chwili mogła być królową i mogła rozkazać najmilszemu i najgodniejszemu młodzieńcowi mojego królestwa, by przyjął szczęście wraz z ręką Róży Bradwardine!
— Pragnąłbym, byś en attenclant1 rozkazała jej przyjąć moją! — śmiejąc się, powiedział Fergus.
Nie wiem, jaki tu kaprys był w grze, dość, że życzenie to, choć tylko żartobliwie wyrażone, jakoś drażniąco uraziło uczucia Edwarda, pomimo rosnącej jego skłonności do Flory, a obojętności względem Róży Rradwardine. Jest to jeden z tych niewytłumaczalnych odruchów natury ludzkiej, które pozostawiamy bez objaśnienia. i w oczekiwaniu, tymczasem.
— Twoją, bracie? — odpowiedziała Flora, popatrzywszy nań długiem spojrzeniem. — Nie; tyś poślubiony — Honorowi; a niebezpieczeństw, które ci grożą w jego obronie, nie przetrzymałoby serce biednej Róży.
Tak rozmawiając, doszli do zamku, i Wayerley śpiesznie przygotował listy swoje do Tully-Veolanu. Ponieważ wiedział, jak bardzo uważający był baron w takich sprawach, chciał list zapieczętować swoją herbową pieczątką, lecz nie znalazłszy przy zegarku, pomyślał, że musiał zostawić ją w Tully-Veo-lanie. Wspomniał o swojej zgubie, pożyczając równocześnie rodzinną pieczątkę Naczelnika.
— Przecież chyba — rzekła panna Mac-Ivor — Donald Bean Lean nie byłby...
— Głowę za niego daję, w tych warunkach — odpowiedział jej brat. — A zresztą nie byłby pozostawił zegarka.
— Ostatecznie, Fergusie — powiedziała Flora, — pomimo wszystko, ja dziwię się, że ty popierasz tego człowieka.
— Ja jego popieram?... Ta miła siostra moja chciałaby pana przekonać, kapitanie Wayerley, że ja biorę to, co ludzie po dawnemu nazyw7ali steak raid, to znaczy «zraz mięsa z rabunku)), albo, wyraźniej mówiąc, część łupu rabusia, składaną przez niego lairdowi albo naczelnikowi, przez którego grunta pędził swoją zdobycz. O, to pewna, że, jeżeli nie znajdę jakiego sposobu na zażegnanie języka Flory, generał Blakeney przyśle oddział straży z Stirling (mówił to z wyniosłą iron ją) i każe zaaresztować Vich łan Vohra, jak mnie przezywają, w jego własnym zamku.
— Ależ, Fergusie, przecież nasz gość musi rozumieć, że to wszystko nonsens i przesada! Masz dosyć ludzi na swoje usługi i nie potrzebujesz zaciągać bandytów, a własny twój honor jest ponad wszelki zarzut... Dlaczego nie wypędzisz tego Donalda Bean Leana, którego ja nie cierpię więcej jeszcze dla jego gładkości i dwulicowości, niż dla jego grabieży; dlaczego nie wypędzisz go odrazu z kraju? Żadna sprawa nie skłoniłaby mnie do tolerowania takiego człowieka!
— Żadna sprawa, Floro? — powiedział z naciskiem Naczelnik. żadna sprawa, Fergusie! nawet ta, która najbliższą jest mojemu sercu. Niechaj nie będą dla niej złą wróżbą tacy źli poplecznicy!
— Ależ siostro — odpowjedział wesoło Naczelnik, — nie bierzesz w rachubę mojego respektu dla la belle passion.1 Eyan Dhu Maccombich kocha się w córce Donalda, Alicji, a nie przypuszczasz chyba, żebym miał zamącić mu te jego amory. Toć cały klan okrzyczałby mnie za to. Wiesz przecie, co mówi jedno z ich mądrych powiedzeń: «krewny jest cząstką ciała człowieka, ale brat mleczny jest cząstką jego serca».
— Już dobrze, Fergusie; widzę, że z tobą dyskutować nie można; ale pragnęłabym, by to wszystko dobrze się skończyło.
— Pobożne życzenie, moja droga siostro prorokini, i najlepszy w świecie sposób zamknięcia wątpliwej dysputy... Ale czy pan nie słyszy piszczałek, kapitanie Wayerley? Może będzie pan wolał zatańczyć pod ich takt w sali, niż dać się tylko ogłuszać ich muzyką, a nie brać udziału w tem, do czego nas zapraszają.
Wayerley ujął rękę Flory. Zaczął się taniec, śpiew, wesołe zabawy, i na tem zakończyło się przyjęcie tego dnia w zamku Vich łan Vohra. Wreszcie Edward udał się na spoczynek, poruszony w duszy różnemi nowemi i sprzecznemi uczuciami, które dłuższy czas usnąć mu nie dawały, utrzymując go w tym wcale miłym stanie ducha, kiedy to wyobraźnia staje u steru, a dusza raczej biernie płynie rwącym i zmąconym prądem refleksyj, nie siląc się na zatrzymanie ich, porządkowanie albo badanie. O późnej godzinie zasnął, i śnił o Florze Mac-Ivor. i piękna namiętność.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 12
ROZDZIAŁ XXIV PULU WANlE NA JELENIA 1 JEGU SKUTKI
Czy będzie to długi czy krótki rozdział? — Jest to kwe-stja, w której ty, miły czytelniku, nie masz głosu, tak jak prawdopodobnie nie miałbyś nic do mówienia (i ja również) w kwestji nałożenia nowego podatku, a tylko pozostałaby ci do spełnienia drobnostka — zapłacić go. Szczęśliwszy jesteś przecież w danym wypadku, bo choć tylko od wolnej woli mojej zależy rozciągnąć materjał mój jak mi się podoba, nie mogę cię zawezwać przed Izbę Skarbową, jeżeli nie zechcesz czytać mojego opowiadania. Niechże się w7ięc zastanowię. To prawda, że roczniki i dokumenty, które mam w ręku, mało tylko mówią o tych właśnie góralskich łowach, jednakże mogę znaleźć oblity materjał opisowry gdzie indziej. Mam naprzyklad pod ręką starego Lindsaya z Pitscottie, 1 z opisem polowania u ks. Athole, 2 z jego «pałacem o sosrębach 3 i poddaszu z nieobrobionego drzewa, gdzie był wszelki rodzaj napitku, jaki można było dostać na wsi i w mieście, jak piwo jasne i ciemne, wino, muszkatela, małmazja, hipokras4 i okowita; gdzie był chleb biały i czarny, pierniki, mięso wołowe i jagnięce, baranina i cielęcina, dziczyzna, gęsina, pieczone prosię, kapłony i króliki, żóraw, łabędź i kuropatwa, kaczka dzika i swojska, czajki i łyski, pawie, głuszce, jarząbki i cietrzewie.)); w którym nie zapomniał wymienić ((kosztownej pościeli, naczynia i nakrycia stołowego)), również — i to nie w najmniejszej mierze — wszystkich tych ((znakomitych pokojowych, zręcznych piekarzy, wybornych kucharzy i cukierników, wyrabiających konfitury i przysmaki na wety». A poza szczegółami, jakie dałoby się zebrać z owego dzieła na opisanie tej górskiej uroczystości (świetność jej skłoniła legata papieskiego do zmiany 1 szkocki historyk z XVI wieku. Jego historja obejmuje okres: 1436 — 1565. 2 obwód w północnej części hr. Perth; książęta Athole — jedna z najstarszych szkockich arystokratycznych rodzin. 3 sosręb — belka pułapu. 4 muszkatela — wino z gron o szczegól nym zapachu muszkatowej gałki; małmazja — mocne, słodkie wino (ew. z dodatkiem miodu); hipokras — wino z korzeniami. dotychczasowego przekonania, że, mianowicie, Szkocja jest... jest... jest drugim końcem świata) — poza temi szczegółami zatem, czy nie mógłbym uświetnić moich kart opisem polowania przez Taylora, 1 poetę-przewoźnika, polowania na brzegach rzeki Mar, gdzie to:
Przez wrzosy, mgły, wśród żab i mgieł i bagien, wśród turni ostrych, gromem zbitych szczytów, ludzie i psy ścigają lanie, kozły, zające, sarny; w dwu godzinach pada sztuk ośmdziesiąt dziczyzny. — Niziny! zabawy wasze są, tak jak wy, niskie, w Górach i dusze i łowy są wielkie. l)la różnych przyczyn odłożono uroczyste polowanie do trzech tygodni. Czas poprzedzający je spędził Wayerley z wiel-kiem zadowoleniem w Glennaąuoich, gdyż wrażenie, jakie przy pierwszem zaraz spotkaniu sprawiła na nim Flora, wzrastało z dniem każdym. Był to właśnie ten typ, który musiał pociągać młodzieńca o romantycznej wyobraźni. Jej układ, jej mowa, jej talent poetycki i muzykalny dodawały jeszcze różnorodnego wdzięku jej wybitnej osobistej urodzie. Nawet wtedy, gdy bywała wesoła, wyobraźnia jego wynosiła ją ponad zwykłe córy Fwy, gdyż mniemał, że tylko na chwilę zstępuje ona na len poziom rozrywki i zalotności, które dla innych są celem życia. W pobliżu tej czarodziejki, spędzając czas w ten sposób, że rozrywki na świeżem powietrzu wypełniały ranne godziny, a muzyka i taniec wieczorne, Wayerley z każdym dniem coraz bardziej zachwycał się gościnnym swym gospodarzem, coraz bardziej pogrążał się w miłości ku jego uroczej siostrze.
Nadszedł nakoniec termin wielkiego polowania, i Wayerley z Naczelnikiem wyruszyli na miejsce spotkania, leżące o dzień drogi na północ od Glennaąuoich. Fergusowi towarzyszyło przy tej sposobności ze trzystu ludzi z jego klanu, dobrze uzbrojonych i jak najlepiej ubranych wedle swej mody. Wayerley zastosował się o tyle do zwyczajów miejscowych, że i Taylor John (1580 — 1653) z przydomkiem the Water Poet (poeta wody), był przewoźnikiem na Tamizie i poetą, odbył piechotą drogę z Londynu do Braemar w Szkocji (w hr. Aberdeen, na północ od hr. Perth) i opisał tę podróż. 12* przywdział trews (obcisłe spodnie w jednej sztuce z pończochami), góralskie krypcie i czapkę, uważając, że strój taki będzie najwygodniejszy, a przytem nie ściągnie na niego, ogólnej uwagi, jako na obcego przybysza, kiedy staną w umówionym punkcie zbornym. Na włożenie jednak krótkiej spódniczki (ldlt) zdecydować się nie mógł. Na oznaczonem miejscu zastali kilku potężnych naczelników, którym Wayerley został ceremonjalnie przedstawiony i serdecznie był przez nich przyjęty. Wasale ich i członkowie klanów, którym feudalne ich obowiązki nakładały także uczestniczenia w takich wyprawach, wystąpili w tak znacznej liczbie, że stanowili jakoby małą armję. Ci czynni pomocnicy rozprószyli się po okolicy bliższej i dalszej, tworząc krąg, technicznie nazwany tinchel, który, zamykając się stopniowo, spędzał zwierzynę całemi stadami ku dolinie, gdzie naczelnicy i główni myśliwi na nią czekali. Panowie ci tymczasem, otuleni w pledy, biwakowali wśród kwitnących wrzosów7 — sposób spędzenia letniej nocy, który się Wayerleyowi wydał wcale miłym.
Przez wiele jeszcze godzin po wschodzie słońca na grzbietach i w wąwozach górskich panowała zwykła cisza i pustka, a naczelnicy z towarzyszami swymi spędzali czas na różnych rozrywkach, przyczem nie zapominano także o «rozkoszy liry», jak się wyraża Ossian.1 «Inni osobno zasiadali na ustronnym wzgórku)), a prawdopodobnie równie głęboko pogrążeni w dyskusjach o polityce i ważnych wiadomościach, jak duchy u Miltona w metafizycznych dociekaniach. Nareszcie rozróżniono i posłyszano sygnały zbliżania się zwierzyny. Dalekie nawoływania rozbrzmiewały od doliny do doliny, w miarę jak różne gromady górali, wspinając się po skałach, przedzierając się przez leśne zarośla, przechodząc wbród strumyki, przeciskając się przez gęstwiny, zbliżały się do siebie coraz bardziej i zganiały zdziwione jelenie wraz z inną pędzącą przed niemi 1 postać śpiewaka celtyckiego, niezawodnie historyczna, to jednak, co ukazało się pod jego nazwiskiem w latach 1761 i 1763, nietylko nie jest jego dziełem, ale nie jest nawet oryginalną poezją ludową celtycką, lecz przeróbką dokonaną przez J. Macphersona (1736 — 1796), względnie jego kuzyna. 2 cytat z Raju Utraconego Miltona, II, 557. dziką zwierzyną, w coraz ciaśniejszy obrąb. Raz po raz dawał się słyszeć wystrzał muszkietu, powtarzany tysiącznem echem. Szczekanie psów dołączyło się niebawem do chóru, który stawał się coraz to głośniejszym. Nakoniec najbardziej naprzód wysunięte gromadki zwierzyny zaczęły się ukazywać; w miarę zaś jak po dwie, po trzy sztuki wyłaniały się w podskokach wzdłu wąwozu, naczelnicy wykazywali swoje znawstwo w rozróżnianiu najtłustszych sztuk i zręczność w powalaniu ich strzałem. Fergus odznaczył się niezwykłą sprawnością, a i Edward miał szczęście zwrócić uwagę i zdobyć uznanie myśliwych.
Ale teraz główna gromada jeleni ukazała się u wejścia do dolinki, gęsto zbita i przedstawiająca tak ogromną falangę, że rogi ich wyglądały zdaleka, z poza grzbietu stromego wąwozu, jak bezlistny gaj. Wielka była ich mnogość, a wnosząc z tego, jak rozpaczliwie zatrzymywały się w biegu, jak największy jeleń, — stojący niby na czele bojowego szyku, spoglądał na grono ludzi zagradzających im drogę przez dolinkę, — doświadczeńsi myśliwi zaczęli przewidywać niebezpieczeństwo. Mimo to, dzieło zniszczenia rozpoczęło się teraz ze wszystkich stron. Psy i poganiacze nacierali, muszkiety i fuzje rozbrzmiewały gęsto. Jelenie, doprowadzone do ostateczności, wykonały wkońcu straszną szarżę prosto na miejsce, gdzie wybitniejsi myśliwi obrali stanowisko. Rzucono słowo komendy po gae-licku, żeby się wszyscy rzucili na twarz; Wayerley jednak, dla którego angielskich uszu sygnał był niezrozumiały, byłby nieomal padł ofiarą nieznajomości starożytnej mowy. Fergus, widząc go w niebezpieczeństwie, poskoczył, i obalił go na ziemię, w chwili, gdy całe stado runęło ku nim. Wobec tego, że niepodobna było oprzeć się tej nawale, a rany zadane rogami jelenia są wielce niebezpieczne, * można uważać za pewne, że Naczelnik czynem swoim uratował życie gościowi. Przytrzymał go silnem ujęciem, dopóki całe stado po nich nie * Rany zadane rogami jelenia poczytywano za niebezpieczniejsze o wiele niż rany od kłów dzika:
Śmiertelne nosze gotuj, jeżeli jeleń cię weźmie na rogi, —
Kłów dziczych ranę cyrulik zgoi, pozbądź zbytecznej trwogi. przebiegło. Wtedy Waverley usiłował powstać, ale przekonał się, że doznał kilku bardzo poważnych uderzeń, a przy bliż-szem zbadaniu stwierdził, że miał silnie zwichniętą nogę w kostce.
Ten wypadek zakłócił wesoły nastrój zgromadzenia, chociaż ci ludzie z gór, przyzwyczajeni do podobnych epizodów i przygotowani na nie, sami żadnej szkody nie odnieśli. W jednej chwili nieledwie zbudowano rodzaj namiotu, gdzie ułożono Edwarda na posłaniu z wrzosów. Chirurg, czy ten, który tę rolę spełniał, zdawał się łączyć charakter lekarza z charakterem zamawiacza. Był to stary, zawędzony dymem góral, z czcigodną siwą brodą, mający za całe ubranie tarta-nową suknię, której poły sięgały do kolan, a że nie była przecięta zprzodu, przeto służyła razem za kaftan i za spodnie. * Przystąpił on do Edwarda, zachowując wielki ceremonjał; a chociaż nasz bohater wił się z bólu, nie chciał się zabrać do uśmierzenia go czemkolwiek, dopóki nie obszedł posłania jego po trzykroć, i to od wschodu ku zachodowi, idąc za biegiem słońca. Ten obrzęd (deasil)** tak lekarz jak wszyscy obecni zdawali się uważać za spraw’ę pierwszorzędnej wagi przy przeprowadzaniu kuracji, a Wayerley, któremu ból odejmował mowę, i który zresztą rozumiał, że nikt go nie posłucha, poddał się w milczeniu.
Po dopełnieniu tego ceremonjału stary eskulap puścił pacjentowi swemu bardzo zręcznie krew zapomocą ciętej bańki i, mrucząc przez cały czas coś pod nosem po gaelicku, zaczął warzyć na ogniu zioła, i przyrządził z nich jakąś maść Wysmarował nią miejsca stłuczone, nie przestając mruczeć modlitw czy zamawiań, — co to było, tego Wayerley nie mógł rozróżnić, gdyż uchem chwytał tylko wyrazy Kasper, Melchior, Baltazar, max-prax-fax i tym podobne brednie. Sma * Ta szata, podobna do sukienki, nakładanej często dzieciom w Szkocji, nazwana polonie (t. j. polonais), jest bardzo starą odmianą góralskiego ubrania. Była to w istocie dawna koszulka stalowa, tylko że ze sukna, a nie z kółek stalowych zrobiona.

    • Starzy górale jeszcze zawsze odprawiają deasil dokoła osoby tych, którym dobrze życzą. Obchodzić osobę w przeciwnym kierunku, whither-shins, przynosi nieszczęście, jest rodzajem zaczarowanią.

rowame podziałało szybko, zmniejszając ból i opuchlinę, co bohater nasz przypisywał własnościom ziół, a może rozgrzaniu, zaś wszyscy obecni jednomyślnie zamawianiu, towarzyszącemu zabiegom. Wytłumaczono Edwardowi, że żaden ze składników tego leku nie był zebrany inaczej, jak w noc księżycową w czasie pełni, i że zbierający podczas zbierania jednostajnie powtarzał zaklęcie, które tak brzmiało:
Święte ziele, ciebie dało świętej ziemi łono — bo na górze cię Oliwnej najpierw znaleziono.
Ty stłuczone goisz kości i ran goisz wiele,
W imię Matki Boskiej zrywam ciebie — święte ziele. *
Edward zauważył z pewnem zdziwieniem, że nawTet Fergus, pomimo swego rozumu i wykształcenia, zdawał się podzielać zabobonne pojęcia swoich rodaków — czyto dlatego, że uważałby za niepolityczne zdradzać sceptycyzm w przedmiocie ogólnej wiary, czy też może raczej dlatego, że, jak większość ludzi, niedość głęboko i dokładnie zastanawiających się nad takiemi przedmiotami, miał w duszy pewien podkład za-bobonności, równoważący swobodę wyrażania się i czynów w innych wypadkach. To też Wayerley wstrzymał się od wszelkich uwag nad sposobem leczenia, lecz wynagrodził profesora medycyny z hojnością przekraczającą najśmielsze jego nadzieje. Starzec wypowiedział przy tej sposobności tyle bezładnych dziękczynień i błogosławieństw po gaelicku i po angielsku, że Mac-lyor, raczej zgorszony nadmiarem jego podziękowań, przerwał je krótko, krzyknąwszy: Ceud mile mhalloich ort! — to znaczy: «Sto tysięcy przekleństw na twoją głowę!)), — i tak dobrodzieja wypchnął z namiotu.

  • To metryczne zaklęcie, czy też formułę bardzo podobną, zachował Re-ginald Scott w swojej pracy O czarach.

Reginald Scott (ok. 1538 — 1590) — autor dzieła przeciwko procesom czarownic Discouery of Witchcraft (1584); dzieło to, spalone z rozkazu króla Jakóba I., wywołało później też odpowiedź ze strony króla: Daemonołogy (1597).
Wayerley, pozostawszy sam, wyczerpany bólem i zmęczeniem po całodziennym trudzie, zapadł w głęboki, lecz gorączkowy sen, który głównie zawdzięczał nasennemu środkowi, danemu mu przez starego górala, z jakiegoś dekoktu ziół jego farmakopei.1
Nazajutrz rano — wobec tego, że cel, w jakim się zjechano, został osiągnięty, a łowy pokrzyżował niefortunny wypadek, w którym Fergus i wszyscy jego przyjaciele wyrażali najżywsze współczucie, — stanęło pytanie, jak ruszyć w drogę z okaleczałym myśliwcem. Rozstrzygnął to Mac-Ivor, kazawszy sporządzić nosze z gałęzi brzeziny i leszczyny, * które ludzie jego ponieśli tak ostrożnie i zręcznie, że można przypuszczać, iż byli to przodkowie tych dzielnych Gaelczyków, którzy dziś mają szczęście przenosić piękne damy Edynburga w ich lektykach, na dziesięć rautów w ciągu jednego wieczora. Edward, unoszony na ich ramionach, z przyjemnością oglądał romantyczny obraz zwijania tego leśnego obozowiska. **
Rozmaite szczepy gromadziły się, każdy przy dźwięku wojennego marsza swego rodzimego klanu i każdy pod przewodem swego patrjarchalnego władcy. Niektóre, które już zaczęły wyruszać, widać było, jak wijącym się pochodem wspinały się pod górę, albo spuszczały się ku wąwozom, a głos ich kobz zamierał w oddali. Inne przedstawiały jeszcze pełen ruchu obraz na wąskiej polanie, tworząc różne zmienne grupy; poranny wiatr rozwiewał swobodnie zarzucone pledy i pióra u czapek, a broń połyskiwała w świetle wschodzącego słońca. Większość naczelników przyszła pożegnać się z Waverleyem i wyrazić życzenie prędkiego znowu spotkania, — jednakże troskliwość Fergusa kładła kres ceremonjom pożegnalnym. Nako-niec, gdy już właśni jego ludzie zebrali się wszyscy i zostali ustawieni wr szeregu, Mac-Ivor rozpoczął marsz, ale nie w stronę, skąd przyszli. Dał Edwardowi do zrozumienia, że i farmakopeja — nauka zawierająca wskazówki co do używania mate-rjalów lekarskich; dekokł — silny wywar z ziół.

  • A nad ranem ułożyli nosze Z brzozy i szarej leszczyny — Chcvy Chase.

“ Patrz: Przyp. autora. Nr. 27. Polowanie w górach. przeważna część jego ludzi, tutaj zebranych, ma ruszyć na daleką wyprawę; że umieści go w domu pewnego pana, który z pewnością otoczy go wszelkiemi względami, — sam zaś będzie im musiał towarzyszyć w wyprawie przez większą część drogi, ale w niedługim czasie powróci do przyjaciela.
Zdziwił się Waverley, że, gdy wyruszali na łowy, Fergus nic mu nie wspomniał o tych dalszych zamiarach, jednakże położenie jego nie dopuszczało wielu pytań. Większość członków klanu poszła naprzód, pod przewodnictwem starego Ballenkeiroch i Eyana Dhu Maccombich, pełna, jak się zdawało, wesela i ochoty. Garść pozostała dla towarzyszenia Naczelnikowi, który szedł obok noszów Edwarda i czuwał nad nim z najserdeczniejszą troskliwością. Około południa, po podróży, niewymownie bolesnej ze względu na sposób transportowania, na odniesione potłuczenia i na złą drogę, Waverley został gościnnie przyjęty w domu krewnego Fergusa, który przygotował dla niego wszelkie wygody, jakiemi rozporządzał przy prostym tryiie życia, wówczas powszechnym w górach. W osobie tego starca prawie siedmdziesięcioletniego Edward podziwiał szczątek pierwotnej prostoty. Nie nosił on innego ubrania, tylko takie, jakiego dostarczały jego ziemie; sukno było z wełny jego własnych owiec, tkanej przez jego własną służbę, a farbowane na tartan farbami z ziół i porostów wzgórz okolicznych. Płótno przędły mu córki i służba kobieca z własnego lnu, a na stole, choć obfitym i urozmaiconym zwierzyną i rybą, nie ukazywało się nic, coby nie było krajowym produktem.
Sam nie mając praw członka klanu, ani nie będąc wasalem, korzystał z powinowactwa i protekcji Vich łan Vohra i innych śmiałych i przedsiębiorczych naczelników, którzy osłaniali go w tem spokojnem, bez większych ambicyj życiu, jakie umiłował. To prawda, że młodzież urodzoną na jego ziemiach często nakłaniano do porzucania go dla służby u jego ruchliwszych przyjaciół; ale nieliczni starzy słudzy i dzierżawcy wstrząsali siwremi głowami, słysząc, jak ich panu zarzucano brak energji, i mawiali: «Gdy niema wiatru, deszcz łagodnie pada». Dobry ten starzec, bezmiernie miłosierny i gościnny, byłby życzliwie przyjął w dom Wayerleya, chocby był najmarniejszym chłopem angielskim nawet, skoro był w potrzebie, tem bardziej więc przyjaciela i gościa Vich łan Vohra otoczy! staraniem Iroskliwem i czujnem. Nowe smarowania zastosowano przy chorej nodze, nowe odprawiano uroki. Nareszcie po tylu staraniach, że może aż nadto ich było, Fergus pożegnał się z Edwardem na dni kilka, obiecując powrócić do Tomanrait w nadziei, że do tego czasu Wayerley będzie mógł dosiąść jednego z górskich koników gospodarza i tym sposobem powrócić do Glennaąuoich.
Nazajutrz, gdy się gospodarz ukazał, dowiedział się od niego Edward, że przyjaciel jego wyruszył o świcie, nie pozostawiając nikogo, z wyjątkiem Callum Bega, pazika, który jemu osobiście usługiwał, a teraz miał obowiązek posługiwać Waverleyowi. Gdy zapytał gospodarza, czy wie, dokąd się Naczelnik udał, starzec popatrzył na niego i trochę tajemniczo i smutno uśmiechnął się za całą odpowiedź. Wayerley powtórzył swoje pytanie, na co mu gospodarz odpowiedział przysłowiem:
Za co posłańcy w piekle siedzieli? —
Bo się pytali, chociaż wiedzieli.
Chciał dalej mówić, ale Callum Beg, w sposób, który się Edwardowi wydał trochę aroganckim, wtrącił się uwagą, że ((Naczelnik nie życzy sobie, żeby Sassenagh Duinhć wassel za bardzo się męczył rozmową, gdyż nie jest jeszcze zupełnie zdrów». Wayerley wyciągnął stąd wniosek, że nie podobałoby się to jego przyjacielowi, gdyby obcego dopytywał o cel podróży, o którym sam mu nie wspomniał.
Zbytecznem byłoby opisywać, jak bohater nasz powracał do zdrowia. Szóstego dnia, gdy już mógł chodzić z pomocą laski, powrócił Fergus z jakimi czterdziestoma ludźmi. Zdawał się być w najlepszym humorze, powinszował Edwardowi wyzdrowienia, a przekonawszy się, że może on już usiedzieć na koniu, zaproponował natychmiastowy powrót do Glenna-ąuoich. Wayerley zgodził się na to z radością, gdyż postać pięknej domu tego pani żyła w snach jego przez cały czas przymusowej niewoli.
A teraz jechał przez mchy i moczary,
Przez wzgórki i mnogie wąwozy, zaś hergus ze swoimi towarzyszami kroczył pieszo przez cały czas dzielnie obok niego, zbaczając niekiedy dla ustrzelenia to rogacza, to cietrzewia. Serce Wayerleya zabiło mocno, gdy zbliżali się do starej wieżycy lana nan Chaistel i gdy mógł dojrzeć nadobną postać jej pani, idącej na ich spotkanie.
Fergus natychmiast, z właściwem sobie ożywieniem, zaczął wołać:
— Otwórz bramy twoje, 1 księżniczko nieporównana, rannemu Maurowi Abindarezowi, którego Rodrigo de Naryez, konstabl Antiąuery, prowadzi do twrojego zamku; albo otwórz je, jeżeli wolisz, sławnemu markizowi Mantuy, smutnemu towarzyszowi nawpół zabitego przyjaciela swego Baldwina z Gór. Ach, niech dusza twa spoczywa w pokoju, o Ceryan-tesie! gdybym ciebie nie cytował, jakżeżbym potrafił ukształtować mowę moją tak, ażeby nie raziła romantycznych uszu!
Teraz zbliżyła się Flora i bardzo życzliwie witając Wayerleya, wyraziła mu współczucie z powodu wypadku, o szczegółach którego już słyszała, a zarazem dziwiąc się, że brat nie postarał się przestrzec obcego o niebezpieczeństwach łowów, na które go namówił. Edward z łatwością wytłumaczył Naczelnika, który w istocie, z narażeniem własnem prawdopodobnie, życie mu ocalił.
Po przywitaniu Fergus powiedział do siostry kilka słów po gaelicku. Łzy natychmiast zabłysły w jej oczach, ale zdawało się, że to łzy dziękczynienia i radości, gdyż spojrzała ku niebu i złożyła ręce z uroczystym wyrazem modlitwy i wdzięczności. Po chwili milczenia wręczyła Edwardowi kilka listów, przesłanych podczas jego nieobecności z Tully-Yeolanu, a równocześnie oddała też kilka listów bratu. Jemu również oddała trzy czy cztery numery Kaledońskiego Merkurego, jedynej gazety, jaką wtedy wydawano na północ od rzeki Tweed.2
Obaj panowie poszli przejrzeć swoją korespondencję, 1 Cytat z Don Kiszota Cervantesa. 2 rzeka graniczna między Szkocją a Anglją. a Edward wprędce się przekonał, że listy, które odebrał, zawierają wieści o sprawach nader dla niego ważnych.
ROZDZIAŁ XXV WIADOMOŚCI Z ANGLJI
Listy, które Wayerley dotychczas odbierał od rodziny, nie zasługiwały na szczególniejszą uwagę wT tem opowiadaniu. Ojciec jego pisywał zazwyczaj z pompatyczną przesadą człowieka, którego zbyt przytłaczają sprawy publiczne, by miał czas wolny na zajmowanie się sprawami własnej rodziny. Od czasu do czasu wymieniał osoby wybitnego znaczenia w Szkocji, i życzył sobie, by syn złożył im uszanowanie; jednakże Wayerley, jak dotąd, zajęty przyjemnościami, jakie znalazł w Tully-Veolanie i Glennaąuoich, pozwalał sobie nie zwracać uwagi na wzmianki, tak chłodno rzucane, zwłaszcza że odległość, krótkość urlopu i t. p. dostarczały łatwej wymówki. W ostatnich czasach jednak ojcowskie epistoły pana Ryszarda Wayerleya zawierały pewne tajemnicze napomknięcia o czekającej go niebawem wielkości i wpływie, które za-pewrnią synowi jak najszybszy awans, jeżeli zostanie nadal w służbie wojskowej. Listy Sir Eyerarda innego były rodzaju. Były krótkie; zacny baronet bowiem nie był bynajmniej jednym z tych nieumiarkowanych korespondentów, którzy zapełniają szczelnie wielki arkusz papieru listowego, nie pozostawiając miejsca na pieczątkę; ale były to listy dobrotliwe i serdeczne i rzadko kończyły się bez jakiejś wzmianki o koniach naszego bohatera, bez jakiegoś zapytania o stan jego sakiewki i bez specjalnego dowiadywania się o tych rekrutów, którzy z Wayerley-Honour wyprzedzili Edwarda. Ciotka Rachela polecała mu, by pamiętał o zasadach religji, dbał o zdrowie, strzegł się szkockich mgieł, które, jak słyszała, przenikają każdego Anglika do kości, nie wychodził nigdy wieczorem bez ciepłego płaszcza i zawsze nosił flanelę na ciele.
Fan Pembroke jeden tylko list napisał do naszego boha tera, ale zato rozmiarów jakich sześciu epistoł tych zepsutych czasów — obejmował bowiem dziesięć stronic folio, gęsto zapisanych, a będących streszczeniem dodatkowego manuskryptu in ąuarto, zawierającego addenda, delenda et corrigenda w odniesieniu do dwóch traktatów, któremi obdarzył Waver-leya. Uważał on to tylko za lekką przekąskę do zaspokojenia apetytu ciekawości Edwarda, do czasu aż będzie miał sposobność przesłać mu sam tom, o wiele za ciężki do przesłania pocztą, a do którego zamierzał dołączyć kilka zajmujących broszur, ostatnio wydanych przez jego przyjaciela w Little Britain; z tym przyjacielem utrzymywał rodzaj korespondencji literackiej, prowadzącej do tego, że bibljoteczne półki w Wa-verley-łlonour zostały obładowane dużą ilością bezwartościowej bibuły, a Sir Everard Wayerley z Waverley-Honour odbierał rocznie okrągły rachunek, rzadko poniżej trzech cyfr wynoszący, a podpisany przez Jonatana Grubbet, księgarza i właściciela sklepu materjałów piśmiennych, Little Britain.
Tak dotychczas wyglądały listy, które Edward otrzymywał z Anglji; jednakże te, które odebrał w Glennaąuoich, różną i więcej zajmującą zawierały treść. Niemożebnem byłoby dla czytelnika, nawet gdybym miał listy te zamieścić w całości, zrozumieć rzeczywistą przyczynę ich napisania, bez zajrzenia w głąb wewnętrznych spraw brytyjskiego gabinetu w danym okresie.
Zdarzyło się, że ministrowie ówcześni (nie nazbyt rzadki wypadek) podzielili się na dwa stronnictwa; słabsze z nich, nadrabiając zabiegami i intrygą niższość rzeczywistego znaczenia, w ostatnich czasach zdobyło sobie kilku nowych proze-litów, a wraz z tem nadzieję, że wysadzą swoich rywali z łask monarchy i zwyciężą ich w parlamencie. Pomiędzy innemi, uważali, że warto jest zjednać sobie Ryszarda Wayerleya. Ta godna osobistość, poważną, tajemniczą miną, uważaniem na etykietę raczej niż na istotną treść danej sprawy, łatwością wygłaszania długich, nudnych mówek, pełnych truizmów1 i ogólników, wyrąbanych technicznym urzędowym żargonem maskującym czczość przemówień, — zdobyła sobie pewne imię i znana, powszechnie przyjęta prawda. i uważanie w publicznem życiu, a nawet u wielu opinję głębokiego polityka; nie jednego z tych błyskotliwych mówców, to prawda, których talenty ulatniają się w retorycznym frazesie lub racach dowcipu, ale takiego, który posiada zdrowy zmysł interesu, który będzie dobrze służył — jak mówią panie, gdy wybierają jedwab na suknię, — i powinien być dobry na zwykły, codzienny użytek, jako że stanowczo nie jest z odświętnego materjału.
To przekonanie stało się tak ogólnem, że rewolucyjne stronnictwo w gabinecie wyżej wspomnianym, wysondowawszy pana Ryszarda Wayerleya, tak było zadowolone z jego poczuć i umiejętności, że zaproponowało mu, w razie pewnej rewolucji w ministerjum, zajęcie wybitnego stanowiska w nowym układzie stosunków, wprawdzie nie najpierwszorzędniejszego, ale znacznie wyższego, i co do płacy i wpływów, niż to, które obecnie zajmował. Trudno się było oprzeć tak ponętnej propozycji, pomimo że Wielki Mąż, pod którego protekcję był się zaciągnął i przy którego sztandarze stał dotąd wytrwale, miał być głównym celem ataku tych nowych aljantów. Niestety, piękna ta ambitna intryga skutkiem przedwczesnego posunięcia została zniweczona w zawiązku. WTszyscy urzędowi panowie w nią wmieszani, którzy wahali się ustąpić dobrowolnie, dostali zawiadomienie, że król usług ich nadal nie potrzebuje; co się zaś tyczy Ryszarda Wayerleya, któremu przy-tem minister zarzucał niewdzięczność, do dymisji dodano coś w rodzaju wyrazu osobistej nagany i wzgardy.
Publiczność, a nawet ta partja, której upadek podzielił, mało okazała współczucia dla zawodu tego samolubnego i wyrachowanego we własnym interesie polityka; wrócił tedy na wieś z miłem poczuciem, że stracił równocześnie stanowisko, opinję, i — czego co najmniej równo żałował — płacę.
List Ryszarda Wayerleya, przy tej sposobności do syna pisany, był arcydziełem swego rodzaju. Arystydes1 sam nie 1 Arystydes — ateński mąż stanu (540 — 467 przed Chr.), zaszczycony przez potomność przydomkiem «Sprawiedliwego»; wygnany z Aten sądem skorupkowym w 483 r. wskutek sprzeciwiania się popularnym, ale zgubnym hasłom Temistoklesa, odwołany jednak potem z wygnania. byłby mógł cięższych zarzutów wytoczyć. Niesprawiedliwy mo-narcha, niewdzięczna ojczyzna — oto był refren każdego za-oki ąglonego frazesu. Mówił o długiej służbie, o nieodwdzięczo-nych ofiarach, jakkolwiek pierwsza przepłacona była jego pensją, a na czem polegały te ofiary, niktby odgadnąć nie mógł, chyba że na porzuceniu, nie z przekonania, ale dla korzyści, torysowskich zasad rodziny. Wkońcu siłą własnej wymowy urazę swą podniecił do tego stopnia, że nie mógł się powstrzymać od jakichś pogróżek mściwych, choć niejasnych i bezsilnych; nareszcie uwiadamiał syna, iż życzy sobie, ażeby tenże dał dowód zrozumienia krzywdy, ojcu wyrządzonej, składając swą szarżę, skoro tylko list ten go dojdzie. Jest to, dodawał, również życzeniem stryja, który mu o tem niebawem doniesie.
Jakoż następny list, który Edward otworzył, był od Sir Everarda. Niełaska brata wymazała widocznie z poczciwego jego serca pamięć ich nieporozumień; ponieważ zaś nie mogło dojść do jego wiadomości, że niełaska, w jaką popadł Ryszard, była tylko naturalnem i sprawiedliwem następstwem nieudanych jego intryg, łatwowierny baronet odrazu dopatrzył się w tem dowodu krzyczącej niesprawiedliwości istniejącego rządu. To prawda, pisał, i nie może tego ukrywać nawet przed Edwardem, że ojca jego nie byłaby spotkała podobna zniewaga, jak ta, która teraz po raz pierwszy padła na członka jego rodu, gdyby się na to nie był narażał, przyjmując urząd pod obecnemi rządami. Sir Eyerard nie wątpił, że brat jego rozumiał teraz i czuł, jak bardzo pobłądził, ale to już będzie jego (t. j. Sir Eyerarda) staraniem, by żal jego nie potrzebował obejmować materjalnej straty. Dosyć już, że Wayerley doznał publicznego poniżenia; pieniężnej krzywdzie potrafi zaradzić głowa rodziny. Jednakże obaj, tak pan Ryszard Wayer-ley jak i on, zgadzali się w tem, że Edward, przedstawiciel rodu, linji z Wayerley-Honour, nie powinien pozostawać na stanowisku, narażającem go na podobne traktowanie jak to, które ojca jego spotkało. Prosił więc bratanka, ażeby skorzystał z najodpowiedniejszej a zarazem jak najbliższej sposob ności i złożył swą rezygnację w Ministerjum Wojny; napomykał w dodatku, że nie potrzeba wielkich ceremonij tam, gdzie tak bez ceremonji obeszli się z jego ojcem. Przesyłał serdeczne pozdrowienia baronowi Bradwardine.
Ciotka Rachela w liście swoim wypowiadała się jeszcze wyraźniej. Uważała niełaskę brata Ryszarda jako słuszną karę za złamanie wiary prawowitemu, choć wygnanemu monarsze i złożenie przysięgi obcemu; ustępstwo, którego jej dziad, Sir Nigel Wayerley, nie chciał uczynić, ani wobec Parlamentu Ostrzyżonych Głów, ani wobec Cromwella, gdy życie jego i fortuna wisiały na włosku. Miała nadzieję, że jej kochany Edward pójdzie śladem swoich przodków i jak najprędzej zrzuci z siebie znamię służby pod znakami rodziny uzurpatorów, zaś krzywdę, poniesioną prz‘ez ojca, uważać będzie za przestrogę niebios, że każde odstępstwo od drogi lojalności samo w sobie mieści karę. Kończyła także wyrazami uszanowania dla pana Bradwardine:a i prosiła, by Wayerley zechciał jej donieść, czy córka jego, panna Róża, jest już w tym wieku, by mogła nosić bardzo ładne kolczyki, które zamierzała jej posłać w dowód przyjaznych uczuć. Zacna dama prosiła też o uwiadomienie, czy pan Bradwardine zawsze tak dużo zażywa szkockiej tabaki i czy tańczy tak bez zmęczenia, jak wtedy, gdy był w Wayerley-Honour przed trzydziestu laty.
Listy te, naturalnie, wielkie w sercu Wayerleya wzbudziły oburzenie. Przy dorywczym systemie swoich studjów nie wyrobił sobie żadnych określonych politycznych opinij, któreby mogły przeciwstawić się odruchom oburzenia na rzekomą krzywdę jego ojca. O prawdziwej przyczynie jego niełaski Edward absolutnie nic nie wiedział; ani nie miał w zwyczaju śledzić polityki okresu, w którym żył, ani nie mógł zauważyć intryg, w które lak czynnie wdał się jego ojciec. W istocie, wrażenia, jakie sobie przypadkowo przyswoił odnośnie do stronnictw tych czasów, były (dzięki otoczeniu, w jakiem żył w Wa-yerley-Honour) raczej niekorzystne dla istniejącego rządu i dy-nastji. Dlatego też bez wahania podzielił pełne urazy uczucia krewnych, mających najlepsze prawo kierowania jego postępowaniem; zresztą tem chętniej jeszcze, gdy wspomniał nudy na kwaterze i podrzędną rolę, jaką odgrywał wśród oficerów swojego pułku. Gdyby w tej sprawie miał był jakąkolwiek wątpliwość, byłby ją przeciął następujący list od jego komendanta, który to list, ponieważ był krótki, podajemy dosłownie:
Panie!
Posunąwszy nieco poza granicę mego obowiązku pobłażliwość, z jaką mądrość nietylko przyrodzona, ale i chrześcijańska odnosić się każe do błędów7 młodości i niedoświadcze-nia, a uczyniwszy to bez skutku, widzę się zmuszonym, acz niechętnie, w obecnej sytuacji, użyć jedynego pozostałego w mojej mocy środka. Otrzymujesz pan przeto niniejszem rozkaz stawienia się w —, w głównej kwaterze pułku, w terminie trzech dni od daty tego listu. Gdyby pan tego nie uczynił, byłbym zmuszony podać Pana do Ministerjum Wojny jako nieobecnego bez urlopu, a także przedsięwziąć inne kroki, niemiłe dla Pana, jako też dla Jego powolnego sługi J. Gardinera, podpułkownika Dowódcy — ego Pułku Dragonów.
W Edwardzie krew zakipiała, gdy czytał ten list. Wolno mu było od wrczesnego dzieciństwa rozporządzać w znacznej mierze samodzielnie swoim czasem i w ten sposób nabrał przyzwyczajeń, ze względu na które, jak również i z innych powodów, reguły wojskowej dyscypliny wielce mu były niemiłe. Wbił sobie też w głowę, że co się jego tyczyło, reguły te zbyt surowo stosowane nie będą, a pobłażliwe postępowanie jego pułkownika jeszcze go w tem utwierdziło. Nic też takiego, o ile wiedział, nie zaszło, coby mogło skłonić jego komendanta, który go przedtem nie uprzedził inaczej jak temi lekkiemi na-pomknięciami, o których wspomnieliśmy przy końcu czternastego rozdziału, do przyjęcia nagle tak ostrego a, jak się Edwardowi wydało, tak impertynenckiego tonu dyktatorskiej zwierzchności. Wiążąc to z listami świeżo otrzymanemi od rodziny, wysnuł stąd wniosek, że był w tem zamiar dania mu do odczucia w obecnem jego położeniu, tego samego nacisku Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 13 zwierzchności, jak wywarto na jego ojca, i że wszystko to było zgóry ułożone w celu pognębienia i upokorzenia każdego członka rodziny Waverleyówr.
Bez chwili namysłu przeto Edward napisał kilka chłodnych wierszy, dziękując swemu pułkownikowi za poprzednie uprzejmości i wyrażając żal, że wolał zatrzeć ich pamięć, przyjąwszy względem niego ton zupełnie inny. Wyrażenia jego listu, jak również to, co on (Edward) uważał za swój obowiązek w obecnem położeniu, wymagają, by złożył swoją szarżę; i dlatego załącza formalną rezygnację ze stanowiska, które dało mu powód do tak niemiłej korespondencji, i uprasza pułkownika Gardinera, by był łaskaw przesłać ją odnośnym władzom.
Ukończywszy tę wspaniałomyślną epistołę, Edward uczuł się nieco niepewnym co do formy, w jakiej rezygnację tą należało wyrazić, i co do tego postanowił poradzić się Fergusa Mac-lvor. Mimochodem należy tu zauważyć, że śmiały i szybki sposób myślenia, działania i mówienia, właściwy młodemu Naczelnikowi, zapewnił mu wpływ przeważający na umysł Wa-yerleya. Obdarzony co najmniej równą władzą pojmowania, a o wriele subtelniejszem poczuciem, Edward jednak pochylał czoło przed śmiałą, zdecydowaną i czynną inteligencją tamtego, wyostrzoną przyzwyczajeniem działania wTedle zgóry powziętego i regularnego systemu, oraz szeroką znajomością świata.
Fergus, gdy go Edward odszukał, trzymał jeszcze w ręku gazetę, którą właśnie przeglądał, a naprzeciw przyjaciela wyszedł z zakłopotaniem, jak ktoś, kto ma niemiłą wiadomość do udzielenia.
— Czy pańskie listy, kapitanie Waverley, potwierdzają nieprzyjemną wiadomość, jaką w tej gazecie znajduję? — zapytał.
Wsunął mu do ręki gazetę, gdzie dymisja jego ojca podana była w bardzo przykrych wyrażeniach, przeniesionych zapewne z jakiegoś londyńskiego dziennika. Na końcu ustępu znajdował się ten znaczący komentarz: ((Rozumiemy, że ów Ryszard, który stał się winnym tego wszystkiego, nie jedynym jest przykładem Chwiejnego Honoru — W. v. r. ley H. n. r. Patrz w dzisiejszej Gazecie)).1
Z gorączkowym pośpiechem i z lękiem bohater nasz odszukał odpowiednie miejsce i znalazł w niem co następuje: ((Edward Wayerley, kapitan — ego pułku dragonów usunięty za nieobecność bez pozwolenia)) — zaś w liście wojskowych awansów, odnoszącej się do tego. samego pułku, odkrył tę dalszą notatkę: ((Porucznik Juljusz Butler mianowany kapitanem, w miejsce usuniętego Edwarda Waverleya».
Serce naszego bohatera zapałało gniewem, który niezasłużona i, zdawałoby się, rozmyślna zniewaga musiała wzbudzić w każdym, co kochając honor, został w ten sposób złośliwie wystawiony na publiczny wstyd i poniżenie. Porówny-wując datę listu pułkownika z datą artykułu w dzienniku, przekonał się, że groźba doniesienia o jego nieobecności została dosłownie spełniona, i to, zdaje się, bez zbadania, czy Edward otrzymał wezwanie, czy zamierzał zastosować się do niego. Wszystko to przeto wrydawało się zgóry ułożonym planem poniżenia go w oczach ogółu; a że się to udało, przejęło go tak bolesnem wyruszeniem, iż, po daremnych wysiłkach opanowania go, rzucił się wkońcu w objęcia Mac-Ivora i dał folgę łzom wstydu i oburzenia.
Nikt nie mógłby temu Naczelnikowi zarzucić, żeby był obojętny na krzywdy swoich przyjaciół; co zaś do Edwarda, to niezależnie od pewnych planów, z któremi go wiązał, interesował się nim głęboko i szczerze. Dany postępek wTydał się jemu, podobnie jak Edwardowi, niesłychanym. On, coprawda, wiedział coś więcej, niż Waverley, o powodach nagłego wezwania go do pułku. Że jednakże, nie dochodząc bliżej okoliczności koniecznego spóźnienia, dowódca, wbrew swojej znanej i ustalonej opinji, postąpił w sposób tak surowy i niezwykły, było dlań tajemnicą nie do przeniknięcia. Pocieszał jednak, o ile mógł, naszego bohatera i zaczął kierować myśli jego ku zemście za obrazę honoru.
Edward skwapliwie chwycił się tej myśli. i Gazetą nazywa się rubryka zmian służbowych w dziennikach angielskich.
— Czy zaniósłbyś wezwanie odemnie pułkownikowi Gar-dinerowi, mój drogi Fergusie? Zobowiązałbyś mnie tem na zawsze.
Fergus milczał przez chwilę.
—.Jesl to akt przyjacielski, którymbym ci służył, gdyby był przydatny albo gdyby prowadził do oczyszczenia twego honoru; w danym wypadku jednak wątpię, czy twój komendant zgodziłby się na spotkanie z tobą, ponieważ zastosował środki, które, choć ostre i drażniące, leżały jednak w ścisłych ramach jego obowiązku. Przytem Gardiner jest gorliwym hugenotem1 i hołduje pewnym zasadom co do grzeszności takich spotkań; niepodobieństwem byłoby odwieść go od tych pojęć, zwłaszcza że odwaga jego jest’ ponad wszelkie powątpiewania. A poza-tem, ja... ja, prawdę powiedziawszy... ja nie śmiem w obecnej chwili, dla pewnych, bardzo ważnych powodów, zbliżać się do wojskowych kwater albo garnizonów, należących do tego rządu.
— A mamże ja — zawołał Wayerley — siedzieć cicho, zadowolony wobec zniewagi, jaką mi wyrządzono?
— Tegobym ja nigdy nie radził mojemu przyjacielowi — odpowiedział Mac-Ivor. — Ale chciałbym, żeby zemsta padła na głowę, a nie na rękę; na rząd tyrański i uciskający, który uknuł, który nakazał te rozmyślne i powtarzane obelgi, nie na urzędowe narzędzia, których on użył dla spełnienia zniewag, wycelowanych w ciebie.
— Na rząd! — powtórzył WTaverley.
— Tak jest — odpowiedział zapalczywy góral. — Na uzurpatorski dom Hanowerski, któremu dziad twój tak samo nie chciałby służyć, jak nie byłby przyjął w piekle rozżarzonego złota z rąk Lucypera!
— Ależ od czasu mojego dziadka już dwa pokolenia tej dynastji posiadały tron — zauważył Edward chłodno.
— To prawda — odparł Naczelnik; — a ponieważ my tak biernie daliśmy im przez czas tak długi możność wykazania narodowego ich charakteru, — ponieważ obaj, tak ty, i Hugenotami nazywano we Francji wyznawców Kalwina; w Szkocji zwali się purytanami, ale Fergus, wychowany we Francji, używa określenia francuskiego. jak ja sam, żyliśmy w spokojnem poddaństwie, tak się nawet dostosowując do czasów, że służyliśmy wojskowo pod nimi, dając im przez to sposobność do znieważenia nas publicznie przez odebranie nam szarż, — czyż my dlatego nie mamy odczuwać krzywd, których ojcowie nasi tylko się obawiali, a których my doznaliśmy istotnie? Albo czy sprawa nieszczęsnej rodziny Stuartów stała się mniej sprawiedliwą przez to, że tytuł spadł na dziedzica, który nie jest winien zarzutów złych rządówT, jakie przeciw ojcu jego wytaczają? Czy pamiętasz le wiersze twego ulubionego poety?...
Gdyby Ryszard się wyrzekł dobrowolnie tronu,
Król więcej dać nie może ponad własność swoją.
Gdyby Ryszard miał syna, on byłby dziedzicem, i
Widzisz, mój drogi Waverleyu, i ja potrafię cytować poezje, równie dobrze jak Flora i jak ty. Ale pójdź, rozpogódź zachmurzone czoło i ufaj mi, że wskażę ci honorową drogę do zemsty szybkiej i chwalebnej. Pójdźmy odszukać Florę, która ma może więcej do opowiedzenia nam o tem, co się działo podczas naszej nieobecności. Ucieszy się, gdy się dowie, że jesteś zwolniony ze służby. Ale wrpierw jeszcze do twego listu dodaj postscriptum, zaznaczając, kiedy odebrałeś pierwsze wezwanie twojego kalwińskiego pułkownika, i wyrażając żal, że zbyt pośpieszne jego działanie nie pozwoliło ci uprzedzić go przesłaniem twrej rezygnacji. A wtedy niech się swej niesprawiedliwości zawstydzi.
Zapieczętowano odpowiednio list, zawierający formalne złożenie szarży przez Edwarda, i Mac-Iyor wysłał go wraz z kilkoma własnemi przez umyślnego posłańca, z poleceniem nadania ich w najbliższym Nizinnym urzędzie pocztowym. i Nie jest to cytat z Szekspira, ale ujęte przez Scotta na wzór Szekspira pretensje ks. Yorku do tronu (por. Henryk VI, Część II).
ROZDZIAŁ XXVI WYJAŚNIENIE
Napomknienie Naczelnika o Florze nie było nieobmy-ślane. Zauważył z wielkiem zadowoleniem wzrastający sentyment Waverleya ku siostrze, nie widział też żadnej przeszkody na drodze ich związku, prócz tego stanowiska, jakie ojciec Wayerleya zajmował w ministerjum, i służby samego Edwarda w armji Jerzego II. Te przeszkody były teraz usunięte, i to w sposób, mogący prawdopodobnie pogodzić Edwarda z przejściem pod inny sztandar. Pod każdym innym w7zględem par-tja to była wielce do życzenia. Związek ten zapewniał bezpieczeństwo, szczęście i godne ustalenie losu siostry, którą kochał serdecznie, a zarazem rosło w nim serce, gdy rozważał, jak jego własne znaczenie w oczach byłego monarchy, któremu oddał swe usługi, zyskałoby przez połączenie z jednym z tych starych, potężnych i bogatych angielskich rodów wytrwałej wierności kawalerów, których przygasłe przywiązanie do rodziny Stuartów obudzić — było dla sprawy Stuartów kwestją żywotnej w^agi. Nie mógł też Fergus dojrzeć żadnej przeszkody na drodze takiego planu. Przywiązanie Wayerleya było widoczne; że zaś był przystojny, upodobania mieli równe, przeto brat nie przewidywał opozycji Flory. Istotnie, przy jego pojęciach o patrjarchalnej władzy, przy pojęciach nabytych we Francji o rozporządzaniu kobietą w sprawie małżeństwa, nie brałby w rachubę, jako przeszkody, oporu ze strony siostry, choć tak bardzo mu drogiej, nawet gdyby związek mniej był odpowiedni.
Temi uczuciami ożywiony, Naczelnik szedł teraz z Wa-yerleyem szukać panny Mac-Iyor, nie bez nadziei, że chwilowe wzburzenie umysłu jego gościa doda mu odwagi do położenia kresu temu, co Fergus nazywał «romansem konkurów)). Zastali Florę z jej wiernemi służebniczkami, Una i Katlina, zajęte przygotowywaniem czegoś, co Wayerley wziął zrazu za białe weselne kokardki. Ukrywając, o ile potrafił, wzruszenie. Waverley zapytał, na jaką to radosną uroczystość panna Mac-lvor przygotowuje tak liczne ozdoby.
— To na wesele Fergusa — odpowiedziała, uśmiechając się.
— W istocie! — rzekł Edward. — Dobrze umiał dochować tajemnicy. Mam nadzieję, że pozwoli mi być swoim drużbą!
— To jest rola męża, ale nie pańska, jak mówi Beatry-cza i — odpowiedziała Flora.
— A któż jest piękną młodą panią? czy wolno mi zapytać, panno Mac-Ivor?
— Czy ja już dawno panu nie powiedziałam, że Fergus nie zaślubi nikogo, prócz Czci? — odpowiedziała Flora.
— A czyż to ja jestem niezdolny stanąć mu do pomocy i rady w rzeczach honoru? — powiedział nasz bohater, oblewając się gorącym rumieńcem. — Czy ja tak mało jestem wart w oczach pani?
— Bynajmniej, kapitanie Wayerley. Pragnęłabym, widzi Bóg, ażeby pan był naszych przekonań! A wyrażenia, które się panu nie podobało, użyłam tylko dlatego,
Że nie jesteś naszej wiary, lecz stoisz przeciw nam, jak wróg.
— To czasy minione, siostro — rzekł Fergus. — I możesz powinszować Edwardowi Wayerleyowi (już nie kapitanowi), że oswobodzony jest z niewoli uzurpatora, uwidocznionej w tym czarnym, złowróżbnym symbolu. Tak — rzekł Wayerley, odpinając kokardę od kapelusza. — Spodobało się królowi, który to piętno na mnie nałożył, odjąć je w sposób, nie pozostawiający mi powodow do żałowania jego służby.
— Dzięki Bogu za to! — zawołała entuzjastka. — I oby byli tak zaślepieni, by równie niegodnie traktowali każdego uczciwego człowieka, który im służy, tak iżbym ja nie potrzebowała drżeć o tylu, gdy walka nadejdzie! i Szekspira Wiele hałasu o nic, IV, 1; aluzja do politycznych przekonań Waverleya, który prawdopodobnie nie poprze powstania jakobickiego.
— A teraz, siostro — przemówił Naczelnik, — zamień kokardę jego na inną, o żywszym kolorze. Zdaje mi się, że to było zwyczajem dam dawniejszych czasów zbroić i wysyłać rycerzy na wielkie i chwalebne czyny.
— Ale dopiero wtedy, Fergusie — odpowiedziała, — jeżeli rycerz, szukający przygód, dobrze zważył sprawiedliwość i niebezpieczeństwo sprawy. Pan Wayerley jest w tej chwili zbyt wzburzony świeżemi wrażeniami, bym mu mogła narzucać tak ważne postanowienie.
Wayerley nieco się przestraszył na myśl o przyjęciu odznaki tego, co większość królestwa uważała za bunt, ale nie mógł ukryć, że przykro dotknął go chłód, z jakim Flora odrzuciła braterską propozycję.
— Panna Mac-Ivor, jak widzę, uważa rycerza za niegodnego jej zachęty i jej barw — powiedział z odcieniem goryczy.
— Ależ nie, panie Wayerley — odpowiedziała z wielką słodyczą. — Dlaczegóż miałabym odmawiać wysoce cenionemu przyjacielowi mego brata daru, który rozdaję całemu jego klanowi? Jak najchętniej zaciągałabym każdego człowieka honoru do sprawy, której się mój brat poświęcił. Ale Fergus miał oczy otwarte, gdy do niej przystępował, życie swoje sprawie tej poświęcił od kolebki; dla niego głos jej jest święty, choćby to był głos wzywający do grobu. Ale jakżeż ja mogę pragnąć, ażebyś pan, panie Wayerley, tak nie znający świata, tak daleki od wszystkich przyjaciół, którzyby mogli poradzić panu i mieć wpływ na niego... w chwili, nadto, nagłej urazy i oburzenia... jakżeż ja mogę pragnąć, żebyś się pan pogrążył odrazu w tak ryzykowne i niebezpieczne przedsięwzięcie?
Fergus, który nie rozumiał tych subtelności, chodził po pokoju, zagryzając wargi, aż wreszcie z przymuszonym uśmiechem powiedział:
— A więc, siostro, opuszczam cię; odgrywaj dalej twoją nową rolę pośredniczki pomiędzy Elektorem Hanowerskim a poddanymi twojego prawowitego władcy i dobroczyńcy. — To powiedziawszy, wyszedł z pokoju.
Nastało przykre milczenie, które wkońcu przerwał, panna Mac-Ivor. — Brat mój jest niesprawiedliwy — rzekła, — ponieważ nie może znieść niczego, co przerywa, co zawadza jego lojalnej gorliwości.
A czyż pani nie podziela jego żarliwości? ~ <-zy ja nie podzielam? — odpowiedziała Flora. — Bóg widzi, że moja, gdyby to było możliwe, raczej przewyższyłaby jego. Ale mnie nie porywa, tak jak jego, wir i zamęt wojskowych przygotowań i nieskończoność szczegółów, potrzebnych w obecnem przedsięwzięciu, abym nie pamiętała o wielkich zasadach sprawiedliwości i prawdy, na których przedsięwzięcie nasze się wspiera; tym zaś zasadom, jestem pewna, służyć tylko można środkami, które same przez się są sprawiedliwe i słuszne. Działać na pańskie obecne uczucia, mój drogi panie Wayerley, i nakłonić cię do nieodwołalnego kroku, którego ani słuszności, ani niebezpieczeństwa nie zważyłeś, nie byłoby, wredle mojego skromnego zdania, ani słusznem, ani sprawie-dliwem.
— Nieporównana Floro! — zawołał Edward, ujmując jej rękę. — Jak bardzo mi potrzebny taki doradca!
— O wiele lepszego — odpowiedziała Flora, łagodnie wysuwając rękę, — znajdzie pan WTaverley zawrsze w własnej piersi, jeżeli tylko cichego jej głosu zechce posłuchać.
— Nie, panno Mac-Ivor, nie śmiem się tego spodziewać; w tysiącznych wypadkach fatalne folgowanie sobie uczyniło ze mnie człowieka, rządzącego się raczej wyobraźnią, niż rozumem. Gdybym tylko mógł mieć nadzieję, — gdybym tylko mógł pomyśleć, — że pani raczy być dla mnie tym przywiązanym, tym łaskawym przyjacielem, któryby mnie umocnił na drodze poprawy, moje przyszłe życie...
— Dosyć, dosyć, mój kochany panie! Teraz pan podnosi radość swoją, żeś umknął ręki jakobickiego oficera werbunkowego, do wyżyn niesłychanej, przesadnej wdzięczności.
— Nie, droga Floro, nie żartuj pani ze mnie dłużej; pani chyba zrozumiała znaczenie tych uczuć, które prawie mimo-wiednie wyraziłem; a skoro przerwałem zaporę milczenia, po zwól mi korzystać z mojej śmiałości... Albo czy wolno mi, za pani zezwoleniem, wspomnieć bratu pani...
— Za nic w świecie, panie Waverley!
— Jak ja to mam rozumieć? — mówił Edward. — Czy istnieje jaka fatalna przeszkoda... czy może kto uprzedził...
— Nikt, panie — odpowiedziała Flora. — Należy mi się od samej mnie stwierdzenie, iż nigdy jeszcze nie widziałam człowieka, o którymbym pomyślała w związku z tą sprawą.
— Krótkotrwała znajomość nasza, może... Gdyby panna Mac-Ivor raczyła dać mi czas...
— Nawet tego nie mam na swoje wytłumaczenie. Kapitan Wayerley ma charakter tak otwarty... jest on, krótko mówiąc, taki, że nie można go fałszywie pojąć, ani w tem, co jest jego siłą, ani w tem, co jest jego słabością.
— I dla tej słabości pani mną pogardza? — powiedział Edward.
— Niech mi pan daruje, panie Wayerley, — i pamięta, że jeszcze pół godziny temu istniała między nami zapora, z natury swej dla mnie nie do przebycia, ponieważ o oficerze w służbie domu Hanowerskiego nigdybym inaczej pomyśleć nie mogła, jak tylko o przygodnym znajomym. Pozwól mi przeto zebrać moje myśli o tej niespodziewanej kwestji,
’a zanim upłynie godzina, będę gotowa podać panu takie powody mojego przyszłego postanowienia, że one w każdym razie wystarczą panu, jeżeliby mu nawet nie były miłe.
To powiedziawszy, Flora wyszła, pozostawiając Wayerleya w zadumie nad sposobem, w jaki przyjęła jego oświadczenie. 1
Zanim zdążył zdać sobie z tego sprawę, czy starania jego mogą mieć szanse przyjęcia, czy też nie, wrócił Fergus do pokoju.
— Co, a la mort, Wayerley? — zawołał. — Przejdź ze mną na podwórze, a zobaczysz widok, wart wszystkich tyrad waszych romansów. Sto strzelb, mój przyjacielu, i tyleż szabel, świeżo przysłanych przez dobrych przyjaciół, — i ze dwustu czy trzystu dziarskich chłopców, bijących się prawie o to, kto je pierwszy dostanie. Ale pozwól, niech ci się lepiej przy patrzę... Ale co to? — prawdziwy góral powiedziałby, że urzekło cię złe oko... Albo... czy być może, że to ta niemądra dziewczyna tak w tobie podcięła ducha? Nie zwrażaj na nią, kochany Edwardzie; najmędrsze z jej płci są w sprawach życiowych niemądre.
— Zaiste, dobry mój przyjacielu — odpowiedział Wa-węrley, — jedyne, co mogę zarzucić twojej siostrze, to że zanadto jest mądra, zanadto rozumna.
— Jeśli to jest wszystko, to zakładam się o luidora, że ten nastrój będzie trwał tylko dwadzieścia cztery godzin. Żadna kobieta nie wytrwała jeszcze w rozumie tak długo, i jeżeli chcesz, założę się, że Flora jutro będzie tak nierozumna, jak każda inna. Musisz się nauczyć, mój drogi Edwardzie, zapatrywać się na kobiety en mousąuetaire.1 — To mówiąc, ujął Wayerleya pod ramię i pociągnął go, aby odbyć z nim przegląd wojskowych przygotowań.
ROZDZIAŁ XXVII
O TEM SAMEM
Fergus Mac-Ivor zbyt wiele posiadał taktu i delikatności, żeby powracać do przerwanej rozmowy. Zresztą głowę miał tak pełną strzelb, szabel, czapek, kantyn i pończoch tar-tanowych, że Wayerley przez czas jakiś nie mógł ściągnąć jego uwagi na żaden inny temat.
— Czy już tak prędko zamierzasz wyruszyć w pole, Fergusie — zapytał, — że robisz te wszystkie wojenne przygotowania?
— Gdy już postanowimy, że ty idziesz ze mną, będziesz wiedział wszystko; w przeciwnym razie ta wiadomość mogłaby być ci nawet szkodliwa.
— Czyż jednak poważnie zamierzasz, z siłami o tyle mniejszemi, powstawać przeciw ustalonemu rządowi? Przecież to proste szaleństwo.
— Laissez faire a Don Anłoine — będę się dobrze strzegł. i po żołniersku.
Będziemy conajmniej robili tak, jak robił Conan, który nigdy razu nie dostał, żeby sam ciosu nie wymierzył. Nie chciałbym jednak — mówił dalej Naczelnik, — żebyś mnie uważał za tak szalonego, iżbym miał pójść, zanim się zdarzy dobra sposobność: nie wypuszczę mego psa, póki się nie ruszy zwierzyna. Ale, raz jeszcze, czy chcesz się do nas przyłączyć i wiedzieć o wszyst-kiem?
— Jakżeż ja mogę? — odpowiedział Wayerley. — Ja, który tak niedawno jeszcze miałem moją szarżę, którą teraz list niesie zpowrotem tym, którzy mi ją dali? Moje przyjęcie jej pociągało za sobą obietnicę wierności i uznanie legalności rządu.
— Nieopatrzna obietnica to nie stalowe kajdany — odpowiedział Fergus; — można ją złamać, zwłaszcza jeżeli została dana w dobrej wierze, a odpłacona zniewagą. Jeżeli jednak nie możesz zdecydować się natychmiast na chwalebną zemstę, jedź do Anglji, a zanim jeszcze przekroczysz Tweed, usłyszysz wieści, od których świat zabrzmi; a jeżeli Sir Eyerard jest tym dzielnym starym rycerzem, jakim go opisują niektórzy nasi zacni panowie z r. 1715-go, znajdzie ci on lepszy oddział konny i lepszą sprawę, niż ta, którą straciłeś.
— Ale siostra twoja, Fergusie?
— Wynoś się. hyperboliezny szatanie1 — odpowiedział, śmiejąc się, Naczelnik. — Jakże ty męczysz tego człowieka!... Czyż o niczem nie mów7isz, tylko o kobietach?
— Nie, nie żartuj, mój drogi przyjacielu — rzekł Wayerley. — Ja czuję, że całe szczęście mojego przyszłego życia zależy od odpowiedzi, jaką panna Mac-Iyor da mi na to, co odważyłem się powiedzieć jej dziś rano.
— Czy mówisz to trzeźwo i ser jo? — poważniej odpowiedział Fergus. — Czy też jesteśmy w krainie romansu i powieści?
— Mówię poważnie, niewątpliwie. Jakżeż mógłbyś przypuścić, że mogę żartować na ten temat?
— A więc trzeźwo i serjo — odpowiedział jego przyjaciel — bardzo się cieszę, że to słyszę; a tak wysoko stawiam i Wieczór Trzech Króli Szekspira (IV, 2), biorę, że ty jesteś jedynym człowiekiem w Anglji, o którymbym to powiedział. Lecz zawcześnie może ściskasz mi rękę tak gorąco — są jeszcze różne względy do rozważenia... Twoja własna rodzina — czy oni pochwalą twój związek z siostrą ((wysoko urodzonego góralskiego żebraka))?
Mojego stryja majątkowa sytuacja — odpowiedział Wayerley, — jego zasadnicze przekonania i jego pobłażliwość uprawniają mnie do powiedzenia, że w związku takim dbałby tylko o urodzenie i osobiste zalety. A gdzież ja tak jedno, jak drugie znajdę złączone i tak doskonałe, jak w osobie twojej siostry?
— O, nigdzie!.. Cela ua sans dire’ — odpowiedział Fergus z uśmiechem. — Ale twój ojciec będzie chciał korzystać z przywileju ojcowskiego i zapragnie, byś go się poradził.
— Niezawodnie; ale jego świeże zerwanie z rządem usuwa wszelką obawę oporu z jego strony, zwłaszcza że jestem przekonany, iż stryj mój gorąco moją sprawę poprze.
— A może wyznanie będzie przeszkodą — mówił Fergus, — chociaż my, mimo że katolicy, bigotami nie jesteśmy.
— Moja babka była wyznania rzymsko-katolickiego, a z jej religji nigdy rodzina moja nie robiła jej zarzutu. Nie myśl o moich bliskich, drogi Fergusie; użycz mi raczej wpływu twojego tam, gdzie może będzie potrzeba usuwać przeszkody... twoją piękną siostrę mam na myśli.
— Moja piękna siostra — odpowiedział Fergus, — podobnie jak jej kochający brat, ma własną dość stanowczą wolę, której w tym wypadku musisz się poddać, jednakże ani mojej rady, ani współudziału ci nie zabraknie. Więc w pierwszym rzędzie dam ci jedną wskazówkę. Lojalność jest jej dominującą pasją; od kiedy umiała przesylabizować angielską książkę, kochała się w pamięci dzielnego kapitana Wogana, — który porzucił służbę uzurpatora Cromwella, by stanąć pod sztandarem Karola II, pomaszerował z garstką kawalerji z Londynu w Góry, 1 nawet niema o czem mówić. 2 Wopan Edward p. niżej; inny Wogan, Karol, uprowadził Klementynę Sobieskij z Insbruka, celem umożliwienia jej małżeństwa z Jakóbem Edwardem Stuartem. by połączyć się z Middletonem, wojującym wtedy po stronie króla, i wkońcu zginął chwalebnie za sprawę królewską. Proś ją, niech ci pokaże wiersz, który napisała na cześć jego dziejów i losu; bardzo ten wiersz chwalono, naprawdę. Następnym punktem byłoby... ale zdaje mi się, że widziałem przed chwilą Florę, idącą ku wodospadowi, — idź za nią, chłopcze, idź za nią! nie pozwól garnizonowi umocnić swoich punktów obronnych. — Alerte a la muraille!1 Odszukaj Florę i jak najprędzej dowiedz się, co postanowiła, a Kupidyn niech ci towarzyszy, ja tymczasem pójdę przeglądać ładownice i puszki z nabojami.
Wayerley poszedł wgórę wąwozu z bijącem niespokojnie sercem. Miłość, z całym jej romantycznym orszakiem nadziei, obaw i życzeń, mieszała się z innemi uczuciami, nie tak łatwo dającemi się określić. Nie mógł o tem zapomnieć, jak bardzo ten ranek zmienił jego losy, i w jakie kłopotliwe powikłania mogło go to wciągnąć. Wschód słońca widział go na poczest-nem stanowisku w zacnej karjerze wojskowej, przyczem ojciec jego, jak się wydawralo, szybko rósł w łaski swojego władcy; wszystko to rozwiało się jak sen, — ojciec jego wpadł w niełaskę, on sam został pozbawiony czci i stal się mimowoli powiernikiem co najmniej, jeśli nie wspólnikiem, zamysłów ciemnych, głębokich, niebezpiecznych, mających pociągnąć za sobą albo obalenie rządu, któremu tak niedawno służył, albo zgubę wszystkich, którzy w nich udział brali. Gdyby nawet Flora przyjęła przychylnie jego starania, jakaż była nadzieja, że szczęśliwy koniec uwieńczy zamęt grożącego powstania? Albo też — czyżby mógł zanosić samolubną prośbę, by opuściła Fergusa, do którego tak była przywiązana, by, usunąwszy się z nim do Anglji, oczekiwać, jak wddz daleki, powodzenia braterskiego przedsięwzięcia lub też ruiny wszystkich jego nadziei i losów?... A znowu, z drugiej strony, zaangażować się, bez żadnej innej pomocy prócz jednego własnego ramienia, w niebezpieczne i pośpieszne działania Naczelnika, być przez niego rzucanym i obracanym, jako uczestnik awanturniczych i gwałtow l żwawo na muryl nych posunięć, rezygnując nieledwie z możności sądzenia, z możności rozstrzygania o prawości albo przezorności czynów swoich, — nie była to miła perspektywa, do którejby tajemna duma Wayerleya pragnęła się zniżyć. A jednak jakież inne pozostawało rozstrzygnięcie, jeśli nie odrzucenie starań jego przez Morę? Przy wysoko napiętym stanie uczuć w danej chwili nie mógł myśleć o tej alternatywie bez prawdziwej męki. Rozważając te wątpliwe i niebezpieczne widoki przyszłości, doszedł nareszcie w pobliże wodospadu, gdzie, jak przepowiedział Fergus, zastał siedzącą Florę.
Była zupełnie sama, a skoro go tylko zbliżającego się ujrzała, wstała i podeszła ku niemu. Edward usiłował powiedzieć coś w rodzaju zwykłego komplementu, zacząć jakoś rozmowę, ale nie mógł się na to zdobyć. Flora wydawała się zrazu równie zakłopotaną, ale opanowała się prędzej i (niepomyślna to była wróżba dla Wayerleya) pierwsza poruszyła temat ich ostatniej rozmowy.
— Zbyt to jest ważnem pod każdym względem, panie Wayerley — zaczęła, — ażebym mogła nie rozprószyć wątpliwości pańskich co do moich uczuć.
— Niech pani nie wypowiada się zbyt pośpiesznie — powiedział Wayerley, mocno wzruszony, — chyba że są one takie, jakich, sądząc po pani zachowaniu się, lękam się, że nie mam prawa oczekiwać. Niechaj czas... niechaj przyszłe postępowanie moje... niechaj wpływ brata pani...
— Niech mi pan wrybaczy, panie Wayerley — odpowiedziała Flora, zarumieniwszy się trochę, ale głosem pewnym i spokojnym. — Sama sobie musiałabym ciężkie robić zarzuty, gdybym się ociągała z wyrażeniem mojego szczerego przekonania, że nigdy pana inaczej traktować nie będę, jak tylko bardzo cenionego przyjaciela. Wyrządziłabym panu najwyższą niesprawiedliwość, gdybym ukrywała na chwilę moje uczucia.. widzę, że martwię pana, i bardzo mnie to boli, ale lepiej teraz, niż później! i, ach! lepiej tysiąc razy, panie Wayerley, żebyś odczuł obecnie chwilowy zawód, niż te długie, te bolesne zgryzoty, wynikające z nieopatrznie zawartego, źle dobranego małżeństwa!
— Wielki Boże! — zawołał Wayerley. — Dlaczego przewiduje pani takie następstwa związku, skoro urodzenie jest równe, warunki materjalne pomyślne, skoro, jeśli mi wolno lo powiedzieć, upodobania są podobne, skoro pani nie twierdzi, że przenosi raczej innego, a nawet korzystnie się wyraża o tym, którego odrzuca!
— Panie Wayerley, ja mam to korzystne pojęcie — odpowiedziała Flora; — i to tak szczere, że chociaż wolałabym przyczyny mojego postanowienia przemilczeć, będzie pan o nich wiedział, jeżeli pan żąda takiego dowodu mojego szacunku i zaufania.
Siadła na odłamku skały, a Wayerley, umieściwszy się tuż blisko, z niepokojem prosił o obiecane wyjaśnienie.
— Trudno mi — rzekła — przedstawić panu stan moich uczuć, gdyż tak są różne od tych, które zazwyczaj przypisują młodym kobietom mojego wieku; zaledwie też śmiem dotknąć tego, co jest istotą uczuć pańskich, ażeby nie obrazić pana, zamiast pocieszyć, tak jakbym pragnęła. Co do mnie, od dzieciństwa mego aż do dzisiejszego dnia miałam tylko jedno pragnienie — przywrócenia moich królewskich dobroczyńców na należny im prawowicie tron. Nie potrafię wyrazić panu, z jak głębokiem oddaniem skierowałam wszystkie uczucia moje ku temu jedynemu celowi, — i wyznaję szczerze, że tak on duszą moją owładnął, iż wykluczył wszelką myśl o tem, co nazywają ustaleniem losu kobiety w życiu. Obym tylko dożyła dnia tej upragnionej restauracji, a czy chata góralska, czy francuski klasztor, czy angielski pałac, wszystko mi zarówno będzie obojętne.
— Ale najdroższa Floro, dlaczegóż twoja entuzjastyczna gorliwość o dobro wygnanej rodziny nie może się godzić z mojem szczęściem?
— Ponieważ pan szuka, czy powinien szukać, w przedmiocie swego przywiązania serca, którego największą rozkoszą byłoby zwiększać pana domowe szczęście, któreby odwzajemniało pańskie uczucia, wznosząc się nieledwie do romantycznej wyżyny. Człowieka o mniej wrażliwej uczuciowości, o usposobieniu mniej entuzjastycznie czułem, Flora Mac-Ivor mo glaby zadowolić, jeśli nie uszczęśliwić; gdyż raz wypowiedziawszy nieodwołalne słowa, nigdy by nie uchybiła zaprzysiężonym obowiązkom.
Ale dlaczego, dlaczego, panno Mac-lvor, uważa się pani za cenniejszy skarb dla kogoś, kto jest mniej zdolny kochać panią i podziwiać, niż ja?
— Poprostu dlatego, że ton naszych uczuć byłby zgod-niejszy, i ponieważ tępsza jego wrażliwość nie wymagałaby odwzajemnienia zapału, którego ja ofiarować nie mogę. A zaś pan, panie Waverley, zawsze miałbyś przed oczyma ideał domowego szczęścia, któryby ci wyobraźnia malowała, i cokol-wiekby temu idealnemu wyobrażeniu niedostawało, tłumaczyłbyś sobie chłodem i obojętnością, i zapał, z jakim odnosiłabym się do powodzenia królewskiej familji, uważałbyś za uszczerbek należnej uczuciom twoim wzajemności.
— łnnemi słowy, panno Mac-Ivor, pani mnie kochać nie może? — z głębokim smutkiem powiedział Edward.
— Mogłabym pana cenić, panie Wayerley, tak samo, a może więcej niż kogokolwiek, ale nie mogę kochać pana tak, jakby pan powinien być kochanym. O, nie pragnij pan, dla własnego dobra, tak ryzykownej próby! Kobieta, którą pan zaślubi, powinna mieć uczucia i przekonania ukształtowane wedle pańskich. Jej zainteresowania powinny być podobne do pana zamiłowań, jej życzenia, uczucia, nadzieje, obawy, wszystko powinno łączyć się z pańskiemi. Powinna być podnietą pana przyjemności, uczestniczką zmartwień, pocieszycielką w smutku.
— Ale dlaczegóż nie chce pani, panno Mac-łvor, umiejąc tak dobrze opisać szczęśliwy związek, sama być tą przez siebie opisaną osobą?
— Czyż to możliwe, żeby mnie pan nie rozumiał? — odpowiedziała Flora. — Czyż ja panu nie powiedziałam, że każde żywsze uczucie mojego serca kieruje się wyłącznie ku wydarzeniu, które, zaiste, nie leży w mojej mocy, a które tylko gorącemi modłami popierać mogę?
— A czy przyjęcie mojej prośby — mówił Waverle.y, nazbyt poważnie przejęty swoim zamiarem, żeby rozważyć, co ma powiedzieć, — nie mogłoby nawet posunąć sprawy, której
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 14 się pani poświęciła? Rodzina moja jest bogata i potężna, przychylna w zasadzie rodowi Stuartów, i gdyby sprzyjająca sposobność...
— Sprzyjająca sposobność! — odparła Flora trochę wzgardliwie. — Przychylna w zasadzie!... Czyż może taka chłodna przynależność być zaszczytna dla was samych lub miła waszemu prawowitemu władcy? Pomyśl pan przy tem, co czuję, co jabym wycierpiała, stawszy się członkiem rodziny, gdzie prawa, które ja uważam za najświętsze, podlegają chłodnym dyskusjom i tylko o tyle uważane są za godne poparcia, 0 ile bez niego bliskie będą tryumfu!
— Powątpiewania pani — szybko podjął Wayerley — niesłuszne są, o ile mnie dotyczą. Sprawę, przy której się opowiem, odważę się popierać poprzez wszystkie niebezpieczeństwa, tak niezłomnie, jak najśmielszy, który dobywa szabli w jej obronie.
— O tem — odpowiedziała Flora — nie mogę wątpić ani na chwilę. Ale niech się pan poradzi raczej własnego sądu 1 rozumu, a nie działa pod wrażeniem, prawdopodobnie tylko dlatego, że spotkał pan młodą kobietę o zwykłem wykształceniu na odludziu, w romantycznej sytuacji. Niech rola pańska w tym wielkim a niebezpiecznym dramacie oprze się na przekonaniu, a nie na nagłem, a prawdopodobnie chwilowem uczuciu.
Wayerley chciał odpowiedzieć, ale brakło mu słów. Każde uczucie, przez Florę wyrażone, usprawiedliwiało siłę jego przywiązania, gdyż nawet jej lojalność, chociaż wybujałe entuzjastyczna, wspaniałomyślna była i szlachetna i gardziła korzystaniem z pośrednich sposobów popierania sprawy, której się poświęciła.
Uszli kawałek drogi w milczeniu wzdłuż ścieżki, gdy Flora w ten sposób podjęła znowu rozmowę.
— Jeszcze jedno słowo, panie WTaverley, zanim ten przedmiot na zawsze pożegnamy; i daruj mi moją śmiałość, jeżeli to słowo będzie miało pozór rady. Mój brat Fergus gorąco pragnie, żebyś się z nim połączył w obecnej wyprawie. Jednakże nie przystawaj na to; nie mógłbyś swoją oso bistą walecznością jedynie poprzeć jego powodzenia, a nieuchronnie podzieliłbyś jego upadek, jeżeli się Bogu spodoba, żeby upaść musiał. Opinja pańska ucierpiałaby także bez ratunku. Pozwól mi prosić cię, byś wracał do własnego twego kraju; a wtedy, uwolniwszy się publicznie z wszelkich węzłów z uzurpatorskim rządem, ułam, że widziałbyś przyczynę i znalazł sposobność służenia twemu pokrzywdzonemu władcy skutecznie, i wystąpił, jak twoi lojalni przodkowie, na czele twojej naturalnej drużyny i adherentów, jako godny przedstawiciel domu Waverleyów.
— A gdybym miał szczęście odznaczyć się w ten sposób, czy mógłbym mieć nadzieję...
— Niech pan pozwoli, że przerwę — odpowiedziała Flora. — Obecna chwila jedynie jest naszą, a ja szczerze wyjaśnić panu mogę tylko te uczucia, które mną w tej chwili rządzą; o ile mogłyby się odmienić przez bieg wypadków, zbyt szczęśliwych może, ażeby na nie liczyć, co do tego nawet snuć przypuszczenia trudno. O tem tylko bądź pan przekonany, panie Wayerley, że po brata mojego szczęściu i powodzeniu niema nikogo, za czyje szczerzejbym się modliła, niżeli za pańskie.
Z temi słow7y rozstała się z nim, gdyż doszli do miejsca, gdzie ścieżka się rozdwajała. Wayerley powrócił do zamku, pogrążony w zamęt sprzecznych uczuć. Unikał spotkania z Fer-gusem, gdyż nie czuł się na siłach ani słuchać jego przedrwi-wań, ani odpowiadać na jego nalegania. Huczny gwar festynu (Mac-Ivor zastawił stół właśnie dla swojego klanu) zagłuszył myśli. Po skończonej uczcie zaczął rozważać, jak zobaczy się z panną Mac-Ivor po ciekawem a bolesnem wyjaśnieniu tego ranka. Flora jednak nie pokazywała się. tergus, któremu oczy zabłysły, gdy mu Katlina oświadczyła, że pani jej tego wieczora postanowiła nie opuszczać swego pokoju, sam poszedł po nią; lecz widocznie daremne były jego namowy, gdyż wrócił z twarzą zarumienioną i wyraźnemi oznakami niezadowolenia. Beszta wieczoru przeszła bez żadnych wzmianek, tak ze strony Fergusa jak Wayerleya, o temacie, któiy zajmował myśli tego ostatniego, a może obu.
Wróciwszy do swego pokoju, Fdwrard starał się ogarnąć 14* sprawy dnia tego. Że w odmowie, jakiej mu udzieliła, Flora narazie wytrwa, co do tego nie było wątpliwości. Lecz czy mógłby się spodziewać ostatecznego powodzenia w razie, gdyby okoliczności pozwoliły mu ponowić starania? Czy entuzjastyczna lojalność, która w tym pouniecającym momencie nie pozostawiała miejsca dla łagodniejszego uczucia, przeżyje, przynajmniej w takiem napięciu siły, powodzenie albo upadek obecnych politycznych machinacyj? A jeżeli tak, czy to zainteresowanie, jakie przyznała, że dla niego odczuwa, mogłoby zamienić się w cieplejsze przywiązanie? Natężał pamięć, by przypomnieć sobie każde słowo, jakiego użyła, wraz z odpoWiedniem spojrzeniem i gestem, jakim je podkreśliła, i wkońcu wracał do tej samej niepewności. Było bardzo późno, zanim sen przyniósł ulgę zamętowi jego duszy po najboleśniejszym i najpełniejszym wzruszeń dniu jego życia.
ROZDZIAŁ XXVIII LIST Z TULLY-YEOLANU Rankiem, gdy sen uciszył na pewien czas frasobliwe rozmyślania Wayerleya, w sny jego wplątała się muzyka, ale nie był to glos Selmy.1 Wyobraził sobie, że jest znowu w Tully-Yeolanie, i że słyszy Dawidka Gellatley, wyśpiewującego na podwórzu owe poranne śpiewki, które zazwyczaj bywały pierwszym odgłosem, przerywającym mu spoczynek, gdy był w gościnie u barona Bradwardine’a. Tony, które tą wizję nasunęły, dźwięczały dalej, stawały się głośniejsze, aż wreszcie Edward obudził się na dobre. Złudzenie jednakże niezupełnie się rozwiało. Pokój znajdował się w fortecy Jana nan Chaistel, aleć zawsze był to głos Dawidka Gellatley, który pod oknem wyśpiewywał:
Moje serce w górach, tam tylko mój świat,
Gdzie mknie chyży jeleń, a ja za nim w ślad —
Moje serce w górach, gdzie skały i wrzos —
W jakąkolwiek stronę zagnałby mnie los. * 1 stolica królestwa Fingala, bohatera pieśni Ossjana; głos Selmy oznacza pieśni gaelickich bardów.

  • Są to wiersze starej piosenki, do której Burns dopisał dalsze.

Ciekaw, co mogło skłonić pana Gellatley do tak niezwykle dalekiej wycieczki, Edward zaczął się pośpiesznie ubierać, podczas czego Dawidek kilkakrotnie zmieniał ton swoich piosenek:
Prócz czosnku i rzepy nic góry nie rodzą,
Długonogie chłopcy bez portek tu chodzą,
Bez portek, bez pończoch, chodzą nieobuci 1 —
Zdobędziemy portki, jak Król Kubuś wróci. *
Zanim Wayerley zdążył ubrać się i wyjść, Dawid zawarł znajomość z kilkoma z pośród licznych góralskich próżniaków, którzy zawsze obecnością swoją zdobili bramy zamku, i pląsał i tańczył najweselej w świecie, to kręcąc się, lo pędząc przed siebie w szkockim poczwórnym reel do taktu wiasnego gwizdania. Trwał tak w tej podwójnej roli muzykanta i tancerza, aż bezczynny kobziarz, widząc jego zapał, posłuchał jednomyślnego wołania SeicL sucis (to znaczy ((nadymaj))) i odjął mu połowę zadania. Wtedy i młodzi i starzy wmieszali się do tańca, w miarę jak tam który znalazł partnera. Ukazanie się Wayerleya nie przeszkodziło Dawidowi tańczyć, chociaż udało mu się, to szczerzeniem zębów w uśmiechu, to kiwnięciem głową, to paru pokłonami, wsuniętemi pomiędzy zgrabne góralskie podrygi, zaznaczyć naszemu bohaterowi, że go poznaje. Następnie, wśród pracowitych prysiudów, ciągłego pokrzykiwania i prztykania palcami nad głową, puścił się nagle w bok aż do miejsca, gdzie stał Edward, i wciąż pod takt muzyki, jak arlekin w pantominie, wsunął mu list do ręki, bez chwili przerwy ciągnąc dalej swoje skoki. Edward, spostrzegłszy, że adres jest pisany ręką Róży, poszedł odczytać iist, wiernego oddawcę pozostawiając jego skokom, póki jemu i kobziarzowi sił starczy.
Treść listu bardzo go zadziwiła. Zaczynał on się pierwotnie nagłówkiem «Drogi Panie», lecz słowa te zostały starannie wyskrobane, a tylko ((Panie» postawiono w to miejsce. Podajemy list ten dosłownie: * Są to także stare wiersze, zdaje się, że do nuty:
Nie będziem nigdy mieli pokoju, dopóki Kubuś nie wróci, do których również Burns dopisał dalsze wiersze. ((Przepraszam, że pozwalam sobie, może niewłaściwie, trudzić Pana, ale nie mogę nikomu zaufać, żeby powiadomić Pana o niektórych wypadkach, które się tu zdarzyły, a o których zdaje mi się, że potrzeba, ażeby Pan wiedział. Proszę mi wybaczyć, jeżeli to, co czynię, nie jest słuszne; gdyż niestety! panie Wayerley, nie mam znikąd dobrej rady, muszę się kierować własnem poczuciem: — mój drogi ojciec dom opuścił, a kiedy będzie mógł powrócić, by pomagać mi i zaopiekować się mną, Bóg jeden wie. Słyszał pan prawdopodobnie, że na skutek pewnych niepokojących wiadomości z gór wysłano rozkazy aresztowania niektórych panów wT tych stronach, a pomiędzy innymi mojego drogiego ojca. Pomimo moich łez i błagań, by poddał się rządowi, ojciec mój połączył się z panem Falconerem i kilku innymi panami, i wszyscy wyruszyli na północ z oddziałem jakich czterdziestu konnych. To też nie-tyle się obawiam o jego bezpieczeństwo narazie, ile o to, co może później nastąpić, gdyż te niepokoje dopiero się zaczynają. Ale to wszystko nic Pana nie obchodzi, panie Waverlev, tylko że pomyślałam, iż pan będzie rad dowiedzieć się, że ojciec mój uszedł, na wypadek, gdyby Pan posłyszał, że jest wr niebezpieczeństwie.
Na drugi dzień po wyjeździe mojego ojca przyszedł tu oddział żołnierzy do Tully-Veolanu, i bardzo szorstko obeszli się z panem Macwheeble; ale względem mnie oficer był bardzo grzeczny, powiedział tylko, że ma obowiązek poszukiwać broni i papierów. Mój ojciec przewidział to, zabierając wszystką broń z wyjątkiem starych, nieużytecznych sztuk, które wiszą w hallu, a papiery wszystkie usunął. Ale ach! panie Wayerley, jakżeż ja to Panu powiem, że oni bardzo dokładnie dopytywali się o pana, i dowiadywali się, kiedy Pan był w Tully-Veolanie i gdzie Pan się teraz znajduje? Oficer ze swoim oddziałem odjechał, ale pozostał niższy oficer z czterema ludźmi, jako rodzaj garnizonu w domu. Dotychczas zachowywali się bardzo dobrze, zważywszy, że musimy utrzymywać ich w dobrym humorze. Ale ci żołnierze coś napomykali, że gdyby Pan wpadł w ich ręce, byłby Pan w wielkiem niebezpieczeństwie. Nie mogę się zdobyć na to, by napisać, ja kie szkaradne kłamstwa opowiadali, bo ja jestem pewna, że to są kłamstwa; ale Pan sam najlepiej osądzi, co Pan powinien uczynić. Oddział, który odszedł, zabrał, jako jeńca, Pańskiego służącego i obydwa Pańskie konie i wszystkie rzeczy, które pan zostawił w Tully-Veolanie. Ufam, że Pan Bóg osłoni Pana swoją opieką i że Pan bezpiecznie wróci do domu do Anglji, gdzie, jak mi Pan opowiadał, niema wojskowych gwałtów, ani dozwolonych walk między klanami, ale wszystko się dzieje zgodnie z prawem, równem dla wszystkich i osłaniają-cem tych, którzy nie zawinili i szkody nie czynią. Mam nadzieję, że Pan daruje mi moją śmiałość, że do Pana piszę, ponieważ mi się zdaje, choć może się mylę, że chodzi tu o Pańskie bezpieczeństwo i honor. Jestem pewna — a przynajmniej myślę, że ojciec mój pochwaliłby mi to, że piszę; gdyż pan Ru-bric uciekł do swoich krewnych do Duchran, ażeby uniknąć niebezpieczeństwa ze strony żołnierzy i whigów, a pan Macwheeble nie lubi się mieszać (jak powiada) w cudze sprawy; chociaż ja sądzę, że tego, czem można w takich czasach, jak obecne, oddać przysługę przyjacielowi mojego ojca, nie można nazwać niewłaściwem wtrącaniem się. Żegnam Pana, kapitanie Wayerley! Prawdopodobnie nigdy już Pana nie zobaczę; gdyż byłoby bardzo niewłaściwem życzyć sobie, by Pan wstąpił do Tully-Veolanu właśnie teraz, nawet gdyby ci ludzie sobie poszli; ale ja zawsze wdzięcznie pamiętać będę o dobroci Pańskiej i o pomocy dawanej tak marnej uczennicy, jaką ja byłam, i o uprzejmości Pańskiej względem mojego kochanego, drogiego ojca.
Pozostaję z winnym szacunkiem
Róża Comyne Bradwardine.
P. S. Mam nadzieję, że mi Pan prześle słów parę przez Dawida Gellatley, tyle, żeby mi powiedzieć, że Pan to pismo moje otrzymał i że Pan będzie ostrożny; i niech mi Pan wybaczy, że Go błagam, dla własnego Jego dobra, żeby Pan nie brał udziału w tych nieszczęsnych intrygach, ale uciekał jak najprędzej do swej szczęśliwej ojczyzny. Pozdrowienia dla rao jej kochanej Flory i dla pana Glennaąuoich. Czy nie jest ona tak piękna i wykształcona, jak ją Panu opisywałam?
Tak się kończył list Róży Bradwardine, którego treść zarówno zdziwiła, jak przykro obeszła Wayerleya. Że na barona mogły paść podejrzenia rządu w związku z obecnym ruchem wśród stronników domu Stuartów, zdawało się być tylko natu-ralnem następstwem jego politycznych sympatyj; ale jakim sposobem on sam mógł być objęty temi podejrzeniami, on, który do dnia wczorajszego nie dopuścił się jednej myśli niechętnej panującemu rządowi, tego zupełnie nie mógł zrozumieć. Tak w Tully-Veolanie, jak w Glennaąuoich, gospodarze jego szanowali stosunek jego do istniejącego rządu, a chociaż niejedno dawało mu do zrozumienia, że baron i naczelnik należą do tych niezadowolonych panów, których w Szkocji było jeszcze wielu, jednak dopóki jego własny stosunek do wojska nie został zerwany przez odebranie mu szarży, nie miał powodu przypuszczać, że knują oni jakieś bezpośrednie wrogie zamachy przeciw obecnemu rządowi. Czuł jednak, że, jeżeli nie zamierza przyjąć odrazu propozycji Fergusa Mac-Ivor, powinien koniecznie opuścić podejrzane sąsiedztwo niezwłocznie i udać się tam, gdzie postępowanie jego będzie mogło być należycie zbadane. Postanowił też to uczynić, bo tak zresztą radziła mu Flora, i ponieważ sam czuł niewypowiedziany wstręt do wmieszania się wT wojnę domową, tę największą klęskę. Jakiekolwiek były pierwotne prawa Stuartów, spokojny namysł mówił mu, że, pomijając, czy Jakób II mógł utracić prawa swojego potomstwa, to jednak zgodnie z jednomyślnym głosem całego narodu sprawiedliwie stracił swoje własne. Od tego czasu czterech monarchów panowało w pokoju i chwale nad Bryta-nją, podtrzymując i podnosząc znaczenie narodu nazewnątrz, a swobody jego w kraju. Rozum zadawał pytanie, czy warto niepokoić rząd od tak dawna ustalony i utwierdzony i wciągać królestwa we wszystkie nieszczęścia wojny domowej poto, ażeby osadzić zpowrotem na tronie potomków monarchy, który go dobrowolnie utracił? Gdyby nawet jego ostateczne przekonanie o słuszności ich sprawy, albo rozkazy ojca lub słryja miały mu polecić uznanie prawowitości Stuartów, to jednak było koniecznem oczyścić się przedewszystkiem, wykazując, że wbrew temu, co mu fałszywie zarzucano, nie uczynił żadnego kroku w tym celu, dopóki piastował szarżę, z rąk panującego monarchy otrzymaną.
Serdeczna prostota Róży, jej troska o jego bezpieczeństwo — a z drugiej strony myśl, że ona tam bez opieki, że narażona być może na strach i rzeczywiste niebezpieczeństwa, wszystko to wywarło na nim wrielkie wrażenie, tak że natychmiast odpisał, dziękując w najżyczliwszych wyrazach za jej troskliwość, życząc jej i ojcu najlepszego powodzenia i zapewniając ją o wiasnem bezpieczeństwie. Uczucia, obudzone tym listem, zatarły się szybko wobec konieczności pożegnania Flory Mac-Ivor, może na zawrsze. Niewymowny ból towarzyszył myśli o tem, jej bowiem wielkoduszna podniosłość charakteru, jej poświęcenie się dla sprawy, którą podjęła, wraz ze skrupulatną prawością w doborze środków służenia jej, usprawiedliwiały w jego sądzie wybór, który zrobiły uczucia. Ale czas naglił, potwarz igrała z jego dobrem imieniem, a zwłoka każdej godziny zwiększała możność przyniesienia mu szkody. Powinien natychmiast wyruszyć.
Z tem postanowieniem odszukał Fergusa, zwierzył mu treść listu Róży i oznajmił o postanowieniu udania się natychmiast do Edynburga, by tam w ręce którejś z tych wpływowych osobistości, do których miał listy od ojca, złożyć swe uniewinnienie od zarzutów, jakieby przeciw niemu mogły być wysunięte.
— Pakujesz głowę w paszczę lwa — odpowiedział Mac-Ivor. — Nie wiesz, jak surowym jest rząd, dręczony słusznemi obawami i poczuciem nielegalności swej i niepewności. Będę cię musiał uwalniać z jakiegoś więzienia w Stirling albo w zamku Edynburskim.
— Moja niewinność, moje stanowisko, zażyłość ojca mego z lordem M., z generałem G., starczą mi za obronę — odrzekł Wayerley.
— Przekonasz się, że jest przeciwnie — odpowiedział Naczelnik. — Ci panowie będą mieli dość do roboty, pilnując własnych spraw. Jeszcze raz, czy chcesz przyjąć ten pled i zostać trochę z nami wpośród mgieł i wron dla najuczciwszej sprawy, za jaką kiedykolwiek szabli dobyto?
— Dla wielu przyczyn, mój drogi Fergusie, miej mnie za wytłumaczonego.
— A wTięc dobrze — odpowiedział Mac-Ivor. — Z pewnością odnajdę cię ćwiczącego swe poetyckie talenty w elegjach więziennych, albo zabawiającego się antykwarskiemi badaniami przy odnajdywaniu pisma Oggam, * lub też jakichś punickich hieroglifów na kamieniach wiążących sklepienia twej więziennej celi, o ciekawie rzuconym luku. A cobyś powiedział na un petit pendement hien joli, 1 której to niemiłej ceremonji nie zaręczałbym ci, że unikniesz, gdybyś spotkał oddział zbrojnych whigów z zachodniego kraju.
— Ale dlaczego mieliby się ze mną tak obchodzić? — zapytał Wayerley.
— Dla tysiąca ważnych powodów — odpowiedział Fergus. — Najpierw, ponieważ jesteś Anglikiem; po drugie, szlachcicem; po trzecie, zwolennikiem episkopalnego kościoła; a po czwarte, że już dawno nie mieli sposobności wykazać swoich talentów na tego rodzaju osobniku. Ale nie martw się, najmilszy: to wszystko odbywać się będzie «bogobojnie».
— Trudno, muszę zaryzykować.
— Jesteś więc zdecydowany?
— Jestem.
— Chcącemu krzywda się nie dzieje — rzekł Fergus. — Ale ty nie możesz iść pieszo, a mnie koń niepotrzebny, gdyż muszę maszerować pieszo na czele dzieci Iyora; dam ci ka-rego Dermida.
— Gdybyś mi go mógł sprzedać, z pewnością bardzo byłbym ci wdzięczny.
— Jeżeli twoje dumne angielskie serce nie może przyjąć daru ani pożyczki, to nie odmówię przyjęcia pieniędzy u wstępu do wyprawy; cena jego wynosi dwadzieścia gwinei * Oggam jest rodzajem starego irlandzkiego pisma, l małe, ale wcale zgrabne powieszenie. (Pamiętaj, czytelniku, że to było sześćdziesiąt lat temu). A kiedy zamierzasz wyruszyć?
— Im wcześniej, tem lepiej — odpowiedział Wayerley.
— Masz słuszność, jeżeli musisz iść, albo raczej, jeżeli chcesz iść: ja wezmę kuca Flory i odprowadzę cię aż do Bally-Brough. Callum Beg, niech tam nasze konie będą gotowe i kuc dla ciebie, bo pojedziesz z panem Wayerleyem i odwieziesz jego bagaż aż do... (tu nazwał małe miasteczko), gdzie będzie mógł dostać konia i przewodnika do Edynburga. Włóż twój nizinny ubiór, Callum, i trzymaj język za zębami, jeżeli nie chcesz, żebym ci go wyciął: pan Wayerley pojedzie na Dermidzie. — Poczem, zwracając się do Edwarda: — Chciałbyś się pożegnać z moją siostrą?
— Naturalnie — to znaczy, jeżeli panna Mac-Ivor zechce mi ten zaszczyt uczynić. — Katlino, powiedz mojej siostrze, że pan Wayerley chciałby ją przed wyjazdem pożegnać. — Ale Róża Bradwardine, trzeba pomyśleć o jej sytuacji... chciałbym, żeby tu była... Trzeba to zrobić... Tylko cztery czerwone kurtki są w — Tully-Yeolanie, a muszkiety ich bardzoby się nam przydały.
Na te urywane uwagi Edward nie odpowiadał; wpadały mu, to prawda, do ucha, ale duszą całą oczekiwał wejścia Flory. Drzwri otworzyły się — ale była to tylko Katlina: pani kazała przeprosić i przesyła kapitanowi Wfaverleyowi życzenia zdrowia i szczęścia.
BOZDZIAŁ XXIX JAK WAVERLEYA PRZYJMUJĄ NA NIZINACH PO JEGO WYCIECZCE W GÓRY
Południe już było, gdy dwaj przyjaciele stanęli ponad wąwozem Bally-Brough.
— Nie mogę iść dalej — powiedział Fergus Mac-Ivor, który podczas drogi napróżno starał się rozpogodzić humor przyjaciela. — Jeżeli moja kapryśna siostra ponosi winę twego przygnębienia, to wTierzaj mi, że ty wysoko stoisz w jej opinji, chociaż obecny niepokój o sprawę publiczną nie pozwala jej słuchać o czemkolwiek innem. Powierz mi twoją sprawrę; ja jej nie zdradzę, jeżeli ty nie przypniesz zpowrotem tej podłej kokardy.
— Niema obawy, zważywszy, w jaki sposób mi ją odebrano. Bywaj zdrów, Fergusie; nie pozwól siostrze twej zapomnieć o mnie.
— Bywaj zdrów, Waverleyu; może wkrótce posłyszysz 0 niej z pięknym tytułem przy nazwisku. Wracaj do domu, pisz listy i zdobądź jak najprędzej jak najwięcej przyjaciół; niebawem niespodziewani goście zjawią się na wybrzeżach Suffolk, 1 o ile moje wdeści z Francji mnie nie oszukały. *
I tak rozstali się przyjaciele; Fergus powrócił do swojego zamku, podczas gdy Edward z Callum Begiem, przekształconym od stóp do głów w nizinnego masztalerza, pociągnął dalej ku miasteczku N.
Edward jechał przejęty bolesnemi, ale niekoniecznie cierpkiemi uczuciami, jakie rozstanie i niepewność rozniecają w duszy młodocianych zakochanych. Nie wiem istotnie, czy kobiety rozumieją pełną wrartość wpływu nieobecności, ani też nie wiem, czy jest roztropnie pouczać je o tem, gdyż, jak Klelje 1 Mandany2 dawnych czasów, gotoweby wrócić do kaprysu wysyłania na wygnanie zakochanych w nich młodzieńców. Bo istotnie, oddalenie wywiera tu ten sam skutek, co w rzeczywistej perspektywie, Przedmioty łagodnieją, zaokrąglają się, nabierają zdwojonego wdzięku; ostrzejsze i zwyklejsze cechy charakteru ulegają stonowaniu, a te, dla których się je zapamiętało, zaznaczają się, jako najwybitniejszy zarys, wyrazem wzniosłości, wdzięku lub piękności. Są także mgły na myślowym, tak jak na zwykłym horyzoncie, mogące zakryć to, co nam się w oddalonych przedmiotach mniej podoba, a są i pomyślne oświetle i hrabstwo na wschodniem wybrzeżu Atiglji, z kilkoma dobremi portami, względnie bliskie Londynu. 2 postaci z francuskich romansów pseu dohistorycznych z XVII w.

  • Gorliwi Jakobici w pełnych wypadków latach 1745 — 6 podtrzymywali ducha swego stronnictwa pogłoskami o lądowaniach wojsk francuskich na rzecz Kawalera St. Georges.

nia, pełną falą blasku padające na te punkty, dla których jasne światło jest korzystne.
Wayerley zapomniał o uprzedzeniach Flory Mac-Ivor wobec jej wielkoduszności i prawie przebaczał jej obojętność względem swoich uczuć, gdy wspominał wzniosły i stanowczy cel, jakim była przejęta jej dusza. Ona, którą tak całkowicie pochłaniało poczucie obowiązku względem dobroczyńcy, do jakich uczuć nie byłaby zdolna dla człowieka, któryby miał szczęście je obudzić? A teraz nasuwało się wątpliwe pytanie, czy on sam mógłby być tym szczęśliwym człowiekiem, — pytanie, które wyobraźnia starała się rozstrzygnąć twierdząco, przywodząc na pamięć wszystko, co powiedziała na jego pochwałę, z dodaniem komentarza o wiele pochlebniejszego, niż to uzasadniała rzeczywistość. Wszystko, co zwykłe i codzienne, odpadło i zatarło się w tych rojeniach, pamiętających tylko zalety wdzięku i godności, wyróżniające i lorę z ogółu kobiet, nie zaś te szczegóły, które ją do nich upodobniały. Edward, krótko mówiąc, był na najlepszej drodze stworzenia sobie bogini z szlachetnej, wykształconej i pięknej młodej kobiety; i tak czas mu schodził na budowaniu zamków na lodzie, dopóki, spuszczając się z stromego pagórka, nie dojrzał poniżej siebie miasteczka targowego N.
Góralska grzeczność Calium Bega — mało narodów, nawiasem mówiąc, może się pochwalić tak wielką wrodzoną grzecznością, jak górale * — góralska grzeczność jego towarzysza nie pozwoliła mu przerywać marzeń naszego bohatera. Zauważywszy jednak, że ocknął się na widok mieściny, Callum przysunął się bliżej, i wyraził prośbę, by, «skoro zajadą do oberży, jego dostojność nic nie mówił o \ ich łan Yohrze, gdyż ten naród to zatracone whigi, niechby ich licho porwało))
Wayerley zapewnił przezornego giermka, że będzie ostrożny; usłyszawszy zaś teraz, nie dzwonienie dzwonów co-
’ Góral w dawnych czasach zawsze wysokie miał pojęcie o swojej dworskości i starał się wywrzeć to samo wrażenie na tych, z którymi rozmawiał. Mowa jego obfitowała w zwroty uprzejme i pochlebne; a zwyczaj ^ noszenia broni i przestawania z takimi, którzy ją także nosili, czyniła bardzo pożądanem uprawianie ostrożnej grzeczności w wzajemnych stosunkach. prawda, ale jakieś brzękanie czemś, jakby młotkiem, o brzeg starego, pozieleniałego, przewróconego dnem do góry garnka, wiszącego w otwartej szopie, wielkości i kształtu klatki dla papugi, wystawionej ku ozdobie wschodniej ściany budynku, podobnego do starej stodoły, zapytał Callum Bega, czy to niedziela?
— Nie mógłbym dokładnie tego powiedzieć... o niedzieli rzadko się wie poza wąwozem Bally-Brough.
Gdy jednakże weszli do miasteczka i zaczęli się przybliżać do widocznej zdaleka oberży, przyczem ujrzeli gromadę starych kobiet w tartanowych spódnicach i czerwonych płaszczach, wychodzących z podobnego do stodoły budynku i rozprawiających po drodze nad tem, kto lepszy, czy błogosławiony młodzian Jabesz Rentowel, czy też wybrane naczynie, minister Goukthrapple, 1 — Callum Beg zdecydował się oświadczyć swojemu chwilowemu panu, że «albo musi być sama ta wielka prawdziwa niedziela, albo ta mała rządowa niedziela, którą oni nazywrają postem».
Zsiadających z koni pod szyldem «Siedmioramiennego Złotego Świecznika)), który ku większemu zbudowaniu gości ozdobiony był dodatkowo krótkim hebrajskim napisem, przyjął oberżysta, wysoka, chuda, purytańska figura, zdająca się roztrząsać w duchu, czy powinien przyjąć pod dach swój ludzi, podróżujących w takim dniu. Pomyślawszy jednakże prawdopodobnie, że może ich dobrze pociągnąć za tę nieprawidłowość, której to kary mogliby uniknąć, przechodząc do Grzegorza Dun-cansona pod znakiem «Górala», pan Ebenezer Cruickshanks2 raczył wpuścić ich do swego domu.
Do tej to świątobliwej osoby Wayerley zwrócił się z prośbą, by mu się wystarał o przewodnika i konia z siodłem dla przewiezienia bagażu jego do Edynburga. i minister — — duchowny presbiterjański (kalwiński według formy szkockiej). — Rentowel, Goukthrapple, Cruickshanks — nazwiska mówiące; rent — podarty, towel — ręcznik (aluzja do nieuznawania szat liturgicznych i obrzędów kościoła anglikańskiego przez skrajnych kalwinistów szkockich); gouk — głupiec, thrapple — gardło; crook — krzywy, shanks — golenie.
— A pan skąd przybywa? — zapytał gospodarz z pod znaku Świecznika.
Powiedziałem, dokąd chcę jechać; nie widzę potrzeby dalszych informacyj ani dla przewodnika, ani dla jego konia.
— Hm! hm!... — odparł ten od Świecznika, trochę stropiony tą odpowiedzią. — Jest dziś ogólne święto, panie, a ja nie mogę przedsiębrać żadnych cielesnych interesów w takim dniu, gdy ludzie powinni się upokarzać, a grzesznicy nawracać się, jak powiedział czcigodny minister Goukthrapple; a do lego, jak słusznie zauważył świątobliwy Jabesz Rentowel, kraj jest w żałobie, gdyż pakta spalono, złamano i pogrzebiono.
— Mój dobry przyjacielu — rzekł Wayerley, — jeżeli nie możesz mi dostarczyć konia i przewodnika, mój służący poszuka ich gdzie indziej.
— Ach, tak! Pański służący?... A dlaczego on sam dalej z panem nie jedzie?
Wayerley miał w sobie bardzo mało temperamentu oficera od kawalerji — mam na myśli ten rodzaj temperamentu, któremu bywałem wdzięczny, gdy mi się zdarzało w poczcie, albo w dyliżansie spotykać wojskowego, który łaskawie podejmował się tresury kelnerów, albo oceniania rachunków. Trochę tej pożytecznej umiejętności nasz bohater jednakże nabrał podczas swej służby wojskowej i przy tej grubej prowokacji odezwała się ona poważnie.
— Słuchajno, mój panie; wstąpiłem tutaj dla mojej własnej wygody, a nie poto, by odpowiadać na impertynenckie pytania. Mów, czy możesz, czy nie możesz dać mi to, czego mi trzeba; ja w każdym razie pojadę dalej.
Pan Ebenezer Cruickshanks wyszedł z pokoju, coś niewyraźnie mrucząc, czy jednak zgadzał się, czy przeczył, tego Edward nie mógł dobrze zrozumieć. Gospodyni, grzeczne, ciche, pracowite kobiecisko, przyszła po rozkazy, dotyczące obiadu, jednakże nie odpowiedziała na pytanie o konia i przewodnika; widocznie prawo salickie1 obejmowało stajnie Złotego Świecznika. i prawo salickie, czyli frankońskie, wykluczało kobiety od dziedziczenia tronu i niedopuszczało następstwa w panowaniu przez linję matki (po kądzieli).
Przez okno, wychodzące na ciemne i wąskie podwórze, na klórem Callum Beg wycierał konie, zgrzane podróżą, Wayerley posłyszał następujący dialog pomiędzy sprytnym giermkiem Vich łan Yohra a swoim gospodarzem:
— Z północy jesteś, młodzieńcze? — zaczął ten ostatni.
— Dobrze pan zgadł — odpowiedział Callum.
— I przejechałeś zapewne długą drogę dzisiaj?
— Tak długą, że łyknąłbym rad kieliszeczek.
— Gosposiu, przynieś chłopcu kieliszek wódki.
Tu nastąpiła wymiana grzeczności, odpowiednio do okazji, a wtedy oberżysta z pod Złotego Świecznika, otworzywszy, jak mniemał, serce gościa tym przyjacielskim poczęstunkiem, powrócił znów do badania.
— Nie macie tam pewnie lepszego whisky tam u was poza wąwozem?
— Ja nie jestem z poza wąwozu.
— A sądząc po mowie, jesteś góralem?
— Nie; ja tylko z Aberdeen jadę.
— A czy pan twój jedzie z tobą z Aberdeen?
— Tak, wyjechaliśmy stamtąd razem — odpowiedział spokojny i nieprzenikniony Callum Beg.
— A kto to taki, ten twój pan?
— Ja myślę, że jest on oficerem w służbie króla Je rzego; w każdym razie wybiera się na południe; a pieniędzy to ma moc i nigdy nie żałuje ani biedakowi, ani kiedy przyjdzie dać napiwek.
— Potrzeba mu konia i przewodnika stąd do Edynburga?
— Tak jest, i moglibyście mu to zaraz znaleźć.
— Hm!... ale to będzie kosztowało drogo.
— On sobie z tego nic nie robi.
— A więc dobrze, Bunkanie — czyś ty powiedział, że ci na imię Dunkan, czy Donald?
— Nie, człowieku — Kuba — Kuba Steenson — już wam to mówiłem.
Ta ostatnia, niezwyciężona «parada» wytrąciła broń z ręki pana Cruickshanks, który, chociaż niezupełnie zadowolony ani z rezerwy pana, ani z nadzwyczajnej obrotności języka służącego, zadowolił się obciążeniem rachunku i wynajmu konia, mającem mu wynagrodzić niezaspokojenie ciekawości. 0 tem, że to był dzień świąteczny, nie zapomniano też w rachunku, który jednakże w całości nie wyniósł wiele więcej, jak dwukrotnie tyle, ileby się, po sprawiedliwości, było należało.
Callum Beg w chwilę potem przyszedł osobiście oznajmić o zawarciu tego układu, dodając:
— Ten stary djabeł zabiera się sam jechać z Duinhć-wassel.
— Nie będzie td bardzo przyjemne, Callum, ani też bardzo bezpieczne, gdyż nasz gospodarz zdaje się być osobą wielce ciekawą: jednakże podróżny musi się z takiemi niewygodami godzić. Tymczasem, mój kochany chłopcze, oto drobnostka dla ciebie, żebyś mógł wypić za zdrowie Vich łan Vohra.
Jastrzębie oko Calluma błysnęło rozkoszą na widok złotej gwinei, która towarzyszyła tym słowom. Pośpieszył ukryć ten skarb, klnąc na zawiłości saksońskich kieszeni w spodniach, poczerń, jakgdyby mniemając, że za tę łaskawość należy się jakieś odwdzięczenie z jego strony, przystąpił tuż blisko do Edwarda 1 z miną wielce wymowną powiedział półgłosem:
— Jeżeli jego dostojność myśli, że ten stary djabeł, ten drab whig, jest trochę niebezpieczny, łatwobym się z nim załatwił i niktby o tem nie wiedział.
— Jak i jakim sposobem?
— Sam poczekałbym na niego — odpowiedział Callum — kawałeczek drogi za miastem i zajrzałbym mu do środka moim skene-occle.
— Skene-occle! Cóż to takiego?
Callum rozpiął ubranie, podniósł lewe ramię i ze znaczą-cem skinieniem wskazał rękojeść małego sztyletu, zręcznie ukrytego pod niem za podszewką kurtki. Wayerley pomyślał, że nie zrozumiał go dobrze; popatrzył mu w twarz i na tej bardzo ładnej, choć ogorzałej twarzy Calluma dojrzał ten sam wyraz łobuzerskiej psotliwości, z jaką chłopak jego wieku w Anglji byłby układał plan okradzenia sadu.
— Wielki Boże, Callum, tybyś tego człowieka chciał pozbawić życia?
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Sęott; Wł»verley)
— A tak — odpowiedział młody zuchwalec, — i myślę, że już dość się nażył, skoro chce zdradzać uczciwrych ludzi, co przyszli wydać pieniądze w jego oberży.
Edward zrozumiał, że niczego nie wskóra perswazją, i dlatego poprzestał na nakazaniu Callumowi, by dał pokój wszelkim zakusom na osobę pana Ebenezera Cruickshanks, które to upomnienie giermek przyjął posłusznie, ale zupełnie obojętnie.
— Jak się Duinhć-Wassel podoba: ten stary podły łotr nic nigdy złego Callumowi nie zrobił. Ale jest tu parę słów od Yich łan Vohra, które kazał oddać waszej dostojności, zanim wrócę.
List od Naczelnika zawierał wiersz Flory o losie kapitana Wogana, którego przedsiębiorczy charakter tak dobrze opisał Clarendon.1 Służył on pierwotnie w służbie parlamentu, ale od-przysiągł się od tego stronnictwa po ścięciu Karola I; usłyszawszy zaś, że hrabia Glencairn i generał Middleton podnieśli sztandar królewski w górach Szkocji, pożegnał Karola II, będącego wtedy w Paryżu, przeprawił się do Anglji, zebrał oddział ka-walerji w okolicy Londynu i przeszedł przez królestwo, od tak dawna będące pod rządami uzurpatora, marszami prowadzo-nemi tak zręcznie, umiejętnie i odważnie, że zdołał szczęśliwie połączyć swoją garść konnicy z głównym oddziałem górali stojących wtedy pod bronią. Po kilku miesiącach nieregularnej wojny, w której umiejętność i odwaga Wogana pozyskała mu najwyższą sławę, został na nieszczęście niebezpiecznie ranny, a że nie było w pobliżu pomocy lekarskiej, zakończył krótką swoją, ale chwalebną karjerę.
Były oczywiście powody, dla których Naczelnik pragnął przykład tego młodego bohatera stawić przed oczy Wayerleya, którego romantycznemu usposobieniu tak szczególnie odpowiadał. Jednakże list jego obracał się głównie dokoła drobnych zleceń, które Edward obiecał załatwić dla niego w Anglji, i dopiero przy końcu znalazł Edward te słowa: «Mam żal do 1 Clarendon Edward (1608 — 1674), — mąż stanu, historyk wojny domowej w Anglji za Stuartów, autor autobiografii, ojciec pierwszej żony Jakóba II, stąd dziadek królowej Marji i Anny.
Mory za to, że odmówiła nam wczoraj swojego towarzystwa; a skoro zadaję Ci trud czytania tego listu, ażeby Ci przypomnieć 0 kupieniu mi wędki i kuszy w Londynie, dołączę zarazem wiersz jej na Grób Wogana. WTiem, że ją to trochę podrażni; §dyż, jeśli Ci mam prawdę powiedzieć, myślę, że ona więcej się kocha w pamięci tego nieżyjącego bohatera, niżby się kiedykolwiek mogła kochać w żyjącym, chyba gdyby poszedł tą samą drogą. Ale angielscy ziemianie dzisiejsi używają raczej dębów swoich ku osłonie swych zwierzyńców albo ku wyrównaniu wydatków jakiego wieczora spędzonego w kawiarni White’a — 1 wcale nie żądają od nich, by im głowy wieńczyły, albo osłaniały ich groby. Pozwól mi spodziewać się jednego świetnego wyjątku w osobie drogiego przyjaciela, któremu pragnąłbym móc dać serdeczniejsze nazwanie)).
Wiersze były zatytułowane:
DO DĘBU na cmentarzu w Uórach szkockich, który ma oznaczać grób kapitana Wogaihi, zabitego u> bitwie 1649.
Znaku wierności dawnej siły, rozwijaj swe ramiona dumnie, bo wiernej strzeżesz ty mogiły, cnoty w przedwczesnej ległej trumnie.
A ty, którego grób ten mieści, nie żal się na północne nieba, że wonnem kwieciem cię nie pieści zaszczytna grobu twego gleba.
Ono w łagodne kwitnie maje, rażą je słońca ostre groty, jesienny chłód im śmierć zadaje, — jestli to obraz twojej cnoty?
Nie! — rosło serce niezmożone, choć Los sprzeciwiał się twej woli —
Rozpacz spuściła już zasłonę — tyś się swej szczytnej nie zrzekł roli.
Wtedy w Albynu idąc góry (gdy syny Anglji broń rzuciły), surowej-ś znalazł lud natury, ąle opornej pełen siły.
W godzinie skonu bez rodziny, bez dzwonów, — psalmów na pogrzebiel Piszczałek dźwiękiem Szkocji syny same żegnały tylko ciebie.
Lecz to zaranie, — choć żałobą okryte wczesną — pełne chwały, któżby zamienić nie chciał z tobą za pełen szczęścia żywot cały?
Twemi są silne te konary, ten niewzruszony pień dębowy!
Wszak taki wieniec kładł Rzym stary na bohaterów swoich głowy.
Jakąkolwiek była wartość tych wierszy Flory Mac-Ivor, entuzjazm, którym tchnęły, odbił się odpowiedniem wrażeniem w duszy jej wielbiciela. Czytał te wiersze — odczytywał je znowu — złożył na piersiach i znowu wydobył i czytał wiersz za wierszem cichym i stłumionym głosem z częstemi pauzami dla przedłużenia duchowej uczty, podobnie jak smakosz przeciąga, cedząc powoli, używanie wybornego napoju. Dopiero wejście pani Cruickshanks z przyziemnemi artykułami obiadu i wina przerwało tę pantominę rozkochanego entuzjazmu.
Wreszcie ukazała się wysoka niezgrabna postać i szpetna twarz Ebenezera. Górną połowę ciała, chociaż pora roku nie wymagała takiej ochrony, otulił obszernym ciepłym płaszczem, przepasanym w pasie, skrzyżowawszy na piersiach końce wielkiego kaptura z tej samej materji, który, o ile był naciągnięty na głowę i kapelusz i zapięty pod brodą, zupełnie twarz zacieniał. W ręku trzymał wielką szpicrutę, przyozdobioną mosiężną oprawą. Na cienkie nogi przywdział parę sztylp, przytwierdzonych po bokach zardzewiałemi klamrami. Tak okutany stanął na środku pokoju i oznajmił, poco przyszedł, krótkiem zdaniem:
— Pańskie konie są gotowe.
— Sam zatem zeinną jedziesz, gospodarzu?
— Tak jest, aż do Perth; a tam może pan znaleźć przewodnika do Embro, 1 jak panu będzie potrzeba. i skrót ludowy na Edinburgh (wym. Ednboro).
To mówiąc, przedłożył przed oczy Wayerleya rachunek, trzymany w ręku, a równocześnie, nieproszony, sam sobie nalał szklankę wina i wypił w skupieniu na pomyślność drogi. Wayerley wytrzeszczył oczy wobec bezczelności tego człowieka, ale że ich stosunek miał być krótki, a człowiek był mu potrzebny, przeto nie zrobił żadnej uwagi, lecz zapłaciwszy rachunek, oświadczył, że chce zaraz jechać. W chwilę potem, dosiadłszy Dermida, wyruszył z przed Złotego świecznika, a za nim pury-tańska figura, opisana przez nas, która z pewną trudnością i stratą czasu dopomagając sobie murowanym stopniem, wystawionym przed domem dla wygody podróżnych, wydźwignęła się na grzbiet długiego, chudo-kościstego widma zaniszczonej szkapy, na której pakunek Wayerleya złożono. Bohater nasz, chociaż wcale nie w wesołym humorze, z trudnością powstrzymywał śmiech na widok nowego swojego giermka, zwłaszcza gdy sobie wyobraził, jakie zdziwienie w Waverley-Honour wywołałby jego widok w takiem towarzystwie.
Edwarda hamowana wesołość nie uszła uwagi gospodarza z pod Świecznika, co, ponieważ był świadom przyczyny, dolało jeszcze kwasu do faryzejskich drożdży jego fizjonomji i wzbudziło w nim postanowienie, że, tak, czy inaczej, ten młody Angielczyk musi mu drogo zapłacić za pogardę, z jaką się do niego odnosił. I Callum także stał w bramie i z nieudawaną wesołością radował się śmieszną figurą pana Cruickshanks. Gdy go Wayerley mijał, zdjął kapelusz z szacunkiem i podszedłszy do jego strzemienia, szepnął mu przestrogę, ażeby uważał, «by ten djabelski stary whig nie wypłatał mu jakiego figla».
Wayerley jeszcze raz podziękował mu i pożegnał go, poczerń żwawo ruszył naprzód, rad, że nie słyszy okrzyków dzieci na widok starego Ebenezera, podnoszącego się i opadającego w strzemionach dla uniknięcia podrzutów, powodowanych ciężkim kłusem po ulicy niezupełnie dokładnie brukowanej. Mieścina — znalazła się wprędce o kilka mil poza nim.
ROZDZIAŁ XXX JAK STRATA PODKOWY MOŻE STAĆ SIĘ POWAŻNĄ NIEPRZYJEMNOŚCIĄ
Mina i zachowanie się Wayerleya, a przedewszystkiem błyszcząca zawartość jego sakiewki, na którą tak obojętnie zdawał się zapatrywać, onieśmielały nieco jego towarzysza i wstrzymywały go od prób rozpoczynania gawędy. W własnych rozmyślaniach niepokoiły go przytem różne przypuszczenia i plany osobistych korzyści z tem związanych. To też podróżni w milczeniu posuwali się naprzód, aż milczenie to przerwało oświadczenie przewodnika, że «szkapa jego zgubiła przednią podkowę, a niewątpliwie jego dostojność będzie uważał za swój obowiązek przybić nową».
Było to obliczone na zbadanie, o ile Waverley jest skłonny dać się wyzyskać wr drobiazgach.
— Moim obowiązkiem ma być przybić podkowę twojemu koniowi, ty łotrze? — rzekł Wayerley, nie zrozumiawszy, do czego tamten zmierza.
— Ani wątpić — odpowiedział pan Cruickshanks; — chociaż nie było osobnej umowy co do tego, nie można wymagać, żebym ja miał płacić za wypadki, jakie mogą spotkać biedną szkapę wówczas, gdy jest na usługach waszej dostojności... To też, jeżeli wasza dostojność...
— Ach, chcecie, żebym zapłacił kowala; ale gdzież my kowala znajdziemy?
Ucieszony, poznając, że nie natrafi na opór ze strony czasowego swego pana, pan Cruickshanks zapewnił go, że Cairn-vreckan, wieś, do której właśnie podjeżdżali, ma szczęście posiadać znakomitego kowala, ((ponieważ jednak jest to wyznawca, 1 dla nikogo nie przybiłby gwoździa w Sabat czyli kościelne święto, chyba w wypadku absolutnej konieczności, za co zawsze liczy sześć pensów od podkowy)). Najważniejsza, zdaniem mówiącego, część tej wiadomości bardzo małe wrażenie zrobiła na słuchaczu, który tylko zadawał sobie w głębi ducha 1 w oryg. professor — stąd gra słów: profesor (nauczyciel) i wyznawca. pytanie, do jakiego kolegjum ten profesor weterynarji mógł należeć, — nie wiedząc, że wyrazu tego używano tu dla określenia osoby, mającej pretensje do niezwykłej świątobliwości w wierze i w prowadzeniu się.
Wjechawszy do wioski Cairnvreckan, 1 odrazu dostrzegli dom kowala. Ponieważ była to równocześnie oberża, więc dom ten wysoki był na dwa piętra^ dumnie wznosząc dach swój, siwą łupkową dachówką kryty, ponad otaczające go chaty pokryte strzechą. Przylegająca doń kuźnia wcale nie wykazywała tej świątecznej ciszy i odpoczynku, jakie zapowiadał Ebenezer, znając świątobliwość przyjaciela. Przeciwnie, walił młot, jęczało kowadło, stękały miechy, i cały warsztat Wulkana 2 zdawał się być w pełnym ruchu. Ani też rodzaj pracy nie był charakteru wiejskiego i pokojowego. Sam majster kowal, John Muckle-wrath, 3 jak głosił jego szyld, wraz z dwoma pomocnikami mozolił się pracowicie nad składaniem, naprawianiem i dopasowywaniem starych muszkietów, pistoletów i szabel, w wojen-nem zamieszaniu rozrzuconych dokoła jego warsztatu. Otwarta szopa, zawierająca kuźnię, pełna była ludzi przychodzących i wychodzących, jakgdyby otrzymywali i podawali dalej ważne nowiny — a jeden rzut oka na ludzi, przechodzących pośpiesznie ulicę, albo stojących gromadkami, z oczyma wzniesionemi wgórę i podniesionemi rękami, świadczył, że jakaś nadzwyczajna wiadomość porusza umysły municypalności4 Cairn-yreckan.
— Są jakieś wiadomości — rzekł oberżysta z pod Świecznika, pchając swą gębę jak latarnia i chude gnaty swej kobyły ostro naprzód w tłum, — są jakieś wiadomości; a z pomocą Bożą, ja się zaraz dowiem, co to.
Waverley, lepiej opanowując ciekawość, niż jego towarzysz, zsiadł z konia i oddał go chłopakowi bezczynnie stoją 1 nazwisko mówące: cairn — kupa kamieni, pagórek; to wreck — rozbić się (aluzja do losów Waverleya). 2 według mitologji rzymskiej odpowiednik do Hefajstosa, syna Zeusa i Hery, męża Afrodyty, boga ognia i sztuki kowalskiej; siedzibą mial być wulkan Etna na Sycylji. 3 nazwisko mówiące: muckle (mickle) — wielki, wrath — gniew, zapal.

  • gminy samorządowej. 4 cemu w pobliżu. Pochodziło to może u niego z pewnej nieśmiałości charakteru za lat wczesnej młodości, że nie lubił zaczepiać obcego, nawet w celu najzwyklejszego zapytania, dopóki nie spojrzał na jego fizjognomję i wygląd. Podczas gdy się rozglądał, chcąc wybrać osobę, z którąby najchętniej pomówił, gwar dokoła niego oszczędził mu kłopotu dopytywania. Imiona Lo-chiel, Clanronald, Glengary i innych wybitnych naczelników góralskich, wśród których Vich łan Vohra kilkakrotnie wymieniano, były tak znane w ustach ludzi, jak nazwy codziennych sprzętów gospodarskich — a sądząc po strachu, ogólnie wyrażanym, zrozumiał Edward z łatwością, że ich zejście na Niziny na czele zbrojnych klanów albo już nastąpiło, albo groziło niezwłocznie.

Zanim Wayerley zdążył zapytać o szczegóły, silna, sze-roko-koścista, o twardych rysach niewiasta, może czterdziestoletnia, ubrana tak, że wyglądała, jakgdyby widłami narzucono na nią suknie, z twarzą zarumienioną szkarłatnie tam, gdzie nie sięgał kopeć lampy i sadza, przebiła się przez tłum i podnosząc wysoko w powietrze dwuletniego dzieciaka, którego huśtała w rękach, nie zważając na jego przerażenie i krzyki, zaśpiewała z pełnej piersi:
Karol jest mój miły, mój miły, mój miły,
Karol jest mój miły,
Kawaler mlodyl
— Czy słyszycie, co teraz na was przyszło — mówiła dalej herod-baba — wy skomlące, durne whigi? Czy słyszycie, co nadchodzi na pognębienie waszych przechwałek?
Nie wiecie, co idzie,
Nie wiecie, co idzie,
Wszystkie dzikie Macraw’y nadchodzą.
Wulkan Cairnyreckanu, którego Wenerą była ta radośnie tryumfująca Bachantka, spojrzał na nią z ponurą i groźną gniewem twarzą, podczas gdy śpiesznie się wmieszało kilku wiejskich senatorów.
— Cicho, gospodyni; czy to czas, czy to dzień po temu, żeby wyśpiewywać wasze hałaśliwe głupie śpiewki? — czas, gdy wino gniewu nalane jest bez przymieszki do puharu oburzenia, dzień, w którym kraj powinien dać świadectwo przeciw papiestwu i pralactwu i kwakierstwu i niezależności i supremacji i erastjanizmowi i antinomianizmowi1 i wszelakim błędom Kościoła?
A oto jest całe wasze whigostwo — odparła jakobicka heroina; — oto jest całe wasze whigostwo i wasz prezbyterja-nizm, wy, stękające durnie, z obciętemi uszami! Cóż to! Czy wv myślicie, że ci chłopcy w spódniczkach będą dbali o wasze synody i wasze prezbyterje, i w^asze grzywny za rozpustę i wasze pokutne krzesło? — Na pohybel temu wszystkiemu! niejedną uczciwszą niewiastę posadzono na niem, niż te, które legają obok wszystkich whigów w tym kraju. Ja sama...
Tu John Mucklewrath, w obawie, ażeby nie weszła w szczegóły z osobistego doświadczenia czerpane, wystąpił w roli mężowskiej zwierzchności.
— Idź do domu i niech cię licho... (że tak muszę powiedzieć), i nastaw kaszę na wieczerzę.
— A ty, ty głupi niedołęgo — odpowiedziała* mu miła połowica, której wściekłość, dotychczas rozlewająca się szeroko na całe zgromadzenie, teraz nagle a gwałtownie wpędzoną została w swoje naturalne łożysko, — ty stoisz oto i wykuwasz rusznice dla głupców, którzy z nich nigdy nie wypalą do górala, zamiast pracować na chleb dla rodziny i podkuć konia temu ładnemu paniczowi, co to właśnie przyjechał z północy? Zaręczyłabym, że nie jest on z waszych skomlących ludzi króla Jerzego, ale dzielny Gordon conajmniej. 1 Erastus Tomasz (1524 — 1583) — szwajcarski teolog, później w Heidelbergu, utrzymywał, że religja jest funkcją państwową i że rząd cywilny jest wyższy od władz kościelnych w sprawach wyznania. Antinomianizm — termin, stworzony przez M. Lutra, na oznaczenie tych odłamów protestantyzmu, które nadużywały powagi Pisma św. dla wytłumaczenia swoich błędów; w Anglji zarzut ten kierowano przeciw skrajnym kalwinistom, którzy utrzymywali, że «wybrani» nie grzeszą, choćby popełniali czyny złe i niemoralne. 2 pokutne krzesło — zwyczaj sadzania na publicznem miejscu grzesznika, często z oznaczeniem przyczyny kary, stosowany przez duchowieństwo prezbiter jańskie w XVII i XVIII w.; o grzechach członków swej gminy dowiadywał się często zbyt gorliwy minister drogą szpiegostwa.
Oczy zebranych zwróciły się teraz na Waverleya, który, korzystając ze sposobności, poprosił kowala, by podkuł konia jego przewodnika coprędzej, gdyż pragnął puścić się w dalszą podróż; usłyszał bowiem dosyć, żeby zrozumieć, że niebezpiecznie byłoby pozostać długo w tej miejscowości. Oczy kowala spoczęły na nim niechętnie i podejrzliwie, tem więcej, że żona jego popierała żądanie Wayerleya.
— Czy słyszysz, co ten piękny młody pan mówi, ty pijany nicponiu?
— A jak to się pan nazywa? — zapytał Mucklewrath.
— Nic to was nie obchodzi, mój przyjacielu, bylebym wam zapłacił za waszą robotę.
— Ale może to obchodzić państwo, panie — odpowiedział stary farmer, tracący silnie whisky i torfowym dymem; — i myślę, że możemy odłożyć pańską podróż, aż się pan zobaczy z lairdem.
— Z pewnością — odpowiedział Wayerley wyniośle — przekonacie się, że jest i trudno i niebezpiecznie zatrzymywać mnie, o iłe nie wykażecie się właściwą władzą.
Nastała chwila milczenia i zaczęto szeptać w tłumie: ((Sekretarz Murray», «Lord Lewis Gordon)), 1 «może sam Kaw7aler!». Takie przypuszczenia krążyły między nimi, i widocznie rosła skłonność do oparcia się odjazdowi Wayerleya. Wayerley starał się łagodnie z nimi pomówić, ale jego dobrowolna aljantka, pani Mucklewrath, wpadła i zagłuszyła jego przemowę, broniąc go z obraźliwą gwałtownością, co ci, którzy od niej oberwali, złożyli na karb Edwarda.
— Wy chcecie zatrzymać pana, który jest przyjacielem Księcia? — gdyż i ona też, choć inaczej to odczuwając, podzielała ogólne przekonanie co do Wayerleya. — Jeno mi się ważcie dotknąć go! — tu wyciągnęła swe długie, muskularne palce, zdobne w pazury, których sęp by pozazdrościł. — Moich dzie i Murrau — of Broughton, sekretarz księcia, który później zdradził sprawę ks. Karola. Leuńs Gordon — z książęcej gałęzi domu Gordonów, zaufany ks. Karola Edwarda. sięcioro przykazań wpakuję w twarz pierwszemu drabowi, który palcem go dotknie!
Idźcie do domu, gospodyni — odezwał się wzwyż wspomniany farmer. — Lepiej wam przystoi niańczyć dzieci gospodarza, niż tutaj nas zagłuszać.
— Jego dzieci? — odparła amazonka, patrząc na męża z uśmiechem niewypowiedzianej pogardy. — Jego dzieci!
O, chciałabym, byś umarł, gospodarzu,
By darń zielona głowę ci nakryłal Bo wtedy jabym tem mojem wdowieństwem Dziarskiego, hej! górala obdarzyła.
Ta piosnka, budząc tłumione śmiechy wśród młodszych z pomiędzy słuchaczy, wyczerpała do reszty cierpliwość drażnionego męża od kowadła.
— Niech mnie djabli biorą, ale ja jej tę stal gorącą wpakuję do gardła! — krzyknął w uniesieniu pasji, chwytając sztabę żelaza z kuźni; i byłby pewnie wykonał swoją pogróżkę, gdyby go nie powstrzymała część gromady, podczas gdy reszta starała się usunąć kłótnicę z jego obecności.
Wayerley myślał uciec wśród tego zamętu, ale nigdzie nie mógł dojrzeć swego konia. Nareszcie zauważył w pewnej odległości wiernego swego towrarzysza, Ebenezera, który, skoro tylko spostrzegł, jaki obrót sprawy gotowe przyjąć, usunął obydwa konie ze ścisku i siedząc na jednym, a trzymając drugiego, odpowiedział na głośne i powtarzane wołania Wayerleya o konia:
— Nie! nie! jeżeli pan nie jest przyjacielem kościoła i króla, i będzie zaaresztowany, jako taka osoba, musi pan odpowiadać uczciwym ludziom w kraju za niedotrzymaną umowę, a ja mogę zatrzymać konia i walizę na pokrycie szkód i wydatków, gdyż mój koń i ja sam stracimy zarobek jutrzejszego dnia, oprócz poobiedniego kazania
Edward, straciwszy cierpliwość, ze wszystkich stron ściśnięty i popychany przez tłum, i każdej chwili spodziewając się aktów gwałtu, postanowił spróbować nastraszyć otoczenie i wkońcu wyciągnął pistolet, grożąc, że zastrzeli każdego, ktoby go śmiał zatrzymywać, a równocześnie grożąc Ebenezerowi tem samem, jeżeli na krok ruszy się z końmi. Mędrzec Partridge 1 powiada, że jeden człowiek z pistoletem równy jest stu nieuzbrojonym, bo chociaż może zastrzelić tylko jednego z tłumu, jednak nikt nie wie napewno, czy on właśnie nie będzie tą niefortunną jednostką. Masowy opór w Cairnvreckan byłby więc prawdopodobnie złamany, ani też Ebenezer, którego przyrodzona bladość przeszła w odcień trupi, nie byłby śmiał opierać się w ten sposób popartym rozkazom, gdyby wioskowy Wulkan, spragniony wyładowania na kimś godniejszym furji, wznieconej przez jego połowicę, i zadowolony, że w Waverleyu przedmiot taki znajduje, nie był się rzucił na niego z rozżarzonym do czerwoności żelaznym prętem tak energicznie, że wystrzał z pistoletu okazał się koniecznym aktem samoobrony. Nieszczęsny człowiek upadł; a podczas gdy Edward pod wrażeniem naturalnej grozy wobec tego wypadku nie miał dość przytomności umysłu, by albo szablę dobyć z pochwy, albo wyciągnąć drugi pistolet, pospólstwo rzuciło się na niego, rozbroiło go i byłoby go gwałtownie poturbowało, gdyby pojawienie się czcigodnego duchownego, pastora tej parafji, nie pohamowało ich furji.
Godny ten człowiek (żaden z tych Goukthrapple’ów albo Rentowelów) utrzymał wpływ swój na prosty lud, chociaż głosił praktyczne zastosowanie Chrystusowej wiary, nietylko jej abstrakcyjne zasady, i szanowany był przez zwierzchne powagi, pomimo że nie chciał zamieniać nauki ewangelji na szkołę pogańskiej moralności. I może to dzięki temu połączeniu wiary i praktyki w jego doktrynie, choć pamięć o nim tworzyła rodzaj epoki w rocznikach Cairnvreckanu, tak iż ludzie z tej parafji, chcąc oznaczyć, co się stało sześćdziesiąt lat temu, zawsze jeszcze mówią, że «było to za czasów dobrego księdza Mortona», — ja jednak nigdy dowiedzieć się nie mogłem, do którego stronnictwa w kościele szkockim właściwie on należał, czy do ewangelickiej, czy do umiarkowanej partji. Ani też i «Kuropatwa» — postać komicznego filozofa życiowego z powieści H. Fieldinga, Historja podrzutka Tomasza Jones’a (1749). do tej okoliczności nie przywiązuję wagi, skoro, jak pamiętam, na czele jednego stał Erskine, a drugiego Robertson.*
Księdza Mortona zaalarmował wystrzał z pistoletu i ro-snący hałas dokoła kuźni. Nakazawszy stojącym dokoła zatrzymać Wayerleya, ale nie robić mu krzywdy, zwrócił przede-wszystkiem uwagę na ciało Mucklewratha, nad którem żona jego, nagłym przewrotem uczucia wiedziona, płakała, zawodziła, darła sobie włosy, odchodząc prawie od zmysłów. Podniósłszy kowala, przekonano się przedewszystkiem, że żyje; następnie, że prawdopodobnie żyć będzie tak długo, jakgdyby nigdy w życiu nie był posłyszał strzału z pistoletu. Śmierć jednakże przeszła tuż koło niego; kula drasnęła mu głowę i ogłur szyła go na chwilę aż do nieprzytomności, którą przedłużyło trochę przerażenie i zamącenie umysłu. Powstał teraz i domagał się zemsty na osobie Wayerleya, z trudem godząc się na propozycję księdza Mortona, by Wayerleya poprowadzić przed lairda, jako sędziego pokoju, 1 i oddać mu go do dyspozycji. Reszta obecnych jednogłośnie przystała na takie załatwienie sprawy; nawet pani Mucklewrath, która zaczęła otrząsać się z nerwowego napadu, łzawym głosem oznajmiła, że «niema nic do powiedzenia przeciw temu, co duchowny powiedział; on był przecież aż za dobry, jak na swoje rzemiosło, a ona spodziewa się, że zobaczy go jeszcze w eleganckiej, przyzwoitej biskupiej szacie; będzie to pokaźniejszy widok, niż te wasze genewskie płaszcze i wstęgi, hoho!»
Ponieważ wszelki spór w ten sposób ustał, zaprowadzono Wayerleya, pod eskortą wszystkich mieszkańców wsi, nie złożonych chorobą, do dworu Cairnyreckan, odległego o jakieś pół mili.

  • John Erskine, wybitny szkocki duchowny i niezmiernie dobry człowiek, stał na czele ewangelickiego stronnictwa w Kościele Szkockim w czasie, gdy sławny Dr. Robertson, historyk, stał na czele stronnictwa Umiarkowanego. Ci dwaj wybitni ludzie byli kolegami przy kościele po-franciszkańskim w Edynburgu; a chociaż znacznie się różnili w kościelnej polityce, żyli w najlepszej zgodzie jako prywatni znajomi i duchowni, obsługujący tę samą parafję.

i Sędziowie pokoju mieli w tych czasach pełną władzę politycznego administracyjnego urzędnika (starosty).
BADANIE
Major Melville z Cairnyreckan, starszy pan, który młodość spędził w służbie wojskowej, przyjął pastora Mortona bardzo serdecznie, a naszego bohatera z grzecznością, wobec dwuznaczności sytuacji Edwarda nieco skrępowaną i chłodną.
Rozpytano o istotę zranienja kowala, a gdy się okazało, że rana jest nieszkodliwa, a warunki, w jakich ją kowal odniósł, czyniły zadanie jej przez Edwarda aktem naturalnej samoobrony, major osądził, że może tę sprawę uważać za załatwioną, byle Edward złożył małą sumkę na jego ręce na rzecz poszkodowanego.
— Radbym — mówił dalej major, — by mój obowiązek kończył się na tem; musimy jednak dalej jeszcze zbadać powody pańskiej podróży przez kraj w tych niefortunnych i niespokojnych czasach.
Tu wystąpił pan Ebenezer Cruickshanks i wyśpiewał sędziemu wszystko, co wiedział, albo co podejrzewał, wnioskując z rezerwy Wayerleya i wykrętów Callum Bega. Twierdził więc, że koń, na którym Edward jechał, należał do Vich łan Yohra, choć nie odważył się powiedzieć tego poprzedniemu towarzyszowi Edwarda, z obawy, żeby mu którejś nocy domu nad głowrą i stajni nie spaliła ta bezbożna banda, Mac-Iyo-rowie. Zakończył przesadnem przedstawieniem własnej zasługi względem kościoła i państwa, jako że był narzędziem, z pomocą bożą (jak się skromnie wyraził), przychwytania tego podejrzanego i groźnego delinkwenta. Wyraził nadzieję nagrody w przyszłości i natychmiastowego odszkodowania za stratę czasu, a nawet opinji, przez to, że podróżował w interesie państwa w dzień świąteczny.
Na to major Melyille odpowiedział bardzo spokojnie, że zamiast chwalić się zasługą w tej sprawie, pan Cruickshanks powinienby wypraszać się od bardzo ciężkiej grzywny, gdyż zaniedbał, wbrew przepisom świeżej proklamacji, zameldować w najbliższym urzędzie obcego, który przybył do jego oberży; że, skoro pan Cruickshanks tak się szczyci religją i moralnością, sędzia nie chce przypisywać przewinienia tego rozmyślnemu złemu zamiarowi, lecz przypuszcza jedynie, iż gorliwość jego dla kościoła i dla państwa dała się uśpić sposobności pobrania od obcego podwójnej opłaty za wynajem konia; że jednak, nie czując się kompetentnym do decydowania samoistnie 0 postępowaniu tak wielce ważnej osobistości, woli sprawę tę oddać pod rozważanie przyszłych kwartalnych roków sądowych. Otóż opowiadanie nasze, jak na teraz, nie ma nic więcej do powiedzenia o mężu z pod Świecznika, który nierad i bo-leściwy powrócił do domu.
Następnie major Melyille rozkazał wieśniakom rozejść się, z wyjątkiem dwóch, którzy mieli służyć za policjantów 1 którym kazał czekać na dole. Tym sposobem pokój został opróżniony z wszystkich ludzi, z wyjątkiem pana Mortona, którego major prosił o pozostanie, jakiegoś rządcy, który służył za pisarza, i samego Wayerleya. Nastała przykra i kłopotliwa pauza; wreszcie major Melyille, popatrzywszy na Wayerleya z wielkiem współczuciem, i często zaglądając do jakiegoś papieru czy memorandum, trzymanego w ręku, poprosił go o podanie nazwiska.
— Edward Wayerley.
— Tak przypuszczałem; w ostatnich czasach z pułku
— dragonów, bratanek Sir Eyerarda Wayerleya z Wayerley-lionour?
— Tak jest.
— Młodzieńcze, niezmiernie mi przykro, że ten niemiły obowiązek mnie przypadł w udziale.
— Wobec obowiązku, panie majorze, zbyteczne są tłumaczenia.
— To prawda, panie; pozwól mi przeto, że cię zapytam, jak spędziłeś czas od chwili otrzymania urlopu z pułku aż do obecnej chwili?
— Moja odpowiedź — odparł Wraverley — na tak ogólnikowe pytanie musi się stosować do natury zarzutu, jaki ją czyni konieczną. Proszę więc o powiadomienie mnie, jaki jest zarzut i mocą jakiej władzy jestem zniewolony odpowiadać nań?
— Zarzut, panie Wayerley, żałuję, że muszę to powiedzieć, jest bardzo poważnej natury, i dotyka pańskiej opinji zarówno jako żołnierza, jak jako obywatela. W pierwszym charakterze jest pan obwiniony o sianie buntu i rebelji wśród ludzi, którymi pan dowodził, i o dawanie im przykładu dezercji przez przedłużoną nieobecność w pułku, wbrew wyraźnym rozkazom pańskiego komendanta. Cywilna zbrodnia, o którą jesteś pan oskarżony, jest to zbrodnia zdrady głównej, podnoszenie buntu przeciw królowi, największa zbrodnia, jakiej poddany może stać się winnym.
— A jakaż władza zmusza mnie do odpowiadania na tak straszne potwarze?
— Władza, której nie wolno się panu przeciwstawić, ani mnie jej nie posłuchać.
Tu podał Wayerleyowi rozkaz Najwyższego Kryminalnego Sądu Szkockiego wr pełnej formie, rozkaz ujęcia i aresztowania osoby Edwarda Wayerleya, szlachcica, podejrzanego o zdradzieckie działania i inne wielkie zbrodnie i przewinienia.
Zdziwienie, jakie objawił Wayerley na tę wiadomość, major Melyille przypisał świadomej winie, podczas gdy pastor Morton był raczej skłonny widzieć w tem niesłusznie podejrzewaną niewinność, zdumieniem niespodziewanie zaskoczoną. Było coś niecoś prawdy w obu przypuszczeniach; bo chociaż w sumieniu swem Edward czuł się wolnym od zarzucanej mu zbrodni, ale szybki myślowy przegląd swego postępowania budził w nim przekonanie, że może z wielką trudnością przyjdzie mu ustalić swoją niewinność zadowalająco dla drugich.
— Jest to bardzo przykrą stroną tej przykrej sprawy — podjął rzecz major Melyille po chwili milczenia, — że, wobec tak poważnego zarzutu, muszę koniecznie zażądać pokazania papierów, jakie pan ma przy sobie.
— Służę niemi, oto są wszystkie — rzekł Edward, rzucając na stół portfel swój i wszelkie memoranda. — Jest tylko jedno, bez którego pragnąłbym, by pan się mógł obejść,
Niestety, panie Wayerley, nie mogę panu pozwolić na żadne wyjątki. — A więc i to pokażę, panie majorze; a że na nic się nie przyda, proszę, bym to mógł otrzymać zpoWrotem.
Wydobył złożone na piersiach wiersze, które otrzymał tegoż dnia rano i podał je wraz z kopertą. Major przejrzał je w milczeniu i polecił pisarzowi zrobić z nich kopję, poczem tę kopję włożył wr kopertę, położył to na stole przed sobą, a sam oryginał z wyrazem smutnej powagi oddał Wayerleyowi.
Dawszy teraz więźniowi, bo za takiego musimy bohatera naszego uważać, trochę czasu do namysłu, major Melyille powrócił do przesłuchania, a ponieważ Wayerley zdawał się wzbraniać przed ogólnikowemi pytaniami, zgodził się stawiać pytania tak wyraźne, jak tylko na to informacje jego pozwalały. Ciągnął więc dalej badanie, dyktując pisarzowi pytania i odpowiedzi.
— Czy panu znany jest niejaki Humphry Houghton, podoficer dragonów Gardiner’a?
— Naturalnie; był sierżantem w moim oddziele; jest to syn dzierżawcy mojego stryja.
— W samej rzeczy — i cieszył się wielkiem zaufaniem pańskiem i wpływem na swoich kolegów?
— Nigdy nie zdarzyło mi się darzyć mojem zaufaniem tego rodzaju osoby — odpowiedział Wayerley. — Lubiłem sierżanta Houglitona, gdyż był to bystry, zręczny chłopak, i sądzę, że jego koledzy, żołnierze, odpowiednio go szanowali.
— Ale przez tego człowieka — odpowiedział major Melyille — utrzymywał pan stosunki z ludźmi ze swego oddziału, którzy byli pobrani z Wayerley-Honour?
— Niewątpliwie; biedacy, znalazłszy się w pułku, złożonym głównie z Szkotów i Irlandczyków, oglądali się na mnie w różnych swych drobnych kłopotach, i w tych wypadkach zupełnie naturalnie używali ziomka swojego i sierżanta za rzecznika.
— A zatem wpływ sierżanta Houghtona rozciągał się specjalnie na tych żołnierzy, którzy za panem poszli do pułku z dóbr pańskiego stryja?
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) IG
— Z pewnością; ale co to ma wspólnego z obecną sprawą?
— Do tego właśnie przechodzę i bardzo pana proszę 0 szczerą odpowiedź. Czy pan po opuszczeniu pułku utrzymywał jakąkolwiek korespondencję, wprost czy pośrednio, z sierżantem Houghtonem?
— Ja!... Ja miałbym korespondować z człowiekiem jego sfery i stanowiska!... Jakto, i w jakim celu?
— To wrłaśnie ma pan wytłumaczyć; ale czy pan, na-przykład, nie posyłał do niego po jakieś książki?
— Przypomina mi pan o jednem małem poleceniu — odpowiedział Wayerley, — które dałem sierżantowi Hough-tonowi, ponieważ służący mój nie umiał czytać. Przypominam sobie, że prosiłem go listownie o wybranie niektórych książek, których spis mu posłałem, i przysłanie mi ich do Tully-Yeolanu.
— A jakiego rodzaju były to książki?
— Prawie wyłącznie były one z dziedziny literatury pięknej; były przeznaczone jako lektura dla pewnej damy.
— A czy nie było, panie Wayerley, pomiędzy niemi traktatów i pamfletów o treści, którejby można zarzucić zdradę państwa?
— Były tam pewne traktaty polityczne, na które ledwie okiem rzuciłem. Przysłał mi je usłużny, poczciwy przyjaciel, którego serce można więcej cenić, niż roztropność lub trzeźwość polityczną: te prace wydały mi się bardzo ciężkie 1 nudne.
— Tym przyjacielem — ciągnął dalej wytrwały inkwizytor — był niejaki pan Pembroke, niezaprzysiężony duchowny, autor dwóch zdradzieckich dzieł, których manuskrypty znaleziono wśród pańskich bagaży?
— Ale z których, daję panu na to moje szlacheckie słowo — odpowiedział Wayerley, — że nie przeczytałem sześciu stronic.
— Ja nie jestem pańskim sędzią, panie Wayerley; protokół z pańskiego przesłuchania przedłożony będzie gdzie in dziej. A teraz pójdźmy dalej. Czy zna pan osobę, znaną pod nazwiskiem Chytry Will, albo. Will Ruthven? 1
— Nigdy nie słyszałem podobnego nazwiska; w tej chwili słyszę je po raz pierwszy.
— Czy pan nigdy przez tę osobę, albo przez jakąkolwiek inną, nie znosił się z sierżantem Humphry Houghtonem, namawiając go do dezercji i do nakłaniania do tegoż samego jak największej ilości towarzyszy, by połączyć się z góralami i in nymi buntownikami, dziś uzbrojonymi pod dowództwem młodego Pretendenta?
— Mogę pana zapewnić, że nietylko jestem zupełnie niewinny spisku, jaki mi pan zarzuca, ale wstrętny jest mi on z głębi duszy i nigdybym nie popełnił takiej zdrady, gdybym nawet miał przez to zyskać tron, czy to dla siebie, czy dla kogokolwiek w świecie.
— A jednak, gdy patrzę na tę kopertę, adresowaną pismem jednego z tych zbłąkanych panów, którzy dziś z bronią w ręku powstają przeciw ojczyźnie, i czytam wiersze, które ona zawiera, nie mogę nie dopatrzeć się analogji pomiędzy przedsięwzięciem, o jakiem wspominałem, a postępkiem Wogana, który piszący zdaje się pragnąć, by pan naśladował.
WTaverleya uderzył ten zbieg okoliczności, jednakże zaprzeczył, by życzenia piszącego można było uważać za dowód wobec zarzutu, skądinąd urojonego.
— Jednakowoż, jeżeli mnie dobrze poinformowano, czas swój spędził pan, podczas nieobecności swej w pułku, kolejno w domu tego góralskiego Naczelnika i pana Bradwardine’a z Bradwardine, również z bronią w ręku w tej nieszczęsnej sprawie występującego.
— Nie myślę tego ukrywać; ale zaprzeczam z całą stanowczością, jakobym był wtajemniczony w jakiekolwiek ich zamysły przeciwko rządowi.
— Sądzę, że jednak nie zamierza pan przeczyć, że towarzyszył pan gospodarzowi swojemu, panu Glennaąuoich, na rendez-vous, gdzie, pod pozorem wspólnego zjazdu dla łowów, i wym. Riwwen — częste nazwisko w Szkocji. większość wspólników zdrady była obecna celem omówienia przygotowań dla zbrojnego ruchu?
— Przyznaję, że byłem na takiem zebraniu — powiedział Waverley, — ale nie widziałem i nie słyszałem nic takiego, coby mu nadawało przypisywany mu przez pana charakter.
— Stamtąd udał się pan — mówił dalej sędzia — z Glen-naąuoichem i częścią jego klanu dla połączenia się z armją młodego Pretendenta, i powrócił pan, po złożeniu mu hołdu, by wyćwiczyć i uzbroić resztę i przyłączyć ją do jego band w drodze ku południowi?
— Ja wcale nie udałem się z Glennaąuoichem w takim celu. Ja nigdy nawet nie słyszałem, że osoba, o której pan wspomina, jest obecna w kraju.
Tu opowiedział przebieg wypadku, jaki go spotkał na polowaniu i dodał, że za powrotem dowiedział się nagle, iż mu odebrano szarżę, — nie przeczył też, że wtedy dopiero, po raz pierwszy, zauważył oznaki, wskazujące gotowość górali do chwycenia za broń; dodał jednak, że nie będąc skłonnym przyłączać się do ich sprawy i nie mając już powodu dłużej w Szkocji pozostawać, powracał teraz w ojczyste strony, dokąd wzywali go ci, którzy mieli prawo postępowaniem jego kierować, jak się o tem major Melyille z listów, leżących na stole, przekonać może.
Wobec tego major Melyille przeczytał listy Ryszarda Wayerleya, Sir Eyerarda i ciotki Racheli; jednakże wnioski, jakie z nich wyciągnął, nie odpowiedziały oczekiwaniu Edwarda. Brzmiała w nich nuta niezadowolenia z rządu, zawierały wcale jasne napomknięcia o zemście, a list biednej ciotki Racheli, wyraźnie mówiący o sprawiedliwości sprawy Stuartów, został zrozumiany jako otwarte przyznanie tego, co tamci tylko ważyli się dawać do zrozumienia.
— Niech pan pozwoli, że panu postawię jeszcze jedno pytanie, panie Wayerley — rzekł major Melyille. — Czy pan nie otrzymywał kilkakrotnie listów od swego komendanta, przestrzegających pana i nakazujących powrót na stanowisko i uwiadamiających pana o tem, jak używano imienia pańskiego do siania niezadowolenia wśród pańskich żołnierzy?
— Nigdy, panie majorze Melyille. Jeden list, to prawda, otrzymałem od niego, w którym grzecznie wyrażał mi swoje życzenie, bym urlopu mojego użył inaczej, nie na stałe przebywanie w Bradwardine, i przyznaję, że uważałem, iż nie jest on powołany mieszać się w tę sprawę; i wkońcu otrzymałem, tego samego dnia, gdym w gazecie wyczytał, że jestem usunięty, drugi list od pułkownika Gardinera, nakazujący mi wracać do pułku, — rozkaz, który wskutek nieobecności mej, o której już wspomniałem i którą wytłumaczyłem, odebrałem zbyt późno, bym mógł go posłuchać. Jeżeli były prócz tego inne jakie listy, a rzeczywiście, sądząc po zacności pułkownika, przypuszczam, że mogły być, to wcale mnie one nie doszły.
— Nie zapytałem dotąd, panie Wayerley — ciągnął dalej major Melyille — o jedną sprawę mniej ważną, ale o której jednak, ujemnie dla pana, publicznie mówiono. Opowiadają, że gdy w obecności pańskiej wzniesiono toast, obraźliwy dla monarchy, pan, oficer Jego Królewskiej Mości, pozwolił, żeby obowiązek ujęcia się za tę obrazę wziął na siebie ktoś inny z pośród panów tego towarzystwa. Tego, jako zarzutu, nie można przeciw panu wytoczyć przed sądem; ale skoro, jak mi wiadomo, oficerowie pańskiego pułku zażądali wytłumaczenia tej pogłoski, jako szlachcic i jako żołnierz dziwić się tylko muszę, że pan go im nie dostarczył.
Tego już było za wiele. Osaczony i ciśniony ze wszystkich stron oskarżeniami, gdzie grube fałsze mieszały się z ta-kiemi szczegółami prawdy, które musiały zapewniać im wiaro-godność, — sam jeden, bez przyjaciół, w obcym kraju — Wayerley, już prawie rezygnując z ocalenia życia i honoru, oparł głowę na ręku i stanowczo odmówił odpowiedzi na dalsze pytania, skoro szczere i uczciwe zeznania, złożone dotychczas, dawały tylko broń przeciwko niemu.
Nie okazując ani zdziwienia ani niezadowolenia z tej zmiany w zachowaniu się Wayerleya, major Melyille w dalszym ciągu jął mu spokojnie szereg innych pytań zadawać.
— Co mi z tego przyjdzie, jeżeli będę panu odpowiadał? — chmurnie odparł Edward. — Pan zdaje się być prze konanym o mojej winie i nakręca pan każdą odpowiedź, jaką dałem, ku poparciu powziętego zgóry uprzedzenia. Niechżeż się więc pan cieszy swoim mniemanym tryumfem i nie dręczy mnie więcej. Jeżeli jestem zdolny do takiego tchórzostwa i zdrady, o jakie mnie zarzuty pańskie obwiniają, nie jestem godzien, by mi wierzono, cobądźbym panu odpowiedział. Jeżeli zaś nie zasługuję na pańskie podejrzenia — a Bóg i moje własne sumienie niech mi będą świadkiem, że tak jest, — to w takim razie nie widzę, dlaczegobym miał, przez moją szczerość, dawać oskarżycielom moim broń w rękę przeciw mojej niewinności. Niema powodu, ażebym jednem słowem więcej odpowiadał, i chcę przy tem postanowieniu wytrwać.
To powiedziawszy, siedział, jak pierwrej, nachmurzony i zdecydowany milczeć.
— Niech mi pan pozwoli — rzekł sędzia, — że przypomnę panu jeden powód, mogący uzasadnić słuszność szczerego i otwartego wyznania. Niedoświadczenie młodości, panie Wayerley, czyni ją dostępną planom ludzi bardziej przemyślnych i chytrych, — a jeden przynajmniej z pańskich przyjaciół, mam tu na myśli Mac-Iyora z Glennaąuoich, — należy przedewszystkiem do takich ludzi, podczas gdy pana, z pańską widoczną naiwnością, młodością i nieznajomością obyczajów góralskich, byłbym skłonny zaliczyć do ofiar, przez nich oba-łamuconych. W takim wypadku jakiś fałszywy krok, jakaś pomyłka, taka jak pańska, dałaby się łatwo wytłumaczyć, a ja służyłbym chętnie za pośrednika. Jednakże, skoro pan z pewnością musi być obznajomiony z siłą tych ludzi w kraju, którzy za broń chwycili, z środkami ich i planami, muszę wymagać, by pan zasłużył na to pośrednictwo z mojej strony przez szczere i otwarte zeznanie wszystkiego, co pod tym względem do wiadomości pańskiej doszło. Natenczas sądzę, że mógłbym zaryzykować obietnicę, że tylko bardzo krótki osobisty areszt byłby dla pana jedynem niemiłem następstwem przynależenia do tych niefortunnych intryg.
Wayerley bardzo spokojnie wysłuchał tej oracji do końca, a wtedy, zerwawszy się z krzesła z energją, dotąd nie okazywaną, odpowiedział:
— Panie majorze Melyille, 1 bo takie jest pańskie nazwisko, odpowiadałem dotąd na pytania pańskie szczerze, albo odmawiałem odpowiedzi z irytacją, ponieważ odnosiły się tylko do mnie samego; ale skoro pan sobie pozwala uważać mnie za dość podłego, bym stał się donosicielem przeciw drugim, którzy, jakakolwiek może być ich wina w życiu publicznem, przyjmowali mnie u siebie jako gościa i przyjaciela, — oświadczam panu, że uważam pytania pańskie za zniewagę nieskończenie obraźliwszą, niż oszczercze pańskie podejrzenia; i że, skoro mój ciężki los nie daje mi możności odpowiedzieć na nią inaczej, jak słownym oporem, upewniam pana, że raczej serce z piersi mej pan wydostanie, niż z ust mych jedno słowo doniesienia o tem, co do mojej wiadomości jedynie w pełnem zaufaniu niepodejrzewającej gościnności dojść mogło.
Pan Morton i major zamienili spojrzenia; a duchowny, którego w ciągu przesłuchania kilkakrotnie trapił silny katar, uciekł się do tabakierki i chustki do nosa.
— Panie Wayerley — przemówił major, — obecne moje stanowisko zabrania mi zarówno zadawać, jak odczuwać obrazę, więc też nie będę przedłużał dyskusji, do czegoś podobnego zbliżonej. Niestety, muszę podpisać rozkaz zatrzymania pana pod strażą, ale ten dom będzie narazie pańskiem więzieniem. Przypuszczam, że nie zechce pan dać się namówić do wzięcia udziału w naszej wieczerzy (Edward potrząsnął głową), — ale każę zanieść panu przekąskę do pokoju.
Nasz bohater ukłonił się i przeszedł, w towarzystwie stróżów sprawiedliwości, do małego, ale ładnego pokoju, gdzie, odmówiwszy wszelkich poczęstunków jedzeniem czy winem, rzucił się na łóżko; tam, otumaniony męczącemi wypadkami i myślowym trudem tego dnia nieszczęsnego, zapadł w sen głęboki i ciężki. Sam się nawet tego nie spodziewał, że zaśnie; jednakże opowiadano o Indjanach Północnej Ameryki, że, wydani na tortury, przy najlżejszej przerwie męki zasypiają, dopóki przyłożony ogień ich nie zbudzi. i Wymienienie nazwiska ze strony Waverleya świadczy, że Edward przemawia tu nie do urzędnika, lecz jako obrażony osobiście członek towarzystwa.
ROZDZIAŁ XXXII KONFERENCJA I JEJ NASTĘPSTWA
Major Melyille zatrzymał pana Mortona na czas przesłuchania Wayerleya, raz, że sądził, iż może znaleźć pomoc w jego praktycznym rozsądku i uznanej lojalności, a potem, że przyjemnie było mieć świadka nieposzlakowanej prawości i prawdomówności przy śledztwie w sprawie młodego Anglika wysokiej sfery i rodu, przyszłego dziedzica wielkiej fortuny. Wiedział, że każdy krok jego będzie ściśle rozpatrywany, a zależało mu na tem, by nieskazitelna sprawiedliwość własnego jego postępowania nie mogła podlegać najmniejszej wątpliwości.
Po wyjściu Wayerleya laird i duchowny z Cairnyreckanu zasiedli w milczeniu do wieczerzy. Dopóki służba była w pobliżu, żaden z nich nie chciał mówić o sprawie, która myśli ich zajmowała, żaden też nie mógł się zdobyć na mówienie o czem innem. Młodość i widoczna szczerość Wayerleya dziwne stanowiła przeciwieństwo z mrokiem podejrzeń, gromadzących się dokoła niego, a była w nim jakaś naiwność, jakaś otwartość w zachowaniu się, świadcząca, że nieobytym jest na drogach intryg, przemawiająca wielce na jego korzyść.
Każdy z nich rozmyślał o szczegółach badania i każdy zapatrywał się na nie przez szkiełko własnej uczuciowości. Obaj byli to ludzie trzeźwego i bystrego sądu, i obaj byli równo zdolni skombinować różne szczegóły śledztwa i wyprowadzić z nich wynikające wnioski. Jednakże wielka różnica ich przyzwyczajeń i wychowania wywoływała często znaczną rozbieżność wniosków z tych samych przesłanek.
Major Melyille obracał się w obozach i w miastach; czuj-nym był z zawodu, a ostrożnym z doświadczenia; wiele złego widział w świecie, i stąd, chociaż sam uczciwy urzędnik i człowiek zacny, w sądzie swoim o drugich był zawsze wymagają-cy, a niekiedy niesprawiedliwie surowy. Pan Morton, przeciwnie, przeszedł od literackich zajęć w uniwersytecie, gdzie kochali go towarzysze a szanowali nauczyciele, do spokoju i prostoty obecnego swego zawodu, gdzie niewiele miał sposobności do spotykania się ze złością ludzką, nad którą o tyle się tylko za siana wiał, o ile zachęcał do żalu i do poprawy, — i gdzie miłość i szacunek parafjan odpłacały mu serdeczną jego o nich troskę przez staranne ukrywanie przed nim tego, o czem wiedzieli, iż najbardziejby go bolało, — mianowicie własnych przekroczeń obowiązków i zasad, które szerzyć było zadaniem jego życia. To też mówiono ogólnie w okolicy (chociaż obaj cieszyli się uznaniem), laird wie tylko o wszystkiem złem w parafji, a pastor tylko o dobrem.
Zamiłowanie literatury, jakkolwiek podporządkowane studjom i obowiązkom duchownym, odznaczało również pastora z Cairnvreckan i za lat młodych zabarwiło ducha jego pewnym romantycznym nastrojem, którego nie zdołały rozwiać żadne późniejsze wydarzenia rzeczywistości życiowej. Wczesna strata miłej, młodej kobiety, którą z miłości pojął za żonę, a wślad za którą poszło niebawem do grobu jedyne ich dziecko, działała, nawet po upływie wielu lat, ku jeszcze większemu złagodzeniu usposobienia, z natury miękkiego i kontemplacyjnego. Uczucia jego w danym wypadku musiały się przeto różnić od uczuć surowego rygorzysty, urzędnika przestrzegającego wiernie ustaw, i nieufnego, świat znającego człowieka.
Po odejściu służby milczenie obu panów trwało dalej, wreszcie major Melyille, nalawszy sobie szklankę i posunąwszy butelkę ku panu Morton, zaczął:
— Bardzo przykra to sprawa, panie Morton. Obawiam się, że ten młodzieniaszek gotów nie ujść stryczka.
— A niechże Bóg zachowa! — odpowiedział duchowny.
— I ja powiem, niech Bóg broni! — rzekł świecki sędzia. — Ale sądzę, że nawet pańskiej miłosiernej logice trudno będzie nie wyciągnąć tego wniosku.
— Ale przecież, majorze — odpowiedział pastor, — myślę, że możnaby tego uniknąć, po tem, co słyszeliśmy dziś wieczór.
— Rzeczywiście! — odparł Melyille. — Ale mój miły księże, jest pan jednym z tych, którzy każdemu zbrodniarzowi radziby udzielić prawa do łaski, przysługującego duchownym.1 i Dobrodziejstwo kleru — Henryk II. w 1176 uznał żądanie kościoła, aby duchowni nie byli sądzeni przez sądy świeckie; później zmieniło się to w nie-
— Z pewnością, że radbym: miłosierdzie i wyrozumiała cierpliwość to podstawy nauki, której uczyć jest mojem powołaniem.
— To prawda, ze stanowiska religijnego; ale miłosierdzie nad zbrodniarzem może być grubą niesprawiedliwością w stosunku do społeczeństwa. Nie mówię specjalnie o tym młodym chłopaku, który, radbym serdecznie, aby się mógł oczyścić, gdyż podoba mi się i jego skromność i jego odwaga. Ale boję się, że on sobie zły los zgotował.
— Ale dlaczego? Setki zbłąkanych w dobrej wierze panów stanęło teraz z bronią w ręku przeciw rządowi, wielu z nich, niewątpliwie, w imię zasad, które wychowanie i wcześnie zaszczepione uprzedzenia ozłociły im mianem patrjotyzmu i bohaterstwa; sprawiedliwość, gdy wybiera ofiary swoje z pomiędzy takiego mnóstwa (bo przecież wszystkich się nie zgładzi), powinna baczyć na pobudkę moralną. Ten, którego ambicja albo nadzieja osobistych korzyści wdodła do burzenia pokoju w praworządnem państwie, ten niechaj pada ofiarą prawa; ale przecież młodość, uwiedziona mętnemi wizjami rycerskości i mniemanej lojalności, może zasługiwać na przebaczenie.
— Jeżeli przywidziana rycerskość i mniemana lojalność staną pod zarzutem zdrady głównej — odpowiedział major, — nie znam takiego sądu w całem chrześcijaństwie, mój drogi panie Morton, gdzieby sobie mogły wybłagać Habeas Corpus.1
— Jednakże ja nie mogę nabrać zadowalającego mnie przekonania, że wina tego młodzieńca wogóle została dostatecznie stwierdzona.
— Ponieważ pańskie dobre serce zaślepia pański zdrowy możność wydania wyroku śmierci na wyświęconego duchownego; za czasów Edwarda I. (XIII w.), rozciągnięto to na wszystkich umiejących pisać i jako taka forma «dobrodziejstwo klerus przeżyło do końca XVIII w. w zastosowaniu do parów Anglji t. j. członków Izby Lordów, nad którymi sąd kryminalny sprawowała właśnie Izba Lordów. i Habeas Corpus Act — wydany w 1679 opiewał, że każdy uwięziony przestępca miał prawo do wypuszczenia za kaucją aż do najbliższej sesji sądowej; uwięzieni za zdradę stanu mogli żądać osądzenia w najbliższej sesji, o ile w sesji tej nie rozpatrywano ich sprawy, musieli być uwolnieni z więzienia. sąd — odpowiedział major Melyille. — Proszę, niech pan weźmie pod uwagę: ten młodzieniec, pochodzący z rodziny dziedzicznych Jakobitów, którego stryj jest głową stronnictwa to-rysów w hrabstwie —, ojciec obrażonym i niezadowolonym dworakiem, jego nauczyciel niezaprzysiężonym duchownym, autorem dwóch zdradzieckiej treści tomów, — ten młodzieniec, powiadam, wstępuje do dragonów Gardinera, sprowadzając ze sobą gromadę młodych chłopaków z dóbr stryja, którzy nie zaprzeczając, przyznawali się po swojemu, w dysputach z towarzyszami, do zasad episkopalnego kościoła, wyniesionych z Wayerley-Honour. O tych młodych ludzi Wayerley jest niezwykle dbały; zaopatruje się ich w pieniądze więcej, niż żołnierzowi potrzeba i niż to karności jego sprzyja; są pod dowództwem ulubionego sierżanta, za pośrednictwem którego utrzymują niezwykle ścisłą styczność ze swoim kapitanem, i okazują, że uważają się za niezależnych od innych oficerów i za coś lepszego od swoich kolegów.
— Wszystko to, mój drogi majorze, jest naturalnym wynikiem przywiązania ich do młodego dziedzica i tego, że znaleźli się w pułku rekrutowanym głównie w Irlandji i Zachodniej Szkocji, a więc, rzecz prosta, między kolegami, skłonnymi kłócić się z nimi, raz, że są Anglikami, a potem członkami episkopalnego kościoła.
— Ślicznie powiedziane, księże! — odpowiedział urzędnik. — Chciałbym, żeby który z waszych synodów pana słyszał... ale pozwól mi mówić dalej. Ten młodzieniec otrzymuje urlop, jedzie do Tully-Veolanu — zasady barona Bradwardine są dość dobrze znane, nie mówiąc o tem, że stryj chłopca ocalił go w roku piętnastym; tam wdaje się w awanturę, w której, jak powiadają, kompromituje swój mundur; pułkownik Gardiner pisze do niego, najpierw łagodnie, później ostrzej — sądzę, że pan nie wątpi, że to uczynił, skoro to utrzymuje; grono oficerskie żąda, by wytłumaczył tę awanturę, w którą miał być zamieszany; nie daje odpowiedzi ani swojemu dowódcy, ani swoim kolegom. Wśród tego żołnierze jego zaczynają się burzyć, wkrada się w ich szeregi nieład i rozluźnienie, a wkońcu, gdy wieść o tem nieszczęsnem powstaniu staje się ogólnie wia clomą, pokazuje się, że ulubiony jego sierżant Houghton i jeszcze któryś drugi, utrzymuje stosunki z francuskim emisarju-szem, upełnomocnionym, jak mówi, przez kapitana Waverleya, który nalega nań, wedle zeznań tego człowieka, by popełnił dezercję razem z oddziałem i połączył się ze swym kapitanem, będącym u księcia Karola. Ten, godzien zaufania kapitan, jak sam przyznaje, bawi tymczasem w Glennaąuoich, u najzręczniejszego, najprzebieglejszego, najbardziej awanturniczego z Ja-kobitów w Szkocji; udaje się z nim w każdym razie na ich sławny myśliwski zjazd, a przypuszczałbym, że i trochę dalej. Tymczasem pułkownik wysyła mu dwa dalsze wezwania; w jed-nem powiadamia go o zamieszkach w jego oddziele, w drugiem stanowczo nakazuje mu wracać do pułku, co sam zdrowy rozsądek powinien był mu dyktować, gdy widział, że bunt szerzy się wszędzie dokoła. Odmawia absolutnie i rezygnuje z szarży...
— Już mu ją wpierw odebrano — wytrącił pan Morton.
— Ale on żałuje — odpowiedział Melyille, — że ta kara uprzedziła jego rezygnację. Z jego przejętego bagażu w głównej kwaterze i w Tully-Veolanie pokazuje się, że zawiera on zapas zjadliwych jakobickich broszur, wystarczający do zatrucia całego kraju, obok niedrukowanych elukubracyj jego godnego przyjaciela i nauczyciela, pana Pembroke.
— On mówi, że ich wcale nie czytał — odpowiedział duchowny.
— W zwykłym wypadku wierzyłbym mu, — odparł urzędnik, — gdyż są tak głupie i pedantyczne w układzie, jak szkodliwe w swoich zasadach. Ale czyż może pan przypuszczać, że, gdyby nie cenił zasad, które zawierają, młodzieniec jego wieku woziłby się z takiem śmieciem? Dalej: gdy nadchodzi wiadomość o zbliżaniu się powstańców, wyrusza w pewnego rodzaju przebraniu, odmawia wymienienia swego nazwiska; i, jeśli ten stary fanatyk mówi prawdę, jedzie z służącym bardzo podejrzanej miny, na koniu, o którym wiadomo, że należał do Glennaąuoicha, z listami przy sobie od rodziny, peł-nemi wielkiego rankoru do domu Brunświckiego i wierszem pochwalnym na cześć pewnego Wogana, który porzucił służbę parlamentu i na czele oddziału angielskiej kawalerji przyłączył się do powstańców góralskich, walczących o przywrócenie domu Stuartów, — czyż to nie analogja własnego jego spisku? — A wszystko to podkreślone końcowem «Idź i czyń to samo», ze strony tego lojalnego obywatela, tego tak bezpiecznego i pokojowo usposobionego człowieka, Fergusa Mac-Ivora z Glennaąuoich, Vich łan Vohra i t. d. A nakoniec — mówił dalej major Melyille, rozgrzewając się przy szczegółach swojego dowodzenia — gdzież znajdujemy to drugie wydanie kawalera Wogana? Ależ naturalnie, na drodze najodpowiedniejszej do wykonania swojego zamiaru, strzelającego z pistoletu do pierwszego z królewskich poddanych, który odważa się stanąć wpo-przek jego zamiarom.
Pan Morton przezornie wstrzymał się od opozycji, gdyż czuł, że toby tylko majora w jego przekonaniu utwierdziło, zapytał więc tylko poprostu, co zamierza zrobić z więźniem.
— Jest to sprawa trochę trudna, zważywszy stan, w jakim się kraj obecnie znajduje — odpowiedział major Melyille.
Czy nie mógłby go pan zatrzymać tutaj, w swoim własnym domu (przecież to taki przyzwoity młodzieniec), gdzieby był bezpieczny, dopóki burza nie przewieje?
— Drogi mój przyjacielu — odpowiedział major, — i twój dom i mój dom niebawem przestaną być bezpieczne, nawet gdyby to nie było wbrew prawu tutaj go zamykać. Dowiedziałem się właśnie, że wódz naczelny, który pomaszerował w góry, ażeby wyszukać i rozprószyć powstańców, nie chciał wydać im bitwy pod Corryerick i pociągnął ze wszystkiemi rozporzą-dzalnemi rządowemi siłami na północ do Inverness, do John-o’-Groat’s House1 czy do djabła, czy ja wiem, pozostawiając otwartą i nieobronną przed góralską armją drogę prowadzącą do Nizin.
— Boże mocny! — zawołał duchowny. — Czy ten człowiek to tchórz, czy zdrajca, czy idjota?
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie, sądzę — odpowiedział major Melyille. — Sir John posiada zwykłą odwagę zwy l Inuerness — miasto w Szkocji póln. nad zatoką Firth of Moray; John o’Groat’s House — najbardziej na północ wysunięty przylądek Szkocji. kiego żołnierza, jest, owszem, uczciwy, spełnia, co mu nakażą, i rozumie, co mu powiedzą, ale jest równie zdolny działać samodzielnie w trudnych okolicznościach, jak ja, mój drogi księże, prawić, zamiast ciebie, kazanie.
Ta ważna polityczna wiadomość odwróciła naturalnie na pewien czas rozmowę od sprawy Waverleya; nakoniec jednak podjęto znowu ten przedmiot.
— Sądzę — rzekł major Melyille, — że będę musiał zdać tego młodzieńca pod straż jednego z tych luźnych oddziałów zbrojnych ochotników, ostatnio wysłanych dla postrachu buntowniczych okręgów. Odwołują ich teraz do Stirling, a mały oddziałek ma właśnie przechodzić tędy jutro albo pojutrze pod dowództwem tego człowieka z zachodu — jakże to on się nazywa?... Widział go pan i mówił, że jest to sam wzór jakiegoś Cromwellowskiego wojskowego świętego.
— Giłiillan, Kamerończyk1 — odpowiedział pan Mor-lon. — Oby tylko bezpieczeństwu młodzieńca nic przy nim nie groziło! Dziwne rzeczy dzieją się w gorączce i podnieceniu dusz w tak burzliwrej przełomowej chwili, a, niestety, Gilfillan jest z sekty, która cierpiała prześladowanie, a nie nauczyła się miłosierdzia.
— Ma on tylko odstawić młodego Wayerleya do twierdzy w Stirling 2 — rzekł major. — Wydam wyraźne dyspozycje, że ma być dobrze traktowany. Nie mogę rzeczywiście obmyśleć lepszego sposobu zatrzymania go, a wyobrażam sobie, że chy-baby mi pan nie radził, bym brał na siebie odpowiedzialność puszczenia go wolno.
— Ale nie będzie pan miał nic przeciw temu, żebym ja go jutro prywatnie odwiedził? — zapytał duchowny.
— Nic, oczywiście; pańska lojalność i charakter są dla mnie gwarancją. Ale w jakim celu prosi mnie pan o to? 1 Kameronianie — zwolennicy nauki Ryszarda Camerona, jednego z najskrajniejszych prezbyterjanów, który nawet powstał zbrojnie przeciw Karolowi II. w 1680 i zginął w bitwie z wojskami królewskiemi. Oddział Gilfillana utworzony jest z mieszkańców Nizin; nie należy go mieszać z pułkiem góralskim (Cameron Highlanders), który walczył tak świetnie pod Waterloo. 2 w północnej części hr. Stirling, tuż nad połudn. granicą hr. Perlh. więzienie dla przestępców stanu.
— Dlatego poprostu — odpowiedział pan Morton, — że chciałbym spróbować, czy nie uda mi się wyciągnąć z niego zeznania jakich szczegółów, któreby później posłużyć mogły jeśli nie za uniewinnienie jego postępowania, to jako okoliczności łagodzące.
Przyjaciele rozstali się teraz i udali się na spoczynek, obaj pełni niepokoju o stan rzeczy w kraju.
ROZDZIAŁ XXXIII POWIERNIK
Po niepokrzepiającej nocy męczących snów zbudził się Wayerley rano w pełnej świadomości okropnego swego położenia. Jak się to mogło skończyć, nie wiedział. Mógł być oddany pod sąd wojenny, który, w czasie wojny domowej, nie byłby prawdopodobnie zbyt skrupulatny w wyborze swoich oliar, ani jakości dowodów. Nie wydała mu się bardziej pożądaną myśl, że może być stawiony przed szkockim sądem koronnym, 1 gdzie, jak wiedział, prawa i przepisy różniły się pod wielu względami od takichże w Anglji, i jak mylnie pouczony sądził, mniej starannie brały w opiekę swobodę i prawa obywateli. Ogarnęło go uczucie rozgoryczenia przeciw rządowi, który obwiniał o swoje kłopotliwe położenie i niebezpieczeństwo, i przeklinał w duchu płynące ze skrupułów odrzucenie propozycji Mac-Ivora, który chciał go ze sobą pociągnąć w pole.
— Dlaczegom ja — mówił sobie, — jak inni ludzie honoru, nie skorzystał z najpierwszej sposobności, by powitać w Rrytanji potomka dawnych jej królów i w prostej linji spadkobiercę tronu? Dlaczego ja nie mam przetrzeć mych oczu nędznie zbuntowanych i opuszczonej wierności nie witać, nie iść do księcia Karola, i nie paść do jego kolan. 2 1 Szkocki sąd koronni) różnił się w procesie postępowania od sądów angielskich; instytucji odrębnego sądownictwa unja z r. 1707 wcale nie naruszała. 2 Cytat z Króla Jana Szekspira (V, 4), gdzie na miejsce «King John», wprowadził Scott słowa: «Prince Charles*.
Cała tradycja zacności i wartości domu Waverleyów opierała się na ich lojalnej wierności domowi Stuartów. Z tego \ jak ten szkocki urzędnik pojął listy mojego stryja i ojca, ja sno wynika, że powinienem był zrozumieć, iż nakłaniają mnie oni, ażebym postąpił, jak moi przodkowie, — i tylko moja gruba tępota, przy umyślnej niejasności ich wyrażania się ze względu na bezpieczeństwo, tak mnie w błąd wprowadziła. Gdybym był uległ pierwszemu szlachetnemu odruchowi oburzenia, gdym się dowiedział, że honor mój skrzywdzono, jakżeż rożnem byłoby obecnie położenie moje! Byłbym w7olny, pod bronią, walczący, jak moi przodkowie, za miłość, za wierność i za sławę. A teraz oto jestem tutaj, uwikłany w sieć i udręczony, na łasce tego podejrzliwego, surowego i zimnego człowieka, który może mnie wydać na samotność więzienną albo na infamję publicznego stracenia. O, Fergusie! jak prawdziwą okazała się twa przepowiednia, i jak prędko, jak nader prędko się spełniła!
Podczas gdy Edward rozważał te przykre sprawy i zupełnie naturalnie, choć niezupełnie sprawiedliwie, na panującą dynastję składał winę tego, co sprowadził przypadek, a po części także własne jego nieopatrzne postępowanie, ksiądz Morton skorzystał z pozwolenia majora Melville’a i przyszedł go odwiedzić.
Pierwszym odruchem Wayerleya było prosić, by go nie niepokojono pytaniami i rozmową; opanował się jednakże na widok dobrotliwej i uszanowanie budzącej twarzy księdza, który obronił go przed napastliwym gwałtem wieśniaków.
— W innych warunkach — zaczął nieszczęsny młodzieniec — miałbym dla pana tyle wdzięczności, ileby jej było warte bezpieczeństwo mego życia; jednakże obecnie taki zamęt mam w duszy, tyle jeszcze, przewiduję, że przenieść mi przyjdzie, iż zaledwie czuję się zdolnym dziękować panu za jego wstawiennictwo.
Morton odpowiedział, że, daleki będąc od pretensji do jego dobrej opinji, pragnął jedynie, i to stawiał jako jedyny cel swych odwiedzin, wynaleźć sposób zasłużenia na nią. «Mój zacny przyjaciel, major Melyille — mówił dalej — ma uczucia i obowiązki żołnierza i urzędnika, które mnie nie krępują; nie zawsze też mogę zgadzać się z sądami, do których on dochodzi, zbyt mało, być może, licząc się z niedoskonałością ludzkiej natury».
Umilkł, a potem mówił dalej:
— Nie narzucam się pańskiemu zaufaniu, panie Waverley, dla dowiedzenia się o jakichś okolicznościach, których poznanie mogłoby być szkodliwe, czyto dla pana, czy dla drugich; przyznaję jednakże, że szczerze pragnę, by mi pan zwierzył wszystkie szczegóły, które mogłyby przyczynić się do pańskiego uniewinnienia. Mogę pana uroczyście zapewnić, że składałbyś je pan w ręce zaufanego i wedle wszelkiej swej możności gorliwego pośrednika.
— Jest pan, przypuszczam, prezbyterjańskim duchownym? — (Ksiądz Morton przytaknął głową). — Gdybym się kierował uprzedzeniem, przez wychowanie we mnie wszczepio-nem, mógłbym, w moim wypadku, nie ufać życzliwym pańskim zapewnieniom; jednakże zauważyłem, że podobne uprzedzenia panują w tym kraju przeciwko zawodowym kolegom pańskim episkopalnego wyznania, i gotów jestem wierzyć, że tak jedne jak drugie są bezpodstawne.
— Źle czyni, kto myśli inaczej — odrzekł Morton, — albo sądzi, że rządy i ceremonje kościelne są jedynym dowodem chrześcijańskiej wiary i moralnej cnoty.1
— Jednakże — ciągnął Wayerley dalej — nie mogę zrozumieć, dlaczego miałbym pana trudzić opowiadaniem szczegółów, któremi, choć je obracam i tak i owak w pamięci, w żaden sposób nie mogę wytłumaczyć wiele z tego, co mi zarzucają. W istocie, wiem to, że jestem niewinny, ale nie widzę, w jaki sposób mógłbym tego dowieść.
— Dlatego to właśnie, panie Waverley — odpowiedział duchowny, — odważam się prosić o pańskie zaufanie. Znam tutaj niemal wszystkich, w razie potrzeby mógłbym zakres znajomości moich zwiększyć. Pańskie położenie, obawiam się, nie pozwoli panu przedsięwziąć tych czynnych kroków dla zebrania wiadomości lub wyśledzenia oszczerców, które jabym chętnie i Ks. Morton myśli tu o moralności zewnętrznej, polegającej na posłuszeństwie władzy kościelnej jedynie w zakresie ceremonij.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 17 podjął w pańskim interesie; a jeżeli usiłowania moje nie przyniosą panu korzyści, w żadnym razie nie mogą panu zaszkodzić.
Wayerley po pewnym namyśle nabrał przekonania, że zwierzenie się Mortonowi z tem, co jego osoby dotyczy, nie mogło zaszkodzić ani panu Bradwardine, ani Fergusowi Mac-Ivo-rowi, którzy obaj otwarcie z bronią w ręku wystąpili przeciwko rządowi, a mogłoby, o ile zapewnienia tego nowego przyjaciela były równie szczere, jak poważnie wyrażone, stać się dla niego pożytecznem. To też opowiedział w krótkości większą część wypadków, znanych już czytelnikowi, przemilczając o swojem uczuciu dla Flory i wogóle nie wspominając imienia ani jej ani Róży Bradwardine w toku swego opowiadania.
Mortona specjalnie uderzyło opowiadanie o bytności Wa-yerieya u Donalda Bean Leana.
— Rad jestem — powiedział, — że nie wspomniał pan 0 tej okoliczności majorowi. Mogłoby to być bardzo fałszywie zrozumiane przez kogoś, ktoby tego nie wziął w rachubę, że ciekawość i bodziec romantyczny bywają nieraz pobudką działania w młodości. Dla mnie samego, gdym był młodzieńcem w pańskim wieku, panie Wayerley, tego rodzaju narwana eskapada (przepraszam za wyrażenie) miałaby powab niesłychany. Są jednakże ludzie na świecie, którzy nie chcą uwierzyć, że można się narażać na niebezpieczeństwo i na znużenie bez odpowiednio ważnej przyczyny, i siad przypisują nieraz czynom pobudki, dalekie od prawdy. Ten Bean Lean sławny jest w kraju, jako rodzaj Robin Hooda, a opowiadania o jego zręczności 1 śmiałych przedsięwzięciach są u tutejszego ludu zwykłą gawędą w zimowe wieczory przy kominku. Niewątpliwie posiada on zdolności, wynoszące go ponad prostacką sferę, w jakiej się obraca; a że nie jest pozbawiony ambicji, ani obciążony skrupułami, będzie prawdopodobnie usiłował odznaczyć się w okresie tych nieszczęsnych ruchów.
Tu ks. Morton starannie zanotował sobie różne szczegóły spotkania Wayerleya z Donaldem Beanem i innych okoliczności, przez Wayerleya opowiedzianych.
Zainteresowanie, jakie mu ten zacny człowiek okazywał w jego niedoli, a przedewszystkiem pełna wiara, którą zdawał się pokładać w jego niewinności, podziałały łagodząco na serce Edwarda, w którem chłód majora Mehilłe a zaszczepił przekonanie, ze cały świat sprzysiągł się na jego zgubę. Gorąco uścisnął dłoń Mortona i zapewniwszy go, że jego dobroć i współczucie zdjęły mu z serca wielki ciężar, powiedział mu, że, jakimkolwiek byłby jego los, należał do rodziny, która umie być wdzięczną i ma możność wdzięczność tę okazać. Te jego głęboko odczute dziękczynienia wycisnęły łzy z oczu zacnego księdza, który podwójnie zainteresował się sprawą, dla jakiej ofiarował swe ochotnicze usiugi, widząc szczere i nieudane uczucia swego młodego przyjaciela.
Edward zapytał teraz, czy Mortonowi wiadomo, co go teraz czekać może?
— Zamek Stirling — odpowiedział duchowny. — I pod tym względem jestem rad dla pana, gdyż komendant tamtejszy jest to człowiek honorowy i ludzki. Więcej miałbym wątpliwości co do traktowania pana w czasie drogi; major Mel-viłle mimowoli zmuszony jest powierzyć straż nad pańską osobą innemu.
— iiad jestem z tego — odpowiedział Wayerley. — Nie znoszę tego chłodnego, wyrachowanego, szkockiego urzędnika. Mam nadzieję, że on i ja nigdy się już nie spotkamy: nie miał on najmniejszego zrozumienia ani dla mojej niewinności, ani dla mojej niedoli; a mrożąca akuratność, z jaką pilnował wszelkich lorm grzeczności, podczas gdy zadręczał mnie swemi pytaniami, podejrzeniami i przypuszczeniami, męczyły mnie jak tortura inkwizycji. Niech go pan nie broni, mój drogi panie, gdyż tego cierpliwie znieść nie mogę; niech mi pan raczej powie, kto będzie miał pod swoją strażą tak ważnego więźnia politycznego, jakim ja jestem.
— Sądzę, że niejaki Gillillan, należący do sekty, noszącej miano Kamerończyków.
— Nigdy o takich dotąd nie słyszałem.
— Uważają się oni — mówił duchowny — za przedstawicieli najściślejszych i najsurowszych prezbyterjanów, którzy za czasów Karola Ił i Jakóba II odmówili korzystania z aktu Tolerancji, rozciągniętego na innych tego wyznania. Schodzili się na modlitwę w otwartych polach, a że rząd szkocki traktował ich z wielką gwałtownością i okrucieństwem, niejednokrotnie chwytali za broń podczas panowania tych królów. Nazwę swoją wzięli od swojego przewódcy, Ryszarda Camerona.
— Przypominam sobie — rzekł Wayerley. — Ale czy tryumf prezbyterjanizmu podczas Rewolucji nie zniósł tej sekty?
— Bynajmniej — odpowiedział Morton. — Ten wielki wypadek jeszcze nie sprostał temu, czego oni żądali, a tem było ni mniej ni więcej, jak kompletne ustanowienie Prezbyterjań-skiego Kościoła na zasadach dawnej Uroczystej Ligi i Paktu. Doprawdy, zdaje mi się, że oni sami nie wiedzieli, czego chcą; a że stanowili liczny zastęp ludzi, z użyciem broni obznajo-mionych, trzymali się przeto razem, jako osobne stronnictwo w państwie, a za czasów Unji omal że nie zawarli nienaturalnego sojuszu z starymi swoimi wrogami, Jakobitami, stając w opozycji przeciw tej ważnej w życiu narodu uchwale. Od tego czasu liczebność ich zmniejszyła się; ale wielu jeszcze znaleźć można w hrabstwach zachodnich, a niektórzy, w lepszym nastroju niż w 1707, stanęli teraz zbrojnie po stronie rządu. Ta osobistość, którą oni nazywają Natchnionym Gilfillanem, długo była ich duchownym przewodnikiem, a teraz dowodzi małym oddziałem, który przechodzić będzie tędy dziś albo jutro, maszerując ku Stirling, i pod jego to eskortą major Mel-ville chce, żeby pan odbył tę drogę. Chętnie przemówiłbym za panem do Gilfillana; lecz ponieważ przepojony jest on uprzedzeniami swej sekty i z usposobienia zażarty, niewieleby sobie robił z tego, coby mu powiedział erastjański duchowny, jakby mnie grzecznie nazwał. Ale już do widzenia, młody mój przyjacielu; jak na teraz wrolę nie nadużywać względności majora, ażeby mi pozwolił odwiedzić pana jeszcze raz w ciągu dnia.
ROZDZIAŁ XXXIV STAN RZECZY NIECO SIĘ POPRAWIA
Około południa ksiądz Morton wrócił i przyniósł zaproszenie od majora Melville’a; major prosił, by pan Wayerley zaszczycił go swojem towarzystwem przy obiedzie, pomimo niemiłej sprawy, zatrzymującej go w Cairnyreckan, z której to sprawy cieszyłby się serdecznie, gdyby pan Wayerley mógł się kompletnie wywikłać. Korzystne sprawozdanie duchow-nego i jego opinja naprawdę zachwiały trochę przekonaniem starego żołnierza co do przypuszczalnego udziału Edwarda w buncie wojskowym; a choć w niespokojnym stanie kraju samo podejrzenie o nieprawomyślność albo o skłonność do przyłączenia się do powstania Jakobitów mogło być poczytane za zbrodnię, w żadnym razie nie mogło uchodzić za plamę na honorze. Pozatem osoba, której major ufał, doniosła mu (chociaż, jak się pokazało, nieściśle) wiadomość, sprzeczną z niepokojącemi wiadomościami poprzedniego wieczora. Wedle tego drugiego wydania pogłoski, górale cofnęli się od granicy Nizin z zamiarem ścigania armji, maszerującej ku łnverness. Major łamał sobie głowę, w istocie, jak tu pogodzić tę wiadomość z dobrze znaną zręcznością niektórych panów z armji góralskiej, lecz był to manewr prawdopodobnie pożądany dla innych. Pamiętał, że ta sama polityka zatrzymała ich na północy w r. 1715, to też przewidywał takie same zakończenie powrstania, jak wtedy.
Te wiadomości wprawiły go w tak dobry humor, że chętnie zgodził się, gdy Morton zaproponował, by nieszczęsnemu swemu gościowi okazał trochę uprzejmej gościnności, a nawet sam ze siebie dodał, że ma nadzieję, iż cała ta sprawa okaże się młodzieńczą escapade, którą pan Wayerley lekko krótkiem więzieniem odpokutuje. Poczciwy pośrednik miał trochę kłopotu, zanim zdołał nakłonić młodego swego przyjaciela do przyjęcia zaproszenia. Nie odważył się wytoczyć ku namowie istotnej swojej pobudki, a tą było poczciwe życzenie zdobycia korzystnego raportu o sprawie Wayerleya od majora Melyille’a do komendanta zamku, Blakeneya. Zauważył po pewnych przebłyskach honorowego animuszu naszego bohatera, że dotknąć tego tematu byłoby przegrać sprawę. To też utrzymywał, że zaproszenie to dowodzi, iż major nie wierzy w tę część oskarżenia, która tyczyła się postępowania Wayerleya, jako żołnierza i człowieka honoru, i że odmawianie jego uprzej mości możnaby wytłumaczyć jako dowód samopoczucia, że się na taki sąd nie zasługuje. Krótko mówiąc, przekonał Edwarda, że po męsku i przyzwoicie było spotkać się z majorem najnaturalniej w świecie; opanowując silną niechęć do zetknięcia się jeszcze raz z tą chłodną i przesadnie ceremonjalną grzecznością, Wayerley oddał się pod kierownictwo nowego swego przyjaciela.
Spotkanie z początku dość było chłodne i formalistyczne. Ale Edward, raz przyjąwszy zaproszenie, lżejszy na duchu pod kojącym wpływem dobroci Mortona, uważał, że mu wypada zachowywać się swobodnie, chociaż nie mógł udawać serdeczności. Major był potrosze bon vivant, wino zaś miał doskonałe. Opowiadał różne historję z swych dawnych kampanij wojennych, wykazywał wielką znajomość ludzi i obyczajów światowych. Ksiądz Morton nie był pozbawiony zasobu pogodnej i spokojnej wesołości w głębi duszy i umiał ożywić małe kółko znajomych, gdy się w niem czuł debrze. Waverley, dla którego życie snem było, podlegał łatwo zzewnątrz płynącym bodźcom i niebawem okazał się najbardziej ożywionym z całego towarzystwa. Posiadał on zawsze wybitny dar konwersacyjny, chociaż łatwo milkł pod wpływem zniechęcenia. Obecnie zależało mu na tem, by na towarzyszach swoich wywrzeć korzystne wrażenie i okazać się człowiekiem, który nawet w bardzo przykrych okolicznościach potrafi nieszczęście swe znosić swobodnie i wesoło. Humor jego, choć wrażliwy, wielce był giętki, ułatwił mu więc wysiłek. Cała trójka rozprawiała z ożywieniem, widocznie znajdując wzajemne w sobie upodobanie, a uprzejmy gospodarz częstował już trzecią butelką burgunda, gdy posłyszano z oddali odgłos bębna. Major, który w rozweseleniu starego żołnierza zapomniał o swoich obowiązkach urzędnika, zaklął jakiemś wojskowem zaklęciem, wstał i poszedł ku oknu, wychodzącemu na bliski gościniec; za nim poszli jego goście.
Bęben zbliżał się, nie wybijając żadnego miarowego wojskowego marsza, ale coś w rodzaju pobudki, jaką bęben, zwiastujący pożar, zrywa ze snu śpiących rzemieślników szkockiej mieściny. Zadaniem tego opowiadania jest być sprawiedliwym dla wszystkich; muszę przeto zaznaczyć, oddając sprawiedliwość doboszowi, że zapewniał, iż umie wybębnić każdy marsz wojenny, znany w brytyjskiej armji, i w tej myśli zaczął bębnić marsza «Dumbartona Bębny» — lecz uciszył go Natchniony Ginfillan, dowódca oddziału, nie pozwalając ludziom swoim maszerować pod takt tej świeckiej, a nawet, jak się wyraził, prześladowczej melodji, i nakazał doboszowi wybijać Psalm 119-tv. Ponieważ to jednak przekraczało umiejętność trzepiącego baranią skórę, musiał się wrięc uciec do tej nieszkodliwej pobudki, w niewinnem zastępstwie za świątobliwą muzykę, której ani on. ani instrument jego sprostać nie umieli.
ROZDZIAŁ XXXV OCHOTNIK Z PRZED LAT SZEŚĆDZIESIĘCIU
Słysząc to niepożądane bębnienie, major Melyille śpiesz-nie otworzył spuszczane drzwi i wyszedł na rodzaj tarasu, odgradzającego dom jego od gościńca, skąd ta wojskowa muzyka płynęła. „Wayerley i nowy jego przyjaciel wyszli za nim, choć prawdopodobnie byłby się obył bez ich towarzystwa. Ujrzeli niebawem, uroczyście maszerujących, najpierw artystę od bębna; następnie wielką chorągiew o czterech polach, na których wypisane było: Pakty, Kościół, Król, Królestwa. Za obdarzonym tym zaszczytem szedł dowódca oddziału, chudy, ciemny, o sztywnym wyglądzie, może sześćdziesięcioletni człowiek. Pycha, która w oberżyście z pod Świecznika przechodziła w arogancką obłudę, na twarzy tego człowieka miała odcień szlachetniejszy, ale też bardziej ponury odcień szczerego i głęboko wierzącego fanatyzmu. Nie było można, patrząc na niego, nie wyobrazić go sobie w jakiejś trudnej sytuacji, gdzie gorliwość religijna byłaby zasadniczym motywem. Męczennik na stosie, żołnierz na polu bitwy, samotny wygnaniec, wśród wszelkich udręczeń i braków czerpiący pociechę w głębi i bezwzględnej — według niego — czystości swej wiary; może prześladujący inkwizytor, równie straszny, gdy przy władzy, jak nieugięty w przeciwnościach — wszystkie te role zda wały się odpowiadać charakterowi tej osobistości. Obok tych szlachetnych cech energji, było coś w afektowanej precyzji i solenności jego zachowania się i mowy, co graniczyło z śmiesznością — tak że, odpowiednio do humoru patrzącego, i światła, w którem się pan Ginfillan ukazywał, można się było go bać, podziwiać go, albo śmiać się z niego. Miał na sobie ubiór wieśniaka z zachodnich okolic kraju, z lepszego co-prawda materjału, niż go używają niższe warstwy, ale ani nie naśladujący współczesnej mody, ani mody szlachty szkockiej któregokolwiek okresu. Broń jego składała się z szabli i z pistoletów’, które, sądząc po ich staroświeckim wyglądzie, pamiętały może klęskę pod Pentland albo Bothwell Brigg.1
Gdy podchodził kilka kroków, by przywitać majora Mel-ville’a i lekko ale uroczyście dotykał swej wielkiej i szerokiej granatowrej czapki w odpowiedzi majorowi, który grzecznie uniósł małego, złotem wyszywanego, trój graniastego kapelusza, Wayerleyowi przemożnie narzuciła się myśl, że patrzy na przywódcę dawnych ((ostrzyżonych głów», rozprawiającego z jednym z oficerów Marlborougha.
Gromada jakich trzydziestu ludzi, podległa temu dowódcy, wygląd miała bardzo mieszany. Ubiór ich był to zwrv-kły ubiór, noszony w kraju Nizinnym, rozmaitych kolorów, co, stojąc w sprzeczności z ich uzbrojeniem, nadawało im pozór nieregularnego pospólstwa — tak dalece oko przywykło łączyć jednostajność ubioru z pojęciem wojska. Na froncie było kilku, którzy widocznie podzielali entuzjazm dowódcy; tych w walce możnaby się obawiać, gdyż naturalną ich odwagę potęgowałby zapał.religijny. Inni sapali i kroczyli, przejęci ważnością noszenia broni i całą nowością swojej roli, podczas gdy reszta, widocznie zmęczona marszem, wlokła się tępo, albo odbijała się od towarzyszy, poszukując czegoś do ochłody, czego sąsiednie chaty albo piwiarnie dostarczyć mogły. Sześciu gre-nadjerów Ligoniera, 2 pomyślał major, wracając pamięcią do 1 miejsce klęsk «kowenantystów» z lat 166(5 i 1679. Ta ostatnia porażka jest przedmiotem sceny w powieści Scotta Old Mortality. 2 jeden z najlepszych oficerów Marlborougha, potem dowódca w prze-granej bitwie pod Fontenoy (1745). własnych swych doświadczeń wojskowych, rozbiłoby całą tę hołotę w puch!
Grzecznie jednakże powitawszy Ginfillana, zapytał go, czy otrzymał w czasie marszu list, który do niego wysłał i czy może podjąć się opieki aż do zamku Stirling nad więźniem stanu, w liście tym wspomnianym.
— Tak — odpowiedział zwięźle wódz Kamerończyków głosem, wychodzącym, zdawało się, z najgłębszego wnętrza jego osoby.
— Ale eskorta pańska, panie Gilfillan, nie jest tak silna, jak się spodziewałem — rzekł major Melyille.
Niektórzy z moich ludzi — odpowiedział Gilfillan — łaknęli i pragnęli po drodze i zatrzymali się, póki biednych ich dusz nie pokrzepi słowo.
— Bardzo żałuję — powiedział major, — że pan nie zaufał, iż można znaleźć w Cairnvreckan posiłek dla pańskich ludzi; wszystko, co mój dom posiada, jest na usługi osób, zaciągniętych w służbę wojskową.
— Ja nie o cielesnych wygodach mówiłem — odpowiedział sekciarz, patrząc na majora Melville’a ze skrzywieniem ust, niby uśmiech wzgardy. — Jakbądź, dziękuję panu; ale ludzie zatrzymali się przy czcigodnym Jabeshu Rentowel, czekając na wygłoszenie poobiedniej nauki.
— I pan istotnie — rzekł major, — w chwili, kiedy powstańcy mają zalać tę stronę kraju, zostawił znaczną część swych podkomendnych na kazaniu w polu?
Gilfillan znowu uśmiechnął się wzgardliwie, dając taką odpowiedź nie wprost:
— Otóż to jak dzieci tego świata mędrsi są w swem pokoleniu od dzieci światła!
— Bądź co bądź, mój panie — powiedział major Mel-ville, — ponieważ ma się pan podjąć opieki nad tym panem aż do Stirling i oddania go, wraz z temi papierami, w ręce komendanta Blakeneya, ja pana proszę, niech pan się trzyma pewnych reguł dyscypliny podczas marszu. I tak naprzykład, radziłbym panu trzymać swych ludzi w większem skupieniu, a wr czasie marszu, żeby jeden szedł za drugim w szeregu, za miast rozpierzchać się, jak gęsi na pastwisku; a, z obawy przed zaskoczeniem, radziłbym panu jeszcze utwrorzyć rodzaj przedniej straży ze swToich najlepszych ludzi, z jednym wywiadowcą na czele całej kolumny, tak, ażeby, gdy pan się zbliża do jakiejś wsi albo do lasu... — (tu major przerwał). — Ale ja widzę, że pan nie słucha, panie Gilfillan, więc nie potrzebuję zadawać sobie trudu mówienia więcej o tym przedmiocie. Pan, niewątpliwie, lepiej odemnie umie osądzić, jak należy postępować; ale jedno pragnąłbym, żeby pan dobrze zrozumiał, że tego pana, swego więźnia, ma pan traktować bez surowości i niegrzeczności i że nie ma go pan krępować więcej, niż dla jego bezpieczeństwa potrzeba.
— Zajrzałem do mojego rozkazu — odpowiedział Gilfillan, — podpisanego przez szanownego i prawdziwego wyznania szlachcica, Williama hrabiego Glencairn; ale tam nie znajduję, żeby było napisane, że mam otrzymywać rozkazy albo polecenia, co mam czynić, od majora Williama Melville’a z Cairnvreckan.
Major Melyille zarumienił się aż po mocno upudrowTane uszy, widoczne pod ładnemi wojskowemi loczkami przy skroniach, tem bardziej, że zobaczył, iż w tej samej chwili ksiądz Morton się uśmiechnął.
— Panie Gilfillan — odpowiedział trochę oschle, — stokrotnie pana przepraszam, że wtrąciłem się do osoby tak wielkiego znaczenia, jak pan. Myślałem jednakże, że skoro pan się urodził handlarzem wołów, jeśli się nie mylę, wartoby panu przypomnieć różnicę między góralami a góralskiem bydłem; a gdyby się panu zdarzyło spotkać kogoś, kto zna służbę wojskową i skłonny jest o tem pomówić, zawszebym jednak sądził, że posłuchać go nie zaszkodziłoby panu. Ale skończyłem i pozostaje mi tylko jeszcze raz polecić tego pana uprzejmości pana i straży. Panie Wayerley, prawdziwie mi przykro, że w ten sposób rozstawać się musimy; jednakże ufam, że jeżeli będzie pan znów w tych stronach, będę miał sposobność uczynić pobyt w Cairnyreckan przyjemniejszym dla pana, niż na to teraz okoliczności pozwoliły.
To mówiąc, uścisnął rękę naszemu bohaterowi. I Mor ton także serdecznie się z nim pożegnał, a Waverley, dosiadłszy konia, którego muszkieter prowadził za uzdę, wśród straży po obu bokach, by czasami nie uciekł, wyruszył z Gilfillanem i jego oddziałem. W drodze przez wioskę towarzyszyły im okrzyki dzieci, wołających: ((Patrzcie! patrzcie na tego pana z Południa, którego mają powiesić za to, że strzelał do długiego Jana Mucklewrath, naszego kowala!))
ROZDZIAŁ XXXVI PRZYGODA
Godziną obiadową w Szkocji, sześćdziesiąt lat temu, była godzina druga. Tak więc około godziny czwartej prześlicznego jesiennego południa rozpoczął pan Gilfillan swój marsz, w nadziei, że, chociaż Stirling było o ośmnaście mil odległe, zarwawszy z godzinę lub dwie wieczora, przed nocą jeszcze tam stanie. Zdobywał się przeto na siłę i maszerował dzielnie na czele swoich ludzi, raz po raz spoglądając na naszego bohatera, jakgdyby chciał wejść z nim w dysputę. Nakoniec, nie mogąc oprzeć się pokusie, zwolnił kroku, aż zrównał się z koniem więźnia, i przeszedłszy kilka kroków w milczeniu, zagadnął nagle:
— Czy może mi pan powiedzieć, kto to był ten jegomość czarno ubrany, który był u lairda z Cairnvreckanu?
— Prezbyterjański duchowny — — odpowiedział Wayerley.
— Prezbyterjański! — odpowiedział Gilfillan pogardliwie. — Marny Erastjanin, albo raczej ciemny Prelatysta, — który sprzyja czarnej Tolerancji; jeden z tych niemych psów, co nie umieją szczekać: co to w swoich kazaniach plotą piąte przez dziesiąte jakieś puste strachy i puste pociechy bez żadnego sensu, ani treści, ani życia... A pana także karmiono ta-kiemi błędami zapewne?
— Nie; ja przynależę do Anglikańskiego Kościoła — odpowiedział Waverley.
— To bliscy sąsiedzi — odpowiedział wyznawca Paktu. — —
I nic dziwnego, że się tak dobrze zgadzają. Ktoby pomyślał, że piękny gmach Kościoła Szkockiego, zbudowany przez naszych ojców w 1642, 1 będzie zeszpecony przez cielesne cele i zepsucie czasów, — tak, ktoby pomyślał, że rzeźbione dzieło przybytku tak prędko będzie zburzone!
Na to ubolewanie, któremu kilku z obecnych zawtórowało głębokim jękiem, nasz bohater uważał, że nie potrzebuje odpowiadać. Wobec czego pan Gilfillan, postanawiając, że będzie miał w nim przynajmniej słuchacza, skoro nie partnera do dysputy, ciągnął dalej swoją jeremjadę.
— I cóż dziwnego zatem, że duchowni w braku ćwiczenia co do powołania, do służby ołtarza i obowiązków codziennych, popadają w grzeszne ugody co do patronatu, amnestji, przysiąg i zobowiązań 2 i w inną podobną korupcję — czy to co dziwnego, powiadam, że pan i jemu podobne nieszczęsne osoby pracujecie nad odbudowaniem waszego starego Babilonu nie-godziwości, jak za czasów krwawych prześladowań i mordowania świętych? Ręczę, że gdyby was nie zaślepiały łaski i fawory, usługi i uciechy, urzędy i dziedzictwa tego zepsutego świata, mógłbym wam dowieść, wedle Pisma św., w jakim brudnym łachmanie pokładacie zaufanie; i że wasze komże i kapy i ubiory, to tylko odrzucone szaty wielkiej nierządnicy, co zasiada na siedmiu pagórkach i pije z czary obrzydliwości. Ale ja widzę, głusi jesteście, jak pień, na to ucho; tak, i uwodzą was jej czary, i handlujecie jej towarem i upijacie się z kielicha jej nierządu!
Niewiadomo, jak długo jeszcze ten wojskowy teolog byłby był przeciągał swoją napastliwą przemowę, przyczem nie da 1 w 1640 zawiązały wszystkie stronnictwa szkockie umowę (Govenant), celem obrony zasad swego kościoła, który, w przeciwieństwie do anglikańskiego, nie uznawał instytucji biskupiej władzy; w r. 1643 partja w Anglji przeciwna Karolowi I., przyjęła za cenę pomocy wojskowej Covenant (zawarła t. zw. Solemn League) i chciała narzucić ustrój purytański kościołowi w Anglii. 2 patronat — prawo mianowania kapłana na posadę proboszcza przez prywatnego właściciela danej miejscowości wzgl. przez państwo; amnestja odnosi się prawdopodobnie do niestosowania w kościele anglikańskim kar kościelnych; przysięgi i zobowiązania na rzecz władzy świeckiej, Jako przełożonej władzy duchownej, czego purytanie nie uznawali. rowywal nikomu, prócz rozprószonej reszty «ludzi z wzgórków)), 1 jak ich nazywał. Temat był obfity, głos jego potężny, a pamięć miał dobrą; to też nie zanosiło się na to, by zakończył kazanie swoje przed dotarciem do Stirling, gdyby nie to, że uwagę jego ściągnął na siebie kramarz wędrowny, który przyłączył się do maszerujących z którejś z poprzecznych dróg, a wzdychał i jęczał bardzo regularnie przy każdej odpowiedniej pauzie jego nauki.
— A któż to jesteś, przyjacielu? — zagadnął go Gilfillan.
— Biedny kramarz w drodze do Stirling, który blaga 0 opiekę oddziału waszej dostojności w tych niebezpiecznych czasach. Ach! wasza dostojność ma nadzwyczajną zdolność wyszukiwać i tłumaczyć tajemne — tak, tajemne i ciemne 1 niezrozumiałe przyczyny upadku w kraju; tak, wasza dostojność sięga do korzenia sprawy.
— Przyjacielu — przemówił Gilfillan, przyjaźniejszym niż dotychczas głosem. — Nie tytułuj mnie dostojnością. Ja nie chodzę ani po parkach, ani po publicznych placach, ani po jarmarcznych miastach, żeby tłumy, chłopi i mieszczanie ściągali przedemną czapki, jak przed majorem Melville’m z Cairn-vreckan, i tytułowali mnie lairdem, albo kapitanem, albo jego dostojnością — nie! moje skromne środki, nie wynoszące więcej jak dwadzieścia tysięcy marek, z pomocą Bożą urosły, ale duma mojego serca nie urosła wraz z niemi; nie lubuję się też w tem, by mnie nazywano kapitanem, chociaż mam mianowanie, podpisane przez tego, w Ewangelji uczonego szlachcica, hrabiego Glencairn, gdzie taki tytuł mi dano. Póki żyję, nazywam się i chcę być nazywany Ilabakukiem Gilfillan, który stanie w obronie nauki, przyjętej przez sławny niegdyś Kościół Szkocki, zanim zaczął frymarczyć z przeklętym Achanem;2 a to póki będę miał jedną sztukę monety w sakiewce, jedną kroplę krwi w żyłach. 1 Kameronianie w czasie panowania Karola II. chowali się przed prześladowaniem w góry. 2 Achan — (Jozue VII. 8) ukradł lupy wojenne, które powinny były być albo zniszczone albo złożone w świątyni; kościoł szkocki prezbiterjański, przyjmując opiekę państwa, postąpił jak Achan.
— Ach — rzekł handlarz — widziałem ja pańskie gospo: darstwo kolo Mauchlina...1 co to za żyzny kawałek! W ładnem miejscu leży pańska posiadłość! A takiej rasy bydła nie ma w swoich dobrach żaden laird w Szkocji.
— Dobrze mówisz... dobrze mówisz, przyjacielu — odpowiedział żywo Gilfillan, gdyż nie był niedostępny pochlebstwu w tym względzie. — Dobrze mówisz, gdyż to są prawdziwe Lancashire y, a podobnych niema nawet obora w Kilmaurs. — I tu zaczął rozprawiać o ich doskonałościach, co zapewne równie obojętnem będzie naszym czytelnikom, jak było naszemu bohaterowi. Po tej wycieczce powrócił do swoich teologicznych wywodów, podczas gdy handlarz, w tych mistycznych zawiłościach mniej biegły, zadowalał się wzdychaniem i objawianiem w odpowiednich chwilach, jak bardzo czuje się zbudowanym.
— Jakież byłoby to szczęście dla biednych, zaślepionych narodów, tych papieżników, wpośród których przebywałem, gdyby ich ścieżki taka światłość oświecała! Byłem aż w Moskwie, jako skromny wędrowny kupiec; i przez Francję przeszedłem, i przez Niderlandy, i cala Polskę, i większą część Niemiec, i och! jakby to bolało duszę waszej dostojności widzieć te szepty i le śpiewania i te msze w kościołach i to granie na organach na chórze i te pogańskie tańce i gry w kości w soboty!
Ta przedmowa spowodowała, że Gilfillan zaczął znów o ((Księdze Zabaw»2 i kowenancie i «ugodowcach» i «prote 1 w hr. Ayr w Szkocji, najżyżniejszej okolicy. 2 Księgę Zabaw, regulującą zajmowanie się zabawami w dni świąteczne, wydał król Jakób I. w 1608 dla hrabstwa Lancaster, gdyż tam wskutek mieszanej wyznaniowo ludności (katolicy, anglikanie i kalwini) dochodziło do poważnych starć na tem tle. Ponieważ ustawa ta pozwalała na niektóre zabawy fizyczne, była przedmiotem gniewu ze strony skrajnych kalwinów. «Ugodowcy» byli to zwolennicy kowenantu, którzy jednak nachylali się do zgody z królem Karolem I. (nazwa ang.: Engagers 1648). «Protestanci» to najskrajniejsza partja purytańska — w Anglji terminu protestant nie używa się wcale na oznaczenie jakiegokolwiek wyznania. Zebranie duchownych w Westminsterze odbyło się ze współudziałem duchownych szkockich i angielskich i miało wprowadzić ustrój kościoła szkockiego do Anglji. «Katechizm krótszy® używany był przez kościół stantach» i o wyprawie Whiggamore’a i o zebraniu duchownych w Westminsterze i o dłuższym i krótszym katechiźmie i o wyklęciu w Torwood i zabójstwie arcybiskupa Sharpa-. Z tego ostatniego tematu znowu przeszedł na temat prawowitości walki zbrojnej obronnej, i tu wygłosił o wiele rozumniejsze zdania, niż się tego można było spodziewać po innych ustępach jego przemowy; nawet Wayerley, który dotychczas tonął w smutnych swroich rozmyślaniach, zaczął go uważniej słuchać. Pan Gilfillan zaczął następnie rozważać, o ile człowiek prywatny ma prawo wystąpić jako mściciel ucisku społecznego, a podczas gdy poważnie roztrząsał sprawę Jakóba Mitchella, 1 który strzelał do arcybiskupa St. Andrews na parę lat przedtem, nim prałata tego zamordowano, zaszedł wypadek, który przerwał jego dowodzenie.
Promienie słońca świeciły jeszcze na samej granicy widnokręgu, gdy oddział wstępował po zagłębionej i trochę stromej ścieżce, prowadzącej na szczyt wzniesionego w tem miejscu gruntu. Okolica była otwarta, gdyż była to część obszernego wrzosowiska, czy pastwiska, bynajmniej jednak nie była płaska i równa, gdyż w wielu miejscach były tam zagłębienia, pełne żarnowca i janowca, — a w innych niewielkie kępy karłowatych krzaków. Gąszcz takich krzaków wieńczyła wzgórek, na który wdzierał się oddział. Najpierwsi z gromady, że to byli najsilniejsi i najczynniejsi, wysunęli się naprzód, i doszedłszy do szczytu, byli teraz dla pozostałych niewidoczni. Gilfillan z kramarzem i małą gromadką bezpośredniej straży Wayerleya, znajdowali się blisko szczytu wzniesienia, a reszta w znacznej odległości ciągnęła za nimi.
Tak wyglądała sytuacja, gdy kramarz, nie widząc, jak anglikański, purytanie żądali pełnego oświecenia w kwestjach wiary już dla młodzieży. Arcybiskup Sharp pochodził właśnie z partji «Engagers», stąd był znienawidzony. 1 Mitchell — wykonał zamach na arcybiskupa z St. Andrews w Szkocji, Sharpa; zamach się nie udał, Mitchell został stracony. Sharp został zabity na Magus Muir przez kowenantystów, to dało pobudkę do ich powstania; w niem stoczyły się bitwy pod Drumclog i Bothwell Brigg. 2 rośliny motylkowe, rosnące w górach i na piaskach, o chaiaklerystycz-nej żółtej barwie kwiatu. mówił, pieska, który do niego należał, zaczął się zatrzymywać i gwizdać na niego. Sygnał ten, powtarzany kilkakrotnie, obraził surowego jego towarzysza, zwłaszcza że świadczył o nieuwadze na skarby teologicznej i kontrowersyjnej wiedzy, ku zbudowaniu jego roztaczanej. To też oświadczył mrukliwie, że niema czasu czekać na niepotrzebnego psa.
— Gdyby jednak wasza dostojność chciał rozważyć, jak to było z Tobjaszem...
— Tobjasz! — zawołał Gilfillan zapalczywie. — Tobjasz i jego pies, to wszystko pogańskie i apokryficzne kłamstwo i chyba tylko prelatysta albo papista wierzyć w to może. Boję się, że się na tobie zawiodłem, przyjacielu.
— To bardzo być może — odpowiedział kramarz z wielkim spokojem. — Ale pomimo to ja sobie pozwolę gwizdnąć raz jeszcze na mojego biednego Bawty.1
Na len ostatni sygnał odpowiedziano w sposób niespodziewany: sześciu czy ośmiu silnych górali, zaczajonych wśród zarośli i krzaków, skoczyło do zagłębienia drogi, wywijając szablami. Gilfilan, nie tracąc odwagi wobec tego niepożądanego zjawiska, wykrzyknął mężnie: «Miec.z Pana i Gi-deona!» 2 i, wyciągnąwszy szablę, byłby prawdopodobnie przyniósł tyle zaszczytu dobrej starej sprawie, co owi dzielni jej obrońcy pod Drumclog, gdy w tem, o dziwo! kramarz, wyrwawszy muszkiet najbliżej stojącemu, taki cios jego kolbą wymierzył w głowę swego nauczyciela kamerońskiej wiary, że ten, jak długi, runął na ziemię. W zamieszaniu, jakie potem nastąpiło, jeden z oddziału Gilfillana, strzelając naoślep, zastrzelił konia pod naszym bohaterem. Wayerley, padając wraz z koniem, został przez niego przygnieciony i odniósł kilka poważnych potłuczeń, prawie natychmiast jednak uwolniło go z pod konia dwóch górali, podjęło pod ramiona i uprowadziło go zdała od walki i od drogi. Biegli oni bardzo szybko, przez pół podtrzymując, a przez pół ciągnąc naszego bohatera, który jednakże mógł rozróżnić, że kilka strzałów padło w miejscu, które porzucił. Dowiedział się później, że strzały te dali ludzie 1 Bawty — szkocka nazwa na dużego psa. 2 Gedeon był jednym z Sędziów* Starego Zakonu.
Gilfillana, którzy się teraz skupili, gdyż wszyscy rozprószeni i na froncie oddziału i ztyłu, zeszli się teraz razem. W idząc, że nadchodzą, górale wycofali się, dawszy jeszcze wpierw strzały do Gilfillana i dwóch z jego ludzi, którz}’, ciężko ranni, pozostali na miejscu. Parę jeszcze wystrzałów zamienili górale z ludźmi z Zachodu; ci jednakże, już teraz bez dowódcy i lękając się drugiej zasadzki, nie usiłowali na serjo odbijać więźnia i uważali, że roztropniej będzie iść dalej do Stirling, unosząc z sobą rannego wodza i towarzyszy.
ROZDZIAŁ XXXVII W AVERLEY WCIĄŻ JESZCZE W CIĘŻKlEM POŁOŻENIU
Pośpiech, a właściwie gwałt, z jakim Wayerleya pędzono, pozbawił go nieomal przytomności, gdyż obrażenia, jakie odniósł przy upadku, nie pozwalały mu skutecznie współdziałać w ruchu. Gdy to przewodnicy jego zauważyli, zawołali sobie ku pomocy kilku ze swej gromady i zawinąwszy bohatera naszego w jeden ze swoich pledów, rozdzielili w ten sposób jego ciężar między siebie i ponieśli go dalej równie pośpiesznie, bez żadnego z jego strony udziału. Mówili mało, i to po gaelicku, nie zwolnili też kroku, dopóki nie ubiegli jakich dwóch mil; wtedy zwolnili nieco niezwykłego pośpiechu, pomimo to idąc wciąż jeszcze bardzo szybko i zmieniając się raz po raz.
Wayerley próbował odezwać się do nich, odpowiadali mu jednak tylko «Cha rieil Beurl agam», to znaczy «Nie umiem po angielsku)); Wayerley dobrze wiedział, że to jest stała odpowiedź górala, gdy albo go nie rozumie, albo nie chce odpowiadać anglikowi lub człowiekowi z Nizin. Wymienił wtedy imię Vich łan Vohra, rozumiejąc, że jego przyjaźni zawdzięcza uwolnienie swoje z szponów Gilfillana; jednakże i to nie wywołało żadnego oddźwięku u jego eskorty.
Wieczorny zmrok ustąpił przed światłem księżyca, gdy oddział zatrzymał się nad stromym brzegiem wąwozu, który, Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 18 częściowo oświetlony promieniami księżyca, zdawał się być zarosłym drzewami i gęstwiną krzaków. Dwóch górali spuściło się na dół wąską ścieżyną, jakgdyby dla zbadania jego wnętrza; po kilku minutach powrócił jeden z nich i powiedział coś towarzyszom; ci natychmiast podjęli swój ciężar i ponieśli go, bardzo uważnie i starannie, po ciasnem i spadzistem zejściu. Pomimo ich ostrożności Wayerley zetknął się niejeden raz, w sposób dość dotkliwy, z wystającemi pniakami i gałęźmi, zwieszającemi się ponad ścieżką.
Zeszedłszy na sam dół i, jakby się wydawało, nad brzeg potoku (gdyż Wayerley słyszał szum znacznej ilości wody, chociaż jej w ciemności nie widział), gromadka znów przystanęła przed małą i prosto skleconą chatką. Drzwi były otwarte, ukazując wnętrze tak niewygodne i surowe, jak to jej położenie i wygląd zewnętrzny zapowiadał. Nie było tam widać żadnej podłogi; dach był w kilku miejscach dziurawy; ściany tworzyły luźne kamienie, przetykane torfem, a pokrycie dachu stanowiły gałęzie drzew. Ogień palił się wTpośrodku i zapełniał cały wigwam dymem, uchodzącym drzwiami i okrągłym otworem w dachu. Stara góralska sibylla, 1 jedyna mieszkanka tego pustkowia, zajęta była warzeniem jakiejś strawy. Przy świetle ogniska Wayerley rozpoznał, że towarzysze jego nie należeli do klanu Ivor, gdyż Fergus zawsze pilnie przestrzegał, by człon kowie jego klanu nosili tartany2 tego wzoru, jaki właściwy był ich rodowi; był to znak odróżniający, niegdyś ogólnie przyjęty u górali, a jeszcze zawsze utrzymywany przez tych naczelników, którzy szczycili się swoim rodem i zazdrośni byli o swą odrębną i w7yłączną władzę.
Edward przebywał wt Glennaąuoich dość długo, by poznać odznakę, o której często wspominano, a teraz, przekonawszy się, że Iyora nic z jego chwilowymi towarzyszami nie łączy, strapionym wzrokiem rozejrzał się po wnętrzu chaty. Je 1 wróżka w starożytności; najsławniejszą z sybill była Sybilla w Cumae (Włochy); przenośnie: stara kobieta. 2 materja tkana w charakterystyczny dla każdego klanu wzór kwadra tów i linij różnokolorowych (zielonych, czerwonych i t. p.); nie starsza może od XVI w. dynym meblem, poza balją do prania i drewnianą prasą, zwaną w Szkocji ambry, wielce zniszczoną, było obszerne drewniane łóżko, deskami, jak tam zwyczajnie, dokoła ogrodzone, do którego wchodziło się przez zasuwane drzwiczki. W tej to komórce górale ułożyli Wayerleya, gdy na migi odmówił wszelkiego pożywienia. Zasnął snem przerywanym i nie odświeżającym; dziwaczne widziadła snuły mu się przed oczyma i wciąż powtarzanym wysiłkiem myśli musiał je rozpędzać. Dreszcze, gwałtowny ból głowy i rwące bóle w członkach nastąpiły po tych symptomach, a rankiem stało się widocznem dla góralskich jego towarzyszy czy strażników, bo nie wiedział, za co ich ma uważać, że Wayerley jest zupełnie niezdolny do dalszej podróży.
Po długiej pomiędzy sobą naradzie, sześciu z tej gromady opuściło chatę, a pozostał tylko jeden stary człowiek i jeden młodzieniec. Starszy zwrócił się do Wayerleya i obmywał jego potłuczenia, widoczne teraz skutkiem opuchnięcia i sińców. Własny jego kuferek, którego górale nie omieszkali zabrać, dostarczył mu bielizny i, ku wielkiemu jego zdziwieniu, z całą swą nietkniętą zawartością został mu swobodnie oddany do użytku. Posłanie jego legowiska zdawało się czyste i wygodne, a stary jego opiekun, powiedziawszy po gaelicku słów kilka, któremi, jak się Wraverley domyślał, zachęcał go do spoczynku, zamknął drzwi łóżka, ponieważ nie miało zasłony. I tak oto widzimy naszego bohatera po raz drugi pacjentem góralskiego Eskulapa, 1 ale w sytuacji o wiele niewygodniejszej, niż gdy był gościem zacnego Tomanraita.
Gorączka, towarzysząca odniesionym obrażeniom, opadła dopiero trzeciego dnia, ustępując dzięki staraniom otoczenia i sile jego organizmu, tak że Wayerley mógł już teraz podnieść się w łóżku, chociaż jeszcze nie bez bólu. Zauważył jednakże, że zarówno pielęgnująca go stara kobieta, jak stary góral, bardzo niechętnie pozwalali na otwieranie drzwi od łóżka, tak iżby mógł znajdować rozrywkę w przyglądaniu się ich zajęciom; nakoniec nawet, gdy Wayerley kilkakrotnie otwierał, a oni kilkakrotnie zamykali drzwi jego klatki, stary jegomość położył koniec sporowi, zabijając zzewnątrz gwóźdź tak sku * Bóg sztuki medycznej; gr. nazwa: Asklepios. tecznie, że drzwi nie można było odsunąć, dopókiby tej przeszkody nie usunięto.
Gdy się zastanawiał nad przyczyną tego ducha przekory u ludzi, których zachowanie się nie wskazywało chęci rabunku i którzy pod każdym innym względem zdawTali się dbać o dobro jego i jego życzenia, przyszło na myśl naszemu bohaterowi, że w chwilach najgorszego stanu jego choroby wydawało mu się, iż postać kobiety, młodszej od jego starej góralskiej pielęgniarki, krążyła dokoła jego posłania. Coprawda, bardzo niewyraźnie to sobie przypominał, lecz utwierdził się w swych podejrzeniach, gdyż, uważnie nasłuchując, odróżniał nieraz w ciągu dnia głos drugiej kobiety, rozmawiającej szeptem z jego opiekunką. Kto to mógł być? I dlaczego widocznie pragnęła się ona ukrywać? Pobudzona wyobraźnia nasunęła mu Florę Mac-Iyor. Pomimo jednak, że gorąco pragnął uwierzyć w to, iż jest ona w pobliżu, iż jak anioł litości czuwa nad łożem jego cierpienia, Wayerley musiał dojść do wniosku, że było to przypuszczenie zupełnie nieprawdopodobne; nie można przecież było wyobrażać sobie, że porzuciła Glennaąuoich, gdzie czuć się mogła względnie bezpiecznie, by zejść w kraj Nizinny, objęty obecnie wojną domową, i zamieszkać w takiej norze, jak ta chata. Jednakże biło w nim żywiej serce za każdym razem, gdy mógł wyraźnie rozróżnić lekki, kobiecy krok u drzwi chaty, lub stłumione dźwięki łagodnego i delikatnego kobiecego głosu, rozmawiającego z ochrypłem, gardło-wem krakaniem starej Joanny — tak bowiem zrozumiał, że starą jego pielęgniarkę nazywano.
Nie mając innej rozrywki w swojej samotności, Wayerley usiłował obmyśleć jakiś plan dla zadowolenia swej ciekawości, pomimo starannej baczności Joanny i starego górala, gdyż młodego nie widywał już od czasu pierwszego ranka. Nakoniec, po dokładnem zbadaniu, przekonał się, że nietęgi stan jego drewnianego więzienia daje mu możność osiągnięcia celu, gdyż z miejsca, nieco przegniłego, zdołał wyciągnąć gwóźdź. Przez ten maleńki otworek mógł dojrzeć postać niewieścią, otuloną w pled, w chwili rozmowy z Joanną. Od czasu jednak prababki naszej Ewy zaspokojenie zdrożnej ciekawości zwykło pociągać za sobą pokutę rozczarowania. Nie była to postać liory; twarzy też nie mógł dojrzeć; nadomiar utrapienia, gdy dłubał gwoździem dla powiększenia dziury, lekki odgłos skrobania zdradził jego zamiar i przedmiot ciekawości jego natychmiast zniknął — ani też, o ile mógł zauważyć, nie odwiedził już więcej chaty.
Zaprzestano już odtąd wszelkich ostrożności celem ograniczenia pola jego widzenia i nietylko pozwolono, ale pomagano mu wstawać i opuścić to jego, dosłownie mówiąc, więzienne łoże. Nie pozwalano mu jednakże wychodzić z chaty; młody góral bowiem powrócił, i stale jeden albo drugi był na straży. Ile razy Wayerley zbliżał się do drzwi chaty, strażnik grzecznie ale stanowczo bronił mu wyjścia, zastawiając sobą drzwi i znakami dając do zrozumienia, że grozi niebezpieczeństwo i że nieprzyjaciel jest w pobliżu. Stara Joanna zdawała się być niespokojną i czujnie pilnowała; Wayerley więc, który jeszcze nie odzyskał dość siły, by chcieć ujść wbrew woli swoich gospodarzy, z konieczności musiał się uzbroić w cierpliwość. Pożywienie jego pod każdym względem było lepsze, niżby się był mógł spodziewać, gdyż drób, a nawet wino, pojawiało się na jego stole. Górale nigdy nie ośmielali się zasiąść z nim razem do stołu i traktowali go z pełnem uszanowaniem, jedynie stawiając opór w razie wyjścia. Jedyną rozrywką było wyglądanie oknem, czyli raczej tym bezkształtnym otworem, który zastępował okno, na szeroki i dziki potok, szalejący i pieniący się w skalnem łożysku, gęsto osłoniętem drzewami i krzakami, o dziesięć stóp poniżej poziomu jego więziennego schroniska.
Szóstego dnia po przybyciu WTaverley czuł się już tak dobrze, że zaczął rozmyślać nad ucieczką z tego nudnego i nędznego więzienia, mówiąc sobie, że woli ryzykować niebezpieczeństwo, niż znosić dłużej ogłupiającą jednostajność pobytu u Joanny. Stawiał sobie tylko pytanie, dokądby miał się udać, będąc już raz panem siebie. Dwa projekty zdawały się wyko-nałnemi, ale oba połączone z niebezpieczeństwem i trudnością. Jednym było wracać do Glennaąuoich i połączyć się z Mac-lvorem, co do którego był pewien, że przyjmie go życzliwie; w obecnym zaś stanie ducha, surowość, jakiej doświadczył, naj zupełniej uwalniała go w własnych oczach od powinnej istniejącemu rządowi wierności. W myśl drugiego projektu chodziło 0 przedostanie się do szkockiego portu morskiego i przepłynięcie okrętem do Anglji. Waverley wahał się, rozmyślając nad wyborem i prawdopodobnie, gdyby był uskutecznił ucieczkę swoją w sposób zamierzony, byłby się zdecydował na to, co łatwiejsze. Jednakże nie było mu sądzonem być panem własnego wyboru.
Wieczorem siódmego dnia drzwi chaty otworzyły się nagle i weszło do niej dwóch górali, w których Wayerley poznał. członków pierwotnej eskorty, która go do tej chaty doniosła. Rozmawiali przez chwilę z starcem i jego towarzyszem, poczem bardzo wyraźnemi znakami dali WTaverleyowi do zrozumienia, że ma się przygotować do towarzyszenia im. Była to radosna wiadomość. To, co dotychczas zaszło podczas jego uwięzienia, dowodziło jasno, że niema tu knowań na jego szkodę, a romantyczny duch jego, odzyskawszy podczas jego wypoczynku tę giętkość, którą niepokój, gniew, zawód i splot niemiłych uczuć, pobudzonych ostatniemi jego przygodami, czasowo był przytłumił, teraz przykrzył sobie bezczynność. Pasja jego dla rzeczy dziwnych — chociaż leży w naturze takich usposobień, że ten stopień niebezpieczeństwa, który normalnie tylko dodaje godności uczuciu osoby, nań narażonej, wprawia je w podniecenie, — prz3rgasla pod uciskiem nadzwyczajnych 1 widocznie nie dających się przezwyciężyć przeciwności, jakie otoczyły go w Cairnyreckan. Istotnie, ta mieszanina intensywnej ciekawości i egzaltowanej imaginacyjności wytwarza szczególny rodzaj odwagi, nieco podobny do tych latarek, noszonych przez górnika — wystarczających, w istocie, do prowadzenia go i świecenia mu wśród zwykłych niebezpieczeństw jego pracy, ale gasnących, o ileby napotkał groźniejsze niebezpieczeństwo wyziewów ziemnych albo trujących gazów. Teraz jednakże światełko zapaliło się znowu, i drżąc nadzieją, grozą i lękiem, Waverley przyglądał się gromadce górali, z których jedni, świeżo przybyli, szybko połykali posiłek, a drudzy przypasywali broń i śpiesznie gotowali się do drogi.
Siedząc w zadymionej izbie w pewnej odległości od ogniska, dokoła którego gromadzili się tamci, Wayerley poczuł, że ktoś go lekko dotyka w ramię. Obejrzał się — była to Alicja, córka Donalda Bean Leana. Pokazała mu paczkę papierów tak, żeby tego nikt inny nie dojrzał, położyła na chwilę palec na ustach i poszła, niby to pomóc starej Joannie zapakować ubranie Wayerleya do jego kuferka. Widocznem było, że pragnie, by on się z tem nie zdradził, że ją poznaje; jednakże kilka razy, gdy można to było uczynić nieznacznie, oglądała się na niego, a gdy spostrzegła, że uważa na to, co ona robi, zawinęła paczkę bardzo zręcznie i prędko w jedną z jego koszul i włożyła ją do kuferka.
Otóż znowu był świeży temat do przypuszczeń. Czy to Alicja była nieznaną jego strażniczką, czy to ta dziewica z pieczary była tym opiekuńczym duchem, co czuwał nad łóżkiem jego podczas choroby? Czyżby się znajdował w rękach jej ojca? a jeżeli tak, to w jakim celu? Grabież w tym wTypadku byłaby zaniechana; nietylko bowiem własność Wraverleyowi oddawano, ale i sakiewce, mogącej skusić tego zawodowego rabusia, pozwolono przez cały czas pozostać jego własnością. Wszystko to, być może, paczka listów wytłumaczy; widocznem jednakże było, sądząc po zachowaniu się Alicji, że pragnie ona, by przejrzał je potajemnie. Ani też już więcej nie szukała jego spojrzenia, przekonawszy się, że manewr jej zauważył i zrozumiał. Przeciwnie, wkrótce potem wyszła z chaty, i dopiero wybiegłszy za drzw7i, korzystając z ciemności, rzuciła w stronę Wayerleya uśmiech pożegnalny i znaczące skinienie, zanim zniknęła w ciemnym wąwozie.
Młodego górala kilkakrotnie wysyłali towarzysze, jakgdyby na wywiady. Nakoniec, gdy coś trzeci czy czwarty raz powrócił, cała gromadka powstała, wzywając znakami naszego bohatera, by im towarzyszył. Przed odejściem Wayerley uścisnął rękę starej Joanny, tak o niego troskliwej, i dodał do tego obfity dowód wdzięczności za jej usługi.
— Niech pana Bóg błogosławi! Niech panu Bóg da powodzenie, kapitanie Wayerley! — rzekła Joanna dobrym nizin nym szkockim językiem, chociaż dotychczas nigdy nie słyszał, by jedną syłlabę inaczej wymówiła, jak po gaelicku. Ale niecierpliwość towarzyszy nie pozwoliła mu zapytać o wyjaśnienie.
ROZDZIAŁ XXXVIII NOCNA PRZYGODA
Zatrzymali się na chwilę wszyscy po wyjściu z chaty, a góral, który wziął na siebie dowództwo, i który, jak sobie Waverley zdawał przypominać, był owym rosłym zastępcą Donalda Bean Leana, szeptem i znakami nakazał najzupełniejsze milczenie. Wręczył on Edwardowi szablę i stalowy pistolet, i wskazując drogę, położył rękę na rękojeści szabli, dając tem do zrozumienia, że może trzeba będzie użyć siły dla utorowania sobie przejścia. Następnie stanął na czele oddzialku, który ty rai jera ruszył w górę ścieżki; Wayerleya umieszczono najbliżej dowódcy. Ten szedł nader ostrożnie, jakgdyby chciał uniknąć najlżejszego szmeru, i przystanął, jak tylko doszli do końca wzniesienia. Wayerley niebawem zrozumiał przyczynę, gdyż w niedalekiej odległości usłyszał głos angielskiej placówki, wołającej: ((Wszystko dobrze!)). Nocny wiatr poniósł głos ten w lesisty wąwóz, którego brzegi odpowiedziały echem. Drugi, trzeci i czwarty raz powtórzono hasło, coraz słabiej i słabiej, jakgdyby w coraz dalszej odległości. Widocznem było, że w pobliżu znajdował się oddział żołnierzy, i to bacznych, chociaż nie dosyć, by odkryć ludzi wprawnych w wszelakie sztuki zbójeckiej wojny, jak ci, z którymi teraz Wayerley oglądał ich bezskuteczne ostrożności.
Gdy odgłosy te zamarły w ciszy nocnej, górale rozpoczęli swój marsz szybko, chociaż w najostrożniejszem milczeniu. Wayerley nie miał narazie czasu ani ochoty do obserwowania otoczenia, zauważył tylko, że przechodzili w pewnej odległości od wielkiego budynku, w oknach którego parę światełek migało. Nieco dalej góral dowodzący wciągnął nosem powietrze, jak wietrzący wyżeł, i wtedy znowu znakiem kazał się oddzialkowi swojemu zatrzymać. Przycupnął na czworakach, zawinąwszy się w swój pled, tak, że prawie nie można go było odróżnić od wrzosem porosłego gruntu, pod którym się poruszał, i w tej pozycji wysunął się na zwiady. Po krótkim czasie powrócił i odesłał swoich towarzyszy, z wyjątkiem jednego, a wskazując Wayerleyowi, że ma naśladować jego pozycję, posuwał się wraz z obydwoma naprzód na czworakach.
Przesunąwszy się dosyć daleko w ten niewygodny sposób, poczuł Wayerley woń dymu, którą zapewne o wiele wcześniej rozróżnił yrażliwszy organ nosowy jego przewodnika. Płynął on z narożnika niskiego i rozpadającego się szałasu dla owiec, którego ściany ułożone były z luźnych kamieni, jak zazwyczaj w Szkocji. Pod sam ten niski mur góral podprowadził Wayerleya i, czyto dlatego, by mu dać poznać niebezpieczeństwo, czy żeby zasłużyć na uznanie własnej zręczności, polecił mu znakiem i przykładem, by podniósł głowę w ten sposób, by zajrzeć do wnętrza szałasu. Wayerley uczynił to i ujrzał pla cówkę czterech czy pięciu żołnierzy, rozłożonych dokoła ogniska. Spali wszyscy, z wyjątkiem jednego, który chodził tam i zpowrotem z bronią na ramieniu, połyskującą czerwono w świetle ogniska, gdy mijał je w krótkich nawrotach; spoglądał przytem często ku tej stronie nieba, gdzie księżyc, dotąd mgłą zasnuty, miał się, jak się zdawało, niebawem ukazać.
W przeciągu jakiejś minuty, dzięki jednej z tych nagłych zmian atmosferycznych, właściwych okolicom górskim, zerwał się wietrzyk i przepędził chmury zakrywające horyzont, i księżyc rozlał pełny swój blask na obszerne i puste wrzosowisko, ograniczone coprawda zaroślami i karłowatemi drzewami w stronie, skąd przyszli, ale puste i otwarte dla oka placówki w stronie, dokąd prowadziła ich droga. Ściana szałasu w istocie zakrywała ich, leżących, ale każdy krok poza tę stronę narażał ich na pewne odkrycie.
Góral popatrzył na niebieskie sklepienie, ale zamiast błogosławić pożytecznemu światłu, jak ten nocą zaskoczony wieśniak Homera a raczej Pope’a, 1 mruknął przekleństwo po ga 1 Aleksander Pope tłumaczył Ujadę Homera (1720) bard?o dowolnie. elicku na tę światłość nie w porę * Mac-Farlane’a buat (t. j. latarni). Rozglądał się dokoła przez parę minut niespokojnie, aż widać doszedł do pewnego postanowienia. Pozostawiając towarzysza swego z Wayerleyem, któremu znakami polecił, by się zachowywał spokojnie, krótkim szeptem dawszy wskazówki koledze, cofnął się, korzystając z nierówności gruntu, w tym samym kierunku i w ten sam sposób, jak tu się dostali. Edward widział, jak pełzał na czworakach z zręcznością Indjanina, korzystając z każdego krzaczka i z każdej nierówności, by ujść niepostrzeżenie, i nigdy nie przebywając bardziej odkrytych części swej drogi, dopóki żołnierz nie odwrócił się plecami. Dotarł nakoniec do zarośli i niskiego lasu, który częściowo w tym kierunku pokrywał torfowisko i prawdopodobnie sięgał do brzegu wąwozu, w którym Wayerley tak długo przebywał. Góral znikł, ale tylko na kilka minut, gdyż nagle wynurzył się z innej części gęstwiny i występując śmiało na otwarte wrzosowisko, jak gdyby rozmyślnie wyzywając odkrycie, wymierzył strzelbę i strzelił do placówki. Rana otrzymana w przedramię w niemiły sposób przerwała meteorologiczne obserwacje biedaka, jakoteż gwizdaną przez niego piosenkę o Nancy Dawson. Oddał strzał, ale bezskutecznie, a towarzysze jego, zerwawszy się na alarm, szybko posunęli się ku miejscu, skąd padł pierwszy strzał. Góral, ukazawszy im w całej pełni swoją osobę, zanurzył się w gęstwinę, gdyż teraz już fortel jego wojenny udał się w zupełności.
Podczas gdy żołnierze szukali w jednym kierunku, Wayerley za wskazówką pozostałego towarzysza popędził jak najszybciej w7 tym, który przewodnik jego pierwotnie obrał, a który teraz (wobec tego, że uwaga żołnierzy poszła w innym kierunku) uszedł obserwacji i pilnowania. Gdy już ubiegli z ćwierć mili, szczyt wzniesienia, poza którem się znaleźli, ukrył ich tak, że nie mogli być dostrzeżeni. Słyszeli jeszcze z odległości okrzyki żołnierzy, nawołujących się na wrzosowisku, dochodził ich także odgłos dalekiego bębna, wzywającego do broni, w tym samym kierunku. Jednak te nieprzyjacielskie alarmy były teraz daleko za nimi i ginęły na wietrze, gdy oni raźno szli naprzód.
Po jakimś półgodzinnym marszu przez wciąż odkrytą obszerną przestrzeń takiego samego terenu doszli do pnia starego dębu, który, po jego resztkach sądząc, musiał być niegdyś bardzo wielkiem drzewem. W przyległem zagłębieniu gruntu zastali kilku górali i parę koni. Stali z nimi przez kilka minut, w czasie których towarzysz Wayerleya tłumaczył im widocznie powód opóźnienia (gdyż imię «Dunkan Duroch» powtarzali kilkakrotnie), gdy ukazał się sam Duroch, zziajany, to prawda, wyglądający, jakgdyby biegł co sił starczy, ale śmiejący się i pełen dobrego humoru wobec udanego fortelu, jakim wywiódł w pole ścigających. Wayerley łatwo zrozumiał, że nie przedstawiało to zbytniej trudności sprawnemu góralowi, doskonale obznajomionemu z terenem, zdążającemu bez wahań znajomą sobie drogą, obcą dla tych, co za nim gonili. Alarm, który wzniecił, trwał widocznie dalej, gdyż raz po raz jeszcze z odległości odzywały się strzały, pobudzając do śmiechu Dunkana i jego kompanów.
Góral odebrał teraz broń, którą był powierzył naszemu bohaterowi, dając mu do zrozumienia, że niebezpieczeństwa dnia tego są już szczęśliwie przebyte. Ofiarowano mu konia, co Waverley, przy swem zmęczeniu i po świeżo przebytej chorobie, przyjął z wielką ochotą. Bagaż jego umieszczono na drugim kucu, Dunkan wsiadł na trzeciego i wyruszyli dobrym krokiem wraz ze swą eskortą. Żaden inny wypadek nie przerwał biegu tej nocnej podróży, a o świcie dnia doszli nad brzeg rączo płynącej rzeki. Okolica dokoła była zarazem żyzna i romantyczna. Strome lesiste wybrzeża przerywały zbożowe pola, obiecujące w tym roku obfite żniwo, już w znacznej mierze zebrane.
Na przeciwległym brzegu rzeki, częściowo okolony jej zakrętem, stał wielki i silnie zbudowany zamek, którego na pół-zrujnowane wieżyczki już połyskiwały w pierwszych promieniach słońca *. Miał on kształt wydłużonego równoległoboku, wystarczająco wielkiego, by pomieścić wielki podworzec we wnetrzny. Wieże w każdym narożniku równoległoboku wyższe były niż mury budynku, a znowuż dźwigały wieżyczki, różne wysokością i nieregularne kształtem. Na jednej z nich czuwała placówka, której czapka i pled, powiewający na wietrze, świadczyły, że to góral, tak jak szeroka biała chorągiew u innej wieży zatknięta, oznajmiała, że jest tu załoga powstańców, stronników domu Stuartów.
Minąwszy śpiesznie małą i nędzną mieścinę, gdzie ukazanie się ich nie obudziło ani zdziwienia ani ciekawości u kilku wieśniaków, których roboty żniwne zaczynały ze snu budzić, gromadka przeszła przez starożytny i wąski most o kilku łu-kach; poczem, zakręciwszy na lewo aleją olbrzymich, starych sykamor, Wayerley znalazł się przed frontem posępnej lecz malowniczej budowli, którą podziwiał był z odległości. Ogromne drzwi z żelaznej kraty, tworzące zewnętrzną obronę bramy, już otworzono na ich przyjęcie; drugie, ciężkie, dębowe, gęsto nabijane żelaznemi gwoźdźmi, otwarte następnie, wpuściły ich na wewnętrzny dziedziniec. Mężczyzna, ubrany w strój góralski, z białą kokardą przy czapce, dopomógł Wayerleyowi zsiąść z konia i z wielką uprzejmością powitał go w zamku.
Komendant, gdyż tak musimy go nazwać, zaprowadziwszy Wayerleya do wpół zrujnowanej komnaty, gdzie jednak stało małe połowę łóżko, i ofiarowawszy mu posiłek, jakiegoby sobie życzył, zabierał się do odejścia.
— Czy zechciałby pan być tak uprzejmym — rzekł Wayerley po zwykłych podziękowaniach — i poinformować mnie łaskawie, gdzie jestem, i czy mam się uważać, czy też nie mam się uważać za więźnia?
— Nie wolno mi co do tego wypowiadać się tak obszernie, jakbym pragnął. Krótko mówiąc jednak, jest pan w zamku Doune w okręgu Menteith i nie grozi panu żadne niebezpieczeństwo.
— A cóż mnie o tem zapewnić może?
— Honor Donalda Stewarta komendanta garnizonu i pułkownika w służbie jego Królewskiej Wysokości księcia Karola Edwarda*
To powiedziawszy, spiesznie opuścił komnatę, jakgdyby chcąc uniknąć dalszej rozmowy.
Wyczerpany trudami nocy, nasz bohater rzucił się teraz na łóżko i w parę minut zasnął snem głębokim.
ROZDZIAŁ XXXIX DALSZY CIĄG PODRÓŻY
Daleko już posunął się dzień, zanim się Wayerley obudził, a obudziwszy się, poczuł, że już od wielu godzin jest bez pożywienia. Zaradziło temu obfite śniadanie; jednakże pułkownik Stewart, chcąc uniknąć zapewne pytań swego gościa, nie pokazał się u niego. Przesyłał tylko ukłony przez służącego i ofiarowywał się dostarczyć co tylko w jego mocy, a czegoby kapitan Wayerley mógł potrzebować w dalszej podróży, która miała nastąpić jeszcze tegoż wieczora. Wszelkie dalsze pytania Wayerleya odbiły się o mur rzeczywistej czy udanej niewiado-mości i głupoty służącego. Usunął stół i resztę potraw i pozostawił Wayerleya znów na pastwę własnym rozmyślaniom.
Zastanawiając się nad dziwnym swoim losem, który z lubością zdawał się oddawać go pod rozporządzenie drugim, bez możności kierowania własnemi krokami, Edward nagle spoczął wzrokiem na swoim kuferku, który, podczas gdy spał, złożono w jego pokoju. Przyszło mu natychmiast na myśl tajemnicze zjawienie się Alicji w chatce w wąwozie, i zabierał się właśnie do wyciągnięcia i zbadania paczki, złożonej przez nią wśród jego rzeczy, gdy służący pułkownika Stewarta znowu się ukazał i wziął kuferek na ramię.
— Czy nie mógłbym wydobyć bielizny na zmianę, mój przyjacielu?
— Wasza dostojność dostanie własną pułkownika koszulę z żabotem, ale to musi pójść do wozu z bagażami.
To powiedziawszy, najspokojniej wyniósł kuferek, nie czekając na dalsze sprzeciwy, i zostawił naszego bohatera w rozterce między zawodem a oburzeniem. W kilka minut później usłyszał Wayerley turkot wozu po bruku poclworca i pomyślał, że teraz już niewątpliwie został pozbawiony, w każdym razie na czas pewien, jeśli nie nazawsze, jedynych dokumentów, jakie obiecywały pewne wyjaśnienie tych zagadkowych wypadków, które w ostatnich czasach kierowały jego losami. Takiemi to niewesołemi myślami musiał wypełnić cztery czy pięć godzin samotności.
Po upływie tego czasu stukot kopyt końskich dał się słyszeć na podworcu i niebawem ukazał się pułkownik Stewart, prosząc gościa, żeby się jeszcze posilił przed wyjazdem. Wayerley przyjął zaproszenie, gdyż późne śniadanie wcale go nie uczyniło nieprzystępnym obiadowi, który teraz podano. Rozmowa gospodarza była to rozmowa zwykłego ziemianina, z pewną przymieszką żołnierskich uczuć i wyrażeń. Unikał starannie wszelkiej wzmianki o operacjach wojskowych albo o polityce danej chwili; gdy zaś Wayerley zapytał wprost o niektóre takie sprawy, odpowiedział, że nie wolno mu mówić o tym przedmiocie.
Po skończonym obiedzie komendant wstał i, życząc Edwardowi szczęśliwej drogi, dodał, że, dowiedziawszy się od służącego Wayerleya, że bagaż jego został wysłany naprzód, pozwolił sobie ofiarować mu taką zmianę bielizny, jaka będzie mu potrzebna, zanim otrzyma swoją. To powiedziawszy, wyszedł. W chwilę potem uwiadomił służący Wayerleya, że koń jego gotów.
Wayerley zeszedł na podwórze, gdzie zastał żołnierza, trzymającego osiodłanego konia; dosiadł go i wyruszył z przed bram}7 zamku Doune z orszakiem jakich dwudziestu ludzi zbrojnych na koniu. Ludzie ci nie sprawiali wrażenia regularnego żołnierza; widać było, że chwycili za broń wobec nagiej a pilnej potrzeby. Umundurowanie ich, niebieskie z czerwonem, naśladownictwo stroju francuskich szaserów, pod wielu względami było niekompletne i leżało na nich niezgrabnie. Oko Wayerleya, przyzwyczajone patrzeć na pułk dobrze wyćwiczony, łatwo odkrywało, że ruchy i trzymanie się jego eskorty nie zdradzały wyćwiczonego żołnierza i że, choć dosyć doświadczeni w władaniu swojemi końmi, posiadali raczej zręczność myśliwych i masztalerzy, niż żołnierzy. Konie nie były wtreno-wane w ten regularny chód, tak potrzebny do wykonywania równoczesnych złożonych ruchów i formacyj, a ludzie nie wydawali się «wygami» (jak się to mówi) w robieniu bronią. Były to jednakże tęgie o dzielnych minach chłopy i każdy zosobna mógł być groźny, jako członek nieregularnej konnicy. Dowódca tego małego oddzialku siedział na doskonałym koniu, a chociaż nosił mundur, ta powierzchowna zmiana nie przeszkodziła Wayerleyowi poznać w nim starego znajomego, pana Falconera z Balmawhapple.
Chociaż warunki, wr jakich się Edward z tym panem pożegnał, nie były nazbyt przyjacielskie, byłby przeszedł nad wszelkiem wspomnieniem tej niemądrej sprzeczki, by mieć znowu przyjemność towarzyskiej wymiany pytań i odpowiedzi, czego już od tak dawna był pozbawiony. Widocznie jednak pamięć porażki w spotkaniu z baronem Bradwardine, czego Edward był mimowolną przyczyną, wciąż jeszcze tkwiła, jak cień, w duszy źle wychowanego, a jednak dumnego lairda. Unikał starannie wszelkiej oznaki, że Wayerleya poznaje, i jechał chmurnie na czele swoich ludzi, którzy, choć liczebnie zaledwie dorównywali oddziałkowi sierżanta, nosili szumnie nazwę oddziału kapitana Falconera, z trębaczem na czele, raz po raz trąbiącym, i chorągwią, niesioną przez korneta Falconera, młodszego brata lairda. Porucznik tego oddziału, człowiek w średnim wieku, wyglądał na niższej klasy myśliwego i na wesołego kompana w dodatku; wyraz kostycznego humoru uderzał na jego twarzy, twrarzy o pospolitych rysach, świadczącej o chronicznej niewstrzemięźliwości. Trójgraniasty kapelusz wsadził umyślnie nabakier, a podczas gdy gwizdał «Bob z Dumblain» pod wpływem pół szklaneczki wódki, jechał sobie wesoło truchcikiem, w błogiej obojętności na stan kraju, dowództwo oddziału, cel podróży i wszelkie inne sprawy pod słońcem.
Od tego to jegomościa, który się raz po raz zrównywał z jego koniem, miał Wayerley nadzieję zdobycia jakichś infor-macyj, albo przynajmniej zabicia czasu gawędą z nim.
— Śliczny wieczór, panie — zaczepił go Edward.
— O, tak, panie, wieczór jest piękny — odpowiedział porucznik, szerokim, szkockim, bardzo wulgarnym dialektem.
— I, jak widać, piękne żniwo — ciągnął dalej Wayerley swój atak.
— Tak, owies dobrze się zbierze; ale farmerzy, bierz ich licho, i kupcy zbożowi dotrzymają starych cen wrobec tych, którzy muszą konie trzymać.
— Pan może działa jako kwatermistrz?
— Tak jest, jako kwatermistrz, jako nauczyciel konnej jazdy i jako porucznik — odpowiedział ten oficer do wszystkiego. — I naprawdę, któżby był odpowiedniejszy do ćwiczenia i utrzymywania tych biednych zwierząt, jeśli nie ja, który kupowałem i sprzedawałem jedno z drugiem, każde z nich pokolei?
— Proszę pana, jeśli to nie jest zbyt wielka śmiałość, czy mogę zapytać, dokąd my jedziemy, teraz właśnie?
— Głupia to sprawa, zdaje mi się — odpowiedziała ta wymowna osobistość.
— W takim razie — powiedział Wayerley, zdecydowany szafować uprzejmością — sądziłbym, że kogoś, kto się tak przedstawia, jak pan, nie powinienbym spotkać na tej drodze.
— Wielka prawda, wielka prawda — odpowiedział oficer, — ale każde dlaczego ma swoje dlatego. Musi pan wiedzieć, że ów laird kupił wszystkie te szkapy odemnie dla wsadzenia na konie swego wojska i zgodził się zapłacić za nie podług konieczności i ceny jaka była. Ale potem, nie miał gotówki, a powiedziano mi, że za jego rewers nie będą odpowiadały jego dobra; a potem, że to ja mam załatwić moje rozrachunki z klientami na świętego Marcina; i tak, skoro mi łaskawie ofiarował tę szarżę, a stara Piętnastka * nigdy mi nie dopomoże do odebrania moich pieniędzy za to, że posłałem konie przeciw rządowi, no więc cóż miałem robić? Sumiennie mówię, panie, pomyślałem, że jeszcze najlepszą szansę odebrania zapłaty będę miał, jeżeli sam pójdę; ** i niech pan sam * Sędziowie Najwyższego Sądu Cywilnego w Szkocji przysłowiowo nazywani byli u ludu wiejskiego «Piętnastką».

    • Patrz: Przyp. autora. Nr. 27. Wyruszyć.

osądzi, skoro całe życie miałem do czynienia z powrozami, niewiele sobie z tego robię, że tam swój własny kark narazić mogę na powróz.
— Tak więc pan nie jest żołnierzem z zawodu? — zapytał Wayerley.
— Nie, nie, dzięki Bogu! — odpowiedział ten dzielny partyzant. — Ja nie byłem trzymany na tak krótkich cuglach; byłem wychowany do koni i żłobu; kupcem końskim, panie, urodziłem się, i gdybym mógł dożyć i zobaczyć pana na jarmarku w Zielone świątki, aibo w Stagshawbank, albo na zimowym jarmarku w Hawick, 1 a panby potrzebował ścigłego konia, coby pierwszy był w polu, zaręczam panu, że obsłużyłbym pana rzetelnie; gdyż Jimmie Jinker to nie taki, coby kiedy nabrał porządnego pana. A pan jest dżentleman, to widać, i musi się pan znać na zaletach konia; widzi pan to pierwszorzędne stworzenie, na którem siedzi Balmawhapple? ja mu ją sprzedałem. Pochodzi ona od Żlobogryza, 2 który wygrał królewską nagrodę w Caverton-Edge, i Białonóżki księcia Hamiltona, itd., itd., itd.3
Ale podczas gdy Jinker pełnym żaglem pływał po ge-neaiogji klaczy Balmawhapple’a, dotarłszy już do pradziada i prababki, a Wayerley tylko upatrywał chwili sposobnej, by wyciągnąć od niego jakąś więcej interesującą wiadomość, szlachetny kapitan zatrzymał swego konia, dopóki się z nim nie zrównali, a wtedy, niby to wprost nie zwracając uwagi na Edwarda, surowo odezwał się do Jinkera:
— Myślę, poruczniku, że rozkaz mój był wyraźny, iż nikt niema rozmawiać z więźniem?
Przekształcony w żołnierza kupiec koński umilkł naturalnie i przekradł się na tyły, gdzie pocieszył się, rozpoczynając gwałtowną dysputę o cenach siana z farmerem, który nie 1 główne miasto w granicznem hr. Roxburgh. 2 nazwa komiczna, oznaczająca konia «łykawego», gryzącego żłób, co jest rodzajem choroby.

  • Scott, charakterystycznie dla swej techniki powieściowej, stawia dla oznaczenia gadulstwa Jinkera, słowa: itd. itd.; — widać, że chodzi mu o typ, a nie o dialog.

Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 19 chętnie pociągnął w pole za swoim lairdem, woląc to ostatecznie, niż utracić farmę, której termin dzierżawny właśnie upłynął. Wayerley był przeto znowu skazany na milczenie, przewidując, że jakiekolwiek próby rozmowy z kimkolwiek z oddziału dałyby tylko Balmawhappleowi upragnioną sposobność do okazania arogancji zwierzchnika i mrukliwej złości humoru człowieka, z natury zaciętego, a utwierdzonego w swej pysze nawyknieniem do niższego towarzystwa i służalczych pochlebstw.
W mniej więcej dwie godziny oddział znalazł się w pobliżu zamku Stirling, nad którego wieżycą sztandar Unji powiewał w zachodzącem słońcu. Dla skrócenia drogi, a może chcąc się popisać i obrazić garnizon angielski, Balmawhapple, skręcając na prawo, obrał drogę przez park królewski, otaczający skałę, na której stoi forteca.
Wayerley, gdyby się czuł spokojniejszym, byłby niewątpliwie podziwiał urok romantyczności i piękna tego interesującego otoczenia, przez które się teraz przesuwał. Oto było pole, będące widownią starodawnych turniejów, — oto skała, skąd damy przyglądały się walce, podczas gdy każda czyniła ślub jakiś za powodzenie wybranego rycerza, — tam oto wieża gotyckiego kościoła, gdzie te śluby pewnie składano — a ponad tem wszystkiem wznosiła się sama forteca, zarazem zamek i pałac, gdzie dzielność odbierała nagrodę z rąk monarszych, a damy i rycerze kończyli wieczór wśród tańców, śpiewów i ucztowania. Wszystko to mogło pobudzić romantyczną wyobraźnię.
Wayerley jednakże inne miał tematy dć rozmyślań, a niebawem też zaszedł wypadek, który musiał przerwać wszelakie rozmyślania. Balmawhapple, w pysze serca swego, okrążając z małym swym konnym oddziałkiem podstawę zamku, nakazał trębaczowd swemu zatrąbić pobudkę, a chorążemu rozwinąć sztandar. Ta obraza wywołała widocznie sensację, gdyż skoro tylko kawalkata oddaliła się na tyle od południowej ba-terji, że można było wziąć ją na cel z armaty, błysnął płomyk w jednej z nisz na skale, i zanim się jeszcze dał słyszeć towarzyszący mu huk, kula armatnia świsnęła nad głową Balma whapple’a, a zarywszy się w grunt, obrzuciła go wyrzuconą ziemią. Nie potrzeba było oddziału przynaglać. Istotnie, ponieważ każdy zosobna działał pod wrażeniem chwili, wnet pobudzili rumaki pana Jinkera do pokazania, na co je stać, — i kawa-lerja, uciekając nie tyle w porządku, ile w pośpiechu, ani na chwilę z galopa nie przeszła do kłusa, jak później zauważył porucznik, dopóki nie zasłonił jej przebyty wzgórek od powitalnych salw załogi zamku. Muszę jednakże oddać Balma-whapple’owi sprawiedliwość i przyznać, że nietylko trzymał się przez cały czas na tyłach swojego wojska, ale że silił się na utrzymanie jakiegokolwiek porządku, a nawet z szczytną dzielnością odpowiedział na ogień z zamku wystrzałem z pistoletu w kierunku fortecy; ponieważ jednak odległość wynosiła prawie pół mili, nie mogłem się nigdy dowiedzieć, czy ten czyn odwetowy odniósł właściwy skutek.
Jadący minęli teraz pamiętne pole w Bannockburn1 i dotarli do Torwood, dla szkockiego wieśniaka miejsca wspomnień pełnych chwały lub okropności, zależnie od tego, czy lepiej pamiętają bohaterskie czyny WTallace’a, czy okrucieństwa W ude Willie Grime’a. W Falkirk, 2 mieście dawniej sławnem w historji Szkocji, a które niebawem miało się znowu stać widownią ważnych wypadków, Balmawhapple zaproponował postój i odpoczynek wieczorny. Odbyło się to bez żadnego względu na dyscyplinę wojskową, ponieważ godny kwatermistrz troszczył się głównie o to, gdzie najlepszej wódki można było dostać. Uważano za zbyteczne ustawienie straży, a czuwali jedynie ci z oddziału, którzy mogli się wystarać o trunki. Kilku odważnych ludzi mogło było odciąć oddziałek; jednakże z pośród mieszkańców jedni należeli do sprzyjających, inni byli obojętni, a reszta przejęta strachem. To też nic nadzwyczajnego nie zaszło w biegu nocy, chyba to, że sen Wayerleya dotkliwie przerywali uczestnicy pijatyki, rycząc swoje jakobic-kie pieśni bez skrupułów i nie szczędząc głosów. 1 miejsce bitwy zwycięskiej Roberta Bruce’a w r. 1314, która odzyskała dla Szkocji niepodległość; tuż na południe od zamku Stirling. 2 miejsce klęski Wallace’a; w 1746 ostatnia zwycięska potyczka ks. Karola Edwarda.
Wczesnym rankiem dosiedli znowu koni i wyruszyli w drogę ku Edynburgowi, chociaż blade twarze niektórych świadczyły, że spędzili noc na bezsennej hulatyce. Zatrzymali się w Linlithgow, 1 sławnem swoim staroświeckim pałacem, który ((sześćdziesiąt lat temu» jeszcze był cały i zamieszkały, a którego czcigodne ruiny, niecałe sześćdziesiąt lat temu zaledwie uniknęły niegodnego losu, by, zamienione na baraki, służyły jako więzienie dla francuskich jeńców. Niechaj spoczywa w spokoju ten patrjotyczny mąż stanu, który, wśród innych usług wyświadczonych Szkocji, wstawieniem się swem zapobiegł tej profanacji!
Gdy przez kraj żyzny i uprawny przybliżali się ku stolicy Szkocji, zaczęły ich dochodzić odgłosy wojenne. Daleki, ale wyraźny huk ciężkich armat, odzywający się w odstępach czasu, uwiadomił Wayerleya, że odbywa się dzieło zniszczenia. Nawet Balmawhapple uważał za stosowne przedsięwziąć pewne ostrożności, wysyłając naprzód kilku ludzi na zwiady, utrzymując główną siłę w jakim takim porządku i posuwając się naprzód bez zwłoki.
Maszerując w ten sposób, dotarli niebawem na wyżynę, skąd mogli ujrzeć Edynburg, rozciągający się wzdłuż szczytu wzgórza, opuszczającego się na wschód od Zamku. Ten, będąc w stanie oblężenia, a raczej blokady ze strony powstańców z północy, którzy już od kilku dni zajęli miasto, dawał raz po raz ognia do oddziałów górali, które się wysuwały, czyto na główną ulicę, czy gdzie indziej w sąsiedztwie fortecy. Ponieważ ranek był spokojny i piękny, dym, towarzyszący tym wystrzałom, układał się dokoła Zamku w wieńce, których brzegi zwolna rozpływały się w powietrzu, podczas gdy środkowy obłok ciemniał raz po raz kłębami świeżych chmur, dobywających się z murów fortecznych; całość sprawiała wrażenie majestatyczne i posępne, tem straszniejsze, gdy Wayerley pomyślał, jaka je wywoływała przyczyna, i że zapewne każda detonacja była jakoby podzwonnem dla jakichś dzielnych ludzi. 1 miasto w małem hrabstwie tejże nazwy na półn. zachód od Edynburga.
Zanim zbliżyli się do miasta, częściowa kanonada ustała zupełnie. Balmawhapple jednak, pamiętny niemiłego powitania, jakiem baterja w Stirling przyjęła jego wojsko, nie miał widocznie ochoty kusić cierpliwości artylerji Zamku. To też opuścił prostą drogę i skręcając znacznie ku południowi, tak, aby trzymać się poza promieniem strzałów armatnich, zbliżył sie do starożytnego pałacu Holyrood, 1 nie wszedłszy w obręb wałów miasta. Wtedy podjechał ze swymi ludźmi przed front tej czcigodnej budowli i oddał Wayerleya pod opiekę straży góralskiej, której oficer wprowadził go do środka.
Długa, niska, o złych proporcjach galerja, zawieszona obrazami — miały to rzekomo być obrazy królów, którzy, jeśli istnieli rzeczywiście, to na kilkaset lat przed odkryciem farb olejnych, — służyła za rodzaj izby strażniczej albo przedpokoju do komnat, które awanturniczy Karol Edward zajmował teraz w pałacu swoich przodków. Oficerowie, tak w góralskich, jak nizinnych mundurach, przechodzili i wracali w pośpiechu, albo kręcili się po przedsionku, jakgdyby czekali na rozkazy. Sekretarze zajęci byli wypisywaniem przepustek, list wojskowych i raportów. Wszyscy zdawali się zapracowani i poważnie przejęci czemś ważnem; pozwolono jednak Wayerleyowi siąść w zagłębieniu okna, gdzie, niezauważony przez nikogo, pogrążył się w niespokojnych rozmyślaniach nad szybko się teraz zbliżającą przełomową chwilą wr jego losach.
ROZDZIAŁ XL STARY 1 NOWY ZNAJOMY
Gdy lak siedział w głębokiej zadumie, zaszeleściły za nim tartany i ramię przyjacielskie objęło go za szyję, a głos przyjacielski zawołał:
— Czy dobrze przepowiedział prorok góralski? Czy też jasnowidzenie nic nie warte? 1 Zamek «Świętego Krzyża», Holyrood, szkocki pałac królewski w Edynburgu.
Wayerley odwrócił się, a Fergus Mac-Ivor uścisnął go gorąco.
— Witaj mi, witaj w Holyrood, które znów posiadł prawowity jego pan! Czy nie mówiłem, że nam się powiedzie, a że ty wpadniesz w ręce Filistynów, jeżeli nas opuścisz?
— Drogi Fergusie! — zawołał W’averley, serdecznie odwzajemniając jego powitanie. — Tak dawno już nie słyszałem głosu przyjaciela. Gdzie jest Flora?
— Zdrowa i cała, z tryumfem przygląda się naszemu powodzeniu.
— Jest tutaj?
— Tak, w tem mieście przynajmniej — odpowiedział Fergus, — i zobaczysz ją; ale wpierw musisz się widzieć z przyjacielem, o którym niewiele myślisz, ale który często dopytuje się o ciebie.
Mówiąc to, wyciągnął Wayerleya za ramię z izby strażniczej, i, zanim się domyślił, dokąd go prowadzi, Edward znalazł się w sali przyjęć, urządzonej z pewnym przepychem królewskim.
Człowiek młody, o jasnych włosach, bez peruki, wyróżniając}7 się godnością postawy i szlachetnym wyrazem kształtnych i regularnych rysów, wystąpił z koła wojskowych panów i naczelników góralskich, którzy go otaczali. Po jego swobod-nem i wdzięcznem obejściu, pomyślał później Wayerley, że mógłby był poznać wysoki jego ród i stanowisko, gdyby nawet gwiazda na piersiach i haftowana podwiązka u kolana nie służyły za wskazówkę.
— Niech mi w7olno będzie przedstawić waszej Królewskiej Wysokości... — rzekł Fergus z głębokim ukłonem.
— Potomka jednego z najstarszych i najlojalniejszych rodów Anglji — powiedział młody Kawaler, przerywając mu. — Przepraszam, że ci przerwałem, mój drogi Mac-Iyorze; ale nie potrzeba mistrza ceremonji dla przedstawienia Wayerleya Stuartowi.
To mówiąc, jak najuprzejmiej w7yciągnął rękę do Edwarda, który, gdyby nawet był chciał, nie mógł uniknąć oddania mu hołdu, należnego jego stanowisku i rodowi.
— Przykro mi, iż się dowiaduję, panie Wayerley, że wskutek okoliczności, jak dotąd, jeszcze dobrze niewyjaśnionych, znosiłeś pewne ograniczenie swobody wśród moich stronników w Perthshire i w czasie obecnego marszu; znajdujemy się jednak w takiem położeniu, że nie zawsze wiemy, kto nasz przyjaciel, i nawet w tej chwili nie jestem pewien, czy mam przyjemność zaliczać pana Wayerleya do moich.
Zamilkł na chwilę; zanim jednakże Edward zdążył odpowiedzieć, a choćby myśli swoje w tym względzie dopro-dzić do ładu, książę wydobył papier i mówił dalej:
— Nie powinienbym właściwie mieć co do tego wątpliwości, jeśli mam ufać tej proklamacji, wydanej przez przyjaciół Elektora Hanowerskiego, w której zaliczają pana Wayerleya do szlachty, której grożą kary za zdradę stanu, jako wiernej swojemu prawowitemu monarsze. Ale ja nie pragnę zyskiwać stronników inaczej, jak drogą przywiązania i przekonania, a jeżeli pan Wayerley życzy sobie ciągnąć dalej podróż swoją na południe, albo połączyć się z wojskami Elektora, uzyska odemnie paszport i moje pozwolenie; i żałować tylko mogę, że obecnie władza moja nie sięga tak daleko, by osłonić go przed prawdopodobnemi następstwami takiego kroku. Jeśli jednak — mówił Karol Edward po krótkiej znowu przerwie — pan Wayerley miałby postanowić służyć, jak dziad jego, Sir Nigel, sprawiedliwej sprawie i pójść za księciem, który powierza się sercom swego ludu, by odzyskać tron przodków swoich lub zginąć w tej walce, — mogę tylko tyle powiedzieć, że wśród szlachty i panów znajdzie godnych towarzyszy odważnego przedsięwzięcia, i że pan, za którym pójdzie, nieszczęśliwym być może, ale, wierzę w to, nigdy nie będzie niewdzięcznym.
Sprytny polityk, naczelnik pokolenia Ivor, dobrze wiedział, ile zyskuje, doprowadzając do skutku to osobiste spotkanie Wayerleya z królewskim awanturnikiem. Bohatera naszego, nieprzywykłego do sposobu przemawiania i do manier wykwintnego dworu, w czem Karol wrybitnie był zręczny, słowa te i dobrotliwość chwyciły za serce i bez trudu przeważyły roztropność zastrzeżeń. Być tak osobiście proszonym o po moc przez Księcia, którego zewnętrzny wygląd i zachowanie, jak również duch męstwa, okazywany w tem szczególnem przedsięwzięciu, odpowiadał jego pojęciom o rycerzu z baśni, — być celem jego uprzejmych zabiegów w staroświeckiej sali jego ojczystego pałacu, odzyskanego mieczem, który już wyciągał po dalsze zdobycze, — wszystko to dodawało Edwardowi w własnych oczach godności i wagi, o jakich już zwątpił. Odrzucony, oczerniony, prześladowany groźbami z jednej strony, poczuł nieodparty pociąg do sprawy, którą uprzedzenia wychowania i polityczne zasady jego rodziny zawsze mu jako najsprawiedliwszą przedstawiały. Te myśli, jak rwący potok, przebiegły mu przez myśl, zmiatając wszelkie względy przeciwnych rozumowań — zresztą nie było czasu na dłuższe rozważania, — i Wayerley, ukląkłszy przed Karolem Edwardem, oddał serce swoje i szablę ku obronie jego praw!
Książę (gdyż, nieszcześliwemu przez winę swoich przodków, zawsze mu tutaj i wszędzie dawać będziemy tytuł, należny jego urodzeniu) podniósł Wayerleya i uściskał go z wyrazem podziękowań zbyt gorącym, by nie miał być szczerym. Podziękował też kilkakrotnie Fergusowi Mac-Ivorowi za to, że mu sprowadził takiego adherenta, i przedstawił Wayerleya róż’ nym szlachetnym panom, naczelnikom i oficerom, towarzyszącym jego osobie, jako młodzieńca wielce obiecującego i o pięknych widokach na przyszłość, w którego śmiałem i pełnem zapału przyznaniu się do jego sprawy mogli mieć dowód usposobienia wybitnych rodzin angielskich w tej przełomowej chwili. * W istocie, w to właśnie powątpiewali wielce stronnicy domu Stuartów; a ponieważ ta uzasadniona niewiara we współdziałanie angielskich Jakobitów powstrzymywała wielu wybitnych szkockich panów od stawienia się pod jego sztandarem i podcinała odwagę tych, którzy się przy nim opowiedzieli, nic przeto nie mogło bardziej w porę wypaść dla Kawalera, jak otwarte oświadczenie się za nim przedstawiciela domu Wayerley-Honour, tak zdawna znanego rodu rojalistów. Przewidział to Fergus od samego początku. Lubił on istotnie
Wayerleya, ponieważ uczucia ich i zamiary nigdy się ze sobą nie kłóciły; miał nadzieję, że ujrzy go małżonkiem Flory, i cieszył się, że teraz łączy ich wspólna sprawa. Jednakże, jak już przedtem wspominaliśmy, radował się też jako polityk, widząc, że partja jego pozyskała tyle znaczącego stronnika; i bynaj1-mniej też nie był obojętny na osobiste znaczenie, jakie sam zyskiwał w oczach Księcia przez swroją pomoc w tej sprawie. Karol Edward ze swej strony pragnął widocznie pokazać otaczającym go, jak sobie ceni nowego adherenta, gdyż zaczął natychmiast, jakgdyby w zaufaniu, dotykać okoliczności jego położenia.
— Tak długo był pan odcięty od wszelkich wiadomości, panie Wayerley, dla przyczyn, o których tylko niejasno mnie poinformowano, że przypuszczalnie nie zna pan nawet szczegółów mojej obecnej sytuacji. Słyszał pan jednak z pewnością o tem, że wylądowałem w odległym okręgu Moidart z siedmioma towarzyszami tylko, i o licznych naczelnikach klanów, których wierny zapał postawił samotnego awanturnika odrazu na czele walecznej armji. Sądzę, że musiał pan także słyszeć, że naczelny wódz Elektora Hanowerskiego, Sir John Cope, pomaszerował w góry na czele licznego i dobrze zaopatrzonego wojska z zamiarem wydania nam bitwy, lecz że zbrakło mu odwagi, gdy byliśmy o trzy godziny marszu od siebie, tak że wymknął nam się i pomaszerował na północ, w stronę Aberdeen, pozostawiając kraj Nizinny otwarty i nie broniony. Nie chcąc stracić tak pomyślnej sposobności, pomaszerowałem na stolicę, pędząc przed sobą dwa pułki konnicy, Gardinera i Hamiltona, które groziły, że porąbią w sztuki każdego górala, któryby się odważył przejść poza Stirling; a podczas gdy magistrat i obywatele Edynburga naradzali się, czy mają się bronić czy poddać, dobry mój przyjaciel Lochiel1 (tu położył rękę na ramieniu tego dzielnego i światłego na czelnika) oszczędził im kłopotu dalszych namysłów, wchodząc w bramy z pięciu setkami Kamerończyków. Jak dotąd przeto wiodło nam się dobrze; tymczasem jednak nerwy tego dziel i naczelnik klany góralskiego Cameron, nego jenerała skrzepiło widocznie ostre powietrze Aberdeenu, gdyż wsiadł na okręt do Dunbar, 1 i właśnie otrzymałem pewną wiadomość, że wylądował tam wczoraj. Zamiarem jego niewątpliwie będzie maszerować naprzeciw nam, by odzyskać stolicę. Otóż w mojej radzie wojennej ścierają się dwa zdania: jedno, że, jako prawdopodobnie niżsi liczebnie, a napewno niżsi wyćwiczeniem i zaopatrzeniem wojskowem, nie mówiąc już o zupełnym braku artylerji a słabości naszej kawalerji, najprzezorniej uczynilibyśmy, cofając się ku górom i tam przeciągając wojnę, aż świeże posiłki przybędą z Francji i wszystkie klany góralskie chwycą za broń w naszej sprawie. Przeciwne zdanie twierdzi, że cofanie się teraz, w naszych warunkach, napewno podkopałoby zupełnie zaufanie do naszej broni i naszego przedsięwzięcia, i że nietylko nie zjednałoby nam nowych stronników, ale odebrałoby otuchę tym, którzy stanęli przy naszym sztandarze. Oficerowie, którzy tak argumentują, a pomiędzy nimi jest przyjaciel pański, Fergus Mac-Iyor, utrzymują, że jeżeli górale nie znają zwykłej militarnej dyscypliny europejskiej, to żołnierze, z którymi mają się spotykać, nie znają znowuż ich specjalnego i strasznego sposobu atakowania, że o przywiązaniu i odwadze naczelników i panów wątpić nie można, i że, skoro znajdą się wpośród nieprzyjaciół, członkowie ich klanów z pewnością pójdą za nimi; jednem słowem, że, wyciągnąwszy szablę, trzeba nam odrzucić pochwę i zawierzyć sprawę naszą bitwom i Bogu bitew. Czy zechce nam pan Wayerley wypowiedzieć, jakie jego zdanie w tych trudnych warunkach?
Wayerley zarumienił się silnie, ucieszony i zażenowany wyróżnieniem, jakie mu tem pytaniem świadczono; odpowiedział więc szybko i śmiało, że wprawdzie nie może wyrażać zdania opartego na umiejętności wojskowej, ale że ta decyzja będzie mu najmilsza, która najprędzej da mu sposobność oddać gorliwość swoją do usług jego Królewskiej Wysokości.
— Odpowiedź godna Wayerleya! — powiedział Karol Edward. — A chcąc, by pan miał stanowisko w pewnej mie i port na wschodniem wybrzeżu Szkocji blisko Edynburga, rze odpowiednie swemu imieniu, niech pan pozwoli, że w miejsce szarży kapitana, którą pan utracił, ofiaruję panu rangę majora w mojej służbie, z tem, że będzie pan działał jako jeden z moich adjutantów, dopóki nie będzie pan mógł być przyłączony do pułku, których, spodziewam się, kilka wkrótce się sformuje.
— Wasza Królewska Wysokość niechaj mi wybaczy — odpowiedział Wayerley (gdyż przypomniał sobie Balmawhap-ple’a i nieliczny jego oddziałek), — jeżeli odmówię przyjęcia wszelkiej rangi aż do czasu i miejsca, gdzie będę miał możność wystawić dostateczny oddział ludzi, by dowództwo moje w usługach Waszej Królewskiej Wysokości uczynić pożytecz-nem. Tymczasem mam nadzieję, że mi wasza Królewska Wysokość pozwoli służyć, jako ochotnikowi, pod przyjacielem moim, Fergusem Mac-Ivorem.
— A więc przynajmniej — rzekł Książę, któremu widocznie podobała się propozycja, — niech mi pan pozwoli, że go uzbroję, jak nakazuje zwyczaj góralski.
Z temi słowy odpiął szablę, którą miał przy boku, a której pas przetykany był srebrem, a stalowa rękojeść bogato i ciekawie była rzeźbiona.
— Klinga — powiedział Książę — jest to prawdziwa An-drea Ferrara; jest to rodzaj dziedzictwa w mojej rodzinie; jednakże jestem przekonany, że oddaję to w lepsze ręce, niż moje własne, a dodam do tego pistolety tej samej roboty. Pułkowniku Mac-Ivor, pan musi mieć wiele do powiedzenia przyjacielowi swemu; nie będę was dłużej zatrzymywał; ale pamiętajcie, że oczekuję was obu na wieczornem przyjęciu. Może to będzie ostatni wieczór, gdzie będziemy się mogli zabawić w tych salach, a ponieważ idziemy w pole z czystem sumieniem, spędzimy wigilję bitwy wesoło.
Tak zwolnieni, Naczelnik i Wayerley opuścili salę przyjęć.
ROZDZIAŁ XLI TAJEMNICA ZACZYNA SIĘ WYJAŚNIAĆ
— Jakże on ci się podoba? — było pierwsze pytanie Fer-, gusa, gdy zeszli z szerokich kamiennych schodów.
— Książę, pod którym żyć i umierać! — odpowiedział Wayerley z zapałem.
— Wiedziałem, że tak pomyślisz, skoro go tylko zobaczysz, i chciałem, byś go poznał pierwej, ale twoja zwichnięta noga stanęła na przeszkodzie. A jednak ma on swoje słabe strony, albo raczej trudne ma karty w grze, a jego irlandzcj’ oficerowie *, którzy mocno się koło niego kręcą, nietędzy są to doradcy — nie umieją rozróżniać wśród różnych wysuwanych pretensyj. Czybyś ty uwierzył — byłem zmuszony narazie zataić mój patent hrabiowski, udzielony mi za zasługi, dziesięć lat temu oddane, żeby nie obudzić zazdrości w C. i w M.! Ale ty bardzo słusznie zrobiłeś, Edwardzie, odmawiając stanowiska adjutanta. Dwa wakują, to prawda, ale Clanronald i Lochiel i my prawie wszyscy prosiliśmy o jedno dla młodego Aberchal-ladera, a ci z Nizin i irlandzka partja również pragną otrzymać drugie dla F. Otóż, gdyby który z tych kandydatów został pominięty na twoją korzyść, miałbyś nieprzyjaciół. A potem — dziwi mię, że Książę ofiarował ci rangę majora, skoro wie bardzo dobrze, że niższa ranga niż podpułkownika nie zadowoli takich, co nawet stupięćdziesięciu ludzi nie mogą wyprowadzić w pole. «Ale cierpliwości, kuzynie, i stasuj karty!» Wszystko bardzo dobrze jest, jak na teraz, i musimy cię właściwie ustroić w twój nowy kostjum na ten wieczór; gdyż, prawdę powiedziawszy, zewnętrze twoje nie nadaje się na dworskie salony.
— Cóż robić — odpowiedział Wayerley, przypatrując się swemu zbrukanemu ubraniu, — moja myśliwska kurtka miała za swoje od czasu naszego rozstania; ale o tem, mój przyjacielu, ty zapewne wiesz tyle, co ja, a może i więcej.
— Zbyt wiele zaszczytu czynisz mojemu jasnowidzeniu — odpowiedział Fergus. — Byliśmy tak zajęci, najpierw planem wydania bitwy jenerałowi Cope, a potem naszemi operacjami w Nizinach, że mogłem dać tylko ogólnikowe wskazówki ludziom naszym, którzy pozostali w Perthshire, ażeby cię oszczędzali i chronili, gdybyś się znalazł na ich drodze. Ale opowiedz mi całą historję twoich przygód, gdyż doszło to do nas w sposób bardzo nieścisły i ułamkowy.
Wayerley tedy opowiedział szczegółowo wypadki, czytelnikowi już wiadome, a Fergus wysłuchał go uważnie. Tymczasem doszli do drzwi jego kwatery, którą obrał w małem bruko-wanem podwórzu na uboczu przy ulicy, nazwanej Canongate \ w domu pulchnej czterdziestoletniej wdowy, uśmiechającej się bardzo mile do przystojnego młodego naczelnika, gdyż była to osoba, którą ujmowała uroda i dobry humor, a mniej obchodziły polityczne czyjeś przekonania. Tutaj przyjął ich Callum Beg z uśmiechem, świadczącym, że Wayerleya poznaje.
— Callum — rzekł Naczelnik, — zawołaj Shemusa an Snachad (Jakóba od Igły). Był to dziedziczny krawiec Yich łan Vohra. — Shemusie, pan Wayerley ma nosić cath dath (kolor bitwy, czyli tartan); jego trews muszą być za cztery godziny gotowe. Znasz miarę dobrze zbudowanego mężczyzny; dwa podwójne cale w najwęższem miejscu nogi...
— Jedenaście od biodra do pięty, siedm w pasie — daję waszej dostojności prawo powiesić Shemusa, jeśli jest w całych górach jedna para nożyc, któraby się lepiej od niego rozumiała na kroju trews.
— Przynieś pled z tartanu Mac-Ivor i szarfę — mówił dalej Naczelnik — i czapkę niebieską wedle wzoru Księcia od pana Mouata w bazarze. Moja krótka zielona kurtka z srebr-nem wyszywaniem i srebrnemi guzikami będzie na nim doskonale leżeć, a nie miałem jej ani razu na sobie. Powiedz chorążemu Maccombich, niech wybierze ładną tarczę z pomiędzy moich. Książę dał panu Wayerleyowi szablę i pistolety, ja go zaopatrzę w puginał i sakiewkę; dodać jeszcze parę trzewików 1 ulica Kanonicza, jedna z głównych ulic w historycznym Edynburgu. na niskich obcasach, a wtedy, mój drogi Edwardzie (tu zwrócił się do niego), będziesz skończonym synem Ivora.
Wydawszy te konieczne rozporządzenia, Naczelnik powrócił do tematu przygód Wayerleya.
— To jasne — powiedział, — że byłeś pod strażą Donalda Bean Leana. Musisz wiedzieć, że, gdy wyprowadziłem mój klan, by połączyć się z Księciem, zaleciłem temu godnemu członkowi społeczeństwa spełnienie pewnej usługi, poczem miał się u mnie stawić z taką silą, jakąby mógł zebrać. Tymczasem, zamiast to uczynić, ten łotr, widząc wolne pole, pomyślał, że lepiej wojować na własny rachunek, i przetrząsał okolicę, rabując, zdaje mi się, zarówno przyjaciół jak nieprzyjaciół, pod pozorem brania okupu, niekiedy jakoby z mojego upoważnienia, a niekiedy (licho bierz jego bezwstydne zuchwalstwo) w swojem własnem wielkiem imieniu! Na honor, jeśli dożyję i zobaczę jeszcze kopce graniczne Benmore’u, to z trudem oprę się pokusie powieszenia tego gałgana! Poznaję szczególniej jego rękę w sposobie odbicia cię z rąk tego namaszczonego durnia Gilfillana i prawie nie wątpię, że to sam Donald w tym wypadku odegrał rolę kramarza; ale jak on mógł nie obrabować ciebie, albo nie kazać ci płacić okupu, albo innym jakim sposobem pojmania ciebie nie wyzyskać na swoją korzyść, to już przechodzi moje pojęcie.
— Kiedy i jakim sposobem dowiedziałeś się o mojem uwięzieniu? — zapytał Wayerley.
— Sam książę mi to powiedział — odrzekł Fergus — i bardzo szczegółowo dopytywał się o twoją historję. A potem powiedział, że jesteś w danej chwili w mocy jednego z naszych północnych oddziałów — pojmujesz, że nie mogłem go pytać o szczegóły, — i zapytał, co sądzę, że należy z tobą zrobić. Poradziłem, żeby cię tu sprowadzono jako więźnia, gdyż nie chciałem kompromitować cię bardziej wobec angielskiego rządu, na przypadek, gdybyś trwał w zamiarze udania się na południe. Ja nic nie wiedziałem, nie zapominaj, o zarzucie, tobie czynionym o układanie i popieranie zdrady głównej, co, przypuszczam, przyczyniło się do zmiany twego pierwotnego planu. Tego pochmurnego, tego do niczego, tego brutala Balmaw-happle’a wysłano, by cię eskortował z Doune, ze swoim, jak on to nazywa, oddziałem konnicy. Co do jego zachowania się, to poza wrodzoną mu antypatją do wszystkiego, co podobne jest do dżentlemana, przypuszczam, że jego awantura z Bradwar-dinem pokutuje mu w pamięci, zwłaszcza że nie jestem pewien, czy to jego sposób opowiadania tej historji nie przyczynił się do tych ujemnych wieści o tobie, jakie doszły do twojego niegdyś pułku.
— Bardzo prawdopodobnie — odpowiedział Wayerley; — ale teraz z pewnością, mój drogi Fergusie, znajdziesz czas, żeby mi cośkolwiek powiedzieć o Florze.
— I cóż — odparł Fergus, — mogę ci tylko powiedzieć, że miewa się dobrze i że przebywa narazie z krewną w tem mieście. Uważałem, że lepiej, by tutaj przybyła, ponieważ od czasu, gdy nam się powiodło, wiele pań dystyngowanych bywa na naszym wojennym dworze; mogę cię zapewnić, że to coś znaczy być bliskim krewnym takiej osoby, jak Flora Mac-Ivor; a gdzie się ciśnie tylu z pretensjami i prośbami, człowiek musi używać każdego uczciwego sposobu, by zwiększyć swoje znaczenie.
Było coś w tem ostatniem zdaniu, co uraziło uczucia Wayerleya. Nie mógł znieść myśli, że Florę można uważać za środek pomocny w karjerze jej brata dzięki temu podziwowi, który niewątpliwie musiała wywoływać; a chociaż odpowiadało najzupełniej niektórym rysom charakteru Fergusa, raziło Edwarda, jako egoistyczne i niegodne zarówno wielkoduszności jego siostry, jak jego własnej niezależnej dumy. Fergus, dla którego, jako wychowanego na dworze francuskim, tego rodzaju manewry były rzeczą zwykłą, nie zauważył niekorzystnego wrażenia, wywartego nieopatrznie na przyjacielu, i dokończył, mówiąc:
— Nie zobaczymy pewnie Flory przed wieczorem, a wtedy będzie na koncercie i na balu, który Książę dla swoich gości wyprawia. Posprzeczałem się z nią wówczas, gdy nie chciała wyjść, by się z tobą pożegnać. Nie chciałbym wznawiać sprzeczki, prosząc ją, by cię przyjęła dziś rano; a może, gdybym to uczynił, byłoby to nietylko bezskuteczne, ale mogłoby cię pozbawić widzenia jej wieczorem.
Gdy tak rozmawiali, Wayerley usłyszał na podwórzu, pod oknami ich pokoju, dobrze znajomy głos.
— Twierdzę, mój zacny przyjacielu — dowodził mówiący, — że to jest zupełne złamanie wojennych przepisów; i gdyby nie to, że jest pan jakoby tyro, 1 zamiar twój zasługiwałby na surową naganę. Gdyż jeńca wojennego nie wolno pod żadnym pozorem krępować kajdanami ani więzić in ergastulo, 2 co byłoby się stało, gdybyś tego pana zamknął w lochu pod wieżą w Balmawhapple. Przyznaję, owszem, że takiego jeńca można, dla bezpieczeństwa, zamknąć in carcere, to jest w więzieniu publicznem.
Mrukliwy głos Balmawhapple’a, żegnającego się z dąsem, coś odpowiadał, ale tylko jedno słowo «włóczykij» można było zrozumieć wyraźnie. Ulotnił się, zanim Wayerley doszedł do domu, by powitać zacnego barona Bradwardine’a. Mundur, który baron teraz nosił: granatowa kurtka, złotem szamerowana, pąsowa kamizelka i spodnie szerokie, olbrzymie długie buty, wszystko to podkreślało jeszcze bardziej sztywność wysokiej, prostej jak kij jego postaci, zaś poczucie władzy i nawyk wojskowej komendy zwiększyły odpowiednio godny ton, z jakim się nosił, i dogmatyczność w jego powiedzeniach.
Baron powitał Wayerleya z zwykłą swoją dobrotliwością i zaraz zapragnął usłyszeć wyjaśnienie okoliczności, towarzyszących utracie jego szarży w dragonach Gardinera. «Nie iżby miał — powiedział — najlżejszą obawę, żeby młody przyjaciel jego był popełnił cośkolwiek, coby na takie nieszlachetne traktowanie ze strony rządu zasłużyło, ale ponieważ słusznem było i właściwem, ażeby baron Bradwardine, na punkcie zaufania i na punkcie władzy, był w pełni zdolnym odeprzeć wszelkie oszczerstwa przeciw dziedzicowi Wayerley-Honour, którego tak bardzo miał prawo uważać za syna».
Fergus Mac-Iyor, który teraz przyłączył się do nich, szybko opowiedział przygody Wayerleya i zakończył opisem pochlebnego przyjęcia, jakiego Wayerley doznał ze strony młodego Kawalera. Baron słuchał w milczeniu, a przy końcu uści i rekrut. 2 in ergastulo — w wiązach. snął serdecznie rękę Wayerleya i powinszował mu wstąpienia w służbę prawowitego pana.
— Gdyż — mówił dalej — chociaż słusznie uważano zawsze u wszystkich narodów za sprawę gorszącą i za w7styd przełamać sacrarnenlum militare, czy złożył je każdy żołnierz osobno, co Rzymianie nazywali per conjurationem, czy też jeden żołnierz za wszystkich, jednakże nikt tego nie podawał w wątpliwość, że zobowiązanie, tak zaprzysiężone, traciło moc przez dimissio, czyli zwolnienie żołnierza, którego los, gdyby było rozumiane inaczej, byłby tak ciężki, jak los węglarzów, solni-ków% albo innych adscripti glebae, czyli niewolników, do ziemi przywiązanych. Jest to coś podobnego, jak zasada wyłożona przez uczonego Sanchez a 1 w jego dziele De Jure-jurando, którego się z pewnością przy tej sposobności radziłeś. Co do tych, co oczernili cię kłamstwami, widzi Bóg, że uważam, iż oni sprawiedliwie zasłużyli na karę wedle prawa Memnonia lex, także nazwaną Lex Rhemnia, o której rozprawia Tullius w swojej mowie In Yerrem. Jabym jednak myślał, panie Wayerley, że zanim obrałeś jakąś specjalną służbę w armji Księcia, mogłeś się był zapytać, jaką rangę stary Bradwardine w niej zajmuje, i czyby nie był wielce uszczęśliwiony korzystaniem z twoich usług w pułku kawalerji, który właśnie teraz formuje.
Edward obronił się przed tą wymówką, dowodząc, że musiał dać natychmiastową odpowiedź na propozycję Księcia i że nie był pewny w danej chwili, czy jego przyjaciel, baron, jest z armją, czy zajęty służbowo gdzie indziej.
Załatwiwszy się z tym punktem honoru, Wayerley zaczął się dopytywać o pannę Bradwardine i dowiedział się, że przybyła do Edynburga razem z Florą Mac-Ivor, pod strażą oddziału ludzi Naczelnika. Było to istotnie konieczne, gdyż Tully-Veolan stało się bardzo niemiłem, a nawet niebezpiecznem miejscem pobytu dla młodej osoby, ze względu na pobliże gór, a także paru wielkich wsi, które zarówno ze wstrętu przed rabusiami jak z gorliwości prezbyterjańskiej opowiedziały się po stronie rządu i tworzyły nieregularne oddziałki partyzantów, często i Sanchez Francisco (1523 — 1601), uczony hiszpański gramatyk z Salamanki.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 20 miewające utarczki z góralami, a niekiedy napadające na dwory jakobickiej szlachty na podgórzu, na granicy pomiędzy pasmem gór a równiną.
— Chętniebym wam zaproponował — mówił dalej baron, — żebyście poszli ze mną na moją kwaterę w Luckenbooth, podziwiając wr przejściu Iligh-Street, która jest, bez cienia wątpliwości, piękniejsza od jakiejkolwiek ulicy, czyto w Londynie, czy w Paryżu. Ale Róża, biedactwo, strasznie się boi tej strzelaniny z Zamku, chociaż dowiodłem jej wedle Blondela i Coehorna, że to jest niemożebne, by kula dosięgła tych budynków; a zresztą mam sobie polecone przez Jego Królewską Wysokość udać się do obozu naszej armji, ażeby dopatrzeć, by ludzie zebrali cię do conclamare vasa, to jest, aby upakowali swoje torby i bagaże przed jutrzejszym marszem.
— To chyba większość z pomiędzy nas z łatwością uczyni — śmiejąc się, powiedział Mac-łyor.
— Bardzo przepraszam, pułkowniku Mac-łyor, niezupełnie tak łatwo, jak się panu zdaje. AVierzę, że większość pańskich ludzi opuściła góry lekko, nieobciążona bagażem; ale to się nie da wypowiedzieć, ile niepotrzebnych gratów nazbierali oni w czasie marszu. Widziałem jednego z pańskich ludzi (jeszcze raz pana przepraszam) z źwierciadłem na plecach.1
— Tak — odpowiedział Fergus, wTciąż w dobrym humorze, — byłby panu powiedział, gdyby go pan zapytał, że noga, co chodzi, — zbiera. Ale przecież, mój drogi baronie, pan wie równie dobrze, jak ja, że setka ułanów albo jeden oddział pandurów Schmirschitza więcej bigosu narobiłby w kraju, niż ten rycerz zwierciadła i wszystkie nasze klany razem wzięte.
— I to też jest prawda — odpowiedział baron. — Są oni, jak pogański autor powiada, ferociores in aspectu, mitio-res in actu, strasznej i groźnej twarzy, ale łagodniejsi w obejściu, niżby można przypuszczać, sądząc po ich fizjonomji i wyglądzie. Ale ja tutaj stoję i gawędzę z wami, dwoma młodzikami, kiedym powinien być w Parku Królewskim. 1 por. końcowy ustęp przedmowy Scotta do trzeciego wydania.
— Ale zje pan obiad z Wayerleyem i ze mną za powro* tem? Zapewniam pana, baronie, że, chociaż potrafię żyć jaK góral, gdy tego potrzeba, pamiętam jednak moją paryską edukację i doskonale umiem faire la meilleure chere.1
— A jakiżby djabeł wątpił o tem — rozśmiał się baron, — kiedy pan dostarcza tylko gotowania, a poczciwe miasto musi dostarczyć materjałów?... No, dobrze, i ja też mam pewne interesy w mieście: ale przyjdę do was o trzeciej, jeżeli wiktuały mogą tak długo poczekać.
To mówiąc, pożegnał się z przyjaciółmi i poszedł spełnić poruczony sobie obowiązek.
ROZDZIAŁ XLII OBIAD ŻOŁNIERSKI
Jakób od Igły był człowiekiem słownym, o ile whisky nie bruździło w umowie; przy tej zaś sposobności Callum Beg, który wciąż się uważał za dłużnika Wayerleya, ponieważ tenże odmówił odwdzięczenia się sobie kosztem osoby gospodarza z pod Świecznika, skorzystał teraz z okazji, by dług w swem mniemaniu spłacić, i pilnując dziedzicznego krawca Mac-Ivora, ((naciskał go tęgo», jak się wyraził, dopóki roboty nie skończył. Dla pozbycia się go igła Shemusa przelatywała przez tar-tan jak piorun, a że artysta opiewał przytem straszną walkę Fin Macoula, 2 po trzy ściegi przynajmniej przypadały na śmierć każdego bohatera. Ubranie przeto prędko było gotowe, gdyż kurtka leżała dobrze, a reszta stroju potrzebowała nieznacznego tylko dopasowania.
Gdy nasz bohater przywdział nareszcie «szatę starego Gaela», dodającą pozoru siły postaci, wprawdzie wysokiej i kształtnej, ale raczej wytwornej niż krzepkiej, mam nadzieję, 1 rozumieć się na lepszej kuchni. 2 Fin, syn Comhala — Fin, wzgl. Fingal, był bohaterem starożytnej pieśni ludowej irlandzkiej, przeniesionej potem do Szkocji wraz z napływowymi osadnikami irlandzkimi. że łaskawi czytelnicy darują mu, że niejeden raz spoglądał w zwierciadło, przyznając, że odbija ono obraz bardzo przystojnego młodzieńca. Istotnie, trudno było tego nie uznać. Do jasno bronzowych włosów — gdyż nie nosił peruki, wbrew ówczesnej ogólnej modzie — dobrze stosowała się czapka, na nich umieszczona. Postać jego zapowiadała sprężystość i zwinność, której obfite fałdy tartanu dodawały godności. Niebieskie jego oczy były z tych, co to
Topnieją w miłości, zapalają się w wojnie, a pewien wyraz nieśmiałości, w7ynik w istocie braku przyzwyczajenia do obcowania ze światem, interesującą czynił twarz, której wdzięku ani inteligencji nie ujmował.
— To ładny człowiek... bardzo ładny człowiek — powiedział Eyan Dhu (obecnie chorąży Maccombich) do pulchnej gospodyni Fergusa.
— Bardzo przystojny — odpowiedziała wdowa Flock-hart, — chociaż ani trochę tak się nie może podobać, jak pański pułkownik, panie chorąży.
— Ja ich nie porównywałem — odparł Eyan — ani nie mówiłem o tem, czy może się podobać; tylko że pan Wayerley wygląda zgrabnie i dzielnie, jak chłopak na swojem miejscu, co nie będzie wołał o cukierki, kiedy mu przyjdzie sińce zbierać. A doprawdy, wcale on sprawny do szabli i tarczy. Sam się z nim zabawiałem w Glennaąuoich, a i Yich łan Yohr także często, w niedzielę po południu.
— Niech ci Bóg przebaczy, panie chorąży Maccombich — zawołała przestraszona prezbyterjanka. — Jestem pewna, że pułkownik nigdyby czegoś podobnego nie zrobił.
— Ho! ho! pani Flockhart — odpowiedział chorąży. — Młoda krew w nas, pani wie; a młodzi święci, to stare djabły.
— Ale wy będziecie się bili z jenerałem Cope jutro rano, panie chorąży Maccombich? — zapytała pani Flockhart swego gościa.
— Tak, ja go zaproszę, jeżeli będzie na nas czekał, pani Flockhart — odpowiedział Gaelczyk.
I wy się odważycie pójść na tych morowych chłopów, dragonów1, panie chorąży Maccombich? — pytała znowu gospodyni.
— Pazur na pazur, jak powiedział Conan do szatana, pani Flockhart, a szatan miał krótsze pazury.
— A czy pułkownik sam odważy się na bagnety?
— Na to pani przysiąc może, pani Flockhart; na świętego Fedara! Najpierwszy on pójdzie.
— Boże litościwy! A jeżeli go czerwone kurtki zabiją! — zawołała wdowa o miękkiem sercu.
— Trudno, gdyby miało tak wypaść, pani Flockhart, znam takiego, któryby nie pozostał żyw, żeby po nim płakać. Ale my możemy wszyscy przeżyć ten dzień i zjeść obiad; a oto Yich łan Vohr już spakował swoją walizę i pan Wayerley już się zmęczył przeglądaniem się w tem wielkiem zwierciedle; a tam oto idzie koło płotu siwy, stary bocian, baron Bradwardine, co zastrzelił młodego Ronalda Ballankeiroch, a za nim ten kiwający się jegomość intendent, którego nazywają Mac-wheebłe, zupełnie jak francuski kucharz lairda Kittlegab ze swoim pieskiem jamnikiem, co to zawsze dreptał za nim; ja zaś jestem głodny, jak wilk, moja kumoszko; niechżeż więc Kasia podaje, a pani niech wkłada swój czepek, gdyż pani wie, że Vich łan Vohr nie usiądzie, dopóki pani nie zajmie pierwszego miejsca przy stole. A proszę nie zapomnieć o kwartowej butelce wródki, moja kobietko.
Podano obiad. Pani Flockhart, uśmiechnięta w swej żałobie, jak słońce przezierające zza mgły, zasiadła na czele stołu, myśląc może w głębi duszy, że obojętne jej, jak długo potrwa powstanie, które wprowadziło ją do towarzystwa, o tyle ponad zwykłych jej znajomych wyższego. Po prawej i lewej jej ręce zasiedli Wayerley i baron, a Naczelnika miała przyjemność mieć vis-a-vis. Mężowie pokoju i wojny, intendent Macwheeble i chorąży Maccombich, po wielu głębokich ukłonach w stronę zwierzchników i siebie nawzajem, zajęli miejsca po obu stronach Naczelnika. Jedzenie było doskonałe, zważywszy czas, miejsce i warunki, a Fergus był w świetnym humorze. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, podniecony temperamentem, młodością i ambicją, widział w wyobraźni swej wszelkie swoje widoki uwieńczone powodzeniem, a zupełnie był obojętny na prawdopodobną alternatywę żołnierskiego grobu. Baron przepraszał zlekka, że przyprowadził Macwheeble’a. Załatwiali właśnie, powiedział, koszta kampanji.
— A daję słowo — oświadczył starzec, — ponieważ myślę, że to będzie moja ostatnia, więc właśnie kończę, tak jak zacząłem... zawsze znajdowałem, że ścięgnom wojny, jak pewien uczony autor nazwał la caisse militaire, trudniej jest zrosnąć się, niż jej ciału, krwi i kościom.
— Jakto! Wystawił pan nasz jedyny sprawny oddział ka-walerji i nic pan nie dostał ku pomocy z tych luidorów z «Dou-telle»? *
— Nie, Glennaąuoich; mędrsi mnie tam wyprzedzili.
— To skandal — oświadczył młody góral. — Ale pan podzieli się ze mną tem, co z mojego subsidium zostało: oszczędzi to panu kłopotliwych myśli dziś wieczór, a na jedno wyjdzie jutro, gdyż, tak czy inaczej, wszyscy będziemy zaopatrzeni, zanim słońce zajdzie.
Wayerley, silnie zarumieniony, ale bardzo poważnie, zaniósł tę samą prośbę.
— Dziękuję wam obu, moi dobrzy chłopcy — odpowiedział baron. — Ale ja nie chcę sięgać do waszego peculium.1 Pan intendent Macwheeble dostarczył potrzebnej kwoty.
Tu intendent zaczął się kręcić i wiercić na krześle i wyglądał wielce zafrasowany. Nakoniec, po kilku wstępnych chrząknięciach, po wielu szerokich zapewnieniach, jak jest oddanym w służbie jego dostojności czy w dzień czy w nocy, czy żywy czy umarły, zaczął nasuwać, że «banki przeniosły wszelką gotówkę do Zamku; że, niewątpliwie, Sandie Goldie, złotnik, wueleby zrobił dla jego dostojności; ale mało jest czasu do załatwienia formalności; i niewątpliwie, gdyby jego dostojność pan Glennaąuoich albo pan Wayerley mogli dostarczyć...))
— Proszę mi takich głupstw nie gadać, mój panie — po * «Doutelle» był to wojenny statek, który przywiózł niewielki zapas pieniędzy i broni z Francji na użytek powstańców. i sakiewka. wiedział baron takim tonem, że Macwheeble zaniemówił, — i niech waćpan tak robi, jak to omówiliśmy przed obiadem, jeżeli życzy sobie pozostać nadal w mej służbie.
Na ten stanowczy rozkaz intendent, choć uczuł się jakoby skazanym na transfuzję krwi z własnych żył do żył barona, nie odważył się dać odpowiedzi. Pokręciwszy się jednak jeszcze przez chwilę, zwrócił się do Glennaąuoicha i powiedział mu, że, jeżeli jego dostojność ma więcej gotowizny, niż jej potrze-muje na wydatki w polu, mógłby ją umieścić dla jego dostojności w bezpiecznych rekach, i to na dobry procent, jako że to w tych czasach.
Słysząc tą propozycję, Fergus roześmiał się serdecznie, a gdy już mógł dech złapać, odpowiedział:
— Bardzo dziękuję, panie intendencie; ale musi pan wie dzieć, że ogólnym zwyczajem pomiędzy nami, żołnierzami, jest gospodynią naszą robić naszym bankierem. Proszę, pani Flockhart — rzekł, wyjmując kilka dużych sztuk złota z dobrze wypełnionej sakiewki, a samą sakiewkę z resztą zawartości rzucając jej do fartucha, — to tutaj mi wystarczy, niech pani weźmie resztę: niech pani będzie moim bankierem, jeżeli żyć będę, a moim egzekutorem na wypadek mojej śmierci; ale niech pani pamięta dać coś tym góralskim cailliachs, * które najgłośniej będą zawodziły coronach po ostatnim Vich łan Vohrze.
— Jest to testamentum militare — oświadczył baron, — który u Rzymian miał przywilej, że choć ustny, mógł naznaczyć prawomocnie następcę.
Ale miękkie serce pani Flockhart stopniało w niej na takie przemówienie Naczelnika; zaczęła żałośnie płakać i stanowczo nie chciała dotknąć pieniędzy, które zatem Fergus musiał odebrać.
— A więc dobrze — rzekł, — jeżeli padnę, dostanie się to temu grenadjerowi, który mi czerep rozwali, ale postaram się, żeby się na to ciężko napracował.
Intendenta Macwheeble znowu pokusiło wmieszać swoje trzy grosze, bo, gdzie chodziło o pieniądze, nie lubił milczeć.

  • Stare kobiety, które miały obowiązek zawodzić lament po umarłym.

— Możeby lepiej było, gdybym zaniósł to złoto pannie Mac-Ivor w przypuszczeniu wypadku śmiertelnego albo przygody wojennej. Mogłoby to przybrać formę darowizny morłis causa 1 na rzecz młodej damy i kosztowałoby tylko skrobnięcie piórem, żeby ją spisać.
— Młoda dama — odpowiedział Fergus, — gdyby taki wypadek zaszedł, będzie miała o czem innem do myślenia, niż o tych marnych luidorach.
— Prawda... niezaprzeczenie... nie można o tem wątpić; ale wasza dostojność wie, że smutek syty...
— Dla wielu ludzi łatwiejszy do zniesienia, niż głodny?... Prawda, panie intendencie, wielka prawda; a ja nawet wierzę, że są i tacy, których takie rozważanie pocieszyłoby po stracie całego istniejącego pokolenia. Ale jest też i smutek, który nie zna ani głodu, ani pragnienia; a biedna Flora... — przerwał, a wszyscy obecni współczuli jego wzruszeniu.
W myśli barona zupełnie naturalnie stanął los córki, gdyby pozostała bez opieki, i wielka łza napłynęła do oczu weterana.
— Gdybym padł, Macwheeble, ty masz wszystkie moje papiery i znasz wszystkie moje interesa; bądź sprawiedliwy dla Róży.
Intendent był człowiekiem z ziemskiej gliny, ostatecznie; niewątpliwie, wiele tam brudu i śmiecia w nim było, ale trochę dobrych i sprawiedliwych uczuć posiadał, zwłaszcza gdy chodziło o barona i młodą jego panią. Uderzył w żałosny bek.
— Gdyby miał nadejść taki dzień żałośliwy, dopókiby Dunkan Macwheeble miał kromkę chleba, należałaby ona do panny Róży. Przepisywałby po groszu za arkusz, byleby ona nie zaznała, co to bieda; jeżeliby naprawdę ta piękna baronja Bradwardine i Tully-Veolan z fortalicją i pałacem, należącym do niej — (nie przestawał szlochać i jęczeć przy każdej pauzie) — z ogrodami, gajami, bagnami, łąkami — z rolą — z budynkami — z sadami — z gołębnikiem — z prawem połowu ryb, siecią i łodzią na wodach i jeziorze Yeolan — z plebanją 1 na wypadek śmierci. i wikarówką i dziesięcinami — z annexis i connexis — z prawem pasienia — z opałem — z czynszami, z pretensjami i wszel-kiemi przynałeżnościami — (tu uciekł się do końca długiego swego krawatu, by obetrzeć oczy, które mu się mimowoli zalewały łzami na myśl o tem wszystkiem, co mu ten techniczny żargon wyobrażał) — wszystko to, obszerniej opisane w właściwych ewidencjach i tytułach — a leżące w parafji Bradwardine w hrabstwie Perth — jeżeliby, jak wyżej powiedziano, wszystko to miało przejść z dziecka mojego pana na Inch-Grabbita, który jest Whig i Hanowerczyk, i miało dostać się pod zarząd jego faktora, Jamie Howie, który nie jest zdolny być ekonomem, a nie dopiero intendentem...
Początek tego lamentu miał w sobie istotnie coś wzruszającego, ale koniec nie mógł nie pobudzić do śmiechu.
— Nie kłopocz się, panie intendencie — rzekł chorąży Maccombich, — gdyż dobre dawne czasy skubania i darcia wróciły i Sneckus Mac-Snackus (miał na myśli zapewne annexis, connexis) i cała reszta twoich przyjaciół będą musieli ustąpić przed tym, który ma najdłuższą szablę.
— A tą szablą będzie nasza, panie intendencie — dodał Naczelnik, widząc, że Macwheeble osłupiał na tę zapowiedź.
Ten kruszec im (lamy, co w górach się rodzi,
Lillibulero, bullen a la,
Miast złotych dukatów, nasz miecz im wygodzi,
Lero, lero etc.
Wierzyciele, długi, to wszystko się znosi,
Lillibulero, bullen a la,
Bo kto tak zapłacon, pretensji nie zgłosi,
Lero, lero etc. *
— Ale panie intendencie, nie popadajże w smutki; wypij swoje wino z sercem wesołem; baron powróci zdrów i zwycięski do Tully-Veolanu i przyłączy dobra Killencureita do swoich, skoro ta tchórzliwa pół-krwi Świnia nie chce wyruszyć za księciem, jak porządny człowiek.

  • Te wiersze, lub coś podobnego, znajdują się w starym Magazynie (miesięczniku) literackim z tego okresu.

— A jakże, one przylegają — rzekł intendent, ocierając oczy, — i powinny naturalnie dostać się pod ten sam zarząd.
— A ja — ciągnął dalej naczelnik — będę się także chronił; gdyż musicie państwo wiedzieć, mam tutaj do spełnienia dobry uczynek, mam sprowadzić panią Flockhart na łono katolickiego kościoła, a przynajmniej na pół drogi do niego, do waszego episkopalnego. O baronie! gdyby pan usłyszał jej piękny kontralt, gdy rano upomina Kasię i Marcysię, pan, który się rozumie na muzyce, zadrżałby na myśl usłyszenia jej w chórze Dziury Haddora.1
— Boże, zmiłuj się! Pułkowniku, co też pan nie wygaduje! Ale ja myślę, że wasze dostojności napiją się herbaty, zanim pójdą do pałacu, więc pójdę i przygotuję ją dla panów.
To mówiąc, pani Flockhart wyszła, a rozmowa panów potoczyła się, jak można było przypuszczać, głównie dokoła zbliżających się wypadków kampanji.
ROZDZIAŁ XLIII BAL
Chorąży Maccombich poszedł za służbą do obozu góralskiego, intendent Macwheeble poszedł w jakimś tajnym wekslar-skim kantorze przetrawiać obiad i Eyana Dhu zapowiedź wojennego prawa, Wayerley zaś z baronem i Naczelnikiem udali się do pałacu Holyrood. Baron i Naczelnik byli w jak najlepszych humorach, a baron podżartowywał z urodziwej figury naszego bohatera, tak korzystnie — wydającej się w nowem ubraniu.
— Jeżeli masz zamiary na serce jakiej ładnej szkockiej panienki, radziłbym ci, gdy do niej zagadasz, przypomnieć sobie i zacytować słowa Wirgiljusza:
Nunc insanus amor duri me Martis in armis Tela inter media atque adversos detinet hostes: i komnata w jednej z części starego kościoła św. Idziego w Edynburgu; przez pewien czas więziono tam opornych kowenantystów. które to wiersze Robertson ze Struan, naczelnik klanu Don-nocby (chyba, że primo loco stoją pretensje Lude’a), w ten sposób elegancko przetłumaczył:.............Okrutna miłość
Nisko mi nogę podwiązką ścisnęła,
I biodra moje spódniczką objęła.
Chociaż, to prawda, pan nosisz trews, ubranie, które ja z dwojga wolę, bo jest starożytniejsze i przystojniejsze.
— Albo raczej posłuchaj mojej piosenki — rzekł Fergus:
Nio chciała być angielską lady,
Nie zdobył jej Nizinny laird,
Ale uciekła z Dunkanem Graeme,
A on ją w swój zawinął pled.
Tymczasem doszli do pałacu, gdzie ich przy wejściu do sal zaanonsowano.
Aż nazbyt dobrze wiadomo, jak wielu panów wybitnego stanowiska, wykształcenia i fortuny wzięło udział w tem ryzy-kownem a niefortunnem przedsięwzięciu z r. 1745. I panie szkockie również naogół wzięły do serca sprawę odważnego i przystojnego młodego Księcia, który zdał się na łaskę swoich rodaków, jak bohater romansu raczej, niż jak wyrachowany polityk. Nic więc dziwnego, że Edwarda, który spędził większą część życia w uroczystem zaciszu Waverley-Honour, olśniła żywość i elegancja sceny, roztaczającej się teraz w dawno opuszczonych salach szkockiego pałacu. Szczegóły urządzenia, co prawda, wspaniałe nie były, będąc tem, czem być mogły w zamieszaniu i pośpiechu danej chwili, zawszeć jednak ogólne wrażenie było uderzające; zważywszy zaś wysoki poziom towarzystwa, można je było nazwać świetnem.
Oko kochającego odkryło niebawem przedmiot swoich uczuć! Flora Mac-Ivor wracała właśnie na swoje miejsce obok Róży Bradwardine. Wpośród tylu dam wytwornych i piękności obie one zwracały ogólną uwagę, jako niewątpliwie dwie z najpiękniejszych kobiet obecnych. Książę wiele im obu poświęcał uwagi, zwłaszcza Florze, z którą tańczył; to wyróż nienie zawdzięczała zapewne zagranicznemu swemu wykształceniu i znajomości francuskiego i włoskiego języka.
Skoro tylko ruch na sali wobec kończącego się tańca pozwolił, Edward prawie odruchowo poszedł za Fergusem do miejsca, gdzie siedziała panna Mac-Ivor. To uczucie nadziei, którem karmił swoje przywiązanie zdała od ukochanej, zdawało się gasnąć w jej obecności; jak ktoś, starający się przypomnieć sobie szczegóły zapomnianego snu, byłby Waverley w tej chwili oddał świat cały, byleby przypomnieć sobie, na jakich podstawach opierał nadzieje, których zwodniczość teraz poznawał. Szedł za Fergusem, spuściwszy oczy; szum uczuł w uszach i czuł się jak zbrodniarz, który, w chwili gdy złowieszczy wóz zwolna się posuwa wśród tłumów zgromadzonych, by kaźń jego oglądać, nie zdaje sobie jasnej sprawy ani z hałasu, co uszy mu zapełnia, ani z zamętu, jaki błędny wzrok jego ogarnia.
Flora wydała się trochę — troszeczkę — wzruszoną i zmieszaną, gdy on się przybliżył.
— Przyprowadzam ci przybranego syna Ivora — rzekł Fergus.
— A ja go witam jak drugiego brata — odpowiedziała
Flora.
Ostatnie słowo wymówiła z lekkim naciskiem, którego nie pochwyciłoby zapewne inne ucho, nie wyostrzone tak gorączkowym lękiem. Dosyć jednak wyraźnie był on zaznaczony, by w połączeniu z tonem jej i zachowaniem dać do zrozumienia: «Nigdy nie pomyślę o panu Waverleyu wr innym, bliższym związku)).
Edward zamilkł, ukłonił się, i spojrzał na Fergusa; ten zagryzł wargę; był to odruch gniewny, dowodzący, że i on podobnie wytłumaczył sobie sposób, w jaki siostra przyjaciela jego przyjęła. «Tak się więc kończy mój sen na jawie!» Taką była pierwsza myśl Wayerleya, a była ona tak niezmiernie bolesna, że krew odbiegła mu od twarzy i pobladł śmiertelnie.
— Boże! — rzekła Róża Bradwardine. — On jeszcze chory!
Słowa te, wymówione z wielkiem wzruszeniem, usłyszał sam Kawaler, który podszedł szybko i, ujmując rękę Waver leya, zapytał dobrotliwie o zdrowie i dodał, że chciałby z nim pomówić. Silnym i nagłym wysiłkiem, koniecznym w tych warunkach, Waverley opanował się o tyle, że mógł pójść za Kawalerem w milczeniu do ustronnego zakątka w sali.
Tutaj Książę zatrzymał go czas jakiś, wypytując o wielkie torysowskie i katolickie rodziny w Anglji, o ich stosunki, ich wpływy i stan ich uczuć ku domowi Stuartów. Na te pytania Edward zawsze tylko ogólnikowo byłby mógł odpowiedzieć, a można sobie wyobrazić, że w obecnym stanie ducha odpowiedzi jego musiały być niewyraźne, nawet mętne. Kawaler uśmiechnął się parę razy, ale mimo to ciągnął dalej ten rodzaj rozmowy, chociaż trud jej sam głównie ponosił, dopóki nie dostrzegł, że Wayerley odzyskał przytomność umysłu. Być może, że przydługa ta audjencja miała na celu sprawić na otoczeniu jego wrażenie, na którem Księciu zależało, że Wayer-ley jest osobistością politycznie wpływową. Okazało się jednak, z końcowego jego powiedzenia wnosząc, że przedłużał rozmowę z innego motywu, płynącego z dobrego serca, a dotyczącego naszego bohatera osobiście.
— Nie mogę się oprzeć pokusie — rzekł, — żeby się nie pochwalić, iż jestem dyskretny, jako powiernik dam. Widzi pan, panie Wraverley, że ja wszystko wiem, i mogę pana zapewnić, że mnie głęboko interesuje ta sprawa. Ale, mój drogi młody przyjacielu, musi pan lepiej opanowywać swoje uczucia. Wielu jest tutaj, których oczy mogą tak samo wyraźnie widzieć, jak moje, ale których językom nie można przypisywać tej samej ostrożności.
To powiedziawszy, lekko się usunął i przyłączył się do koła oficerów, o kilka kroków stamtąd stojących, pozostawiając Wayerleya w rozmyślaniach nad końcowem jego wyrażeniem; chociaż niezrozumiałe mu w calem swem znaczeniu, dosyć wszakże jasno przedstawiało potrzebę ostrożności. To też, zdobywając się na wysiłek, by okazać się godnym zainteresowania nowego swego pana przez natychmiastowe posłuszeństwo j^go wskazówkom, Edward podszedł do miejsca, gdzie Flora i panna Bradwardine wciąż jeszcze sie działy, i przywitawszy się z Różą, z powodzeniem, jakiego się sam nie spodziewał, zaczął rozmowę o tematach ogólnych.
Jeżeli, kochany czytelniku, brałeś kiedy pocztowe konie na stacji N. albo na stacji X., musiałeś zauważyć, zapewne z współczuciem i przykrością, z jaką oporną męką biedne szkapy zpoczątku przykładają swoje otarte karki do chomąt uprzęży. Gdy jednakże nieodparte argumenty pocztyljona zmuszą je iść pierwszą, drugą milkę, stają się nieczułe na pierwsze wrażenie; a zagrzawszy się w uprzęży, jakby się tenże pocztyljon wyraził, idą, jakgdyby wcale starć tych nie miały. To porównanie tak dobrze odpowiada stanowi uczuć Wayer-leya w biegu tego pamiętnego wieczora, że wolę je (zwłaszcza że jest, jak sądzę, oryginalne) od innych świetniejszych porównań, którychby mi Byshe’go Sztuka Poetycka1 dostarczyć mogła.
Czyn, jako cnota, sam w sobie mieści nagrodę; a nasz bohater miał, ponadto, inne pobudzające go bodźce do wytrwania w udanym spokoju i obojętności na widoczny brak uprzejmości ze strony Flory. Duma, która tak skutecznie, przypalając, leczy rany uczuciowe, szybko przyszła mu ku pomocy. Wyróżniony łaską Księcia; przeznaczony, jak mógł się tego spodziewać, do odegrania wydatnej roli w rewolucji, grożącej potężnemu królestwu; przewyższający, prawdopodobnie, umysło-wem wykształceniem, a dorównywający conajmniej osobistą ogładą większości szlachetnie urodzonych i znacznych osób, z któremi się teraz spotykał, — młody, bogaty i wysokiego rodu — czyż mógł, czyż powinien upadać pod dąsami kapryśnej piękności?
O nimfo, niemiłosierna i zimna,
Pierś moja dumna, jak twa własna 2.
Z tem uczuciem, wyrażonem w tych pięknych wierszach (wtedy jednak jeszcze nie napisanych), Wayerley postanowił przekonać Florę, że nie da się pognębić odmową, którą, jak mu szeptała próżność, czyniła krzywdę zarówno jemu jak 1 Byshe Edward wydał w r. 1702 Art of Poetry, zarys poetyki i rytmiki angielskiej, opartej na wzorach francuskich. 2 cytat z liryku poetki «Szkoły sentymentalnej*, Anny Seward (1747 — 1800). i może własnym widokom. Przytem, w tym zwrocie uczuć tkwiła tajna i sobie samemu nieprzyjazna nadzieja, że może ona oceni lepiej jego uczucia, gdy przestanie sobie wyobrażać, że tylko od niej zależy przyciągać je albo odrzucać. Był też jakiś tajemniczy ton zachęty w słowach Kawalera, chociaż Edward przypuszczał, że odnoszą się one tylko do życzeń Fergusa, pragnącego związku pomiędzy nim a jego siostrą. Ostatecznie wszystkie warunki — czas, miejsce i okoliczności — złożyły się na to, by obudzić jego wyobraźnię i skłonić go do męskiego i zdecydowanego postępowania, wynik pozostawiając losowi. Gdyby on jeden w wilję dnia bitwy okazał się smutnym i przygnębionym, jakżeż chciwie komentowałaby to obmowa, już i tak szkalująca jego dobre imię! Nigdy, nigdy — postanowił w duszy — nie dam nieprzyjaciołom moim takiej sposobności.
Pod wpływem tych mieszanych pobudek, zachęcany chwilami pełnym porozumienia i uznania uśmiechem Księcia, Wayerley rozwinął wszystkie swe zasoby wyobraźni, ożywienia i wymowy i ściągnął ogólny podziw towarzystwa. Rozmowa stopniowo przybrała ton najodpowiedniejszy do okazania posiadanych talentów i wiadomości. Wesołość tego wieczoru podniecały raczej, niżby ją miały hamować, zbliżające się niebezpieczeństwa dnia jutrzejszego. Wszystkie nerwy były w stanie napięcia w oczekiwaniu przyszłości, gotowe użyć bieżącej chwili. Taki nastrój ducha wysoce sprzyja rozwinięciu władz wyobraźni, poezji i tej wymowie, która z poezją graniczy. Wayerley, jak to już gdzie indziej zauważyliśmy, posiadał w pewnych chwilach zadziwiającą płynność mowy; w tym wypadku potrącał nieraz o wyższe struny uczucia, poczem znów puszczał się w swobodny wir fantazji i wesołości. Dopomagały mu i podniecały go pokrewne duchy, odczuwające ten sam bodziec nastroju i chwili; a nawet tych, których umysłowość chłodniejsza była i bardziej wyrachowana, porywał rwący prąd. Wiele pań odmówiło tańca, który wciąż jeszcze trwał, i pod rozmai-temi pozorami przyłączało się do towarzystwa, do którego należał «przystojny młody Anglik». Przedstawiono go kilku damom najwybitniejszego stanowiska, a znalezienie się jego, dzi siaj zupełnie wolne od nieśmiałego zakłopotania, w momentach mniejszego podniecenia zwykle go krępującego, podobało się ogólnie.
Flora Mac-łyor była chyba jedyną kobietą wśród obecnych, która patrzyła na niego z pewnym chłodem i rezerwą; nawet ona jednakże nie mogła opanować pewnego zdziwienia wobec talentów, które w ciągu ich znajomości nigdy nie objawiły się z taką błyskotliwością, nigdy takiego nie wywierały wrażenia. Nie wiem — być może, że pożałowała przez chwilę stanowczej swej decyzji co do starań konkurenta, który wydawał się tak zdolnym do zajęcia wysokiego stanowiska na najwyższych szczeblach towarzyskich. To pewna, że dotychczas liczyła pomiędzy nieuleczalne wady usposobienie Edwarda cette maiwaise honte, ten fałszywy wstyd, który — ponieważ była wychowana w najpierwszych kołach zagranicznych i mało znała typ nieśmiałości, właściwy manierom angielskim — był, w jej mniemaniu, zbyt blisko spokrewniony z potulną nieśmiałością i niezdarnością usposobienia. Jeżeli jednak uległa jakiemuś przelotnemu żalowi, iż Wayerley nie zawsze potrafił być tak miłym i pociągającym, — trwało to tylko chwilę, bo w czasie, gdy się nie widzieli, zaszły okoliczności, które postanowienie, przez nią powzięte, czyniły w jej oczach ostatecznem i nieodwołalnem.
Z zupełnie innemi uczuciami Róża Bradwardine słuchała go całą duszą. Odczuwała tajemny tryumf wobec publicznego hołdu, składanego temu, którego wartość nauczyła się cenić zbyt wcześnie i zbyt serdecznie. Bez jednej myśli zazdrosnej, bez uczucia obawy, przykrości albo powątpiewania, nie zaniepokojona żadnym samolubnym względem, oddawała się przyjemności obserwowania ogólnego szmeru uznania. Gdy Wayerley mówił, ucho jej poiło się jedynie jego głosem; gdy inni odpowiadali, śledziła wzrokiem tw^arze i czekała na jego odpowiedź. Szczęście, jakiego doznawała w ciągu tego wieczora, choć przemijające, choć wiele smutku miało po niem nastąpić, było może w sw7ej istocie najczystszem i najbardziej bez-interesownem, jakie dusza ludzka zdolną jest odczuć.
— Baronie — powiedział Kawaler, — nie zaufałbym mo jej kochance w towarzystwie pańskiego młodego przyjaciela. Jest to istotnie, choć może trochę romantyczny, jeden z najbardziej uroczych młodzieńców, jakich znałem.
— Na honor, Wasza Królewska Wysokość — odpowiedział baron, — ten chłopak potrafi być czasami tak osowiały, jak sześćdziesięcioletni starzec, taki jak ja. Ktoby go widział, jak to się czasem snuł śpiący, śniący, po ogrodach Tully-Veo-lanu, jak osoba hipochondryczna, albo, jak to Burtona Ana-tomja1 nazywa, pacjent chory na umyśle, czyli letargiczny, ten dziwiłby się, skąd się nagle u niego wziął taki piękny, bystry humor weselny i taka żartobliwość. — Naprawdę — rzekł Fergus Mac-Ivor, — ja myślę, że to tartany go natchnęły; gdyż, jakkolwiek Waverley jest to zawsze młodzieniec rozumny i zacny, jednakże dotychczas uważałem, że bardzo z niego roztargniony i nieuważny towarzysz.
— Tem więcej jesteśmy mu wdzięczni — rzekł Książę, — że zachował na ten wieczór zalety, których nawet tacy bliscy przyjaciele nie znali. Ale pójdźcie, panowie, noc się posuwa, a o robocie dnia jutrzejszego trzeba zawczasu pomyśleć. Niech każdy zaopiekuje się swoją piękną partnerką i zaszczyćcie mały posiłek waszem towarzystwem.
Poprowadził do innych komnat i zajął miejsce pod baldachimem na czele długiego rzędu stołów, z miną uprzejmą a pełną godności, jak to odpowiadało wysokiemu jego urodzeniu i górnym roszczeniom. Po upływie zaledwie godziny muzykanci zagrali sygnał pożegnalny, tak dobrze znany w Szkocji. *
— A więc dobranoc — rzekł Kawaler, wstając. — Dobranoc, i radość niech wam towarzyszy!... Dobranoc, piękne panie, które tak uczciłyście proskrybowanego i wygnanego Księcia. Dobranoc, moi dzielni przyjaciele; niechaj to szczęście, którego zaznaliśmy dzisiejszego wieczora, będzie dobrą wróżbą dla naszego szybkiego i tryumfalnego powrotu do tych i Burton Robert — autor sławnej Anatomji Melancholji w 1621, próby psychologji opisowej, zawierającej mnóstwo ciekawych szczegółów kulturalnych i opowiastek.

  • Jest nim, a przynajmniej bywała nuta starej pieśni: «Dobranoc, i radość niech wam wszystkim towarzyszył*.

Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 21 naszych komnat ojczystych i dla wielu, wielu zebrań w radości i weselu w pałacu Holyrood!
Baron Bradwardine, gdy później wspominał to pożegnanie Kawalera, nie zapominał nigdy dodać tonem melancholijnym:
«Audiit, et voti Phoebus succedere partem Mente dedit; partem volucres dispersit in auras»; co — dodawał — dobrze oddał wierszem mój przyjaciel Ban-gour:1
Połowę prośby Phoebus wysłuchał ochotny,
Drugą połowę za to na W’iatr gwizdnął lotny.
ROZDZIAŁ XLIV MARSZ
Wyczerpany napięciem uczuć i ścieraniem się ich sprzeczności, Wayerley zapadł w późny, ale mocny sen. Śnil, że jest w Glennaąuoich i do sal lana nan Chaistela przeniósł uroczystość, która zdobiła sale pałacu Holyrood. Słychać też było wyraźnie góralski marsz wojenny (pibroch)-, i nie było też to złudzeniem, gdyż «dumny krok naczelnego kobziarza)) klanu Mac-ivor przemierzał podwórze przed drzwiami kwratery Naczelnika i, jak pani Flockhart, widocznie nie amatorka jego muzyki, raczyła zauważyć, «tynk ze ścian zdzierał swojem skrzeczeniem)).
Oczywiście zbyt głośne to było, by nie przerwać wkońcu snu Wayerleya, chociaż z początku harmonizowało z nim zupełnie.
Odgłos kroków Calluma w pokoju (gdyż Mac-Ivor znowu jego wyznaczył do służby Wayerleyowi) był następnym znakiem, że trzeba wyruszać.
— Czy Wasza Dostojność nie zechce wstać? Vich łan Yohr i Książę poszli do wielkiego zielonego lasku za oberżą, 1 Hamilton William of Bangour (1704 — 1754) — autor licznych naśladowań Homera, Wergiljusza i Horacego — z własnych utworów najwięcej znany liryk: The Braes of Yarrow (Brzegi Yarrow). który nazywają Królewskim Parkiem, * i niejeden dziś za dnia chodzi jeszcze na własnych nogach, którego przed noca inni poniosą.
Wayerley wyskoczył z łóżka i z pomocą i przy wskazówkach Calluma ułożył swoje tartany w właściwy kostjum. Cal-łum powiedział mu także, że jego «skórzany kuferek z zamkiem przyszedł z Doune i że znów pojechał dalej na wozie z walizą Vich łan Vohra».
Wayerley pomyślał o tajemniczej paczce dziewczęcia z pieczary, która to paczka zawsze umykała mu się z pod ręki, gdy właśnie miał już ją chwytać. Nie była to jednak pora na zaspakajanie ciekawości, a podziękowawszy pani Flockhart za poranny kieliszeczek, jedynym chyba w armji Kawalera będąc człowiekiem, odmawiającym takiej grzeczności, pożegnał się i wyruszył z Callumem.
— Callum — rzekł, gdy przechodzili wzdłuż brudnej uliczki ku południowej części ulicy Canongate, — skąd ja tu będę mógł dostać konia?
— Że też wasza dostojność o tem myśli — odpowiedział
Callum. — Yich łan Vohr maszeruje pieszo na czele swoich ludzi (nie mówiąc, że i Książę robi to samo) z tarczą swoją na ramieniu; a nawet mógłby pan sąsiadować.
— Tak też i zrobię, Callum — podaj mi tarczę; tak, teraz jest umocowana. Jakżeż to wygląda?
— Jak ten dzielny góral, wymalowany na desce przed wielkim kantorem wymiany, który, jak mówią, jest Łukasza Middlemass — odpowiedział Callum; muszę zauważyć, że chciał przez to powiedzieć wielki komplement, gdyż jego zdaniem szyld Łukasza Middlemass był świetnem dziełem sztuki. Wayerley jednakże, nie odczuwając pełnego znaczenia tego grzecznego porównania, nie stawiał dalszych pytań.
Wydostawszy się z nędznych i brudnych przedmieść stołecznych na otwarte, świeże powietrze, Wayerley poczuł nowy przypływ zdrowia i humoru i myśli swoje skierował * Główna siła góralskiej armji obozowała, a raczej biwakowała w tej części Królewskiego Parku, która leży ku wsi Duddingston. ze spokojem na wypadki poprzedniego wieczora, zaś z nadzieją i stanowczością ku temu, co nadchodzący dzień miał przynieść.
Po przebyciu małego, skalistego wzniesienia, nazwanego Wzgórkiem św. Leonarda, ujrzał u swoich stóp Park Królewski, czyli zagłębienie pomiędzy górą zwaną Tronem Artura i wzniesieniem, na którem teraz zbudowana jest południowa część Edynburga; widok przed nim roztoczył się ciekawy i pełen życia. Miejscowość lę zajmowała armja góralska, w tej chwili w trakcie przygotowań do wymarszu. Wayerley już widział coś podobnego na zjeździe łowieckim, w którym uczestniczył z Fergusem Mac-Ivorem; ale to, co teraz zobaczył, robiło o wiele potężniejsze wrażenie i było nieporównanie więcej iń-teresujące. Skały, tworzące tylne tlo sceny, i niebo samo rozbrzmiewało dźwiękiem kobz, wzywających, każda swoim własnym marszem wojennym, naczelnika swego i swrój klan. Górale, zrywając się ze swToich legowisk pod golem niebem, z brzęczeniem i gwarem zamieszania nieregularnego tłumu, jak pszczoły zaalarmowane i szykujące się do obrony w swoich ulach, zdawali się posiadać giętkość ruchów, bezwzględnie potrzebną do wykonywania manewrów wojskowych. Ruchy ich wydawały się dowTolne i zamieszane, ale rezultatem był porządek i regularność; tak iż generał musiałby pochwalić wynik, chociażby pedant, niższy oficer wyśmiał metodę, która do niego prowadziła.
Ten rodzaj skomplikowanego zamętu, jakie tworzyło spieszne ustawianie się w szyku rozmaitych klanów pod wła-snemi chorągwiami, przedstawiał sam przez się widowisko wesołe i pełne życia. Nie mieli oni namiotów do zwijania, ponieważ naogół i z własnej woli sypiali pod gołem niebem, pomimo że jesień już była późna i noce zaczynały być mroźne. Przez niedługą chwilę, podczas gdy dochodzili do porządku, przedstawiali zmienny, falujący i pełen zamieszania obraz powiewających tartanów i chwiejących się piór i sztandarów, roztaczających dumne hasła: Clanronalda Ganion Coheriga (Niech się sprzeciwi, kto śmie); Loch Sloy, hasło Mac-Farlane’ów; Naprzód, fortuno, i zapełnij więzy, hasło markiza Tullibardine;
Bydand, hasło lorda Lewisa Gordona; i odpowiednie hasła i cmblemata wielu innych naczelników i klanów.
Nareszcie zmieszany i falujący tłum ustawił się w wąską, ciemną kolumnę, bardzo długą, ciągnącą się poprzez całą dolinę. Na czele kolumny rozwinięto sztandar Kawalera, czerwony krzyż na białem tle z dewizą: Tandem Triumphans.1 Nieliczna kawalerja, a była to głównie szlachta Nizinna z domownikami swymi i dzierżawcami, tworzyła wysuniętą przednią straż armji, a ich sztandary, których mieli bodaj zawiele w stosunku do swojej liczby, powiewały na najdalszym krańcu widnokręgu. Wielu jeźdźców tego oddziału, wśród których Wayerley przypadkiem zauważył Balmawhapple’a i jego porucznika, Jinkera (który jednak za radą barona Bradwardine’a został wraz z kilkoma innymi zniżony do rangi, określanej przez barona, jako ((zreformowanego oficera») dodawało ożywienia scenie, choć nie przyczyniało się do porządku, gdyż galopowali naprzód tak prędko, jak tylko na to ścisk pozwalał, by dostać się na właściwe swoje miejsce na przedzie kolumny. Uroki różnych Circe z High-Street oraz energiczne krzepienie sił przez noc napojami zatrzymało prawdopodobnie tych bohaterów w murach Edynburga nieco dłużej, niż to się godziło z ich porannym obowiązkiem. Z takich opóźnionych przezorniejsi obierali dalszą i krętą, ale otwartą drogę, by dostać się na swoje miejsce, trzymając się nieco zdała od piechoty i jadąc ogrodzoną przestrzenią na prawo, przyczem wypadało im przeskakiwać, czasem nawet burzyć, mury z luźnego kamienia. Ukazywanie się i znikanie tych małych oddziałków, jakoteż zamieszanie sprawiane przez tych, co, zwykle bezskutecznie, starali się przecisnąć na front przez tłum górali, chociaż ci wymyślali, klęli i stawiali opór, dodawało malowniczej swobody, choć ujmowało wojskowej regularności całemu obrazowi.
Podczas gdy Wayerley przyglądał się temu nadzwyczajnemu widowisku, którego wrażenie jeszcze potęgowały raz po raz rozlegające się wystrzały armatnie, dawane z Zamku do i przecież tryumfujący. straży góralskich, wycofujących się z pobliża Zamku dla połączenia się z głównem swojem wojskiem, — Callum, z właściwą sobie swobodą wtrącania się, przypomniał n;u, że ludzie Vich lan Vohra znajdują się prawie na czele kolumny marszowej, jeszcze bardzo daleko, i że «pójdą bardzo prędko, jak tylko armata wypali». Po takiem upomnieniu Wayerley ruszył żwawo naprzód, często rzucając ciekawe spojrzenia na ciemną chmurę wojowników, zebraną przed nim i za nim. Bliższy widok jednakże raczej zmniejszył wrażenie, jakie armja zdaleka czyniła. Ludzie, stanowiący czoło każdego klanu, dobrze byli uzbrojeni w szable, tarcze i samopały, przyczem wszyscy mieli w dodatku puginał, a większość skałkowe pistolety. Ale ci składali się z panów (szlachty), to jest krewnych naczelnika, choćby dalekich, a mających bezpośrednie prawo do jego poparcia i opieki. Piękniejszych i dzielniejszych ludzi nie znalazłoby się chyba w żadnej armji świata; wolne ich i niezależne zwyczaje, które lak dobrze umieli poddawać rozkazom wodza i tej specjalnej karności, przyjętej w góralskim trybie prowadzenia wojny, czyniły ich równie groźnymi przez osobistą odwagę i wysokie męstwo, jak przez rozumne uznanie konieczności działania społem i dawania ich narodowemu sposobowi atakowania najpełniejszej sposobności powodzenia.
Jednakże na niższych od nich szczeblach znajdowały się jednostki o wiele marniejszego rodzaju, zwykłe chłopstwo góralskich okolic, które, choć tak się nazywać nie pozwalało, i często, prawdopodobnie słusznie, dowodziło, że starszego jest pokolenia niż panowie, którym służyło, nosiło jednak liberję ostatecznej nędzy — marnie ubrane, gorzej uzbrojone, półnagie, karłowate wzrostem, zanędzniałe. Każdy ważny klan miał nieco takich Helotów, 1 z nim związanych; i tak Mac-Coulowie, chociaż pochodzeniem swem sięgali Combala, ojca Finna czyli Fingala, byli rodzajem Gibeonitów, 2 czyli dziedzicznych sług Stewartów z Appine; Makbethowie, potomkowie nieszczęsnego * podbita przez Spartan ludność tubylcza, traktowana jako niewolnicy państwowi, służąca na roli, czasem jako lekkozbrojna pomoc w wojnie. 2 plemię aramejskie sąsiednie Izraelitom, które poddało się Jozuemu; Gibeonici usługiwali jako niewolnicy* w świątyni Salomona. króla tego nazwiska, byli poddanymi Morayów i klanu Don-noehy, czyli Robertsonów z Athole; i wiele innych przykładów daćby jeszcze można, gdyby nie obawa dotknięcia klanowej dumy, gdzie ona jeszcze istnieć może, i przez to ściągnięcia góralskiej burzy do sklepu mojego wydawcy. Otóż ci sami He-loci, choć arbitralna władza Naczelników, pod którymi rąbali drzewo i nosili wodę, zmusiła ich do wystąpienia w pole, byli naogół niedokarmieni, źle ubrani, gorzej jeszcze uzbrojeni. Ta ostatnia okoliczność była głównie następstwem ogólnego aktu rozbrojenia, przeprowadzonego pozornie w całej górskiej krainie, chociaż większość Naczelników potrafiła obejść prawo, zatrzymując broń swoich bezpośrednich członków klanu, a wydając mniej wartościową, zabraną tym niższym satellitom.1 Wynikło stąd, naturalnie, że ci biedacy poszli na wojnę w stanie opłakanym.
Zdarzało się więc, że w oddziałach, których front na swój sposób znakomicie bywał uzbrojony, tyły podobne były do zbiorowiska prawdziwych bandytów. Tu widziało się siekierę na drągu, tam szable bez pochwy; tu strzelbę bez zamku, ówdzie kosę, prosto przymocowaną na drągu, a niektórzy mieli tylko swoje puginały,, albo koły wyciągnięte z płotów. Ponury, dziki wygląd tych rozczochranych ludzi, których większość z całym podziwem nieświadomości przyglądała się najzwyklejszym dziełom domowej sztuki, budził zadziwienie na Nizinach, ale budził również przerażenie. Tak mało w owym późnym okresie znano warunki i stosunki w krainie góralskiej, że charakter i wygląd jej ludności, występującej w ten sposób w roli wojowników, sprawiał na Nizinnej ludności okolic południowych wrażenie takiej niespodzianki, jakgdyby najazd murzynów afrykańskich-Eskimosów lub Indjan runął z północnych gór własnego ich rodzinnego kraju. Nie można się przeto dziwić, że Waver-leya, który dotychczas sądził ogół górali wedle próbek, jakie mu Fergus, sprytny polityk, od czasu do czasu pokazywał, i od łacińskiego satelles — straż; ktoś zależny od kogoś drugiego; w astronomii ciało niebieskie odbywające swą drogę w zależności wyłącznej od innego ciała (księżyc i ziemia). przybiło i zadziwiło zuchwalstwo korpusu, nie przenoszącego czterech tysięcy ludzi, z których co najwyżej połowa była uzbrojona, zamierzającego zmieniać losy i dynastję Brytyjskich królestw.
Podczas gdy postępował wzdłuż kolumny, wciąż jeszcze stojącej w miejscu, żelazna armata, jedyne działo, posiadane przez armję, rozpoczynającą tak ważną rewolucję, wypaliła na znak, że ma się rozpocząć pochód. Kawaler wyraził życzenie, by lej niepotrzebnej sztuki ciężkiej artylerji nie zabierać; ku zdziwieniu jego jednak naczelnicy góralscy zaczęli go prosić, by mogła ona towarzyszyć im w marszu; twierdzili, że ludzie ich, nieprzyzwyczajeni do artylerji, przywiązywali niedorzecznie wielką wagę do tego polowego działa, spodziewając się, że przyczyni się ono wybitnie do ich zwycięstwa, które przecież tylko swoim muszkietom i szablom zawdzięczać mogli. Przeznaczono przeto dwóch czy trzech Francuzów do obsługi tej wojennej maszyny, którą ciągnął zaprząg góralskich kuców, a której ostatecznie używano tylko do dawania sygnałów \
Zaledwie tym razem głos jej dał się słyszeć, pochód cały ruszył z miejsca. Dziki okrzyk radości przednich bataljonów zagrzmiał w powietrzu, ginąc następnie w ostrym dźwięku kobz, które zkolei przygłuszył odgłos ciężkich kroków tylu ludzi, równocześnie maszerujących. Zaświeciły się i zatrzęsły sztandary, ruszając naprzód, a konni śpieszyli zająć swe stanowiska, jako straż przednia i oddzialki wywiadowcze, mające badać ruchy nieprzyjaciela i donosić o nich. Zniknęli z przed oczu Wayerleya, zakręcając dokoła podstawy Tronu Artura, pod grzebieniem bazaltowych skał wzdłuż małego jeziorka Dud-dingston.
Piechota poszła w tym samym kierunku, regulując swe kroki wedle innego oddziału, który poszedł drogą więcej ku południowi. Dotarcie do miejsca, które ludzie Fergusa zajmowali w pochodzie, kosztowało Edwarda sporo wysiłku.
WYPADEK, KTÓRY BUDZI PRÓŻNE ROZMYŚLANIA
Gdy Wayerley dotarł do tej części kolumny, którą wypełniał klan Mac-Ivor, ten przystanął, uformował się, i przyjął go tryumfalnym wiwatem na kobzach i głośnym okrzykiem ludzi, z pomiędzy których wielu znało go osobiście i uradowało się, widząc go w stroju narodowym i ich pokolenia.
— Wydajecie okrzyki — odezwał się góral z sąsiedniego klanu do Eyana Dhu — jakgdyby sam Naczelnik właśnie przyszedł stanąć wam na czele.
— Mar e Bran * is e a brathair, ((jeżeli to nie Bran, to Brana brat» — odpowiedział przysłowiem Maccombich.
— O, jeśli tak, to jest to zapewne ten ładny angielski Duinhe-wassel, co się ma żenić z Lady Florą?
— Może to być, może nie być; i nie jest to twoja sprawa, ani też moja, Grzegorzu.
Fergus zbliżył się, by uściskać ochotnika i ciepło i serdecznie go powitać; uważał jednak, za potrzebne wytłumaczyć zmniejszoną liczbę swego bataljonu (nie wynoszącą więcej, jak trzystu ludzi), mówiąc, że wielu powysyłał partjaini.
Rzeczywiście jednak było faktem, że odpadnięcie Donalda Bean Leana pozbawiło go conajmniej trzydziestu dzielnych chłopów, na których usługi rachował z pewnością, i że wielu z jego przypadkowych adherentów odwołali rozmaici naczelnicy, do sztandarów których oni najwłaściwiej należeli. Rywal jego, naczelnik wielkiej północnej gałęzi jego własnego szczepu, zebrał także ludzi swoich, chociaż się jeszcze dotąd nie zdeklarował ani za rządem ani za Kawalerem, i intrygami swojemi w pewnym stopniu zmniejszył silę, z którą Fergus wyruszał w pole. Wynagradzało ten zawód ogólne uznanie, że ludzie Yich łan Vohra pod względem wyglądu, wyekwipowania, broni i sprawności w jej użyciu, dorównywali najlepszym wojskom z pod sztandaru Karola Edwarda. Stary Ballenkeiroch był jego majorem; ten wraz z innymi oficerami, którzy znali * Bran, dobrze znany pies Fingala, jest częstym tematem przysłów, jako-też pieśni góralskich.
Wayerleya w Glennaąuoich, przyjęli serdecznie naszego bohatera, jako uczestnika wspólnych w przyszłości niebezpieczeństw i spodziewanych zaszczytów.
Droga, którą posuwała się armja góralska po opuszczeniu wsi Duddingston, był to przez czas pewien zwykły pocztowy gościniec pomiędzy Edynburgiem a Haddinglon, dopóki nie przeszli rzeczki Esk pod Musselburgh, a wtedy, zamiast trzymać się nizinnych stron ku morzu, zawrócili więcej wgłąb kraju i zajęli skłon wyżyny zwanej Carberry Hill, miejsce już pamiętne w historji Szkocji, tam bowiem piękna Marja poddała się zbuntowanym swoim poddanym. Ten kierunek obrano, ponieważ Kawaler otrzymał wiadomość, że armja rządowa, przybywając morzem z Aberdeen, wylądowała w Dunbar i założyła kwaterę poprzedniej nocy na zachód od Iladdington, z zamiarem spuszczenia się wdół, ku wybrzeżu morskiemu, i zbliżenia się do Edynburga niższą drogą od strony wybrzeża. Utrzymując się na wyżynie, górującej w wielu miejscach nad drogą, spodziewano się, że górale będą ich mogli zaatakować skutecznie. To też armja zatrzymała się na wyniosłości Carberry Hill, raz, żeby dać wypoczynek żołnierzom, a potem, że było to położenie centralne, skąd można było skierować marsz w każdą stronę, odpowiednio do ruchówT nieprzyjaciela. Gdy zatrzymywali się na tej pozycji, przybiegł pośpiesznie posłaniec, wzywając Mac-Ivora do Księcia i dodając, że ich awangarda zetknęła się w potyczce z garścią nieprzyjacielskiej konnicy i że baron Bradwardine przysłał trochę jeńców.
Wayerley przez ciekawość wysunął się naprzód poza linję i wkrótce zauważył kilku żołnierzy, którzy, pyłem pokryci, przygalopowali, by donieść, że nieprzyjaciel w pełnym marszu posuwa się na zachód wzdłuż wybrzeża. Poszedłszy jeszcze trochę dalej, usłyszał jęk, dobywający się z jakiejś szopy. Zbliżył się do tego miejsca i usłyszał głos, w angielskiem narzeczu jego rodzinnego miejsca, usiłujący, chociaż mu ból często przerywał, powtarzać słowa Modlitwy Pańskiej. Głos cierpienia zawsze znajdował oddźwięk w sercu naszego przyjaciela. Wszedł do szopy i w ciemnościach mógł narazie rozróżnić tylko jakiś czerwony tobół; ci bowiem, którzy rannemu za brali broń, a i część ubrania, zostawili mu płaszcz dragoński, w który był zawinięty.
— Na miłość boską — przemówił ranny, słysząc kroki Wayerleya, — dajcie mi jedną kropelkę wody!
— Zaraz dostaniesz — odpowiedział Wayerley, równocześnie podnosząc go, przynosząc do drzwi szopy i dając mu pić ze swej manierki.
— Jakgdybym znał ten głos — przemówił człowiek; lecz popatrzywszy na ubiór Wayerleya błędnym wzrokiem, — nie, to nie jest młody dziedzic! — dokończył.
Tem mianem nazywano Edwarda w dobrach Wayerley-Honour, a dźwięk ten zadrgał w jego sercu tysiącem wspomnień, które już dobrze znany akcent jego stron rodzinnych obudził.
— Houghton! — zawołał, patrząc na widmową twarz, na której śmierć już kładła swoje piętno, — czyż to być może, że to ty?
— Nigdy się nie spodziewałem, że jeszcze głos angielski posłyszę — przemówił ranny; — pozostawili mnie tutaj, bym żył lub umarł, jak będę mógł, gdy się przekonali, że nic nie powiem o sile naszego pułku. Ale, o, dziedzicu! jak pan mógł odjechać nas na tak długo i pozwolić nas kusić temu djabłu z piekła rodem, Ruffinowi!... mybyśmy za panem poszli w ogień i w wodę, to pewne.
— Ruffin! Zapewniam cię, Houghtonie, że was podle okłamano.
— Często ja to myślałem — rzekł Houghton, — chociaż pokazywali nam własną pańską pieczątkę; i tak Timmsa rozstrzelali, a mnie zdegradowali na prostego żołnierza.
— Nie wysilaj się mówieniem — powiedział Edward. — Zaraz ci sprowadzę chirurga.
Ujrzał zbliżającego się Mac-Ivora, który powracał z głównej kwatery, gdzie brał udział w radzie wojennej, i pośpieszył naprzeciw niemu.
— Dobre wiadomości! — wołał Naczelnik. — Za niecałe dwie godziny będziemy przy robocie. Książę sam stanął na czele przedniej straży, a wyciągając szablę, zawołał: ((Przyjaciele, odrzucam pochwę!)) Pójdź, Waverleyu, ruszamy natychmiast.
— Jedną chwilę... jedną chwilę; ten biedny jeniec umiera; gdziebym ja znalazł chirurga?
— Gdziebyś go znalazł? Ty wiesz, że my ich nie mamy, mamy tylko dwóch czy trzech Francuzów, zdaje mi się, niewiele lepszych od prostych chłopców aptekarskich.
— Ależ tego człowieka krew upłynie!
— Biedak! — rzekł Fergus w chwilowym przypływie litości; natychmiast jednak dodał: — Ale to będzie los tysiąca ludzi, zanim noc zapadnie; to też pójdź!
— Nie mogę; słuchaj: to syn jednego z dzierżawców mojego stryja.
— O, jeżeli to jest twój człowiek, trzeba się nim zająć; przyślę ci Calluma; ale diaoul!... ceade millia niolligheart! — ciągnął dalej niecierpliwy Naczelnik, — jakżeż mógł taki stary żołnierz, jak Bradwardine, przysyłać nam tu umierających ludzi, żeby nas nimi obciążać?
Callum przyszedł, zwinny jak zawsze; i w istocie, Waver-ley raczej zyskał, niż stracił, w opinji górali przez swoją dbałość o rannego. Nie byliby zrozumieli ogólnych uczuć ludzkości, któreby nie pozwoliły Wayerleyowi opuścić człowieka tak nieszczęśliwego; ale dowiedziawszy się, że cierpiący był jednym z jego drużyny, jednomyślnie uznali, że WTaverley postępował, jak dobrotliwy i względny naczelnik, wart przywiązania swoich ludzi. W niespełna kwadrans biedny Humphry wyzionął ducha, prosząc młodego swego pana, żeby, skoro powróci do Wayerley-Honour, był dobry dla starego Joba Iloughtona i jego żony, błagając go, żeby nie walczył po stronie tych dzikich ludzi w spódniczkach przeciwko starej Anglji.
Skoro biedak oddał ducha, Wayerley, który z szczerym żalem i niemałą przymieszką wyrzutów sumienia pierwszy raz w życiu był świadkiem czyjegoś konania, kazał Callumowi usunąć ciało do szopy. Miody góralczyk uczynił to, nie omieszkaw-szy zbadać kieszeni zmarłego, które jednak, jak zauważył, inni przed nim należycie przetrząsnęli. Zabrał jednakże płaszcz — i postępując z przezornością psa, zakopującego kość, schował go w zaroślach, starannie oznaczając miejsce, gdyż, jnk zauważył, gdyby mu się udało powracać tędy, miałby z tego doskonałą cuchę dla starej swojej matki, Elżbiety.
Z wielkim nakładem siły dobili do miejsca swego w maszerującej kolumnie, która teraz posuwała się szybko dla zajęcia wyżyny ponad wsią Tranent, pomiędzy którą to a morzem leżała droga zamierzonego marszu armji nieprzyjacielskiej.
To smutne spotkanie z byłym jego sierżantem nasunęło myślom Edwarda wiele bolesnych, choć zupełnie już nieprzydatnych rozważań. Spowiedź tego człowieka wyjaśniła stanowczo, że postępowanie pułkownika Gardinera było zupełnie uzasadnione, że było nawet konieczne, wobec kroków, jakie w imieniu Edwarda przedsiębrano, by żołnierzy jego oddziału przywieść do buntu. Przypomniał sobie teraz po raz pierwszy sprawę pieczątki i to, że ją zgubił w pieczarze rozbójnika, Bean Leana. Stawało się jasnem, że chytry łotr ją zabrał i użył do przeprowadzenia intrygi w pułku dla własnych celów, a Edward nie wątpił także, że w paczce, którą córka Donalda umieściła w jego kuferku, odnajdzie dalsze dowody, rzucające światło na jego postępowanie. A tymczasem kilkakroć powtórzony wyrzut Houghtona: «Ach, dziedzicu, dlaczego nas pan opuścił?)) brzmiał mu w uszach, jak jęk dzwonu pogrzebowego.
— Tak — mówił w myśli, — postąpiłem doprawdy względem was z bezmyślnem okrucieństwem. Sprowadziłem was z waszych ojczystych pól, z pod opieki szlachetnego i dobrego pana, a poddawszy was całej surowości wojskowego rygoru, sam dźwigać nie chciałem mojej części tego ciężaru, odszedłem obowiązków, które podjąłem, pozostawiając tak tych, których powinienem był osłaniać, jak własne moje dobre imię na pastwę podstępnego łotrostwa. O, lenistwa i chwiejności duszy! choć same zbrodnią nie jesteście, iluż dotkliwym nieszczęściom i jakiemuż złu często torujecie drogę!
ROZDZIAŁ XLVI W IGI LJ A BITWY Chociaż górale maszerowali bardzo prędko, słońce chyliło sie już ku zachodowi, gdy docierali na skłon jednego z tych wzniesień, górujących nad rozległą płaszczyzną, rozciągającą się ku północy do morza, a na której leżą, w znacznej odległości jedne od drugich, dwie małe wioski Seaton i Cockenzie i jedna większa, Preston. Droga, wiodąca brzegiem morza do Edynburga, przecina tę równinę, wychodząc z ogrodzeń Seaton-house, a pod wsią czy miasteczkiem Preston wchodząc znowu w ścieśnienia zagrodzonych pól. Tą drogą komendant wojsk angielskich postanowił iść na stolicę, raz, jako że była najwygodniejsza dla jego kawalerji, a potem, że mniemał zapewne, iż frontem swym zetknie się z góralami, idącymi od Edynburga w przeciwnym kierunku. Co do tego się jednakże pomylił, gdyż zdrowy sąd Kawalera, czy jego dowódców, pozostawił proste przejście wolnem, zajmując wojskiem swem silną pozycję ponad niem.
Skoro tylko górale dotarli do wryżyny nad wyżej opisaną płaszczyzną, ustawili się odrazu w szyku bojowym wzdłuż skłonu pagórka. Prawie równocześnie ukazała się awangarda Anglików, wysuwając się z pomiędzy drzew i ogrodzeń Seaton, z zamiarem zajęcia płaskiej przestrzeni pomiędzy wzniesieniem a morzem; odległość, dzieląca obie armje, nie wynosiła więcej, jak jakieś pół mili szerokości. Wayerley wyraźnie widział szwadrony dragonów, wysuwające się, jeden za drugim, z pomiędzy ogrodzeń ze swemi wywiadowcami na przedzie i ustawiające się na równinie, frontem naprzeciw armji Księcia. Za niemi sunął oddział armat polowych, które, po dotarciu do flanki górali, ustawiono również w linję, celując ku wyżynie. W marszu ciągnęły dalej trzy czy cztery pułki piechoty, posuwające się otwartą kolumną; nastawione ich bagnety wyglądały jak rzędy płotów stalowych, a broń ich błyskała jak światła błyskawic, gdy na dany znak i one robiły zwrot i ustawiały się naprzeciw górali. Drugi oddział artylerji i jeszcze jeden pułk piechoty zamykały długi pochód, formując się na lewej flance piechoty, przy całej linji zwróconej ku południowi.
Podczas gdy armja angielska dokonywała tych obrotów, górale wykazywali równy pośpiech i pohopność do walki. Jak tylko klany doszły do grzbietu nawprost nieprzyjaciela, usta wiono je w linję, tak że obie armje osiągnęły równocześnie kompletny porządek bojowy. Po skończeniu ruchów górale wznieśli straszliwy krzyk, który odbiły echa wzgórz poza nimi. Wojsko regularne, będąc w doskonałem usposobieniu, odpowiedziało głośnym wyzywającym okrzykiem i dało ze dwa strzały armatnie na wysunięty posterunek górali. Ci okazywali wielką ochotę pójścia natychmiast do ataku; Evan Dhu, perswadując Fergusowi, dowodził, że «sidier roy (czerwoni żołnierze) chwieją się jak jajko na drągu, a my mielibyśmy całą korzyść zaczynania, gdyż nawet stara czarownica (Bóg z nią!) potrafi atakować z góry».
Jednakże teren, po którym górale musieliby schodzić, choć na niewielkiej przestrzeni, przecież był nie do przebycia, gdyż był nietylko bagnisty, ale poprzecinany murami z kamienia i przerznięty w całej swej długości bardzo szerokim i głębokim rowem; te okoliczności dałyby muszkieterom regularnym olbrzymią przewagę, zanimby górale mogli użyć swych szabel, na których nauczeni byli polegać. To też powaga dowódców pohamowała zapalczywość górali, i tylko niewielu strzelców’ posłano na dół dla ścierania się z wysuniętymi posterunkami nieprzyjaciela i dla rozpoznania terenu.
Był to widok sytuacji wojennej niezwykle interesującej i nie zdarzającej się często.
Te dwie armje, tak różne wyglądem i wyćwiczeniem, ale każda z nich znakomicie wyszkolona w swoim specjalnym sposobie walczenia — te dwie armje, od których starcia zdawało się, że chwilowy los Szkocji przynajmniej zależy, stały teraz naprzeciw siebie, jak dwóch gladjatorów na arenie, z których każdy rozmyślał w jaki sposób zaatakować wroga. Można było rozróżnić przed linjami głównych dowódców i sztab generalny każdej armji, śledzących przez lornety wzajemne ruchy, zajętych wysyłaniem rozkazów i odbieraniem raportów od adjutan-tów i ordynansów, którzy dodawali życia całej scenie, galopując w różnych kierunkach, jakgdyby los dnia zależał od pędu ich koni. Przestrzeń pomiędzy armjami zajmowały częściowe i nieregularne utarczki strzelców, i widziało się raz po raz, jak spada kapelusz albo czapka, a rannego odnosili towarzysze.
Były to jednak drobne tylko starcia, gdyż nie odpowiadało zamiarom żadnej ze stron posuwać się naprzód w tym kierunku. Z pobliskich siół chłopstwo wrychylało się ostrożnie, chcąc śledzić wynik spodziewanej bitwy, a w niedalekiej odległości w zatoce stały dwa okręty pod angielską flagą, zapełnione mniej trwożliwymi widzami.
Gdy w ten sposób przez chwalę niedługą trwało to pełne grozy zawieszenie, Fergus z drugim naczelnikiem otrzymali rozkaz przesunięcia swoich klanów ku wsi Preston, by zagrozić prawemu skrzydłu armji Cope’a i zmusić go do zmiany pozycji. Dla wykonania tego rozkazu Naczelnik z Glennaąuoich zajął cmentarz w Tranent, sytuację na wzniesieniu i miejsce dogodne, jak Eyan Dhu zauważył, «dla każdego, ktoby miał nieszczęście być zabitym, a troszczył się o chrześcijański pogrzeb)). Dla wstrzymania albo wyparcia tego oddziału, angielski generał oddzielił dwie armaty pod eskortą silnej partji konnicy. Podsunęli się tak blisko, że Wayerley mógł wyraźnie rozróżnić sztandar wojska, w którem przedtem dowodził oddziałem, i słyszeć trąbki i bębny, dające sygnał «naprzód», któremu tak często bywał posłuszny. Mógł też dosłyszeć dobrze znane słowa, wypowiedziane w angielskim dialekcie, również dobrze dosłyszalnym głosem komendanta, dla którego niegdyś tyle czuł szacunku. W tej to chwili, obejrzawszy się dokoła, gdy ujrzał dziki strój i wygląd swych góralskich towarzyszy, gdy usłyszał ich szepty wr surowym i nieznanym języku, gdy popatrzył na własny ubiór, tak niepodobny do tego, jaki nosił od dzieciństwa, — zapragnął zbudzić się z tego, co w tej chwili wydało mu się snem, — dziwnym, okropnym, nienaturalnym snem. «Wielki Boże — szepnął, — czyż ja doprawdy jestem zdrajcą mego kraju, renegatem mojej chorągwi i wrogiem, jak ten nieszczęsny umierający biedaczysko mnie określił, wrogiem mojej rodzinnej Anglji?!».
Zanim mógł przetrawić lub złagodzić to wspomnienie, wysoka wojskowa postać jego byłego komendanta ukazała się w pełni. Rozpatrywał sytuację.
— Teraz mogę go trafić — rzekł Callum, ostrożnie podnosząc samopał ponad mur, za którym leżał, na zaledwie sześćdziesiąt łokci odległości.
Wayerley uczul, jakgdyby ojcobójstwo spełnić się miało przed jego oczami — gdyż czcigodny włos siwy i pełna charakteru twarz weterana przywiodły mu na pamięć synowską niemal cześć, z jaką oficerowie wszyscy odnosili się do niego. Zanim jednak mógł wymówić: «Stój!», stary góral, leżący obok Callum Bega, zatrzymał jego ramię.
— Oszczędź sobie strzału — rzekł jasnowidzący, — nie nadeszła jeszcze jego godzina. Ale jutro biada mu!... Widzę na piersiach wysoko jego całun.1
Callum, nieczuły na inne względy, dostępny był zabobonom. Zbladł przy słowach Taishatra i cofnął broń. Pułkownik Gardiner, nieświadomy niebezpieczeństwa, jakiego uniknął, zawrócił konia i zwrolna pojechał ku frontowi swego pułku.
Przez ten czas armja regularna utworzyła nową linję, jednem skrzydłem zwróciwszy się ku morzu, a drugie opierając o wieś Preston; a że podobne poprzednim trudności udaremniały atak na tę ich nową pozycję, Fergusa i resztę oddziałów7 odwołano z powrotem na dawne stanowisko. Ta zmiana wywołała konieczność odpowiedniego przesunięcia w armji generała Cope’a, która stanęła znów równolegle do armji górali. Na tych obustronnych manewrach zeszedł dzień i wieczór nadchodził; to też obie armje gotowały się na spoczynek nocny pod bronią na łinjach przez siebie zajętych.
— Nie będzie żadnej roboty dziś wieczór — powiedział Fergus do przyjaciela swego, Wayerleya; — zanim się zawiniemy w nasze pledy, pójdźmy obaczyć, co baron porabia na tyłach linji.
Zbliżywszy się do jego posterunku, zastali poczciwego, starego, dbałego oficera, po wysłaniu nocnych patroli i ustawieniu straży, zajętego czytaniem Wieczornego Nabożeństwa Episkopalnego Kościoła reszcie swojego wojska. Głos jego był donośny i dźwięczny, a choć okulary na nosie i widok Saun-dersa Saundersona w wojskowym mundurze, spełniającego rolę kościelnego, miały w sobie coś śmiesznego, — jednakże warunki niebezpieczeństwa, w jakiem się znajdowali, wojskowe umun 1 zobaczenie całunu widmowego przez jasnowidza oznaczało śmieić, tein bliższą, im bliżej był ten całun twarzy.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 22 338 durowanie słuchaczy i widok ich koni, osiodłanych i ustawionych poza nimi, dodawały silnego i uroczystego wrażenia tej nabożnej ceremonji.
— Spowiadałem się dziś rano, zanim tyś się jeszcze obudził — szepnął Fergus do Wayerleya. — Ale nie jestem tak ciasnym katolikiem, żeby odmówić udziału w modlitwach tego dobrego człowieka.
Edward przytwierdził, więc pozostali, dopóki baron nie ukończył nabożeństwa.
— A teraz, chłopcy — przemówił, zamykając książkę, — zabierzcie się rano do nich z ciężką ręką, a lekkiem sumieniem!
Poczem uprzejmie przywitał Mac-Ivora i Wayerleya, ci zaś zapytali, co sądzi o sytuacji.
— No, cóż, wiecie, co Tacyt powiada: «ln rebus bellicis maxime dominatur Fortuna)), co odpowiada naszemu ludowemu: ((Szczęście najwięcej może w bitwie)). Ale uwierzcie mi, panowie, tamten tam, to nie jest mędrzec w swoim fachu. Tłucze ducha w tych biednych chłopakach, którymi dowodzi, trzymając ich w defensywie, co samo przez się oznacza silę słabszą, albo strach. Otóż teraz będą tam leżeli na swojej broni tak wystraszeni i niespokojni, jak kret pod broną, podczas gdy nasi ludzie będą rano rzeźcy i wypoczęci, gotowi do dzieła. No, tak, dobranoc... Jest jedna rzecz, która mnie niepokoi, ale jeżeli dzień jutrzejszy minie szczęśliwie, zasięgnę waszej rady, Glennaąuoich.
— Mógłbym nieledwie zastosować do pana Bradwardine charakterystykę, jaką Henryk określa Fluellena 1 — rzekł Wayerley, gdy z przyjacielem wracali do swego biwaku:
Chociaż wydaje się trochę niemodny,
Wiele jest ładu i męstwa w tym «Szkocie».
— Niejedną on służbę wojskową odbył — odpowiedział Fergus, — i człowieka nieraz aż dziwi, gdy znajduje, ile nonsensów i ile rozumu wchodzi w skład jego umysłu. Ciekaw je 1 uczony pedant, Walijczyk, kapitan z wojska Henryka V, w bitwie pod Azincourt, z dramatu Szekspira: Henryk V, stem, co go może niepokoić... prawdopodobnie coś w odniesieniu do Róży... Słuchaj! Anglicy ustawiają swoje straże.
Odgłos bębna i jaskrawy akompanjament piszczałek popłynął ku wzgórzu — zagasł — raz jeszcze zagrzmiał i ucichł wreszcie. Trąbki i kotły kawalerji wrykonały następnie piękną i porywającą melodję wojenną, zastosowaną jako sygnał dla tego wieczornego obowiązku; melodja ta wkońcu rozwiała się z wiatrem, ostrym i posępnym dźwiękiem.
Przyjaciele, doszedłszy teraz na swój posterunek, stali i rozglądali się dokoła, zanim legli na spoczynek. Na zachodniem niebie migotały gwiazdy, ale mroźna mgła, wstając z oceanu, zakryła wschodni horyzont i białemi smugami snuła się po równinie, gdzie przeciwna armja spoczywała zbrojna. Najdalsze ich posterunki wysunięte były aż nad brzeg wielkiego rowu prawie u stóp wzgórza, i w różnych odstępach porozpalały wielkie ogniska, świecące ciemnym i zgaszonym blaskiem z poza gęstej mgły, otaczającej je świetlistym kręgiem.
Górale, «gęsto jak liście w Vallombrosa» 1 leżeli na skłonie pagórka, pogrążeni (z wyjątkiem placówek) w głębokim śnie.
— Iluż z tych dzielnych ludzi zaśnie snem głębszym przed jutrzejszą nocą, Fergusie! — westchnął Wayerley mimowolnie.
— Nie myśl o tem — odpowiedział Fergus, którego zajmowała tylko sprawa wojskowa. — Myśl tylko o twojej szabli i o tem, kto ci ją dał. Na wszelkie inne rozmyślania teraz już ZAPÓŹNO.
Nasennym środkiem tej, niezaprzeczenie trafnej, uwagi Edward starał się uciszyć zamęt sprzecznych swoich uczuć. Złożywszy swoje pledy, usłali sobie z Naczelnikiem wygodne i ciepłe posłanie. Callum, siadłszy u ich głów (gdyż było jego obowiązkiem czuwać nad osobą Naczelnika), zaczął długą i posępną pieśń po gaelicku, o melodji niskiej i jednostajnej, która, jak szum wiatru z oddali, ukołysała ich niebawem do snu. i cytat z Raju Utraconego Miltona (I, 302 — 3), o zastępach zbuntowanych aniołów; VaUombrosa — «Cienista Dolina*, piękna dolina niedaleko Florencji. 22*
ROZDZIAŁ XLVII STARCIE
Zaledwie Fergus Mac-łyor i jego przyjaciel przespali parę godzin, zbudzono ich i zawezwano do. Księcia. Daleki zegar wiejski wydzwaniał trzecią, gdy zdążali do miejsca, gdzie Książę nocował. Był już otoczony głównymi swymi oficerami i naczelnikami klanów. Garść grochowin, które służyły mu za posłanie, teraz służyła mu za siedzenie. Właśnie gdy Fergus przyłączał się do koła, narada dobiegła końca.
— Odwagi, moi dzielni przyjaciele! — mówił Kawaler. —
I każdy niech stanie natychmiast na czele swojego oddziału; wierny przyjaciel * ofiarował się przeprowadzić nas możliwą, choć wąską i okólną drogą, która, skręcając na prawo, przechodzi przez poprzerywany teren i bagnisko i pozwoli nam wydostać się na twardą i otwartą równinę, na której leży nieprzyjaciel. Gdy się tę trudność przezwycięży, niebo i wasze dobre szable muszą dokonać reszty.
Ta propozycja wywołała ogólną radość, i każdy dowódca śpieszył, by możliwie jak najciszej ustawić swych ludzi w porządku. Armja, zaczynając od prawego skrzydła, wyruszyła z miejsca, na którem spoczywała,.weszła niebawem na ścieżkę, prowadzącą przez bagnisko, i maszerowała z zadziwiającą cichością i bardzo pośpiesznie. Mgła nie podniosła się wyżej, tak że przez czas pewien korzystali z światła gwiazd. To jednak stracili, gdy gwiazdy znikły wrobec zbliżającego się świtu, a przednia część maszerującej kolumny, schodząc coraz niżej, zanurzyła się niejako w ciężki ocean mgły, toczącej białe swe fale po całej równinie i morzu, stanowiącem jej granicę. Zjawiały się teraz trudności, nieodłączne od ciemności, wąskiej, prowadzącej przez rozpadliny i trzęsawiska, ścieżki i konieczności utrzymywania łączności w marszu. Te trudności jednak nie.tyle dawały się we znaki góralom, przyzwyczajonym do miejscowej przyrody, ileby to odczuwać mogło każde inne wojsko; to też posuwali się naprzód wytrwale i szybko.
Gdy klan lvor zbliżał się, śladem poprzedników, do twardego gruntu, dala się słyszeć przez mgle odezwa patrolu, chociaż samego dragona nie można było widzieć: «Kto idzie?»
Cicho — szepnął Fergus, — cicho! Niech nikt nie odpowiada, jeśli sobie ceni życie... Naprzód! 1 ciągnęli dalej marsz swój w milczeniu i z pośpiechem.
Patrol wypalił z karabinu naoślep, a po wystrzale usłyszano natychmiast tętent kopyt konia, ruszającego wstecz galopem.
— Hylax in limite latrat1 — powiedział baron Bradwardine, usłyszawszy strzał. — Ten szelma podniesie alarm.
Klan Fergusa doszedł tymczasem do twardej równiny, stanowiącej niedawno szeroki łan żyta. Zboże jednakże już było zebrane, a rozleglej płaszczyzny nie przerywało nic, ani krzak, ani drzewo. Reszta armji podążała szybko, gdy usłyszeli po stronie nieprzyjaciela bicie w bębny na alarm ogólny. Ponieważ jednak zaskoczenie wroga nie leżało koniecznie w ich planach, więc też ten dowód, że nieprzyjaciel czuwa i gotów jest ich przyjąć, nie odebrał im otuchy. Przyśpieszył tylko przygotowanie do walki, bardzo zresztą proste.
Armja góralska, zajmująca teraz wschodnią część rozległej równiny, owego rżyska, ustawiła się w dwie linje, począwszy od bagniska ku morzu. Pierwsza przeznaczona była do ataku, druga miała działać jako rezerwa. Nieliczna kawalerja, na której czele sam Książę osobiście stanął, pozostała w pośrodku pomiędzy obu linjami. Awanturniczy Książę oświadczył, że zamierza atakować osobiście na czele swej pierwszej linji, wszyscy jednak otaczający go zganili ten zamiar i z trudem go od niego odwiedli.
Obie linje posuwały się teraz naprzód, przednia w zupełnej gotowości do rozpoczęcia walki. Klany, z których się składała, tworzyły, każdy zosobna, rodzaj osobnej falangi, wąskiej z frontu, a sięgającej wgłąb na dziesięć, dwanaście, piętnaście szeregów, stosownie do liczebności swych członków. Najlepiej uzbrojeni i najlepiej urodzeni, gdyż tu wychodziło to na jedno, zajmowali front każdego z tych nieregularnych oddzia-i IIylax szczeka od progu (Yergilius, Ekloga VIII 108). łów. Inni za nimi szli tuż, blisko ich dotykając i naciskiem swoim dodawali zarówno fizycznego bodźca, jak tem większego zapału i ufności tym, którzy pierwsi mieli się zetknąć z niebezpieczeństwem.
— Zrzuć pled twój, Waverleyu! — zawołał Fergus, zrzucając swój. — Zdobędziemy jedwabie za nasze tartany, zanim słońce wzniesie się nad morzem.
Członkowie klanów po obu stronach zwinęli pledy, przygotowali broń, i teraz nastąpiła pełna grozy pauza, może trzy-minutowa, w czasie której ludzie, ściągnąwszy czapki, podnieśli twarze ku niebu i odmówili krótką modlitwę; następnie wciągnęli czapki głęboko na czoło i ruszyli naprzód, zrazu idąc powoli. Waverley poczuł w tej chwili, że serce w nim bije, jakgdyby chciało pierś mu rozsadzić. Nie był to strach, nie był to zapał — była to mieszanina obojga, nowy i wielce energiczny impuls, który najpierw chłodem i zdumieniem przejął w nim duszę, ale wnet potem rozpalił ją i wprawił w szał. Dźwięki dokoła potęgowały w nim uniesienie; kobzy grały, a klany rzuciły się naprzód, każdy z nich własną ciemną kolumną. Idąc naprzód, przyśpieszały kroku, a urywane szepty ludzi między sobą urastały w dziki krzyk.
W tej chwili słońce, wzbiwszy się teraz ponad horyzont, rozprószyło mgłę. Opary podniosły się, jak kurtyna i ukazały obie armje w momencie spotkania. Linja regularnych uformowana była nawprost atakujących górali; błyszczała przy-borami kompletnego uzbrojenia, poparta na skrzydłach kawa-lerją i artylerją. Ale ten widok nie przeraził atakujących.
— Naprzód, synowie Ivora! — zawołał ich Naczelnik. — W przeciwnym razie Cameroni pierwszej krwi dobędą! — Rzucili się z gromkim okrzykiem.
Reszta jest dobrze wiadoma. Konnica, mająca rozkaz szarżować górali z flanki, rażona nieregularnym ogniem samopałów ich podczas biegu, zdjęta haniebną paniką, zachwiała się, stanęła, wyszła z szyku i galopem uszła z pola. Artylerzyści, opuszczeni przez kawalerję, uciekli, wystrzeliwszy swoje działa, zaś górale, porzucając strzelby po strzale, wyciągnęli szable i z zapamiętałą furją rzucili się na piechotę.
W tym to momencie zamieszania i grozy zauważył Wayerley angielskiego oficera, widocznie wysokiej szarży; stał zupełnie sam jeden przy armacie polnej, którą, po ucieczce ludzi ją obsługujących, sam wycelował i wystrzelił z niej do klanu Mac-łyor, najbliższej mu grupy górali. Uderzony jego wysoką, marsową postacią, pragnąc go ocalić od nieuchronnej zguby, Wayerley wyprzedził na chwilę nawet najszybszych z wojaków, i pierwszy przybiegając na miejsce, zawołał nań, by się poddał. Oficer odpowiedział na to ciosem szabli, którą Wayerley przejął na swą tarczę; szarpnięta usunięciem tarczy w bok, szabla Anglika pękła. W tej samej chwili wojenna siekiera Du-galda Mahony już już opadała na głowę oficera. Wayerley przejął i uchylił cios, a oficer, widząc, że dalszy opór daremny, przytem uderzony szlachetną dbałością Edwarda o swoją całość, oddał mu szczątek swojej szabli; Wayerley powierzył go straży Dugalda, surowo nakazując, by się z nim dobrze obchodził i osoby jego nie zlupil, przyrzekając mu równocześnie pełne odszkodowanie za nietknięty lup.
Po Edwarda prawej ręce bitwa przez kilka minut szalała zacięcie i w zbitym tłumie. Piechota angielska, wyćwiczona w wojnach wre Flandrji, trzymała się bardzo odważnie. Jednakże wyciągnięte ich linje podziurawiły i poprzerywały w wielu miejscach zbite masy klanów; zaś w osobistej walce jakość broni górali i nadzwyczajna ich zażartość i zwinność zapewniały im stanowrczą wyższość nad tymi, którzy przywykli wielce ufać w uzbrojenie swre i karność, a tutaj czuli, że jedno już nie istnieje, a drugie na niewiele się przyda. Wayerley, patrząc na tę scenę dymu i rzezi, zauważył pułkownika Gardi-nera, opuszczonego przez własnych żołnierzy mimo wszelkich wysiłków zgromadzenia ich z powrotem, dającego ostrogę koniowi przez pole, by objąć komendę nad małym oddziałkiem piechoty, który, plecami oparty o mur jego własnego parku (gdyż dom jego stał tuż w pobliżu pola bitw^y), nie porzucał rozpaczliwego i daremnego oporu. Wayerley łatwo dostrzegł, że odniósł on już wiele ran, gdyż ubiór jego i siodło plamiła krew. Ocalić tego dobrego i dzielnego człowieka stało się natychmiast celem jego najgorętszego wysiłku. Mógł jednak tylko być świad kiem jego zguby. Zanim Edward zdołał przecisnąć się między góralami, którzy wściekli i chciwi łupu, tłoczyli się teraz jedni na drugich, ujrzał, jak dawny jego komendant spada z konia, uderzony kosą, i widział jak już leżącemu na ziemi więcej ran zadawano, niżby dla zabicia dwudziestu ludzi potrzeba. W chwili jednakże, gdy Wayerley dotarł nareszcie do niego, nie opuściła go jeszcze przytomność. Umierający zdawał się poznawać Edwarda, gdyż utkwił w nim oczy spojrzeniem, peł-nem wyrzutu, ale i smutku zarazem, i zdawało się, że usiłuje przemówić. Czuł jednak, że śmierć nadchodzi, zrezygnował z zamiaru, złożył ręce, jakby do modlitwy, i oddał duszę Bogu. Wzrok, jakim popatrzył na Wayerleya w chwili konania, nie zapadł mu w duszę tak głęboko w tym momencie gwałtu i zamieszania, jak po upływie pewnego czasu, gdy powracał mu we wspomnieniach. *
Głośne okrzyki tryumfu rozbrzmiewały teraz po całem polu. Bitwa była stoczona i wygrana, i cały bagaż, artylerja i wojskowe zapasy regularnej armji stały się własnością zwycięzców. Trudno sobie wyobrazić zupełniejsze zwycięstwo. Nikt chyba nie uszedł z bitwy, z wyjątkiem kawalerji, która opuściła pole na samym wstępie, ale i ci byli rozbici na części i rozprószeni po całej okolicy.
O ile to naszego opowiadania dotyczy, pozostaje nam jeszcze tylko wspomnieć o losie Balmawhapple’a. Ten, siedząc na koniu równie upartym i twardym w karku, jak jego jeździec, ścigał uciekających dragonów jeszcze ze cztery mile poza plac boju; wtedy to coś dwunastu uciekinierów nabrało odwagi, zawróciło i rozpłatało mu czaszkę szablami, przekonywując świat, że nieszczęsny szlachcic miał jednak w głowie mózg, a nie siano; tak to koniec jego stwierdził fakt, o którym wielce powątpiewano za jego życia. Niewielu było takich, którzy śmierć jego opłakiwali. Wielu z tych, którzy go znali, godziło się na jędrną uwagę chorążego Maccombich, że «więcej ędę straciło pod Sheriff-Muir». Przyjaciel jego, porucznik Jinker, zużył całą swą wymowę jedynie na uniewin nianie ulubionej swej klaczy z pod zarzutu, jakoby przyczyniła się do katastrofy.
— Mówiłem lairdowi po tysiąc razy — dowodził, — że to wstyd i hańba zakładać wędzidło biednemu stworzeniu, kiedy był powinien prowadzić ją uzdą na pół jarda długą; i że może doprowadzić siebie (już nie mówię, że i ją) do jakiego wypadku, sprowadzając jej potknięcie lub coś innego; a gdyby miał był tylko kółko, wolno chodzące, przy uździe, dałaby się prowadzić tak spokojnie, jak kucyk kramarza wędrownego.
Taką była elegja na śmierć lairda Balmawhapple. *
ROZDZIAŁ XLVIII NIESPODZIEWANY KŁOPOT
Po bitwie, gdy już wszystko wróciło do porządku, baron Bradwardine, pokończywszy obowiązki dnia tego i ustawiwszy swoich podkomendnych na właściwych im stanowiskach, odszukał Naczelnika z Glennaąuoich i przyjaciela jego, Edwarda Wayerleya. Zastał Mac-Ivora zajętego rozstrzyganiem sporów pomiędzy członkami swego klanu o prawa pierwszeństwa i czynów waleczności, obok wielu ważnych a wątpliwych kwestyj, dotyczących łupu. Najważniejsza z tych kwestyj dotyczyła własności złotego zegarka, który przedtem należał do jakiegoś nieszczęśliwego angielskiego oficera. Ten, przeciw któremu wypadło rozstrzygnięcie, pocieszył się uwagą, że «ono (to znaczy zegarek, który wziął za żyjące zwierzę) umarło tego samego wieczora, kiedy Vich łan Vohr dał je Murdochowi)); ponieważ, rzeczywiście, zegarek stanął, nie będąc nakręcony.
Właśnie gdy tę ważną kwestję rozstrzygano, nadjechał baron Bradwardine z miną przejętą i wielce godną. Zsiadł z dymiącego parą wierzchowca i oddał go w opiekę jednemu ze swych pachołków.
— Ja rzadko biję — przemówił do niego, — ale gdybyś mi tu spłatał którą z twoich łajdackich sztuczek i odszedł bied nego Berwicka, zanim ochłonie, by gonić za łupem, niech mnie djabli, jeżeli ci nie dam w kark.
Poczem z wielką czułością poklepał wierzchowca, który go dźwigał przez wszystkie trudy dnia, i pożegnawszy się z nim serdecznie —
— Dobrze więc, moi młodzi przyjaciele — rzekł, — mamy świetne i stanowcze zwycięstwo; ale te niedołęgi z konnicy uciekły zbyt prędko. Byłbym chciał wam pokazać, na czem naprawdę polega proelium eąuestre, czyli walka kawaleryjska, co dzięki ich tchórzostwu trzeba na inny raz odłożyć, a co uważam za szczyt sztuki i grozy wojennej. No, dobrze, więc biłem się raz jeszcze za tę starą sprawę, chociaż przyznaję, że nie mogłem tak się ciskać, jak wy, chłopcy, mając za zadanie trzymać w kupie naszą garść konnych. Ale żaden kawaler nie powinien nigdy zazdrościć honoru, jaki spada na jego towarzyszy, chociażby im się dostało trzy razy tyle niebezpieczeństwa, co jemu, a co na inny raz, jak Bóg da, może i jemu przypaść w udziale. — Ale, Glennaąuoich, i ty, panie Wayerley, zechciejcie mi dać waszą najlepszą rade w sprawie wielkiej wagi, która głęboko dotyka honoru domu Bradwardine. A was bardzo przepraszam, panie chorąży Maccombich, i was, Inveraughlin, i was, Edderalshendrach, i was, panie.
Ostatnią osobą, do której się zwracał, był Ballenkeiroch, który, pamiętny śmierci syna, popatrzył nań spojrzeniem nie-nawistnem i wyzywającem. Baron, z szybkością błyskawicy obrazić się skłonny, już zdążył zmarszczyć czoło, lecz Glennaąuoich odciągnął z miejsca swego majora, perswadując mu, zwierzchniczym tonem naczelnika, że szaleństwem jest odnawiać spór w takiej chwili.
— Ziemia zasłana jest trupami — rzekł stary góral, odwracając się chmurnie. — Jednego więcej aniby znać na niej; i gdyby nie wy, Vich łan Vohrze, tym jednym byłby trup Bradwardine’a albo mój.
Naczelnik ułagodził go i odprawił, poczem powrócił do barona.
— To Ballenkeiroch — rzekł głosem cichym i poufnym. —
Ojciec tego młodzieńca, który poległ w tej nieszczęsnej sprawie na Pastwisku.
— Ach! — odpowiedział baron, a surow7o napięte jego rysy, wygładziły się natychmiast. — Mogę wiele znieść od człowieka, któremu taką nieprzyjemność wyrządziłem. Dobrześ zrobił, żeś mi to powiedział, Glennaąuoich; może sobie wyglądać tak ponuro, jak noc na święty Marcin, a Cosmo Comyne Bradwardine nie powie, że mu ubliża. Ach! nie mam ja męskiego potomka i powinienem być cierpliwym względem tego, któregom uczynił bezdzietnym, chociaż ty wiesz, że krwawy zatarg został wyrównany ku twemu własnemu zadowoleniu przez ugodę. No, tak, jak powiedziałem, nie mam męskiego potomka, a jednak potrzeba, ażebym podtrzymał honor mego domu; i w tej to właśnie sprawie proszę was o specjalną uwagę.
Obaj młodzi ludzie, wielce zaciekawieni, czekali, co powie.
— Nie wątpię, moi chłopcy — ciągnął dalej, — że wrasza edukacja tak była staranna, iż rozumiecie istotną naturę feudalnych nadań własności?
Fergus, w obawie przed nieskończenie długą rozprawą, odpowiedział:
— Dokładnie, baronie! — i trącił Wayerleya na znak, by czasami nie wyjawił niewiadomości.
— I rozumiecie, nie wątpię, że posiadanie baronji Bradwardine jest natury zarówno zaszczytnej jak szczególniejszej, gdyż nadane jest pro seruitio detrahendi, seu exuendi, caligas regis post battaliam.1
Tu Fergus sokole swoje oko zwrócił na Edwarda, nieznacznie podnosząc brwi i równie nieznacznie ramiona.
— Otóż nasuwrają mi się wątpliwości co do dwóch punktów w tej sprawie. Pierwszy, czy ta usługa, czyli hołd feudalny, należy się w każdym razie osobie Księcia, słowa bowiem brzmią per expressum, «caligas REGlS», buty samego króla; otóż proszę was, powiedzcie mi, jakie wasze zdanie co do tego szczegółu, zanim pójdziemy dalej. i «za dopełnianie posługi ściągnięcia lub zdjęcia butów króla po bitwie*.
— No, jakżeż, przecież jest on Księciem Regentem — odpowiedział Mac-Ivor, z godną pochwały powagą na twarzy. — A na dworze francuskim oddaje się osobie Regenta wszystkie te honory, jakie się należą osobie króla. A przytem, gdybym ja miał ściągać jednemu z nich buty, dziesięć razy chętniej oddałbym tę usługę młodemu Kawalerowi, niż jego ojcu.
— Tak, ale ja tutaj o osobistych predylekcjach nie mówię. W każdym razie jesteś powagą wielkiego znaczenia co do zwyczajów panujących na dworze francuskim: i niewątpliwie, Książę, jako alter ego, może mieć prawo wymagać homagium 1 od wielkich wasali korony, skoro, powierzając mu regencję, rozkazuje się wszystkim wiernym poddanym, by mu oddawali cześć, jak własnej królewskiej osobie. Dalekiem przeto niech będzie odemnie, bym miał ujmować chwTały jego władzy przez wstrzymanie się od tego hołdowniczego aktu, tak specjalnie obliczonego na dodanie jej świetności; bowiem pytam, czy cesarzowi niemieckiemu ściąga buty wolny baron jego cesarstwa? Ale na tem właśnie polega trudność druga... Książę nie ma na sobie butów, tylko poprostu kierpce i długie pończochy.
To ostatnie zagadnienie o mało nie zburzyło powagi Fergusa.
— Ale przecież pan wie, baronie — rzekł, — jak to mówi przysłowie: «Źle jest ściągać kierpce góralowi))... a tutaj buty mają to samo znaczenie.
Wyraz caligae jednakże — ciągnął baron dalej, — chociaż przyznaję, że w myśl rodzinnej tradycji, a nawet w naszych starożytnych dokumentach, tłumaczy się jako lekkie buty, oznaczał, w swym pierwotnym sensie, raczej sandały; a Caius Caesar, siostrzeniec i następca Caiusa Tyberjusza, otrzymał przydomek Caligula, a caligulis, swe caligis leuioribus, ąiiibus adolescentior usus fuerat, in exercitu Germanici patris sui.2 A caligae były także w użyciu w klasztornych zgromadze 1 prawomocny zastępca (drugi «ja»); homagium — hołd, składany przez lennika. 2 «od małych caligae, czyli lżejszych caligae, które nosił jako dziecko w armji ojca swego Germanika»; słowo caliga nie stoi jednak w związku z ligare (wiązać), jak to później baron wykłada; caliga (but wojskowy) nie była sandałem, choć wiązano ją rzemieniami. niach; bowiem czytamy w pewnem starem Glossarium o regule św. Benedykta w opactwie św. Amanda, że caligae wiązały się na rzemyki.
— Toby się stosowało do kierpców — rzekł Fergus.
— Tak jest, mój drogi Glennaąuoich, i słowa są wyraźne: Caligae dictae sunł, quia ligantur; nam socci non ligantur, sed tantum intromittuntur; to znaczy, że caligae są tak nazwane od ligatur (a więc rzemieni), któremi są wiązane, podczas gdy socci, co można uważać za analogiczne z naszemi pantoflami, są tylko wsuwane na nogę. Słowa nadania zawierają też alternatywę: exilere, seu detrahere; to znaczy rozwiązaći zdjąć, jak w wypadku sandałów albo kierpców, i ściągnąć, jak mówimy potocznie, gdy to dotyczy butów. Jednakże jabym chciał, żebyśmy mogli znaleźć gruntowniejsze objaśnienie; myślę jednakże, że, niestety, mała szansa natrafić gdzieś tutaj na głębszej wriedzy autora de re uestiaria.1
— I ja bardzo wątpię — powiedział Naczelnik, rozglądając się dokoła i widząc kręcących się górali, obładowanych łupem po zabitych. — Jakkolwiek sama res uestiaria zdaje się mieć niezły popyt w tej chwili.
Ponieważ ta uwaga trafiła w zmysł żartobliwości barona, więc zaszczycił ją uśmiechem, ale natychmiast powrócił do swojego, w jego mniemaniu wielce ważnego interesu.
— Mój intendent Macwheeble, coprawda, jest tego zdania, że ta honorowa posługa ze swej natury należy się tylko si petatur tantum — tylko o ile jego Królewska Wysokość poprosi wielkiego wasala korony o spełnienie tej osobistej usługi; i w istocie, wskazywał wypadek, cytowany w Dirletona ((Wątpliwościach i Pytaniach)), sprawę Grippita uersus Spi-cer, o odebranie pewnych dóbr ob non solutum canonem, to jest za niepłacenie lennego czynszu trzech ziarn pieprzu rocznie, co oceniono, że jest warte siedm ósmych szkockiego pensa, — i co broniącemu się darowano. Ale ja sądzę, że będzie bezpieczniej. jeżeli z waszą łaskawą pomocą tak się umieszczę, żeby móc oddać Księciu tę posługę, i jeżeli ofiaruję się z jej spełnieniem; intendantowi zaś polecę, żeby był obecny z aktem i o ubiorach. protestu, który tu oto przygotował (tu wyciągnął papier), a który głosi, że, gdyby się jego Królewskiej Wysokości podobało przyjąć od kogo innego pomoc przy zdejmowaniu jego caligae (czyby to były buty, czy kierpce), a nie od tegoż barona Bradwardine, który jest tu obecny, gotów i chętny spełnić tę posługę, w żadnym sposobie nie zmniejszy to ani nie przesądzi prawa tegoż Cosmo Comyne Bradwardine’a do wykonywania wiadomej posługi w przyszłości; ani też nie da to żadnemu szlachcicowi, pokojowcowi, służebnemu, ani paziowi, których pomocy podobałoby się jego Królewskiej Wysokości użyć, żadnego prawa, tytułu ani powodu do odebrania temuż Cosmo Comyne Bradwardine’owi dóbr i baronji Bradwardine i innych, trzymanych, jak wyżej powiedziano, mocą należytego i wiernego pełnienia tej posługi.
Fergus wielce przychwalił takie załatwienie sprawy, a baron przyjacielsko pożegnał się z nimi, z uśmiechem zadowolonej godności na twarzy.
— Niech nam żyje jak najdłużej nasz drogi przyjaciel, baron! — zawołał Naczelnik, gdy już baron usłyszeć go nie mógł. — Ależ to najniedorzeczniejszy oryginał z tych, którzy istnieją na północ od Tweed! żałuję, że mu nie poradziłem, by na dzisiejszem wieczornem cercie stawił się z pachołkiem do butów pod pachą. Sądzę, że przyjąłby tę propozycję, gdybym mu ją z odpowiednią powragą uczynił.
— Ale jakżeż możesz znajdować przyjemność w ośmieszaniu człowieka takiej wartości, jak on?
— Za przeproszeniem, mój drogi Waverleyu, ty jesteś równie śmieszny, jak i on sam. Jakto, czy ty nie widzisz, że cala dusza tego człowieka pochłonięta jest tą ceremonją? Słyszał i myślał o tem od dzieciństwa, jako o najdostojniejszym przywileju i ceremonji w śwriecie, a ja nie wątpię, że oczekiwana przyjemność dopełnienia jej była dla niego główną pobudką do chwycenia za broń. Wierzaj mi, gdybym go był chciał wstrzymać od narażenia się na śmieszność, byłby mnie potraktował jako ignoranta, zarozumialca, a może przyszłaby mu fantazja podciąć mi gardło; przecież taką przyjemność zamierzył sobie kiedyś z powodu jakiegoś punktu etykiety, ani w części nie tak ważnego w jego oczach, jak ta sprawa butów czy kierpców, czy czem tam te caligae orzekną ostatecznie uczeni. Muszę pójść do głównej kwatery i przygotować Księcia na tę nadzwyczajną scenę. Moja wiadomość będzie dobrze przyjęta, gdyż pozwoli mu uśmiać się serdecznie teraz, a ustrzec się przed śmiechem wtedy, gdy byłoby to bardzo mai a propos. A więc, au reuoir, 1 mój drogi Edwardzie.
ROZDZIAŁ XLIX ANGIELSKI JENIEC
Po rozstaniu się z Naczelnikiem Wayerley poszedł prze dewszystkiem odszukać jeńca, któremu życie ocalił. Był on strzeżony, wraz z towarzyszami niedoli, bardzo licznymi, w jednym dworze w pobliżu pola bitwy.
Wszedłszy do pokoju, gdzie jeńcy stali w zbitym tłumie, Wayerley z łatwością poznał tego, którego przyszedł odwiedzić, nietylko po szczególnej godności jego postawy, ale po nieodstępnym Dugaldzie Mahony ze swą siekierą bojową, który przylgnął do niego od chwili wzięcia go w niewolę, jakgdyby go kto przyśrubował do jego boku. Ta ścisła straż miała może na celu pozyskanie obiecanej przez Edwarda nagrody, ale przyczyniła się też do ochronienia angielskiego oficera od obrabowania w ogólnem zamieszaniu; Dugald bowiem sprytnie rozumował, że wysokość nagrody mierzyć się będzie stanem jeńca, gdy go będzie Wayerleyowi oddawał. Pośpieszył przeto zapewnić Wayerleya, w obfitszych, niż zazwyczaj, słowach, że ((upilnował tego sidier roy zdrowo i cało i nic mu się nie stało złego od tej chwili, kiedy jego dostojność zakazał troszeczkę go trącić siekierą)).
Wayerley przyrzekł Dugaldowi sowitą nagrodę, a zbliżywszy się do angielskiego oficera, wyraził gotowość uczynienia co tylko można, by ulżyć losowi jego w tych przykrych warunkach.
— Nie jestem ja niedoświadczony żołnierz, panie — od 1 mal-ń-propos — nie na miejscu; au reuoir — dowidzenia. powiedział Anglik, — by uskarżać się na los wojny. Boli mnie lylko, że na naszej własnej wyspie widzę rozgrywające się sceny, których obojętnym stosunkowo świadkiem bywałem często gdzie indziej.
— Jeszcze jeden dzień taki, jak dzisiejszy — rzekł Wayerley, — a ufam, że zniknie powód pańskiego żalu, a wszystko powróci do ładu i spokoju.
Oficer uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Nie wolno mi zapominać, w jakiem się położeniu znajduję i formalnie zaprzeczać temu zdaniu; jednakże, pomimo wraszego powodzenia i tej waleczności, jaka je zdobyła, podjęliście zadanie stanowczo nad wasze siły.
W tej chwili Fergus przecisnął się przez tłum.
— Pójdź, Edwardzie, pójdź ze mną; Książę udał się do Pinkie-house na noc, a my musimy udać się tam za nim, inaczej stracimy całą ceremonję tych caligae. Twój przyjaciel, baron, popełnił wielki akt okrucieństwa; uparł się ściągnąć intendenta Macwheeble na pole bitwy. Otóż musisz wiedzieć, że dla intendenta najokropniejszym straszakiem jest uzbrojony góral albo nabita strzelba, — i oto tam stoi, słuchając instrukcyj barona co do protestu, wtulając głowę w ramiona jak mewa, ile razy huknie strzał z fuzji albo pistoletu, czem się tam nasze chłopaki zabawiają na polach; ale za każdy objaw strachu musi znieść surowe napomnienie od barona, bo temu bodaj wystrzał całej baterji armat na bliską odległość nie przeszkodziłby wygłosić dyskursu, w którymby o honor jego familji chodziło.
— Ale jakimże sposobem udało się panu Bradwardine nakłonić go, by się odważył aż tak daleko? — zapytał Edward.
— No, cóż, puścił się aż do Musselburgh, zdaje mi się, wr nadziei, że spisze z kilka naszych testamentów, a arbitralne rozkazy barona pociągnęły go naprzód aż do Preston, gdy już było po bitwie. Skarży się, że paru naszych łotrzyków zagrażało jego życiu, gdyż wycelowali broń swą do niego; ponieważ jednak ograniczyli sw7ój okup do jednego angielskiego pensa, więc myślę, że nie warto zaprzątać sędziego wojskowego tą sprawą. No, ale pójdź, Wayerleyu!
— Wayerley! — zawołał angielski oficer z wielkiem wzruszeniem. — Czy nie bratanek Sir Eyerarda Wayerleya z Wayerley-Honour?
— Jestem nim, panie — odpowiedział nasz bohater, trochę zdziwiony tonem zapytania.
— Jestem zarazem uszczęśliwiony i zmartwiony tem, żem pana spotkał — powiedział jeniec.
— Nie rozumiem, panie — odpowiedział Wayerley, — czem zasłużyłem na tyle zainteresowania.
— Czy stryj pański nigdy nie wspominał o przyjacielu nazwiskiem Talbot?
— Słyszałem, jak mówił z wielkim szacunkiem o osobie tego nazwiska — odpowiedział Edward. — O pułkowniku, zdaje mi się, w armji i mężu Lady Emilji Blandeville; ale ja sądziłem, że pułkownik Talbot był zagranicą.
— Właśnie powróciłem stamtąd — odpowiedział oficer. — A znalazłszy się w Szkocji, uważałem za swój obowiązek działać tam, gdzie usługi moje mogą być pożyteczne. Tak, panie Wayerley, ja jestem tym pułkownikiem Talbotem, mężem tej pani, którą pan nazwał, i z dumą przyznaję, że zawdzięczam zarówno moje zawodowe stanowisko, jak szczęście moje domowe pańskiemu szlachetnemu i wielkodusznemu krewnemu. Wielki Boże! że też ja odnajduję bratanka jego w takim stroju i zaangażowanego w takiej sprawie!
— Panie — przerwał Fergus wyniośle, — to strój i sprawa ludzi dobrego rodu i honoru!
— Moje położenie nie pozwala mi pańskiemu twierdzeniu zaprzeczać — odparł pułkownik Talbot. — W przeciwnym razie nie trudnoby wykazać, że ani odwaga, ani duma rodowa nie mogą ozłocić złej sprawy. Ale, za pozwoleniem pana Wayerleya, i waszem, panie, jeżeli i o wasze muszę prosić, radbym z nim pomówić słów parę o sprawach, dotyczących jego własnej rodziny.
— Pan Wayerley sam sobą rozporządza. Udasz się ze mną, mam nadzieję, do Pinkie — zwrócił się Fergus do Edwarda, — skoro skończysz swoją rozmowę z tym nowym znajomym?
Bibl. Nar. Serja IT, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 23
To mówiąc, Naczelnik Glennaąuoich poprawił na sobie pled z miną jeszcze bardziej niż zazwyczaj wyniośle godną, i wyszedł z pokoju.
Za pośrednictwem Wayerleya pozwolono pułkownikowi Talbotowi przejść od obszernego ogrodu, należącego do domu, w którym był uwięziony. Milcząc, przeszli kilka kroków, gdyż pułkownik Talbot widocznie namyślał się, jak zacząć to, co miał do powiedzenia; nareszcie przemówił do Edwarda.
— Panie Wayerley, dziś mi pan życie ocalił; a jednak, oby mi je Bóg był raczej zabrał, zanim odnalazłem pana w mundurze i z kokardą tych ludzi.
— Wybaczam panu pańską wTymówkę, pułkowniku; płynie ona z dobrej intencji, a wobec pańskiego wychowania i uprzedzeń jest naturalna. Ale niema w tem nic nadzwyczajnego, jeśli się spotyka człowieka, którego honor publicznie i niesprawiedliwie skrzywdzono, w położeniu, dającem mu najlepszą sposobność odwetu na swroich oszczercach.
— Powiedziałbym raczej, w położeniu, mogącem najlepiej potwierdzić pogłoski, jakie krążyły — powiedział pułkownik Talbot, — przez to, że poszedł pan właśnie po linji postępowania, jakie panu przypisywano. Czy pan rozumie, panie Wayerley, w jak nieskończone zmartwienie, a nawet niebezpieczeństwo, obecne pańskie postępowanie wtrąciło pańskich najbliższych krewnych?
— Niebezpieczeństwo!
— Tak, panie, niebezpieczeństwo. Gdy opuszczałem An-glję, stryj pański i ojciec musieli szukać poręczycieli, by odpowiadać na zarzut zdrady głównej, i tylko za poruszeniem najpotężniejszych wpływ7ów, dało się to zażegnać. Przybyłem do Szkocji z tym jedynym zamiarem, by wyciągnąć pana z tej otchłani, w którą się pan rzucił; ani też nie umiem ocenić, jakie rodzinie pańskiej grozić mogą następstwa dziś, gdy pan otwarcie przystąpił do buntu, skoro już samo podejrzenie o zamiar ze strony pana tak było dla nich niebezpieczne. Jak najgłębiej żałuję, że nie spotkałem pana przed tym ostatnim fatalnym błędem.
— Nie rozumiem doprawdy — odpowiedział Wayerley trochę sztywnym tonem, — dlaczego pan pułkownik Talbot tak bardzo się dla mnie fatygował.
— Panie Wayerley — odpowiedział Talbot, — ja się na ironji nie rozumiem, i dlatego odpowiem na słowa pańskie w ich prostem znaczeniu. Zaciągnąłem względem stryja pańskiego za dobrodziejstwa mi wyświadczone dług większy, niż syn ojcu winien. Uważam, że mam względem niego obowiązki syna; a ponieważ wiem, że niczem lepiej nie odwdzięczę mu się za jego dobroć, jak tem, że będę panu służył, więc będę panu służył, o ile możliwe, czy pan mi na to pozwoli, czy nie. Osobiste zobowiązanie, które dzień dzisiejszy nałożył mi wobec pana (jakkolwiek w zwykłem pojęciu największe, jakie człowiek względem człowieka zaciągnąć może), nic nie dodaje do gorliwości mojej o pańskie dobro; ani też gorliwości tej nie zmniejszy chłód, z jakimby pan ją zechciał przyjmować.
— Intencje pańskie mogą być życzliwe — odpowiedział Wayerley oschle. — Ale mowa pańska jest szorstka, a conaj-mniej ostra.
— Powróciwszy do Anglji po długiej nieobecności — mówił dalej pułkownik Talbot, — zastałem stryja pańskiego, Sir Eyerarda Wayerleya, pod strażą wrysłańca królewskiego, a to na skutek podejrzenia, ciążącego na nim z winy pańskiego postępowania. Jest to mój najstarszy przyjaciel — jakżeż często będę to powtarzał? — mój najlepszy dobroczyńca! poświęcił własne widoki szczęścia dla moich — każde słowo jego, myśl jego każda dobrotliwością tylko tchnęły. Zastałem człowieka tego uwięzionego, co tem cięższe było dla niego wobec przyzwyczajeń jego życiowych, wrodzonej mu godności uczuć i — niech mi pan daruje, panie Wayerley, — wobec przyczyny, która tę klęskę na niego ściągnęła. Nie mogę ukryć przed panem uczuć moich przy tej sposobności; były one w bardzo przykrym stopniu niekorzystne względem pana. Skoro mi się tylko udało, dzięki rodzinnym stosunkom moim, które, może to panu wiadomo, są dosyć znaczące, uwolnić Sir Eyerarda, natychmiast wyruszyłem do Szkocji. Widziałem się z pułkownikiem Gardi-nerem, człowiekiem, którego los sam jeden wystarczyłby, by to powstanie na wieki oznaczyć piętnem ohydy. W trakcie roz 23* mowy z nim przekonałem się, że, na mocy późniejszych wydarzeń, powtórnego badania osób, wmieszanych do buntu i własnej jego pierwotnej dobrej opinji o panu, złagodniał wielce w stosunku do pana; to też nie wrątpiłem, że, jeżeli będę miał szczęście odnaleźć pana, wszystko jeszcze zakończy się pomyślnie. Ale to zbrodnicze powstanie zepsuło wszystko. Pierwszy raz w życiu w ciągu długiej mej i czynnej wojskowej karjery widziałem Brytyjczyków shańbionych paniczną ucieczką, i to przed nieprzyjacielem, który ani broni, ani należytego wyćwiczenia nie ma: a teraz oto odnajduję spadkobiercę mojego najdroższego przyjaciela — syna, mogę się tak wyrazić, jego serca — podzielającego tryumf, któryby jego pierwszego powinien rumieńcem wstydu okryć. Dlaczegóż ja opłakuję Gardi-nera! los jego szczęśliwy w porównaniu z moim!
Tyle było godności w pułkowniku Talbocie, takie w nim było skojarzenie dumy wojskowego i męskiego żalu, a wiadomość o uwięzieniu Sir Eyerarda opowiedział tonem tak głębokiego uczucia, że Edward stał zgryziony, zmartwiony i zawstydzony w obliczu jeńca, któremu przed niewielu godzinami życie ocalił. Nie zmartwił się, gdy Fergus konferencję ich przerwał po raz drugi:
— Jego Królewska Wysokość wzywa pana Wayerleya.
Pułkownik Talbot spojrzał na Edwarda z wyrzutem, co nie uszło bystrego oka góralskiego Naczelnika.
— Wzywa go natychmiast — powtórzył z silnym naciskiem.
Wayerley zwrócił się do pułkownika.
— Zobaczymy się jeszcze — rzekł. — Tymczasem wszelkie możliwe udogodnienia...
— Żadnych nie pragnę — odpowiedział pułkownik. — Niech mi się dzieje jak najniższym z tych dzielnych ludzi, którzy w tym dniu klęski przenieśli rany i niewolę nad ucieczkę; zamieniłbym się nieledwie na miejsce z jednym z tych, którzy polegli, gdybym wiedział, że słowa moje w duszy pańskiej odpowiednie wywołały wrażenie..
— Proszę pułkownika Talbota starannie pilnować — zwrócił się Fergus do góralskiego oficera, dowodzącego strażą nad jeńcami. — Taki jest Księcia specjalny rozkaz; jest to jeniec bardzo ważny.
Ale proszę, niech mu nie brakuje żadnych udogodnień, odpowiednich jego randze — dodał Wayerley.
— Zawsze o tyle, o ile się to zgadza z ścisłem pilnowaniem — powtórzył Fergus. Oficer skłonił się na znak, że usłucha obu rozkazów, Edward zaś poszedł za Fergusem do bramy ogrodowej, gdzie czekał na nich Callum Beg z trzema osiodła-nemi końmi. Edward, obejrzawszy się, ujrzał pułkownika Tal-bota, odprowadzanego na miejsce uwięzienia przez kilku górali. Ten przystanął na progu drzwi i dał znak ręką w stronę Wayerleya, jakgdyby podkreślał i przypominał to, co mu powiedział.
— Koni — rzekł Fergus, wsiadając, — jest teraz tyle, co borówek w lesie; każdy mieć może, kto tylko złapie. Pójdź, niech ci Callum dociągnie strzemiona i dalejże w drogę do Pinkie-house * tak prędko, jak tylko nas te ci-devant dragoń-skie konie będą chciały zanieść.
ROZDZIAŁ L MNIEJ WAŻNY
— Zawrócił mnie z drogi — mówił Fergus do Edwarda, podczas gdy galopowali z Preston do Pinkie-House, — posłaniec z listem od Księcia. Ale ja przypuszczam, że ty wiesz, co jest wart ten wielce szlachetny pułkownik, jako jeniec. Uważany jest za jednego z najlepszych oficerów pomiędzy czerwo-nemi kurtkami; specjalny ulubieniec samego Elektora i tego strasznego bohatera, księcia Cumberland, 1 którego odwołano od jego tryumfów pod Fontenoy, by przybył tu i pożarł nas biednych górali żywcem. Czy mówił ci, jak dzwonią dzwony * Karol Edward po bitwie stanął kwaterą w Pinkie-house obok Mussel burgh. i ks. Cumberland — drugi syn Jerzego II, generalissimus wojsk angielskich, odwołany z Flandrji celem zwalczenia powstania jakobickiego, sławny później swoją surowością w karaniu za udział zbrojny.
St. James? Czy nie: ((Wracaj, wracaj, WThittingtonie», jak one dzwony z Bow w zamierzchłej przeszłości? 1
— Fergusie! — rzekł Wayerley, spojrzawszy nań z wyrzutem.
— Nie, ja doprawdy nie wiem, jak sobie ciebie mam wytłumaczyć — odpowiedział Naczelnik Mac-Ivor. — Chwiejesz się w prawo i w lewo za wiatrem każdej doktryny. Tu oto wygraliśmy bitwę, coś niezrównanego w historji — twoją waleczność wynosi, kto żyje, pod niebiosa, — wszystkie piękności Białej Róży chylą się przed tobą, — a ty, le preux cheualier 2 tego dnia, schylasz się nad karkiem twego konia, jak baba z masłem jadąca na jarmark, z taką miną pogrzebową!
— Martwi mnie śmierć biednego pułkownika Gardinera: bardzo był niegdyś dobry dla mnie.
— To cóż, martw się przez pięć minut, a potem bądź znów wesół; los jego dzisiejszy może być naszym losem jutro; i cóż to znaczy? Najlepszą rzeczą po zwycięstwie, to zaszczytna śmierć; ale jest to ta gorsza alternatywa i człowiek życzyłby jej raczej nieprzyjacielowi, niż samemu sobie.
— A potem pułkownik Talbot uwiadomił mnie, że mojego ojca i mojego stryja, obu z mojej przyczyny, kazał rząd uwięzić.
— Poręczymy za nich, mój chłopcze; stary Andrea Fer-rara* zastawi się za nich; a chciałbym widzieć, gdyby mu przyszło płacić w Westminster-Hall!
— Nie, oni już są na wolności, za poręczeniem więcej cywilnej natury.
— Więc czegóż się smęci twój duch szlachetny, Edwardzie? Czyż ty sądzisz, że ministrowie Elektora to takie gołąbki, gotowe puścić na wolność nieprzyjaciół w tej krytycznej chwili, gdyby ich mogły i śmiały uwięzić i karać? Bądź przekonany, że albo nie mają twoim krewnym nic do zarzucenia, na mocy 1 Whittington Ryszard — trzykrotny mer Londynu w XIII w., który doszedł do wielkiego majątku własną pracą; kiedy jako chłopak opuszczał Londyn, słyszał w dzwonach kościoła Matki Boskiej at the Bow (na zakręcie rzeki) zachętę do powrotu. Jest to bohater opowiastek dziecinnych angielskich. 2 nieskazitelny rycerz.
’ Patrz; Przyp. autora. Nr. 34. Andrea de Ferrara. czego mogliby ich dalej więzić, albo też boją się naszych przyjaciół, dzielnych kawalerów starej Anglji. W każdym razie o ich los nie potrzebujesz się lękać, a my też znajdziemy jaki sposób przesłania im wiadomości, żeś zdrów i cały.
Umilkł Edwrard, ale nie zadowoliły go te rozumowania. Niejednokrotnie już dotknął go mały udział sympatji, jaki zdradzał Fergus dla uczuć tych nawet, których kochał, o ile one nie odpowiadały jego chwilowemu nastrojowi, a szczególniej jeszcze, jeśli były mu nie na rękę, gdy sam mocno był czemś zajęty. Fergus w istocie nieraz zauważył, że uraził Wayerleya, ale przejęty zawsze jakimś ulubionym planem albo projektem własnym, nigdy dostatecznie nie zmierzył rozmiarów ani trwania zadanej przykrości, tak że powtarzanie się tych drobnych uraz ochładzało nieco nadzwyczajne przywiązanie ochotnika do swego oficera.
Kawaler przyjął Wayerleya ze zwykłą łaskawością i powiedział mu wiele komplementów z racji jego wybitnej działalności. Następnie wziął go na stronę, dopytywał o pułkownika Talbota, a dowiedziawszy się wszystkiego, co mu Edward mógł powiedzieć o nim i jego stosunkach, mówił dalej:
— Muszę przypuszczać, panie Wayerley, że, skoro ten pan słoi tak w bliskich stosunkach z naszym godnym i zacnym przyjacielem, Sir Eyerardem, i skoro jego małżonka jest w domu Blandeyille’ów, których przywiązanie do prawdziwych i lojalnych zasad Kościoła Anglikańskiego jest tak ogólnie znane, muszę przypuszczać, że jego własne osobiste uczucia nie mogą nam być nieprzychylne, jakąby kol wiek przybrał maskę, stosując się do ducha czasu.
— Jeżeli mam sądzić po tem, co dziś mówił do mnie, jestem zniewolony różnić się bardzo z Waszą Królewską Wysokością.
— To nic, warto jednakże spróbować. Dlatego powierzam panu opiekę nad pułkownikiem Talbotem, z prawem postępowania z nim, jak pan uzna za najstosowniejsze, i mam nadzieję, że znajdzie pan sposób upewnienia się, jak on się istotnie do sprawy restauracji naszego Królewskiego Ojca odnosi.
— Jestem przekonany — odpowiedział Wayerley, ukło niwszy się, — że, jeżeli pułkownik Talbot zechce dać swój parol, można na nim bezpiecznie polegać; jeżeli jednakże odmówi, ufam, że Wasza Królewska Wysokość powierzy komu innemu, a nie bratankowi jego przyjaciela, zadanie nakładania nań koniecznego rygoru.
— Nie chcę nikomu powierzać opieki nad nim, tylko panu — rzekł książę z uśmiechem, ale stanowczo ponawiając swój rozkaz; — ważnem jest dla mnie, by się wydawało, że pomiędzy wami dobre jest porozumienie, nawet gdyby pan nie potrafił na serjo pozyskać jego zaufania. Dlatego przyjmie go pan na swoją kwaterę, a jeżeli nie zechce związać się słowem, musi się pan postarać o odpowiednią straż. Proszę, niech się pan tem zaraz zajmie. WTracamy jutro do Edynburga.
W ten sposób odesłany w okolicę Preston, Wayerley nie mógł być obecnym przy uroczystym akcie hołdu barona Bradwardine^. Tak mało jednak w danej chwili obchodziły go wszelkie próżności, że zupełnie zapomniał o ceremonji, którą go Fergus tak starał się zaciekawić. Następnego dnia jednak podawano sobie z rąk do rąk gazetę, zawierającą szczegółowe sprawozdanie z bitwy pod Gladsmuir, bo tak górale nazwali swoje zwycięstwo. Kończyło się ono opisem dworskiego cercie, odbytego potem przez Kawalera w Pinkie-house, a pomiędzy innemi kwiecistemi opisami, zawierało co następuje:
«Od czasu tego nieszczęsnego traktatu, który zniszczył Szkocję, jako państwo niezależne, nie mieliśmy szczęścia widzieć jej monarchów przyjmujących, a jej szlachty składającej akty feudalnego hołdu, które, oparte o wspaniałe czyny Szkockiej waleczności, budzą pamięć jej najwcześniejszych dziejów wraz z męską i rycerską prostotą węzłów, wiążących z Koroną hołd tych wojowników, którzy ją wielokrotnie podtrzymywali i bronili. Jednakże wieczorem dnia 20-go odświeżyła wspomnienia nasze jedna z tych ceremonij, które należą do starodawnych dni świetności Szkocji. Gdy utworzono cercie, Cosmo Comyne Bradwardine, z dóbr tegoż miana, pułkownik w służbie etc. etc., stanął przed Księciem w towarzystwie pana D. Macwheeble, intendenta jego starożytnej baronji Bradwardine (który, wiadomo nam, został ostatnio mianowany komisa i zem), i w formie prawnego dokumentu prosił o pozwolenie oddania osobie Jego Królewskiej Wysokości, jako przedstawicielowi swego ojca, usługi w użyciu i w zwyczaju, mocą której przez nadanie Roberta Brucea (którego to nadania oryginał przedstawiono do przejrzenia panom z Kancelarji Jego Królewskiej Wysokości) petent dzierżył baronję Bradwardine i ziemie Tully-Veolanu. Gdy prośba jego została przyjęta i wniesiona na rejestr, Jego Królewska Wysokość oparł nogę na poduszce, Baron Bradwardine zaś, przyklęknąwszy na prawe kolano, zabrał się do rozwiązywania rzemienia u kierpca, czyli góralskiego trzewika o niskim obcasie, jaki nasz waleczny młody bohater nosi przez sympatję dla swoich dzielnych adherentów. Gdy to zostało dokonane, Jego Królewska Wysokość oświadczył, że ceremonja skończona; a uściskawszy dzielnego weterana, zapewnił, że tylko uległość względem przepisu Roberta Bruce’a mogła go skłonić do przyjęcia, choćby tylko symbolicznego, spełnienia służebnej posługi z rąk, które tak dzielnie walczyły o włożenie korony na głowę jego ojca. Baron Bradwardine wziął wtedy z rąk pana komisarza Macwheeble’a dokument prawny, głoszący, że wszystkie punkty i okoliczności aktu hołdu zostały rite et solenniter acta et peracta, x i odpowiedni paragraf został wniesiony do protokółu Lorda Podkomorzego i do dziennika Kancelarji. Rozumiemy, iż jest zamiarem jego Królewskiej Wysokości, gdy będzie można się dowiedzieć, jaka jest wola jego Królewskiej Mości, podnieść pułkownika Bradwardine do godności para, z tytułem Wicehrabiego Bradwardine z Bradwardine i Tully-Yeolanu, i że tymczasem jego Królewska Wysokość raczył, w imieniu ojca swojego, udzielić mu zaszczytnego dodatku od jego ojczystego herbu, w postaci pachołka do butów, skrzyżowanego z nagą szablą, co ma być umieszczone na prawym odcinku tarczy, z dodatkową dewizą na wąskim pasku papieru, umieszczonym niżej, słów: ((Ciągnij i ściągnij)).
Gdybym nie pamiętał wykpiwań Fergusa, pomyślał Wayerley, przeczytawszy ten długi i poważny dokument, jakżeż znośnie brzmiałoby to wszystko! nawet by mi może nie przyszło i według uroczystego porządku wykonane i spełnione. na myśl, wiązać tego z pojęciem śmieszności! Bo też i ostatecznie, każda rzecz ma swoją jasną i swoją ciemną stronę; i doprawdy nie rozumiem, dlaczego barona pachołek do butów nie ma w heraldji równie poczestnego zajmować miejsca, jak różne wiadra, wozy, koła, lemiesze, czółenka tkackie, świeczniki i inne narzędzia i sprzęty, nasuwające myśli o wszystkiem innem, tylko nie o rycerskiem rzemiośle, a które przecież pojawiają się w herbach najstarszej naszej szlachty.
Ale to jest tylko epizod głównego opowiadania.
Gdy Wayerley za powrotem do Preston odszukał pułkownika Talbota, zastał go już uspokojonego po silnem i widocznem wzruszeniu, w jakie go wprawił zbieg niemiłych wydarzeń. Odzyskał już swój naturalny sposób bycia, a mianowicie sposób bycia angielskiego szlachcica i żołnierza, męski, otwarty i szlachetny, ale nie wolny od skłonności do uprzedzeń względem ludzi innego kraju i przeciwnych jemu politycznych zasad. Gdy go Wayerley powiadomił, że Kawaler zlecił go jego opiece —
— Nie przypuszczałem, że będę miał tyle do zawdzięczenia temu młodemu człowiekowi — rzekł. — Będę przynajmniej mógł szczerze modlić się wraz z tym zacnym prezby-terjańskim duchownym, ażeby «skoro przyszedł pomiędzy nas, szukając ziemskiej korony, mógł być co rychlej wynagrodzony za trudy swe niebieską))*. Chętnie dam słowo, że nie będę się starał uciec bez pańskiej wiadomości, skoro przecież dla odnalezienia pana przybyłem do Szkocji, — i jestem rad, że się to stało chociaż w takich warunkach. Sądzę jednak, że tylko krótki czas będziemy razem. Wasz Kawaler (to jest nazwanie, które mu obaj dawać możemy) ze swojemi pledami i niebie-skiemi czapkami, myślę, że poprowadzi swą krucjatę na południe!
— O ile słyszę, to nie; zdaje mi się, że armja zatrzyma się czas jakiś w Edynburgu, by zebrać posiłki.

  • Duchowny ten nazywał się Mac-Vicar. Pod osłoną armat Zamku miewał kazania co niedziela w West Kirk, podczas gdy górale mieli w posiadaniu Edynburg, i to w obecności niektórych Jakobitów modlił się za księcia Karola Edwarda słowami zacytowanemi w tekście.

— I oblegać zamek? — rzekł Talbot, uśmiechając się sarkastycznie. — No, jeżeli mój stary komendant, generał Preston, nie zamieni się z szczerego złota w jakiś lichszy metal, a Zamek nie zapadnie się w Jezioro Północne, co jedno i drugie uważam za równie prawdopodobne, sądzę, że będziemy mieli trochę czasu na zawarcie bliższej znajomości. Coś mi się wydaje, że ten dzielny Kawaler knuje intrygę, bym ja się stał pańskim pro-zelitą; a że ja pragnę, by pan został moim, więc czyż może być lepsze urządzenie, jak danie nam okazji do wspólnych konfe-rencyj? Jednakże, zważywszy, że mówiłem dzisiaj pod wpływem uczuć, jakim się rzadko daję ponosić, mam nadzieję, że mi pan daruje, jeżeli nie pierwej przejdę do spraw spornych, aż się trochę lepiej poznamy.
ROZDZIAŁ LI INTRYGI MIŁOŚCI 1 POLITYKI
Nie potrzeba nam tutaj opisywać tryumfalnego wjazdu Kawalera do Edynburga po decydującej bitwie pod Preston. Jeden wypadek jednakże warto zanotować, ponieważ świadczy on o wielkoduszności Flory Mac-Ivor. Górale, otaczający Księcia, w weselu i podnieceniu tej radosnej chwili strzelali wielokrotnie na wiwat, a że broń jednego z nich nabita była przypadkiem kulą, ta kula zadrasnęła skroń tej młodej damy, w chwili kiedy chusteczką powiewała z balkonu *. Fergus, widząc wypadek, znalazł się natychmiast przy jej boku, a przekonawszy się, że rana jest nieznacząca, wyciągnął szablę, by rzucić się na człowieka, którego niedbałość o takie niebezpieczeństwo przyprawiła siostrę; ta jednakże, przytrzymując go za fałdy pledu, «Nie czyń nic złego temu biedakowi — zawołała, — «na miłość boską, nie czyń mu nic złego! ale podziękuj Bogu wraz ze mną, że ten wypadek spotkał Morę Mac-łyor; bo gdyby się to zdarzyło jakiejś kobiecie z pomiędzy whigów, twierdziliby, że to był strzał umyślny)).
Wayerley uniknął wrażenia, jakie ten wypadek byłby był na nim sprawił, gdyż, zmuszony towarzyszyć pułkownikowi Talbotowi do Edynburga, z konieczności opóźnił swoje tam przybycie.
Podróż odbywali razem, konno, i przez czas pewien, jak gdyby dla sondowania wzajemnych uczuć i myśli, rozmawiali 0 rzeczach ogólnych i potocznych.
Gdy Wayerley poruszył znowu temat, który mu najbardziej leżał na sercu, mianowicie sprawę położenia ojca swego 1 stryja, pułkownik Talbot zdawał się raczej pragnąć ulżyć mu, a nie zwiększać jego niepokój. Okazało się to szczególniej, gdy usłyszał historję Wayerleya, z którą mu się tenże bez skrupułu zwierzył.
— A zatem — rzekł pułkownik — nie było ((złośliwego zamiaru)), jakby się prawnik wyraził, w tym nieopatrznym kroku pańskim; zostałeś pan wciągnięty w służbę tego włoskiego błędnego rycerza kilku grzecznemi frazesami jego, oraz jego góralskich rekrutujących oficerów? Smutno to i niemądrze, to prawda, ale ani w części nie tak źle, jak mogłem się obawiać. Jakkolwiekbądź, dezercji popełnić pan nie może, nawet wobec Pretendenta, w obecnej chwili — to wydaje się niemożliwe. Ja jednak nie wątpię, że wśród nieporozumień i sporów, jakie z pewnością wybuchną w tem niejednolitem zbiorowisku dzikich i awanturniczych ludzi, może zdarzyć się sposobność, z której korzystając, będziesz mógł wywikłać się honorowo z tego nierozważnego zobowiązania, zanim bańka mydlana pęknie. Gdyby się to udało przeprowadzić, chciałbym, by pan się udał do bezpiecznej miejscowości w Flandrji, którąbym panu wskazał. A sądzę też, że potrafiłbym uzyskać dla pana amnestję u rządu po kilkomiesięcznym pobycie zagranicą.
— Nie mogę panu pozwrolić mówić, pułkowniku — odpowiedział Wayerley, — o jakichś planach, opartych na opuszczeniu przezemnie przedsięwzięcia, w które, być może, wdałem się nierozważnie, ale bądź co bądź dobrowolnie i z zamiarem dotrwania do końca.
— Dobrze — rzekł pułkownik Talbot z uśmiechem, — niechże mi pan przynajmniej pozostawi swobodę myśli i na dziei, jeżeli nie mowy. Ale czy pan nigdy jeszcze nie zajrzał do tej swojej tajemniczej paczki?
— Jest ona w moim bagażu — odpowiedział Edward; — w Edynburgu ją znajdziemy.
Do Edynburga przybyli niebawem. Na wyraźny rozkaz Księcia wyznaczono Wayerleyowi kwaterę w ładnem mieszka-niu, gdzie też było pomieszczenie dla pułkownika Talbota. Edward przedewszystkiem zbadał swój kuferek, z którego po bardzo krótkiem poszukiwaniu wypadła spodziewana paczka. Otworzył ją coprędzej. W kopercie, zaadresowanej krótko «Dla pana E. Waverleya», znalazł szereg otwartych listów. Na wierzchu leżały dwa od pułkownika Gardinera, zaadresowane do niego. Wcześniejszy datą zawierał dobrotliwe i łagodne upomnienia za zaniedbanie rady piszącego, dotyczącej rozporządzenia czasem podczas urlopu, którego to przedłużonego urlopu termin, przypominał kapitanowi Wayerleyowi, niebawem nadchodził. ((Rzeczywiście — pisał, — gdyby było inaczej, wiadomości z zagranicy, jako też moje instrukcje z mini-sterjum wojny byłyby mnie zmusiły do odwołania tego urlopu, ponieważ istnieje wielkie niebezpieczeństwo, od czasu klęski w Flandrji, tak obcej inwazji, jak powstania wśród niezadowolonych w kraju. To też usilnie proszę, żeby pan wracał coprędzej do głównej kwatery pułku; i przykro mi dodać, że jest to tem potrzebniejsze, że jest pewne niezadowolenie w pańskim oddziale, a ja odkładam zbadanie szczegółów, dopóki nie będę mógł skorzystać z pańskiej pomocy»:
Drugi list, pisany w tydzień później, był w takim tonie, jakiego się można było spodziewać, licząc się z tem, że pułkownik nie otrzymał odpowiedzi na pierwszy. Przypominał on Wa-yerleyowi jego obowiązek, jako człowieka honoru, oficera i Anglika; podkreślał rosnące niezadowolenie w pośród jego ludzi i stwierdzał, iż słyszano, że niektórzy z nich wspominali, jakoby ich kapitan zachęcał ich i pochwalał buntownicze ich zachowanie się; nakoniec piszący wyrażał najwyższy żal i zdziwienie, że Wayerley nie posłuchał rozkazu powrócenia do głównej kwatery, przypominał, że urlop jego został odwołany, i zaklinał go w sposób, w którym ojcowskie napomnienie mieszało się z tonem wojskowej zwierzchności, by naprawił błąd swój, wracając do pułku natychmiast. «Chcąc mieć pewność — kończył, — że list ten istotnie pana dojdzie, wysyłam go przez kaprala Timmsa z pańskiego oddziału, z rozkazem oddania go do własnych rąk pańskich)).
Czytając te listy, Wayerley z wielką goryczą i żalem w sercu przepraszał w duszy pamięć tego zacnego człowieka, który je pisał; gdyż z pewnością, skoro pułkowrnik Gardiner musiał mieć wszelki powód przypuszczać, że te listy do rąk jego doszły, a nie zostały uwzględnione, nie mógł postąpić inaczej, jak wysłać ten trzeci list z wezwaniem, który Wayerley istotnie w Glennaąuoich otrzymał, jakkolwiek zbyt późno, by móc go posłuchać. To zaś, że został pozbawiony szarży, w następstwie rzekomego nieusłuchania rozkazu, nie było bynajmniej zarządzeniem ostrem i surowem, ale poprostu nieuniknionem. Następny list, jaki otworzył, był to list od majora pułku, uwiadamiający go, że po okolicy rozeszła się wieść, dobrej sławie jego ubliżająca, a głosząca, że niejaki pan Falconer z Ballihopple, czy czegoś podobnego, wniósł w jego obecności toast, uwłaczający monarsze, który on, Wayerley, przyjął milczeniem, chociaż afront był tak wielki dla rodziny królewskiej, że pewien pan w towarzystwie, nie odznaczający się zbytnią gorącością uczuć względem rządu, pomimo to podjął tę sprawę; że przeto, przyjmując, że opowiadanie to zgodne jest z prawdą, kapitan Wayerley ścierpiał, ażeby ktoś drugi, stosunkowo niezaintere-sowany, odczuł urazę, skierowaną osobiście przeciw niemu, jako oficerowi, i z obrażającym stoczył pojedynek. Major kończył zapewnieniem, że nikt z kapitana Wayerleya kolegów oficerów nie może uwierzyć w tę skandaliczną historję; że jednakże jest konieczne, wedle ich jednomyślnego zdania, tak dla oczyszczenia honoru jak honoru pułku, by coprędzej zaprzeczył temu swojem słowem, wyjaśnieniem etc. etc. etc.
— I cóż pan o tem wrszystkiem myśli? — zapytał pułkownik Talbot, któremu Wayerley podał listy po przeczytaniu ich.
— Co myślę! Tu niepodobna myśleć. Tu można oszaleć!
Uspokój się, mój młody przyjacielu; zobaczymy, co znaczą te brudne świstki, które tam są jeszcze.
Pierwszy był zaadresowany: «Dla Pana W. Ruffin to pismo». — ((Kochany panie, niektórzy z naszych młodych głuptasów nie chcą iść na to, chociażem im mówił, że mi pan pokazał własną pieczątkę dziedzica. Ale Timms odda panu listy, lak, jak pan sobie życzy, i powie staremu Addemowi, że oddał je dziedzicowi do własnych rąk, jako że przecież wasze ręce to to samo; i będzie gotów na sygnał, i niech żyje Wysoki Kościół i Sachefrel, 1 jak ojciec śpiewają w czasie dożynków.
Z uszanowaniem sługa H. H.
P. S. Niech pan powie dziedzicowi, że bardzo tęsknimy za jakiem słowem od niego i żeśmy markotni, że sam nie pisze, a porucznik Bottler jest coś niepewny)).
— Ten Ruffin, przypuszczam, to pewnie będzie ten pański Donald z Pieczary, i on to poprzejmował te listy do pana i korespondował z tym biedakiem Houghtonem, rzekomo w imieniu pańskiem?
— Wydaje się to aż nadto prawdziwem. Lecz któż to może być Addem?
— Bardzo być może, że Adam, biedny Gardiner, przekręcone jego imię.
Reszta listów była podobnej treści, niebawem też otrzymali dokładniejsze wyjaśnienie machinacji Donalda Bean.
Jan Hodges, jeden z służących Wayerleya, który pozostał w pułku i został wzięty do niewoli pod Preston, stanął teraz przed nim. Odszukał swojego pana z zamiarem powrócenia do jego służby. Od tego chłopaka dowiedzieli się, że w jakiś czas po opuszczeniu przez Wayerleya głównej kwatery pułku, pewien kramarz wędrowny, nazwiskiem Ruthyen, Ruffin czy Rivane, znany żołnierzom pod mianem ((chytrego Willa», i Sachefrel — Houghton przekręca tu nazwisko Sacheverella, kaznodziei w grupie torysowskiej kościoła anglikańskiego, którego whigowie (1715) oskarżyli o rzekome podburzanie swemi kazaniami ludności. Parlament wydał wyrok, ale nie miał siły go wykonać; stąd nazwisko Sacheverella stało się dla partji «Wyso-kiego Kościoła* hasłem bojowem. List sierżanta jest pisany w oryginale błędną ortograf ją. często odwiedzał miasto Dundee. Posiadał, zdaje się, dużo pieniędzy, towTary swoje sprzedawał bardzo tanio, zawsze był gotów częstować znajomych swoich w piwiarniach i łatwo wszedł w dobre stosunki z wieloma z oddziału Wayerleya, zwłaszcza z sierżantem Houghtonem i niejakim Timmsem, także podoficerem. Przed tymi w imieniu Wayerleya wryjawił plan porzucenia pułku i połączenia się z nim w górach, gdzie, jak niosła wieść, klany w wielkiej liczbie już za broń chwyciły. Ludzie, wychowani w duchu jakobickim, o ile wogóle jakieś przekonania polityczne mieli, i wiedzący, że pan ich, Sir Eyerard, zawsze, jak mówiono, wyznawał te zasady, łatwo w tę pułapkę wpadli. To, że Wayerley był daleko i w górach, starczyło za wymówkę, by listy do niego oddawać za pośrednictwem kramarza, a widok jego dobrze znanej pieczątki nadawał cechę wiarygodności ustnym pertraktacjom w jego imieniu, tam, gdzie pisanie mogło stać się niebezpiecznem. Intryga jednakże zaczęła wypływać na jaw, skutkiem przedwczesnych buntowniczych odezwań się ludzi. ((Chytry Will» dowiódł, że słusznie nosi to przezwisko, bo skoro tylko wzbudziło się podejrzenie, znikł bez śladu. Gdy się ukazało doniesienie o usunięciu Wayerleya, większa część jego oddziału zbuntowała się naprawdę, lecz otoczyła ich i rozbroiła reszta pułku. Wyrokiem sądu wojskowego Houghton i Timms skazani zostali na rozstrzelanie, lecz później pozwolono im ciągnąć losy o życie. Houghton, ten, który został przy życiu, okazywał żal i skruchę, przekonany wymówkami i wyjaśnieniami pułkownika Gardi-nera, że rzeczywiście dał się wciągnąć w wielce zbrodniczą sprawę. Rzecz ciekaw7a, że jak tylko biedaczysko w to uwierzył, nabrał też odrazu przekonania, że podburzający działał bez upoważnienia Edwarda, i mówił: ((Jeżeli to była sprawa nieuczciwa i przeciwko Starej Anglji, dziedzic nic o tem nie mógł wiedzieć; on nigdy nie postąpił, ani nie zamierzał postąpić nieuczciwie, ani on, ani Sir Eyerard, ani nikt przed nimi, i w tem przekonaniu żyć będę i umrę, że Ruffin wszystko to zrobił na własną rękę».
Siła przekonania, z jaką wyrażał się o tej sprawie, jako też jego zapewnienia, że listy do Wayerleya oddane były
Kuthvenowi, sprowadziły ten przewrót w opinji pułkownika Gardinera, z jakim się nie taił przed Talbotem.
Czytelnik dawno zrozumiał, że Donald Bean Lean odegrał rolę kusiciela w tej sprawie. Pobudki jego w krótkości były te: jako człowiek ruchliwego i intryganckiego usposobienia, od-dawna był używany za podrzędnego ajenta i szpiega przez zaufanych Kawalera w stopniu, jakiego nawet nie podejrzewał Fergus Mac-Ivor, którego Donald Bean, chociaż zobowiązany mu za osłonę, bał się i nie lubił, żeby mieć powodzenie w tej politycznej działalności, szukał naturalnie sposobności do wybicia się wyżej jakiemś śmiałem posunięciem ponad obecny hazardowny i niepewny zawód rabusia. Używano go specjalnie do badania siły pułków w Szkocji, charakteru jego oficerów etc. etc., i długo też miał na oku oddział Wayerleya, jako prawdopodobnie przystępny pokusie. Donald nawet wierzył, że sam Wayerley zaangażowany był w gruncie rzeczy w sprawę Stuartów, co napozór potwierdzał długi jego pobyt u ja-kobity, barona Bradwardine. To też gdy Edward przybył do jego pieczary w towarzystwie bliskiego Glennaąuoichowi człowieka, rozbójnik, niezdolny ocenić istotnej jego pobudki, prostej ciekawości, wyobraził sobie, że jego własne talenty mają być użyte w jakiejś ważnej intrydze pod przewodnictwem tego bogatego, młodego Anglika. Nie rozczarowało go to nawet, że Wayerley nie zwrócił uwagi na wszelkie jego napomknienia i próby doprowadzenia do wyjaśnień. To postępowanie uszło w oczach Donalda Bean za przezorną rezerwę i trochę go uraziło, gdyż przypuścił, że go się usuwa od tajemnicy, zapowiadającej wtajemniczonemu może znaczne korzyści; to też postanowił wziąć udział w dramacie, bez względu na to, czy będzie mu w nim dana czynna rola, czy też nie. Z tym zamiarem przywłaszczył sobie, podczas snu Wayerleya, jego pieczątkę, ażeby mieć w ręku znak do użycia wobec tych żołnierzy, co do którychby wykrył, że mają zaufanie swego kapitana. Pierwsza jego podróż do Dundee, miasta, gdzie pułk miał swoją kwaterę, przekonała go, że łudził się w swem pier-wotnem przypuszczeniu, ale otworzyła mu nowe pole działania. Wiedział, że żadnej usługi przyjaciele Kawalera tak Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 24 dobrze nie wynagrodzą, jak nakłonienie części regularnej armji do przejścia pod jego sztandar. W tym celu rozpoczął machinacje, znane już czytelnikowi, a będące kluczem do wszystkich zawiłości i niejasności opowiadania, dotyczącego okresu, zanim Wayerley opuścił Glennaąuoich.
Za radą pułkownika Talbota Wayerley odmówił zatrzymania w służbie chłopca, którego świadectwo rzuciło dodatkowe światło na te intrygi. Pułkownik mu przedstawiał, że zrobiłby krzywdę człowiekowi, któregoby wciągnął w takie desperackie przedsięwzięcie, i że, cokolwiekby się stało, świadectwo jego miałoby w każdym razie dość znaczną wartość dla wyjaśnienia okoliczności, w jakich sam Wayerley do niego przystąpił. To też Wayerley napisał krótkie sprawozdanie o tem, co się stało, do stryja swego i do ojca, przestrzegając ich jednakże, by wr obecnych warunkach nie próbowali odpowiadać na list jego. Talbot następnie dał młodemu człowiekowi list do komendanta jednego z wojennych okrętów angielskich, stojących w zatoce, prosząc, ażeby oddawcę wysadził na ląd w Berwick, z przepustką do udania się do hrabstwa —. Zaopatrzono chłopca w pieniądze, by mógł odbyć pośpieszną podróż, i polecono mu dostać się na pokład okrętu z pomocą przekupionej lodzi rybackiej — co, jak się później dowiedzieli, wykonał z łatwością.
Mając dosyć usług Callum Bega, który, jak sądził, miał pewne rozkazy co do szpiegowania jego postępków, WTayerlcy wynajął, jako służącego, prostego edynburskiego chłopaka, który przypiął sobie białą kokardę w napadzie spleenu i zazdrości, ponieważ Joasia Jop tańczyła przez cala noc z kapralem Bullockiem z Strzelców królewskich.
ROZDZIAŁ LII INTRYGI TOWARZYSKIE 1 MIŁOSNE
Pułkownik Talbot w swojem zachowaniu się względem Wayerleya stał się serdeczniejszym od czasu jego zwierzeń, a że z konieczności wiele przebywali razem, Wayerley coraz wyżej zaczynał cenić charakter pułkownika. Zdawałoby się z początku, że jest pewna szorstkość w silnem z jego strony wyrażaniu swej antypatji lub krytyki, chociaż w ogól nych kwestjach łatwo się dawał przekonywać. Przyzwyczajenie do sprawowania władzy nadało także jego obejściu pewną surową stanowczość, pomimo gładkości nabytej przebywaniem w wyższych sferach. Jako typ charakteru wojskowego różnił się on od wszystkich, których Wayerley dotychczas poznał, żołnierskość barona Bradwardine’a cechowała pedanterja; majora Melville’a — rodzaj podoficerskiej dbałości o szczegóły i techniczną stronę dyscypliny, właściwszej raczej temu, ktoby miał manewrować bataljonem, niż temu, ktoby armja miał dowodzić; militarny duch Fergusa tak się wypaczał i tak zabarwiał politycznemi jego planami i zamiarami, że był to nietyle duch żołnierski, ile duch małego suwerennego władcy. Pułkownik Talbot zaś był pod każdym względem idealnym typem angielskiego żołnierza. Całą duszą oddany był służbie króla i ojczyzny, nie pyszniąc się znajomością teorji swej sztuki, jak baron — ani jej praktycznych drobiazgowrości, jak major, — nie stosując wiedzy swej do swych własnych osobistych ambitnych planów, jak Naczelnik z Glennaąuoich. Dodajmy do tego, że był człowiekiem rozległej wiedzy i wytwornego smaku, choć mocno zabarwionym, jak już zauważyliśmy, temi uprzedzeniami, które są specjalną właściwością Anglików.
Z charakterem pułkownika Talbota Edward zaznajamiał się stopniowo; zwłoka bowiem w działaniach górali skutkiem bezowocnego oblężenia Zamku edynburskiego trwała kilka tygodni, podczas których Wayerley mało miał do roboty i mógł się oddawać przyjemnościom towarzyskim. Chętnie byłby chciał namówić nowego swego przyjaciela do zaznajomienia się z niektórymi ze swoich zażyłych znajomych. Pułkownik jednak po paru wizytach potrząsnął głową i odmówił dalszych eksperymentów. Coprawda, poszedł nawet dalej i scharakteryzował barona jako najnieznośniejszego formali-slę pedanta, jakiego miał nieprzyjemność poznać, a Naczelnika z Glennaąuoich jako zfrancuziałego Szkota, posiadającego całą chytrość i złudność pozorów narodu, wśród którego się cho 24* wal, przy dumnem, mściwem i niespokojnem usposobieniu, ce-chującem kraj jego rodzinny. «Gdyby djabeł — powiedział — szukał sobie ajenta dla zawichrzenia tego nieszczęsnego kraju, myślę, że nie mógłby znaleźć lepszego niż ten awanturnik, zarówno czynny, giętki, jak złośliwy, a za którym w ślepem posłuszeństwie idzie banda tych drapichrustów, których się panu spodobało tak bardzo podziwiać)).
I damy z tego towarzystwa również nie uszły jego krytyki. Przyznawał, że Flora Mac-łyor to kobieta piękna, a Róża Bradwardine to ładne dziewczątko. Zarzucał jednakże Florze, że wrażenie swej piękności psuje afektacją górnych tonów, których się prawdopodobnie napatrzyła na tej imitacji dworu w St. Germain. Co do Róży Bradwardine, powiedział, że żaden śmiertelnik nie potrafiłby podziwiać takiego niewykształconego stworzonka, którego odrobina wiedzy tak nie odpowiada jej płci i młodości, jakgdyby za całe ubranie włożyła na siebie stary ojcowski mundur w7ojskowy. Otóż do tak srogich sądów przyczyniał się wielce spleen i uprzedzenie zacnego pułkownika, w oczach którego biała kokarda na piersiach, biała róża we włosach i Mac na początku nazwiska byłyby zrobiły z anioła djabła; i istotnie, sam żartobliwie przyznawał, że nie mógłby znieść samej Wenus, gdyby ją zaprezentowano w salonie nazwiskiem «panna Mac-.Towiszówna».
Wayerley, rzecz prosta, na młode te osoby innemi patrzył oczyma. W okresie oblężenia prawie codziennie składał im wizyty, chociaż z żalem widział, że starania jego o uczucia Flory równie małe robiły postępy, jak wojska Kawalera, oblegające fortecę. Flora surowo przestrzegała nałożonej sobie reguły traktowania go z obojętnością, nie udając, że go unika albo że boi się z nim przestawać. Pilnowała każdego słowa, każdego spojrzenia ściśle w zgodzie ze swym systemem, i ani przygnębienie Wayerleya, ani zaledwie hamowany gniew Fergusa nie mogły tego uzyskać, by poświęcała Edwardowi więcej uwagi, niż tego najprostsza grzeczność wymagała. Z drugiej strony Róża Bradwardine stopniowo rosła w pojęciu Wayer-l3ya. Miał często sposobność zauważyć, że, w miarę jak niezwykła nieśmiałość jej znikała, maniery jej nabierały szła chetniejszego piętna; że emocjonujące warunki burzliwego czasu zdawały się wywoływać pewną godność uczuć i wyrażeń, których przedtem nie zauważył, i że nie zaniedbywała żadnej dostępnej sobie sposobności, by rozszerzyć swą wiedzę i wykształcić smak.
Flora Mac-łyor nazywała Różę swoją uczeniczką i starannie dopomagała jej w pracy i w kształceniu tak smaku, jak umysłu. Bardzo uważny obserwator mógł był zauważyć, że w obecności Waverleya o wiele więcej pragnęła wykazać zalety swej przyjaciółki, niż swoje. Muszę jednakże prosić czytelnika, żeby zrozumiał, że ten życzliwy i bezinteresowny zamiar ukrywała najstaranniejsza delikatność, usilnie wystrzegająca się wszelkiej afektacji, — zachowanie się jej było tak niepodobne do zwykłego popisywania się jednej ładnej kobiety udanem protegowaniem drugiej, jak niepodobną byłaby przyjaźń Dawida i Jonatana1 w stosunku do zażyłości dwóch próżniaków z Bond-Street. Chociaż skutek był widoczny, przyczyny zauważyć nie było można. Każda z tych kobiet, jak dwie doskonałe artystki, wyborna była w swojej roli — i odgrywała ją ku zachwytowi widowni; wobec tego prawie niemożliwem było dostrzec, iż starsza stale ustępowała przyjaciółce tej roli, która może raczej odpowiadała jej własnym talentom.
Dla Wayerleya jednakże Róża Bradwardine posiadała urok, jakiemu mało mężczyzn oprzeć się potrafi, mianowicie to wybitne zainteresowanie wszystkiem, co jego dotyczyło. Za młoda była i zbyt niedoświadczona, by ocenić pełną siłę tej stałej uwagi, jaką go darzyła. Ojciec jej zbyt abstrakcyjnie pogrążał się w uczone i militarne dyskusje, by mógł jej zajęcie się Edwardem zauważyć, a Flora Mac-Ivor nie płoszyła jej uwagami, ponieważ rozumiała, że w ten sposób przedewszyst-kiem przyjaciółka jej może mieć szansę zdobycia wkońcu wzajemności.
Prawdą jest bowiem, że w’ pierwszej rozmowie po ich spotkaniu Róża bezwiednie zdradziła się ze stanem swoich uczuć przed tą przenikliwą i inteligentną przyjaciółką swoją. i Jonatan był synem Saula; przyjaźń Dawida i Jonatana, opisana w księgach Starego Zakonu, była uważana za szczyt tego uczucia.
Od lej chwili Flora nietylko postanowiła odrzucić ostatecznie starania Waverleya, ale poczęła zabiegać o to, by, jeśli mo-żebne, przeniósł je na przyjaciółkę. I\ie wpłynęło też to na zmianę jej projektu, że brat jej raz po raz, pół żartem pół serjo, wspominał, iż zamierza starać się o pannę Bradwardine. Wiedziała, że Fergus ma prawdziwie kontynentalną szerokość pojęć w sprawie instytucji małżeństwa i że nie oddałby ręki aniołowi inaczej, jak dla wzmocnienia swoich stosunków, wzmożenia wpływu swego i bogactwa. Fantazja barona, chcącego przenieść dobra swoje na dalekiego spadkobiercę męskiego zamiast na własną córkę, byłaby przeto prawdopodobnie nieprzezwyciężoną przeszkodą dla poważnych zamiarów z jego strony w stosunku do Róży. Ro też umysł Fergusa był stałą pracownią planów i intryg wszelakiego rodzaju i gatunku; często też, jak niejeden mechanik, raczej zdolny niż wytrwały, niespodziewanie i bez widocznego powodu porzucał jeden plan i poważnie zaczynał pracować nad drugim, który albo świeżo wytrysł z kuźni jego imaginacji, albo też kiedyś pierwej został odrzucony, zanim osiągnął wykończenie. Dlatego też trudno nieraz było odgadnąć, jak ostatecznie w danych warunkach postąpi.
Chociaż Flora szczerze przywiązaną była do brata, którego wrysoka energja mogła budzić jej podziw, nie biorąc nawet w rachubę tych węzłów, które ich łączyły, nie ulegała jednak zaślepieniu co do jego wad — te zaś uważała za niebezpieczne dla kobiety, któraby swoje pojęcie o szczęściu w małżeństwie opierała na spokojnem używaniu wzajemnego towarzystwa i wymianie obopólnego głębokiego uczucia. Prawdziwe usposobienie Wayerleya z drugiej strony, pomimo jego rojeń o życiu w polowych namiotach i o wojskowym honorze, było w gruncie rzeczy usposobieniem domatora. Nie domagał się udziału, ani go nie brał w ruchliwych scenach, toczących się stale dokoła niego, i raczej go nudziły niż zajmowały dyskusje o spornych pretensjach, prawach i interesach, które często odbywały się w jego obecności. Wszystko to wskazywało, że jest on człowiekiem, zdolnym uszczęśliwić osobę taką, jak Róża, odpowiadającą mu zamiłowaniami.
Hora zwróciła kiedyś uwagę na ten punkt w charakterze Wayerleya w rozmowie z panną Bradwardine.
— Jego umysł i gust wytworny — odpowiedziała Róża — nie może się interesować takiemi bagatelnemi sprawami. Co go to, naprzyklad, obchodzi, czy naczelnik Macindallagherów, który przywiódł tylko pięćdziesięciu ludzi, będzie pułkownikiem, czy kapitanem? i jak możnaby przypuszczać, że pan Wayerley mógłby się interesować gwałtownym sporem między twoim bratem a młodym Corrinaschianem o to, czy miejsce honorowe należy się najstarszemu kadetowi klanu czy też najmłodszemu?
— Moja droga Różo, gdyby był tym bohaterem, za jakiego go uważasz, interesowałby się temi sprawami, nie iżby one b}ły same przez się ważne, ale dla pośredniczenia pomiędzy zapalczywymi ludźmi, którzy w nim znajdą powód do niezgody. Widziałaś, gdy Corrinaschiaft podniósł głos w wielkiej pasji i rękę położył na szabli, Wayerley podniósł głowę, jakgdyby w tej chwili ze snu się obudził, i najspokojniej zapytał, o co to chodzi?
— No, dobrze, ale czyż śmiech, którym wybuchnęli wobec lego jego roztargnienia, nie lepiej przerwał dysputę, niż cokolwiek, coby im mógł był powiedzieć?
— To prawda, moja droga — odpowiedziała Flora. — Ale nie było to dla Wayerleya tak zaszczytne, jak wtedy, gdyby był ich doprowadził do przytomności siłą rozumowania.
— Czyżbyś ty chciała, żeby on był generalnym rozjemcą pomiędzy wszystkimi tymi, jak proch wybuchającymi, góralami w armji? Przepraszam cię, Floro, o twoim bracie, ty wiesz, żę się nie mówi; on jeden więcej ma rozumu, niż cała ich połowa. Ale czy ty uważasz, że tych dzikich, zapalczywych, wściekłych ludzi, których kłótni napatrzymy się dosyć, a nasłuchamy się jeszcze więcej, i których ja się śmiertelnie boję, można wogóle porównywać z Wayerleyem?
— Ja go nie porównywam z tymi niewykształconymi ludźmi, moja droga Różo. Ja tylko ubolewam, że ze swemi talentami i zdolnością nie zajmuje on w towarzystwie tego miejsca, do jakiego one go uprawniają, i że ich w całej pełni nie wkłada w szlachetną sprawę, do której przystąpił. Czyż niema tam Lochiela, i P..., i M..., i G..., wszystko to ludzie wysoce wykształceni i pierwszorzędne zdolności, — dlaczegóż on nie zstąpi z obłoków, by stać się, jak oni, żywotnym i pożytecznym?... Czasem myślę, że zapał w nim zmroził ten dumny, zimno-krwisty Anglik, z którym on teraz tak dużo przebywa.
— Pułkownik Talbot?... to bardzo niemiła osoba, niezawodnie. Wygląda, jakgdyby myślał, że żadna Szkotka nie jest godna, by się dla niej pofatygować i podać jej filiżankę herbaty. A Wayerley jest taki łagodny, tyle umie...
— Tak — uśmiechnęła się Flora, — umie podziwiać księżyc i zacytować stanzę z Tassa.
— A przytem, ty wiesz, jak się bił — dodała panna Bradwardine.
— Co do samego bicia się — odpowiedziała Flora, — ja sądzę, że wszyscy mężczyźni (to jest ci, którzy na tę nazwę zasługują), są mniej więcej sobie równi; naogół więcej potrzeba odwagi do uciekania. Mają oni przytem w sobie, gdy staną naprzeciw siebie, pewien instynkt walki, co widzimy także u innych zwierząt, samców, jako to psów, byków i t. d. Ale wysoka i niebezpieczna przedsiębiorczość, to nie jest silna strona Wayerleya. Nigdy nie mógłby być sławnym swoim dziadem, Sir Nigelem, a tylko Sir Nigela chwalcą i poetą. Ja ci powiem, gdzie on będzie czuł się dobrze, moja droga, i na swojem miejscu — w spokojnem kółku domowego szczęścia, wrygodnej uczoności i wytwornych przyjemności w Wayerley-Honour. I odnowi tam starą bibljotekę w najwyszukańszym gotyckim stylu, i zapełni jej półki najrzadszemi i najcenniej-szemi tomami; i będzie rysował plany i krajobrazy, i będzie pisał wiersze i wznosił śwątynie i kopał groty; a w jasną noc letnią stanie pod kolumnadą przed hallem i przyglądać się będzie jeleniom, błądzącym w noc księżycową, albo leżącym pod cieniem gałęzi wielkich, starych, fantastycznych dębów; i będzie powtarzał wiersze swojej pięknej żonie, zwieszonej u jego ramienia, — i będzie szczęśliwym człowiekiem.
«A ona będzie szczęśliwą kobietą» — pomyślała biedna Róża. Ale westchnęła tylko i nie ciągnęła dalej rozmowy.
ROZDZIAŁ LIII FERGUS CZYNI STARANIA
Wejrzawszy bliżej w stan rzeczy na dworze Kawalera, Wayerley nie miał powodu do zadowolenia. Tak jak powiadają, że w żołędzi znajdują się wszystkie rozgałęzienia przyszłego dębu, tak mały ten dwór zawierał tyle posiewu wszela — kich tracasseries1 i intryg, że starczyłoby tego dla dworu wielkiego imperjum. Każda wybitniejsza osoba miała tam swój cel własny, zmierzając do niego z namiętnością, którą Wayerley uważał za zupełnie niewspółmierną z ważnością tego celu. Prawie wszyscy mieli powody do niezadowolenia, chociaż naj-sluszniejszem było niezadowolenie czcigodnego starego barona, który martwił się tylko z powodu ogólnej sprawy.
— My nie zdobędziemy — powiedział pewnego ranka do Wayerleya, gdy razem przyglądali się Zamkowi, — my chyba nie zdobędziemy tego oblężniczego wieńca, 2 który, jak pan dobrze wie, zrobiony był z korzeni rośliny rosnącej w miejscu oblężonem, albo, być może, z rośliny róży jerychońskiej, parietaria; my jej nie zdobędziemy, powiadam, przez samą tylko blokadę, czyli oblężenie, edynburskiego Zamku. —
Na poparcie tego zdania wypowiedział szereg uczonych i wyczerpujących wywodów, o których powtórzenie jednak czytelnik pewnie nie dba.
Wyrwawszy się staremu panu, Wayerley poszedł do mieszkania Fergusa na umówioną godzinę, by tam oczekiwać jego powrotu z pałacu Holyrood.
— Będę miał specjalną audjencję jutro — powiedział Wayerleyowi Fergus dnia poprzedniego, — a ty musisz przyjść do mnie i powinszować mi powodzenia, na które liczę z całą pewnością. 1 kłopoty, przykrości. 2 wieniec taki był wkładany za czasów rzymskich na skronie zwycięskiego obrońcy twierdzy. Zdanie powyższe brzmi, jakgdyby Scott mylił się co do istoty tego zwyczaju.
Nadszedł ranek, a Wayerley w mieszkaniu Naczelnika zastał chorążego Maccombicha, czekającego z raportem o swojej obowiązkowej służbie w rodzaju rowu, przekopanego przez pagórek zamkowy, a który nazwali okopem. Niebawem doleciał ich ze schodów7 głos Naczelnika, brzmiący niecierpliwością i furją:
— Callum... cóż to! Callum Beg... Do djabła!
Wszedł do pokoju z wszystkiemi oznakami człowieka miotanego najgwałtowniejszą pasją, — a na niewielu twarzach wściekłość zaznaczała się gwałtowniej. Żyły na czole nabrzmiewały mu, gdy był w takiem poruszeniu; nozdrza rozdymały się, policzki i oczy nabiegały krwią, a wzrok był wzrokiem opętańca. Te pozory nawpół stłumionej wściekłości były tem straszniejsze, że widocznie wynikały z potężnego wysiłku, by opanować prawie niepohamowany paroksyzm pasji, i były rezultatem najokropniejszej wewnętrznej walki, wstrząsającej całym jego organizmem.
Wchodząc do mieszkania, odpiął szablę, i cisnąwszy ją z taką gwałtownością, że broń potoczyła się na drugi koniec pokoju,
— Nie wiem, co mnie wstrzymuje — zawołał — od najuroczystszej przysięgi, że nigdy już tej szabli nie dobędę w jego sprawie... Nabij moje pistolety, Callum, i przynieś je tutaj natychmiast! natychmiast!
Callum, którego nic nigdy nie przestraszyło, nie zdziwiło, ani nie wytrąciło z równowagi, posłuchał z całym spokojem. Evan Dhu, na którego twarzy podejrzenie, że Naczelnik doznał obrazy, wywołało odpowiednią burzę, dyszał w chmurnem milczeniu, czekając, aż się dowie, gdzie i na kogo zemsta ma spaść.
— Tak więc, Waverleyu, jesteś tutaj — przemówił Naczelnik po chwilowym namyśle. — Tak, przypominam sobie, że cię prosiłem, byś przyszedł podzielić mój tryumf, a przyszedłeś, by być świadkiem... mojego zawodu, nazwijmy to tak.
Eyan przedstawił mu teraz piśmienny raport, który trzymał w ręku, a który Fergus odrzucił od siebie z wielką pasją.
— Dałby Bóg — rzekł, — żeby ta stara buda zawaliła się na głowy tych głupców, co ją atakują, i tych łotrów, co jej bronią!... Widzę, Waverleyu, że ty myślisz, iż z war j owalem... zostaw nas, Evanie, ale bądź w pobliżu.
— Pułkownik jest trochę nieswój — zwróciła się pani Flockhart do Evana, gdy ten zeszedł. — Chciałabym, żeby przyszedł do siebie... a toż żyły na czole wystąpiły mu, jak powrozy; czy nie chciałby zażyć czego?
— On zwykle krew puszcza, gdy przyjdzie taki atak — odpowiedział mędrzec góralski z wielkim spokojem.
Po wyjściu Evana z pokoju, Naczelnik stopniowo opanował się w pewnej mierze.
— Ja wiem, Waverleyu — rzekł, — że pułkownik Talbot nauczył cię dziesięć razy na dzień przeklinać to, żeś się związał z nami; nie, nie zaprzeczaj, bo w tej chwili ja sam gotówbym przeklinać, żem się w to wdał. Czy ty uwierzysz, ja dziś rano dwie prośby zaniosłem do Księcia, a on odrzucił je obie; i cóż ty o tem myślisz?
— Cóż ja mogę myśleć — odpowiedział Waverley, — skoro jeszcze nie wiem, o co prosiłeś?
— No, jakżeż, czy to co znaczy, o c o ja prosiłem, człowieku? Mówię ci, że to ja prosiłem; ja, któremu więcej zawdzięcza, niż którymkolwiek trzem innym, co stanęli pod jego sztandarem, gdyż to ja organizowałem całą tę sprawę i wciągnąłem wszystkich tych ludzi, którzy inaczej nie byliby się ruszyli. Zdaje mi się, że nie jestem jednym z tych, co potrafią stawiać nierozsądne żądania, — a gdyby nawet, dla mnie moż-naby trochę ustąpić... No, tak, będziesz wszystko wiedział, teraz, kiedy już mogę trochę lżej odetchnąć... Pamiętasz sprawę mojego patentu hrabiowskiego? nosi on datę z przed kilku lat, a nadany był za oddane wtedy usługi; dalsze moje zachowanie chyba conajmniej nie umniejszyło moich zasług. Otóż, ja sobie tę zabaweczkę, tę koronę hrabiowską tak mało cenię, że zapatruję się na to filozoficznie, uważając, że Naczelnik takiego klanu jak Sliochd nan Ivor wyższy jest rangą od każdego szkockiego hrabiego. Miałem jednak specjalny powód, żeby chcieć ten przeklęty tytuł przybrać właśnie teraz. Musisz wiedzieć, że dowiedziałem się przypadkowo, że Książę nalegał na tego starego niemądrego barona Bradwardine, by wydziedziczył męskiego swego sukcesora, jakiegoś tam kuzyna w dziewiętnastym czy dwudziestym stopniu, który przyjął dowództwo w milicji Elektora Hanowerskiego, i żeby dobra swoje przeniósł na twoją ładną przyjaciółeczkę, Różę; a na to, ponieważ to jest rozkaz króla i zwierzchniczego jego pana, mogącego dowolnie zmieniać lennicze nadania, stary pan zdaje się chętnie godzić.
— A coby się stało z aktem hołdowniczym?
— Pal sześć ten hołd!... Zdaje mi się, że Róża miałaby ściągać pantofelek królowej w dniu koronacji, czy coś podobnego. Otóż widzisz, ponieważ Róża Bradwardine byłaby była dla mnie zawsze partją odpowiednią, gdyby nie ta idjotyczna predylekcja jej ojca dla sukcesora męskiego, przyszło mi na myśl, że teraz nie byłoby żadnej przeszkody, chyba gdyby baron zażądał, by mąż jego córki przyjął nazwisko Bradwardine (co wiesz, że jak dla mnie, jest niemożliwością); otóż tego szkopułu uniknęłoby się, gdybym przyjął tytuł, do którego takie dobre mam prawo; toby usunęło trudności. Gdyby Róża miała także zostać wicehrabiną Rradwardine z własnem prawem, i po śmierci ojca, to tem lepiej; nie miałbym nic przeciw temu.
— Ależ, Fergusie — rzekł Wayerley, — nie miałem pojęcia, że ty masz jakiś afekt dla panny Bradwardine, a z ojca jej zawsze się wyśmiewasz.
— Mam tyle afektu dla panny Bradwardine, mój zacny chłopcze, ile uważam, że potrzeba go mieć dla przyszłej pani mojego domu i matki moich dzieci. To bardzo ładna, inteligentna dziewczyna, i niewątpliwie pochodzi z jednej z naj-pierwszych rodzin Nizinnych okolic, a gdy ją Flora trochę wyuczy i ułoży, będzie się bardzo dobrze przedstawiała. Co do jej ojca, jest to oryginał, to prawda, i dosyć niedorzeczny przytem; ale dał tak dobre nauczki Sir Hugonowi Halbertowi, temu poczciwemu nieboszczykowi lairdowi Balmawhapple i innym, że nikt nie śmie śmiać się z niego, więc niedorzeczność i z prawem przechodzenia tytułu i majątku w żeńskiej linji; taka właścicielka utytułowana ma prawo głosować w Izbie Lordów przez zastępcę. jego się nie liczy. Mówię ci, nie byłoby tu żadnego zarzutu — żadnego. Już sobie tę rzecz w duszy najzupełniej ułożyłem.
— Ale czy zapytałeś, czy się baron na to zgadza, albo
Róża?
— W jakim celu? Gdybym mówił z baronem przed objęciem mojego tytułu, wywołałbym tylko przedwczesną drażniącą dyskusję na temat zmiany nazwiska, podczas gdy jako hrabia Glennaąuoich potrzebowałbym mu tylko zaproponować, by swojego przeklętego niedźwiedzia i pachołka do butów umieścił party per pale, 1 lub na tarczy ze znakiem moich pre-tensyj, albo może na osobnej tarczy — jakbądź, byle nie przynieść ujmy mojemu własnemu herbowi. A co do Róży, nie rozumiem, coby ona mogła mieć przeciw temu, gdyby jej ojciec był zadowolony.
— Może to samo, co twoja siostra ma przeciw mnie, chociaż ty jesteś zadowolony.
Fergus szeroko otworzył oczy, słysząc to porównanie, lecz wstrzymał się od odpowiedzi.
— O, bylibyśmy to wszystko bez trudu załatwili! A więc poprosiłem o prywatną audjencję, i naznaczono mi ją na dziś rano, ciebie zaś poprosiłem tutaj, licząc na to, jak głupiec, że będę cię prosił na drużbę. A teraz słuchaj — wymieniam moją pretensję — on mi jej nie zaprzecza — obietnice tylokrotnie powtarzane, patent udzielony — on to uznaje. Teraz ja proponuję, w logicznem następstwie, że zacznę używać tytułu, który mi patent nadaje, — i oto stara historja zazdrości C. i M. znów przeciw mnie wytoczona! Ja odpieram ten pretekst, ofiaruję się przedstawić ich pisemne zezwolenie na zasadzie, że data mojego patentu dawniejsza jest od ich głupich preten-syj, — ręczę ci, że uzyskałbym taką ich zgodę, choćby ją przyszło szablą uzyskać... A wtedy wychodzi na wierzch rzeczywista prawda; i on śmie mi to powiedzieć, do oczu mi to powiedzieć, że mój patent chwilowo jeszcze nie może być ogło i umieszczenie dwóch herbów na jednej tarczy herbowej; ze znakiem swoich pretensyj — można było nosić herb, przywiązany do majątku, o ile się do tego majątku rościło słuszne pretensje (jak właśnie w małżeństwie). szony, boby to dotknęło tego łotra, tchórza i faindant — (tu nazwał rywalizującego z nim naczelnika swego własnego klanu), który niema większego prawa być naczelnikiem, jak ja być cesarzem chińskim; a który raczy osłaniać swe podłe ociąganie się z zbrojnem wystąpieniem, dwadzieścia razy przy-rzekanem, pozorem udanej zazdrości o specjalny fawor Księcia dla mnie. I ażeby ten nędzny błazen nie miał czem pozorować swojego tchórzostwa, Książę odwołuje się do mojej osobistej względności i prosi mnie, zaiste, żebym go w obecnej chwili moją słuszną i sprawiedliwą prośbą nie naciskał. A potem wszystkiem, ufaj tu książętom!
— Czy na tem skończyła się twoja audjencja?
— Czy się skończyła? O, nie! Byłem zdecydowany nie bawić się w osłanianie jego niewdzięczności, i dlatego z całym spokojem, na jaki mogłem się zdobyć — bo, wierzaj mi, drżałem z pasji, — przedstawiłem specjalne dowody, dla których pragnąłbym, by jego Królewska Wysokość zażądał odemnie
Innego dowodu posłuszeństwa i wierności, gdyż ten, wobec moich życiowych widoków, gdzie indziej małoważny, w tym wypadku stawał się ciężką ofiarą; i wtedy wytłumaczyłem mu cały mój plan.
— I cóż Książę na to odpowiedział?
— Co odpowiedział? No — dobrze, że jest napisane: «Nie przeklinaj króla, ani nawet w myśli!» — no, odpowiedział, że rad jest prawdziwie, że mu się zwierzyłem, gdyż może dzięki temu uchronić mnie od poważniejszego zawodu, mogąc mnie zapewnić, pod swojem książęcem słowem, że panna Bradwardine uczucia swe zaangażowała, a on specjalnie przyrzekł im sprzyjać. «Tak więc, mój drogi Ęergusie, powiedział z najmilszym swoim uśmiechem, skoro małżeństwo jest zupełnie wykluczone, nie potrzebujemy się śpieszyć z tym patentem)). I tak wysunął się i zostawił mnie plante la.1
— I cóżeś zrobił?
— Powiem ci, co potrafiłbym był zrobić w tej chwili — potrafiłbym sprzedać się djabłu albo Elektorowi, temu, ktoby i zostawił na lodzie. mi droższą zemstą zapłacił. Ale już teraz ochłonąłem. Wiem, że on zamierza wydać ją za któregoś z tych swoich łotrzyków Francuzów albo irlandzkich oficerów, ale ja ich będę dobrze pilnował; i niech się strzeże ten, któryby mi ją chciał odbić. Bisogna coprirsi, Signore.1
Rozmawiali jeszcze przez czas jakiś o obojętniejszych przedmiotach, poczem Wayerley pożegnał Naczelnika, którego 1’urja przedzierzgnęła się teraz w głębokie i silne pragnienie zemsty. Wayerley wracał do domu, zaledwie zdolny zdać sobie sprawę z zamętu uczuć, jakie opowiadanie Fergusa obudziło w własnej jego duszy.
ROZDZIAŁ LIV ((NIGDY W JE DNEM NIEWYT RWAŁY)) ((Jestem prawdziwie kapryśnem dzieckiem)) — powiedział sobie Wayerley, gdy, zaryglowawszy drzwi swego pokoju, zaczął go szybkiemi krokami przemierzać. «Co mi do tego, że Fergus Mac-Ivor pragnie ożenić się z Różą Rradwardine? Ja jej nie kocham — mogłem był, może, być przez nią kochanym — ale odrzuciłem jej proste, naturalne, serdeczne przywiązanie, zamiast rozdmuchać je w płomień żywszego uczucia, i oddałem się tej, która nigdy żadnego śmiertelnika nie pokocha, chyba że zmartwychwstanie stary Warwdck, twórca królów.2 Albo baron — ja nie byłbym, dbał o jego dobra, więc też nazwisko nie stałoby na przeszkodzie. Niechby tam sobie djabeł brał te puste torfowiska i ściągał królewskie caligae, a cóż mi do tego. Ale taką, jaką ona jest, stworzoną do tkliwości uczuć rodzinnych w domowem kółku, do dawania i przyjmowania tych dobrotliwych, delikatnych starań, które osładzają życie tym, co je razem spędzają, chce ją mieć za żonę Fergus Mac.-Ivor. Nie będzie on się z nią źle obchodził, to pewna — do tego on nie jest zdolny, — ale zaniedba ją 1 trzeba udawać, panie. 2 Warwick, Ryszard Neville (1428 — 1471), jeden z najpotężniejszych panów z czasu walki Dwóch Róż; doprowadził do koronacji Edwardą IV, % linji Yorków, po pierwszym miesiącu; za bardzo będzie przejęty rywalizacją z jakimś innym naczelnikiem, albo podgryzaniem jakiegoś faworyta przy dworze, albo zdobywaniem jakiegoś pagórkowatego wrzosowiska i jeziora, albo powiększaniem swojej bandy jakimś nowym oddziałem rabusiów, by dopytywać się o to, co ona robi, albo jak się czuje.
A wtedy smutku rak w jej kwiat się wgryzie,
Urodę spędzi z jej pobladłej twarzy,
Będzie wyglądać jako upiór blady,
I wytrawiona gorączką, przygaśnie —
I umrze....*
A takiej katastrofy najmilsze w świecie stworzenie mogłoby uniknąć, gdyby pan Edward Wayerley miał oczy... Słowo daję, nie rozumiem, jak mogłem uważać, że Flora jest piękniejszą — tak o wiele piękniejszą od Róży. Jest wyższa, to prawda, i układ jej jest wykwintniejszy, ale wielu ludzi uważa, że panna Bradwardine jest naturalniejsza; a napewno jest o wiele młodsza. Sądziłbym, że Flora musi być ze dwa lata starsza odemnie — przypatrzę im się dokładnie dziś wieczór.
Z tem postanowieniem Wayerley poszedł na herbatę (jak to sześćdziesiąt lat temu było w zwyczaju) do domu pewnej dystyngowanej damy, sprawie Kawalera sprzyjającej, gdzie zastał, jak się tego spodziewał, obie panie. Wszyscy wstali, gdy wchodził, jednakże Flora natychmiast wróciła na swoje miejsce i do przerwanej rozmowy. Róża, przeciwnie, prawie nieznacznie posunęła się troszeczkę w ścieśnionem kole, tak ażeby mógł przysunąć swe krzesełko.
— Jej sposób bycia, wszystko razem biorąc, jest bardziej uprzejmy — powiedział sobie Wayerley.
Powstał spór o to, który język, gaelicki czy włoski, jest płynniejszy i który lepiej nadaje się do poezji; za gaelickim, który prawdopodobnie gdzie indziej nie byłby znalazł obrońców7, przemawiało zapalczywie siedm dam z gór, gadając, co się zmieści, i wykrzykując, aż do ogłuszenia towarzystwa, 1 cytat z Szekspira Król Jan III, 4, 82; słowa królowej Konstancji o uwięzionym swoim synu, ks. Arturze, nieco zmienione. przykłady celtyckiej dźwięczności. Flora, widząc, że panie z Nizin uśmiechają się złośliwie nad tem porównaniem, odezwała się z pewnem uzasadnieniem, dowodząc, że nie był to taki nonsens skończony; gdy jednakże zapytano Róży o zdanie, ta żywo zaczęła wychwalać włoski, którego uczyła się z pomocą Waverleya.
— Ma ona lepsze ucho od Flory, chociaż mniej jest muzycznie wykształcona — pomyślał Wayerley. — Przypuszczam, że panna Mac-Ivor zacznie wkrótce porównywać Mac-Mur-rough’a Nan Fonn do Ariosta!
Złożyło się tak wreszcie, że w towarzystwie powstała różnica zdań co do tego, czy prosić Fergusa, by zagrał na flecie (na którym grywał), czy Wayerleya, by odczytał jaką sztukę Szekspira; pani domu uprzejmie podjęła się zbierania głosów za muzyką czy za poezją, pod warunkiem, że ten z panów, z którego talentów towarzystwo nie skorzysta tego wieczora, nie omieszka niemi ożywić następnego. Zdarzyło się, że Róży przypadł głos decydujący. Flora, która wzięła sobie za zasadę nigdy nie popierać żadnej propozycji, któraby mogła zachęcić Wayerleya, głosowała przedtem za muzyką, pod warunkiem, że baron weźmie skrzypce, by akompanjować Fer-gusowi.
— Winszuję pani gustu, panno Mac-łyor — pomyślał Edward, gdy szukano książki. — Miałem o nim lepsze wyobrażenie, gdy byliśmy w Glennaąuoich; ale z pewrnością, baron nie jest wielkim wirtuozem, a Szekspira warto posłuchać.
Wybrano Romea i Jul je, a Edward przeczytał kilka scen ze zrozumieniem, uczuciem i przejęciem. Całe towarzystwo wyraziło uznanie oklaskami, a wielu łzami. Flora, która dramat dobrze znała, należała do pierwszych; Róża, dla której był nowością, znalazła się wśród ostatnich.
— I uczucia ma ona więcej — pomyślał Wayerley w głębi duszy.
Gdy w rozmowie zaczęto rozbierać wydarzenia w sztuce i charaktery osób, Fergus oświadczył, że jedynym, który coś wart, jako człowiek światowy i odważny, był Mercutio.
— Nie mogłem ze wszystkiem uchwycić — rzekł —
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 25 staroświeckiego jego dowcipu, ale musiał to być bardzo dzielny człowiek, wedle pojęć swego czasu.
— I to był wstyd — rzekł chorąży Maccombich, który zazwyczaj wszędzie chodził z swoim pułkownikiem, — że ten Tibbert czy Taggart, czy jak tam się zwał, pchnął go z za pleców drugiego w czasie walki.
Panie, naturalnie, oświadczały się głośno za Romeem, chociaż nie brakło głosów przeciwnych. Pani domu, oraz kilka innych dam, surowo ganiły łatwość, z jaką bohater przenosi uczucia swoje z Rozalindy na Julję. Flora milczała, dopóki jej kilkakrotnie nie poproszono o zdanie, a wtedy odpowiedziała, że uwa;’a okoliczność, podlegającą tu zarzutowi, nietylko za zgodną z naturą, ale za świadczącą w najwyższym stopniu o artyzmie poety.
— Romeo jest przedstawiony — rzekła — jako młodzieniec szczególniej uczuciowo wrażliwy; miłość swoją z początku niesie w dani kobiecie, która jej odwzajemnić nie może; o tem on nam kilkakrotnie mówi:
Dziecięcy słaby łuk miłości jej nie rani; i znowu dalej:
Wyrzekła się miłości...
Otóż, skoro było niemożebnem, ażeby miłość Romea, jako istoty rozumnej, mogła trwać dalej bez nadziei, poeta z wielkim artyzmem uchwycił chwilę, gdy Romeo bliski jest rozpaczy, by rzucić mu na drogę przedmiot doskonalszy, niż ta, która go odrzuciła, a nadto gotów odwzajemnić jego uczucie. Trudno mi wyobrazić sobie sytuację lepiej obliczoną na podniecenie żaru miłości Romea do Julji, jak właśnie to, że został odrazu podniesiony ze stanu melancholijnego przygnębienia, w jakim ukazuje się nam w scenie pierwszej, do stanu ekstazy, gdy woła:............Niechaj przyjdą smutki,
Nic nie przeważy szali tego szczęścia,
Jakiem jest widzieć ją przez krótką chwilę. — A więc dobrze, panno Mac-Ivor — przemówiła jedna z dam obecnych. — Chciałaby nam więc pani odebrać nasz przywilej? Chce nas pani przekonać, że miłość nie może istnieć bez nadziei, albo że kochający musi się stać niewiernym, jeżeli pani jego jest okrutna? O, nie! nie spodziewałam się tak mało sentymentalnego zakończenia.
— Kochający, droga Lady Betty — odpowiedziała Flora, — może, pojmuję to, wytrwać w swoich staraniach, nawet wśród bardzo zniechęcających okoliczności. Miłość potrafi (niekiedy) oprzeć się burzom wielkiej surowości, ale nie długotrwałemu mroźnemu chłodowi prostej obojętności. Nawet z p a n i powrabami niech pani nie próbuje tego doświadczenia na kimś, czyją wierność pani sobie ceni. Miłość może żyć dziwnie małą odrobiną nadziei, ale zupełnie bez niej istnieć nie może.
— Byłoby to zupełnie tak, jak z kobyłą Dunkana Mac-Girdie, za pozwoleniem waszej dostojności — zakonkludował Evan. — Chciał on ją stopniowo przyzwyczaić do obywania się bez paszy, a właśnie gdy doszedł do tego, że tylko jedną słomkę na dzień jej dawał, biedactwo zdechło.
Obrazowy przykład Evana pobudził wszystkich do śmiechu, i rozmowa wzięła inny obrót. Wkrótce potem towarzystwo rozeszło się, a Edward wrócił do domu, dumając nad tem, co powiedziała Flora.
— Nie będę już dłużej kochał mojej Rozalindy — powiedział sobie. — Dała mi w tej mierze dosyć wyraźną wskazówkę; pomówię z jej bratem i zrezygnuję z starań. Ale co do Julji — czy to byłoby ładnie przeszkadzać zamiarom Fergusa?... Chociaż to niepodobna, żeby mu się miały pówieść. A gdyby się nie powiodły, to co wtedy?... No, wtedy alors comme alors.1 — I z tem postanowieniem, że postąpi wedle okoliczności, bohater nasz udał się na spoczynek. 1 będzie, jak ma być.
ROZDZIAŁ LV ZACNY CZŁOWIEK W STRAPIENIU
Jeżeli piękne moje czytelniczki uważają, że mojego bohatera lekkomyślność w miłości jest wprost nie do darowania, muszę im przypomnieć, że nie wszystkie zmartwienia jego i trudności z tego uczuciowego płynęły źródła. Nawet ten liryczny poeta, który z takiem uczuciem żalił się na cierpienia miłosne, nie mógł zapomnieć, że był «zadłużony i pijany», co niewątpliwie zwiększało jego niedolę. Bywały więc i dni całe, gdy Wayerley nawet nie pomyślał ani o Florze, ani o Róży Bradwardine, spędzając je na smętnych przypuszczeniach co do stanu rzeczy w Wayerley-IIonour i co do wątpliwego wyniku wojny domowej, do której się wmieszał. Pułkownik Talbot często wyciągał go w dyskusje co do słuszności sprawy, przy której stanął.
— Nie iżby było możliwem dla pana — mówił — porzucić ją w obecnej chwili, gdyż cobądź przyjdzie, musisz wytrwać przy twojem zb}7t pośpiesznem zobowiązaniu. Ale jabym pragnął, żeby pan zrozumiał, iż słuszności nie masz za sobą; że walczysz przeciw prawdziwemu interesowi twej ojczyzny; i że powinieneś, jako Anglik i patrjola, skorzystać z pierwszej sposobności, by porzucić tę wyprawę, zanim bałwan śnieżny roztaje.
W tego rodzaju politycznych dysputach Wayerley zazwyczaj przeciwrstawriał pułkownikowi argument)7 swojej par-tji, któremi nie zamierzam trudzić czytelnika. Mało jednakże miał do powiedzenia, gdy pułkownik prosił, by porównał siłę, z jaką przedsięwzięli obalenie rządu, z tą, która się teraz szybko ku jego poparciu gromadziła. Na to Wayerley miał tylko jedną odpowiedź: «Jeżeli sprawa, którą przedsięwziąłem, jest niebezpieczna, tym większym wstydem byłoby ją porzucać)). I tem zwykle zamykał usta pułkownikowi i udawało mu się zmieniać przedmiot rozmowy.
Pewnej nocy, gdy przyjaciele rozeszli się po długiej tego rodzaju dyspucie, a nasz bohater położył się już do łóżka, zbudził go około północy powstrzymywany jęk. Zerwał się i nasłuchiwał; jęk ten płynął z pokoju pułkownika Talbota, obdzielonego od jego pokoju jedynie przepierzeniem, z drzwiami lącznemi w pośrodku. Waverley zbliżył się do tych drzwi i wyraźnie usłyszał parę głębokich westchnień. Co to mogło znaczyć? Pułkownik pożegnał się z nim napozór w zwykłem usposobieniu. Musiał chyba nagle zachorować. Pod tem wrażeniem otworzył drzwi bardzo cicho i ujrzał pułkownika, siedzącego przy stole, na którym leżał lisi i obrazek. Podniósł szybko głowę, podczas gdy Edwrard stal niepewny, czy ma wejść, czy cofnąć się, i Wayerley spostrzegł, że policzki miał zwilżone łzami.
Jakgdyby zawstydzony, że ukazał się tak podległym wzruszeniu, pułkownik Talbot wstał, wyraźnie przykro dotknięty, i powiedział trochę surowo:
— Sądzę, panie Wayerley, że mój własny pokój i godzina mogłyby uchronić nawet jeńca od...
— Niech pan nie mówi od wtargnięcia, pułkowniku Talbot; słyszałem, że pan ciężko oddycha, i przeląkłem się, że pan może chory; to jedynie mogło mnie skłonić do wejścia lutaj...
— Jestem zdrów — odpowiedział pułkownik. — Zdrów najzupełniej.
— Ale pan ma strapienia — rzekł Edward. — Czy moż-naby coś na to poradzić?
— Nic, panie Wayerley; myślałem tylko o domu i o pewnych przykrych sprawach, jakie tam zaszły.
— Wielki Boże, mój stryj! — zawołał Wayerley.
— Nie, to zmartwienie czysto moje osobiste. Wstydzę się, że pan widział, jak mnie to rozbroiło, ale w pewnych chwilach trzeba sobie na to pozwolić, by w innych można ciężar przyzwoicie znosić. Byłbym rzecz całą przed panem zataił, gdyż sądzę, że to pana zasmuci, a jednak pociechy dać mi pan nie może. Ale zaskoczył mnie pan niespodziewanie — i widzę, że sam jesteś zaskoczony, — a w dodatku ja nie znoszę tajemnic. Przeczytaj pan ten list.
List był od siostry pułkownika Talbota i brzmiał: ((Otrzymałam list Twój, najdroższy bracie, przez Ilod-gesa. Sir E. W. i pan R. są wciąż jeszcze na wolności, ale nie wolno im opuszczać Londynu. Jakżebym pragnęła móc ci przesłać równie dobre wiadomości o sprawach domowych. Jednakże spadla na nas wiadomość o tej nieszczęsnej przeprawie pod Preston, z tym okropnym dodatkiem, że Ty znalazłeś się między poległymi. Wiesz, jaki był stan zdrowia Emilji, gdy przyjaźń dla Sir E. skłoniła Cię do opuszczenia jej. Bardzo ją niepokoiły smutne wiadomości z Szkocji, o tem, że wybuchło tam powstanie, ale trzymała się dzielnie, mówiąc, że tak wypada Twojej żonie i przez wzgląd na przyszłego dziedzica, tak długo napróżno oczekiwanego. Niestety, mój drogi bracie, teraz rozwiały się te nadzieje! Pomimo całej mojej czujnej opieki, ta nieszczęsna pogłoska doszła ją, nieprzygotowaną. Zasłabła natychmiast, i biedne dziecię zaledwie przeżyło swoje przyjście na świat. Dałby Bóg, żeby się na tem skończyło! Ale chociaż zaprzeczenie tej okropnej wiadomości własnym Twoim listem znacznie podniosło ją na duchu, jednakże lekarz obawia się, przykro mi to powiedzieć, poważnych, a nawet niebezpiecznych następstw dla jej zdrowia, zwłaszcza z powodu niepewności, w jakiej pozostać musi czas pewien, niepewności pogarszanej jeszcze pojęciem, jakie sobie wytworzyła o dzikości tych, u których jesteś w niewoli.
Postaraj się więc, mój drogi bracie, jak tylko pismo to Cię dojdzie, uzyskać zwolnienie, czyto za słowem honoru, czy za kaucją, czy jakim innym możliwym sposobem. Nie przesadzam stanu zdrowia Emilji; ale nie mogę, nie śmiem ukrywać prawdy.
Zawsze, mój drogi Filipie, Twoja bardzo kochająca siostra Lucja Talbot)).
Edward stał bez ruchu po przeczytaniu listu; wniosek bowiem był jasny, że podróż pułkownika w poszukiwaniu za nim ściągnęła na niego tą ciężką katastrofę. Ciężką ona była bardzo już chociażby przez to, co się nieodwołalnie stało, gdyż pułkownik Talbot i jego żona, długo bezdzietni, radowali się serdecżnie nadzieją, teraz rozwianą. Ten zawód jednak był niczem w porównaniu do rozmiarów grożącego nieszczęścia — i Edward ze zgrozą pomyślał, że sam jest powodem wszystkiego.
Zanim zdążył opanować się dostatecznie, by móc przemówić, pułkownik Talbot odzyskał zwykły swój spokój, chociaż zmącone oko zdradzało mękę jego wewnętrzną.
— Jest to kobieta, mój młody przyjacielu, która może usprawiedliwić nawret łzy żołnierza. — Tu podał mu miniaturę, ukazującą twarz, godną tej pochwały: — A jednak, Bóg świadkiem, to, co tutaj widzisz, słabe daje pojęcie o wdzięku, jaki ona posiada... może powinienbym powiedzieć p o s i a-d a ł a... ale niech się dzieje wola Nieba...
— Pan musi uciekać — — pan musi natychmiast uciekać, by ją uratować. To nie jest... to nie będzie zapóźno.
— Uciekać? Czyliż to możebne? Jestem jeńcem — za słowem honoru.
— Ja jestem strażnikiem pańskim — ja panu zwracam parol — ja jestem odpowiedzialny za pana.
— Pan nie może tak postąpić w zgodzie ze swym obowiązkiem; ani ja nie mogę przyjąć zwolnienia od pana przez należny wzgląd na własny mój honor — pana pociągniętoby do odpowiedzialności.
— Głową moją odpowiem, jeśli będzie trzeba — uniósł się Wayerley gwałtownie. — Stałem się nieszczęsną przyczyną straty pańskiego dziecka, nie chciej mnie robić mordercą twej żony.
— Nie, mój drogi Edwardzie — rzekł Talbot, ujmując go łagodnie za rękę, — pod żadnym względem winić ciebie nie można; a jeżeli ukrywałem od dwóch dni to rodzinne zmartwienie, to właśnie w obawie, byś ty, przy swojej uczuciowej wrażliwości, nie spojrzał na to w tem świetle. Ty nie mogłeś myśleć o mnie, ty zaledwie wiedziałeś o mojem istnieniu, gdy ja opuszczałem Anglję w poszukiwaniu za tobą. Jest lo odpowiedzialność, Bóg widzi, dostatecznie ciężka dla człowieka, że musi odpowiadać za przewidziane i bezpośrednie wyniki swych czynów — za ich oddziaływanie nie bezpośrednie i następcze, wielka i dobra Istota — która jedyna przewidzieć może wzajemną zależność uczynków ludzkich i wpływ ich wzajemny — słabych stworzeń swoich nie pociąga do rachunku.
— Ale że też pan mógł opuścić Lady Emilję — powiedział Wayerley ze wzruszeniem — w położeniu, tak nade-wszystko dla męża poważnem, ażeby poszukiwać takiego...
— Spełniłem tylko mój obowiązek — odpowiedział pułkownik Talbot spokojnie — i nie żałuję, nie powinienem tego żałować. Gdyby ścieżka wdzięczności i honoru zawsze była gładka i łatwa, małą byłaby zasługa tego, który się jej trzyma; a często prowadzi ona przeciw naszemu interesowi i naszym namiętnościom, niekiedy wbrew naszym najlepszym uczuciom. To są ciężkie dopusty życiowe, a ten oto, choć bardzo gorzki (łzy mimowoli napłynęły mu do oczu), nie pierwszym jest, jaki mi był przeznaczony w życiu... Ale pomówimy o tem jutro — rzekł, ściskając ręce Wayerleya. — Dobranoc; staraj się zapomnieć o tem na parę godzin. Świta, zdaje mi się, o szóstej, a już jest po drugiej. Dobranoc.
Edward usunął się, nie odpowiadając, gdyż nie ufał swemu głosowi.
ROZDZIAŁ LVI WYSIŁEK
Pułkownik Talbot, wszedłszy nazajutrz rano do jadalni, dowiedział się od służącego Wayerleya, że pan jego wyjechał bardzo wcześnie i że dotychczas nie powrócił. Ukazał się o znacznie późniejszej rannej godzinie. Wbiegł zadyszany, ale z miną tak rozradowaną, że zadziwiło to pułkownika Talbota.
— Oto jest plon mojej porannej pracy — rzekł, rzucając jakiś papier na stół. — Ałick, pakuj rzeczy pułkownika. Śpiesz się, śpiesz się!
Pułkownik przejrzał papier, zdziwiony. Była to przepustka, wystawiona przez Kawalera pułkownikowi Talbotowi do Leith albo innego portu w posiadaniu wojsk jego Królewskiej Wysokości, celem udania się okrętem do Anglji albo dokąd zechce, dowoli, dając tylko ze swej strony słowo honoru, że nie będzie walczył przeciw domowi Stuartów przez okres jednego roku.
— Na Boga, jakże ty mogłeś to otrzymać? — zawołał pułkownik z błyszcząceini radośnie oczyma.
— Stawiłem się na leuee Kawalera tak wcześnie, jak on zwykle wstaje. Nie było go — udał się do obozu w Duddings-ton. Pogoniłem tam za nim; poprosiłem o audjencję i otrzymałem ją — ale nie opowiem ani słowa więcej, dopóki nie zobaczę, że pan zaczyna pakować.
— Zanim się dowiem, ezy mogę korzystać z tego paszportu, albo jak został otrzymany?
— O, będzie pan mógł napowrót rozpakować rzeczy, jak pan zechce... — Teraz, kiedy widzę, że się pan krząta, będę mówił dalej. Gdy najpierw wspomniałem pańskie imię, zabłysły mu oczy tak jasno, jak pańskie, dwie minuty temu. Czy pułkownik — zapytał poważnie — okazał jakie uczucia, przychylne jego sprawie? Ani trochę i nie ma żadnej nadziei, żeby tak się stało. Posmutniał. Poprosiłem o wypuszczenie pana na wolność. To niemożebne — odpowiedział; — wobec pańskiego znaczenia, jako przyjaciela i zaufanego takich to a takich osobistości, prośba moja jest wprost szalona. — Opowiedziałem mu moją historję i pańską historję i prosiłem, by własnem uczuciem osądził, co ja czuć muszę. On ma serce, i dobre serce, pułkowniku Talbot, niech pan mówi co się panu podoba. Wziął arkusz papieru i napisał ten paszport własnoręcznie. Nie będę się o to pytał mojej rady — rzekł; — odwiedliby mnie od tego, co jest słuszne. Nie mogę tego ścier-pieć, żeby przyjaciel, ceniony tak, jak ja pana cenię, miał dźwigać ciężar przykrych wyrzutów, jakie musiałyby pana dręczyć w razie dalszych nieszczęść w rodzinie pułkownika Talbota; ani też nie chcę w takich warunkach trzymać w niewoli dzielnego nieprzyjaciela. A zresztą — dodał — sądzę, że się usprawiedliwię przed moimi przezornymi doradcami, mówiąc im o dobrem wrażeniu, jakie taka względność wywrze na umysłach wielkich angielskich rodów, spokrewnionych z pułkownikiem Talbotem.
— Tu oto wychylił głowę polityk — zauważył pułkownik.
— Dobrze, ale przynajmniej zakończył, jak syn królewski: «Weź pan ten paszport; dodałem warunek dla formy; ale jeżeli pułkownik się sprzeciwi, niech jedzie bez dawania żadnego parolu. Przybyłem tutaj walczyć z mężczyznami, a nie unieszczęśliwiać i o niebezpieczeństwo przyprawiać kobiety)).
— No, no, nigdy nie przypuszczałem, że będę miał tyle do zawdzięczenia Pretend...
— Księciu — poprawił Wayerley z uśmiechem.
— Kawalerowi — rzekł pułkownik; — to dobry pseudonim w podróży i taki, którego obaj możemy swobodnie używać. Czy powiedział coś więcej jeszcze?
— Zapytał tylko, czy niema czego wrięcej, czemby mnie mógł zobowiązać; gdy zaś zaprzeczyłem, uścisnął mnie za rękę i powiedział, że pragnąłby, by wszyscy jego adherenci byli tak względni, niektórzy bowiem z moich przyjaciół nietylko proszą o wszystko, co on dać może, ale także o wiele rzeczy, nie leżących zupełnie w obrębie jego władzy, ani władzy największych monarchów świata. Istotnie, rzekł, zdawałoby się, że w oczach swoich adherentów nikt tak, jak on, nie wydaje się rodzajem Bóstwa, sądząc po nadzwyczajnych prośbach, jakie codziennie do niego zanoszą.
— Biedny młodzieniec — rzekł pułkownik, — przypuszczam, że zaczyna odczuwać trudności swego położenia. No więc drogi WTaverleyu, to coś uczynił, to więcej niż poczciwe i nie będzie ci to zapomniane, dopóki Filip Talbot pamięcj nie postrada. Moje życie... co tam! niech ci Emilja za to podziękuje, — ale to jest dobrodziejstwo pięćdziesiąt razy więcej warte, niż samo życie. W tych warunkach nie mogę się wahać i daję mój parol: oto jest (wypisał go wedle formy)... A teraz, jak ja się stąd wydostanę?
— To wszystko załatwione: bagaż spakowany, moje ko nie czekają, łódź jest zamówiona za pozwoleniem Księcia, która ma pana dowieźć na pokład fregaty Lis. Wysłałem po to umyślnie posłańca do Leith.
— To się doskonale składa. Kapitan Beaver to mój osobisty przyjaciel; wysadzi mnie na ląd w Berwick albo Shields, 1 skąd mogę pojechać pocztowym koniem do Londynu; ty za? musisz mi powierzyć tę paczkę papierów, które odzyskałeś z pomocą panny Bean Lean. Może będę miał sposobność użycia ich z korzyścią dla ciebie. — Ale oto widzę twego góralskiego przyjaciela, Glen... jakżeż to brzmi to jego barbarzyńskie nazwisko? i jego ordynansa z nim — nie wolno mi go już więcej nazywać ordynansem rzezimieszkiem, co? Patrz, jak to idzie, jakgdyby świat do niego należał, z czapką na bakier, z pledem, wydętym przez piersi! Jakbym ja chętnie spotkał się z tym młodzieńcem, gdybym nie miał rąk związanych: poskromiłbym jego pychę, albo onby poskromił moją.
— Wstyd, wstyd, pułkowniku Talbot! Srożysz się na widok tartanu, jak byk na widok czerwonej płachty. Pan i Mac-łyor jesteście w pewnych punktach coś niecoś do siebie podobni, jeżeli chodzi o uprzedzenie narodowe.
Ostatnia część tej rozmowy miała miejsce na ulicy. Minęli Naczelnika; pułkownik i on wymienili surowy i ceremo-njalny ukłon, jak dwóch przeciwników w pojedynku, zanim staną na pozycji. Widoczną była ich wzajemna niechęć.
— Ile razy zobaczę tego chmurnego draba, co jak pies idzie za jego piętą — rzekł pułkownik, wsiadłszy już na konia — przywodzi mi on na pamięć pewne wiersze, gdzieś zasłyszane — nie wiem, może na scenie:...........a tuż za nim kroczy
Posępny Bertram, jak za czarownikiem
Djabeł, naglący, by go wnet użyto.
— Zapewniam cię, pułkowniku — odpowiedział Waver ley, — że nazbyt surowo sądzisz górali.
— Ani trochę, ani trochę. Nie mogę nic z tego opuścić; nie mogę im nic darować. Niech sobie siedzą w tych swoich i najbardziej na północ wysunięte porty angielskie na wschodnim brzegu Anglji. pustych górach, niech się nadymają, niech się puszą, niech swoje czapki wieszają na rogach księżyca, jeśli im się tego zachce; ale co oni tu mają do roboty, poco schodzą pomiędzy ludzi, co noszą spodnie i mówią zrozumiałym językiem? — mówię zrozumiałym w porównaniu do ich szwargotu, gdyż angielski tych Nizinnych nie o wiele lepszy od angielskiego murzynów z Jamajki. Umiałbym litość w sercu znaleźć dla samego Pr..., to jest Kawalera, za to, że ma tych straceńców dokoła siebie. A jak się to wcześnie uczy swojego rzemiosła! Jest tu taki podrostek służebny, naprzykład, takie niemowlę djabelskie, którego twój przyjaciel Glena... no, Glena-muck, niech będzie, miewa niekiedy w sw7oim orszaku. Na oko dałbyś mu piętnaście lat, ale to w złości i zbrodniczości stuletni starzec. Bawił się w ciskaniu kręgu któregoś tu dnia na podwórzu; jakiś pan, dość przyzwoicie wyglądająca osoba, przechodził tamtędy, a że krąg uderzył go w7 nogę, podniósł laskę. Aż oto ten mały zbój wyciąga pistolet — jak piękniś Clincher z Wiernej Pary1 — i gdyby nie to, że ktoś z górnego piętra krzyknął: Gardez l’eau!, 2 skutkiem czego w obawie następstw wszystko się rozbiegło, ten biedny pan byłby postradał życie z rąk tej małej żmijki.
— Ładnie pan opisze Szkocję za powrotem, pułkowniku!
— O, sędzia Shallow3 oszczędzi mi trudu: «Nędza, nędza, sami żebracy, sami żebracy. No tak, dobre powietrze)) — a i to tylko, o ile jesteś dosyć daleko poza Edynburgiem, a jeszcze nie w Leith, tak jak my obecnie.
Niebawem dotarli do portu morskiego:
Łódź się kołysze u brzegu, wiatr silnie ku morzu wieje;.......... statek z pod Berwick przypływa...* 1 Znany typ beau z komedji Farąuhara: The Constant Coaple (1699). 2 «uważać, bo woda!» — był zwyczaj w starym Edynburgu, że kiedy kobiety wylewały pomyje przez okno na ulicę, wołały: gardilo (przekręcenie słowa: gardez l’eau), aby ustrzec przechodniów przed oblaniem; gardilo pozostało jako okrzyk przestrogi. 3 niesympatyczny, przekupny sędzia z Henryka IV Shakespeare’a — cytat: cz. II, akt IV, sc. 3. * cytat z wiersza R. Burnsa Bonnie Mary.
Bywaj zdrów, pułkowniku; obyś zastał wszystko tak, jak pragniesz! Może być, że spotkamy się wcześniej, niż się spodziewasz: mówię o wyprawie do Anglji w najbliższym czasie.
— Nie mów mi nic o tem — rzekł Talbot; — nie chcę zawozić żadnych wiadomości o waszych ruchach.
— A więc poprostu, bywaj zdrów! Zawieź odemnie, pułkowniku, tysiączne najserdeczniejsze pozdrowienia Sir Eve-rardowi i ciotce Racheli, wyraź im moje najszczersze przywiązanie! Myśl o mnie tak poczciwie, jak tylko możesz, mów o mnie z taką pobłażliwością, na jaką ci sumienie twoje pozwoli — i jeszcze raz bywaj zdrów!
— Bywaj zdrów zatem, mój drogi Waverlevu; dzięki ci, dzięki stokrotne za twoją dobroć. Rozbierz się z pledu przy pierwszej sposobności. Zawsze myśleć będę o tobie z wdzięcznością, a najsurowszą moją krytyką będzie: Que diable allait-il faire dans cette galere? 1
I tak rozstali się. Pułkownik Talbot wsiadł do łodzi, a Wayerley powrócił do Edynburga.
ROZDZIAŁ LVII MARSZ
Nie jest naszym zamiarem wkraczać w dziedzinę historji. Przypomnimy więc tylko czytelnikom, że mniejwięcej z początkiem listopada młody Kawaler, na czele około co najwyżej sześciu tysięcy łudzi, postanowił zaryzykować swoją sprawę, próbując przedostać się w głąb Anglji, chociaż wiedział o potężnych przygotowaniach, czynionych na jego przyjęcie. Wyruszyli na tę krucjatę w takich warunkach pogody, któreby udaremniły marsz wszelkich innych wojsk, ale które w rzeczywistości dzielnym góralom zapewniały wyższość nad mniej hartownym nieprzyjacielem. W7brew o wiele większej armji, stojącej nad granicą pod marszałkiem Wade, obiegli i wzięli 1 «co, u licha, miał on do roboty na tej galerze?® Moliere, Fourberies de Scapin II, 11.
Carlisle, i wkrótce potem posunęli śmiały swój pochód ku południowi.
Ponieważ pułk pułkownika Mac-Ivora maszerował na czele klanów, on i Wayerley, który teraz każdemu góralowi dotrzymywał w wytrwałości na trudy i już się trochę obznajo-mił z ich językiem, — byli stale na przedzie. Każdy z nich jednak innem okiem mierzył postęp armji. Fergus, cały z ognia i powietrza, ufny w siebie wbrew zbrojnemu światu, niczego nie mierzył, nie ważył, tem tylko przejęty, że każdy krok naprzód, to o łokieć bliżej do Londynu. Ani nie żądał, ani nie oczekiwał, ani nie pragnął żadnej innej pomocy, prócz wyłącznie klanów, ku osadzeniu Stuartów na tronie; a jeżeli przypadkiem kilku adherentów przyłączyło się do ich sztandarów, patrzył na nich jako na pretendentów do łask przyszłego monarchy, który, jak rozumował, będzie musiał ująć dla ich wynagrodzenia z obfitości tego, coby pomiędzy siebie podzielili góralscy jego zwolennicy.
Sposób widzenia Edwarda był zupełnie różny. Nie mógł nie zauważyć, że w tych miastach, gdzie proklamowali Jakóba Trzeciego, «nikt nigdy nie zawołał: Szczęść mu — Boże».1 Tłum gapił się i słuchał, bezduszny, ogłupiały i tępy, nie zdradzał nawet tego hałaśliwego ożywienia, które przy lada sposobności wywołuje u niego okrzyki wprost dla wprawienia w ruch ich tak słodkich głosów. Jakobici nauczyli się wierzyć, że północno-zachodnie hrabstwa obfitują w bogatych właścicieli ziemskich i dzielnych kmieci, oddanych sprawie Białej Róży. Jednakże tych bogatszych torysów niewielu widzeli. Jedni uciekli z domów, niektórzy podawali się za chorych, inni poddawali się rządowi, będąc w podejrzeniu. Z tych, co pozostali, nieoświeceni patrzyli ze zdziwieniem, zmieszanem ze zgrozą i obrzydzeniem, na dziką powierzchowność mówiących niezrozumiałym językiem, dziwacznie przybranych szkockich klanów. W oczach zaś przezorniejszych, szczupła ich liczba, wyraźny brak dyscypliny i ubogie wyekwipowanie wydawały się pewną zapowiedzią niefortunnego zakończenia zu i cytat (zmieniony) z Szekspira: Rijszarcl 11, a. V, sc. 2. chwałego ich przedsięwzięcia. Tych nielicznych, którzy do nich przystępowali, albo zaciekłość politycznej zasady zaślepiała co do następstw, albo zrujnowane fortuny skłaniały do postawienia wszystkiego na kartę sprawy tak bardzo niepewnej.
Gdy zapytano barona Bradwardine, co sądzi o tych rekrutach, ten najpierw zażył długi niuch tabaki, a potem odpowiedział oschle, że «może mieć o nich tylko jak najlepsze zdanie, ponieważ są dokładnie podobni do popleczników, którzy przyłączyli się do dobrego króla Dawida w jaskini Adul-lam;1 videlicet, każdy, kto był w strapieniu, i każdy, kto był w długach, i każdy, kto był niezadowolony, co Wulgata2 nazywa: ((zgorzkniały na duchu»; i niewątpliwie — dodał — okaże się, że będą to ludzie mocni w ręku, i bardzo też potrzeba, żeby tacy byli, gd>ż widziałem niejedno kwaśne spojrzenie, rzucane na nas».
Ale żadne z tych rozważań nie wrzruszalo Fergusa. Podziwiał bogatą piękność kraju i położenie niejednej z siedzib pańskich, jakie mijali.
— Czy Wayerley-Honour jest podobne do tego pałacu, Edwardzie?
— Jest o połowrę większe.
— Czy park stryja twego jest tak piękny, jak ten?
— Jest ze trzy razy obszerniejszy i raczej podobny do lasu, niż do właściwego parku.
— Szczęśliwą kobietą będzie Flora.
— Mam nadzieję, że panna Mac-Ivor będzie miała wiele powodów do szczęścia, niezależnie od Waverley-Honour.
— I ja mam tę nadzieję; ale być panią takiej siedziby, będzie to miły dodatek do ogólnej sumy.
— Dodatek, którego brak, mam nadzieję, obficie wynagrodzonym będzie jakimś innym sposobem.
— Jakto? — przystając, zwrócił się Fergus do Waver 1 miasteczko kanaanickie na terytorjum pokolenia Judy; w jego twierdzy (mylnie przezwanej «jaskinią») bronił się Dawid (Sam. I, 22, 1; Sam. II, 5, 17). 2 przekład łaciński Pisma Świętego, dokonany przez św. Hieronima; pierwsze wydanie krytyczne 1528 — 1534 przez Roberta iStienne a. łeya. — lak ja to mam rozumieć, panie Wayerley? Czy miałem przyjemność dobrze pana usłyszeć?
— Zupełnie dobrze, Fergusie..
— I czy mam rozumieć, że pan już dłużej nie pragniesz związku ze mną i ręki mojej siostry?
— Twoja siostra odrzuciła moją rękę — odpowiedział Wayerley — i wprost i wszelki cmi zwykłemi sposobami, lakierni kobieta odstręcza niemiłe sobie starania.
— Nie wiadomo mi — odpowiedział Naczelnik, — ażeby panna mogła rekuzować mężczyznę, a mężczyzna cofnąć swe starania, o ile zostały przyjęte przez jej prawnego opiekuna, a temu nie dano możności omówienia sprawy z panną. Pan, przypuszczam, nie spodziewał się chyba, że moja siostra, jak dojrzała śliwka, wpadnie mu w usta, z chwilą kiedy raczysz je otworzyć?
— Co do tego, czy panna ma prawo odprawić konkurenta, pułkowniku — odpowiedział Edward, — jest to punkt, o który musisz z nią samą się spierać, ponieważ ja nie znam zwyczajów góralskich w tym względzie. Ale co się tyczy mojego prawa do zgodzenia się na odrzucenie mnie przez nią bez powoływania się na twoją interwencję, — powiem wyraźnie, nic nie ujmując uznanej piękności ani zaletom panny Mac-łyor, — że nie przyjąłbym ręki anioła z dodatkiem królestwa w posagu, gdyby jej zgoda wymuszoną była natrętnym naciskiem przyjaciół i opiekunów, a nie płynęła z jej własnej swobodnej skłonności.
— Anioła z królestwem w posagu — powtórzył Fergus łonem gorzkiej ironji — niktby chyba nie narzucał angielskiemu dziedzicowi... Ale mój panie — tu zmienił ton, — chociaż Flora Mac-łyor nie ma królestwa w posagu, lecz moją jest siostrą, a to eona j mniej chyba wystarcza, by nikt nie odważył się traktować ją lekkomyślnie.
— Jest Florą Mac-łyor — odpowiedział Wayerley stanowczo, — co dla mnie, o ilebym był zdolny jakąkolwiek kobietę traktować lekkomyślnie, byłoby o wiele skuteczniejszą obroną.
Czoło Naczelnika zaległa ciężka chmura; ale Edward tak by} oburzony bezsensownym tonem, jaki Fergus przybrał, że żadnem ustępstwem nie zażegnywał burzy. Stali obaj w miejscu podczas tej krótkiej rozmowy, a Fergus wrydawał się gotów do gwałtowniejszego wybuchu; silnym wysiłkiem jednak opanował pasję, i zwracając się twarzą w stronę drogi, ruszył chmurnie przed siebie. Ponieważ dotychczas chodzili zawsze razem i prawie stale obok siebie, Wayerley szedł przeto, milcząc, w tym samym kierunku, zdecydowany zostawić Naczelnikowi czas na odzyskanie dobrego humoru i z silnem postanowieniem, że wr godności swej nie ustąpi mu ani na włos.
Gdy w ten sposób przeszli z jaką milę może, Fergus podjął rozmowę w innym teraz tonie.
— Zdaje mi się, że się trochę uniosłem, mój drogi Edwardzie, ale ty mnie podrażniłeś twoim brakiem znajomości świata. Uraziłeś się pewną wstrzemięźliwością Flory, czy jej wygórowanemi pojęciami lojalności, a teraz, jak dziecko, dąsasz się na zabawkę, za którą płakałeś, a mnie, twego wiernego stróża, bijesz, poniewraż moje ramię nie może sięgnąć do Edynburga i podać ci ją. Doprawdy, jeślim się uniósł, to przykrość utraty rodzinnego związku z takim przyjacielem — gdy już wasz związek głośno omawiano tak w górach, jak na Nizinach — i to utraty bez rozumienia, czemu i dlaczego, — spokojniejszego mogłaby rozdrażnić. Napiszę do Edynburga i naprawię wszystko; to jest, jeśli sobie życzysz, żebym to uczynił; ponieważ, doprawdy, nie mogę przypuszczać, żeby to dobre pojęcie o Florze, jakie przedemną tylokrotnie wyrażałeś, miało się tak nagle rozwiać.
— Pułkowniku Mac-łyor — odpowiedział Edward, nie mający ochoty, by zapędzono go dalej albo prędzej, niż sam chciał, w sprawę, którą już uważał za skończoną, — odczuwam w pełni wartość pańskiej życzliwej pomocy i z pewnością, gorliwość pańska w moim interesie w takiej sprawie czyni mi wielki zaszczyt. Skoro jednak panna Mac-Ivor z swobodną wolą wybór swój uczyniła i skoro wszystkie moje starania w Edynburgu przyjmowała więcej niż chłodno, nie mogę, chcąc być sprawiedliwym tak względem niej jak względem siebie, zgodzić się, by ją znowu dręczono tą kwestją. Byłbym
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 26 panu wspomniał o tem już dawniej, ale pan widział, na jakiej stopie staliśmy względem siebie, i chyba musiał pan to rozumieć. Gdybym myślał, że jest inaczej, byłbym się wcześniej odezwał; było mi jednak niełatwo zebrać się na poruszenie przedmiotu, tak dla nas obu przykrego.
— O, bardzo dobrze, panie Waverley — odpowiedział
Fergus wryniośle. — Sprawa jest skończona. Nie mam powodu narzucać siostry mej nikomu.
— Ani ja nie mam powodu ubiegać się o powtórną re-kuzę od tej samej panny — odpowiedział tym samym tonem Edward.
— Ja jednakże pomimo to przeprowadzę odpowiednie badanie — mówił dalej Naczelnik, nie zauważywszy przerwania, — i dowiem się, co moja siostra o tem wszystkiem myśli: a wtedy zobaczymy, czy to na tem koniec.
— Co do tych badań, to oczywiście zrobi pan, jak pan uważa — odpowiedział Wayerley. — W mojem rozumieniu jest nieprawdopodobieństwem, by panna Mac-łyor mogła zmienić zdanie; a gdyby taki nieprawdopodobny przypadek miał zajść, to pewna, że ja mojego nie zmienię. Wspominam o tem tylko dla uniknięcia wszelkiego możliwego w przyszłości nieporozumienia.
Chętnie byłby w tej chwili Mac-Ivor spór ich postawił na ostrzu szabli; oko ogniem mu błysnęło i zmierzył Edwarda wzrokiem, jakgdyby szukał, gdzie najlepiej śmiertelny cios zadać. Ale choć nie prowadzimy dzisiaj spraw honorowych według reguł i figur Carranzy lub Savioli, 1 nikt jednakże lepiej od Fergusa nie wiedział,?e musi istnieć przyzwoity pretekst dla śmiertelnego pojedynku. I tak — możesz wyzwać człowieka, jeżeli ci w tłumie nadepnął na odcisk, jeżeli cię popchnął ku ścianie, albo miejsce zabrał ci w teatrze; ale współczesny kodeks honorowy nie pozwala ci oprzeć pretensji na prawie do zmuszenia człowieka, by dalej konkurował o krewną twą, je 1 Carranża (hiszpański) i Wincenty Saniolo (wioski) pisarz z XVII wieku 0 pojedynkach, obaj, zwłaszcza Carranza, omawiają cały szereg «spraw honorowych* niesłychanie drobiazgowo, stąd często są przedmiotem kpin w dramacie 1 komedji okresu elżbietańskiego. żeli piękna dama już raz odmówiła. To też Fergus musiał przełknąć mniemany afront, dopókiby bąk czasu, którego obroty postanowił pilnie śledzić, nie sprowadził sposobnej okazji do zemsty.
Służący Wayerleya prowadził zawsze dla niego osiodłanego konia na tyłach bataljonu, do którego należał, chociaż pan jego rzadko konno jeździł. Teraz jednak, oburzony na arbitralne i nierozumne postępowanie byłego swego przyjaciela, Edward puścił przed siebie kolumnę, dosiadł konia, i postanowił, odszukawszy barona Bradwardine, prosić go o przyjęcie na ochotnika w jego oddziele, zamiast w pułku Mac-Ivora.
— Słodkie miałbym życie — pomyślał, wsiadłszy na konia, — gdybyrn tak blisko był spowinowacony z tym wspaniałym egzemplarzem pychy, zarozumiałości i pasji. Pułkownik! Czemu nie generalissimus! Mały naczelnik trzystu czy czterystu ludzi! Ależ jego dumy starczyłoby dla chana tatarskiego — dla sułtana tureckiego — dla Wielkiego Mongoła!1 Jak to dobrze, żem się uwolnił od niego. Gdyby Flora aniołem była, przyniosłaby mi drugiego Lucypera ambicji i wściekłości za szwagra.
Baron, którego uczoność (jak Sansza2 dowcipy za pobytu w Sierra Morene) zaczynała rdzewieć w bezczynności, z radością przyjął zgłoszenie się Wayerleya, a z nim możność puszczenia w ruch swej erudycji. Poczciwy stary pan silił się jednak nad pogodzeniem dwóch niegdyś przyjaciół. Fergus chłodno przyjmował jego perswazje, choć wysłuchiwał ich z szacunkiem; Wayerley zaś nie widział powodu, by miał robić pierwszy krok w celu wznowienia zażyłości, którą Naczelnik tak nierozsądnie zamącił. Wtedy baron wspomniał o tej sprawie Księciu, ten zaś, lękając się waśni w swojej małej armji, oświadczył, że sam wytknie Mac-Iyorowi nierozsądek jego postępowania. Wobec jednak pośpiesznego marszu, zeszło dni parę, zanim 1 tytuł, nadany pierwotnie przez Portugalczyków, władcom mahometań-skim pochodzenia mongolskiego w Indjach wschodnich, W państwie Delhi. 2 pachołek Don Kiszota; pobyt w Sierra Morena, to okres przygotowywania się Don Kiszota do zawodu rycerskiego w samotnej górskiej dolinie. 26* znalazł sposobność do wywarcia swego wpływu tak, jak zamierzał.
Wayerley tymczasem spożytkował naukę, jaką zaczerpnął w dragonach Gardinera, i pomagał baronowi w dowództwie, w roli adjutanta. ((Pomiędzy ślepymi jednooki królem», mówi przysłowie, a kawalerja, składająca się głównie z panów z Nizin, dzierżawców ich i służby, powzięła wysokie wyobrażenie o umiejętności Wayerleya i wielkie przywiązanie do jego osoby. Pochodziło to po części z zadowolenia, że dystyngowany Anglik, ochotnik, porzucił górali i przeszedł do nich; istniał bowiem ukryty stały rankor kawalerji do piechoty, nietylko z powodu różnicy w służbie, ale ponieważ większość panów, mieszkających w pobliżu gór, miewała raz po raz zatargi z sąsiadującemi klanami i wszyscy zazdrosnem okiem patrzyli na nietajone pretensje górali do wyższej w^ar-Lości swej i użyteczności w służbie Księcia
ROZDZIAŁ LVIII
ZAMIESZANIE W OBOZIE KRÓLA AGRAMANTA1
Wayerley miał zwryczaj oddalać się niekiedy od głównej siły, by przyjrzeć się czemuś ciekawemu, co ujrzał po drodze. Byli teraz w hrabstwie Lancaster, gdy, pociągnięty widokiem starej pałacowej budowli, opuścił na pół godziny szwadron, by jej się przyjrzeć i lekko ją naszkicować. Gdy wrracał wzdłuż alei, spotkał chorążego Maccombich. Człowiek ten powziął rodzaj szacunku dla Edwarda od pierwszego dnia, gdy go zobaczył w Tully-Veolanie i gdy go zapoznawał z górami. Wydawało się, jakgdyby kręcił się tam umyślnie, by spotkać się z naszym bohaterem. Jednakże, gdy Edward go mijał, przysunął się tylko do jego strzemienia i wymówił jedynie 1 przysłowiowe powiedzenie na wielkie zamieszanie; król Agramant oblega Paryż w eposie Ariosta Orland Szalony; na modły Karola W. Bóg wysyła archanioła do obozu króla Agramanta, który wznieca niezgodę i zamieszanie ogólne. dwa słowa: «Strzeż się pan!», poczem szybko odszedł, unikając dalszej rozmowy.
Edward, trochę zdziwiony tą przestrogą, popatrzył za
Iwanem, który śpiesznie zniknął za drzwiami. Służący jego,
Alick Polwarth, towarzyszący mu, popatrzył także za góralem, poczem, podjechawszy bliżej do swego pana, powiedział:
— Niech mnie choroba skręci, wasza dostojność, jeżeli się mylę, że wasza dostojność nie jest bezpieczny wśród tych rozbójników, górali,
— Co ty przez to rozumiesz, Alick? — zapytał Wayerley.
— Mac-Ivory wbiły sobie do głowy, że wasza dostojność obraził ich młodą panią, pannę Florę, a ja słyszałem, jak niejeden mówił, że, niczem głuszca, radby waszą dostojność zakatrupił; a wasza dostojność dobrze wie, że wielu u nich jest takich, coby, jak nic, kulką w samego Księcia świsnęli, niechby tylko naczelnik mrugnął, — albo i bez tego, jeżeliby myśleli, że się to jemu po fakcie spodoba.
Wayerley, choć głęboko przekonany, że Fergus Mac-łyor nie byłby zdolny do tak zdradzieckiego postępku, bynajmniej nie był równie pewny co do jego popleczników. Wiedział, że gdzie honor Naczelnika albo jego rodziny był przypuszczalnie dotknięty, tam najszczęśliwszym czuł się ten, który pierwszy mógł pomścić krzywdę; często też słyszał, jak cytowali przysłowie: ((Najlepszą zemstą jest ta, która jest najprędsza i najpewniejsza)). Wiążąc to z przestrogą Evana, pomyślał, że najlepiej będzie dać ostrogę koniowi i szybko wracać do szwadronu. Zanim jednak dojechał do końca alei, kulka świsnęła mu koło uszu i huk pistoletu dał się słyszeć.
— To ten djabli syn, Callum Beg — rzekł Alick; — widziałem, jak czmychał przez zarośla.
Edward, słusznie oburzony tym zdradzieckim czynem, galopem wyjechał z alei i zauważył, że bataljon Mac-Ivorów ciągnie niedaleko stamtąd łąką, na którą ta alea wychodziła. Ujrzał także jakiegoś człowieka, pędzącego co sił dla dogonienia oddziału; przypuszczalnie był to ów niedoszły morderca, który, przeskoczywszy płot, mógł łatwo krótszą ścieżką dotrzeć do celu prędzej, niż on konno. Nie mogąc się opanować,
Edward nakazał Alickowi podjechać do barona Bradwardine, jadącego na czele swego pułku o jakie pół mili przodem, i uwiadomić go o tem, co się stało. Sam natychmiast pojechał do pułku Fergusa. Naczelnik właśnie tam przybywał. Był konno, gdyż właśnie wracał od Księcia. Ujrzawszy zbliżającego się Edwarda, natychmiast podjechał ku niemu.
— Pułkowniku Mac-łyor — powiedział Wayerley bez dalszych powitań, — muszę pana uwiadomić, że jeden z pańskich ludzi strzelił do mnie z zasadzki.
— Ponieważ — odpowiedział Mac-łvor — pomijając, że to było z zasadzki, jest to przyjemność, którą w tej chwili dla siebie rezerwuję, byłbym rad wiedzieć, który z ludzi mego klanu ośmielił się mnie uprzedzić.
— Niewątpliwie służyć panu będę, kiedy się panu spodoba. Ten człowiek, który zadanie pańskie wziął na siebie, to służący pański, Gallum Beg.
— Wyjdź z szeregu, Callum! Czyś to ty strzelał do pana WTaverleya?
— Nie — odpowiedział Callum, który się nigdy nie rumienił.
— Tyś to zrobił — przemówił Alick Polwarth, który już był powrócił, gdyż, spotkawszy szeregowca, przez którego posłał baronowi Bradwardine sprawozdanie o zajściu, sam, nie szczędząc ostróg i boków swego konia, przygalopował do swojego pana. — Tyś to zrobił; widziałem cię tak wyraźnie, jak widziałem stary kościół w Coudingham.
— Łżesz — odpowiedział Callum z zwykłym sobie nieprzeniknionym uporem. Walkę między rycerzami byłoby niewątpliwie poprzedziło, jak za dawnych rycerskich czasów, starcie pomiędzy służbą (gdyż Alick był to chłop serca odważnego i strzał Kupidyna o wiele więcej się lękał, niż góralskiego puginału i szabli), lecz Fergus swjrm zwykłym, stanowczym tonem zażądał od Calluma, by mu oddał swój pistolet. Kurek był spuszczony, wylot czarny, okopcony; strzał dany był przed chwilą.
— Masz tutaj! — rzekł Fergus, ciężką rękojeścią pisto letu z całej siły uderzając chłopca po głowie. — Masz tutaj, za to żeś działał bez rozkazów i kłamał, by to ukryć.
Callum otrzymał cios, nie skrzywiwszy się nawet, i padł, nie dając znaku życia.
Stójcie spokojnie, jeśli wam życie miłe! — zwrócił się Fergus do reszty klanu. — Kulką w łeb pierwszemu, kto się wmiesza między pana Wayerleya a mnie.
Stali bez ruchu; Evan Dhu tylko zdradzał oznaki rozdrażnienia i niepokoju. Callum leżał na ziemi, brocząc krwią obficie, ale nikt się nie ważył przyjść mu z pomocą. Zdawało się, że otrzymał cios śmiertelny.
— A teraz sprawa między nami, panie Wayerley; zechciej pan obrócić konia i odjechać ze mną z dwadzieścia yardów na łąkę.
Waverley usłuchał: gdy zaś oddalili się trochę od linii marszu, Fergus zatrzymał się nawprost niego i z wielkim, udanym spokojem przemówił:
— Zdziwiłem się wielce, panie, nad niestałością gustu, jaką był pan łaskaw objawić parę dni temu. Bo to nie anioł, jak pan słusznie zauważył, miałby dla pana powab, chybaby wnosił królestwo w posagu. Mam teraz doskonały komentarz do tego niejasnego tekstu.
— » Nie pojmuję, nawet odgadnąć nie mogę, pułkowniku Mac-Ivor, co pan ma na myśli, chyba że pan rozmyślnie szuka zaczepki ze mną.
— Pańska udana nieświadomość na nic się panu nie przyda. Książę — sam Książę poinformował mnie o pańskich manewrach. Nie domyślałem się, że to pańskie zaręczyny z panną Bradwardine były powodem zerwania zamierzonego małżeństwa pańskiego z moją siostrą. Przypuszczam, iż wiadomość, że baron zmienił zapis swoich dóbr, był zupełnie wystarczającym powodem, byś pan wzgardził siostrą przyjaciela i zabrał przyjacielowi jego wybraną.
— Czy Książę panu powiedział, że jestem zaręczony z panną Bradwardine? — powiedział Wayerley. — — To niepodobieństwo.
— Powiedział to, mój panie. Więc albo wyciągaj szablę i broń się, albo zrezygnuj z twoich pretensyj do panny.
— Ależ to’ proste szaleństwo! — zawołał Wayerley. — Albo jakaś niezrozumiała pomyłka!
— O! bez wykrętów! dobywaj szabli! — zawołał rozwścieczony Naczelnik, sam już swą szablę wyciągnąwszy z pochwy.
— Czyż ja mam bić się z warjatem?
— Więc zrzecz się teraz i na zawsze wszelkich pretensyj do ręki panny Bradwardine.
— Jakież prawo masz pan, albo ktokolwiek inny, do dyktowania mi takich warunków? — krzyknął Wayerley, tracąc już zupełnie panowanie nad sobą. I wyciągnął szablę.
W tej chwili podjechał spiesznie baron Bradwardine z kilkoma ze swroich ludzi; jednych przywiodła ciekawość, inni pośpieszyli, by wziąć udział w sporze, który, jak niejasno rozumieli, wybuchł pomiędzy Mac-łyorami a ich oddziałem. Klan, widząc, że się zbliżają, ruszył na pomoc swojemu naczelnikowi, i powstało zamieszanie, mogące się łatwo zakończyć krwi rozlewem. Sto języków pracowało naraz. Baron perorował, Naczelnik grzmiał, górale krzyczeli po gaelicku, konni łajali i klęli w szkockim nizinnym dialekcie. Nareszcie sprawy doszły do tego, że baron zagroził, iż będzie szarżował Mac-lvorów, jeśli nie wrócą do szeregów, a wielu z nich w odwet zaczęło celować do niego i jego podkomendnych. Zamieszanie podniecał potajemnie Ballenkeiroch, który nie wątpił, że teraz nadszedł dzień jego zemsty, gdy oto podniosło się wołanie:
— Na bok! ustąpić! Place a Monseigneur! Place a Mon-seigneur!
Tak anonsowano, że zbliża się Książę, który nadjechał z oddziałem cudzoziemskich dragonów Fitz Jamesa, służących mu za straż przyboczną. Jego przybycie do pewnego stopnia wprowadziło porządek. Górale wrócili do szeregów, kawalerja uformowała się w szwadron, a baron i Naczelnik umilkli.
Książę zawołał ich i Wayerleya przed siebie. Usłyszawszy o pierwotnej przyczynie sporu, wywołanego łotrostwem
Callum Bega, kazał go oddać pod straż oboźnego1 celem natychmiastowej egzekucji, na wypadek jeżeli przeżyje karę, jaka mu wymierzył Naczelnik. Fergus jednakże tonem, w którym brzmiały równocześnie upomnienie się o swoje prawo i prośba o łaskę, prosił, ażeby chłopca zostawiono mu do dyspozycji, obiecując, że ukarze go przykładnie. Odmówić temu byłoby wdzieraniem się w patrjarchalne prawo władzy naczelników, o co oni wielce byli zazdrośni, a nie byli to ludzie, których można było sobie narażać. Calluma przeto pozostawiono sprawiedliwości własnego jego klanu.
Książę następnie zapytał o nowy powód waśni pomiędzy pułkownikiem Mac-Ivorem a Waverleyem. Zapanowało milczenie. Obaj czuli, że obecność barona Bradwardine (gdyż tymczasem wszyscy trzej na jego rozkaz zbliżyli się do Księcia) jest przeszkodą, uniemożliwiającą poruszenie tematu, przy którym imię jego córki z konieczności musiałoby być wspomniane. Spuścili oczy, z minami, na których wstyd i zakłopotanie mieszało się z niezadowoleniem. Książę, wychowany wpośród niezadowolonych i buntowniczych duchów dworu w St. Germain, gdzie waśnie wszelkiego rodzaju były codziennym przedmiotem troski zdetronizowanego monarchy, odsłużył swoje terminatorskie lata, jakby się Fryderyk Pruski wyraził, w swojem monarszem rzemiośle. Godzić, przywracać zgodę pomiędzy swoimi adherentami było dlań rzeczą nieodzowną. To też zabrał się do tego.
— Monsieur de Beaujeu!
— Monseigneur! — odpowiedział bardzo przystojny francuski oficer kawalerji, będący przy nim na służbie.
— Bądź pan tak łaskaw ustawić w szyku tych górali, jako też kąwdlerję, sil vous plait, i kazać im maszerować. Pan tak dobrze mówi po angielsku, to panu nie sprawi wielkiej trudności.
— Ach! ależ najmniejszej,. Monseigneur — odpowiedział Monsieur le Comte de Beaujeu, pochylając w ukłonie głowę
I w oryg. prouost-marshall — naczelnik żandarrrterji wojskowej, odpowiedzialny za porządek w wojsku, ewent. przeprowadzający egzekucje. nad karkiem swego żwawego, umiejętnie prowadzonego rumaka. Pogalopował przeto w doskonałym humorze i ufny w siebie przed front pułku Fergusa, chociaż nie rozumiał ani słowa po gaelicku, a bardzo mało po angielsku.
— Messieurs les sauuages Ecossais... to jest... panowie dzicy, zechciejcie stanąć w szeregach!
Klan, zrozumiawszy rozkaz raczej dzięki gestykulacji, niż wyrazów, a widząc obecnego samego Księcia, pośpiesznie uszykował się w szeregi.
— Ah! uery well! tak, tres bien! — mówił hrabia Beaujeu. — Panowie dzicy... mais, tres bien... Eh bien!... Jakżeż to będzie visage, Monsieur? (do szeregowca, który stał przy nim). Ach, tak! twarz. Je uous remercie, Monsieur... Panowie, proszę obrócić twarz na prawo, rzędem... Marsz!... Mais, tres bien... jeszcze, panowie; trzeba zacząć maszerować... Maszerujcie przecież na Boga, bo ja zapomniałem słowa po angielsku... ale wy jesteście dzielni ludzie i rozumiecie mnie bardzo dobrze.1
Hrabia następnie pośpieszył puścić w ruch kawalerję.
— Panowie kawaler ja, musicie się uformować w rząd... Ja się boję, że ten mały, gruby, tłusty pan jakoś mocno potłuczony. Ah! mon Dieu! to komisarz, który nam pierwszy doniósł o tym maudit fracas.2 Bardzo mi przykro, Monsieur!
Ale biedny Macwheeble, który, z szablą zatkniętą za pas i z białą kokardą wielkości tortu, figurował teraz w roli komisarza, przewrócony w rozgardjaszu, spowodowanym przez szeregowców śpiesznie ustawiających się w obecności Księcia, zanim zdążył dogonić swego podjezdka, dostał się na tyły wśród niepohamowanego śmiechu widzów.
— Eh bien, Messieurs, na prawo się zwrócić... Ah, tak, tak!... Eh, Monsieur de Bradwardine, bądź pan łaskaw stanąć na czele swojego pułku, gdyż, par Dieu! ja już nie mogę!
Baron Bradwardine musiał pójść na pomoc panu de Beaujeu, gdy ten już wyczerpał skromny swój zasób angielskich wojskowych zwrotów. Jeden Cel Kawaler tym sposobem 1 W oryginale oficer ten mówi mieszaniną francusko-angielska. 2 przeklęta awantural już osiągnął. Drugi, jaki sobie założył, był, ażeby, starając się usłyszeć i zrozumieć komendę tak mało zrozumiałą, w jego obecności, żołnierze obu broni myślą poszli w innym kierunku, odrywając się od przedmiotu gniewnego ich przed chwilą zacietrzewienia.
Zaledwie Karol Edward został sam z Naczelnikiem i z Waverleyem (reszta orszaku Księcia pozostała w pewnej odległości), gdy zwrócił się do nich ze słowami:
— Gdybym mniej zawdzięczał waszej bezinteresownej przyjaźni, mógłbym bardzo poważnie na was się rozgniewać o tę nadzwyczajną, bezpodstawną zwadę, w chwili, kiedy służba ojca mojego wymaga najdoskonalszej jedności i zgody. Co jednak w tej sytuacji uważam za najgorsze, to że moi najlepsi przyjaciele sądzą, iż mają prawo gubić siebie i sprawę, w którą się zaangażowali, dla lada kaprysu.
Obaj młodzi ludzie zapewnili, że gotowi są każdy spór poddać jego sądowi.
— Naprawdę — rzekł Edward, — ja nie rozumiem, o co jestem oskarżony. Odszukałem pułkownika Mac-łyor jedynie ażeby mu powiedzieć, że ledwie uniknąłem zamordowania z reki jego osobistego służącego, której to podłej zemsty wiem, że nie byłby on zdolny nakazać. Co zaś jest przyczyną, że pułkownik chce szukać ze mną zaczepki, tego nie wiem, chyba że oskarża mnie, zupełnie niesłusznie, iż zdobyłem uczucia panny, do której on sam ma pretensję.
— Jeżeli zachodzi tu pomyłka — powiedział Naczelnik, — to powstała ona na skutek rozmowy, jaką miałem dziś rano z waszą Królewską Wysokością.
— Ze mną? — rzekł Kawaler. — Jakżeż mógł pułkownik Mac-łyor nie zrozumieć mnie tak dalece?
Tu odprowadził Fergusa na bok i po pięciu minutach poważnej rozmowy zawrócił konia ku Edwardowi.
— Czy to podobna... nie, proszę, podjedź pułkowniku, gdyż nie pragnę tu sekretów... Czy to podobna, panie Wayerley, żebym się mylił, przypuszczając, że jesteś pan przyjętym konkurentem panny Bradwardine? Byłem o tem dzięki okolicznościom, chociaż nie dzięki przyznaniu z ust pana, tak bezwzględnie przekonany, że podałem to dziś rano Vich łan Yohrowi jako powód, dlaczego, nie obrażając go, mogłeś zrezygnować ze związku, który dla człowieka wolnego, nawet choćby raz odrzuconego, przedstawia zbyt wiele ponęty, by łatwo się go wyrzec można.
— Wasza Królewska Wysokość — odpowiedział Waver-iey — musiał się opierać na zupełnie mi nieznanych okolicznościach, czyniąc mi zaszczyt przypuszczeniem, że jestem przyjętym konkurentem panny Bradwardine. Czuję, jakim zaszczytem jest dla mnie to przypuszczenie, ale nie mam do niego prawa. Co do reszty, zaufanie moje do własnej wartości jest aż nadto słusznie zbyt małe, ażeby pozwoliło mi na nadzieję powodzenia gdzie indziej, po stanowczem odrzuceniu.
Kawaler milczał przez chwilę, przyglądając się pilnie im obu, a potem powiedział:
— Słowo daję, panie Waverley, nie jesteś tak szczęśliwym człowiekiem, za jakiego sądziłem, że mam słuszny powód cię uważać. Ale teraz, panowie, pozwólcie mi być waszym rozjemcą w tej sprawie, nie jako Księciu Regentowi, ale jako Karolowi Stuartowi, tak jak wy, w szlachetnej sprawie zaangażowanemu koledze. Kie bierzcie zupełnie pod uwagę moich pretensyj do posłuszeństwa z waszej strony, zważcie tylko na własny honor i zadajcie sobie pytanie, czy to jest dobrze, czy to wypada dawać naszym nieprzyjaciołom korzyści, a naszym przyjaciołom zgorszenie, pokazując, że tak jak jest nas niewielu, niema zgody między nami. I wybaczcie mi, jeżeli dodam, że imiona dam, które zostały wspomniane, zasługują z naszej strony na więcej szacunku, niż aby były przedmiotem niezgody.
Usunął Fergusa trochę na bok i pomówił z nim bardzo poważnie kilka minut, poczem, wracając do Wayerleya, powiedział:
— Sądzę, że przekonałem pułkownika Mac-Ivora, że ta uraza opartą była na nieporozumieniu, do którego, istotnie, ja sam się przyczyniłem; ufam też, że pan Wayerley zbyt jest szlachetny, by zachowywać pamięć tego, co się stało, skoro zapewniam go, że tak było. Musisz tę sprawę dokładnie przed stawić twojemu klanowi, Vich łan Vohrze, alby zapobiec powtórzeniu się ich popędliwych gwałtów. — Fergus się skło-n^ — A teraz, panowie, pozwólcie mi mieć tę przyjemność, bym widział, jak sobie uściśniecie dłonie.
Zbliżyli się do siebie chłodno, odmierzonym krokiem, gdyż każdy widocznie bał się wydać pochopniejszym do ustępstwa. Podali sobie jednak ręce i usunęli się, z uszanowaniem pożegnawszy Księcia.
A Karol Edward * następnie pojechał przed front Mac-Ivorów, zeskoczył z konia, poprosił o kieliszek z kantyny starego Ballenkeirocha, pomaszerował z nimi z pól mili, dopytując się o historję i genealogję Sliochd nan Ivoru, zręcznie używając kilku słów gaelickich, które posiadał, i udając, że bardzo pragnie nauczyć się tego języka gruntowniej* Poczem wsiadł znowu na konia, pogalopował do kawalerzystów barona, jadących przodem, zatrzymał ich, zbadał ich umundurowanie i stan ich dyscypliny; wyróżnił głównych panów szlachtę, a nawet pomniejszych; dopytywał się o ich żony, chwalił ich konie; jechał z godzinę obok barona Bradwar-dine’a i wytrzymał trzy długie historję o marszałku księciu Berwick.
— Ah, Beaujeu, mon eher ami — powiedział, powróciwszy na zwykłe swoje miejsce w linji marszu, — qme mon metier de prince errant est ennmjant, parfois. Mais, comrage! ccst le grand jeu, apres tout.1
ROZDZIAŁ LIX UTARCZKA
Nie potrzebujemy czytelnikowi przypominać, że po radzie wojennej, odbytej w Derby dnia 5 grudnia, — gOraŁe porzu l «o Beaujeu, mój drogi przyjacielu, jakże mój zawód błędnego księcia jest nudny czasami. Ale, odwagi! mimo wszystko, wielka jest ité gr, a»..

  • Patrz: Przyp. autora. Nr. 36. Książę Karol Edward.

ciii rozpaczliwą swoją próbę przedostania się dalej w głąb Anglji i ku wielkiemu niezadowoleniu młodego swrego i odważnego przywódcy stanowczo postanowili wracać na północ. Odpowiednio do tego rozpoczęli odwrót i niezwykłą szybkością marszu uprzedzili ruchy księcia Cumberland, który teraz ścigał ich z bardzo wielkim korpusem kawalerji.
Odwrót ten był istotną rezygnacją z ich zuchwałych nadziei. Nikt nie był tak zapalony, jak Fergus Mac-Ivor; nikt też, naturalnie, nie zgryzł się tak okrutnie zmianą w zamierzeniach. Z najwyższą gwałtownością dowodzi^ upominał na radzie wojennej, — a gdy zdanie jego odrzucono, wylewał łzy żalu i oburzenia. Od tej chwili tak się zmienił, że nikt nie poznałby w nim tego o szerokim locie, żarliwego ducha, dla którego przed tygodniem świat cały zdawał się za ciasnym. Odwrót trwał już od dni kilku, gdy, ku swojemu zdziwieniu, Edward rankiem 12 grudnia otrzymał wizytę Naczelnika w swojej kwaterze, w wiosce na pół drogi mniej więcej między Shap a Penrith.1
Nie mając iadnej styczności z Naczelnikiem od czasu ich zerwania, Edward z pewnem zaniepokojeniem oczekiwrał wyjaśnienia tej niespodziewanej wizyty; nietylko go też zadziwiła, ale przykro go obeszła zmiana w powierzchowności Fergusa. Oko jego straciło wiele z swego ognia; policzki były zapadłe, głos przygasły, nawet chód zdawał się mniej pewny i giętki, niż dawniej; ubiór zaś, o który zawsze szczególniejsze miał staranie, teraz wisiał na nim, zarzucony niedbale. Poprosił Edwarda, by przeszedł się z nim nad małą rzeczkę w pobliżu, i uśmiechnął się smutno, widząc, że Edward zdejmuje ze ściany i przypasowuje szablę.
Skoro tylko znaleźli się na dzikiej i ustronnej ścieżce nad potokiem, Naczelnik wybuchnął:
— Tak w7ięc. nasze piękne przedsięwzięcie całkowicie stracone, Waverleyu, a ja pragnąłbym wiedzieć, co ty zamyślasz uczynić. Nie, nie patrz tak na mnie, człowieku. Powiem 1 miasteczko w hr. Cumberland, blisko granicy hr. York, Shap — w West-moreland, hrabstwie leżącem na południe od Cumberland. ci, że otrzymałem list od mojej siostry wczoraj, a gdyby mnie wiadomość, w nim zawarta, była wcześniej doszła, byłaby zapobiegła tej sprzeczce, o której zawsze z przykrością wspominam. \\ liście, pisanym po naszej kłótni, powiadomiłem ją 0 jej przyczynie, a ona teraz mi odpowiada, że nigdy nie miała, ani nie mogła mieć zamiaru dawania ci zachęty; tak więc zdaje się, że postąpiłem, jak szaleniec... Biedna Flora! pisze, pełna dobrej myśli; jakąż zmianę w jej stanie ducha sprawi wiadomość o tym nieszczęsnym odwrocie!
Waverley, którego istotnie bardzo poruszył głęboki ton smulku, z jakim Fergus mówił, prosił go serdecznie, by wygnał z pamięci cokolwiek między nimi zaszło niemiłego; i tak jeszcze raz uścisnęli się za ręce, ale tym razem szczerze i serdecznie. Fergus znowu zapytał Waverleya, co on zamierza uczynić.
— Czybyś nie lepiej zrobił, opuszczając tę nieszczęsną armje, przedostając się przed nami do Szkocji i udając się na kontynent z jednego z wschodnich portów, jeszcze będących w naszem posiadaniu? Gdy będziesz poza krajem, przyjaciele z łatwością wyrobią ci przebaczenie, a jeśli ci mam prawdę powiedzieć, pragnąłbym, byś mógł zabrać ze sobą Różę Bradwardine jako twoją żonę, a i Florę także pod wspólną waszą opieką.
Edward spojrzał zdziwiony.
— Ona ciebie kocha, a ja sądzę, że i ty ją kochasz, choć może jeszcze tego sam nie odkryłeś, nie słyniesz bowiem z zbyt dokładnej znajomości samego siebie. — Powiedział to z pewnego rodzaju uśmiechem.
— Jakżeż możesz mi radzić — odpowiedział Edward, — bym porzucał wyprawę, w którą wszyscy razem jesteśmy wciągnięci?
— Wciągnięci! — powtórzył Fergus. — Okręt rozpada się, 1 czas najwyższy, by każdy, kto może, wsiadał w łódź ratunkową i porzucił go.
— A cóż poczną inni panowie? — zapytał Wayerley. — I dlaczego naczelnicy góralscy zgodzili się na odwrót, skoro on taki jest zgubny?
— O! — odpowiedział Mac-Ivor, — oni myślą, że, jak przy innych sposobnościach, ścinania, wieszania i konfiskaty dotkną głównie szlachtę nizinną; że ich zostawią w spokoju w ich biedzie i w ich twierdzach, tam w górach, i pozwolą im, wedle tego, jak mówi przysłowie: ((Słuchać wiatru na wzgórzach, dopóki nie opadną wody». Ale zawiodą się; za często dawali się we znaki, żeby im tak zawsze darowywano, a tym razem John Buli1 zbyt wiele zażył strachu, by tak od-razu dobry humor miał odzyskać. Hanowerscy ministrowie zawsze zasługiwali na powieszenie, bo są łotrzy; ale teraz, jeżeli dostaną do rąk władzę — co prędzej lub później stać się musi, gdyż niema ani powstania w Anglji, ani pomocy ze strony Francji, — to zasłużą na szubienicę, jako głupcy, jeżeli zostawią jeden klan w górach w położeniu, mogącem rządowi nowy kłopot sprawić. O, tak, będzie to rąbanina z ga-łęźmi i z korzeniami, mogę ręczyć za to.
— A kiedy ty mi radzisz ucieczkę — odparł Edward, — gdy ja wolałbym umrzeć, niż posłuchać tej rady, jakież ty sam masz zamiary?
— Ach! — odpowiedział Fergus smutno, — mój los jest rozstrzygnięty. Trupem lub jeńcem być muszę, zanim jutrzejszy dzień wzejdzie.
— Co ty przez to rozumiesz, mój przyjacielu? — rzekł Edward. — Nieprzyjaciel jest jeszcze o dzień marszu za nami, a gdyby nawet się ukazał, jesteśmy jeszcze dość silni, by mu stawić czoło. Przypomnij sobie Gladsmuir.
— To, co ci mówię, jest jednakowoż prawdą, o ile to mnie osobiście dotyczy.
— Na jakiej podstawie możesz opierać taką smutną przepowiednię? — zapytał Wayerley.
— Na takiej, która nigdy nikogo z rodu mego nie zawiodła. Widziałem — tu zniżył głos, — widziałem Bodach Glasa.
— Bodach Glasa?
— Tak jest: byłeś tak długo w Glennaąuoich i nigdy nie i Nazwa ta dawana narodowi angielskiemu, pochodzi z powiastki satyrycznej Jana Arbuthnota: Historja Jana Byka (1712). słyszałeś o Szarem Widmie? Ale to prawda, my niechętnie o niem wspominamy.
— Nie, nigdy!
— Ach! tę historję to biedna Flora powinnaby ci opowiedzieć. Albo, gdyby ten wzgórek to był Benmore, a tamto długie niebieskie jezioro, które jak widzisz, zakręca się ku górskiej okolicy, było to Loch Tay, 1 albo moje własne Loch an Ri, opowiadanie lepiej stosowałoby się do krajobrazu. Jednakże siądźmy tu na tym wzgórku; nawet Saddleback i Ullswater 2 lepiej stosować się będą do tego, co mam opowiedzieć, niż angielskie płoty, ogrodzenia i domy farmerów. Musisz zatem wiedzieć, gdy mój przodek, Jan nan Chaistel, pustoszył Northum-berlanclję, w wyprawie tej wspólnikiem był mu pewien naczelnik z południa, czy wódz bandy ludzi z Nizin, imieniem Halbert Hall. W powrotnej drodze przez góry Cheviot3 pokłócili się o podział wielkiego łupu, jaki zdobyli, i od słów przeszli do razów. Tych z Nizin wycięto do nogi, a wódz ich padł ostatni, pokryty ranami od szabli mego przodka. Od tego czasu duch jego ukazywał się każdoczesnemu Vich łan Vohrowi, gdy zagrażało wielkie nieszczęście, ale zwłaszcza przed nadchodzącą śmiercią. Mój ojciec widział go dwa razy; raz, zanim został wzięty do niewoli pod Sheriff-Muir, po raz drugi rankiem tego dnia, gdy umarł.
— Jakżeż ty możesz, mój drogi Fergusie, opowiadać takie nonsensa z poważną twarzą?
— Nie żądam od ciebie, byś mi wierzył, ale mówię ci prawdę, stwierdzoną doświadczeniem przynajmniej lat trzystu, a wczorajszej nocy własnemi mojemi oczyma.
— Mówże szczegółowiej, na Boga! — zawołał Waver-ley przejęty. i Loch Tay, piękne jezioro w hr. Perth; Ben More, szczyt ok. 1.400 m. wysokości w jego pobliżu. a grupa górska na zachód od Penrith i duże piękne jezioro na poł. zachód; należy ono do grupy kilkunastu jezior, tworzących t. zw. Lake-District, wsławiony poezją Wordswortha (1770 1850). 3 niewysokie pasmo górskie, stanowiące granicę Szkocji i Anglji.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley-) 27
— Owszem, pod warunkiem, że nie spróbujesz z tego żartować. Od czasu, gdy rozpoczął się ten nieszczęsny odwrót, sypiać prawie nie mogłem, rozmyślając o moim klanie i o tym biednym Księciu, którego prowadzą z powrotem, jak psa na sznurku, czy chce czy nie chce i o upadku mojej rodziny. Ostatniej nocy czułem się tak rozgorączkowany, że opuściłem moją kwaterę i wyszedłem, w nadziei, że mroźne powietrze orzeźwi mi nerwy... Nie umiem ci wypowiedzieć, jak nie mam ochoty mówić dalej, gdyż wiem, że trudno ci będzie mi uwierzyć. Jednakże... Przeszedłem mały mostek, i chodziłem tam i z powrrotem, gdy wtem zauważyłem ze zdziwieniem przy świetle księżyca wysoką postać w szarym pledzie, takim, jakie pasterze owiec noszą wt południowej Szkocji, która, jakkolwiek szedłem, prędko czy wolno, szła regularnie na jakie cztery yardy przedemną.
— Prawdopodobnie zobaczyłeś miejscowego chłopa w jego zwykłem odzieniu.
— Nie; i ja tak z początku myślałem, dziwiąc się zuchwałości człowieka, który śmiał tak mi się narzucać. Zawołałem na niego, ale nie dał odpowiedzi. Poczułem, jak serce trwogą bije we mnie, a chcąc się upewnić, czy to jest to, czego się lękam, stanąłem, i na tem samem miejscu obróciłem się na cztery strony świata... Na Boga, Edwardzie, gdziekolwiek się obróciłem, postać była zawsze przed memi oczyma i dokładnie w tej samej odległości! Wtedy nabrałem przekonania, że to Bodach Glas. Włos mi się zjeżył, zadrżały mi kolana. Zebrałem się jednak w sobie i postanowiłem wrócić na moją kwaterę. Mój widomy gość sunął przedemną (gdyż nie mogę powiedzieć, że szedł), aż doszedł do mostku; tam stanął i obrócił się na wprost mnie. Musiałem albo rzekę przejść wbród, albo przejść koło niego tak blisko, jak od ciebie do mnie. Rozpaczliwa odwaga, oparta na przekonaniu, że śmierć moja bliska, sprawiła, iż postanowiłem przejść pomimo niego. Przeżegnałem się, wyciągnąłem szablę i powiedziałem: «W imię Boga, Zły Duchu, ustąp!» «Vich łan Vohrze — odpowiedział głosem, który krew ściął mi w żyłach — strzeż się jutra!» Wydawał się w tej chwili nie dalej, jak na pół yarda od końca mojej szabli; ale zaledwie przemówił, zniknął, i nic już więcej nie stało mi na drodze. Wróciłem do siebie, rzuciłem się na łóżko i spędziłem parę ciężkich godzin; a dziś rano, skoro nie zapowiedziano bliskości nieprzyjaciela, wziąłem mego konia i wyjechałem naprzód, ażeby się z tobą pogodzić. Nie radbym zginąć, dopóki się nie pojednam z przyjacielem, którego skrzywdziłem.
Edward nie wątpił, że widmo to było przywidzeniem, zrodzonem z wyczerpania organizmu i przygnębienia duchowego na tle wspólnej wszystkim góralom wiary w tego rodzaju zabobony. Tem niemniej żal mu było Fergusa, dla którego, w obecnej jego niedoli, czuł, jak odżywa dawna jego przyjaźń. Chcąc oderwać jego myśl od tych posępnych wyobrażeń, zaproponował, że za zezwoleniem barona, które wiedział, że z łatwością otrzyma, pozostanie wr swojej kwaterze, dopóki pułk Fergusa nie nadciągnie, by następnie maszerować z nimi, jak zwykle. Zdawało się, że uradowało to Naczelnika, lecz zawahał się, czy może przyjąć ofiarę.
— Ty wiesz, my idziemy na tyłach, a to jest stanowisko niebezpieczne w odwTrocie.
— I dlatego właśnie stanowisko zaszczytne.
— A więc dobrze — odpowiedział Naczelnik. — Niechże Alick ma konia twego w pogotowiu, na wypadek gdyby nas doścignięto, a ja będę szczęśliwy, mając cię znów za towarzysza.
Tylna straż ukazała się z opóźnieniem, wstrzymana róż-nemi wypadkami i złym stanem dróg. Nareszcie wkroczyli do wioski. Gdy Wayerley połączył się z klanem Mac-Ivor, ramię przy ramieniu z ich Naczelnikiem, wszelka niechęć ku niemu prysnęła odrazu. Evan Dhu przyjął go uśmiechem powitalnym, a nawet Callum, biegający żwawo, jak zawsze, chociaż blady i z wielkim plastrem na głowie, zdawał się uszczęśliwiony, że go widzi.
— Tego szubienicznika czaszka musi być twardsza niż marmur — rzekł Fergus. — Zamek od pistoletu złamał się na niej.
— Jakżeż mogłeś uderzyć takiego młodego chłopca tak mocno? — zapytał Wayerley z udziałem.
— Gdybym niekiedy nie uderzał mocno, te łotryby się zapomniały.
Byli teraz w pełnym marszu, a wszelkie potrzebne ostrożności przedsięwzięto, by się nie dać zaskoczyć. Oddział Fergusa oraz piękny pułk klanowy z Badenoch, pod dowództwem Cluny Mac-Phersona, stanowiły tylną straż. Przeszli obszerne otwarte torfowisko i wchodzili między ogrodzenia, otaczające małą wioskę, zwaną Clifton. Zimowe słońce już było zaszło i Edward zaczął żartować z Fergusa i fałszywych proroctw Szarego Ducha. ((Jeszcze Idy Marcowe nie przeminęły)), odpowiedział Mac-łyor z uśmiechem — i tu, obejrzawszy się nagle na torfowisko, ujrzeli spory oddział konnicy, snujący się po jego ciemnej powierzchni. Obstawić ogrodzenie nawprost otwartej przestrzeni i drogę, którędy nieprzyjaciel musiałby iść na wioskę, było dziełem krótkiej chwili. Podczas gdy się odbywały te manewry, noc zapadła, ciemna i chmurna, chociaż to była pełnia księżyca. Chwilami jednakże księżyc wypływał, rzucając niepewne światło na scenę działania.
Nie długo pozostawiono górali w spokoju na obronnej pozycji, jaką przyjęli. Korzystając z nocy, jeden duży oddział spieszonych dragonów usiłował sforsować ogrodzenia, podczas gdy drugi, równie silny, starał się przedostać przez główną drogę. Obydwa przyjął tak silny ogień, że pomieszał ich szyki i wstrzymał dalszy postęp. Nie zadowolony tą w ten sposób osiągniętą korzyścią, Fergus, którego zapalczywemu duchowi zbliżające się niebezpieczeństwo zdawało się przywracać cala wrodzoną giętkość, wyciągnąwszy szablę i krzyknąwszy: ((Szablami!)), jąl zachęcać swoich ludzi głosem i przykładem, by przedostali się przez płot ich przegradzający i rzucili się na nieprzyjaciela. Zmieszani ze spieszonymi dragonami, zmusili ich ostrzem szabel do ucieczki na otwarte torfowisko, gdzie znaczną ich ilość w pień wycięli. Jednakże księżyc, nagle zaświeciwszy, ukazał Anglikom, jak małą jest liczba napastników, własnem powodzeniem wytrąconych z porządku. Ponieważ dwa szwadrony konnych ruszyły na pomoc swoim towa rzyszom, górale starali się wrócić poza ogrodzenia. Niektórzy z nich jednak, pomiędzy nimi ich waleczny Naczelnik, zostali odcięci i otoczeni, zanim zamiar swój przeprowadzić zdążyli. Wayerley, pilnie upatrując Fergusa, od którego jako też od cofającego się oddziału jego ludzi w ciemności i zamieszaniu został oddzielony, ujrzał go, z Eyanem Dhu i Callumem, broniących się rozpaczliwie przeciwko jakiemuś tuzinowi konnych, nacierających na nich długiemi swemi szablami. Księżyc znowu w tej chwili zaszedł zupełnie za chmurę, a Edward, w ciemnościach, nie mógł ani przyjść z pomocą przyjaciołom, ani odnaleźć swojej własnej drogi, by się połączyć z tylną strażą. Uniknąwszy z biedą parę razy śmierci albo wzięcia do niewoli przez oddzialki kawalerji, napotykane w ciemnościach, dotarł nareszcie do jakiegoś ogrodzenia, a przeskoczywszy je, mniemał się być bezpiecznym i w drodze do wojska góralskiego, którego kobzy dolatywały go z pewnej odległości. Co do Fergusa nie było żadnej nadziei, chyba że mógł się dostać do niewoli. Z żalem i trwogą myśląc o jego losie, przypomniał sobie Edward zabobonną jego wiarę w Bodach Glasa i z wewnętrznem zadziwieniem zadał sobie pytanie: «Jakto, czyż to możebne, by djabeł mówił prawdę?))*1
ROZDZIAŁ LX NIEPRZEWIDZIANY ZBIEG WYPADKÓW
Edward znalazł się w bardzo niemiłem i niebezpiecz-nem położeniu. Przestał wkrótce słyszeć głosy kobz, a co gorsza, gdy po długiem szukaniu, przeskakiwaniu różnych ogrodzeń, wydostał się na gościniec, poznał po niepożądanym odgłosie bębnów i trąbek, że zajęła go teraz angielska kawaler ja, odgradzając go tym sposobem od górali. Nie mogąc przeto iść w prostym kierunku, postanowił uniknąć angielskiego wojska i starać się dogonić swoich okrężną drogą na lewo, ku czemu zdawała się nadawać udeptana ścieżka, zbaczająca z głównego gościńca w tym właśnie kierunku, ścieżka była błotnista, noc ciemna i zimna; tych niewygód zresztą prawie nie odczuwał, taka miotała nim obawa wpadnięcia w ręce wojsk królewskich.
Tak przeszedłszy ze trzy mile, dotarł nareszcie do jakiejś wioski, świadomy był tego, że lud prosty naogół nieprzychylny był sprawie, której służył; pragnął jednakże wystarać się o konia i o przewodnika do Penrith, gdzie miał nadzieję dogonić tyły armji, jeżeli nie główną armję Kawalera, zbliżył się przeto do miejscowej piwiarni. Wielki hałas panował wewnątrz; przystanął i nasłuchiwał. Dosadne angielskie zaklęcie i urywek wojackiej piosenki przekonały go, że ta wioska także zajęta była przez żołnierzy księcia Cumberland. Starając się usunąć się stamtąd jak najciszej i błogosławiąc ciemności, którym dotychczas złorzeczył, Wayerley poomacku posuwał się wzdłuż jakiegoś płotku, który zdawał się otaczać ogródek koło jakiegoś domku. Gdy doszedł do bramy tego małego ogrodzenia, wyciągniętą jego rękę chwyciła ręka kobiety, której głos równocześnie zapytał?
— Edwardzie, czy to ty?
— Oto jakaś nieszczęsna pomyłka — pomyślał Edward, starając się delikatnie wyswobodzić rękę.
— Nie rób głupstw, człowieku, bo cię jeszcze czerwone kurtki usłyszą; zatrzymywali, zaczepiali każdego, co dziś wieczór koło piwiarni przechodził, żeby im powiózł ich wozy i takie tam rzeczy. Chodź do nas, bo jeszcze ci co złego zrobią.
— Dobrze, że wiem — pomyślał Wayerley, idąc za dziewczyną przez mały ogródek do cegłą wyłożonej kuchni, gdzie ona wnet przytknęła zapałkę do dogasającego ognia, a zapałką zapaliła świecę. Zaledwie jednak spojrzała na Edwarda, upuściła świecę, z głośnym krzykiem: «0 ojcze! ojczeI»
Ojciec, w ten sposób wezwany, szybko się ukazał — tęgi stary farmer w skórzanych spodniach i w butach wciągniętych na nogi bez pończoch, ponieważ wrłaśnie wyskoczył z łóżka; resztę ubrania stanowił szlafrok obywatela Westmorelandu — to znaczy, jego koszula. Twarz jego ukazywała wyraźnie świeca, trzymana w lewym ręku; w prawej dzierżył pogrzebacz.
— Co tam masz, dziewczyno?
— O! — krzyczała biedaczka, zanosząc się prawie od płaczu. — Ja myślałam, że to Ned Williams, a to jeden z tych żołnierzy w pledach!
— A coś ty miała za interes do Neda Williamsa o tej godzinie w nocy?
Na to pytanie, jedno pewnie z tych licznych, które łatwiej postawić, niż dostać na nie odpowiedź, rumiane dziewczę nie odpowiedziało, szlochało tylko dalej i załamywało ręce.
— A ty, chłopcze, czy to nie wiesz, że dragoni są we wsi? Nie wiesz o tem, człowieku? I że cię pokraja, jak rzepę, człowieku?
— Wiem, że życie moje jest w wielkiem niebezpieczeństwie — odpowiedział Wayerley, — ale jeśli możecie mi dopomóc, wynagrodzę was przyzwoicie. Nie jestem Szkotem, tylko nieszczęśliwym angielskim dżentlemenem.
— Czy Szkot, czy nie Szkot — odpowiedział zacny farmer, — wolałbym, byś został po drugiej stronie mojej zagrody. Ale skoroś tu wszedł, Jakób Jopson nie wyda krwi niczyjej; a te pledy to była wesoła drużyna i nie zrobili tak wiele szkody, gdy byli tutaj wczoraj.
Z tą myślą gospodarz zabrał się energicznie do przyjęcia naszego bohatera i do posilenia go przed nocą. Rozpalano śpiesznie ogień, bacznie uważając, by światło nie przekradało się nazewnątrz. Gospodarz ukroił plaster wędzonki, którą Ce-cylka wnet usmażyła, a ojciec dodał kufel szumiącego najlepszego swego piwa. Postanowiono, że Edward ma pozostać, aż wojska wymaszerują rano, a potem, że wynajmie albo kupi konia od farmera i wedle najlepszych wskazówek, jakie będzie mógł zdobyć, będzie się starał dogonić swoich przyjaciół. Czyste, choć proste, łóżko przyjęło go na nocny spoczynek po tym nieszczęsnym dniu, pełnym trudów.
Z świtem dnia doszła ich wiadomość, że górale opróżnili Penrith i że maszerują ku Carlisle, że książę Cumberland zajął Penrith i że oddziałki jego wojsk snują się po drogach we wszystkich kierunkach. Starać się przedostać, nie będąc odkrytym, byłoby czynem szaleńczej zuchwałości. Cecylka i jej ojciec przyzwali teraz Neda Williamsa (prawdziwego Edwarda) do narady. Ned, który wolał może, by ten przystojny imiennik nie zostawał zbyt długo w tym samym domu, gdzie jego ukochana, — bo kto wie? mogłyby powstać nowe pomyłki — zaproponował, by Waverley, zamieniwszy mundur i pled na ubiór wieśniaka, udał się z nim do farmy jego ojca blisko Ulls-water i w tem zaciszu pozostał, dopóki ruchy wojsk w kraju nie ustaną i odjazd jego nie przestanie być ryzykownym. Umówiono się też o cenę, za jaką gość, jeżeli uważa to za stosowne, będzie mógł stołować się u farmera Williamsa. Była to skromna cena, gdyż uczciwi ci i prostego serca ludzie nie uważali, by niefortunne jego położenie dawało powód do wygórowanych żądań.
Postarano się więc o potrzebne części ubrania, i bocz-nemi dróżkami, znanemi młodemu farmerowi, mieli nadzieję przedostać się bez niemiłego spotkania. Stary Jopson i rumiana, jak wisienka, jego córka stanowczo odmówili zapłaty za gościnę; Cecylka przyjęła ją w formie pocałunku, stary Jopson w postaci serdecznego uściśnienia ręki. Oboje niepokoili się o całość swego gościa i żegnali go serdecznemi życzeniami.
Po drodze Edward z przewodnikiem swoim mijał te pola, na których ubiegłej nocy odbywało się spotkanie. Słaby blask grudniowego słońca oświecał szerokie wrzosowisko, które ku miejscu, gdzie wielki północno-zachodni gościniec wchodził w ogrodzenie własności Lorda Lonsdale, ukazywało trupy ludzi i koni, a obok nich zwykłych uczestników wojny — moc wron, sępów i kruków.
I to więc tutaj było twoje ostatnie pole — powiedział w duchu Wayerley i łzy nabiegly mu do oczu na wspomnienie wielu wspaniałych rysów w charakterze Fergusa i dawnej ich zażyłości, nie pomnąc jego gwałtowności i usterek, — to tutaj padł ostatni Yich łan Vohr, na bezimiennem wrzosowisku; W nędznej nocnej potyczce zagasł ten duch gorejący, któremu drobnostką się wydawało panu swojemu utorować drogę do tronu! Ambicja, polityka, męstwo — wszystko to ponad prze ciętną miarę, zaznało, czem jest los śmiertelnych. Jedyna podporo siostry, której duch, równie dumny, jak nieugięty, może żarliwszym jeszcze był od twojego, tutaj skończyły się wszystkie nadzieje twoje dla Floi’y i dla starego wybitnego rodu, który pragnąłeś wznieść jeszcze wyżej twoją awanturniczą walecznością!
Przejęty temi myślami, Wayerley postanowił pójść na wrzosowisko i przekonać się, czy między zabitymi nie odnajdzie ciała przyjaciela, ażeby móc je pochować. Lękliwy młodzieniec, który mu towarzyszył, przedstawiał mu niebezpieczeństwo tego zamiaru, lecz Edward postanowienia nie zmienił. Szakale, idące za obozem, zdążyły już obrać umarłych ze wszystkiego, co dało się unieść, ale lud wiejski, nieprzywykły do krwawych widoków, jeszcze się nie przybliżył do pobojowiska, chociaż niektórzy stali, lękliwie przyglądając się, w pobliżu. Około sześćdziesięciu albo siedmdziesięciu zabitych dragonów leżało w obrębie pierwszego zagrodzenia, na gościńcu i otwartem torfowisku. Z górali padło nie więcej jak ze dwunastu, głównie ci, którzy, zapędziwszy się zbyt daleko na torfowisko, nie mogli zdążyć na grunt ochroniony. Wayerley nie mógł odnaleźć ciała Fergusa między zabitymi. Na małym wzgórku, zdała od innych, leżały trupy trzech angielskich dragonów, dwóch koni, i Callum Bega, którego twardą czaszkę szabla żołnierza zdołała nareszcie rozłupać. Możliwem było, że klan jego uniósł ciało Fergusa; ale było także możeb-nem, że uciekł, gdyż i Evana Dhu, który nigdyby nie był swojego Naczelnika opuścił, nie można było znaleźć między zabitymi; mógł się jednakże też dostać do niewoli i mniej straszna groźba, zjawieniem się Bodach Glasa zapowiedziana, mogła była okazać się prawdziwą. Zbliżanie się oddziałku wojska, wysłanego umyślnie w celu zmuszenia wieśniaków do pochowania zmarłych, który już gromadkę chłopów w tym celu zebrał, skłoniło teraz Edwarda do odszukania przewodnika, który trwożny i wielce zaniepokojony oczekiwał nań pod cieniem przydrożnego lasu.
Opuściwszy to pole umarłych, resztę drogi odbyli szczęśliwie. W domu farmera Williamsa Edward uchodził za mło dego krewnego, kształcącego się na duchownego, który przybył zamieszkać u niego, dopóki niepokoje wojny domowej nie miną, by mógł wtedy puścić się w dalszą podróż. Uspokoiło to podejrzenia wrśród poczciwej i prostej ludności Cumberlandu i dostatecznie tłumaczyło poważne usposobienie i samotnicze obyczaje nowego gościa. Ostrożność ta okazała się potrzebniejszą, niż Edward przewidywał, gdyż rozmaite wypadki przedłużyły pobyt jego w Fasthwaite, jak się ferma nazywała.
Przedewszystkiem ogromny opad śnieżny uniemożliwił jego wyjazd na dłużej, niż dziesięć dni. Gdy drogi zaczęły się nieco poprawiać, przychodziły kolejno wiadomości; najpierw 0 odwrocie Kawalera do Szkocji; następnie, że porzucił granicę, cofając się na Glasgow; a potem, że książę Cumberland rozpoczął oblężenie Carlisle. Armja jego zatem odcięła Wayerleyowi wszelką możność ucieczki do Szkocji w tym kierunku. Na wschodniej granicy marszałek Wade z dużemi siłami szedł na Edynburg, a wzdłuż granicy oddziały milicji, ochotników i partyzantów tłumiły powstanie i chwytały rozbitków armji góralskiej, pozostałych w Anglji. Poddanie się Carlisle 1 surowość, jakiej doświadczyła buntownicza załoga, zabraniały tem bardziej ryzykowania samotnej i beznadziejnej podróży przez kraj nieprzyjacielski i wielką armję, by nieść pomoc jednej szabli sprawie, która zdawała się być bezwzględnie przegraną.
W tej samotności na ustroniu, nie mogąc korzystać z towarzystwa i rozmowy ludzi wykształconych, bohater nasz nieraz rozważał argumenty pułkownika Talbota. Jeszcze boleśniejsze wspomnienie było zmorą snów jego — wzrok i gesl umierającego pułkownika Gardinera. Z duszy pragnął, ile razy rzadko nadchodząca poczta przynosiła wiadomości o potyczkach z rożnem szczęściem, ażeby już nigdy więcej nie potrzebował dobywać szabli w wojnie domowej. Potem znów w myślach rozważał przypuszczalną śmierć Fergusa, nieszczęsne położenie osamotnionej Flory, a z tkliwszem jeszcze wspomnieniem los Róży Bradwardine, której brak było tego gorącego zapału lojalności, jaki w sercu jej przyjaciółki uświęcał i uszła chetniał nieszczęście. Tym marzeniom mógł swobodnie folgować i nikt mu nie przeszkadzał pytaniem i przerywaniem; to też w wielu zimowych przechadzkach nad brzegiem Ullswater zdołał bardziej opanować ducha, poskromionego przeciwnością, niż mu to poprzednie życie uczynić pozwoliło; i mógł sobie powiedzieć stanowczo, choć może z westchnieniem, że romans jego życia dobiegł do końca, i że rozpoczyna się okres rzeczywistości. Wkrótce przypadło mu usprawiedliwić to przekonanie o sobie rozumem i filozofją życiową.
ROZDZIAŁ LXI PODRÓŻ DO LONDYNU
Rodzina w Fasthwaite w krótkim czasie przywiązała się do Edwarda. Miał on w sobie tę łagodność i uprzejmość, która prawie zawsze budzi odpowiednią życzliwość; w ich zaś prostem pojęciu uczoność jego dodawała mu znaczenia a smutki jego budziły współczucie. Smutek ten ogólnikowo tłumaczył stratą brata pod Clifton; w tej zaś pierwotnej sferze społecznej, gdzie węzły przywiązania wysoko są cenione, stale jego przygnębienie budziło sympatję, ale nie zdziwienie.
Przy końcu stycznia żywsze jego talenty towarzyskie pobudził szczęśliwy związek Edwarda Williamsa, syna jego gospodarza, z Cecylja Jopson. Bohater nasz nie chciał smutkiem zachmurzać uroczystego wesela dwojga osób, którym tak wiele zawdzięczał. To też ruszał się, tańczył, śpiewał, grał w rozmaite odpowiednie gry i najweselszym był z całej kompanji. Nazajutrz rano jednak o poważniejszych sprawach myśleć mu przyszło.
Księdzu, który dawał ślub młodej parze, tak bardzo się spodobał rzekomy student teologji, że przybył nazajutrz z Penrith, umyślnie, by złożyć mu wizytę. Mogło się to było stać niebezpiecznem przejściem, gdyby był zaczął dopytywać naszego bohatera o jego rzekome teologiczne studja; na szczęście wolał on słuchać i udzielać nowinek dnia. Przywiózł ze sobą dwie, czy trzy stare gazety; w jednej z nich Edward znalazł wiadomość, która niebawem uczyniła go głuchym na wszystko, co mówił wielebny ks. Twigtythe o wiadomościach z północy i o nadziei, że książę wprędce dogoni i zgniecie powstańców. Był to artykuł, brzmiący tak mniej więcej:
«Zmarł w domu własnym na Hill-Street, Berkeley Sąuare1 10 t.m. Ryszard Wayerley, drugi syn Sir Idziego Wayerleya z Wayerley-Honour, etc. etc. Zmarł po dluższem cierpieniu, pogarszanem niemiłym stanem podejrzenia, w jakiem pozostawał za wysoką kaucją, wobec grożącego mu oskarżenia o zdradę główną. Oskarżenie o tę samą zbrodnię grozi starszemu jego bratu, Sir Everardowi Wayerleyowi, przedstawicielowi tego starożytnego rodu, i słyszymy, że dzień jego procesu ma być naznaczony na początek przyszłego miesiąca, o ile Edward WTaverley, syn ś. p. Ryszarda a dziedzic baroneta, nie podda się sprawiedliwości. W tym wypadku, zapewniają nas, że Jego Królewskiej Mości łaskawym zamiarem jest poniechanie dalszego procesu przeciw Sir Eyerardowi. Stwierdzonem zostało, że ten nieszczęsny młodzieniec walczy w służbie Pretendenta i że wkroczył wraz z wojskami góralskiemi do Anglji. Jednakże nie słyszano więcej o nim od czasu potyczki pod Clifton, dnia 18 grudnia roku zeszłego.
Tak brzmiał ten przykry artykuł. Wielki Roże! — zawołał w duchu, — czyżbym ja był ojcobójcą? To niepodobna! Mój ojciec, który mi nigdy przywiązania ojcowskiego nie okazywał, dopóki żył, nie mógłby tak odczuć mojej przypuszczalnej śmierci, żeby to mogło przyśpieszyć jego własną; nie, nie chcę w to wierzyć — oszalałbym, gdybym przez chwilę tak okropną myśl mógł powziąć. Ale gorszeni chyba jeszcze od ojcobójstwa byłoby, gdybym zniósł, ażeby niebezpieczeństwo zawisło nad moim szlachetnym i zacnym stryjem, który zawsze był mi więcej, niż ojcem, jeżelibym największem choćby poświęceniem z mej strony mógł takie nieszczęście odwrócić)).
Gdy te myśli, jak ukąszenia skorpiona, raniły duszę Wayerleya, godny duchowny, szeroko rozprawiający o bitwie pod Falkirk, przestraszył się nagle okropnym jego wyglą 1 do dziś jeszcze arystokratyczna część Londynu. dem i zapytał go, czy nie czuje się chorym? Na szczęście młoda pani, cała w uśmiechach i rumieńcach, weszła właśnie do pokoju. Pani Williams nie należała do najbystrzejszych kobiet, ale miała poczciwe serce, a zmiarkowawszy łatwo, że Edwarda dotknęła jakaś niemiła wiadomość w gazecie, wmieszała się tak zręcznie, że nie budząc podejrzenia, odciągnęła uwagę pana Twigtythe i zajęła go, dopóki się wkrótce nie pożegnał. Wtedy Wayerley oświadczył swoim przyjaciołom, że musi udać się do Londynu, i to, o ile możności, jak najprędzej.
Znalazł się jednak jeden powód zwłoki, do jakiego Wayerley nie był przyzwyczajony. Sakiewka jego, dobrze nabita, gdy pierwszy raz jechał do Tully-Veolanu, nie zaznała sukursu od tego czasu; a chociaż tryb jego życia od tej chwili nie wymagał szybkiego jej opróżnienia, gdyż żył głównie u przyjaciół albo z armja, jednakże przekonał się, że po obliczeniu się z poczciwym swoim gospodarzem, nie starczy mu na podróż pocztowemi końmi. Najlepiej przeto było dostać się do wielkiego północnego gościńca koło Borough-bridge i tam zająć miejsce w Północnym Dyliżansie, wielkiej staroświeckiej budzie, ciągnionej przez trzy konie, która podróży z Edynburga do Londynu («jeśli Bóg da», jak mówiło ogłoszenie) dokonywała w przeciągu trzech tygodni. Bohater więc nasz pożegnał się serdecznie ze swoimi przyjaciółmi, których dobroć przyrzekł zachować na zawsze w pamięci, a w duchu sobie obiecywał odwdzięczyć w przyszłości sowicie. Po usunięciu kilku drobnych przeszkód, po małych drażniących opóźnieniach i po przywróceniu garderoby swej do odpowiedniejszego sferze swej wyglądu, choć skromnego i pełnego prostoty, przebył szczęśliwie kraj i znalazł się w upatrzonym wehikule vis-a-vis pani Nosebag, żony porucznika, adjutanta i mistrza konnej jazdy pułku — dragonów, — dziarskiej niewiasty lat około pięćdziesięciu, w granatowej sukni (z czerwonemi wypustkami), dzierżącej szpicrutę o srebrnej gałce.
Dama ta była to jedna z tych ruchliwych członkiń towarzystwa, które lubią brać na siebie podtrzymywanie rozmowy. Wracała właśnie z północy i opowiadała Edwardowi, jak mało brakło, a pułk jej byłby tych spódniczkowych ludzi posiekał w kawałki pod Falkirk, tylko że było tam jedno z tych szkaradnych, niegodziwych bagnisk, jakich podobno nigdy nie brak w Szkocji, to też nasz biedny kochany pułczek ucierpiał cośkolwiek, jak powiada mój Nosebag, w tej niezbyt szczęśliwej przeprawie. A pan służył w dragonach?
Pytanie to tak nagle i niespodziewanie zaskoczyło Wa-verleya, że je potwierdził.
— O, ja to odrazu wiedziałam; po minie pańskiej Doznałam, że pan wojskowy, i byłam pewna, że nie może pan być z tych ciężkich piechurów, jak ich mój Nosebag nazywa. A z którego pułku, proszę?
Oto było rozkoszne pytanie! Wayerley jednakże, słusznie się domyślając, że ta zacna osoba całą listę armji umie na pamięć, wolał, by uniknąć odkrycia, powiedzieć raczej prawdę, to też odpowiedział:
— Z dragonów Gardinera, pani; ale już od pewnego czasu wystąpiłem.
— Ach, to z tych, którzy wygrali w wyścigach w bitwie pod Preston, jak mój Nosebag mówi. A pan był tam, proszę?
— Niestety, pani — odpowiedział, — byłem świadkiem tej bitwy.
— W tem właśnie nieszczęście, że niewielu z pułku Gardinera może dostać dobre świadectwo, zdaje mi się, ha! ha! ha! Bardzo pana przepraszam, ale żona żołnierza lubi pożartować.
— Djabli cię nadali — pomyślał Waverlev; — a cóż za piekielne szczęście przypięło mnie do tej wścibskiej baby!
Na szczęście zacna niewiasta nie trzymała się długo jednego przedmiotu.
— Dojeżdżamy teraz do Ferrybridge — rzekła, — gdzie jest tu oddziałek naszych, pozostawionych do pomocy urzędnikom, policjantom i sędziom i tego rodzaju osobom, co badają papiery i zatrzymują buntowników i to wszyslko.
Zaledwie weszli do oberży, pociągnęła Waverleya do okna, wołając:
— Otóż tam idzie kapral Bridoon, jeden z naszego hied-nego, kochanego pułku; idzie z policjantem; Bridoon, to jest jeden z moich baranków, jak ich nazywa Nosebag. Pójdź pan, panie... tego... przepraszam, jak pańskie nazwisko?
Butler, pani — odpowiedział Wayerley, postanowiwszy raczej użyć imienia dawniejszego kolegi oficera, niż ryzykować, że będzie odkrytym, jeśli wymyśli takie, którego się w pułku nie znajdzie.
— O, to pan dostał dowództwo niedawno, po tem, jak ta marna figura, Wayerley, przeszedł do powstańców? Boże, jak jabym chciała, żeby nasz stary, kwaśny kapitan Crump przeszedł do powstańców, ażeby Nosebag mógł dostać dowództwo!... Ale co to — czego ten Bridoon stoi i chwieje się na moście? Głowę bym dała, że on jest omroczony, jak Nosebag powiada. — Pójdźmy, panie, ponieważ pan i ja należymy do służby, przypomnimy łotrowi o jego obowiązkach.
Łatwiej się domyśleć, niż opisać, z jakiem uczuciem widział się Wayerley zmuszonym iść za tym odważnym komendantem w spódnicy. Dziarski żołnierz tak był podobny do baranka, jak nim być może pijany kapral od dragonów, około sześciu stóp wysoki, bardzo szeroki w ramionach, w nogach cienki, nie mówiąc o wielkiej bliźnie przez nos. Pani Nosebag zaczepiła go czemś, co brzmiało jak przekleństwo, i rozkazała mu pilnować obowiązku.
— A niechże ciebie, ty przeklęta... — zaczął szarmancki kawaler; podniósłszy jednak oczy, by czyn dostosować do słów i znaleźć odpowiedni do osoby przymiotnikowy epitet, poznał mówiącą, złożył żołnierski ukłon i zmienił ton.
— A któżby się spodział pańskiej ślicznej twarzyczki, pani Nosebag, to pani? No cóż, jeżeli się biednemu człowiekowi przydarzy, że łyknie sobie trochę na czczo, to przecież pani nie taka osoba, żeby człowieka przywodzić chciała do biedy.
— No już idź, ty łotrze jeden, i pilnuj, co do ciebie należy. Ten pan i ja należymy do służby; ale pamiętaj, żebyś się zajął tym tchórzliwym mrukiem w spuszczonym kapeluszu, który siedzi w kątku dyliżansu. Zdaje mi się, że to jakiś powstaniec w przebraniu.
— Żeby jej perukę djabli wzięli! — rzekł kapral, gdy już go usłyszeć nie mogła, — ta baba z świdrującemi oczami — matka-adjutant, jak ją nazywamy, to gorsza plaga naszego pułku niż oboźny, sztabowy sierżant i sam stary Hubble-de-Shuff, 1 pułkownik, w dodatku. — Pójdź pan, panie policjancie, przekonajmy się, czy ten tchórzliwy mruk, jak ona go nazywa, (a, nawiasem mówiąc, był to kwakier z Leeds, z którym pani Nosebag miała oschłą sprzeczkę o legalność używania broni), zechce nam postawić miarkę wódki, gdyż wasze tutejsze piwo oziębiło mi żołądek.
Żywość tej zacnej damy, tak jak dopomogła Edwardowi w tej przeprawie, tak parę razy później o mało go nie wpakowała. W każdem mieście, gdzie się zatrzymywali, chciała wypytywać straże, jeżeli tam były, a raz o mały włos nie sprowadziła Wayerleya oko w oko z rekrutującym sierżantem jego własnego pułku. A potem bez końca tytułowała go kapitanem i Butlerem, aż od zmysłów odchodził z irytacji i strachu; nigdy też w życiu tak się nie ucieszył z końca podróży, jak gdy go przybycie dyliżansu do Londynu uwolniło od uprzejmości pani Nosebag.
ROZDZIAŁ LXII CO TERAZ CZYNIĆ DALEJ?
Zmrok zapadał, gdy przybyli do miasta; Edward, porzuciwszy towarzyszów podróży i przeszedłszy dużo ulic, by ślad za sobą zgubić, wsiadł w dorożkę i pojechał do domu pułkownika Talbota na jednym z głównych skwerów zachodniej dzielnicy miasta. Pułkownik po śmierci krewnych odziedziczył, już po ożenieniu się, wielki majątek, posiadał wybitne polityczne stosunki i prowadził dom, jak to mówią, w wielkim stylu.
Gdy Wayerley zapukał do jego domu, okazało się na-razie, że trudno uzyskać wstęp, wkońcu jednak wprowadzono go do pokoju, gdzie pułkownik siedział przy obiedzie. Lady Emilja, której piękną twarz powlekała jeszcze bladość niedyspozycji, siedziała naprzeciw niego. Z chwilą gdy usłyszał glos Wayerleya, pułkownik zerwał się i chwycił go w objęcia. 1 Hubble de Slmff, niby po francusku napisany wyraz: hubble sliove, oznaczający zamieszanie, awanturę.
Franku Stanley, mój drogi chłopcze, jak się miewasz?... Emiljo, kochanie, to jest młody Stanley.
Krew dopłynęła do twarzy pani, gdy witała Waverleya z uprzejmością i dobrocią, podczas gdy drżąca jej ręka i załamujący się głos zdradzały, jak bardzo jest wystraszona i wzburzona. Postawiono znów obiad na stół, a gdy się Waverley posilał, pułkownik mówił dalej:
— Dziwię się, żeś tutaj przyjechał, Franku; doktorzy mi mówią, że powietrze londyńskie bardzo jest szkodliwe na twoje cierpienie. Nie powinieneś był ryzykować. Ale ja jestem uszczęśliwiony, że cię widzę, i Emilja również, chociaż, niestety, nie będziemy pewnie mogli rachować na twój dłuższy pobyt.
— Ważny interes mnie sprowadził — bąknął Wayerley.
— Domyślałem się tego, ale nie pozwolę ci pozostawać tu długo. Spontoonie — zwrócił się do starszego, o wojskowym wyglądzie służącego, nie odzianego w liberję, — zabierz te rzeczy, i gdybym zadzwonił, przyjdź ty sam. Nie pozwól nikomu ze służby nam przeszkadzać... Mój siostrzeniec i ja mamy do pogadania o interesach.
Gdy służba się oddaliła:
— Na Boga, Waverleyu, co ciebie tu sprowadziło? — zawołał. — Możesz to przypłacić życiem.
— Drogi panie Waverleyu — przemówiła Lady Emilja, — pan, któremu tyle, tyle więcej zawdzięczam, niż wdzięcznością zapłacić mogę, jakże pan mógł być tak nieostrożny?
— Ojciec... stryj mój... ta wiadomość — tu podał gazetę pułkownikowi.
— Z duszybym pragnął, by tych łotrów skazano na zgniecenie na śmierć w ich własnych prasach — rzekł Talbot. — Mówią mi, że nie mniej, niż dwanaście gazet dziś w mieście wydają, nic więc dziwnego, że muszą wymyślać kłamstwa, by znajdować amatorów na swoje dzienniki. To zresztą prawda, mój drogi Edwardzie, że straciłeś ojca; ale co do tego frazesu, że niemiłe położenie, w jakiem się znalazł, gnębiło w nim ducha i podkopało jego zdrowie, — to przeciwnie prawdą jest — bo chociaż to brzmi szorstko teraz to mówić,
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 28 ale to cię uwolni od myśli o ciężkiej odpowiedzialności — prawdą więc jest, że pan Ryszard Waverley w całej tej sprawie okazywał wielki brak uczucia, tak co się tyczy twojej sytuacji, jak sytuacji twojego stryja; a ostatni raz, gdym go widział, powiedział mi z wielką radością, że, skoro ja jestem tak dobry podjąć się opieki nad twoją sprawą, pomyślał, że będzie najlepiej, jeżeli sklei jakieś osobne porozumienie dla samego siebie i pogodzi się z rządem drogą otwartą mu jeszcze dzięki dawniejszym stosunkom.
— A mój stryj? Mój drogi stryj?
— Żadne niebezpieczeństwo mu nie grozi. To prawda (tu spojrzał na datę gazety), że jakiś czas temu krążyła jakaś niemądra plotka w sensie, jaki tu podają, ale to zupełna nieprawda. Sir Eyerard pojechał do Waverley-Honour wolny od wszelkiej troski, z wyjątkiem tej, którą twój los mu sprawia. Ale ty sam jesteś w niebezpieczeństwie — imię twoje jest w każdej proklamacji, listy gończe są wydane, by ciebie uwięzić. Jak i kiedy tu przybyłeś?
Edward opowiedział dzieje swoje szczegółowo, przemilczając sprzeczkę z Fergusem, — sam bowiem przychylny góralom, nie chciał narodowym uprzedzeniom pułkownika dawać przeciw nim broni w rękę.
— Czyś ty pewien, żeś widział chłopca do posług twrego przyjaciela Glena, zabitego na pobojowisku w Clifton?
— Najzupełniej jestem pewien.
— W takim razie ten djabelski synek oszukał szubienicę, gdyż, że był rzezimieszkiem, to miał wypisane na twarzy; chociaż (tu zwrócił się do Lady Emilji) twarz miał, mimo to, bardzo ładną. Ale co do ciebie, Edwardzie, pragnąłbym, byś znowu pojechał do Cumberlandu, albo raczej żałuję, żeś się wogóle stamtąd ruszył, gdyż wszystkie morskie porty są pozamykane i odbywa się ścisłe poszukiwanie za adherentami Pretendenta; a język tej przeklętej baby trajkotać będzie jak młyn, dopóki jakoś, tak czy inaczej, nie wykryje, że kapitan Butler to była osobistość zmyślona.
— Czy wiesz cokolwiek o tej mojej towarzyszce podróży?
— Jej mąż był moim sierżantem sztabowym przez sześć lat; ona była jędrną wdówką, miała trochę pieniędzy — ożenił się z nią — był człowiek stateczny i awansował, bo dobrze rozumiał musztrę. Muszę posłać Spontoona, ażeby się przekonał, co ona porabia; odnajdzie ją wśród starych znajomych z pułku. Jutro musisz być niezdrów i skutkiem zmęczenia nie wychodzić z pokoju. Emilja będzie twoją pielęgniarką, a ja i Spontoon będziemy cię doglądać. Nosisz nazwisko bliskiego mojego krewnego, którego nikt z mojej obecnej służby nigdy nie widział, prócz Spontoona, nie grozi więc bezpośrednie niebezpieczeństwa. A więc proszę, niech cię głowa rozboli i powieki niech ci zaciężą jak najprędzej, żeby cię można zakwalifikować jako chorego; a ty, Emiljo, każ przygotować pokój dla Franka Stanleya z wszelkiemi wygodami, jakich chory potrzebować może.
Nazajutrz rano pułkownik odwiedził swojego gościa.
— Otóż teraz — rzekł — mam dobre wiadomości dla ciebie. Twoja opinja, jako człowieka honoru i oficera, została skutecznie oczyszczona od zarzutu zaniedbania obowiązków i przystąpienia do buntu w pułku Gardinera. Przeprowadziłem korespondencję w tej sprawie z twoim bardzo gorliwym przyjacielem, twoim szkockim duchownym, Mortonem; jego pierwszy list był adresowany do Sir Everarda, ale ja uwolniłem dobrego baroneta od trudu odpisywania nań. Musisz wiedzieć, że ten twój znajomy korsarz, Donald z Pieczary, wpadł nareszcie w ręce Filistynów. Zabrał się do uprowadzenia bydła pewnego właściciela, nazwiskiem Kilian... czy coś w tym rodzaju...
— Killancureit?
— Tak właśnie... otóż ten pan był podobno bardzo tęgim gospodarzem, a że szczególniej sobie cenił rasę swego bydła, a był przytem nieco tchórzliwego usposobienia, postarał się o oddział żołnierzy dla pilnowania swej własności. I tak Donald nieprzewidzianie zapędził się w paszczę lwa, został pobity i uwięziony. Gdy został skazany na śmierć, do sumienia jego przypuścił szturm z jednej strony ksiądz katolicki, a z drugiej twój przyjaciel Morton. Donald odrzucił katolika, głównie z powodu ostatniego namaszczenia, uważając to, w swem po 28* jęciu oszczędności, za wielkie marnotrawstwo oleju. Tak więc nawrócenie go przypadło w udziale panu Mortonowi, który się z tego zadania wywiązał doskonale; z tem wszystkiem, zdaje mi się, że dziwnego rodzaju chrześcijaninem musiał być ten Donald. Wyznał jednakże przed sędzią, niejakim majorem MeMllem, jak się zdaje sumiennym i ludzkim człowiekiem, całą swoją intrygę z Houghtonem, tłumacząc szczegółowo, jak ją przeprowadził, i najzupełniej ciebie od należenia do niej uniewinniając. Wspomniał także, że odbił cię z rąk oficera ochotnika i że cię posłał z rozkazu Pret... Kawalera, chciałem powiedzieć — jako więźnia do Doune, skąd, jak mniemał, zostałeś, jako więzień, przetransportowany do Edynburga. Są to szczegóły, które tylko na twoją korzyść przemawiać mogą. Wspomniał, że był użyty do uwolnienia ciebie i opiekowania się tobą i wynagrodzony za to; nie chciał jednak wyznać, przez kogo, twierdząc, że, chociaż nie robiłby sobie skrupułu ze złamaniem jakiejś innej przysięgi dla zaspokojenia ciekawości pana Mortona, którego nabożnym upomnieniom tyle zawdzięczał, jednakże, w danym wypadku, zaprzysiągł milczenie na ostrze swego puginału * — a to oczywiście stanowiło, w jego pojęciu, zobowiązanie, którego pogwałcić nie można.
— I co się też z nim stało?
— O, został powieszony w Stirling, gdy powstańcy odstąpili od oblężenia, on, jego «adjutant» i jeszcze cztery pledy pozatem; jego wyróżniono, dając mu szubienicę wyższą, niż jego przyjaciołom.
— Doprawdy, nie mam powodu ani cieszyć się z jego śmierci, ani się nią martwić; ale wiele mi i złego i dobrego zrobił len człowiek.
— Jego spowiedź, w każdym razie, odda ci wielką usługę, ponieważ opinję twoją oczyszcza z wszystkich tych podejrzeń, które oskarżeniu przeciwko tobie nadawały inne piętno, niż je nosi oskarżenie przeciw tylu tym nieszczęsnym panom, którzy podnieśli broń przeciw rządowi. Ich zdrada — muszę to tak nazwać, chociaż i ty jesteś jej winien, — jest to czyn płynący z fałszywie pojętej cnoty, a zatem nie może być poczytanym za hańbiący, jakkolwiek, niewątpliwie, jest wielce zbrodniczy. Gdzie tylu jest winnych, prawo łaski musi się rozciągnąć na większość; to też nie wątpię, że wyjednam dla ciebie przebaczenie, o ile potrafimy uchronić cię przed ręką sprawiedliwości, nim ona wybierze swoje ofiary i nasyci się niemi; bo tutaj, jak wszędze, stanie się wedle przysłowia: «Kto pierwszy przychodzi, ten pierwszy obsłużony)). Przytem, rząd pragnie w danej chwili zastraszyć Jakobitów angielskich, wpośród których niewielu ma do ukarania. Jest to nastrój mściwy i tchórzliwy, ale on niebawem minie, bo ze wszystkich narodów naród angielski jest najmniej krwiożerczy. Ale narazie ten nastrój panuje, musisz więc tymczasem zejść z drogi.
W tej chwili wszedł Spontoon z zaniepokojoną twarzą. Przez swoich pułkowych znajomych wyśledził panią Nosebag i zastał ją rozzłoszczoną, zirytowaną i niespokojną, ponieważ jakiś oszust jechał z nią z północy pod przybranem nazwiskiem kapitana Butlera z dragonów Gardinera. Zamierzała zrobić o tem doniesienie, ażeby go poszukiwano, jako emisa-rjusza Pretendenta; Spontoon (stary żołnierz), niby przytakując, zdołał ją nakłonić do odwleczenia zamiaru. Nie było jednak czasu do stracenia: dokładny opis zacnej damy mógłby prawdopodobnie doprowadzić do odkrycia, że Wayerley jest tym mniemanym kapitanem Butlerem, a to stwierdzenie zagrażałoby nietylko Edwardowi, ale może i jego stryjowi, a nawet pułkownikowi Talbotowi. Teraz więc stanęło pytanie, w którą stronę skierować drogę.
— Do Szkocji — powiedział Wayerley.
— Do Szkocji — odparł pułkownik. — W jakim celu? chyba nie po to, mam nadzieję, żeby się znowu wdać z powstańcami?
— Nie; uważałem moją kampanję za skończoną, gdy, mimo wszelkich wysiłków, nie mogłem ich dogonić; teraz zaś, jak słychać, odbywają zimową kampanję w górach, gdzie tacy stronnicy, jak ja, byliby raczej ciężarem, niż pożytkiem. Istotnie, bardzo być może, że oni tylko przeciągają wojnę, by osobę Kawalera uchronić od niebezpieczeństwa, a potem wytargować dla siebie możliwe warunki. Obciążać ich moją obecnością byłoby tylko dodaniem im jeszcze jednej osoby, której nie chcieliby opuścić, a nie mogliby obronić. Rozumiem, że pozostawili prawie wszystkich swych angielskich stronników załogą w Carlisle, dla tej właśnie przyczyny: a ogólniej jeszcze mówiąc, pułkowniku, powiem prawdę, chociaż mnie to obniży wr twojern mniemaniu, że tak już mam dosyć tego rzemiosła wojennego, i jak Fletchera1 kapryśny Porucznik powiada, taki jestem zmęczony tem biciem się...
— Biciem się! ba! cóżeś ty widział? Jedną czy dwie potyczki?... Ach, gdybyś widział wojnę na wielką skalę — sześćdziesiąt albo sto tysięcy ludzi w polu po każdej stronie!
— Wcale nie jestem ciekawy, pułkowniku. Nasze pospolite przysłowie mówi: dosyć, to tyle, co cała uczta. Rycerze w pióropuszach i wielka wojna, to wszystko zachwycało mnie zawsze w poezji; ale nocne marsze, czuwania, noclegi pod golem niebem zimowem i tego rodzaju dodatki do szlachetnego rzemiosła, nie są mi w praktyce wcale do smaku. A jeżeli chodzi o samo bicie się, miałem tego do syta pod Clifton, gdzie kilka razy ledwie ledwie że uszedłem cało; ale i pan, myślałbym... — tu urwał.
— Że miałem dosyć pod Preston? chcesz powiedzieć — odpowiedział pułkownik, śmiejąc się. — Ależ to ((przecież mój zawód, Henryczku».2
— Ale moim on nie jest — odpowiedział Wayerley. — A pozbywszy się w sposób uczciwy szabli, której dobyłem tylko jako ochotnik, mam zupełnie dosyć moich wojskowych czynności i wcale mi nie śpieszno znów do nich powracać.
— Bardzo jestem rad, że tak myślisz, — ale w takim razie, cóż tam będziesz robił na północy?
— Przedewszystkiem są tam niektóre porty na wschod-niem wybrzeżu Szkocji, dotychczas jeszcze w ręku stronników 1 John Fletcher (1579 — 1625), autor licznych komedyj i tragedyj, częściowo pisanych na współkę z Franciszkiem Beaumonłem (1584 — 1616); tytuł cytowanej komedji brzmi po angielsku: The Humorom Lieutenant. 2 cytat z Henryka IV (cz. I, akt I, 2) Szekspira.
Kawalera; gdybym się do którego z nich dostał, mógłbym z łatwością wsiąść na okręt i przeprawić się na kontynent.
— Dobrze — a drugi powód?
— Ha, jeżeli mam zupełną prawdę powiedzieć, to jest tam w Szkocji pewna osoba, od której, jak teraz widzę, szczęście moje o wiele więcej zależy, niż to sobie dotąd uświadamiałem, a o której los bardzo się niepokoję.
— Tak więc Emilja miała słuszność i ostatecznie miłość wchodzi tu w grę?... I któraż z tych dwóch ładnych Szkotek, które mi kazałeś podziwiać, jest tą wyróżnioną wybranką? Nie panna Glen... mam nadzieję.
— Nie.
— Ach, jeśli ta druga, to dobrze; prostoduszność da się udoskonalić, pycha i zarozumiałość nigdy. A więc jabym ciebie nie zniechęcał; myślę, że spodobałoby się to Sir Eve-rardowi, sądząc po tem, co powiedział, gdy z nim o tem żartowałem; mam tylko nadzieję, że ten nieznośny papa, ze swoim dialektem, ze swoją tabaką, łaciną i niemożliwie długiemi hi-storjami o księciu Berwick, uzna za konieczne w przyszłości zamieszkać gdzieś zagranicą. Co do córki zaś, to chociaż myślę, że mógłbyś znaleźć równie odpowiednią partję w Anglji, jednakże, jeżeli ten szkocki pączek różany tak ci naprawdę w serce zapadł, to cóż? Baronet ma bardzo wysokie wyobrażenie o jej ojcu i o jego rodzinie i bardzo sobie życzy widzieć cię żonatym i ustalonym, raz dla twego własnego dobra, a po wtóre ze względu na trzy gronostaje w biegu, któ-reby inaczej mogły zbiec gdzieś zupełnie. Ale będę ci mógł dokładnie zdanie jego w tym przedmiocie powtórzyć, skoro ty korespondować z nim narazie nie możesz, gdyż sądzę, że nie 0 wiele wyprzedzisz mnie w Szkocji.
— Istotnie! i cóż ciebie, pułkowniku, może skłaniać do powracania do Szkocji? Chyba nie tęsknota do krainy gór 1 rzek, przypuszczam.
— O, bynajmniej; ale Emilja już teraz, dzięki Bogu, powróciła do zdrowia, a jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, nie bardzo się spodziewam sprawę, leżącą mi obecnie najwięcej na sercu, zakończyć pomyślnie, dopóki się osobiście nie będę mógł widzieć z jego Królewską Wysokością Naczelnym Wodzem; gdyż, jak Fluellen powiada, ((książę kocha mnie bardzo, a ja dziękuję Bogu, że zasłużyłem sobie u niego na trochę miłości)). Wychodzę teraz na jaką godzinkę, lub dwie, żeby załatwić sprawy, tyczące twojego wyjazdu; swoboda twoja sięga do przyległego pokoju, saloniku Emilji, gdzie zastaniesz ją, jeżeli będziesz miał ochotę zająć się muzyką, czytaniem albo rozmową. Urządziliśmy sprawę tak, że wykluczyliśmy wszelką służbę, z wyjątkiem Spontoona, który jest pewny jak stal.
Po upływie jakich dwóch godzin pułkownik Talbot powrócił i zastał młodego swego przyjaciela rozmawiającego z jego żoną; pani podobało się jego wzięcie i wykształcenie, on zaś był zachwycony, że, bodaj na chwilę, znalazł się znów w towarzystwie swojej sfery, której już czas dłuższy był pozbawiony.
— A teraz — rzekł pułkownik — posłuchajcie, jak rzeczy urządziłem, gdyż niewiele mamy czasu do stracenia. Ten młodzieniec, Edward Wayerley, alias Williams, alias kapitan Butler, musi w dalszym ciągu zażywać czwartego alias, jako Franciszek Stanley, mój siostrzeniec; jutro rano wyruszy na północ, a powóz zawiezie go pierwsze dwie stacje. Spontoon będzie mu towarzyszył; następnie pojadą wierzchem końmi pocztowymi do Huntingdon; obecność Spontoona, dobrze po drodze znanego, jako mojego służącego, zapobiegnie badaniom i dopytywaniom. W Huntingdon spotkasz się z prawdziwym Frankiem Stanleyem. Studjuje on w Cambridge; ale niedawno temu, powątpiewając, czy zdrowie Emilji pozwoli mi udać się samemu na północ, wystarałem dla niego o paszport w biurze sekretarza stanu, by mógł jechać zamiast mnie. Ponieważ miał jechać głównie dlatego, by ciebie odszukać, podróż jego teraz jest niepotrzebna. Zna on twoją historję; zjecie obiad razem w Huntingdon i może wasze mądre głowy wpadną na jaki plan, jakby usunąć albo zmniejszyć niebezpieczeństwo dalszej twojej jazdy ku północy. A teraz — tu dobył portfel — niechże cię zaopatrzę w fundusz na kampanję.
— Wstydzę się, mój drogi pułkowniku...
— Nie — odpowiedział pułkownik Talbot, — miałbyś w każdym razie prawo rozporządzać moją kieszenią, ale te, to są twoje własne pieniądze. Twój ojciec, w przypuszczeniu, że możesz być aresztowany, uczynił mnie opiekunem twojego majątku. Posiadasz więc wyżej 15.000 funtów, oprócz Brere-wood Lodge — wcale niezależna z ciebie osoba, przyznaj! Tu oto jest 200 funtów; każdą większą sumę możesz mieć, albo otwarty kredyt zagranicą, jak tylko zapotrzebujesz.
Pierwszy użytek, jaki Wayerley zrobił ze swego bogactwa, był ten, że napisał do zacnego farmera Jopsona, prosząc, by przyjął srebrny dzban od przyjaciela swego Williamsa, który nie zapomniał nocy ostatniego ośmnastego grudnia. Prosił go równocześnie, by starannie przechował dla niego jego góralski ubiór i dodatki, zwłaszcza broń, ciekawą samą przez się, a której przyjaźń tych, którzy ją ofiarowali, dodawała ccny. Pani Emilja podjęła się znaleźć odpowiednią pamiątkę, schlebiającą próżności i gustowi młodej pani Williams, zaś pułkownik, sam potrosze gospodarz, obiecał wysłać pa-trjarsze z Ullswater doskonałą parę koni do wozu i pługa.
Tak więc jeden szczęśliwy dzień spędził Wayerley w Londynie, a podróżując w sposób zamierzony, spotkał się z Frankiem Stanleyem w Huntingdon. Dwaj młodzieńcy zawarli znajomość w minutę.
— Odgaduję zagadkę mojego wuja — rzekł Stanley. — Ostrożny stary żołnierz nie chciał mi powiedzieć, że mogę panu oddać ten paszport, którego nie potrzebuję; ale gdyby się to potem wydało, jako lekkomyślna sztuczka młodego studenta, cela ne tire a rien.1 Ma pan zatem być Franciszkiem Stanleyem na mocy jego paszportu.
Ta propozycja istotnie usuwała wiele trudności, które inaczej byłby Edward spotykał na każdym kroku; to też skorzystał z niej bez skrupułu, zwłaszcza że wszelkie polityczne cele były mu obce w tej podróży i że nie mógł być oskarżony o jakieś machinacje przeciw rządowi, podróżując pod osłoną paszportu ministra. i nie pociągnęłoby to żadnych konsekwencyj.
IMt-jWwr
Dzień upłynął wesoło. Młody student dopytywał o kampanję Wayerleya, o obyczaje góralskie i, dla zaspokojenia jego ciekawości, musiał mu Edward zagwizdać pibroch (marsz wojenny), zatańczyć strcithspey i zaśpiewać góralską piosenkę. Nazajutrz rano Stanley odprowadził nowego przyjaciela do pierwszej stacji ku północy i bardzo niechętnie z nim się pożegnał, ulegając perswazjom Spontoona, który, sam przyzwyczajony do karności, stanowczo jej pilnował.
ROZDZIAŁ LXIII ZNISZCZENIE
Jadąc wierzchem na pocztowym koniu, jak to w owym czasie było w zwyczaju, parę razy tylko po drodze indagowany, na co lek skuteczny miał w swoim paszporcie, Waverley bez dalszych zresztą przygód dotarł do granicy Szkocji. Tutaj doszły go wieści o rozstrzygającej bitwie pod Culloden. Od-dawna nie spodziewał się niczego innego, chociaż powodzenie pod Falkirk rzuciło ostatni słaby, zachodzący promyk na broń Kawalera. Pomimo to klęska ta spadła na Edwarda jak cios, pod którym narazie zupełnie się ugiął. Tak więc szlachetny, dworski, wspaniałomyślny rycerz-pretendent był teraz zbiegiem, na którego głowę cenę nałożono; stronnicy jego, tacy waleczni, tak pełni zapału, tacy wierni, nie żyli, więźniami byli, albo wygnańcami. Gdzież był obecnie pełen uniesienia, wielkoduszny Fergus, jeżeli nie zginął owej nocy pod Clifton? Gdzie prostoduszny a czystego serca baron Bradwardine, którego słabostki podkreślały tylko bezinteresowność jego, rdzenną dobroć jego serca i niezachwianą odwagę? Ale te, którym te upadłe filary służyły za oparcie, Róża i Flora, gdzież ich teraz szukać i w jakąż niedolę utrata ich naturalnych opiekunów musiała je wtrącić? O Florze myślał Edward z uczuciem brata dla siostry — o Róży z uczuciem jeszcze głębszem i tkliw-szem. Może mu jeszcze było sądzone zastąpić brak tych utraconych opiekunów. Poruszony temi uczuciami, możliwie przyśpieszał podróż.
Przybywszy do Edynburga, gdzie poszukiwania swe musiał rozpocząć, odczuł całą trudność swego położenia. Wielu mieszkańców tego miasta widywało go i znało jako Edwarda Waverleya, jakżeż więc mógłby używać tutaj paszportu Franciszka Stanley a? Postanowił przeto unikać wszelkiego towarzystwa i co prędzej posunąć się na północ. Musiał jednakże zatrzymać się kilka dni w oczekiwaniu na list pułkownika Talbota, i miał też pozostawić swój własny adres, pod zmienionem nazwiskiem w miejscu umówionem. Z tym zamiarem szedł o zmroku dobrze znanemi sobie ulicami, starając się, by nikt go nie zauważył, napróżno jednakże: jedna z pierwszych osób spotkanych odrazu go poznała. Była to pani Flockhart, Fergusa Mac-Iyora wesoła gospodyni.
— Boże miłosierny! panie Wayerley, czy to pan? Nie, nie potrzebuje się pan mnie bać. Jabym nie zdradziła żadnego dżentlemena w pańskiem położeniu... O, smutne czasy! Smutne czasy! Jak się to wszystko zmieniło! Jacy to weseli bywaliście, pułkownik Mac-Ivor i pan, w naszym domu!
Tu poczciwa wdowa wylała kilka szczerych łez. Tak zaskoczony, Wayerley przywitał się z dobrą miną i przyznał, że w niebezpiecznej znajduje się sytuacji.
— Ponieważ już wieczór zapada, czy nie wstąpiłby pan do naszego domu na filiżankę herbaty? A gdyby pan chciał się przespać w małym pokoiku, pilnowałabym, żeby panu nie przeszkadzano, i niktby pana nie poznał; gdyż Kasia i Marcia, te dwie niedobrego, uciekły z dwoma dragonami Hawleya, a ja mam na ich miejsce dwie nowe służące.
Wayerley przyjął zaprosiny i wziął mieszkanie na kilka nocy, pewien, że będzie bezpieczniejszy w domu tej prostej istoty, niż gdziekolwiek indziej. Gdy wszedł do saloniku, poczuł, że serce w nim wzbiera na widok czapki Fergusa z białą kokardą, zawieszonej obok lustra.
— Ach, tak — rzekła pani Flockhart, wzdychając, spostrzegłszy kierunek jego spojrzenia. — Biedny pułkownik kupił sobie nową właśnie w wilję dnia wymarszu, a ja nie dałam im tej brać nadół, bo chciałam ją sama którego dnia wyczyścić; a niekiedy to patrzę na nią i patrzę, aż mi się zdaje, że słyszę, jak woła na Calluma, żeby mu przyniósł czapkę, jak zawsze bywało, kiedy wychodził. To głupio, ja wiem... sąsiedzi nazywają mnie Jakobitką... ale niech sobie gadają, co im się podoba... ja wiem, że to nie dlatego... ale to był taki dobry pan, jak drugiego niema, a i taki przystojny w dodatku. Ach, ale czy też pan wie, kiedy ma być jego egzekucja?
— Egzekucja? Dobry Boże! Ale gdzież on jest?
— Boże ty mój, to pan tego nie wie? Ten biedak góral, Dugald Mahony, był tutaj niedawno, z jedną ręką odrąbaną aż do ramienia i wielką dziurą w głowie — pan będzie pamiętał Dugalda, jak to zawsze siekierę na ramieniu nosił, — przyszedł tutaj poprostu żebrząc, że się tak wyrażę, o coś do zjedzenia. No, więc to on nam powiedział, że Naczelnik, jak oni go nazywali (ale ja zawsze będę go nazywać pułkownikiem), i chorąży Maccombich, którego pan dobrze pamięta, zostali wzięci gdzieś koło angielskiej granicy, kiedy ludzie jego nie spostrzegli, że go brak, aż dopiero kiedy było zapóźno — a wtedy o mało nie zwarjowali z żalu. Powiedział też, że ten mały Callum Beg (to to było niedobre, złośliwe chłopaczysko) i wasza dostojność zostali zabici tej samej nocy w walce, i wielu innych dzielnych ludzi także. Ale ryczał, gdy mówił 0 pułkowniku, że czegoś podobnego pan nigdy nie widział. A teraz chodzą wiadomości, że pułkownik ma być sądzony 1 karany śmiercią razem z tymi, których wzięto w Carlisle.
— A siostra jego?
— Aha, ta, którą nazywali lady Florą — otóż ona pojechała do niego, do Carlisle, i tam gdzieś mieszka z jakąś wielką panią papistką, żeby być blisko brata.
— A ta druga młoda panna? — zapytał Edward.
— Która druga? Ja wiem tylko o jednej siostrze pułkownika.
— Ja mam na myśli pannę Bradwardine — rzekł Edward.
— Ach, tak, córka lairda — odpowiedziała gospodyni. — — To była bardzo ładna panienka, biedactwo, ale o wiele mniej śmiała od panny Flory.
— Gdzież ona jest, na miłość boską?
— Ach, któż to może wiedzieć, gdzie się teraz kto z nich podziewa? Biedaki, bardzo oni teraz ściśnięci za swoje białe kokardy i swoje białe róże; ta panienka udała się na północ, do ojca, do Perthśhire, kiedy rządowe wojska wróciły do Edynburga. Było tam kilku grzecznych ludzi pomiędzy nimi, a jeden, major Whacker, stał kwaterą u mnie, bardzo uprzejmy pan... ale, panie Wayerley, ani w części nie taki przystojny, jak biedny pułkownik.
— Czy pani wiadomo, co się stało z ojcem panny Bradwardine?
— Ze starym lairdem? Nie, tego nikt nie wie; ale mówią, że bił się bardzo zacnie w tej krwawej bitwie pod In-yerness; a przewodniczący cechu, kowal Clank, powiada, że rządowi bardzo są przeciw niemu, dlatego, że poszedł dwa razy; i prawda, że powinien był uważać, ale niema większego głupca nad starego głupcai... biedny pułkownik poszedł tylko raz.
Tyle tylko poczciwa wdowa wiedziała o losie swoich lokatorów i znajomych; wystarczało to jednak, by Edward postanowił, na wszelkie ryzyko, udać się natychmiast do Tully-Veolanu, gdzie sądził, że może Różę zobaczy, a przynajmniej czegoś się o niej dowie. To też w umówionem miejscu zostawił list dla pułkownika Talbota, podpisany przybranem nazwiskiem i podający mu adres miasta pocztowego, najbliższego rezydencji barona.
Z Edynburga do Perth wziął Edward konie pocztowe, postanawiając resztę drogi odbyć pieszo. Lubił podróżować pieszo, a przytem dawało mu to możność zbaczania z drogi, ile razy ujrzałby zdaleka zbliżający się oddział wojskowy. Przebyta kampanja znacznie wzmocniła mu zdrowie i przyzwyczaiła go do znoszenia trudów. Bagaż swój wysłał naprzód przy zdarzającej się sposobności. Posuwając się ku północy, natrafiał wszędzie na ślady wojny. Połamane wozy, trupy końskie, chaty bez dachów, drzewa ścięte na palisady, i mosty popsute, albo częściowo tylko naprawione — wszystko wskazywało ruchy wojsk nieprzyjacielskich. W tych miejscowo ściach, gdzie szlachta oddana była sprawie Stuartów, domy wyglądały zniszczone i opustoszałe, zwykła praca był przerwana, a mieszkańcy snuli się ze strachem, smutkiem i przygnębieniem na twarzach.
Wieczór już był, gdy Edward zbliżył się do wsi Tully-Veolan, z uczuciem, o, jakże rożnem od tego, z jakiem po raz pierwszy tam wjeżdżał. Wówczas życie było dla niego taką nowością, że największem nieszczęściem, jakie sobie mógł wyobrazić, był nudny albo niemiły dzień, i że zdawało mu się, iż cały czas swój powinien poświęcać wytwornym i zajmującym studjom, urozmaiconym towarzyską młodzieńczą rozrywką. A teraz, jaka zmiana! Jak posmutniał, ale jakże się podniósł jego charakter w biegu tylko kilku miesięcy! Niebezpieczeństwo i nieszczęście, to szybko uczący, chociaż surowi nauczyciele. ((Smutniejszym ale mędrszym człowiekiem»1 czuł się w wewnętrznem poczuciu zaufania w siebie i własnej godności, wzamian za jasne marzenia, które doświadczenie tak szybko rozwiało.
Zbliżając się do wsi, ujrzał ze zdziwieniem i lękiem, że oddział żołnierzy zakwaterował się w pobliżu, a co gorzej, wyglądało to, jakgdyby byli tam na stałe. Wnioskował tak, widząc kilka namiotów, błyszczących światełkami w miejscu, nazwanem Łąką na Torfach. Nie chcąc się narażać na zatrzymanie i na dopytywania w miejscu, gdzie tak łatwo mógł go kto poznać, okrążył miejscowość zdała, unikając samej wsi i zbliżając się do górnej bramy alei boczną ścieżką, dobrze sobie znaną. Jeden rzut oka dał mu poznać, jak wielkie zaszły zmiany. Jedna połowa bramy, zupełnie zniszczona i porąbana na opał, leżała na ziemi, gotowa do zabrania; druga połowa bezużytecznie zwieszała się na zluzowanych zawiasach. Gzemsy nad bramami potłuczone były i zrzucone, a rzeźbione niedźwiedzie, od stuleci stojące, jak mówiono, na straży, teraz, strącone ze swych posterunków, walały się wśród gruzów. Aleję okrutnie zniszczono. Kilka wielkich drzew ściętych leżało wpoprzek drogi, a bydło wieśniaków oraz kopyta dra 1 ostatnie słowa z «Ballady o starym marynarzu* Samuela Taylora Coleridge’a (1771 — 1834). gońskich koni rozdeptały na czarne błoto zieloną trawę, którą Wayerley tak podziwiał.
Wszedłszy na dziedziniec, ujrzał Edward to, czego się obawiał. Miejscowość spustoszyły wojska królewskie, które z pustej złośliwości usiłowały nawet ją spalić; a chociaż grubość murów oparła się ogniowi, przynajmniej częściowo, jednak zewnętrzne budynki i stajnie strawił pożar zupełnie. Wieże i szczyty głównego budynku okopcone były i sczerniałe, bruk na dziedzińcu powyrywany i rozrzucony, drzwi pozrywane albo wiszące na jednej zawiasie; okna wybite i poniszczone, a dziedziniec zasłany porozbijanemi w kawałki meblami i sprzętami. Przedmioty starodawnego pochodzenia, do których baron, w dumie serca swego, tak wielką przywiązywał wagę i które taką czcią otaczał, padły ofiarą szczególniejszej złośliwości. Zburzono fontannę, a źródło, które ją zasilało, zalewało teraz podworzec. Kamienny basen zamieniono na koryto do pojenia bydła, wnosząc z jego pozycji na ziemi. Całe plemię niedźwiedzi, wielkich i małych, doznało tej samej niełaski, co tamte na bramie wchodowej, a parę portretów rodzinnych, które żołnierzom widocznie służyły za tarcze, leżały w łachmanach na ziemi. Z rozbolałem sercem, jak to sobie wyobrazić można, oglądał Edward ruinę siedziby tak szanownej. Z każdym też krokiem rosło w nim pragnienie dowiedzenia się o losie jej właścicieli, rosły obawy, jakim też ten los być może. Wyszedłszy na taras, ujrzał nowe obrazy zniszczenia. Balustrady były połamane, mury zniszczone, boki zarosłe chwastami, a drzewa owocowe pościnane albo powyko-pywane. W jednej stronie tego staroświeckiego ogrodu rosły dwa olbrzymie dzikie kasztany, których wielkością baron szczególniej się pysznił; za leniwi może, żeby je ścinać, niszczyciele z złośliwą przemyślnością podminowali je, sypiąc wielką ilość prochu w wykopane zagłębienie. Jedno drzewo wybuch rozerwał na kawałki, a szczątki jego leżały rozrzucone dokoła, zaśmiecając grunt, który przedtem tak długo ocieniały. Druga mina częściowy tylko osiągnęła skutek. Jakaś czwarta część drzewa została oderwaną od całości, lecz ta, choć okaleczona i zeszpecona z jednej strony, po drugiej rozpościerała nie-zmniejszoną obfitość gałęzi.
Wśród tych ogólnych śladów zniszczenia, niektóre szczególniej dotknęły uczucia Waverleya. Oglądając front budynku, tak zniszczonego i zeszpeconego, zupełnie naturalnie poszukał wzrokiem balkoniku, należącego do apartamentu Róży — do jej troisieme, a właściwie cinąuieme etage. Łatwo go było odkryć, gdyż poniżej, na ziemi, leżały kwiaty doniczkowe i krzewy, któremi z dumą swój balkonik przystrajała, a które po-zrzucano z balkonu: kilka jej książek walało się wpośród rozbitych doniczek i innych szczątków; Wayerley dostrzegł wpośród nich jedną swoją własną, mały tomik Ariosta, i podniósł go, jak skarb, choć wiatr i deszcz go zniszczył.
Gdy pogrążony w smutnych rozmyślaniach, wywołanych tym widokiem, rozglądał się za kimś, ktoby mógł go 0 losie mieszkańców objaśnić, usłyszał z głębi budynku głos, śpiewający dobrze znajomym akcentem, starą szkocką pieśń:
Napadli nas nocą Bardzo wielką mocą.
Altankę moją zburzyli,
Bycerza mego zabili,
Słudzy w strachu uciekali,
Nas bezbronnych zostawiali.
Zabili rycerza mego,
Tak nad wszystko mi drogiego;
Zabili go, ach zabili,
Szaty jego zagrabili.
Księżyc wschodzi i zachodzi,
Słońce się po niebie toczy,
Ale memu rycerzowi
Sen śmiertelny zamknął oczy.
— Niestety — pomyślał Edward, — czy to ty? Biedne, bezradne stworzenie, czyś ty sam jeden pozostał, by oto coś bełkotać i jęczeć i wypełniać niesamowitemi urywkami pieśni bez związku te komnaty, które ci niegdyś dawTały opiekę?... 1 zawołał, najpierw cicho, a potem głośniej:
— DawidkuL. Dawidku Gellatley!
Biedny niespełna rozumu wychylił się z pomiędzy ruin rzekomej cieplarni, która niegdyś leżała na końcu dróżki, nazwanej dróżką tarasową; na widok obcego jednakże cofnął SH\ jakgdyby przerażony. Wayerley, pamiętając jego zwyczaje, zaczął gwizdać melodję, której Dawidek z wielką przyjemnością niegdyś lubił słuchać i uchem ją pochwycił. Gwizdanie naszego bohatera o tyle było podobne do śpiewu Blondela, 1 co biedny Dawidek do Ryszarda Lwie Serce — melodja jednak miała ten sam skutek, wywołała poznanie. Dawidek znowu wychylił się z ukrycia, ale trwożliwie, podczas gdy Wayerley, nie chcąc go przestraszyć, stał, nie ruszając się z miejsca i tylko jak najbardziej zachęcającemi gestami dodawał mu odwagi. «To jego duch» — mruknął Dawidek; jednakże, podszedłszy bliżej, zdawał się poznawać żywego znajomego. Biedaczysko sam wyglądał jak duch tego, kim był dawniej. Odrębny ubiór, w którym za lepszych czasów chodził strojnie, wskazywał tylko nędzne resztki dawnej fantazyjnej maskarady, której brak dziwacznie zastąpił kawałkami makat ściennych, firanek i pasmami z obrazów, czem upstrzył swoje łachmany. Twarz jego także straciła swój półprzytomny, beztroski wyraz i biedak 0 zapadłych oczach, wychudzony, nawpół zagłodzony, robił wrażenie nerwowo roztrzęsionego, że aż litość brała. Po długiem wahaniu zbliżył się wkońcu do Wayerleya, nabrawszy trochę zaufania, popatrzył mu smutno w twarz i powiedział:
— Wszyscy pomarli i niema ich... wszyscy pomarli 1 niema ich...
— Kto umarł? — zapytał Wayerley, zapominając, że Dawidek nie jest zdolny do utrzymania ciągłości w rozmowie.
Baron... i pan intendent... i Saunders Saunderson... i panna Róża, co tak słodko śpiewała... Wszyscy pomarli i niema ich... pomarli i niema ich...
Pójdź za mną, ku tej stronie,
Gdzie świetlik w mroku płonie — pójdź ze mną, pójdź na zmarłych ludzi błonie. i według podania wierny giermek i minstrel Blondel w przebraniu udał się do zamku Durenstein, gdzie ks. austriacki Leopold Babenberg więził w 1192 Ryszarda I. Lwie Serce (1189 — 1199) i o swojem przyjściu dał znać pieśnią znaną swemu panu.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 29
Wiatr świszczy; w rudej łunie księżyc przez chmury sunie —
A zmarli śpią, każdy w swoim całunie.
Pójdź ze mną, jeśli w łonie
Serce odwagą płonie — pójdź ze mną, pójdź, na zmarłych ludzi błonie.
Odśpiewawszy te słowa na jakąś dziką, choć poważną nutę, dal znak Wayerleyowi, żeby poszedł za nim, i szybko podążył ku końcowi ogrodu, idąc wzdłuż strumienia, który, jak to może czytelnik pamięta, stanowił wschodnią jego granicę. Edward, wstrząsany mimowolnym dreszczem pod wrażeniem słów posłyszanych, szedł za nim w nadziei jakiegoś wyjaśnienia. Ponieważ dom był widocznie opustoszały, nie mógł się spodziewać, że znajdzie wśród ruin kogoś, ktoby go rozumniej mógł poinformować.
Dawidek, idąc bardzo prędko, dotarł niebawem do końca ogrodu i przedostał się przez ruiny muru, który niegdyś oddzielał go od zalesionego wąwozu, gdzie wznosiła się stara wieża Tully-Veolanu. Tam zeskoczył do łożyska potoku i wiódł Wayerleya wielkiemi krokami, wdrapując się na jakieś ułamki skał, obchodząc z trudem dokoła innych. Przeszli poniżej ruin zamku; Wayerley szedł za swoim przewodnikiem, z trudem dotrzymując mu kroku, gdyż zmrok już zapadł. Idąc z biegiem strumienia trochę niżej, stracił go zupełnie z oczu, mrugające jednak światełko, które dojrzał wśród splątanych gałęzi zarośli i krzaków, wydało mu się przewodnikiem jeszcze pewniejszym. Ciągnęła się teraz przed nim bardzo nędzna i kamienista ścieżka, jednakże idąc nią, dotarł nareszcie do drzwi nędznej chatki. Odezwało się gwałtowne szczekanie psów, ale ucichło, gdy się zbliżył. Jakiś głos słychać było wewnątrz, więc Wayerley pomyślał, że przezorniej będzie najpierw posłuchać, zanim posunie się dalej.
— Kogoś tutaj sprowadził, ty nierozumny łotrze, ty? — mówiła jakaś stara kobieta, widocznie wielce oburzona. Usłyszał, że Dawidek Gellatley za całą odpowiedź zagwizdał część melodji, zapomocą której przed chwilą on sam przypomniał się pamięci biednego prostaka, i już teraz bez wahania zapukał do drzwi, śmiertelne milczenie zapanowało natychmiast we wnątrz chaty, tylko psy warczały groźnie; usłyszał, że gospodyni chaty podchodzi do drzwi, prawdopodobnie nie ażeby nacisnąć klamkę, ale ażeby zasunąć rygiel. Zapobiegając temu, Wayerley sam nacisnął klamkę i otworzył drzwi.
Przed nim stała stara, nędznie wyglądająca kobieta.
— A któż to w ten sposób wchodzi do ludzkich domów, i to o tej porze nocy? — zawołała.
Z jednej strony dwa groźne, wpół zagłodzone wielkie psy myśliwskie uspokoiły się na jego widok i zdawały się go poznawać. Z drugiej strony, do połowy ukryta za otwartemi drzwiami, ale widocznie niechętnie korzystająca z tego ukrycia, z wyciągniętym pistoletem w prawej ręce, z lewą w trakcie dobywania drugiego z za pasa, stała wysoka, koścista, chuda postać w resztkach spłowiałego munduru, z brodą od trzech tygodni niegoloną.
Był to baron Bradwardine. Nie potrzeba dodawać, że odrzucił broń i powitał Wayerleya serdecznym uściskiem.
BOZDZIAŁ LXIV WYMIANA WIADOMOŚCI
Historja barona była krótka, gdy się ją wyłuskało z dodatków i cytatów łacińskich, angielskich i szkockich, jakiemi ją erudycja jego zdobiła. Z przejęciem mówił o swoim żalu po stracie Edwarda i Glennaąuoicha; walczył na polach Fal-kirk i Culloden i opowiadał, jak, kiedy wszystko zostało stracone w tej ostatniej bitwie, powrócił do domu z myślą, że łatwiej znajdzie schronienie wśród własnych swoich dzierżawców i we własnych dobrach, aniżeli gdzie indziej. Wysłano oddział żołnierzy celem spustoszenia jego własności, gdyż pobłażliwość nie była wtedy na porządku dziennym. Działanie ich jednak powstrzymał rozkaz sądu cywilnego. Spostrzeżono się bowiem, że dobra nie mogą być skonfiskowane przez koronę na szkodę Malcolma Bradwardine z Inchgrabbit, spadkobiercę męskiego, którego praw wina barona nie mogła przesądzić, gdyż prawa te nie przez niego nań spływały; tak zatem, jak wielu innych sukcesorów majoratów w podobnem położeniu, Malcolm Brad 29* wardine wszedł w posiadanie majątku. Jednakże, wbrew temu jak postąpiło wielu innych w podobnych okolicznościach, nowy laird prędko pokazał, że zamyśla bezwzględnie pozbawić swojego poprzednika wszelkich korzyści z dóbr i że ma zamiar wyzyskać niedolę starego barona do ostatecznych granic. To postępowanie tem bardziej było nieszlachetne, że wiedziano ogólnie, iż, rządząc się romantyczną ideą, że nie godzi się krzywdzić praw młodzieńca, jako sukcesora męskiego, baron wzbraniał się przepisać dobra na własną córkę.
Tę samolubną niesprawiedliwość odczuł lud wiejski, przywiązany do starego swojego pana i rozdrażniony przeciw jego następcy. Mówiąc własnemi słowami barona:
— Sprawa ta nie odpowiadała uczuciom prostej ludności dóbr Bradwardine, panie Waverley, a dzierżawcy nie śpieszyli się i oporni byli w płaceniu swoich powinności; gdy zaś mój krewniak przybył do wsi z nowym administratorem, Jakóbem Howie, żeby zbierać czynsze, jakaś niewiadoma osoba — podejrzewałem, że to był Jan Heatherblutter, stary gajowy, który wraz ze mną poszedł w roku piętnastym, — dała do niego strzał o zmroku, co go tak przestraszyło, że mogę powiedzieć z Tulliusem in Catilinam, Abiit, euasit, erupit, effu-git.1 Uciekł, panie, że tak powiem, bezzwłocznie do Stirling. A teraz ogłosił dobra na sprzedaż, będąc sam ostatnim substytutem majoratu.2 A gdybym ja miał biadać nad takiemi sprawami, więcejby mnie to zmartwiło, niż to, że one wyszły z mojego bezpośredniego posiadania, co i tak, naturalnym biegiem rzeczy, musiałoby nastąpić za kilka lat. A tak wychodzą one z rodu, który powinienby posiadać je in saecula saeculo-rum. Ale niech się dzieje wola Boża, humana perpessi sumus.3 Sir John Bradwardine, Czarny Sir John, jak go nazywają, wspólny przodek naszego domu i domu Inch-Grabbitów, nie spodziewał się, że taka osobistość narodzi się z jego pokole l odszedł, umknął, zwiał, uciekł. 2 substytutem nazywa się osoba wyznaczona do spadku w t. zw. fideikomisowym zapisie, bądź imiennie, bądź według pewnego przepisu co do kolejności w obrębie rodziny. 3 wycierpieliśmy wszystko, co człowiek może nam złego uczynić. nia. Tymczasem oskarżył mnie on przed którymiś z primates, 1 rządzących w tym czasie, jakobym ja był zabijaką, protektorem rzezimieszków i morderców i coupe-jarrets.2 I oni przysłali tu żołnierzy, żeby zamieszkali w dobrach i polowali na mnie, jak na kuropatwę w górach, jak to mówi Pismo o dobrym królu Dawidzie, albo jak się to działo z naszym dzielnym Sir Williamem Wallacem, — nie iżbym siebie do którego z nich przyrównywał. Pomyślałem, gdym pana u drzwi usłyszał, że to oni nareszcie wytropili starego jelenia w jego jaskini; i tak nawet zamierzałem zginąć, osaczony, jak kozioł, przewodnik stada. No, ale teraz Joanno, czy nie możesz nam dać czego na wieczerzę?
— A jakże, proszę pana, upiekę dziką kaczkę, którą Jan lleatherblutter przyniósł dziś rano; a patrzcie panowie, jak to biedny Dawidek piecze jaja od czarnej kury... śmiem powiedzieć, panie Wayerley, że pan pewno nigdy nie wiedział, że te jaja, tak dobrze upieczone do wieczerzy we dworze, że wszystkie je obracał nasz Dawidek?... Nikt tak, jak on, nie umie gmerać palcami w gorącym popiele i piec jaja.
Dawidek przez cały ten czas leżał z nosem prawie w ogniu, grzebiąc w popiele, wyrzucając piętami, mrucząc coś do siebie, obracając jaja, leżące w gorących węglach, jakgdyby chciał kłam zadać przysłowiu, że «trzeba rozumu, żeby upiec jaja», i usprawiedliwić pochwały biednej Joanny, wylewane «na tego, którego kochała, swego chłopaka-idjotę».3
— Dawidek wcale nie jest taki głupi, za jakiego go ludzie mają, panie Wayerley; nie byłby pana tutaj przyprowadził, gdyby nie wiedział, że pan jest przyjacielem jego Dostojności, — a przecież nawet psy pana poznały, bo był pan zawsze dobry, tak dla bydlęcia jak dla człowieka. Mogę panu opowiedzieć coś o Dawidku, jeżeli jego Dostojność pozwoli: jego Dostojność, widzi pan, że to musi się ukrywać w te złe czasy — to przecież krzywda i żal, — więc leży przez cały l wielmoże. 2 dosłownie: «podcinający nogi», rzezimieszki. 3 cytat ze sławnego wtedy, ośmieszanego przez krytyków, poemaciku Wordswortha o miłości matki do dziecka-Idjoty: The ldiot Boy dzień, a czasem to i w nocy, w jaskini w tej tam dębinie; ale chociaż jest to kąt dosyć zaciszny, a stary gospodarz z Corse-Cleugh wymaścił to garstką słomy, jednakże, gdy okolica spokojna, a noc jest bardzo zimna, jego Dostojność niekiedy przekrada się tutaj, by się trochę rozgrzać przy ogniu i przespać się pod kołdrami, a potem rankiem odchodzi. I tak, jednego ranka — jakiego ja strachu użyłam! Dwie takie nieszczęsne czerwone kurtki wstały rano, żeby ryby łowić, czy coś tam takiego, — bo to one nigdy nie przestawały coś broić — i tyle, tyle, że im się mignął jego Dostojność, jak szedł do lasu... a oni do niego palą z fuzji. Jak ja nie wyskoczę, jak kwoka na psa, i jak nie krzyknę: «A czego to strzelacie do niewinnego dziecka uczciwej kobiety?)) Ja na nich krzyczę i dowodzę, że to był mój syn, a oni klną i przysięgają się, że to był ten stary buntownik, bo tak te łotry jego Dostojność przezywają; a Dawidek był w lesie i słyszał całą awanturę; wtedy on, zupełnie sam ze siebie, podnosi stary szary płaszcz, który jego Dostojność zrzucił, żeby móc prędzej iść, i wychodzi z tego samego kawałka lasu i maszeruje i rozgląda się dokoła tak zupełnie, jak jego Dostojność, że aż ich to na czysto oszukało i pomyśleli, że wystrzelili z fuzji do pomylonego smyka, jak Dawidka nazywali; ano tedy dali mi sześć pensów i dwie ryby, łososie, bylebym o tem nie rozpowiadała. Nie, nie, Dawidek nie jest zupełnie taki, jak inni ludzie, biedaczek, ale nie jest też. taki głupi, jak ludzie o nim myślą. Ale bo też naprawdę, czyż my możemy uczynić dosyć dla jego Dostojności, kiedy my i nasi żyliśmy na ziemi jego od dwustu lat; i kiedy jego Dostojność trzymał mojego biednego Kubusia w szkole i w kolegjum, a nawet we dworze, aż się na lepszy świat biedny przeniósł; i mnie obronił, gdy mnie wziąć chcieli do Perth, jako czarownicę — niech Bóg im to przebaczy, że chcieli się czepiać takiej biednej, głupiej, starej kobiety! I biednemu Dawidkowi dawał jego Dostojność stół i przyodziewek przez większą część, jego życia!
Wayerley znalazł wkońcu sposobność przerwania opowiadania Joanny i zapytał o pannę Bradwardine.
— Zdrowa jest i bezpieczna, dzięki Bogu! w Duchran — odpowiedział baron. — Laird jest dalekim moim krewnym, a bliżej spokrewnionym z moim kapelanem, panem Rubrick; a chociaż jest whigiem z przekonania, jednak pamięta na starą przyjaźń w tych czasach. Mój intendent robi co może, żeby z tego rozbicia ocalić cośkolwiek dla biednej Róży; ale ja wąt-pię, wątpię, czy ja ją jeszcze kiedy zobaczę, gdyż przyjdzie mi złożyć kości gdzieś w jakim dalekim kraju.
— Ależ nie, nie, wasza Dostojność — rzekła stara Joanna, — tak samo źle się działo z waszą Dostojnością w piętnastym, a oddano wam waszą piękną baronję i wszystko. A teraz, jaja są gotowe i dzika kaczka upieczona, a każdy ma talerz drewniany i co potrzeba i jest piętka z białego bochenka od pana intendenta i jest dużo wódki w gąsiorku od Łucji Macleary, — czy to nie będzie wieczerza, jak na książęcym dworze?
— Pragnąłbym, żeby przynajmniej jeden książę, nasz znajomy, nie miał gorzej od nas — zwrócił się baron do Wa-verleya, który podzielił z nim serdeczne życzenia, płynące z troski o bezpieczeństwo nieszczęsnego Kawalera.
A wtedy zaczęli rozmawiać o widokach na przyszłość. Plan barona był bardzo prosty. Zamierzał uciec do Francji, gdzie przez wpływy starych przyjaciół miał nadzieję otrzymać jakieś wojskowe stanowisko, do czego jeszcze zawsze czuł się zdolnym. Zapraszał Waverleya, żeby z nim się wybrał, którą to propozycję Waverley przyjął, na wypadek jeżeli stosunki pułkownika Talbota chybią w wyjednaniu dlań pardonu. W duszy miał nadzieję, że baron zezwoli na jego starania o Różę i da mu prawo pomagać sobie na wygnaniu; jednakże wolał o tem nie mówić, dopóki los jego własny się nie zdecyduje. Następnie mówili o Glennaąuoichu, o którym baron wyrażał się z wielką troską, chociaż, zauważył, był on prawdziwym Achillesem Horacjusza Flaccusa:
Impiger, iracundus, inexorabilis, acer.1 i niestrudzony, gniewliwy, nieprzebłagany, ostry (.Ars Poeticn, Horatius).
Co — dodał — Robertson ze Struan1 tak pospolitym językiem oddał:
Chłop niestrudzony, do szabli się pali;
Jak pieprz gorący, ostry jak ze stali.
Flora pozyskała sobie też wielką i bez zastrzeżeń sym-patję zacnego starca.
A tymczasem robiło się późno. Stara Joanna udała się do jakiejś komórki za chatą. Dawidek oddawna spał i chrapał pomiędzy Banem i Ruskarem. Psy te poszły za nim do chaty, gdy dwór został opuszczony, i tam też stale przebywały, a ich zażartość, oraz opinja czarownicy, przywiązana do starej kobiety, przyczyniały się wielce do chronienia wąwozu od gości. Korzystając z tego, Macwheeble zaopatrywał chyłkiem Joannę w mąkę dla ich wyżywienia, a również w małe wykwintniejsze artykuły pożywienia na użytek swojego patrona — przy dostarczaniu czego trzeba było wielkiej ostrożności.
Po kilku uprzejmych słowach baron zajął zwykłe swoje posłanie, a Wayerley spoczął w wygodnym fotelu o poszarpanym aksamicie, który to mebel niegdyś zdobił najwspanialszy gościnny pokój w Tully-Veolanie (gdyż meble z tego domu, rozprószone, znajdowały się teraz po wszystkich chatach sąsiedztwa), — i zasnął tak wygodnie, jakgdyby się znalazł w pu-chowem łożu.
ROZDZIAŁ LXV DALSZE WYJAŚNIENIA 0 świcie dnia stara Joanna zakrzątnęła się po izbie, żeby obudzić barona, który zazwyczaj sypiał zdrowo i mocno.
— Muszę wracać do mojej jaskini — zwrócił się baron do Wayerleya, — czy chcesz mnie odprowadzić przez polanę?
Wyszli razem i szli wąską, zarośniętą ścieżką, którą 1 Robertson of Struan Alexander, cytowany przez Scotta kilkakrotnie, był uczestnikiem obu powstań i oba razy uzyskał przebaczenie; pisał naśladownictwa klasyków rzymskich; podobno miał być jednym z wzorów dla postaci barona Bradwardine’a. brzegiem strumienia wydeptali przechodzący tamtędy niekiedy wędkarze i drwale. Po drodze baron wytłumaczył Waver-leyowi, że może bezpiecznie zatrzymać się parę dni w Tully-Yeolanie, a nawet poruszać się swobodnie, byle ostrożnie pamiętał udawać, że ogląda majątek, jako agent albo nadzorca jakiegoś angielskiego pana, który zamierza te dobra kupić. W tym celu radził mu odwiedzić intendenta, który wciąż jeszcze mieszkał w domu zarządu, w Małym Veolanie, o jakąś milę odległym od wsi, chociaż od następnego terminu miał się stamtąd wyprowadzić. Paszportem Stanleya wylegitymowałby się przed oficerem, dowódzcą oddziału wojskowego, a gdyby go ktoś z ludności wiejskiej miał poznać, baron zapewniał go, że nie grozi mu niebezpieczeństwo zdrady z ich strony.
— Ja sądzę — mówił starzec, — iż połowa ludzi w ba-ronji wie o tem, że ich biedny stary laird znajduje się tu gdzieś w pobliżu, gdyż uważam, że nie pozwalają ani jednemu dzieciakowi chodzić tu gniazda podbierać — zwyczaj, którego, gdy byłem w pełnem posiadaniu władzy mojej, jako baron, nie zdołałem całkowicie wyplenić. Co więcej, na swojej drodze znajduję nieraz to lub owo, co ci biedacy, niech ich Bóg ma w swej opiece! podrzucają tam, w przekonaniu, że mi się to przydać może. Pragnę, ażeby dostali mędrszego pana, ale również życzliwego, jak ja dla nich byłem.
Naturalne zupełnie westchnienie zakończyło tę uwagę; ale spokojna pogoda duszy, z jaką baron nieszczęścia swoje znosił, miała w sobie coś czcigodnego, a nawet wzniosłego. Nie było u niego bezowocnych żalów, nie było chorobliwej melancholji; znosił swój los i związane z nim uciążliwości z pogodnym, choć poważnym spokojem i nie złorzeczył zwycięskiej partji.
— Spełniłem, co uważałem za swój obowiązek — mówił dobry starzec, — a niewątpliwie też i oni pełnią to, co uważają za swój. Martwi mnie niekiedy, gdy spojrzę na te sczerniałe mury domów moich przodków; ale wiadomo, że oficerowie nie zawsze mogą powstrzymać rękę żołnierzy od rabunków i łupiestwa; a sam Gustaw Adolf, 1 jak możesz o tem czytać w opisie jego kampanji przez pułkownika Munro, który towarzyszył jego wyprawie z zacnym szkockim pułkiem, nazwanym pułkiem Mackaya, — nawet często na to pozwalał. Rzeczywiście, ja sam oglądałem równie smutne widoki, jak ten widok, jaki Tully-Veolan obecnie przedstawia, gdy służyłem pod marszałkiem księciem Berwick. Tak, tak, możemy powiedzieć z Wirgiljuszem Maro, Fuimus Troes2 — i tak oto koniec starej piosenki. Ale rody i ludzie i domy stały dość długo, jeżeli wytrwały aż do upadku z honorem. A teraz ja dostałem domek, wcale podobny do domus ultima...3 — stali teraz u stóp stromej skały. — My biedni Jakobici — mówił dalej baron, patrząc wgórę — jesteśmy teraz, jak te skoczki z Pisma Św.4 (których wielki podróżnik Pococke5 nazywa Jerboa), słaby naród, który mieszkania swoje znajduje w skałach. A więc bywaj zdrów, mój poczciwy chłopcze, do widzenia u Joanny wieczorem, gdyż ja muszę się dostać do mojego Patmos, ’1 a to niełatwa sprawa dla moich starych zesztywniałych członków.
Mówiąc to, zaczął się wdrapywać po ścianie skały, stawiając z pomocą rąk jeden niepewny krok za drugim, aż dostał się mniej więcej na połowę wysokości, gdzie dwa czy trzy krzaki zakrywały otwór dziury, podobny do pieca, tam baron wsunął najpierw głowę i ramiona, potem, powoli i stopniowo, resztę długiego swego ciała, wkońcu nogi i stopy zniknęły ostatnie, tak, że leżał zwinięty jak wielki wąż, wchodzący do swego schroniska, lub długie drzewo genealogiczne, zwinięte w rulon i ostrożnie z trudem wsunięte w ciasny otwór starego biurka. Wayerley przez ciekawość wdrapał się za nim i spojrzał na niego w jego legowisku, gdyż tak można było nazwać to schronienie. Grota była bardzo wąska, zbyt niska, by można 1 Gustaw Adolf, król szwedzki (1611 — 1632), bohater wojny trzydziesto letniej, do czasów Napoleona uważany za największy genjusz wojskowy nowożytny. 2 byliśmy Trojanami, t. j. przestaliśmy już być nimi. 3 ostatni dom, grób. 4 Psalm 104, 18; skoczki — rodzaj królików. 5 Pococke Edward (1604 — 1691) — sławny oksfordzki orjentalista, przebywający jakiś czas na Wschodzie. 6 wyspa na morzu Egejskiem (Sporady), miej sce schronienia św. Jana Ewangelisty. w niej stać, za niska niemal, żeby w niej można usiąść, choć baron silił się niezgrabnie przyjąć tę pozycję. Jedyną jego rozrywką było rozczytywanie się w starym swoim przyjacielu Liwjuszu, a dla odmiany wyskrobywanie nożem łacińskich przysłów i tekstów z Pisma św. na suficie i piaskowcowych ścianach swojej fortalicji. Ponieważ jaskinia była sucha, wysłana czystą słomą i zeschłą paprocią, ((tworzyła ona, jak mówił baron, zwijając się z wyrazem zadowolenia i wygody, dziwnie sprzecznym z jego położeniem, — o ile tylko wiatr nie wieje z północy, wcale znośne gite dla starego żołnierza;). Ani też, zauważył, nie brakło mu placówek, celem robienia wywiadów. Dawidek i jego matka byli wciąż na straży, by odkryć i odwrócić niebezpieczeństwo, a wprost podziwu go-dnemi były przykłady zręczności, jakie biednemu prostaczkowi dyktowało widać instynktowne przywiązanie, gdy o bezpieczeństwo patrona jego chodziło.
Edward postarał się teraz rozmówić się z Joanną. Poznał w niej od pierwszego spojrzenia tę starą kobietę, która pielęgnowała go w czasie choroby po odbiciu go Natchnionemu Gilfillanowi. I chatka także, choć teraz trochę naprawiona i nieco lepiej umeblowana, była niewątpliwie miejscem jego uwięzienia; przypomniał też sobie na gminnem torfowisku Tully-Veolanu pień wielkiego zniszczonego drzewa, które niewątpliwie było tem samem, pod którem górale naznaczyli sobie spotkanie owej pamiętnej nocy. Wszystko to skombinował w myśli już poprzedniej nocy, ale powody, których się może czytelnik domyśli, powstrzymały go od wypytywania Joanny w obecności barona.
Zabrał się więc teraz do tego bardzo poważnie, a przede-wszystkiem zapytał, kim była ta młoda osoba, która przychodziła do chaty w czasie jego choroby? Joanna zastanowiła się przez chwilę, a potem oświadczyła, że utrzymywać teraz sekret na nic się nikomu nie przyda.
— Była to panienka, której równej niema na świecie... panna Róża Bradwardine.
— A więc to też zapewne panna Róża przyczyniła się do oswobodzenia mnie — wyciągnął stąd wniosek Wayerley, uszczęśliwiony, że znajduje potwierdzenie przypuszczeń, które miejscowe warunki w nim obudziły.
— A jakże, panie Wayerley, nie kto inny, tylko ona; ale bardzo, bardzo byłaby się gniewrała i obraziła, gdyby była pomyślała, że pan się o tem kiedy dowie; bo przecież kazała mi mówić po gaelicku, gdy pan mógł słyszeć, ażeby pan myślał, że jesteśmy w górach. A ja umiem dosyć dobrze mówić po gaelicku, gdyż moja matka była góralką.
Parę pytań jeszcze wyjaśniło całą tajemnicę, dotyczącą uwolnienia Wayerleya z tej niewoli, w jaką popadł w Cairn-yreckan. Nigdy muzyka nie brzmiała tak słodko w uszach jej lubownika, jak monotonna gadanina starej Joanny, przewlekle opowiadającej wszystkie szczegóły, w uszach WTayerleya. Jednakże czytelnik mój nie jest kochankiem i nie mogę nadużywać jego cierpliwości, starać się więc będę streścić opowiadanie, które stara Joanna ciągnęła przez prawie dwie godziny.
Gdy Wayerley dał Fergusowi do przeczytania list Róży Bradwardine otrzymany przez Dawidka Gellatley, list, w którym donosiła, że Tully-Veolan zajmuje mały oddział żołnierzy, okoliczność ta uderzyła ruchliwy i czynny umysł Naczelnika. Gotowy zawsze niepokoić i znosić posterunki nieprzyjaciela, pragnąc uniknąć umieszczenia większej ich załogi w takiem pobliżu, chętny także przysłużyć się baronowi — gdyż często myśl o małżeństwie z Różą przychodziła mu do głowy, — postanowił posłać garść swoich ludzi, by wygnali czerwone kurtki i sprowadzili Różę do Glennaąuoich. Właśnie jednak gdy z tem zaleceniem wysyłał Eyana na czele z małym oddziałem, wiadomość, że Cope wkroczył w góry dla spotkania i rozbicia wojska Kawalera, zanim się całkowicie zgromadzi, zmusiła go do stawienia się z całą swoją siłą pod sztandarem Księcia.
Posłał tedy rozkaz do Donalda Bean, z żądaniem, by przy nim stanął; ten chytry awanturnik jednakże, który dobrze rozumiał wartość osobnego dowództwa, zamiast się przyłączyć, słał różne wymówki; Fergus pod naciskiem chwili musiał je przyjmować za dobrą monetę, choć w duszy postanawiał, że za tę zwłokę zemści się na nim w odpowiedniem miejscu i czasie. Ponieważ jednak sprawy naprawić nie mógł, wy słał Donaldowi rozkaz zejścia w kraj Nizinny, wypędzenia żołnierzy z lully-Veolanu, i przy całem poszanowaniu dla domu barona, umieszczenia się gdzieś w pobliżu, by opiekować się jego córką i domownikami, i niepokoić oraz wypędzać wszelkich zbrojnych ochotników albo małe oddziałki wojskowe, mogące się snuć po okolicy.
Ponieważ rozkaz ten był niejako poruczeniem mu partyzanckiej wyprawy, co Donald zamierzał pojąć w znaczeniu dla siebie jak najkorzystniejszem, ponieważ uwalniało go to od bezpośredniej surowej ręki Fergusa, a ponieważ także, dzięki poprzednim tajemnym usługom, miał pewne poparcie u doradców Kawalera, postanowił przeto zbierać siano póki słońce świeci. Bez trudności wypełnił zadanie i wypędził żołnierzy z Tully-Veolanu; ale chociaż nie odważył się wkraczać do domu i niepokoić pannę Różę, nie chcąc stworzyć sobie w armji Kawalera potężnego wroga, gdyż dobrze wiedział, że ((Barona gniew, śmiertelny był to gnicw» — jednakże zabrał się do ściągania kontrybucji i opłat od dzierżawców i do obracania wojny w inny jeszcze sposób na swoją korzyść. Równocześnie przypiął białą kokardę i odwiedzał Różę, pod pozorem wielkiego nabożeństwa dla sprawy, której służył jej ojciec, i pod pozorem przeprosin za swobodę, na jaką musi sobie pozwalać dla utrzymania swoich ludzi. W tym to właśnie czasie dowiedziała się Róża drogą pogłosek, wielce przesadzonych, że Waverley zabił kowala z Cairnvreckan, gdy ten usiłował go aresztować; że wtrącił go do więzienia major Melyille i że pod sądem wojennym miał być stracony w przeciągu trzech dni. W udręce, sprawionej temi wieściami, zaproponowała Donaldowi Beanowi, żeby odbił więźnia. Oto był właśnie ten rodzaj usługi, który Donald pragnął spełnić, rozumiejąc, że tak się tem przysłuży, iż starczy to na zmazanie różnych grzechów, któremi zawinił w tej okolicy. Potrafił jednakże chytrze, wTciąż zasłaniając się obowiązkiem i karnością, wzbraniać się tak długo, aż biedna Róża, w ostatecznej rozpaczy, ofiarowała się zapłacić mu za to przedsięwzięcie kilkoma cennemi klejnotami, które miała po matce.
Donald Bean służył niegdyś we Francji, znał więc, a może nawet przeceniał, wartość tych klejnotów. Zauważył jednakże również obawę Róży, ażeby się nie wydało, że oddała swoje klejnoty dla uwolnienia Wayerleya. Postanowiwszy, że ten skrupuł nie stanie pomiędzy nim a skarbem, ofiarował się przysiąc, że nigdy o udziale Róży w tej sprawie nie wspomni; przewidując zaś, że tylko dogodnem mu być może dotrzymanie przysięgi, a nic nie zyska na jej zerwaniu, zobowiązał się — by ładnie postąpić wobec młodej damy, jak powiedział do swojego porucznika — w sposób w swem sumieniu jedynie wiążący: zaprzysiągł tajemnicę na ostrze wyciągniętego puginału. Do tego aktu dobrej wiary skłoniły go szczególniej pewne łaskawe względy, które panna Bradwardine okazywała córce jego, Alicji, co, pozyskując serce góralskiej dziewczyny, zarazem wielce głaskało dumę jej ojca. Alicja, nauczywszy się teraz trochę po angielsku, dobroć Róży odpłacała wielką ufnością; chętnie też oddała jej wszystkie papiery, dotyczące intrygi z pułkiem Gardinera, które sobie miała powierzone, i na prośbę Róży podjęła się zwrócić je Wayerleyowi bez wiedzy ojca. «Gdyż mogą się one przydać dobrej młodej pani i ładnemu młodemu panu — powiedziała Alicja, — a co mojemu ojcu po tych kilku kawałkach zapisanego papieru?))
Czytelnik pewnie pamięta, że wykonała ten zamiar w wi-1 je dnia, w którym Wayerley opuścił wąwóz.
Jak Donald wykonał swój zamiar, to czytelnikowi wiadomo. Jednakże wypędzenie żołnierzy z Tully-Veolanu wznieciło alarm, i podczas gdy Donald czyhał na Gilfillana, wysłano silny oddział, jakiemu Donald nie byłby mógł stawić czoła, w celu wygnania zkolei powstańców, założenia tam obozu i opiekowania się okolicą. Oficer, dżentelmen i pilnujący karności, ani sam nie narzucał się pannie Bradwardine, której samotne położenie szanował, ani też nie pozwalał swoim żołnierzom dopuszczać się jakichkolwiek wybryków. Założvł mały obóz na wzniesieniu, w pobliżu dworu Tully-Yeolanu i umieścił właściwe straże u przejść i wąwozów okolicznych. Ta niepożądana wieść doszła Bean Leana, gdy powracał do Tully-Yeolanu. Zdecydowany jednakże otrzymać nagrodę za swoją pracę, postanowił, skoro zbliżyć się do Tully-Veolanu było niemożliwością, złożyć więźnia swego w chatce Joanny, w miejscu, którego istnienia nawet tacy nie podejrzewali, którzy dawno mieszkali w pobliżu, jeżeli ich ktoś tam nie zaprowadził; i Wayerley też o niem nic nie wiedział. Uczyniwszy to, Donald upomniał się o nagrodę i otrzymał ją. Choroba Wayerleya pokrzyżowała wszystkie ich rachuby. Donald ze swoimi ludźmi musiał opuścić okolicę i gdzie indziej dla swojej awanturniczej karjery szukać swobodnego pola. Na usilną prośbę Róży pozostawił starca, znawcę ziół, o którym mniemano, że się trochę zna na leczeniu, dla pielęgnowania Wayerleya w chorobie.
Tymczasem nowe i okropne wątpliwości zbudziły się w duszy Róży. Podsunęła je stara Joanna, twierdząc, że skoro wyznaczono nagrodę za schwytanie Wayerleya, a osobiste rzeczy jego tak są cenne, — niewiadomo, czy Donald oprze się pokusie złamania wiary. W rozpaczy i przerażeniu Róża powzięła śmiałe postanowienie; zdecydowała się wytłumaczyć samemu Księciu, w jakiem niebezpieczeństwie znajduje się pan Wayerley, rozumiejąc, że zarówno jako polityk i jako człowiek ludzki i z poczuciem honoru, Karol Edward zajmie się tem, by nie dopuścić, ażeby pan Wayerley wpadł w ręce przeciwnej partji. List ten pierwotnie zamyślała wysłać anonimowo, lękała się jednak, że w takim razie nie zasłuży on na wiarę. To też, chociaż niechętnie i ze strachem, podpisała go swojem nazwiskiem i posłała przez młodego człowieka, który, opuszczając swoją fermę dla wstąpienia do armji Kawalera, prosił ją o jakieś uwierzytelniające pismo do Księcia.
Karol Edward otrzymał list ten w chwili, kiedy z gór schodził w kraj Nizinny, a że rozumiał polityczne znaczenie pozoru, iż stoi w stosunkach z angielskimi jakobitami, nakazał wydać jak najbardziej stanowcze rozkazy Donaldowi Bean, by zdrowo i cało (co do osoby i jej mienia) odstawił Wayerleya gubernatorowi W zamku Doune. Rabuś nie śmiał nie posłuchać, gdyż wojsko Księcia było blisko, więc groziła kara; przytem, bedac politykiem, nietylko rabusiem, nie miał ochoty utracić pewnych wpływów, pozyskanych dawniejszemi tajnemi usługami, gdyby się okazał nieposłusznym w tym wypadku. To też, robiąc cnotę z konieczności, przesłał rozkaz swojemu pomocnikowi, by Edwarda odstawił do Doune, co się też bezpiecznie zrobić udało, jak to opisaliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów. Gubernatorowi zamku Doune polecono przesłać Waverleya do Edynburga, jako więźnia, gdyż Książę lękał się, że gdyby go puszczono wolnym, mógłby chcieć wracać do Anglji, nie dawszy Księciu sposobności osobistego widzenia się z nim. W tem, coprawda, Kawaler działał za wskazówką Naczelnika z Glennaąuoich, z którym porozumiewał się co do sposobu postąpienia z Wayerleyem; nie mówił jednakże Fergu-sowi, jaką drogą dowiedział się o miejscu, gdzie go zatrzymano.
Ten szczegół bowiem Karol Edward uważał za tajemnicę kobiety; gdyż chociaż Róża list swój napisała jak najostrożniej i jak najbardziej ogólnikow7o, jakoby pisała tylko z pobudek ludzkości i gorliwości o służbę Księcia, jednakże wyrażała tak gorące pragnienie, by wmieszanie się jej mogło pozostać tajemnicą, że wzbudziło to wr Kawalerze podejrzenie, iż ona losem Wayerleya głęboko się interesuje. To słuszne przypuszczenie doprowadziło jednakże do fałszywych wniosków. Wzruszenie bowiem, które zdradził Edward, zbliżając się do Flory i do Róży na balu w Holyrood, wziął Kawaler na rachunek tej ostatniej i wyobraził sobie, że poglądy barona na przekazanie swojej własności, albo jakaś inna tego rodzaju przeszkoda stają się zaporą dla ich wzajemnych uczuć. Opinja ludzka, to prawda, często przeznaczała WTayerleya pannie Mac-lyor, ale Książę wiedział, że opinja ludzka lubi hojnie takiemi darami szafować; bacznie zaś przyglądając się zachowaniu się obu panien w stosunku do Wayerleya, nie wątpił, że młody Anglik nic nie obchodzi Flory, a że Róża Bradwardine go kocha. Pragnąc przywiązać Wayerleya do swojej służby, a pragnąc także spełnić czyn zacny i przyjacielski. Książę naparł na barona w kwestji przeniesienia dóbr na córkę. Pan Rradwardine zgodził się na to; lecz w następstwie tego Fergus natychmiast przedstawił swoją podwójną prośbę o żonę i o tytuł hrabiowski, którą to prośbę Książę, w wiadomy nam sposób, odrzucił. Kawaler, stale zajęty swojemi mnogiemi sprawami, nie postarał się był do owej chwili o wyjaśnienie sprawy z Wayerleyem, choć często uczynić to zamierzał. Jednakże po oświadczeniu Fergusa zrozumiał, że musi okazać się neutralnym pomiędzy obu rywalami, gorąco tylko pragnąc, by ta sprawa, mająca w sobie zarodki nieporozumienia, mogła poczekać w spokoju aż do końca wyprawy. Gdy w czasie marszu do Derby Fergus, zapytany przezeń o powód sprzeczki z Waverleyem, za powód jej podał, że Edward chce cofnąć starania swe o rękę jego siostry, Kawaler wręcz mu oświadczył, że sam zauważył zachowanie się panny Mac-Ivor względem Wayerleya i przekonany jest, iż Fergus błędnie ocenia jego postępowanie; jak bowiem ma wszelkie powody sądzić, Wayerley jest zaręczony z panną Bradwardine. Spór, jaki nastąpił potem pomiędzy Edwardem a Naczelnikiem, zapewne czytelnik jeszcze pamięta. Te okoliczności wytłumaczą niektóre punkty ciemne w naszem opowiadaniu, których, zwyczajem powie-ściopisarzy, nie wyjaśnialiśmy wcześniej umyślnie, ażeby pobudzić ciekawość czytelnika.
Gdy Joanna ostatecznie skończyła opowiadać główne tutaj powtórzone fakty, Wayerley z łatwością znalazł w nich wskazówkę do rozwikłania plątaniny labiryntu, w którym dotychczas błądził. A więc to Róży Bradwardine zawdzięczał życie, któreby teraz chętnie poświęcił, byle jej służyć. Chwila namysłu przekonała go jednak, że żyć dla niej byłoby odpowiedniej i przyjemniej i że, będąc niezależnym, mógłby z nią życie podzielić, czyto zagranicą czy w kraju. Ponętna myśl o wejściu w stosunek rodzinny z człowiekiem tak wysoce wartościowym, jak baron, tak bardzo cenionym przez stryja, Sir Eyerarda, uśmiechała mu się także i byłaby dodatkową przynętą, gdyby jej zamiar tego związku jeszcze potrzebował. Dziwactwa barona, które w dobie jego pomyślności robiły wrażenie groteskowo śmiesznych, teraz, gdy mrok niedoli go otoczył, zdawały się harmonizować zgodnie z szlachetnemi rysami jego charakteru, dodając mu oryginalności, ale śmieszności nie budząc. Zajęty takiemi widokami szczęścia w przyszłości, Edward udał się do Małego Veolanu, mieszkania pana Dun-kana Macwheeble,
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 30
«TERAZ KUPlDYN DZIECKIEM JEST SUMIENIA — CZYNI RESTYTUCJĘ))1
SHAKESPEARE
Pan Dunkan Macwheeble, już obecnie ani komisarz, ani intendent, chociaż pusty tytuł tej ostatniej godności wciąż jeszcze piastował, uniknął proskrypcji wobec faktu, że zawczasu wystąpił z stronnictwa powstańczego i że był osobistością bez żadnego znaczenia.
Edward zastał go w jego biurze, zagrzebanego wśród papierów i rachunków. Przed nim stała duża miska kaszy owsianej, a obok niej łyżka rogowa i butelka dwugroszowego piwa. Pilnie sunąc okiem po wielkim arkuszu prawniczej pisaniny, ładował od czasu do czasu pełną łyżkę tego posilnego pokarmu w swoje ogromne usta. Brzuchata holenderska butelka wódki stała obok, świadcząc, że albo ten zacny członek palestry już swój poranny kielich wychylił, albo że zamierza dodawać smaku kaszy, przeplatając ją wódeczką; ostatecznie można było przypuszczać i jedno i drugie. Szlafmyca jego i szlafrok były niegdyś z tartanu, ale, zarówno przezorny jak oszczędny, zacny intendent kazał je ufarbować na czarno, ażeby ich pierwotny niefortunny kolor nie przypominał jego gościom nieszczęsnej jego wyprawy do Derby. Dla uzupełnienia obrazu dodać należy, że cala twarz aż po oczy umazaną miał tabaką, a całe palce atramentem. Z pewnemi wątpliwościami spojrzał na Wayerleya, gdy ten zbliżył się do małej, zielonej kratki, która odgradzała jego biurko i krzesło od dostępu pospólstwa. Nic bardziej nie niepokoiło pana intendenta, jak myśl, że do jego znajomości odwoływać się mogą ci nieszczęśni panowie, którzy teraz raczej pomocy szukaćby mogli, niż dostarczać zysków. Ale ten, był to ten bogaty miody Anglik — czyż można wiedzieć, w jakiem się znalazł położeniu?... W dodatku był przyjacielem barona... Co tu robić? i restytucja, zwrot rzeczy zabranych lub wynagrodzenie za dokonaną krzywdę, które wypłynęło z pobudek sumienia. Cytat pochodzi z Szekspira Wesołe kumoszki z Windsoru V, 5, 33.
Podczas gdy myśli te nadawały wyraz śmiesznego zakłopotania twarzy biednego człowieka, Wayerley, myśląc o tem, co mu miał powiedzieć, a co tak zabawnie sprzecznem było z wyglądem danej osoby, mimowoli wybuchnął śmiechem, mając ochotę zawołać z Syphax’em:1
Kato, właściwa to pewnie osoba
Do wysłuchania twych miłosnych zwierzeń.
Ponieważ pan Macwheeble nie mógł sobie wyobrazić, b\ mógł śmiać się serdecznie ktoś, komu grozi niebezpieczeństwo, albo kogo uciska bieda, więc wobec wesołej twarzy Edwarda rozpogodził nieco swoją, i dość serdecznie witając go, jako gościa Małego Veolanu, zapytał, czegoby sobie życzył na śniadanie. Gość jednakże miał mu przedewszystkiem coś do powiedzenia w sekrecie i prosił, by mu pozwolił drzwi zamknąć. Ta ostrożność wcale się nie podobała panu Dunkanowi, gdyż pachniała jakiemś możliwem niebezpieczeństwem; teraz jednakże już nie mógł się cofnąć.
Przekonany, że może zaufać temu człowiekowi, gdyż mógł go przekonać, że wierność leży w jego interesie, Edward zwierzył się Macwheeble’owi z obecnej swojej sytuacji i ze swych zamiarów na przyszłość. Chytry agent słuchał z obawą, gdy się dowiedział, że Waverley jest wciąż jeszcze pod grozą proskrypcji, — pocieszył się trochę, dowiadując się, że ma paszport, — zatarł ręce rozkosznie, gdy Edward wymienił wysokość swego obecnego majątku, — szeroko oczy otworzył, usłyszawszy o świetności widoków jego na przyszłość, — ale gdy wyraził swój zamiar podzielenia ich z panną Różą Bradwardine, zachwyt i uniesienie omal zacną osobę nie pozbawiły zmysłów. Intendent zerwał się ze swego trójnożnego krzesła, jak Pytja2 ze swego trójnoga, zrzucił najlepszą swoją perukę z postumentu, ponieważ stał mu na drodze, podrzucił czapkę do sufitu i podniósł ją, gdy upadła, zagwizdał Tullochgorum z niezrównana gracją i zwinnością, przetańczył kilka obrotow 1 postać starego wojownika i doradcy numidyjskiego króla, Juby, z tra gedji Addisona (1672 — 1719) o Kantonie Utycejskim: Cato. 2 kapłanka ze świątyni Apollina w Delfos, wygłaszająca wyrocznie. 30* góralskiego tańca, aż wreszcie opadł, wyczerpany, na krzesło, wołając:
— Lady WaverleyL. Dziesięć tysięcy rocznie, conaj-mniejL. Boże ratuj, bo zwarjuję!
— Amen z całego serca — rzekł Wayerley. — Ale teraz, panie Macwheeble, przejdźmy do interesu.
Słowa te podziałały nieco uspokajająco, ale głowa intendenta, jak się wyraził, wciąż jeszcze była «w obłokach)). Poprawił jednak pióro, zagiął duży margines na pół tuzinie arkuszy papieru, ściągnął Dallasa St. Martina Wzory z półki, gdzie to czcigodne dzieło rdzewiało obok Staira Ustaw, Dir-letona Wątpliwości Prawnych, Balfoura Przepisów1 i paczki starych ksiąg rachunkowych — otworzył tom na paragrafie ((Kontrakt ślubny» i gotował się do spisania, jak się wyraził, «małego protokółu, dla zapobieżenia, by strony się nie cofnęły)).
Z pewnym trudem wytłumaczył mu Wayerley, że trochę bardzo się śpieszy. Powiedział mu, że będzie potrzebował jego pomocy przedewszystkiem, ażeby narazie zabezpieczyć się co do swego pobytu, i prosił go, by napisał do oficera w Tully-Veolanie, że pan Stanley, Anglik, bliski krewny pułkownika Talbota, bawi za interesem u pana Macwheeble, a znając stan kraju, posyła paszport swój kapitanowi Foster do inspekcji. Ten krok wywołał grzeczną odpowiedź od oficera i zaproszenie pana Stanleya na obiad — czemu Edward (łatwo to zrozumieć) odmówił, pod pozorem pilnych interesów.
Następnie poprosił Wayerley pana Macwheeble, by wysłał konnego posłańca do miasteczka pocztowego (dokąd pułkownik Talbot miał do niego adresować), z rozkazem ażeby tam czekał, aż poczta przywiezie list do pana Stanleya, który to list żeby jak najprędzej przywiózł. W jednej chwili intendent odszukał swojego ucznia (albo służącego, jak się to nazywało sześćdziesiąt lat temu), Jocka Scrievera, i za chwilę Jock już siedział na grzbiecie białego kuca.
— Pamiętaj, żebyś go nie zmęczył, mój kochany, bo on cierpi na zadyszkę od czasu... hm... Boże, zmiłuj się nademną! i najpoważniejsze dzieła prawnicze szkockie w owych czasach. (po cichu) gdy byłem zmuszony pójść razem z... od czasu kiedy to gnałem go batem i ostrogami, by ściągnąć Kawalera na ratunek panu Wayerleyowi i Vich łan Vohrowi; i ładnie mi się wtenczas dostało za moje trudy. Niech Bóg przebaczy waszej dostojności! Kark mogłem skręcić — ale i to prawda, że było to w takiej okazji, gdzie nie jeden raz przytrafić się to mogło; ale to wszystko to wynagradza... Lady Wayerley!... dziesięć tysięcy rocznie!... Boże, zmiłuj się nademną!
— Ale pan zapomina, panie Macwheeble, że potrzebujemy zezwolenia barona... samej panny...
— Niech się pan nie boi, ja za nich ręczę... mogę panu dać osobistą moją gwarancję... dziesięć tysięcy rocznie! Bał-mawhapple przytem, to śmiech! Jednoroczna renta warta tyle, co cały Balmawhapple! Bogu dzięki! Bogu dzięki!
Chcąc odwrócić kierunek myśli intendenta, Edward zapytał, czy słyszał co w ostatnich czasach o Naczelniku z Glennaąuoich?
— Ani słowa — odpowiedział Macwheeble, — tyle tylko, że jest wciąż jeszcze w zamku w Carlisle i że niebawem ma być karany śmiercią. Nie życzę źle temu młodemu panu — dodał, — ale mam nadzieję, że ci, co go dostali w ręce, nie puszczą go i nie pozwolą mu wracać na tę góralską granicę, gdzieby nas trapił okupem i wszelakiego rodzaju gwałtownym, zdrożnym i zuchwałym uciskiem i łupiestwem, bądźto na własną rękę, bądź przez innych, przez niego powodowanych, wysyłanych lub podszczuwanych; a i dbać o pieniądze, kiedy je raz miał, także on nie umiał, tylko rzucił je na kolana tej próżniaczej niewieście, tam w Edynburgu... ale cóż? Łatwo przyszło, łatwo poszło. Co do mnie, to nigdybym już nie chciał zobaczyć w kraju ani spódniczki góralskiej, ani czerwonej kurtki, ani strzelby — chyba że dla upolowania kuropatwy... Oni wszyscy jedno warci. A gdy cię skrzywdzą, to gdybyś nawet uzyskał dekret przeciw nim o rabunek, ucisk, gwałt, to co ci z tego przyjdzie?... nie mają grosza na zapłacenie; nigdy nic z nich nie wyciśniesz.
Na tego rodzaju gawędzie, a potem na omawianiu interesu zeszedł czas aż do obiadu; Macwheeble obiecywał obmy ślcć jakiś sposób, by Edwarda, nie budząc podejrzenia, wprowadzić do Duchranu, gdzie obecnie Róża przebywała; łatwem to zadaniem nie było, gdyż laird był bardzo gorliwym stronnikiem rządu. Kurnik intendenta podpadł rekwizycji, i niebawem potrawa z kurcząt i szkockie zrazy zapachniały w małej bawialni. Już i korkociąg wkręcono w szyjkę kwarto-wej butelki czerwonego wina (uratowanego, być może, z piwnic Tully-Veolanu), gdy widok siwego kuca, pełnym kłusem przebiegającego pod oknem, skłonił intendenta do ostrożnego odstawienia jej na chwilę. Wchodzi Jock Scriever z paczką dla pana Stanleya; pieczęć na niej pułkownika Talbota. Dwa urzędowe papiery, złożone, podpisane, wedle wszelkich formalności opatrzone pieczęciami, wypadają z niej. Szybko podnosi je intendent, pełen wrodzonego uszanowania dla wszystkiego, co przypomina akt prawny, — a zerknąwszy na tytuły, czuje jak oczy jego, a raczej okulary, pieszczą następujące słowa: «Glejt bezpieczeństwa, udzielony przez jego Królewską Wysokość osobie Cosma Coinyne Bradwardine’a, z dóbr tegoż miana, pospolicie nazywanego baronem Bradwardine, skazanego za przystąpienie do ostatniego powstania)). Drugi, jak się okazuje, to glejt bezpieczeństwa tegoż samego brzmienia dla osoby Edwarda Waverleya. List pułkownika Talbota zawierał te słowa:
Mój drogi Edwardzie!
Dopiero co tutaj przybyłem, a jednak ukończyłem mój interes; kosztowało mnie to jednak trochę kłopotu, jak zaraz usłyszysz. Poszedłem złożyć moją czołobitność jego Królewskiej Wysokości natychmiast po mojem przybyciu, ale jeżeli szło o przeprowadzenie mojego zamiaru, to zastałem go w nie naj-lepszem usposobieniu. Trzech czy czterech szkockich panów właśnie opuszczało jego ranne przyjęcie. Bardzo grzecznie mnie przywitawszy: ((Czybyś uwierzył, Talbocie — rzekł, — że było tu z pół tuzina najprzedniejszej szlachty, najlepszych przyjaciół rządu na północ od rzeki Forth, major Melville z Cairnyreckan, Rubrick z Duchranu i inni, którzy wprost wycisnęli ze mnie swojem bezprzykładnem natręctwem chwilowo glejt bezpie czeńslwa, a na przyszłość obietnicę ułaskawienia dla tego upartego starego buntownika, którego nazywają baronem Bradwardine. Twierdzą, że wysoka jego wartość osobista i łagodność, jaką okazał tym z naszych ludzi, którzy wpadli w ręce buntowników, powinny zaważyć na jego korzyść, zwłaszcza że utrata majątku prawdopodobnie będzie dosyć surową karą. Hubrick podjął się trzymać go we własnym domu, dopóki się stosunki w kraju nie ułożą; ale to przecież nieco ciężko dla mnie być poniekąd zmuszonym do przebaczenia takiemu śmiertelnemu wrogowi domu Brunswickiego». Nie była to chwila sprzyjająca dla wytaczania mojej sprawy. Pomimo to powiedziałem, że cieszę się, iż się dowiaduję, że jego Królewska Wysokość przychyla się do takich próśb, gdyż ośmiela mnie to do przedstawienia prośby podobnej natury w mojem własnem imieniu. Gniewał się bardzo, ale ja trwałem przy swojem; wspomniałem o stałem poparciu naszych trzech głosów w Izbie, dotknąłem skromnie niektórych usług zagranicą, choć cennych tylko przez to, że jego Królewska Wysokość raczył łaskawie je przyjąć, i opierałem się dość silnie na własnych jego zapewnieniach przyjaźni i życzliwości. Był zakłopotany, ale uparty. Napomknąłem, że ze względów politycznych byłoby wskazane na wszelki wypadek w przyszłości oderwać od możliwości intryg ludzi niezadowolonych dziedzica takiej fortuny, jaką jest fortuna twojego stryja. Jednakże tem nie zrobiłem żadnego wrażenia. Wspomniałem o moich długach wdzięczności względem Sir Everarda i wrzględem ciebie osobiście i prosiłem, jako o jedyną nagrodę za moje usługi, żeby mi zechciał dać możność okazania mojej wdzięczności. Spostrzegłem, że wciąż rozmyśla nad odmową, a wtedy, wyciągnąwszy z kieszeni mój dekret służbowy, powiedziałem (uciekając się do ostateczności), że skoro jego Królewska Wysokość, mimo tak poważnych względów^, nie uważa mnie za godnego łaski, której nie wzbronił się udzielić innym panom, musze prosić o pozwolenie złożenia z całą pokorą mojej dymisji w ręce jego Królewskiej Wysokości i wystąpić ze służby. Na to nie był przygotowany; powiedział mi, że mam cofnąć moją dymisję, powiedział mi pewne miłe rzeczy o moich zasługach i na prośbę moją przystał. Jesteś przeto znowu człowiekiem wolnym, a ja za ciebie przyrzekłem, że w przyszłości będziesz grzecznym chłopcem i że będziesz pamiętał, co łagodności rządu zawdzięczasz. I tak więc widzisz, że i mój książę potrafi być równie wspaniałomyślnym, jak twój. Nie twierdzę, zapewne, że wyświadcza łaskę z cudzoziemską gracją i komplementami twojego błędnego rycerza, Kawalera; ale ma proste angielskie obejście, a to, że się z taką widoczną niechęcią do prośby twej przychyla, dowodzi tylko, jaką ofiarę dla życzeń twoich robi z własnej swej skłonności. Mój przyjaciel, generał adjutant, zdobył dla mnie duplikat glejtu barona (oryginał ma w swem posiadaniu major Melyille), który ja tobie posyłam, ponieważ wiem, że jeżeli potrafisz odszukać barona, sprawi ci to przyjemność być pierwszym, który mu tę radosną wiadomość udzieli. Naturalnie, nie tracąc czasu, uda się on do Duchranu, by tam odbyć parotygodniową kwarantannę. Co do ciebie, pozwalam ci odprowadzić go tam i pozostać tydzień, ponieważ, o ile rozumiem, pewna piękna osóbka tam się znajduje. A przytem miło mi ci powiedzieć, że, jeżeli zyskasz względy w jej oczach, zrobisz tem wielką przyjemność Sir Eyerardowi i pannie Racheli, którzy nigdy nie uwierzą w ustalenie twoich widoków i zamiarów, ani w zupełne bezpieczeństwo «trzech gronostajów w biegu», dopóki ich nie obdarzysz panią Edwardową Wayerleyową. Otóż, pewne miłosne sprawy moje własne — wiele lat temu — przeszkodziły pewnym ówczesnym planom dla dobra trzech gronostajów w biegu; to też, uczciwie mówiąc, winienem im zadosyćuczy-nienie. Przeto korzystaj z czasu, gdy po upływie tygodnia będziesz musiał udać się do Londynu, by wnieść przed sądem prośbę o ułaskawienie.
Zawsze, drogi Waverleyu, szczerze ci oddany
Filip Talbot.
A NAJWIĘCEJ SZCZĘŚCIA DAJĄ SWATY, CO NAJKRÓCEJ TRWAJĄ
Gdy minęło pierwsze radosne uniesienie, tak pomyślnemi wiadomościami wywołane, Edward zapragnął pójść natychmiast do wąwozu, by powiadomić barona o ich treści. Ostrożny intendent jednak słusznie zauważył, że, gdyby baron natychmiast ukazał się publicznie, dzierżawcy i ludność wiejska mogliby wywołać niepokoje okazywaniem swojej radości i obrazić «władze istniejące)), rodzaj osób, do których intendent odnosił się zawsze z nieograniczonem uszanowaniem. To też zaproponował, by pan Waverley udał się do Joanny Gellatley i sprowadził barona pod osłoną nocy do Małego Veolanu, gdzie mógłby raz wreszcie znów zaznać rozkoszy dobrego łóżka. Tymczasem sam zamierzał pójść do kapitana Fostera, pokazać mu glejt barona i otrzymać jego zgodę na zatrzymanie barona na tę noc u siebie, następnie wystarać się o konie, by nazajutrz wyprawił barona do Duchranu wraz z panem Stanleyem, «które to nazwisko sądzę, że Wasza Dostojność zechce narazie zatrzymać)), dodał intendent.
— Z pewnością, panie Macwheeble; ale czy to pan sam nie pójdzie wieczorem do wąwozu, by zobaczyć się ze swoim patronem?
Zrobiłbym to z całego serca i bardzo dziękuję Waszej Dostojności, że przypomina mi moją słuszną powinność. Ale będzie już po zachodzie, zanim wrócę od kapitana, a o takich niesłonecznych godzinach wąwóz ma złą reputację — jest-ci tam coś niesamowitego z tą starą Joanną Gellatley. Laird nie chce wierzyć w takie rzeczy, ale był kiedyś nazbyt śmiały i zuchwały, nie bał się ani człowieka ani djabła — a jednak go zobaczył. Ale to już wiem z pewnością, że Sir George Mackenyie powiada, iż żaden duchowny nie może wątpić, że są czarownice, ponieważ Biblja mówi: «nie masz ich ścierpieć przy życiu»; i że żaden prawnik w Szkocji nie może o tem wat pić, ponieważ nasze prawo śmiercią to karze. A więc świadczy o tem, że czarownice są, tak prawo, jak Ewangelja. Jeżeli więc Wasza Dostojność nie chce wierzyć księdze Leviticus, mógłby jednak uwierzyć Księdze Statutów — a zresztą może sobie to uważać po swojemu; Dunkanowi Macwheeble to jedno. Ja jednakże poślę i zaproszę starą Joannę tutaj na dziś wieczór; najlepiej jest nie lekceważyć takich, co mają taką właściwość, — a będzie nam potrzebny Dawidek do obracania rożna, gdyż kazałem kucharce postawić tłustą gęś na ogniu dla Waszych Dostojności na wieczerzę.
Gdy się już miało ku zachodowi słońca, Wayerley pośpieszył do chatki; musiał też przyznać, że zabobon obrał właściwą miejscowość i właściwy przedmiot dla swoich fantastycznych lęków. Miejsce to przypominało dokładnie opis Spensera:
Tam, w zagłębieniu ciemnego wąwozu Znalazła chatkę z gałęzi, z sitowia,
Skleconą nędznie, darnią obłożoną.
W niej czarownica mieszkała, w łachmanach Wstrętnych, w ubóstwie dobrowolnej nędzy.
Tam to mieszkała samotnie i zdała Od wszelkich sąsiedztw, by diabelskie dzieło,
Piekielne sztuki przed ludźmi ukrywać,
I, komu chciała, szkodę nieść z oddali. *
Edward wszedł do chaty z temi wierszami w pamięci. Biedna stara Joanna, pochylona wiekiem, z oczyma zmętnia-łemi od torfowego dymu, kręciła się po chacie z miotłą brzozo wą w ręku, mrucząc coś do siebie i starając się oczyścić trochę komin swój i podłogę na przyjęcie spodziewanych gości. Usłyszawszy kroki Waverleya, drgnęła, podniosła oczy i zaczęła się trząść, tak dalece nerwy jej ucierpiafy od ciągłej obawy o bezpieczeństwo patrona. Z trudem wytłumaczył jej Waverley, że baronowi już teraz żadne osobiste niebezpieczeństwo nie grozi, a gdy nareszcie tę radosną wiadomość pojęła, równie niełatwo było jej uwierzyć, że niema powrócić do posiadania swoich dóbr. ((Powinno tak być — mówiła, — by i Spenser: The Fairy Queen III, 7, 6. clostał je zpowrotem; nikt przecież nie będzie tak chciwy, żeby mu zabierać to, co jest jego, skoro go już raz ułaskawili; a co do tego Ineh-Grabbita, to nieraz ze względu na niego byłabym pragnęła zostać czarownicą, gdyby nie to, że bałam się, żeby mnie szatan nie wziął za słowo». Wayerley dał jej trochę pieniędzy i obiecał, że za wierność swoją zostanie wynagrodzona. «Nic mnie tak dobrze nie wynagrodzi, panie — odrzekła, — jak jeśli zobaczę, że mój stary pan i panna Róża wracają tutaj i odbierają, co jest ich własne!))
Wayerley pożegnał się teraz z Joanną i wkrótce stanął poniżej schronienia barona. Gwizdnął zcicha i wnet zauważył, że weteran ostrożnie wyziera, jak stary lis, wytykający głowę z jamy.
— Przyszedłeś raczej trochę zawcześnie, mój dobry chłopcze — rzekł, spuszczając się. — Wątpię, czy już czerwone kurtki bębniły na capstrzyk, a przedtem nie jesteśmy bezpieczni.
— Dobrej wiadomości nie można dość wcześnie udzielić — odpowiedział Wayerley i z niezmierną radością opowiedział mu uszczęśliwiającą treść listu. Starzec stał przez chwilę jakgdyby w cichej modlitwie pogrążony, a potem zawołał:
— Chwała Bogu’... Zobaczę więc jeszcze mojego dzieciaka!
— Ażeby już, mam nadzieję, nigdy się z nią nie rozstawać! — rzekł Wayerley.
— Da Bóg, nie, chyba że będę musiał zdobywać dla niej środki utrzymania, gdyż moje interesy są w bardzo nieświet-nym stanie. Ale co znaczą światowe dostatki?
— A gdyby... — przemówił skromnie Wayerley. — A gdyby się zdarzała taka sytuacja życiowa, któraby postawiła pannę Bradwardine ponad niepewnościami losu, w sferze, w której się urodziła, czy sprzeciwiałby się pan temu, mój drogi baronie, chociaż uczyniłoby to jednego z twoich przyjaciół człowiekiem najszczęśliwszym w świecie?
Baron odwrócił się i spojrzał na niego z wielką powagą.
— Tak — mówił dalej Edward, — nie będę uważał wy roku mojego na banicję za odwołany, jeżeli nie pozwoli mi pan towarzyszyć sobie do Duchranu i tam...
Baron, zdawało się, chciał się zdobyć na całą swoją godność, by właściwie odpowiedzieć na coś, co innym razem byłby uważał za propozycję traktatu przymierza pomiędzy domami Bradwardine i Wayerley. Lecz silił się nadaremnie; ojciec silniejszy był od barona — duma rodowa, wzgląd na stanowisko, wszystko to poszło na bok. Wobec tej radosnej niespodzianki, lekki skurcz przebiegł mu szybko po twarzy, gdy, ulegając uczuciom serdecznym, zarzucił ręce na szyję Wayerleya i załkał, wołając: «Mój synu! mój synu! gdybym cały świat przeszukał, ciebie jednegobym wybrał!)) Edward odwzajemnił uścisk z serdecznym wylewem uczucia i przez chwilę milczeli obaj. Na-koniec milczenie przerwał Edward:
— Ale panna Bradwardine?
— Ona nie ma innej woli, jak wolę starego swojego ojca; przytem jesteś przystojnym młodzieńcem, uczciwych zasad i wysokiego rodu; nie, ona nigdy nie miała innej woli, jak moją, a w moich najświetniejszych czasach nie mogłem pragnąć dla niej odpowiedniejszego małżonka, jak bratanka mojego najzacniejszego przyjaciela, Sir Eyerarda. Ale mam nadzieję, młodzieńcze, że ty nie postępujesz lekkomyślnie w tej sprawie? Mam nadzieję, że zapewniłeś sobie aprobatę twoich własnych przyjaciół i krewnych, a szczególniej twojego stryja, który jest dla ciebie in loco parentis? Ach! musimy się z tem liczyć!
Edward zapewnił barona, że Sir Eyerard tak pochlebne przyjęcie jego propozycji będzie poczytywał za zaszczyt, i że propozycji tej daje ze swej strony całkowitą aprobatę, na dowód czego wsunął w rękę barona list pułkownika Talbota. Baron przeczytał go bardzo uważnie.
— Sir Eyerard — rzekł — zawsze pogardzał bogactwem w porównaniu z honorem i z urodzeniem; ale też, coprawda, nie miał potrzeby ubiegać się o łaski Divae Pecuniae.1 Ja jednak teraz żałuję, skoro ten Malcolm okazuje się takim ojco bójcą, gdyż inaczej nazwać go nie mogę, że chce sprzedać w cudze ręce rodzinne dziedzictwo, — ja teraz żałuję (tu utkwił oczy w część dachu, widoczną ponad drzewami), że nie mogę pozostawić Róży starego domostwa i tych pól, co do niego należą. A jednak — dodał weselej — może i dobrze jest tak, jak jest; gdyż, jako baron Bradwardine, myślałbym, że jest obowiązkiem moim nalegać na pewne ustępstwa, dotyczące nazwiska i herbu, czemu teraz, skoro jestem lairdem bez ziemi z córką bez posagu, nikt mi nic nie może zarzucić, jeżeli dam temu pokój.
Otóż, dzięki Bogu! pomyślał Edward, że Sir Eyerard tych skrupułów nie słyszy! Trzy gronostaje w biegu i wspinający się niedźwiedź pogryzłyby się z pewnością. Z całym przeto zapałem młodzieńca zakochanego zapewnił barona, że szukał szczęścia jedynie w sercu Róży i w nadziei otrzymania jej ręki i że proste przyzwolenie ojca niemniej go uszczęśliwiło, jakgdyby dawał za córką tytuł i dobra hrabiowskie.
Doszli teraz do Małego Veolanu. Gęś dymiła na stole, a intendent nożem i widelcem machał w powietrzu. Radośnie powitali się, on i jego patron. I w kuchni było towarzystwo. Stara Joanna siedziała w narożnym kąciku; Dawidek obracał rożen ku nieśmiertelnej swojej chwale, a nawet Ban i Buskar, w radosnej hojności Macwheeble’a nakarmione do syta, leżały teraz, chrapiąc, na podłodze.
Następnego dnia baron i młody jego przyjaciel udali się do Duchranu, gdzie się barona spodziewano w następstwie powodzenia jednomyślnego prawie wstawiennictwa za nim szkockich stronników rządu. To wstawienie się za nim było tak ogólne i takie miało znaczenie, że myślano, iż nawet dobra jego mogły były być ocalone, gdyby nie były przeszły w drapieżne ręce jego niegodnego krewnego, którego praw, wypływających z przewiny barona, łaska korony zachwiać nie mogła. Stary pan jednakże z właściwym sobie animuszem oświadczył, że więcej go cieszy dobra opinja sąsiadów, niżby go była ucieszyła ((rehabilitacja i zwrot in integrum, 1 gdyby się to było okazało możliwem». i w całości mienia.
Nie będziemy się silili na opis spotkania ojca z córką — kochających się tak serdecznie, a rozdzielonych w tak niebezpiecznych okolicznościach. Tem mniej nie będziemy próbowali analizować głębokiego rumieńca Róży, gdy słuchała grzecznych słów Wayerleya, ani dobadywać, czy też była ciekawa, co było właściwym powodem jego podróży do Szkocji. Nie będziemy nawet trudzili czytelnika drobiazgowemi szczegółami konkurów ((sześćdziesiąt lat temu». Dość powiedzieć, że przy takim ścisłym pedancie, jak baron, wszystko musiało się odbywać z przepisową formalnością. Baron wziął na siebie, nazajutrz rano po ich przybyciu, zadanie przedstawienia Róży propozycji Wayerleya, której ona z odpowiednią miarą panieńskiej nieśmiałości wysłuchała. Fama jednakże głosi, że poprzedniego wieczora Wayerley znalazł pięć minut czasu, by powiadomić pannę Różę o tem, co ją czeka, podczas gdy reszta towarzystwa przyglądała się trzem splecionym wężom, tworzącym fontannę w ogrodzie.
Moje piękne czytelniczki niech same osądzą; ale co do mnie, nie mogę pojąć, jak o tak ważnej sprawie można było oznajmić w tak krótkim czasie; to pewna, że baronow7i sposób przedstawienia rzeczy zajął całą godzinę.
Wayerleya traktowano odtąd jako formalnie przyjętego konkurenta. Zapomocą uśmiechów i skinień pani domu wyznaczono mu miejsce obok panny Bradwardine przy stole, miejsce partnera panny Bradwardine przy kartach. Jeżeli wchodzi! do pokoju, pani albo cztery panny Rubrick, o ile która z nich siedziała obok Róży, przypominały sobie, że naparstek lub nożyczki są w drugim końcu pokoju, ażeby opróżnić miejsce przy pannie Rradwardine dla niego. A niekiedy, gdy ani papy ani mamy nie było w pobliżu, żeby pilnować ich dobrego zachowania się, panienki chichotały potrosze. Stary laird Duchranu lubił też czasem uciąć żarcik, a starsza pani pozwolić sobie na uwagę. Nawet baron nie mógł się powstrzymać; ale tutaj Róża unikała zażenowania, skazana na domysły, gdyż jego dowcip zawierał się zazwyczaj w łacińskich cytatach. Nawet lokaje szczerzyli niekiedy zęby zbyt wyraźnie, pokojówki chichotały może zbyt głośno i ogólny ton drażniącego porozumienia zdawał się ogarniać całą rodzinę. Alicja Bean, ładna dziewczyna z pieczary, która po nieszczęściu ojca, jak to nazywała, służyła u Róży jako pokojowa, uśmiechała się i chichotała w najlepsze. Róża i Edward jednakże znosili te małe drażniące prześladowania tak, jak to inni przed nimi znosili i znosić będą, i prawdopodobnie potrafili jakoś wynagrodzić to sobie, gdyż nikt nie przypuszcza, ogółem biorąc, by wyjątkowo czuli się nieszczęśliwymi w czasie sześciodniowego pobytu Wayerleya w Duchranie.
Postanowiono ostatecznie, że Edward uda się do Wayerley-Honour dla poczynienia przedślubnych przygotowań, poczem miał się udać do Londynu i tam przedsięwziąć odpowiednie kroki celem starania się o ułaskawienie; poczem miał wracać co prędzej, by upomnieć się o rękę swojej narzeczonej. Zamierzał także w ciągu swej podróży odwiedzić pułkownika Talbota; przedewszystkiem jednak zależało mu na tem, by dowiedzieć się o losie nieszczęsnego Naczelnika z Glennaąuoich, odwiedzić go w Carlisle i próbować, czy dałoby się coś zrobić dla uzyskania dlań jeśli już nie ułaskawienia, to zmiany przynajmniej, złagodzenia kary, na jaką z wszelką niemal pewnością musiał być skazany; w najgorszym wypadku chciał ofiarować nieszczęśliwej Florze przytułek u Róży, albo w inny sposób dopomóc jej w jej projektach, o ileby to tylko było możliwe. Odwrócić los Fergusa wydawało się sprawą nadmiernie trudną. Edward już przedtem usiłował zainteresować w jego sprawie przyjaciela swojego, pułkownika Talbota; ten mu jednak w odpowiedzi swej dał wyraźnie do zrozumienia, że wpływ jego w sprawach tej natury był zupełnie wyczerpany.
Pułkownik wciąż jeszcze przebywał w Edynburgu i zamierzał bawić tam jeszcze parę miesięcy, czuwając nad sprawami, które mu książę Cumberland powierzył. Miała przyjechać do niego Lady Emilja, której zalecono wygodne podróżowanie i serwatkę kozią, a której w jej podróży na północ miał towarzyszyć Franciszek Stanley. Edward przeto widział się z pułkownikiem w Edynburgu; pułkownik powinszował mu bliskiego szczęścia w najserdeczniejszy sposób i chętnie podjął się różnych zleceń, które nasz bohater z konieczności zdał na jego staranie. Jednakże w sprawie Fergusa był nieubłagany. Wytłumaczył, to prawda, Edwardowi, że jego wstawianie się byłoby bezskuteczne; ale obok tego pułkownik Talbot przyznawał, że nie mógłby sumiennie używać swojego wpływu w sprawie tego nieszczęsnego człowieka. ((Sprawiedliwość — — powiedział, — żądająca pewnej pokuty od tych, którzy pogrążyli cały naród w strachu i żałobie, odpowiedniejszej ofiary chybaby wybrać nie mogła. Poszedł w pole najzupełniej świadomy istoty swego przedsięwzięcia. Zbadał, rozumiał rzecz. Los ojca go nie odstraszył; łagodność praw, które powróciły mu ojcowskie dziedzictwo i prawa, nie zdołały go wzruszyć. To, że był dzielnym, wspaniałomyślnym i obdarzonym wielu zaletami, czyniło go tylko tem niebezpieczniejszym; przez to, że był oświecony i wykształcony, tem mniej zbrodnia jego zasługuje na przebaczenie; jako entuzjasta w niesłusznej sora-wie, tem bardziej stał się odpowiednim na jej męczennika. A przedewszystkiem, za jego to przewodem poszły w pole setki ludzi, którzy inaczej nigdyby nie zawichrzyli spokoju w kraju».
— Powiem raz jeszcze — mówił pułkownik, — choć, widzi Bóg, z sercem pełnem żalu nad nim, jako nad jednostką, że ten młody człowiek zgłębił i doskonale rozumiał desperacką grę, w którą zagrał. Rzucał kości o życie lub o śmierć, o koronę hrabiowską albo o trumnę; a teraz nie można mu pozwolić, chcąc być sprawiedliwym względem kraju, by wyciągnął swoją stawkę, ponieważ kości przeciw niemu padły.
Tak rozumowano w owych czasach, tak rozumowali nawet dzielni i ludzcy wobec zwyciężonego nieprzyjaciela. Miejmy w Bogu nadzieję, że, pod tym względem przynajmniej, nigdy nie zobaczymy scen, ani przeżywać nie będziemy uczuć, właściwych ogółowi w Brytanji sześćdziesiąt lat temu.
ROZDZIAŁ LXYIII
«JL>1 RO? O, JAK NAGLE!... DARUJ MU ŻYCIE! DARUJ MU ŻYCIE!))
SHAKESPEARE i
Edward ze swoim dawnym służącym Alickiem Polwarth, który do służby jego wrócił w Edynburgu, stanął w Carlisle, podczas gdy sąd doraźny, sądzący jego nieszczęśliwych towarzyszy, jeszcze zasiadał. Zdążał pośpiesznie, bez naj mniejszej, niestety! nadziei ocalenia Fergusa, ale ażeby go po raz ostatni zobaczyć. Powinieniem był wspomnieć, że w sposób nader hojny dostarczył funduszów na obronę więźniów, skoro tylko się dowiedział, na kiedy dzień sądu został oznaczony. Był przeto adwokat, był najlepszy prawnik, — ale byli oni właściwie w tej roli, w jakiej się znajdują pierwszorzędni lekarze, wezwani do łoża umierającego bogacza; doktorzy, ażeby skorzystać z jakiejś nieobliczalnej możliwości albo wysiłku natury, — prawnicy, ażeby skorzystać z mało prawdopodobnego trafu, że popełniono jakąś legalną usterkę. Edward przeciskał się do sali sądowej, tłumnie wypełnionej; ale fakt, że przybywał z północy i że był niezwykle wzruszony, wzbudzało przypuszczenie, że jest krewnym któregoś z więźniów, i ludzie ustępowali mu z drogi. Było to trzecie posiedzenie sądu i dwóch ludzi siedziało na ławie oskarżonych. Werdykt «WTinien» był już ogłoszony. Edward spojrzał na ławę podczas pełnej grozy pauzy, jaka nastąpiła. Nie można się było omylić; tak, to była dostojna postać i szlachetna twarz Fergusa Mac-Ivor, pomimo że ubranie na nim było zbrukane, a twarz zabarwiona tą chorobliwą żóltością, jaką nadaje długie i ścisłe więzienie. Przy jego boku był Eyan Maccombich. Edward poczuł ucisk w sercu i zaw*rót, gdy patrzył na nich; wróciła mu jednak przytomność, gdy sekretarz sądu wymówił te uroczyste słowa: ((Fergusie Mac-Ivor z Glennaąuoich, inaczej zwany Yich łan Yohrze, i Evanie Mac-łyor z Dhu Tarras 1 Szekspir, Miarka za miarkę I, 2.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) cleugh, inaczej zwany Evanie Dhu, inaczej zwany Evanie Maccombich, albo Evanie Dhu Maccombich — wy i każdy z wras zosobna stoicie pod zarzutem zbrodni głównej. Co macie do powiedzenia na swoją obronę, tak iżby Sąd nie orzekł wyroku przeciw wam, że macie umrzeć zgodnie z prawrem?»
Fergus, gdy przewodniczący sądu nakładał na głowę ową fatalną czapkę sędziowską, nakrył także głowę swoją czapką, nie mrużąc oczu popatrzył nań surowym wzrokiem i odpowiedział głosem pewnym:
— Nie chciałbym, by ci liczni słuchacze przypuszczali, że na takie wezwanie nie mam odpowiedzi. Ale tego, co ja bym miał do powiedzenia, wybyście nie znieśli, gdyż moja obrona byłaby waszem potępieniem. Czyriżeż, panie sędzio, w imię Boże, to, co ci jest dozwolone. Wczoraj i dnia przedwczorajszego potępiliście zacną i szlachetną krew, by rozlaną była, jak woda. Nie żałujcie mojej. Gdybym krew wszystkich moich przodków miał w żyłach, byłbym ją naraził w tej sprawie.
Zasiadł zpowrotem i nie chciał więcej wrstawać.
Evan Maccombich popatrzył na niego bardzo poważnie i wstał, jakgdyby pragnął przemówić; jednakże zmieszanie przed sądem i zakłopotanie, iż musiał się wyrażać w innym języku, niż ten, w którym myślał, sprawiło, iż trwał w milczeniu. Szepty współczucia dały się słyszeć wśród widzów7, gdyż myślano, że biedak zamierza na wpływ swojego zwierzchnika składać winę swojej zbrodni. Sędzia nakazał milczenie i zachęcił Eyana, by mówił.
— Chciałem tylko powiedzieć, panie sędzio — przemówił Evan w sposób, który chciał uczynić przypochlebnym, — że gdyby jego Najwyższa Dostojność i przezacny Sąd chcieli puścić Yich łan Yohra wolno na ten raz i pozwolili mu wrócić do Francji, żeby już nigdy rządu króla Jerzego nie niepokoił, — to sześciu jak najlepszych z jego klanu chętnie na stracenie pójdzie w jego miejsce; a jeśli mi tylko pozwolicie pójść do Glennaąuoich, ja sam ich tu wam sprowadzę na ścięcie czy na powieszenie, a zacząć możecie odemnie pierwszego.
Pomimo że chwila była tak uroczysta, jakiś rodzaj śmie chu dal się słyszeć na sali wobec propozycji tak niezwykłej natury. Sędzia zgromił tę nieprzyzwoitość, a Evan, rozejrzawszy się surowo dokoła, gdy szmer umilkł, dodał jeszcze:
— Jeżeli angielscy panowie śmieją się, ponieważ biedny człowiek, taki jak ja, myśli, że jego życie i życie sześciu ludzi jego stanu warte jest życia Vich łan Vohra, to bardzo być może, że mają wielką słuszność; ale jeżeli się śmieją, bo myślą, że jabym nie dotrzymał słowa i nie wrócił, by go odkupić, mogę im powiedzieć, że nie znają ani serca górala, ani honoru szlachcica.
Nie było już dalszej ochoty do śmiechu wpośród słuchaczy i głucha cisza zaległa.
Teraz sędzia ogłosił wyrok, skazujący obu więźniów za zbrodnię zdrady głównej na wszelkie jej okropne następstwa. Stracenie było oznaczone na dzień następny.
— Panu, Fergusie Mac-Ivor — mówił dalej sędzia, — nie mogę obiecać żadnej nadziei łaski. Musisz się przygotować do dnia jutrzejszego na ostatnie twoje cierpienia tutaj i na twój wielki sąd późniejszy.
— Nie pragnę niczego więcej, panie sędzio — odpowiedział’ Fergus męskim i stanowczym tonem.
Surowe oczy Evana, stale w swojego Naczelnika wpatrzone, zwdlżyła łza.
— Dla ciebie, biedny, nieoświecony człowieku — mówił dalej sędzia, — który, w myśl pojęć, w jakich cię wychowano, dałeś nam dziś uderzający przykład, jak w7ierność, należna jedynie królowi i państwu, bywa dzięki nieszczęsnym pojęciom klanowym przenoszona na jakąś ambitną jednostkę, która wkońcu robi z was narzędzia swych zbrodni, — dla ciebie, mówię, mam tyle współczucia, że, jeżeli potrafisz się zdecydować na podanie się do łaski, ja będę się starał uzyskać ją dla ciebie. W przeciwnym razie...
— Nie chcę od was żadnych łask — odpowiedział Evan; — skoro macie przelać krew Vich łan Vohra, jedyną łaską, jakąbym od was przyjął, byłoby, byście mi ręce kazali rozwiązać i dali mi moją szablę, a sami chwilę tak siedzieli, jak siedzicie teraz!
— Odprowadzić więźniów — rzekł sędzia; — niech krew jego spadnie na jego głowę.
Prawie nieprzytomny od wzruszenia Edward spostrzegł, że fala tłumu wypchnęła go na ulicę, zanim wiedział, co się z nim dzieje. Przedewszystkiem pragnął zobaczyć się z Fergusem i pomówić z nim raz jeszcze. Udał się do zamku, gdzie nieszczęsny jego przyjaciel był uwięziony, ale nie chciano go dopuścić. ((Najwyższy sędzia — powiedział mu podoficer — prosił gubernatora, by nikogo nie dopuszczano do widzenia się z więźniem, z wyjątkiem spowiednika i jego siostry».
— A gdzież mieszka panna Mac-Ivor? — Dano mu adres. Był to dom szanownej katolickiej rodziny w pobliżu Carlisle.
Odpędzony od bram zamku, a nie chcąc ryzykować prośby do najwyższego prokuratora albo sędziów w swem wła-snem niepopularnem imieniu, Edward uciekł się do adwokata, który stawał w sądzie w sprawie Fergusa. Ten mu powiedział, że z uwagi, iż opinję publiczną mogły łatwo wzburzyć opowiadania o ostatnich chwilach tych osób, tak, jak je podawali przyjaciele Pretendenta, postanowiono wykluczyć osoby, nie będące bliskimi krewnymi, od odwiedzania skazanych. Jednakże obiecał (chcąc dogodzić dziedzicowi Waverley-Ho-nour), że zdobędzie dla niego pozwolenie na odwiedzenie więźnia nazajutrz rano, zanim zdejmą mu kajdany przed straceniem.
Czy to o Fergusie Mac-łyor tak mówią, pomyślał Wayerley, czy też ja śnię? O Fergusie, tym śmiałym, rycerskim wolnym duchu? Wyniosłym Naczelniku pokolenia, z duszy mu oddanego? Czy to on, którego widziałem, jak prowadził łowy, jak szedł na czele swoich do ataku?... ten dzielny, ten czynny, młody, szlachetny, umiłowanie dam, temat do pieśni — czy to jego okuto w kajdany, jak złoczyńcę; czy to jego ciągnąć będą na więziennym wózku pod wspólną szubienicę na śmierć powolną, okrutną, by kaleczyła go ręka najnędzniejszego z wyrzutków? Ziem zaiste było to widmo, które taki los przepowiadało dzielnemu Naczelnikowi z Glennaąuoich!
Drżącym głosem poprosił adwokata, by znalazł sposób uprzedzenia Fergusa o zamierzonych jego odwiedzinach, jeżeli na nie uzyska pozwolenie. Następnie, powróciwszy do hotelu, napisał ledwie czytelną kartkę do Flory Mac-łyor, uwiadamiając ją o zamiarze odwiedzenia jej wieczorem. Posłaniec przyniósł mu odpowiedź pięknem włoskiem pismem Flory, które, zdawało się, nie zadrżało nawet pod ciężarem takiego nieszczęścia.
«Flora Mac-Ivor — brzmiał list — nie może odmówić widzenia się z najdroższym przyjacielem jej drogiego brata, nawet w obecnych warunkach niezrównanej niedoli».
Znalazłszy się wr obecnem miejscu pobytu panny Mac-łyor, został Edward natychmiast wpuszczony. W obszernym, ciemno obitym pokoju siedziała Flora przy oknie, szyjąc coś, co wyglądało jak ubranie z białej flaneli. Nieopodal siedziała starsza kobieta, widocznie cudzoziemka, zakonnica. Czytała głośno z nabożnej książki katolickiej, ale jak tylko wszedł Wayerley, położyła książkę na stole i wyszła z pokoju. Flora wstała, żeby go przywitać, i wyciągnęła rękę, ale żadne z nich nie odważyło się przemówić, świeżość jej cery zupełnie przepadła; zeszczuplała znacznie, a twarz jej i ręce, białe jak najczystszy marmur posągów, stanowiły silny kontrast z żałobną jej szatą i kruczo czarnemi włosami. Jednakże, pomimo tych oznak zgryzoty, nie było zaniedbania w jej ubraniu, nawet włosy jej, chociaż bez wszelkiej ozdoby, ułożone były ze zwykłą dbałością i staraniem. Pierwsze słowa, jakie wymówiła, były:
— Czy pan go widział?
— Niestety, nie — odpowiedział Wayerley; — nie dopuszczono mnie do niego.
— To zgadza się z całem ich postępowaniem — odpowiedziała; — ale musimy się poddać. Czy pan jednak otrzyma pozwolenie, jak pan sądzi?
— Na... na... jutro — odrzekł Wayerley; ostatnie słowo jednak wyszeptał tak cicho, że było prawie niezrozumiałe.
— Tak, wtedy — albo już wcale — powiedziała Flora. — Dopóki, — dodała, podnosząc oczy wrgórę, — dopóki nie nadejdzie chwila, że wszyscy się spotkamy. Ale ja mam nadzieję, że pan go zobaczy, dopóki jeszcze ziemia go nosi. On pana zawsze kochał w sercu, chociaż... ale daremna lo rzecz mówić o przeszłości.
— Daremna, zaiste! — powtórzył echem Waverley.
— Albo nawet o przyszłości, mój dobry przyjacielu — powiedziała Flora, — o ile to dotyczy spraw ludzkich; ileż to razy przedstawiałam sobie wielkie prawdopodobieństwo tego strasznego końca i obliczałam siły swoje, rozważając, jak zniosłabym mój los; ale, o jakżeż nie dorówTnywały wszelkie przewidywania moje niepojętej męce tej godziny!
— Droga Floro, twój silny duch...
— Ach, otóż to właśnie — odpowiedziała z obłędnym wzrokiem. — Panie Wayerley, tu, wy sercu mojem szatan pracuje, szatan mi szepcze... ale słuchać go, to do szaleństwa prowadzi... że ten silny duch, którym się Flora szczyciła, zamordował jej brata!
— Boże wielki! jakżeż pani moie wypowiadać myśl tak okropną?
— A więc tak nie jest? Lecz to pokutuje wre mnie, jak widmo; wiem, że to jest czcze urojenie; ale to wciąż jest obecne, wrciąż w duszę moją sączy swre okropności, wciąż szepce, że brat mój, równie niestały jak zapalny, byłby energję swoją rozprószył na setkę celów. To ja go nauczałam koncentrować energję i postawić wszystko na kartę tej strasznej, desperackiej gry. Ach, gdybym sobie mogła przypomnieć, że choć raz jeden powiedziałam mu: «Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie», — gdybym choć raz była powiedziała: ((Zostań w domu; zachowaj siebie i twoich wasali i twToje życie dla zadań w ludzkiej leżących mocy!» Ale, o panie Wayerley, ja podniecałam ognisty jego temperament i co najmniej połowę winy jego zguby ponosi jego siostra!
Myśl tę okropną, w ten sposób wypowiedzianą, Edward starał się zwalczyć wszelkiemi nieskładnemi argumentami, jakie mu się nasuwały. Przypomniał jej zasady, w myśl których oboje uważali za swój obowiązek działać, a w których byli wychowani.
— Niech pan nie sądzi, że o nich zapomniałem — odpowiedziała, podnosząc wzrok z żywością, — Ja nie żałuję jego przedsięwzięcia dlatego, że było niesłuszne! O, nie! Ale dlatego, ponieważ niepodobieństwem było, by mogło się inaczej skończyć, jak się skończyło!
— Ale przecież nie zawrsze wydawało się ono tak zuch wałem i tak ryzykownem, jakiem w istocie było; i byłby się go chwycił śmiały duch Fergusa, czyby to pani pochwalała, czy też nie; rady pani służyły tylko do ujednostajnienia, do ustalenia postępowania jego, dla uszlachetnienia jego postanowienia, ale nie do jego powzięcia.
Flora już od pewnej chwili przestała słuchać Edwarda, pilnie swrojem szyciem zajęta.
— Czy pan pamięta — rzekła, podnosząc oczy z widmowym uśmiechem, — jak to mnie pan niegdyś zastał, przygotowującą dla Fergusa ślubne kokardy? A oto teraz szyję mu ślubną szatę. Przyjaciele nasi tutaj — mówiła dalej, opanowując wzruszenie, — mają dać poświęcaną ziemię w swojej kaplicy krwawym szczątkom ostatniego Yich łan Vohra. Ale nie wszystkie razem spoczywać one będą; nie — jego głowa!... Nie będę miała ostatniej nędznej pociechy ucałowania zimnych ust mojego kochanego, kochanego Fergusa!
Tu nieszczęsna Flora, zalkawszy parę razy, zemdlała w swrojem krześle. Pani, która czekała w przedpokoju, weszła teraz śpiesznie i poprosiła Edwarda, by wyszedł z pokoju, ale nie wychodził z domu.
Gdy po upływie jakiej pół godziny przywołano go zpo-wrotem, zobaczył, że wielkim wysiłkiem woli panna Mac-Ivor uspokoiła się znacznie. Wtedy odważył się wypowiedzieć prośbę panny Bradwardine, by Flora zechciała uważać ją za siostrę przybraną i pozwoliła jej dopomagać sobie w planach przyszłości.
— Otrzymałam list od mojej drogiej Róży — odpowiedziała. — List tej samej treści. Smutek jest samolubny i pochłaniający; gdyby nie to, byłabym napisała, że nawet mimo własnej mojej rozpaczy odczułam drgnienie radości na wiadomość o szczęśliwych widokach jej przyszłości i o tem, że zacny stary baron uszedł cało z ogólnego rozbicia, Niech pan to odda mojej najdroższej Róży; jest to jej biednej Flory jedyna wartościowa ozdoba, a była darem księżniczki.
Wsunęła mu do rąk puzdro, zawierające łańcuch brylantowy, którym zwykła była zdobić włosy.
— Dla mnie w przyszłości będzie to niepotrzebne. Dobroć moich przyjaciół zapewniła mi schronienie w klasztorze szkockich benedyktynek w Paryżu. Jutro — jeżeli istotnie potrafię przeżyć to jutro — wyruszam w podróż z tą czcigodną siostrą. A teraz, panie Wayerley, żegnaj! Obyś był szczęśliwy z Różą, tak jak na to przy twoich zaletach zasługujesz; a pomyśl czasem o przyjaciołach, których straciłeś. Nie staraj się już więcej mnie widzieć; byłaby to dobroć źle pojęta.
Podała mu rękę, którą Edward oblał potokiem łez, poczem chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju i wrócił do miasta Carlisle. W hotelu zastał list od swego znajomego prawnika, donoszący mu, że nazajutrz rano, jak tylko bramy zamku otworzą, będzie dopuszczony do Fergusa i będzie mu wolno pozostać z nim, dopóki przybycie szeryfa nie da sygnału złowieszczej procesji.
ROZDZIAŁ LXIX...A W CIEMNĄ DROGĘ PODRÓŻ JUŻ CZEKA,
BRZMI BĘBEN ŚMIERTELNY, KIR TRUMNĘ POWLEKA
CAMPBELL i
Po bezsennej nocy z pierwszym brzaskiem dnia znalazł się Wayerley na esplanadzie 2 przed starą gotycką bramą zamku Carlisle. Chodził jednak po niej długo we wszystkich kierunkach, zanim nadeszła godzina, gdy zgodnie z regulaminem załogi otwarto bramy i spuszczono most zwodzony. Pokazał pozwolenie swoje sierżantowi straży i został wpuszczony.
Miejscem uwięzienia Fergusa była ciemna i sklepiona izba w środkowej części Zamku, wielkiej starej wieży, przy 1 z poematu LochieYs Warning, odnoszącego się do bitwy pod Culloden. 2 aleja spacerowa w mieście. puszczalnie bardzo starożytnej, otoczonej obudowaniami z czasów, jak się zdaje, Henryka VIII, lub nieco późniejszych. Zgrzytowi wielkich starożytnych sztab i rygli, usuwanych dla wpuszczenia Edwarda, odpowiedział brzęk łańcuchów, gdy Naczelnik, silnie i ciężko skuty, posunął się po kamiennej podłodze więzienia, by rzucić się w objęcia przyjaciela.
— Mój drogi Edwardzie — rzekł pewnym, a nawet pogodnym głosem. — To doprawdy poczciwie z twej strony. Dowiedziałem się o czekającem cię szczęściu z prawdziwą przyjemnością. A jak się miewa Róża? A nasz stary cudaczny przyjaciel, baron? No, mam nadzieję, że, skoro ciebie widzę na wolności... A jakżeż rozstrzygniecie sprawę pierwszeństwa pomiędzy trzema gronostajami wr biegu a niedźwiedziem i pachołkiem do butów?
— Jakżeż... o, jakżeż, mój drogi Fergusie, możesz mówić o takich rzeczach w takiej chwili!
— No, tak, wchodziliśmy do Carlisle pod szczęśliwszemi auspicjami, 1 to pewna... naprzyklad 16-go listopada zeszłego roku, gdy maszerowaliśmy ramię przy ramieniu i zatykaliśmy biały sztandar na tych starożytnych wieżach. Ale ja nie dzieciak, żeby siąść i płakać, ponieważ się szczęście przeciw mnie obróciło. Wiedziałem, jaką stawkę ryzykuję; graliśmy tę grę odważnie, a przegraną zapłaci się po męsku. A teraz, ponieważ niewiele mam czasu, pozwól, że przejdę do kwestji, która mnie najbardziej obchodzi... Książę? czy uciekł przed brytanami?
— Tak, uciekł i jest w bezpiecznem miejscu.
— Bogu niech za to będą dzięki! Opowiedz mi o szczegółach jego ucieczki.
Wayerley opowiedział tę ciekawą historję o tyle, o ile już się wówczas do wiadomości ludzi przedostała, a Fergus słuchał z głębokiem zajęciem. Następnie zapytał o kilku innych przyjaciół i wiele drobiazgowych pytań stawiał co do losu członków własnego swego klanu. Ludzie ci ucierpieli mniej niż inne plemiona, zaangażowane w tę sprawę; gdyż, 1 proroctwa z lotu lub z wnętrzności ptaków W starożytnym Rzymie; wogóle: widoki na przyszłość. w znacznej części rozprószywszy się i powróciwszy do domu po wzięciu do niewoli ich naczelnika, jak to było ogólnym zwyczajem u górali, nie byli pod bronią w czasie, gdy powstanie ostatecznie stłumiono, i skutkiem tego traktowano ich mniej surowo. O tem Fergus usłyszał z wielkiem zadowoleniem.
— Ty jesteś bogaty, Waverleyu — rzeki — i jesteś hojny. Gdybyś usłyszał, że tych biednych Mac-Ivorów prześladuje na nędznych ich posiadłościach jaki srogi nadzorca albo agent rządu, pamiętaj, żeś nosił ich tartan i jesteś przybranym synem ich plemienia. Baron, który zna nasze obyczaje i mieszka w pobliżu naszej dziedziny, powie ci, kiedy i jak możesz stać się ich opiekunem. Czy chcesz to przyrzec ostatniemu Vich łan Yohrowi?
Edward, rzecz prosta, dał mu na to swoje słowo; a dotrzymał go zczasem tak dalece, że dotąd w wąwozach tych żyje pamięć o nim, jako o ((przyjacielu synów Ivora».
— Oby Bóg dał — mówił dalej Naczelnik, — bym mógł ci przekazać moje prawa do miłości i posłuszeństwa tego pierwotnego i dzielnego szczepu... albo przynajmniej, jak się o to starałem, przekonać biednego Evana, by przyjął życie na ich warunkach i był dla ciebie tem, czem był dla mnie — najlepszym... najdzielniejszym... najbardziej oddanym...
Łzy, których własny los nie mógł mu wycisnąć, popłynęły teraz nad losem jego mlecznego brata.
— Ale to być nie może — powiedział, ocierając oczy. — Ty nie możesz być dla nich Vich łan Vohrem; a tylko te dwa magiczne słowa — tu uśmiechnął się smutno — są tem ((Otwórz, Sezamie))1 do ich serc i sympatji; a biedny Evan musi towarzyszyć mlecznemu swemu bratu w śmierci, tak jak mu towarzyszył przez całe życie.
— A to pewna — odezwał się Maccombich, dźwigając się z podłogi, gdzie, nie chcąc przerywać rozmowy, leżał tak cicho, że w tej ciemnej izbie Edward nawet nie zauważył jego obecności — ale to pewna, że Evan nigdy nie pragnął lepszego końca, jak właśnie umierać razem ze swym Naczelnikiem. 1 z bajek z Tysiąca i jednej nocy. Sezam roślina, mająca magiczną władzę otwierania zamkniętyph pieczar.
— A teraz — rzekł Fergus, — skoro mówimy o sprawach klanu... co myślisz o przepowiedni Bodach Glasa? — I zanim Edward mógł odpowiedzieć, ciągnął dalej: — Widziałem go znowu przeszłej nocy... stał w smudze księżycowego światła, co przez to wysokie i wąskie okno padało mi na łóżko. Dlaczegóż miałbym obawiać go się, pomyślałem, wszakże jutro, długo zanim nadejdzie ta godzina, sam będę duchem bezcielesnym, tak jak on. ((Fałszywy duchu rzekłem, czyś przyszedł zakończyć wędrówki twre po ziemi i cieszyć się tryumfem, ponieważ pada ostatni potomek twojego wrroga?» Widmo jakoby skinęło i uśmiechnęło się, niknąć mi z przed oczu. Cóż myślisz o tem? To samo pytanie zadałem księdzu, a jest to dobry i rozumny człowiek; przyznał, że Kościół uznaje, iż takie zjawy są możliwe, ale nalegał, bym o tem nie myślał, gdyż wyobraźnia takie nam dziwaie płata figle. A ty, co o tem myślisz?.
— Mniej więcej to samo, co twój spowiednik — odpowiedział Waverley, pragnąc uniknąć dysputy na ten temat w’ takiej chwili. Pukanie do drzwi zwiastowało nadejście tego dobrego człowieka; Edward usunął się przeto, podczas gdy on udzielał obu więźniom ostatnich sakramentów i pociech religijnych według rytuału Rzymskiego Kościoła.
Po godzinie mniej więcej wpuszczono go znowu; wkrótce potem garść żołnierzy weszła z kowalem, który odbił kajdany z nóg więźniów.
— Widzisz, jakie dobre mają wyobrażenie o naszej góralskiej sile i odwadze... leżeliśmy skuci tutaj, jak dzikie zwierzęta, aż nogi zdrętwiały nam jak w paraliżu, a gdy nas uwalniają, przysyłają sześciu żołnierzy z nabitemi muszkietami, ażebyśmy czasem zamku nie wzięli szturmem.
Edward dowiedział się później, że przedsiębrano te surowe ostrożności na skutek desperackiej próby ucieczki, która, mało brakło, a byłaby się więźniom udała.
Wkrótce potem bębny załogi zaczęły wybijać sygnał «do broni».
— To jest ostatni sygnał wymarszu — rzekł Fergus, — który usłyszę i którego posłucham. A teraz, mój drogi, drogi
Edwardzie, zanim się rozstaniemy, pomówmy o Florze... to przedmiot, który najtkliwsze uczucie, jakie jeszcze we mnie drga, porusza.
— My się tutaj nie rozstaniemy! — — rzekł Wayerley.
— O tak, tutaj; nie chcę, byś szedł dalej. Nie, iżbym się lękał tego, co ma przyjść, dla siebie — oświadczył dumnie. — Natura ma swoje tortury, zarówno jak pomysłowość ludzka; a za jakże szczęśliwego uważalibyśmy człowieka, któryby uszedł mąk śmiertelnej i bolesnej choroby w przeciągu krótkiej półgodziny? A ta sprawa, niechby ją przeciągali, jak zechcą, dłużej trwać nie może. Ale to, co człowiek umierający może mężnie przenieść, może zabić żywego przyjaciela, który na to patrzy. Ta właśnie kara za zdradę główną — mówił dalej zadziwiająco opanowany i spokojny — jest jednem z tych błogosławieństw, Edwardzie, któremi twoja wolna ojczyzna obdarowała biedną, starą Szkocję, — nasze prawodawstwo, jak słyszałem, było o wiele łagodniejsze. Ale ja sądzę, że kiedyś, prędzej czy później, — gdy już nie będzie dzikich górali, któ-rzyby z czułej łaskawości praw tych korzystali, — wymażą ją ze swoich ksiąg, gdyż stawia ich to na poziomie dzikich ludzi. Albo ta komedja z wystawianiem bezdusznej głowy... nie mają dosyć dowcipu, by moją przyozdobić hrabiowską koroną; byłaby w tem pewna satyra, Edwrardzie. Mam nadzieję, że jednak zatkną moją nad Szkocką bramą, ażebym mógł patrzeć, i po śmierci jeszcze, na te błękitne wzgórza mej własnej ojczy-zn3r> które tak bardzo kocham. Baron powiedziałby: «Moritur, et moriens dulces reminiscitur Argos».1
Ruch jakiś, turkot kół i stąpanie kopyt końskich dały się teraz słyszeć na podworcu zamkowym.
— Ponieważ ci powiedziałem, dlaczego nie masz iść za mną, a te odgłosy ostrzegają mnie, że czas mój szybko ubiega, powiedz mi więc jeszcze, jak znalazłeś biedną Florę?
Wayerley głosem, dławionym wzruszeniem, zdał sprawę ze stanu jej duszy.
— Biedna Hora! — odpowiedział Naczelnik. — Zniosłaby 1 *umiera i umierając, słodkie wspomina swe Argos*. Vergilius: Enejda wyrok śmierci na siebie, ale nie na mnie. Ty, Edwardzie, zaznasz wkrótce szczęścia wzajemnego przywiązania w małżeńskim stanie — obyś długo, długo cieszył się niem z Różą!... Ale ty nigdy nie pojmiesz, jak czyste uczucie może łączyć dwie sieroty, takie jak Flora i ja, pozostawione samotnie na świecie i będące wszystkiem dla siebie od samego dzieciństwa. Jednakże silne u niej poczucie obowiązku i górujące nad wszystkiem uczucie lojalności doda duszy jej nowej energji, gdy pierwsze dojmujące wrażenie tego rozstania przeminie. Natenczas będzie myślała o Fergusie, jak o tych bohaterach naszego rodu, których czyny lubiła podziwiać.
— Więc ona ciebie już nie zobaczy? Zdawało mi się, że się tego spodziewała...
— Konieczny podstęp oszczędzi jej tego okropnego ostatniego pożegnania. Nie mógłbym rozstawać się bez łez, a nie mogę znieść, by ci ludzie pomyśleli, że jest w ich mocy łzy ze mnie wycisnąć. Powiedziano jej, że zobaczy się ze mną o późniejszej godzinie, a ten list, który jej mój spowiednik doręczy, uwiadomi ją, że już jest po wszystkiem.
Wszedł teraz oficer i oświadczył, że szeryf i jego towarzysze czekają przed bramą zamku, żądając wydania ciał Fergusa Mac-Ivora i Evana Maccombich. «Idę» — odpowiedział Fergus. Zaraz też, podtrzymując Edwarda pod ramię, zaczął zstępować po schodach wieży, za nim Evan Dhu i kapłan, a wkońcu żołnierze. Podworzec zajmował szwadron dragonów i bataljon piechoty, ustawiony w pusty kwadrat. Pomiędzy ich szeregami stał niski wózek więzienny, na którym więźniów ciągniono na miejsce stracenia, około mili odległe od Carlisle. Wózek pomalowany był na czarno, a ciągnął go koń biały. Na jednym końcu tego wehikułu siedział kat, ohydnie wyglądający drab, odpowiednio do swego zawodu, z szerokim toporem w ręku, na drugim końcu, bliżej konia, było puste siedzenia dla dwóch osób. Poprzez głęboki i ciemny gotycki sklepiony ganek, wychodzący na most zwodzony, widać było siedzących na koniu szeryfa i jego towarzyszy, którym etykieta pomiędzy cywilnemi a wojskowemi władzami nie pozwalała posunąć się dalej.
— Dobrze to jest zaaranżowane jak na końcową scenę — zauważył Fergus, uśmiechając się wzgardliwie i rozglądając się dokoła po tych, pełnych grozy, przygotowaniach. Evan Dhu, przypatrzywszy się dragonom, z pewną żywością zawołał:
— Ależ to te same zuchy, co galopem umykały pod Gladsmuir, zanim z nich z jaki tuzin ubić zdążyliśmy. A jednak teraz wyglądają dosyć odważnie! — Ksiądz prosił go, żeby zamilkł.
Wózek zbliżył się teraz, a Fergus, odwróciwszy się, uściskał Wayerleya, ucałował go w oba policzki i lekko zajął swoje miejsce. Evan usiadł obok niego. Ksiądz miał jechać za nimi, powozem swojego patrona, katolickiego obywatela, w którego domu przebywała Flora. Jeszcze raz Fergus pożegnalnie skinął ręką ku Edwardowi i szeregi zamknęły się dokoła wózka; cały pochód ruszył z miejsca. Zatrzymano się jeszcze na chwilę przed bramą, gdzie gubernator zamku i szeryf odprawili krótką ceremonję, jako że wojskowa władza oddawała tam osoby zbrodniarzy władzy cywilnej. «Niech żyje król Jerzy!» wygłosił szeryf. Gdy ceremonja się skończyła, Fergus, stojąc wyprostowany na wózku, pewnym i silnym głosem odpowiedział: «Niech żyje król Jakób!» Były to ostatnie jego słowa, które Wayerley usłyszał.
Pochód ruszył dalej, a wózek zniknął z pod portalu, gdzie się był na chwilę zatrzymał. Rozległ się teraz marsz żałobny, a melancholijne jego dźwięki mieszały się z przytłumionym głosem dzwonów, płynącym z sąsiedniej katedry. Głos muzyki wojskowej ucichł, gdy pochód się oddalił, i tylko posępny dzwon bił samotnie.
Ostatni żołnierze zniknęli poza sklepieniem portalu, przez który rzędem przesuwali się przez kilka minut; podworzec opustoszał teraz zupełnie, ale WTaverley wciąż stal tam, jak ogłuszony, z oczyma utkwionemi wt ciemne przejście, gdzie przed chwilą po raz ostatni dojrzał postać przyjaciela. Wkońcu służąca gubernatora, wzruszona litością nad tym skamieniałym bólem, jaki twarz jego wyrażała, zapytała, czyby nie wszedł do domu i nie usiadł trochę. Musiała zapytanie swoje powtó-lzyć dwa razy, zanim ją zrozumiał, ale wkońcu przywołało go to do przytomności. Odmówiwszy tej uprzejmości szybkim gestem, zaciągnął kapelusz na oczy, wyszedł z zamku i naj-śpieszniej, jak mógł, przebiegając puste ulice, dotarł do hotelu, gdzie wpadł do swego pokoju i zaryglował drzwi.
W jakiejś półtorej godziny, które wydawały mu się wiekiem nieznośnego oczekiwania, odgłos bębnów i piszczałek, wygrywających wesołą nutę, i niewyraźny szmer tłumów, wypełniających teraz ulice, tak puste niedawno, zwiastowały mu, że wszystko dobiegło końca i że wojsko i tłum wracają z okropnego widowiska. Nie próbuję nawet opisywać tego, co czuł.
Wieczorem odwiedził go kapłan i powiedział mu, że czyni to na życzenie jego zmarłego przyjaciela, który kazał mu powiedzieć, że Fergus Mac-Ivor umarł tak, jak żył, i do końca o jego przyjaźni pamiętał. Dodał, że był także u Flory, której stan duszy spokojniejszy jest nieco teraz, kiedy już jest po wszystkiem. Z nią i z siostrą Teresą kapłan zamierzał opuścić nazajutrz Carlisle i udać się do najbliższego portu morskiego, by stamtąd odpłynąć do Francji. Wayerley zmusił zacnego człowieka do przyjęcia wartościowego pierścionka i pewnej sumy pieniędzy na msze za duszę przyjaciela (czem, pomyślał, że Florze sprawi przyjemność). «Fungarque inani munere)o1 powtórzył, gdy ksiądz wyszedł. Ale dlaczego nie zaliczyć tych aktów wspominania do innych dowodów czci, jakiemi przywiązanie, we wszystkich wyznaniach, święci pamięć swoich zmarłych?
Nazajutrz rano przed świtem pożegnał miasto Carlisle, obiecując sobie, że nigdy już więcej murów jego nie odwiedzi. Zaledwie śmiał się obejrzeć na gotyckie daszki obronnej bramy, pod którą przejeżdżał, miasto bowiem otoczone jest starym murem.
— Niema ich tam — odezwał się Alick Polwarth, odgadując znaczenie badawczego spojrzenia, które Wayerley wstecz rzucił, sam, z lubownictwem rzeczy okropnych, właściwem ludziom z gminu, świadomy wszystkich szczegółów wstrętnej rzezi. — Głowy są nad Szkocką bramą, jak ją oni nazywają. i oddam przysługę bez wartości.
Wielka to szkoda, że Evan Dhu, taki dobrej woli i poczciwy człowiek, był góralem; a i laird z Glennaąuoich co do tego, to tak samo, o ile nie był w takim swoim napadzie złości.
ROZDZIAŁ LXX DULCE DOMUM.1
Wrażenie grozy, pod jakiem Wayerley opuszczał Carlisle, złagodniało stopniowo, zamieniając się w smutek, a złagodnienie to przyśpieszyło bolesne ale uspakajające zadanie pisania do Róży; a chociaż nie mógł ukryć własnych uczuć, stra-sznem tem przejściem wywołanych, jednakże starał się oświetlić je w ten sposób, by zasmucając ją, nie wstrząsnęło jej wyobraźnią. Obraz, jaki dla niej wymalował, przyswoił stopniowo własnym swoim myślom, tak że już następne listy były pogodniejsze i mówiły o nadziejach spokoju i szczęścia, jakie ich czekało. Atoli, chociaż pierwotne okropne wrażenia przerodziły się u niego w łagodny smutek, Edward wrócił w strony rodzinne pierwej, zanim osiągnął zdolność rozglądania się z radością po okolicy, jak to zwykł był czynić poprzednio.
Potem jednakże, po pierwszy raz od chwili opuszczenia Edynburga, zaczął doświadczać tego miłego wrażenia, jakie odczuwają prawie wszyscy, wracający do krainy zielonej, ludnej, o wielkiej kulturze, a mający za sobą widoki rozległych spustoszeń i samotnej a smętnej wielkości. Ale jakżeż spotęgowały się te uczucia, gdy wstąpił w dziedzinę, tak dawno przez przodków jego posiadaną; gdy poznał stare dęby Wayerley-Chace; gdy pomyślał, z jaką radością oprowadzać będzie Różę po wszystkich swoich ulubionych zakątkach, gdy ujrzał wkońcu wieżyce czcigodnego domostwa, wznoszące się ponad otacza-jącemi je lasami, i gdy wreszcie padł w objęcia czcigodnych krewnych, którym tyle zawdzięczał i których tak kochał!
Szczęścia ich spotkania nie zakłóciło ani jedno słowo wy 1 słodko w dom (wracać). mówki. Przeciwnie, bez względu na to, co przecierpieli Sir Eve-rard i panna Rachela podczas niebezpiecznej przeprawy Wayerleya przy boku młodego Kawalera, zgadzało się to zbyt dobrze z zasadami, wśród których wzrośli, by ściągnąć mogło naganę, a choćby tylko krytykę. Pułkownik Talbot także bardzo zręcznie usłał drogę do jak najłaskawszego przyjęcia Edwarda, opowiadając o jego mężnem zachowaniu się w wojsku, zwłaszcza o jego odwadze i wspaniałomyślności pod Preston — tak, że uniesieni zapałem na myśl, iż ich bratanek stanął w pojedynkę do walki z tak wybitnym oficerem, jak sam pułkownik, że wziął go w niewolę i ocalił przed rozsiekaniem — baronet i siostra jego w wyobraźni swojej postawili czyny Edwarda na równi z czynami Wiliberta, Hildebranda i Nigela, sławionych bohaterów ich rodu.
Powierzchowność Wayerleya, ogorzałego przebywaniem w polu, uszlachetniona przyzwyczajeniem do wojskowej dyscypliny, nabrała charakteru siły i dzielności, który nietylko potwierdzał opowiadanie pułkownika, ale dziwił i zachwycał wszystkich mieszkańców WTaverley-Honour. Gromadzili się dokoła niego, by go widzieć, słyszeć i głosić jego pochwały. Pan Pembroke, który potajemnie wynosił rozum jego i odwagę, że ujął się za słuszną sprawą kościoła anglikańskiego, zganił jednakże ucznia swojego łagodnie za to, iż tak mało dbał o jego manuskrypty; jak twierdził, naraziło go to na pewTne przykrości, gdyż po aresztowaniu baroneta przez wysłańca królewskiego uznał za stosowne ukryć się w schronieniu, na-zwanem «Dziurą Księdza)), podobnemu bowiem użytkowi służyło w dawnych czasach. Tam, jak zapewniał naszego bohatera, służący uważał za bezpieczne tylko raz na dzień pożywienie mu przynosić, — więc też nieraz musiał jadać na obiad potrawy albo zupełnie zimne, albo, co jeszcze gorzej, letnie, już o tem nie mówiąc, że czasami przez dwa dni nie posłano mu łóżka. Wayerley mimo woli pomyślał o schronisku barona Rradwardine, zadowolonego tem, co mu Joanna zgotowała, i kilkoma wiązkami słomy w rozpadlinie piaskowej skały; nie robił jednak żadnych uwag nad tym kontrastem, nie chcąc zawstydzać godnego swego nauczyciela.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 32
Wszystko teraz zawrzało ruchem przygotowań na ślub Edwarda, którego to wydarzenia dobry stary baronet i panna Rachela oczekiwali, jakgdyby tu o powrót ich własnej młodości chodziło. Partja ta, jak już pułkownik lalbot Edwardowi donosił, była w ich oczach najpożądańszym wyborem; wszystko za nią przemawiało, z wyjątkiem bogactwa, a tego sami posiadali zadosyć. Pan Clippurse został przeto wezwany do Waverley-IIonour pod lepszemi auspicjami, niż na początku naszego opowiadania. Pan Clippurse jednak przybył nie sam; posunięty w latach, przyjął do spółki siostrzeńca swego i prowadzili razem interes pod firmą panów Clippurse i Hookem. Ci godni panowie otrzymali polecenie przygotowania koniecznych zapisów na jak najwspanialszą skalę hojności, jakgdyby Edward pojmował za żonę utytułowaną właścicielkę z własnem prawem, z ojcowskiemi dobrami przypiętemi do kraju jej gronostajowego płaszcza.
Zanim atoli przejdę do tematu przysłowiowej zwłoki i opóźnień, muszę przypomnieć mojemu czytelnikowi, jak to spada kamień, stoczony z góry przez bawiącego się na swobodzie chłopca (tej rozrywce ja sam oddawałem się w młodych lalach); najpierw taki kamień sunie powoli, omijając, okrążając najmniejszą przeszkodę; ale gdy dosięgnie pełnego rozpędu i dochodzi do końca swego biegu, wali i grzmi w dół, przemierza sążeń w każdym skoku, przeskakuje rowry i płoty, jak jeździec na polowaniu, i dosięga najwścieklejszej szybkości na chwilę, zanim spocznie na zawsze. Takim samym jest bieg opowiadania, takiego jak to, które czytacie. Nad wcześniejszemi wydarzeniami zatrzymywałem się obszerniej, tak ażebyś ty, miły czytelniku, zapoznawał się z osobistościami raczej przez opowiadanie, niż nudniejszym sposobem, zapomocą prostego opisu; jednakże, gdy już powieść dobiega do końca, przeskakujemy przez okoliczności, chociaż warne, ale takie, które twroja wyobraźnia musiała wyprzedzić, i pozwalamy ci domyślać się tego, co opowiadać szeroko byłoby tylko nadużywaniem lwrej cierpliwości.
Nie będziemy się przeto zajmowali kreśleniem nudnegc postępu pracy panów Clippurse i Iiookem, ani godnych ich ko lęgów w zawodzie, którzy mieli za zadanie wyjednać ułaskawienie dla Edwarda Wayerleya i przyszłego jego teścia, a raczej dotknijmy, choć zlekka, spraw bardziej ponętnych. Listy naprzyklad, wymienione przy tej sposobności pomiędzy Sir Everardem a baronem, chociaż nieskazitelne w swoim rodzaju wzory pięknej wymowy, muszą być skazane na bezlitosne zapomnienie. Ani też nie mogę opowiadać wam szczegółowo, jak zacna ciotka Rachela, nie bez delikatnej a serdecznej aluzji do okoliczności, wśród których Róża brylanty swe, odziedziczone po matce, złożyła w ręce Donalda Bean Leana, wypełniła jej puzderko doborem klejnotów, którychby jej mogła pozazdrościć księżniczka. Pozatem, niech sobie czytelnik łaskawie wyobrazi, że Job Houghton i jego żona zostali sowicie zaopatrzeni, chociaż nigdy nie można ich było przekonać, że syn ich poległ inaczej, a nie bijąc się przy boku młodego dziedzica, tak, że Alickowi, który, jako miłośnik prawdy, wielokrotnie starał się wytłumaczyć im rzeczywisty stan rzeczy, nakazano wkońcu już więcej ani słowem tej sprawy nie dotykać. Wynagrodził to sobie wszakże, pozwalając sobie hojnie na opisy zaciętych bitew, okrutnych traceń, strasznych i krwawych historyj, któremi zadziwiał słuchaczy w izbie służebnej.
Pomimo jednak że ważne te sprawy w opowiadaniu można podać krótko, jak w gazecie sprawozdanie z trybunalskich procesów, jednakże, mimo że Wayerley naglił, ile mógł, prawne te procedury, dodawszy do tego zwlokę, spowodowaną ówczesnym sposobem podróżowania, zajęły tyle czasu, że upłynęło znacznie więcej, niż dwa miesiące, zanim Edward, wyjechawszy z Anglji, zajechał znowu przed dwór lairda w Du-chranie, by upomnieć się o rękę swej narzeczonej.
Dzień ślubu naznaczono na szósty dzień po jego przybyciu. Raron Rradwardine, dla którego wesela, chrzty i pogrzeby były uroczystościami wysokiego i uroczystego znaczenia, czuł się trochę markotny, że, licząc wr to rodzinę z Duchranu i całe najbliższe sąsiedztwo, które należało zaprosić, nie można było zebrać więcej, niż osób trzydzieści. «Kiedy ja się żeniłem, zauważył, trzystu rodowej szlachty konno, oprócz służby i z jakich dwudziestu do czterdziestu lairdów góralskich, kté rzy nigdy nie prezentowali się konno, wystąpiło przy tej uroczystości)).
Duma jego jednak znalazła pewną pociechę, gdy pomyślał, że skoro on sam i zięć jego tak niedawno walczyli przeciw rządowi, mogłoby to słusznie przestraszyć i obrazić rządzące władze, gdyby zgromadzili wszystkich krewnych, powinowatych i stronników swoich domów w pełnym rynsztunku wrojennym, jak to bywało, w myśl starodawnego obyczaju szkockiego, przy tych uroczystościach. «I niewątpliwie też — zakończył z westchnieniem — wielu z tych, którzy byliby się najbardziej weselili na tych radosnych zaślubinach, albo przeniosło się na lepszy świat, albo pędzi żywot wygnańców zdała od ojczyzny)).
Ślub odbył się w dniu oznaczonym. Wielebny ksiądz Rub-rick, krewny właściciela gościnnego domu, gdzie odbywała się uroczystość, i kapelan barona Bradwardine, miał przyjemność połączyć ich ręce, Frank Stanley zaś był drużbą, w tym celu przyjechawszy wkrótce po przybyciu Edwarda. Lady Emilja i pułkownik Talbot obiecali swoją obecność — zdrowie jednakże Lady Emilji, gdy dzień nadchodził, okazało się niedość pewnem, by ryzykować podróż. Ażeby to sobie wynagrodzić, ułożono, że Edward Wayerley z żoną, którzy, wraz z baronem, układali sobie natychmiastowy wyjazd do Wayerley-Honour, spędzą, po drodze, kilka dni w dobrach, które jako bardzo korzystny interes pułkowmik Talbot zdecydował się nabyć wr Szkocji i w których zamierzał czas jakiś zamieszkać.
ROZDZIAŁ LXXI ((TO NIE MOJ WŁASNY DOM — POZNAJĘ TO PO SPOSOBIE
BUDOWY))
ST A BA PIEŚŃ
Nowożeńcy podróżowali huczno i dworno. Sześciokonna kareta wedle najmodniejszego wzoru, którą Sir Eyerard obdarował swego synowca, olśniewała świetnością swą oczy połowy
Szkocji; ta, oraz rodzinna kareta pana Rubrick — pełne były dam; konno zaś jechałi panowie ze służbą, w liczbie okrągłych dwudziestu. Pomimo to, nie lękając się widma ogłodzenia, intendent Macwheeble spotkał ich na drodze, upraszając, by zechcieli zawadzić o jego dom w Małym Veolanie. Baron wytrzeszczył oczy i odpowiedział, że owszem, bardzo chętnie on i jego zięć podjadą do Małego Yeolanu i złożą uszanowanie swe intendentowi, ale przecież nie mogą sprowadzać ze sobą «całego comitatus nuptialis, czyli weselnego orszaku». Dodał, że, «skoro rozumie, iż baronja została sprzedana przez niegodnego jej właściciela, miło mu widzieć, iż stary jego przyjaciel, Dun-kan, odzyskał stanowisko swoje pod nowym dominus, czyli właścicielem)). Intendent kłaniał się, zginał w pół, kręcił niespokojnie, i znowu powtarzał swe zaprosiny; aż Baron, choć trochę dotknięty uporczywością jego nalegań, musiał wreszcie udzielić swej zgody, nie objawiając wzruszenia, które starał się usilnie ukryć.
Zapadł w głęboką zadumę, gdy zbliżali się do początku alei, i ocknął się z niej dopiero, gdy zauważył, że daszek nad bramą naprawiony, gruzy usunięte, a (co ze wszystkiego najdziwniejsze), że te dwa wielkie kamienne niedźwiedzie, te obtłuczone Dagony1 jego bałwochwalczego uwielbienia, wróciły na swoje miejsce nad bramą.
— Jak widzę, ten nowy właściciel — zwrócił się do Edwrarda — okazał więcej gusto, jak to Włosi nazywają, w krótkim czasie, od kiedy posiada te dobra, niż ten pies Malcolm, chociaż ja go tu sam wprowadziłem, nabył go vita adhuc du-rante...2 A teraz, skoro mówię o psach, czy to tam nie Ban i nie Buskar sadzą przez aleję z Dawidkiem Gellatley?
— Jabym zaproponował, żebyśmy poszli naprzeciw nich — powiedział Waverley, — gdyż obecnym panem tego domu jest pułkownik Talbot, który będzie pragnął nas zobaczyć. Wahaliśmy się zrazu, czy powiedzieć ojcu, że to on kupił twoją 1 Dagon, bożek Filistynów, spadł z ołtarza swego, gdy wniesiono tam Arkę Przymierza, zabraną w bitwie; postradał wtedy głowę i ręce. 2 jeszcze za mojego żyda. dawną własność, a nawet i teraz, jeżeli ojciec nie ma ochoty odwiedzić go, możemy pojechać dalej, do intendenta.
Baronowi dało to sposobność do zdobycia się na całą swoja wspaniałomyślność. Westchnął jednakże głęboko, zażył długi niuch tabaki, poczem zauważył, że skoro go już tak daleko przyprowadzono, nie mógł minąć bramy pułkowrnika i rad będzie odwiedzić nowego pana sw^ych dawnych dzierżawców. Zsiadł przeto z konia, co też uczyniła i reszta panów; wysiadły także i panie. Podał ramię córce, a w miarę jak szli przez aleję, pokazywał jej, jak to prędko «Diva Pecunia południowca — ich opiekuńczem bóstwem możnaby ją nazywać — usunęła ślady zniszczenia)).
I rzeczywiście, nietylko ścięte drzewa pousuwano, ale przez wykopanie pieńków, wyrównanie ziemi i obsianie jej trawą, zatarto zupełnie obraz spustoszenia dla oka każdego, prócz tych, którzy miejsce to dokładnie znali. Podobna poprawa była widoczna i w powierzchowności Dawridka Gellatley, który ich spotkał, co chwila przystając, by podziwiać nowe ubranie, zdobiące jego osobę, w tych samych barwach, co dawniejsze, ale tak pięknie strojne, że samemu Touchsto-ne’owi1 służyćby mogło. Wytańcowywał w zwykłych swych niezgrabnych podrygach najpierw przed baronem, a potem przed Różą, przesuwał rękoma po swem ubraniu, wołając: «Ładny, ładny Dawidek!», i ledwie potrafił jeden takt do końca prześpiewać z tysiąca i jeden swoich piosenek, tak tchu mu brakło od nadmiaru radości. I psy witały starego swego pana tysiącznemi podskokami.
— Na mój honor, Różo — zawrołał baron. — Wdzięczność tych niemych zwierząt i tego biednego półgłówka łzy mi naprowadza do moich starych oczu, podczas gdy ten łotr Malcolm... Ale wdzięczny jestem pułkownikowi Talbotowi za to, że psy moje do tak dobrego stanu doprowadził, a również i za biednego Dawidka. Ale Różo, moja droga, my nie możemy pozwolić, ażeby one dożywotnio ciążyły na majątku. i Touchstone — Probierczyk, błazen z komedji Szekspira: As you like it (Jak wam się podoba, albo raczej: Tak, jak wy to lubicie).
Gdy to mówił, pani Emilja, wsparta na ramieniu męża, spotkała towarzystwo w niższej bramie, najuprzejmiej ich witając. Po załatwieniu ceremonjału przedstawień, bardzo skróconego dzięki swobodzie i doskonałemu wychowaniu pani Emilji, przeprosiła ona za użycie małego podstępu, celem ściągnięcia ich do miejsca, które może obudzić pewne przykre myśli... «Ale skoro ma zmienić właściciela, pragnęliśmy bardzo, ażeby baron...»
— Pan Bradwardine, pani, jeśli łaska — poprawił stary pan.
— A więc pan Bradwardine i pan Waverley ażeby zobaczyli, co zrobiliśmy dla przyprowadzenia domu pańskich przodków do dawniejszego jego stanu.
Baron odpowiedział niskim ukłonem. Istotnie, wszedłszy na dziedziniec, zobaczył, że ’z wyjątkiem ciężkich stajni, doszczętnie spalonych, a zastąpionych budynkami o lżejszym i przyjemniejszym wyglądzie, wszystko zdawało się wyrestau-rowane możliwie do stanu, w jakim było, gdy baron dom opuszczał, chwytając za broń kilka miesięcy temu. Gołębnik był znów zapełniony, fontanna biła ze zwykłą żywością, a nietylko niedźwiedzia, stojącego nad basenem, ale i wszelakie inne niedźwiedzie poumieszczano zpowrotem na ich właściwych miejscach, poodnawiawszy je, albo wTyreperowawszy tak starannie, że nie było na nich znać gwałtu, jaki im niedawno zadano. Skoro na takie szczegóły lak staranną zwrócono uwagę, zbytecznem będzie dodawać, że sam dom został gruntownie naprawiony, jak również i ogrody, i to z jak najstaranniejszą dbałością o utrzymanie charakteru obu, z usunięciem, o ile tylko możliwe, pozorów spustoszenia, jakiemu podległy. Baron spoglądał w milczącem zdumieniu; nakoniec zwrócił się do pułkownika Talbota.
— Tak jak wdzięczny panu jestem za odnowienie godła naszego rodzinnego, nie mogę wyrazić, jak mnie to zadziwia, że pan nigdzie nie umieścił swego własnego herbu, którym jest, zdaje mi się, brytan, niegdyś nazywany talbot; Jak to poeta mówi: A talbot strong — a sturdy tykę (silny brytan — to zacięty kundel). A przynajmniej takiego psa nosi w herbie ród walecznych i sławnych hrabiów Shrewsbury, z którymi rodzina pańska jest zapewne spokrewniona.
— Sądzę — odpowiedział pułkownik z uśmiechem, — że psy nasze są to szczenięta z tego samego pomiotu — co do mnie, gdyby herby miały się sprzeczać o pierwszeństwo, byłbym gotów powiedzieć im, jak to mówi przysłowie: ((Bijcie się, psie i niedźwiedziu)).
W chwili, gdy to mówił, przyczem baron zażył długi niuch tabaki, wchodzili właśnie do domu, to jest pułkownik, baron, Róża i pani Emilja wraz z młodym Stanleyem i intendentem, gdyż Edward z resztą towarzystwa pozostali na tarasie, oglądając nową oranżerję, wypełnioną najpiękniejszemi roślinami. Raron podjął znów swój ulubiony temat:
— Jakkolwiekby się panu podobało niedoceniać zaszczytu swojego herbu, pułkowniku Talbot, co jest taką sobie pańską fantazją, z jaką spotykałem się i u innych panów wysokiego rodu i znaczenia w pańskiej ojczyźnie, — to jednak muszę jeszcze raz powtórzyć, że jest to bardzo stare i znakomite godło, tak jak również i godło mojego młodego przyjaciela, Franciszka Stanleya, który orła i dziecko ma w herbie.
— ((Ptakiem z bękartem» nazywają to w Derbyshire — rzekł Stanley.
— Narwana z pana sztuka, mój panie — rzekł baron, który bardzo lubił tego młodzieńca, może dlatego, że niekiedy z nim się droczył. — Narwana z pana sztuka i jeszcze tu kiedyś oberwie pan odemnie — tu zagroził mu swoją wielką, ogorzałą pięścią. — Aie to, co ci chciałem powiedzieć, pułkowniku, to, że pańska prosapia1 jest bardzo starożytna, i że skoro pan prawnie i słusznie nabył te dobra dla siebie i swoich, które ja utraciłem dla mnie i dla moich, życzę, ażeby pozo-stały przy pańskiem imieniu przez tyle wieków, przez ile pozostawały przy imieniu ostatniego właściciela.
— To, istotnie, panie Bradwardine, bardzo ładnie pan powiedział — odparł pułkownik.
— A jednakże dziwi mnie to, pułkowniku, że pan, który, i przodkowie, ród. gdyśmy się spotykali w Edynburgu, okazywał tak wiele tej amor pałriae, 1 że aż lekceważył pan inne kraje, że pan postanowił swoje Lary, czyli bożki domowe, umieścić procul a pa-łriae finibus, 2 i jakoby wynieść się z ojczyzny.
— Nie, doprawdy, baronie, ja nie rozumiem, dlaczego, by dotrzymać tajemnicy tym niemądrym chłopakom, Waver-leyowi i Stanleyowi, a i mojej żonie, która też nie mędrsza, jeden siary żołnierz miałby dalej jeszcze nabierać drugiego. Musi pan przeto wiedzieć, że zawsze o tyle przenoszę mój rodzinny kraj, iż suma pieniędzy, którą dałem sprzedającemu tę rozległą baronję, kupiła dla mnie tylko niewielki dom w hrabstwie —, nazwany Brerewood-Lodge, z jakiemiś dwustu pięćdziesięciu akrami gruntu, a którego główną zaletą jest to, że leży tylko o parę mil od Waverley-Honour.
— I któż zatem, na Boga, kupił te dobra?
— To wytłumaczy ten pan, gdyż do jego zawodu to należy — odpowiedział pułkownik.
Intendent, gdyż to o nim była mowa, który przez cały ten czas wielce niecierpliwie przestępował z nogi na nogę «jak kura, mówił później, na gorącej blasze», i, mógł był dodać; gdakając jak taż kura w radosnej chwale po złożeniu jajka — wysunął się teraz naprzód.
— To ja mogę, to ja mogę Waszej Dostojności wyjaśnić!
Tu wyciągnął z kieszeni plik papierów i drżącemi z niecierpliwości rękami rozwiązywał sznurek z czerwoną pieczęcią.
— Tu jest oto zeznanie przez Malcolma Bradwardine z Inch Grabbit, właściwie podpisane i poświadczone wedle przepisów statutu, mocą którego za pewną sumę gotowych pieniędzy obecnie umówionych i jemu zapłaconych odstąpił, przelał i oddał całe dobra i baronerję Bradwardine, Tully-Veolan i inne, wraz z fortalicją i dworem...
— Na miłość boską, do rzeczy, panie, wszystko to umiem napamięć — przerwał pułkownik.
— Cosmo Comyne Bradwardine’owi — ciągnął dalej in 2 zdałeka od granic ojczyzny. tendent, — jego spadkobiercom i legatarjuszom, poprostu i nieodwołalnie, — by były posiadane albo a me vel de me...
— Proszę, niech pan krótko czyi a, panie.
— Na moje uczciwe sumienie, — pułkowniku, czytam tak krótko, jak na to styl pozwala... Pod ciężarem i zastrzeżeniem zawsze jednak...
— Panie Macwheeble, to trwałoby dłużej, niż rosyjska zima... niech mi pan pozwoli. Jednem słowem, panie Bradwardine, rodzinne dobra pańskie są znowTuż pańską, wyłącznie roz-porządzalną własnością, obciążoną tylko sumą, wyłożoną na ich odkup, która to suma jest, o ile rozumiem, zupełnie nie-stosunkowo niska w porównaniu do ich wartości.
— Stara piosenka, stara piosenka, jeśli łaska waszych dostojności — zawołał intendent, zacierając ręce. — Proszę spojrzeć na księgę czynszową.
— Która to suma, wyłożona przez pana Edwarda Wayerleya, głównie z ceny sprzedażnej posiadłości jego ojca, którą ja od niego kupiłem, zapisana jest na żonę jego, a pańską córkę i dzieci jej z tego małżeństwa.
— Jest to bezwzględny zapis — krzyczał intendent — dla Róży Comyne Bradwardine, alias Wayerley, jako renta dożywotnia, a dla dzieci z powyższego małżeństwa jako dar; ja zaś zrobiłem maleńki protokólik przedślubnej umowy, intuitu matrimonium, 1 tak że nie może podlegać redukcji w przyszłości, jako dar inter uirum et uxorem.2
Trudno powiedzieć, czy godnego barona więcej uszczęśliwił zwrot rodzinnej posiadłości, czy delikatność i szlachetność, pozostawiające mu swobodę rozporządzania nią dowolnie po śmierci, a unikająca, ile możności, nawet pozoru, że zobowiązany jest komuś pieniężnie. Gdy pierwsza chwila radości i zdziwienia minęła, myśli jego powróciły do niegodnego spadkobiercy, który, jak się wyraził, «sprzedał sw7oje prawo pierwo-rodztwa, jak Ezaw, za miskę soczewicy)).
— Ale kto dla niego tę soczewicę ugotował? — zawołał intendent. — Chciałbym to wiedzieć... kto, jeśli nie do usług 1 w oczekiwaniu małżeństwa. — między mężem a żoną.
Waszej Dostojności, Dunkan Macwheeble? Jego dostojność, młody pan Wayerley, złożył to w moje ręce od samego początku — od pierwszych zapowiedzi, że się tak wyrażę. A ja ich obszedłem zdaleka — zagrałem z nimi w ciuciubabkę, — ugłaskałem ich; a czy nie dałem łnch-Grabbitowi i Kubusiowi Iłowie dobrej nauczki, to oni sami wiedzą. On pisarzem! Nie poszedłem kłaniać się im z naszym młodym dzielnym narzeczonym, boby nam cenę podnieśli wysoko: nie, nie; postraszyłem ich naszymi dzikimi dzierżawcami i Mac-Iyorami, którzy się jeszcze nie uspokoili, tak że ci panowie nie odważali się za żadnym interesem wyjść o zmroku poza próg domu, ze strachu, żeby tam Jan Iieatherblutter albo który inny śmiałek nie puknął do nich; a potem, z drugiej strony, straszyłem ich pułkownikiem Talbotem; czyż to myślą stawiać wysoką cenę przyjacielowi księcia Cumberland? Czyż to nie wiedzą, kto jest panem? Czyż to mało widzieli, na smutnym przykładzie wielu biednych, uwiedzionych nieszczęśliwych ludzi...
— Którzy poszli do Derby, naprzykład, panie Macwheeble? — szepnął mu pułkownik na boku.
— O, cicho, pułkowniku, na miłość boską! niechżeż już ta mucha tkwi na ścianie, skoro przylgnęła. Wielu dobrych ludzi było w Derby, a źle jest mówić o stryczkach... — tu rzucił chytre spojrzenie ku baronowi, który pogrążył się w głębokiej zadumie.
Budząc się z niej nagle, baron uchwycił Macwheeble’a za guzik i pociągnął go w jedną z głębokich framug okiennych, skąd tylko urywki ich rozmowy dochodziły do uszu reszty towarzystwa. Tyczyła się ona z pewnością stemplowanego papieru i pergaminu, gdyż żaden inny temat, nawet z ust jego patrona, i to znowu będącego przy władzy, nie byłby zajął tak głęboko pełnej szacunku i skupionej uwagi intendenta.
— Rozumiem Waszą Dostojność doskonale; może to być zrobione tak łatwo, jak wydanie wyroku wobec niestawienia się.
— Jej i jemu po mojej śmierci, i ich sukcesorom męskim — ale raczej drugiemu synowi, jeśli Bóg pobłogosławi ich dwoma, który ma nosić nazwisko i herb Bradwardine z Bradwardine, bez żadnego innego nazwiska ani jakichkolwiek innych herbowych godeł.
— Dobrze, Wasza Dostojność! — szepnął intendent, — zrobię mały szkic rano: będzie to kosztowało tylko utwierdzenie rezygnacji in fauorem;1 a będę to miał gotowe na następny termin w izbie skarbowej.
Skończyła się ich potajemna rozmowa, barona zaś wezwano, by czynił honory Tully-Veolanu nowym gościom. Byli to major Melville z Cairnvreckan i wielebny Morton, a z nimi dwóch czy trzech znajomych barona, uwiadomionych, że wrócił w posiadanie ojczystej własności. Słychać też było okrzyki wieśniaków na dole na dziedzińcu, gdyż Saunders Saunderson, który z chwalebną przezornością utrzymywał tajemnicę przez dni kilka, rozwiązał sobie język, widząc przybycie powozówT.
Jednakże, podczas gdy Edward witał majora Melville’a grzecznie, a duchownego z najserdeczniejszem i wdzięcznem wylaniem, teść jego miał minę nieco frasobliwą, nie będąc pewny, jak sprosta koniecznym wymaganiom gościnności względem swoich gości, jak ufetuje swoich dzierżawców. Pani Emilja ulżyła jego zakłopotaniu, oświadczając mu, że, chociaż musi być nie świetną przedstawicielką pani Edwardowej Wa-verleyowej pod wielu względami, spodziewa się jednak, że baron pochwali przyjęcie, jakie zarządziła w oczekiwaniu tylu gości; i że przewidziano dla nich te i inne udogodnienia, które podtrzymują sławę dawnej gościnności Tully-Veolanu. Niepodobna opisać, jaką przyjemność zapewnienie to sprawiło baronowi, który z miną pełną galanterji nawpół sztywnego szkockiego lairda, a nawpół oficera w służbie francuskiej, podał ramię pięknej pani, i krokiem będącym czemś między wojskowym marszem paradnym a pas menuetowem, poprowadził ją do obszernej jadalni, wiodąc za sobą resztę miłych gości.
Dzięki wskazówkom i usiłowaniom Saundersona, wszystko tutaj, tak jak i w innych pokojach, urządzono o ile możności według pierwotnego stanu; gdzie zaś potrzeba było dodać nowe meble, dobierano je do stylu i charakteru starych. 1 na rzecz (naturalnie Róży),
Znalazł się jednak jeden dodatek w tej pięknej starej komnacie, który łzami napełnił oczy barona. Był nim wielki, doskonale malowany obraz, przedstawiający Fergusa Mac-Ivora i Waver-leya w ich góralskich strojach na tle dzikiego, skalistego górskiego wąwozu, wzdłuż którego klan zstępował w głębi. Malowany był wedle doskonałego szkicu, narysowanego za ich pobytu w Edynburgu przez wielce utalentowanego młodzieńca, a malował go w pół-naturalnej wielkości wybitny artysta londyński. Sam Raeburn1 (którego naczelnicy góralscy zdają się żywcem z ram wychodzić) nie mógłby był lepiej przedmiotu tego potraktować, a ognisty, zapalny, gwałtowny charakter nieszczęsnego Naczelnika stanowił piękny kontrast z kontemplacyjnym, pełnym fantazji i entuzjazmu wyrazem twarzy szczęśliwego jego przyjaciela. Obok tego malowidła wisiała broń, którą Wayerley nosił w nieszczęsnej wojnie domowej. Przyglądano się temu z podziwem i z glębokiem wzruszeniem.
Ludzie jednakże, pomimo cnót, pomimo wzruszenia, jeść muszą; więc baron, zajmując miejsce na niższym końcu stołu, uprosił, ażeby pani Emilja czyniła honory na czele, tak, ażeby mogli, jak się wyraził, dać dobry przykład młodej parze. Po chwili namysłu, w czasie której ważył w własnej głowie sprawę pierwszeństwa między Prezbyterjańskim a Episkopalnym Kościołem Szkockim, poprosił pana Mortona, jako gościa, by odmówił modlitwę przed jedzeniem, dodając, że pan Rubrick, będący u siebie w domu, zmówi później dziękczynną za wybitne łaski, jakich danem mu było doświadczyć. Obiad był wyśmienity; Saunderson usługiwał w pełnym kostjumie wraz z resztą służby, którą znów zebrano, z wyjątkiem jakichś dwóch, o których się już nie słyszało od czasu rozprawy pod Culloden. Piwnice były zaopatrzone w wina, które uznano za świetne; dokazano też sztuki, że Niedźwiedź nad Fontanną na podworcu (na ten jeden wieczór) tryskał doskonałym pon-czem na wódce dla uraczenia niższych stanów.
Gdy skończył się obiad, baron, chcąc wznieść toast, rzucił smutnym trochę wzrokiem w stronę kredensu, na którym i Raeburn Henry (1756 — 1823) — największy wtedy portrecista szkocki. jednakże stało wiele jego srebra, bądź ukrytego, bądź zakupionego od żolnierstwa przez okolicznych obywateli i ochotnie zwróconego pierwotnemu właścicielowi.
— W tych ostatnich czasach — rzekł — wdzięczni być muszą ci, co ocalili życie i ziemię; jednakże, gdy mam wznieść ten toast, nie mogę nie pożałować starej rodowej pamiątki, pani Emiljo — poculum potatorium, 1 pułkowniku Talbot..
Tu jego major domus dotknął lekko łokcia barona, a ten, obejrzawszy się, ujrzał w rękach Aleksandra ab Aleksandro, sławny puhar Sv. Duthaca, Błogosławionego Niedźwiedzia z Bradwardine! Wątpię, czy odzyskanie dóbr jego w większy go zachwyt wprawiło.
— Na honor — rzekł, — człowiekby nieledwie uwierzył w boginki i wróżki, pani Emiljo, gdy pani jest obecna!
— Jestem naprawdę szczęśliwy — przemówił pułkownik Talbot, — że przez odzyskanie tej starożytnej rodowej pamiątki mogłem dać panu jakiś dowód tego, jak bardzo mnie obchodzi wszystko, co dotyczy mojego młodego przyjaciela, Edwarda. Lecz, ażeby pan nie przypuszczał, że Emilja jest czarownicą, a ja czarodziejem, co nie jest żartem w Szkocji, muszę panu powiedzieć, że Frank Stanley, mój siostrzeniec, który zapadł na gorączkę tartanów odkąd wysłuchał opowiadań Edwarda o obyczajach w Szkocji, przypadkowo opisywał nam ze słyszenia ten oryginalny puhar. Służący mój, Spontoon, który, jak prawdziwy stary żołnierz, uważa na wszystko, a mówi mało, dał mi później do zrozumienia, że widział takie stołowe naczynie, o jakiem pan Stanley wspominał, w posiadaniu niejakiej pani Nosebag; dama ta, będąca dawniej pomocnicą w zakładzie zastawniczym, znalazła sposobność, podczas ostatnich niemiłych wypadków w Szkocji, popracować trochę w tym dawnym zawodzie, i tak stała się depozytarjuszką bardziej wartościowej części łupu połowy armji. Może pan sobie wyobrazić, że puhar śpiesznie odzyskaliśmy, i sprawi mi to wielką przyjemność, jeśli pan pozwoli mi uwierzyć, że wartość i kielich do picia, puhar. jego nie zmniejszyła się przez to, iż został zwrócony za mojem staraniem.
Łza zmieszała się z winem, które baron nalewał, wznosząc toast «na podziękowanie pułkownikowi Talbotowi i za powodzenie połączonych domów WaverleyTIonour i Bradwardine))!
Pozostaje mi tylko dodać, że tak, jak nigdy żadne życzenie nie było wypowiedziane z serdeczniejszą szczerością, tak też żadne, z uwzględnieniem koniecznej zmienności kolei ludzkich, nie doczekało się, ogółem biorąc, szczęśliwszego spełnienia.
ROZDZIAŁ LXXII
POST SCRIPTUM, KTÓRE POWINNO BYŁO BYĆ PRZEDMOWĄ
Podróż nasza skończona, miły czytelniku; a jeśli cierpliwość twa towarzyszyła mi przez wszystkie te kartki, to z twojej strony układ został ściśle dotrzymany. A jednak, jak ów woźnica, który otrzymał już pełną zapłatę, pozostaję jeszcze przy tobie i z pewną nieśmiałością stawiam drobne dodatkowa żądanie pod adresem twej szczodrobliwości i dobrej woli. Ty jednak możesz zamknąć książkę jednego petenta, a drugiemu zatrzasnąć drzwi przed nosem.
Rozdział niniejszy miał właściwie być przedmową; jednakowoż z dwóch powodów: po pierwsze, że przeważna część czytelników powieści, jak mi to własne moje sumienie wypomina, dopuszcza się często grzechu zaniedbania, gdy chodzi o przedmowy; powtóre, że ten właśnie rodzaj ludzi żądnych oświecenia, z reguły rozpoczyna czytanie od rozdziału ostatniego; — otóż z tych dwóch przyczyn, umieszczając te uwagi na końcu, sądzę, że w len sposób najrychlej właśnie będą przeczytane.
Wr całej Europie niema narodu, któryby w ciągu pół wieku, lub nieco dłuższego okresu czasu uległ był tak całko witemu przeobrażeniu, jak właśnie królestwo szkockie. Skutki powstania w r. 1745, — złamanie władzy przywódców z gór, — zniesienie dziedzicznych sądów szlachty i baronów z nizinnej części kraju, — całkowite wytępienie stronnictwa jakobilów, którzy przeciwni zarówno wszelkiemu łączeniu się z Anglikami, jak przyjmowaniu ich zwyczajów, przez długi czas chełpili się, iż zdołali zachować staroszkockie zwyczaje i obyczaje, — wszystko to, razem wzięte, zapoczątkowało owe przeobrażenie. Stopniowy przypływ bogactwa i rozszerzenie handlu spowodowały następnie przetworzenie się typu szkockiego cło tego stopnia, że dzisiejsi mieszkańcy tego kraju są tak niepodobni do swych praojców, jak współcześni Anglicy niepodobni do swych przodków z czasów królowej Elżbiety. Polityczne i ekonomiczne skutki tych zmian scharakteryzował lord Sel-kirk z wielką ścisłością i dokładnością. Ale zmiana ta, jakkolwiek ustawiczna i szybko postępująca, dokonywała się jednak tylko stopniowo; i podobnie jak ludzie, wiosłujący wdół rzeki głębokiej i spokojnej, nie dostrzegamy, ile drogi przebyliśmy, dopóki nie utkwimy wzroku w odległym punkcie, od któregośmy odbili. Ci z pośród współczesnych, którzy pamiętają ostatnie dwudziesto czy dwudziestopięciolecie osiemnastego wieku, uznają w zupełności prawdziwość tego twierdzenia; zwłaszcza gdy mieli znajomość i stosunki z tymi, których za młodszych swych lat nazywano żartobliwie (dudźmi starej daty», a którzy wciąż jeszcze żywili głębokie, aczkolwiek beznadziejne przywiązanie do domu Stuartów. Klasa ta niemal już całkowicie zniknęła z widowni, a wraz z nią zniknęło niewątpliwie wiele niedorzecznych politycznych przesądów; ale równocześnie też wiele żywych przykładów niezwykłego i bezinteresownego przywiązania do zasad lojalności odziedziczonej po ojcach, oraz staroszkockiej wierności, gościnności, prawości i poczucia honoru.
Mnie przypadło w udziale, jakkolwiek nie urodziłem się w górach (co może usprawiedliwić niejeden błąd w narzeczu gaelickiem) spędzić znaczną część mego dzieciństwa i młodości pośród ludzi tego pokroju; i oto w celu zachowania obrazu tych starych zwyczajów i obyczajów, których całkowitego niemal zaniku byłem świadkiem, w scenach wysnutych z własnej wyobraźni i w zmyślonych postaciach, przedstawiłem część wydarzeń, o których słyszałem wówczas z ust samych uczestników. Istotnie, najbardziej romantyczne części tego opowiadania są właśnie te, które się opierają na faktach rzeczywistych. Wzajemna pomoc, jakiej sobie użyczali szlachcic z gór i oficer wysokiej rangi w służbie królewskiej, oraz zapał, z jakim ten ostatni wykazał swe prawo odpłacenia za względy, jakie mu okazano, są dosłownie prawdziwe. Szczegół strzału z muszkietu i heroiczna odpowiedź przypisywana Florze odnosi się od niedawno zmarłej damy z wyższej sfery. I niema szlachcica, który po bitwie pod Culloden nie pozostawał «w ukryciu», któryby nie potrafił dać opowieści o równie dziwnych ukryciach i dzikich, niebezpiecznych ucieczkach jak te, które przypisałem moim bohaterom. Ucieczka samego Karola Edwarda, jako najniezwyklejsza, stanowi w tej mierze przykład najbardziej uderzający. Opis bitwy pod Preston i potyczki pod Clifton podane są na podstawie opowiadań inteligentnych naocznych świadków i sprostowane faktami z Histo-rji powstania, napisanej przez niedawno zmarłego, czcigodnego autora dzieła o Douglasie.1 Szlachcice szkoccy z dolin i postaci drugoplanowe nie są wizerunkami osób poszczególnych, lecz typami o charakterystycznych cechach ówczesnej epoki, której pewne szczątki poznałem za lat młodszych, inne zaś zawdzięczam przechowanej o nich tradycji.
Nie miałem zamiaru opisywać tych ludzi przy pomocy karykaturalnego i przesadnego używania rodzimego dialektu, lecz przez odtworzenie ich zwyczajów, obyczajów i uczuć; w ten sposób współzawodnicząc poniekąd z godnemi podziwu obrazami irlandzkiemi pióra Marji Edgeworth, 2 tak odmien-nemi od «Irlandczyków» i ((kochanych druhów», którzy wykazując doskonałe podobieństwo rodzinne, przez tak długi czas panowali w dramacie i powieści. 1 John Home (1722 — 1808) por. Wstęp. 2 por. Wstęp.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 33
Nie żywię jednak zbytniego zaufania do sposobu, w jaki zamiar swój wykonałem. Istotnie, tak mało zadowalała mnie ta moja praca, że odłożyłem ją niewykończoną, i dopiero przypadkiem po wielu latach odnalazłem ją znów pośród innych rozrzuconych papierów w starej szafie, której szuflady przetrząsałem, chcąc przyjacielowi memu dostarczyć przyrządów do łowienia ryb. W międzyczasie ukazały się dwa dzieła na tem samem tle, pióra autorek głośnych w ich ojczyźnie; mam na myśli Glenburnie przez Mrs. Hamilton1 i niedawno wydaną książkę o przesądach górali. Pierwsza ogranicza się jednak do zwyczajów wsi szkockiej, które odtwarza z niezwykłą trafnością i wiernością; a tradycje zebrane przez szanowną i pomysłową Mrs. Grant z Laggan, zupełnie się różnią swym charakterem od fantastycznego opowiadania, jakie ja nakreślić usiłowałem.
Radbym się utwierdzić w przekonaniu, że to moje dzieło nie będzie całkiem nieinteresujące. Ludziom starszym przypomni ono sceny i charaktery, znane im z czasów młodości; zaś dorastającemu pokoleniu opowieść ta da pewne wyobrażenie o trybie życia ich przodków.
Niemniej pragnę z całego serca, by próbą nakreślenia zanikających zwyczajów i obyczajów jego ojczyzny, zajęło się pióro jedynego człowieka w Szkocji, któryby epoce tej zdołał oddać sprawiedliwość, — człowieka tak wybitnie zasłużonego w literaturze pięknej, którego szkice o pułkowniku Caustic i Umphraville’u uwydatniają znakomicie lepsze strony charakteru narodowego. W tym wypadku byłbym miał więcej przyjemności jako czytelnik, niż kiedykolwiek mieć jej mogę w poczuciu dumy uznanego autora, o ile kartki te zdobędą mi to zaszczytne miano. A odwróciwszy w tej książce zwykły po 1 Hamilton Elżbieta (1748 — 1816), napisała pierwszą (i jedyną swoją) powieść o góralach szkockich Wieśniacy w Glenburnie (1800). — Grant Anna, żona ministra z Laggan (1755 — 1838), pracowała piórem po śmierci męża na utrzymanie rodziny złożonej z 8-ga dzieci; pisała poematy i ballady; The High-landers («Górale») są poematem opisowym, wcale dobrym. rządek, umieszczając na końcu odnoszące się do niej uwagi, ośmielę się jeszcze na drugie pogwałcenie form, zamykając całość dedykacją:
TOMY TE Z WYRAZAMI CZCI POŚWIĘCA NASZEMU SZKOCKIEMU ADDISONOWI
HENRYKOWI MACKENZIE1
NIEZNANY WIELBICIEL JEGO GENJUSZU 1 Henry Mackenzie (1745 — 1831), autor sławnej sentymentalnej powieści The Man of Feeling (Człowiek Serca) 1771; wydawał też mające poważne znaczenie literackie współcześnie pismo: The Mirror (Zwierciadło) w stylu «Spekta-tora» Addisona.
PRZYPISKI DO «W-AVERLEYA» 1
Nr. 1. POWRÓT KRZYŻOWCA
Istnieje odnośna legenda familijna należąca do rycerskiej rodziny Bradshaigh właścicieli Ilaigh-hal w Lancashire, gdzie, jak mi opowiadano, zdarzenie to jest odmalowane na witrażu. Niemiecka ballada o Moringerze osnuta jest na podobnym temacie. Niewątpliwie jednak zdarzyć się musiało więcej takich wypadków, gdyż duża odległość i trudność komunikacji sprzyjały szerzeniu się mylnych wieści o losach nieobecnych krzyżowców, które w ojczyźnie nazbyt może pośpiesznie znajdowały wiarę.
Nr. 2. TYTUS LIWJUSZ
Powiadają, że pewien nieszczęsny jakobita, żyjący w owej fatalnej epoce, okazał istotnie przywiązanie do tego klasyka w sposób, podany w tekście. Umknął on z więzienia, gdzie go zamknięto, by po krótkiem przesłuchaniu napewno wydać nań wyrok potępiający, lecz ponownie został ujęty, gdy wałęsał się w pobliżu miejsca, gdzie był uwięziony, z czego się tłumaczył nadzieją odzyskania swego ukochanego Tytusa Liwjusza. Przykro mi dodać, że naiwność podobnego charakteru nie zdołała usprawiedliwić jego winy jako buntownika, i że został on skazany i stracony. i Przekład F. S. Dmochowskiego, wzięty z wydania z r. 1830 z pewnemi poprawkami ze strony wydawcy.
Mikołaj Amhurst, znany pisarz polityczny, który pod przybranem nazwiskiem Caleba d’Anvers przez wiele lat redagował czasopismo The Craftsman. Oddany był sprawie tory-sów i z wielką zręcznością popierał napaści Pulteneya na Sir Roberta Walpole’a. Umarł w r. 1742 w skrajnej nędzy, opuszczony przez swTych wielkich protektorów. ((Amhurst przeżył upadek potęgi Walpole’a i mógł się słusznie spodziewać nagrody za swe usługi. Jeśli usprawiedliwimy Bolingbroke’a, który zdołał ocalić zaledwie resztki swego mienia, to trudno nam jednak wytłumaczyć Pulteneya, który z łatwością mógł był temu człowiekowi wyznaczyć znaczną pensję. Szczytem jego wspaniałomyślności wobec Amhursta było, jak mi mówiono, beczka wina! Umarł podobno ze zgryzoty i został pochowany na koszt swego uczciwego nakładcy, Ryszarda Franklina» (Lord Chesterfield: Characters Reuie-wed, str. 42).
Nr. 4. PUŁKOWNIK GARDINER
Podałem w tekście pełne nazwisko tego dzielnego i doskonałego męża, a oto powtórzę za Drem Doddridge historję jego zastanawiającego nawrócenia.
«To zastanawiające wydarzenie — opowiada pobożny pisarz — dokonało się w połowie lipca 1719 r. Major spędził był wieczór (a jeśli się nie mylę, był to wieczór sobotni) w ja-kiemś wesołem towarzystwie i z zamężną kobietą umówił się co do nieszczęsnej schadzki, na którą miał się stawić punktualnie o godzinie dwunastej. Towarzystwo rozeszło się około jedenastej, a on uważając za niewłaściwe przyjść przedwcześnie, udał się do swego pokoju, by nudną godzinę oczekiwania zabić może przy pomocy jakiej zajmującej książki, czy też w inny sposób. Zdarzyło się jednak dziwnym przypadkiem, że wpadła mu do ręki książka treści religijnej, którą dobra jego matka czy ciotka, bez jego wiedzy, wsunęła do jego tornistra. Jeśli sobie dokładnie przypominam, książka ta nosiła tytuł: ((żołnierz chrześcijański)) albo ((Niebo wzięte szturmem)), a autorem jej był Tomasz Watson. Wnioskując z tytułu, że książka ta zawiera opis jego własnego zawodu, podany w sposób uduchowiony, a mogący go na chwilę rozerwać, postanowił ją przerzucić. Nie zastanawiał się jednak głębiej nad jej treścią; mimo to, trzymając w ręku tę książkę, doznał dziwnego wrażenia (Bóg wie jakim sposobem), które pociągnęło za sobą cały szereg następstw ważnych i szczęśliwych. Zdawało mu się, że niezwykły jakiś blask pada na książkę, którą czytał, co w pierwszej chwili przypisywał migotaniu świecy; podniósłszy jednak oczy, ujrzał w najwyższem zdumieniu tuż przed sobą, jakby zawieszoną w powietrzu, całkiem wyraźną postać Jezusa Chrystusa na krzyżu, w blasku jaśniejącej glorji; i zdawało mu się, że głos jakiś, czy coś podobnego do głosu (słów bowiem nie był całkiem pewny) dolatuje do niego: «Och, grzeszniku! dla ciebie to wycierpiałem i tak mi się odwdzięczasz?)) Obezwładniony tak zdumiewającem zjawiskiem, niemal bez życia opadł na fotel, w którym siedział, i niewiadomo, jak długo był w sta-. nie bezprzytomnym».
«Co się tyczy tej wizji — mówi bystry Dr. Hibbert, — to wizji naszego Zbawiciela na krzyżu i strasznych słów przytoczonych nie można wytłumaczyć inaczej, jak nasunięciem się pewnych obrazów istniejących w umyśle, które zrodziły się prawdopodobnie pod wpływem jakiegoś gorącego wezwania do pokuty, przeczytanego lub posłyszanego przez pułkownika. Nie możemy natomiast wyjaśnić dokładnie, co było powodem, że idee te przybrały formę żywych, uchwytnych wrażeń. Wizja ta spowodowała niewątpliwie jedno z najważniejszych następstw, idących w parze z chrześcijańskiem zrządzeniem — nawróceniem grzesznika. Stąd też żadne inne opowiadanie nie przyczyniło się może, w równej mierze jak to, do utrwalenia przesądnych poglądów, iż zjawy tak wzniosłe nie mogą powstawać bez rozkazu Bożego». Dr. Hibbert dodaje w przypisku: «Na krótki czas przed tą wizją pułkownik Gardiner spadł był z konia. Czy mózg jego doznał może wskutek tego upadku lekkiego wstrząsu, co go predysponowało do tej złudy duchowej?)) (Hibbert: Philosophy of Apparitions, Edynburg, 1824, str. 190).
Nr. 5. SZKOCKIE GOSPODY
Jeszcze w młodości autora istniał w Szkocji zwyczaj, że podróżny zwykł był zapraszać właściciela gospody do dzielenia z nim posiłku, a przynajmniej do picia, bez względu na to, jaki trunek zamawiał. Taki gospodarz natomiast odwzajemniał się nowinkami z całej okolicy, a w dodatku był też prawdopodobnie i humorystą. Zwalenie całego ciężaru i pracy w gospodzie na barki biednej żony było czemś całkiem zwyczajnem u szkockich szynkarzy. W dawnych czasach zdarzyło się w stolicy Edynburgu, że szlachcic z dobrej rodziny zniżył się do tego, iż dla zdobycia chleba został nominalnym dzierżawcą kawiarni, jednej z najwspanialszych w szkockiej metropolji. Jak zwykle, zarządzała nią całkowicie zapobiegliwa i rządna pani B., gdy małżonek jej oddawał się wszelakim sportom, wcale sobie nie łamiąc głowy nad prowadzeniem interesu. Pewnego razu w przybudówkach kawiarni wybuchł pożar, spotkano pana małżonka, idącego przez High Street ze strzelbą i wędką, a zapytany przez kogoś o żonę, odpowiedział spokojnie, że biedactwo stara się właśnie ocalić trochę naczynia i ((jakichś książek)), gdyż jest jej to potrzebne do prowadzenia interesu.
Za młodych lat autora żyli jeszcze rozmaici starsi panowie, którzy za część przyjemności w podróży uważali ((pogawędkę z gospodarzem)), który zabawnym humorem przypominał nieraz gospodarza z ped ((Podwiązki)) w Wesołych kumoszkach z Windsoru, albo Blague z pod «św. Jerzego)) w Wesołym djable z Edmonton. Często także właścicielka gospody brała udział w zabawieniu towarzystwa. W każdym razie nie okazywanie gospodarzom należnych względów spowodowy-wało urazy, a nieraz też wywoływało cięte żarty w rodzaju następującego:
Pewna żywa niewiasta, która nie ((sześćdziesiąt lat temu» miała główną gospodę w Greenlaw w Berwickshire, miała zaszczyt goszczenia pod swym dachem wielce czcigodnego księ dza i trzech jego synów tego samego zawodu, z których każdy miał swoją plebanję; mówiąc mimochodem, żaden z tych szanownych plebanów nie był wielkością na ambonie. Po obiedzie, senjor duchownej rodziny w dumie serca zwrócił się do pani Buchan, pytając, zali już kiedy gościła u siebie takie towarzystwo. «Tu siedzę ja — mówił — mający własną parafję, duchowny kościoła szkockiego, a tu siedzą trzej moi synowie, każdy z nich ma też parafję własną. Przyznaj, Łucjo Buchan, jako nigdy dotąd nie miałaś u siebie takich gości». Zapytania tego nie poprzedziło zaproszenie do wypicia kieliszka wina, tedy pani B. odpowiedziała sucho: ((Istotnie, nie mogę powiedzieć, iżbym kiedy miała już była podobnych gości, chyba raz, w roku czterdziestym piątym, kiedy zaszedł tu jeden góral-dudarz z trzema synami, którzy również byli dudarzami, a do tańca wygrywali, aż hej!»
Nr. 6. DOM W TULLY-YEOLAN
Pod nazwą Tully-Yeolan nie jest opisana żadna poszczególna budowla, lecz szczegóły opisu odnoszą się do rozmaitych starych siedzib szkockich. Dom rodu Warrenderów na Burnts-field Links, a także Old Bavelston, pierwszy należący do Sir Jerzego Warrendera, drugi do Sir Aleksandra Keitha, dostarczyły pewnych wskazówek do opisu w tekście. Dziekanka w pobliżu Edynburga wykazuje też pewne podobieństwo z Tully-Yeolan. Autor otrzymał jednak informację, że dom Grandtully więcej jeszcze niż którykolwiek z wymienionych podobny jest do siedziby barona’Bradwardine’a.
Nr. 7. OGHÓD W TULLY-VEOLAN
Ogród taki można oglądać w Ravelston, zachowany dzięki dobremu gustowi właściciela, przyjaciela i krewniaka autora, Sir Aleksandra Keitha, przełożonego urzędu heraldycznego Szkocji (Knight-Marischal). Jednakowoż zarówno ogród ten, jak dom, są mniejszych rozmiarów, niż rzekomy ogród i dom barona Bradwardine’af
Nie wiem, jak dawno zniesiono w Anglji stary, zakorzeniony zwyczaj trzymania w domach błaznów. Swift pisze napis grobowy dla błazna w służbach Earla Suffolka.
«Który się zwał Dickie Pearce».
W Szkocji zwyczaj ten przetrwał niemal do końca ostatniego wieku. W zamku Glammis zachowano strój jednego z tych trelnisiów, bardzo wdzięczny, przybrany dzwoneczkami. Jeszcze przed mniej więcej trzydziestu laty figura taka zajmowała miejsce przy bufecie jednego z najpierwszych magnatów Szkocji, tu i owdzie mieszając się też do rozmowy, dopóki żar-towniś ten nie posunął się zbyt daleko, oświadczywszy się jednej z panien domu i publicznie w kościele ogłosiwszy swe z nią zapowiedzi.
Nr. 9. EPISKOPALNE DUCHOWIEŃSTWO SZKOCJI
Po rewolucji w r. 1688 i przy innych okazjach, gdy prez-biterjanie byli niezwykle rozjątrzeni na swych przeciwników, duchowieństwo episkopalne, należące przeważnie do stronnictwa jakobitów, było narażone na szykany wzburzonych tłumów, domagających się ekspiacji za polityczne odstępstwo. Pomimo jednak że prezbiterjanie doznali byli strasznych prześladowań za czasów Karola II i jego brata, to poza drobnemi wykroczeniami, o których mowa w tekście, nie dopuszczali się oni większych nadużyć.
Nr. 10. ST RZEMIENNE
Nadmienię tu, że libacje, w rodzaju opisanej w tekście, odbywały się przy pewnych okazjach w Szkocji jeszcze w młodości autora. Towarzystwo, pożegnawszy się z gospodarzem, nieraz jeszcze kończyło wieczór «we wnętrzu szynkowni» wsi czy sioła. Podejmujący ich gospodarz stale im towarzyszył, by wypić strzemienne, co często pociągało za sobą długą ucztę, trwającą do późna,
Poculum Potatorium dzielnego barona, błogosławiony niedźwiedź, ma swój prawzór w pięknym starym zamku Glam-mis, tak bogatym w pamiątki z dawnych czasów; jest to masywny srebrny puhar, wyzłacany, ulany w kształt lwa, w którym mieści się niemal kwarta angielska. Forma ta odnosi się do familijnego miana: Lyon, a o ile zostanie wydobyty, puhar ten musi nieodwołalnie być spełniony za zdrowie earla. Autor powinienby się może wstydzić wyznać, że miał zaszczyt wychylić zawartość Lwa; a wspomnienie tego czynu nasunęło historję o Niedźwiedziu Bradwardinea. W rodzinie Scottów z Thirlestane (nie Thirlestane Leśne, lecz miejscowości tego samego nazwiska w Roxpurghshire) przez długie czasy przechowywano puhar tego samego rodzaju w kształcie pachołka do butów. Każdy gość musiał puhar ten spełnić na pożegnanie. A jeśli się zwał Scott, obowiązek ten podwójnie na nim ciążył.
Jeśli właściciel gospody ofiarował swym gościom deoch an doruis, to znaczy napitek na odchodnem, czyli strzemien-nego, poczęstunku tego nie wciągał do rachunku. Na tej podstawie pewien uczony sędzia w mieście Forfar wydał wyrok bardzo logiczny.
A., piwow^arka z Forfar, uwarzyła sobie «baryłeczkę piwa)) i wystawiła napój ten przed dom, by wystygnął. Aż tu krowa B., sąsiada A., przechodząc tamtędy i widząc smakowity napój, pokosztowała go, poczem w’ypiła aż do dna. Gdy A., wyszedłszy po chwili po napój, ujrzała wiadro puste, z chwiejnego chodu krowy, zdradzającego nieumiarkowanie, łatwo odgadła, gdzie podział się jej napój. Idąc za pierwszym odruchem, kijem po żebrach krowdny postanowiła wywrzeć swą zemstę. Ryczenie chłostanej krowy sprowadziło jej właściciela B., który przeciwstawił się swej rozgniewanej sąsiadce, a w odpowdedzi usłyszał żądanie, by jej zapłacił za napój, wypity przez krowę. B. odmówił zapłaty i sprawa oddana została sędziemu. Wysłuchał jej cierpliwie, poczem zwrócił się do poszkodowanej z zapytaniem, czy krowa usiadła do tej libacji, czy też wypiła napój stojąc. Poszkodowana powiedziała, że nie była obecna przy spełnieniu tego czynu, lecz przypuszcza, że krowa wypiła napój stojąc na swych nogach; poczem dodała, że gdyby była w pobliżu, to byłaby się postarała, by nóg swych użyła do ucieczki. Sędzia, wysłuchawszy, uznał solennie napój krowy jako deoch an doruis, czyli strzemienne, za które nie wolno brać zapłaty, bez pogwałcenia starej szkockiej gościnności.
Nr. 11. CZARY
Historja właśnie opowiedziana miała się podobno zdarzyć w południowej Szkocji. Pewien stary ksiądz, dość rozumny i stanowczy, by się oprzeć ogólnej panice, jakiej ulegli jego koledzy, zdołał ocalić biedną chorą istotę od okrutnego losu, jakiby ją niechybnie był dosięgnął. Sprawozdania z procesów o czary stanowią jeden z najbardziej pożałowania godnych rozdziałów z dziejów Szkocji.
Nr. 12. MÓWIĄCE GODŁA
Jakkolwiek godła mówiące zostały naogół odrzucone, to jednak przyjęły się one na broni i jako motta wielu wybitnych rodzin. Tak naprzykład motto rodu Vernonów: Ver non semper viret zasadza się w zupełności na grze słów, a tak samo motto Onslowów: Festina lente. Periissem ni per-iissem Anstrutherów podlega temu samemu zarzutowi. Jeden z przedstawicieli tego starego rodu, przekonawszy się, że przeciwnik, z którym sobie naznaczył spotkanie, korzysta z tej sposobności, by go uśmiercić, udaremnił ten zamiar, rozbiwszy mu głowę toporem. Dwa potężne ramiona, podnoszące broń dla zadanik ciosu, tworzą godło tej rodziny z napisem: Periissem ni per-iissem.
Nr. 13. OKUP
Mac-Donald z Barrisdale, jeden z ostatnich szlachciców z gór, który system grabieży uprawiał na wielką skalę, był człowiekiem uczonym i dobrze wychowanym. Na szablach swych miał wyryte słowa dobrze znane:
Haec tibi erunt artes — pacisąue imponere morem,
Parcere subjectis, et debellare superbos.
Istotnie, pobieranie okupu było przed rokiem 1745 praktykowane przez rozmaitych przywódców wysokiej rangi, którzy, czyniąc to, twierdzili, iż bronią swą użyczają pomocy prawu i zapewniają ochronę, której nie mogły dawać władze wśród zamętu, panującego w kraju. Autor wddział memorjał Mac-Phersona z Cluny, przywódcy tego starego szczepu, a z pisma tego wynikało, że pobierał on okupy bardzo znaczne, które składali mu chętnie nawet jego najmożniejsi sąsiedzi. Jakiś członek tego szczepu, słysząc księdza wygłaszającego swym pa-rafjanom kazanie o zbrodni kradzieży, przerwał kaznodziei, radząc mu, by utwierdzanie w tych zasadach pozostawił Mac-Pliersonowi z Cluny, którego miecz rychlej położyłby kres kradzieży, niż wszelkie kazania najrozmaitszych przedstawicieli Synodu.
Nr. 14. ROB ROY
Przygoda podobna do opowiedzianej wydarzyła się istotnie panu Abercromby z Tullibody, dziadkowi obecnego lorda Abercromby, a ojcu sławnego Sir Ralpha. Gdy ten dżen-tleman, który dożył bardzo sędziwego wieku, osiedlił się w hr. Stirling, Rob Roy, lub ktoś z jego bandy, kilkakrotnie mu. zabierał bydło, aż wreszcie uzyskawszy całkiem formalny list bezpieczeństwa, szlachcic zmuszony był złożyć rabusiowi wi-zyt§> podobną do opisanej w tekście wizyty Wayerleya u Beana Leana. Rob przyjął go z wielką uprzejmością, przepraszając kilkakrotnie za wypadek, który zdarzył się, zapewr-niał, jedynie przez pomyłkę. Przyjął pana Abercromby kotletami z własnych jego dwóch cieląt, za nogi powieszonych w jaskini, poczem gość wyszedł całkiem bezpiecznie, zobowiązawszy się płacić w przyszłości nieduży okup, za co Rob Roy nietylko miał oszczędzać jego stada, lecz nadto oddawać jeszcze sztuki skradzione przez innych łupieżców. Abercromby mówił, że Rob Roy zdawał się go uważać za przyjaciela jakobitów i szczerego wroga Unji. Ąni jedno, ani drugie nie było prawdą, lecz szlachcic uważał za zbyteczne objaśniać pod tym wzglę dem swego gospodarza, w podobnej sytuacji unikając dysputy politycznej. Przygodę tę opowiedział mi przed wielu laty (około r. 1792) czcigodny szlachcic, którego ona właśnie dotyczyła.
Nr. 15. RODZINNA SZUBIENICA W CRIEFF
Sławną tę szubienicę, wznoszącą się na zachodnim krańcu miasta Crieff, w Perthshire, pamiętało jeszcze ostatnie pokolenie. Dlaczego nazywano ją rodzinną szubienicą, nie mogę czytelnika objaśnić dokładnie; stwierdzono jednak, że górale, przechodząc koło tego miejsca, tak fatalnego dla wielu ich współziomków, dotykali czapek, wydając okrzyk: ((Błogosław jej Boże! a do djabła z wami!» Nazywano ją przeto rodzinną, jako rodzaj rodzimego czy rodzinnego miejsca kary dla tych, co tu cierpieli, spełniając niejako naturalne swe przeznaczenie.
Nr. 16. ROZBÓJNICY Historja narzeczonego, uprowadzonego przez rozbójników w dzień ślubu, jest jedną z tych, o których autor przed wielu laty słyszał z ust nieżyjącego już właściciela ziemskiego, Mac-Naba. Uprowadzanie ludzi z dolin i wyznaczanie za nich okupu było rzemiosłem bardzo praktykowanem przez dzikich górali, podobnie jak jest niem obecnie u bandytów w południowych Włoszech. W wypadku, o którym mowa, oddział rozbójników uprowadził narzeczonego i ukrył go w jaskini niedaleko góry Schehallion. Młody człowiek zachorował na ospę, zanim zdołano się pogodzić co do okupu; lecz niewiadomo, czy świeże powietrze górskie, czy też brak lekarzy — Mac-Nab nie potrafił tego rozstrzygnąć — sprawiły, iż jeniec ozdro-wiał, a gdy złożono zań okup, wrócił do przyjaciół i narzeczonej; zawsze jednak uważał górskich rozbójników za tych, co go utrzymali przy życiu, dzięki należytemu pielęgnowaniu go podczas choroby.
Nr. 17. ODKUP SZKOCKICH SKONFISKOWANYCH DÓBR Zdarzało się to przy niejednej sposobności. Dopiero po zupełnem zniszczeniu potęgi klanów po r. 1745 znaleźli się kupcy, ofiarujący odpowiednie ceny za majątki utracone w r. 1715, następnie wystawione na sprzedaż przez wierzycieli York Buildings Co; którzy też za bardzo niską cenę nabyli od rządu wszystkie lub większą ich część. Nawet w tak późnej epoce jak ta, o której mowa, przesądy publiczności, sprzyjającej spadkobiercom rodzin, które posiadłości te utraciły, stwarzały najrozmaitsze przeszkody, utrudniające zamiary nowona-bywców.
Nr. 18. POLITYKA WŚRÓD GÓRALI
Ten rodzaj gry politycznej, przypisywanej Mac-Ivorowi, praktykowali w rzeczy samej niektórzy przywódcy z gór; w szczególności sławny lord Lovat, który tę swą intrygę doprowadzał do szczytu. Laird Mac — był również przywódcą niezależnej kompanji, zbyt jednak cenił przyjemności stanu istniejącego, był miał się narażać na straty, przyłączając się do sprawy jakobitów. Jego wojownicza żona zwołała klan i stanęła na jego czele w r. 1745. Ale przywódca sam nie chciał mieć nic wspólnego z ustanawianiem królów, wypowiedziawszy się za tym, a nie innym monarchą, który lairdowi Mac — da «pół gwinei co dnia, a pół co ranka».
Nr. 19. DYSCYPLINA WŚRÓD GÓRALI
Dla wyjaśnienia ćwiczeń wojskowych, oglądanych w zamku Glennaąuoich, autor zwraca uwagę, że górale nietylko się umieli doskonale obchodzić z mieczem i strzelbą, oraz znali rozmaite męskie sporty i ćwiczenia fizyczne rozpowszechnione w całej Szkocji, lecz odbywali też specjalną musztrę, dostosowaną do ich stroju i sposobu walki. Istniały naprzy-kład rozmaite sposoby noszenia pledu, inny w czasie spokojnej wędrówki, inny gdy groziło niebezpieczeństwo; inaczej się nim otulano, gdy można się było spodziewać niezakłóconego spoczynku, inaczej, gdy za najlżejszym alarmem należało się zerwać z mieczem i pistoletem w ręku.
Przed r. 1720, lub mniej więcej w tym czasie, noszono powszechnie pledy, przepasane pasem, przyczem część noszona wokoło bioder, jak i ta, co luźno opadała z ramion, były z tego samego wełnianego materjału. Przy gwaltownem natarciu zrzu cano wszelkie okrycie i klan szedł do walki w samych kaftanach, nosząc tylko, podobnie jak Irlandczycy, obszerne sztucznie ułożone koszule i duże trzosy z koźlej skóry.
Posługiwanie się pistoletem i nożem stanowiło też część ćwiczeń ręcznych górali; autor widział je wykonane przez ludzi, którzy musztry tej wyuczyli się w swej młodości.
Nr. 20. WSTRĘT SZKOT<‘W DO WIEPRZOWINY
Mięso wieprzowe, we wszelkiej formie, było aż do ostatnich czasów mocno nielubiane przez Szkotów, a i teraz jeszcze nie należy do ich potraw ulubionych. Przesąd ten wprowadził do Anglji król Jakób, który wieprzowiny nienawidził w równej mierze co tytoniu. Ben Jonson upamiętnił tę jego właściwość, i zamaskowanej cygance, oglądającej rękę króla, podsuwa słowa:... ręka ta świadczy ninie, że lubisz konie i psy, lecz przenigdy świnie.
The Gipsies Metamorphosed.
A bankiet dla djabła, proponowany przez Jakóba samego, składać się miał z wieprzowej polędwicy i łba ropuchy, oraz fajki z tytoniem dla lepszego strawienia.
Nr. 21. SZKOCKI STÓŁ, PRZY KTÓRYM ZASIADANO DO OBIADU
Co do liczby osób rozmaitej rangi, zasiadających przy tym samym stole, lecz wcale nie do tych samych potraw, jedynie przywódcy z gór zachowali zwyczaj, przyjęty dawniej w całej Szkocji. «Ja sam — opowiada podróżnik, Fynes Mor-rison, opisując scenę z nizinnej części Szkocji pod koniec panowania królowej Elżbiety — byłem w domu pewnego rycerza, którego obsługiwała liczna służba; podawała ona panu po trawy, nosząc na głowach błękitne czapeczki. Większa część stołu zastawiona była wielkiemi miskami z owsianą zupą, w której pływał kawałeczek gotowanego mięsa. Podawszy obiad, służba również do niego zasiadała, tylko że górna część stołu zamiast owsianej zupy miała kurczęta ze śliwkami w sosie)) (Trauels, str. 155).
Aż do ubiegłego wieku nawet zamożni farmerzy jadali razem ze służbą. Różnicę stanowiska uczestników oznaczano miejscem powyżej i poniżej solnicy, a niekiedy też linją, nakreśloną na stole kredą. Lord Loyat, który dobrze umiał sycić próżność, lecz poskramiać apetyty członków swego klanu, przyznawał każdemu zawadjackiemu Fraserowi, mającemu pretensje do tytułu... pełny zaszczyt zasiadania do stołu, lecz równocześnie baczył na to, by jego młodzi krewniacy nie nabywali przy jego stole zamiłowania do zagranicznych smakołyków. Jego lordowska mość zawsze miał na pogotowiu odpowiednie usprawiedliwienie, dlaczego wina zagraniczne i francuskie wódki, łakocie, mogące jego zdaniem zakłócić twardy tryb życia jego krewnych, nie przedostały się poza zakreślony obręb stołu.
Nr. 22. CONAN TREFNIŚ
W balladach irlandzkich odnoszących się do Fiona (Fin-gal wT poemacie Mac-Phersona) występuje, jak wogóle w starej poezji, szereg bohaterów, a każdy odznacza się specjalną jakąś właściwością; na tle tych właściwości i przygód owych bohaterów powstały liczne przysłowia, dotychczas jeszcze będące w obiegu w górach szkockich. Wśród innych postaci Conan przedstawiony jest w rodzaju Tersytesa, lecz dzielny i odważny do szaleństwa. Uczynił ślub, że na każdy cios również odpowie ciosem, a kiedy, zstąpiwszy, jak wielu innych bohaterów starożytnych, w regjony piekieł, otrzymał pchnięcie od szatana, natychmiast mu odpłacił tą samą miarką, używając wyrażenia, przytoczonego w tekście. Niekiedy przysłowie to brzmi ((Pazur za pazur, a niech djabli biorą najkrótsze, jak Conan rzekł do djabła».
Opis wodospadu wspomnianego w tym rozdziale wzięty jest z opisu wodospadu Ledeard, w farmie tego nazwiska, po północnej stronie Lochard, w pobliżu źródeł jeziora, cztery czy pięć mil od Aberfoyle. Wodospad to niedużych rozmiarów, lecz jeden z najpiękniejszych, jakie można oglądać. Pojawienie się Flory z harfą, jak opisano w tekście, słusznie krytykowano jako zbyt teatralne i sztuczne, zważywszy wielkopań-ską prostotę jej charakteru. Po części da się to jednak usprawiedliwić jej francuskiem wychowaniem, w którem efektow-ność znaczną odgrywa rolę.
Nr. 24. POLOWANIE W GÓRACH
Niekiedy zarzucano autorowi, że twory wyobraźni miesza z rzeczywistością. Dlatego uważa za potrzebne stwierdzić, że polowanie opisane w tekście jako przygotowanie do powstania w r. 1745, jest, o ile mu wiadomo, całkowicie zmyślone. Znaną jest jednak rzeczą, że takie wielkie polowanie odbyło się w lasach Brac-Mar pod protektoratem earla of Mar, jako przygotowanie do rewolucji w r. 1715, a wielu przywódców’ z gór, którzy później brali udział w tych zamieszkach wewnętrznych, było tam obecnych.
Nr. 25. LATARNIA MAC-FARLANE’A
Klan Mac-Farlane’a, którego członkowie zajmowali małe twierdze po zachodniej stronie Loch Lomond, straszliwie pustoszył niziny, a ponieważ wycieczki swe podejmowali zwykle nocną porą, więc księżyc przezwano popularnie ich latarnią. Ich sławna piosenka Hoggilanam Bo: nazwa ich sygnału zwołującego, naśladują tę dźwięki bojowe, jak następuje:
Pędzim byki, pędzim krowy,
Przez jary, góry, parowy,
Czy deszcz zimny, czy wiatr parny,
Gdy księżyc nad trzęsawisko,
Nad jezioro zstąpi nisko,
My porzucim swe ognisko,
Choć zarobek taki marny.
Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Wayerley) 34
Te szlachetne ruiny drogie są mej pamięci, ze względu na tok myśli, przerwany dawno i w sposób bolesny. Zajmują one punkt górujący nad otoczeniem, nad rzeką Teith i były dawniej jednym z największych zamków w Szkocji. Murdock, książę Albanji, założyciel tej wspaniałej budowli, został ścięty na wzgórzu zamku Stirling, z którego mógł patrzeć na wieże zamku Doune, pomnika swej minionej wielkości.
W latach 1745 — 6, jak opowiedziane w tekście, załoga, należąca do Kawalera, została umieszczona w zamku, nie będącym jeszcze wówczas taką ruiną jak obecnie. Pozostawała ona pod rozkazami Stewrarta z Balloch, jako gubernatora księcia Karola; miał on posiadłość w pobliżu Callander. Zamek ten stał się wówczas widownią romantycznej ucieczki Jana Home’a, autora Douglasa, oraz kilku innych wTięźniów, którzy pojmani w bitwie pod Falkirk, zostali tu zamknięci przez powstańców. Poeta, w którego umyśle żył ogromny zasób tych romantycznych i entuzjazmu pełnych przygód, w które uposażył młodocianego bohatera swego dramatu, poradził i podjął niebezpieczny plan ucieczki z więzienia. Zdołał pobudzić do lego swych towarzyszy, a kiedy wszelka próba zmierzenia się z przeciwnikiem uznana została za beznadziejną, postanowili z prześcieradeł skręcić liny i po nich się spuścić. Czterech, między nimi Home, bezpiecznie dosięgli ziemi, ale pod piątym, rosłym, lęgim człowiekiem, lina się przerwała. Szóstym był Tomasz Barrow, odważny, młody Anglik, serdeczny przyjaciel Home a. Postanowiwszy zaryzykować próbę, nawet w tak niekorzystnych warunkach, Barrow powierzył się przerwanej linie i zsuwał się po niej dopóki się dało, a następnie skoczył. Przyjaciele jego na dole zdołali go pochwycić. Mimo to zwichnął nogę w kostce i złamał kilka żeber. Towarzyszom jednak udało się unieść go bezpiecznie.
Nazajutrz rano górale z wielką skwapliwością poszukiwali zbiegów. Pewien stary dżentleman opowiadał autorowTi, że widział Stewarta «jak krew czerwonego od galopu, płoną cego na twarzy» z pośpiechu, pędzącego na koniu jak szaleniec, w pościgu za zbiegami.
Nr. 27. WYRUSZYĆ (TO GO OUT)
To go out, albo to haue been out, tak brzmiało popularne określenie szkockie, odnoszące się do uczestników powstania. Przed mniej więcej czterdziestu laty uchodziło w Szkocji za oznakę złego wychowania, gdy ktoś użył określenia bunt lub buntowni k, jako mogącego przez kogo z obecnych być uważanem za obelgę osobistą. Tak samo nawet niewzruszeni whigowie uważali za formę bardziej uprzejmą nazywać Karola Edwarda Kawalerem, niżli mówić o nim jako o Pretendencie; a ten rodzaj układnej grzeczności przyjęty był powszechnie w towarzystwie, gdzie ludzie różnych stronnictw stykali się w sposób przyjazny.
Nr. 28. ANGIELSCY JAKOBICI
Sympatje dla jakobitów istniały głównie w hrabstwach zachodnich i we Walji. Ale jakkolwiek wielkie rody Wyn-ne’ów, Wyndham’ów i inne zobowiązały się przyłączyć do księcia Karola, gdy wyląduje, to uczyniły to jednak z wyraź-nem zastrzeżeniem, że przybędzie z pomocniczą armja francuską, bez której przedsięwzięcie to uważano za stracone. Życząc więc dobrze jego sprawie i czekając na sposobność połączenia się z nim, nie czuli się jednak zobowiązani do uczynienia tego, gdy całą jego pomocą był jedynie oddział dzikich górali, mówiących ordynarnym dialektem i dziwracznie ubranych. Napad na hrabstwro Derby przejął ich raczej strachem niż podziwem. Trudno jednak powiedzieć, coby się było stało, gdyby bitwa pod Preston lub Falkirk rozegrała się była pomyślnie w czasie pochodu na Anglję.
Nr. 29. ARMJA KAWALERA
Puchło wkradła się niezgoda do drobnej armji Kawalera, i to nietylko między poszczególnych przywódców, zbyt 34* dumnych, by jeden miał ulegać drugiemu, lecz także między Szkotów a nauczyciela księcia Karola O Sullivana, Irlandczyka z pochodzenia, który z kilku swymi ziomkami, należąc do irlandzkiej brygady, pozostającej w służbach króla francuskiego, miał pewien wpływ na Pretendenta i był znienawidzony przez górali, świadomych, że ich klany tworzyły główną, a raczej jedyną siłę całego jego przedsięwzięcia. Istniał też spór między lordem Jerzym Murrayem a Jakóbem Murrayem z Broughton, sekretarzem Księcia, a niezgoda ta mocno szkodziła sprawie Księcia. Wogóle tysiąc drobnych uraz dzieliło ich szczupłą armje, ostatecznie przyczyniwszy się w znacznej mierze do jej pokonania.
Nr. 30. ARMATA W ARMJI GÓRALI
Ten szczegół historyczny, zarówno jak poprzedzający go opis, przypomni czytelnikowi wojnę w WTandei, w której ro-jaliści, w przeważnej mierze chłopscy powstańcy, przywiązywali niezwykłą, wprost zabobonną wagę do posiadania kawałka mosiądzu z armaty, którą nazywali Marją Joanną.
Górale dawniejszej epoki bali się armat, z których hukiem i działaniem byli zupełnie nieobeznani. Przy pomocy trzech czy czterech małych dział polnych earlowie Huntly i Errol za czasów Jakóba VI odnieśli wielkie zwycięstwo pod Glenliyat nad liczną armja góralską, której dowodził earl Argyle. W bitwie przy moście nad rzeką Dee, jenerał Middle-ton również wygrał bitwę przy pomocy dział, gdyż górale nie umieli wytrzymać ognia Matki muszkietów, jak nazwali byli armaty. W starej balladzie, zawierającej opis bitwy przy moście nad rzeką Dee, znajdują się następujące wiersze:
Górale, to dzielne chłopy,
Bo tarczę noszą i miecz,
Ale z nich głupie chłopy,
Gdy z boju zmykają precz.
Górale, to dzielne chłopy,
Przy szabli każdy smyk,
Ale tchórzliwe z nich chłopy,
Gdy armat zagrzmi ryk.
Gdy armat ryk w noc letnią,
Jak piorun straszny grzmiał,
Ni jeden góral, jako żyw,
Nie wytrwał w huku dział.
Ale górale z r. 1745 dawno się wyzbyli naiwności swych przodków i przez cały czas wojny dawali dowody, jak mało się obawiali artylerji, jakkolwiek lud prosty w dalszym ciągu przywiązywał znaczenie do posiadania dział, o czem mowa w niniejszym przypisku.
Nr. 31. ANDERSON Z WHITBURGH
Tym wiernym przyjacielem, który wskazał przejście, przez które górale dostali się z Tranent do Seaton, był Robert Anderson, junior, z Whitburgha, właściciel ziemski we Wschod-niem Lothian. Zapytany przez lorda Jerzego Murraya, czy byłoby możliwe przebyć bezdrożną, bagnistą część pola, dzielącego obydwie armje, odpowiedział, że uważa to za niewykonalne. Po odejściu przypomniał sobie, że istnieje ścieżka okrężna, lecz wiodąca na wschód przez bagno ku dolinie, i że tą ścieżką górale mogliby obejść stanowiska Sir Jana Cope’a, nie narażając się na ogień nieprzyjaciela. Gdy o tem napomknął panu Hephurnowi z Keith, ten, zrozumiawszy odrazu doniosłość informacyj, zachęcił go, by zbudził lorda Jerzego Murraya i zakomunikował mu ten swój pomysł. Lord Jerzy przyjął informację z gorącem podziękowaniem i bezzwłocznie zbudził księcia Karola, śpiącego na polu ze snopkiem grochu pod głową. Książę z radością przyjął wiadomość, że istnieje możliwość sprowadzenia walki rozstrzygającej między doskonale zaopatrzoną armja a jego własnemi nieregularnemi siłami. Jego radość przy tej sposobności niezbyt się da pogodzić z zarzutem tchórzostwa, podniesionym przeciw niemu przez Kawalera Johnstone’a, niezadowolonego sprzymierzeńca, którego Pamiętniki zawierają co na.jmniej tyleż materjału romantycznego, ile historycznego. Bo tenże sam Johnstone opowiada, że książę dowodził drugim szeregiem armji góralskiej podczas bitwy, o której mówi: ((Zwycięstwo odniesiono tak szybko, że w drugim szeregu, w którym jeszcze stałem obok księcia, nie było już widać innych nieprzyjaciół, prócz tych, co leżeli na placu boju, zabici lub ranni, jakkolwiek byliśmy co najwyżej o pięćdziesiąt kroków oddaleni od pierwszego szeregu, pędząc co sił, by ich dogonić)).
Podług tego ustępu z Pamiętników Johnstone’a, książę stał o pięćdziesiąt kroków od ognia walki, więc na stanowisku, którego nie mógł zajmować człowiek, nie chcący dzielić niebezpieczeństw bitwy. Istotnie, gdyby przywódcy byli się zgodzili na propozycję księcia, że osobiście stanie na czele przednich straży, nie mógłby już był brać bezpośredniejszego udziału w bitwie.
Nr. 32. ŚMIERĆ PUŁKOWNIKA GARDINERA
Śmierć tego dobrego chrześcijanina i dzielnego męża opisuje życzliwy mu biograf Dr. Doddridge, trzymając się opowiadania naocznych świadków:
«Całą noc wytrwał pod bronią, otulony płaszczem, i przeważnie szukając schronienia pod stertą jęczmienia, która przypadkowo była na polu. Około trzeciej nad ranem przywołał swych służących, z których czterech pełniło służbę. Trzech z nich pożegnał najserdeczniejszą radą i tak uroczystem napomnieniem, odnośzącem sie do spełniania obowiązków i troskliwości o te obowiązki i pieczy o dusze, że zdawało się to wskazywać, iż się obawia, że prawdopodobnie będzie to ostat-niem jego pożegnaniem. Wiele też za tem przemawia, że resztę życia, nie więcej jak już tylko godzinę, spędził na zbożnych praktykach duszy, do których od tak dawna był przyzwyczajony, a czemu zdawały się sprzyjać rozmaite okoliczności. świtem armja została zaalarmowana zgiełkiem, wywołanym przez zbliżanie się buntowników, i atak wykonano przed nastaniem dnia, kiedy jednak było już dość jasno, by można było rozróżnić, co się działo. Skoro tylko nieprzyjaciel zbliżył się na odległość strzału, otworzono straszny ogień; mówią też, że dragoni, tworzący lewe skrzydło, natychmiast uciekli. Na początku ataku, trwającego zaledwie kilku minut, puł kownik otrzymał strzał w lewą pierś, że aż podskoczył w siodle; służący, który prowadził konia, nakłaniał go, by się cofnął, lecz pułkownik twierdził, że to tylko strzał w ciało, i walczył w dalszym ciągu, pomimo że niebawem został ranny w prawe udo. W międzyczasie zauważono, że obok niego padł jeden z nieprzyjaciół, i to właśnie człowiek, który dopiero przed paru dniami złożył mu był obłudną wizytę, zapewniając gorąco o swych sympatjach dla istniejącego stanu rzeczy.
Zdarzenia tego rodzaju dokonywują się w krótszym przeciągu czasu, niż trwa opisanie ich lub odczytanie. Przez parę chwil podtrzymywali pułkownika jego ludzie, a przede wszystkim szlachetny pułkownik Whitney, który został tu raniony w prawrą rękę, a w parę miesięcy później zginął zaszczytną śmiercią pod Falkirk, oraz porucznik West, znany z niezwykłej odwagi, i około piętnastu dragonów, którzy do ostatniej chwili pozostali przy swym dowódcy. Jednakowoż po słabym ogniu nagła panika ogarnęła cały regiment, a jakkolwiek pułkownik i kilku innych dzielnych oficerów robili co mogli, by pierzchających raz czy dwa razy powstrzymać od ucieczki, ostatecznie jednak pierzchli w popłochu. I właśnie w chwili, gdy pułkownik zdawał się zastanawiać, co mu w danych warunkach obowiązek uczynić nakazuje, zdarzył się wypadek, który, sądzę, w oczach każdego szlachetnego i godnego człowieka będzie dostatecznem usprawiedliwieniem, że, opuszczony przez swój regiment, pułkownik naraził życie na tak wielkie niebezpieczeństwo. Zobaczył on, że oddział piechoty, dzielnie walczącej w jego pobliżu, a której on miał przyjść z pomocą, nie ma oficera, któryby jej przewodził; tedy z zapałem i tak głośno, że słowa jego słyszał człowiek, który mi o tem opowiedział, zawołał: «Tych dzielnych chłopców zasiekają na miejscu, bo nie mają dowódcy)), co rzekłszy, popędził ku nim i krzyknął: «Ognia, chłopcy, a nie bać się niczego)). Zaledwie jednak wyrzekł te słowa, gdy doń podszedł góral z kosą na długim drążku, którą zranił go tak strasznie w prawe ramię, że miecz wypadł mu z ręki; wtedy doskoczyło doń kilku innych i ogłuszonego tą okropną raną ściągnęli z konia. W tejże chwili inny góral, którym, o ile rnożną dać wiarę zeznaniom z procesu w Carlisle (a nie wiem, dlaczego nie możnaby im wierzyć, pomimo że nieszczęśnik ten odwołał je w chwili śmierci), był niejaki Mac-Naught, w rok później zgładzony, — zadał mu cięcie szablą czy toporem (mój informator nie mógł tego stwierdzić dokładnie) w tylną cześć głowy, a cios ten był śmiertelny. Wierny jego towarzysz tyle tylko jeszcze widział, że, gdy kapelusz spadł mu z głowy, pułkownik, ująwszy go w lewą rękę, powiewał nim, dając mu znak, by się cofnął, a ostatnie słowa, jakie z ust jego usłyszał, były: ((Uważaj na siebie», poczem służący się oddalił)).
Some remarkable Passages in Ihe Life of Colonel James Gardiner, by P. Doddridge, DD. London 17V7, p. 181.
Pozwolę sobie zauważyć, że cytat ten potwierdza opis w tekście, dotyczący oporu, jaki stawiała część angielskiej piechoty. Zaskoczeni przez żołnierzy dziwnego i niezwykłego wyglądu, nie mogli się opierać długo ni energicznie, zwłaszcza gdy ich opuściła konnica i ci, co mieli kierować artylerją. A jakkolwiek los bitwy rychło się rozstrzygnął, zawsze jednak miałem to przekonanie, że część piechoty usiłowała spełnić swój obowiązek.
Nr. 33. LAIRD Z BALMAWHAPPLE
Zbytecznem chyba mówić, że charakter brutalnego młodego lairda jest całkowicie tworem wyobraźni. Jednakowoż dżentleman, podobny do Balmawhappla jedynie pod względem odwagi, padł pod Preston, zgodnie z opisem w tekście. Szlachcic z Perthshire, człowiek honorowy i godny, jeden z garstki kawalerzystów, którzy pozostali wierni Karolowi Edwardowi, prawie sam jeden ścigał uciekających dragonów aż do Saint Clemenfs Wells, gdzie usiłowania kilku oficerów zdołały ich na chwilę powstrzymać. Spostrzegłszy, że ściga ich tylko jeden szlachcic i kilku jego sług, rzucili się nań i zarąbali go swemi szablami. Przypominam sobie, że w dzieciństwie siadywałem na grobie, na którym długo rosła trawa bujna i zielona, co go odróżniało od innych. Niewiasta, należąca do rodziny rezydującej wówczas w Saint Clemenfs Wells, nieraz mi wtedy opowiadała tragedję, której była naocznym świadkiem, a na dowód pokazywała mi jedną ze srebrnych klamer od munduru nieszczęśliwego dżentlemana.
Nr. 34. ANDREA DE FERRARA
Nazwisko Andrea de Ferrara widnieje na wszystkich szkockich szablach, odznaczających się niezwykłą doskonałością. Kto był tym artystą, jakie były jego losy i gdzie pędził żywot, tego dotąd badacze nie zdołali stwierdzić. Ogólnie jednak utrzymują, że Andrea de Ferrara był rzemieślnikiem hiszpańskim lub włoskim, którego sprowTadził Jakób IV lub V, by nauczył Szkotów wyrobu ostrzy mieczy. Narody najbardziej barbarzyńskie celują w fabrykacji broni; a Szkoci doszli do wielkiej wprawy w kuciu mieczy już w okresie bitwy pod Pin-kie; w tej wczesnej dobie historyk Patten opisuje je jako ((wybitnie szerokie i cienkie, zwykle bardzo ostre, a z tak nadzwyczajnego materjalu, że ponieważ nigdy nie widziałem równie dobrych, sądzę, że trudno byłoby wymyśleć lepsze» (Account of Somerset’s Expedition).
Należy zauważyć, że najlepsze i najprawdziwsze wyroby Andrea de Ferrara mają na ostrzu wyrytą koronę.
Nr. 35. MISS NAIRNE
Wypadek niniejszy, a przypisany Florze Mac-Ivor, zdarzył się istotnie Miss Nairne, którą autor miał przyjemność znać. Gdy wojska góralskie wkroczyły do Edynburga, Miss Nairne, podobnie jak inne panie sprzyjające ich sprawie, stała na balkonie, powiewając chusteczką, gdy przypadkowa kula z muszkietu jednego z górali drasnęła ją w czoło. ((Dzięki Bogu — rzekła, skoro tylko odzyskała przytomność, — że zdarzyło się to mnie, której przekonania są znane. Gdyby na mojem miejscu był whig, byliby mówili, że uczyniono to rozmyślnie)).
Nr. 36. KSIĄŻĘ KAROL EDWARD
Zarzucano autorowi Wauerleya, że młodego Pretendenta odmalował w barwach piękniejszych, niż zasługiwał. Zna-jac jednak wielu ludzi, którzy pozostawali w pobliżu jego osoby, starał się go nakreślić zgodnie z tem, co owi naoczni świadkowie mówili o jego usposobieniu i charakterze. Niewątpliwie należy część owych sądów złożyć na karb naturalnej przesady tych, którzy pamiętali go jako śmiałego i awanturniczego księcia, dla którego sprawy narażali życie i mienie; ale czyż ich świadectwo ma ustąpić całkowicie przed sądem jednego malkontenta?
Wspomniałem już o uwłaczających sądach Johnstone’a, dotyczących odwagi księcia. Otóż część opowiadań tego pana jest wytworem fantazji. Któżby naprzykład przypuszczał, że kiedy nam opowiadał w sposób niezwykle zajmujący o swych amorach z wdzięczną Peggie, Johnstone był człowiekiem żonatym, a wnuk jego dotąd jeszcze żyje, albo że cała ta wielce zawiła historja dotycząca okrutnej zemsty Gordona z Abbachie na księdzu prezbiterjańskim jest zupełnie zmyślona. Równocześnie jednak należy przyznać, że książę, podobnie jak inni z jego rodu, nie doceniał należycie usług swych sprzymierzeńców. Wychowany w wysokich pojęciach o swem prawie przy-rodzonem, zdawał się wszelki trud i poświęcenie dla jego sprawy uważać niejako za obowiązek, nie wymagający zatem zbyt-niej z jego strony wdzięczności. Świadectwo Dra Kinga (poniekąd wątpliwe, wobec tego, że sprzeniewierzył się sprawie jakobitów) popiera to zapatrywanie.
Bystry wydawca Pamiętników Johnstone’a cytuje historję, opowiedzianą podobno przez Ilelyetiusa, podług której książę Karol Edward, daleki od dobrowolnego wyruszenia na swą śmiałą wyprawę, został dosłownie związany za ręce i za nogi i tak wsadzony na okręt, czemu on zdaje się dawać wiarę. Wobec tego jednak, że jest to faktem dobrze znanym z histo-rji i, o ile mi wiadomo, zgoła nie ulegającym wątpliwości, iż tylko osobiste prośby i nalegania księcia pchnęły Boisdale’a i Lochiela do powstania, gdy oni stanowczo żądali, by odłożył całą akcję aż do chwili otrzymania dostatecznych posiłków z Francji, — wobec tego trudno jest bardzo pogodzić tę jego rzekomą niechęć do podjęcia wyprawy z rozpaczliwym wprost wysiłkiem doprowadzenia do skutku powstania, i to wbrew radom i prośbom jego najpotężniejszych i najmądrzejszych stronników. Zaiste, człowiek, którego związanego przyniesiono na okręt, by go tym sposobem zmusić do tak rozpaczliwego przedsięwzięcia, byłby, wszak skorzystał z wahania się swych stronników i bezpiecznie wrócił do Francji.
W Pamiętnikach swych Johnstone twierdzi, że Karol Edward opuścił pole bitwy pod Culloden, nie uczyniwszy ostatecznego wysiłku dla odniesienia zwycięstwa; dopuszczając więc do głosu także drugą stronę, nadmienić należy, że istnieje bardziej wiarygodne świadectwo lorda Elcho, który stwierdza, że on sam gorąco radził księciu, by uderzyć na czele lewego skrzydła, całkiem nienaruszonego, i powetować straty lub umrzeć z honorem. A gdy rada jego nie znalazła posłuchu, lord Elcho pożegnał go w gorzkim gniewie, przysięgając, że nigdy już nań nie spojrzy, i dotrzymał słowa.
Z drugiej strony, zdaje się, że niemal wszyscy inni oficerzy uważali dzień ten za nieodwołalnie stracony, gdyż jedno skrzydło górali było całkiem złamane, a reszta armji, osaczona przez siły przeważające, znajdowała się w stanie wprost beznadziejnym. W tym stanie rzeczy oficerzy irlandzcy, otaczający Karola, usiłowali go zmusić do opuszczenia pola bitwy. Chorąży, który był w pobliżu księcia, twierdził stanowczo, iż widział, jak Sir Tomasz Sheridan ujął konia jego za uzdeczkę i skierował go w przeciwną stronę. Istnieje zatem pewna niezgodność opinij; jednakowoż zdanie lorda Elcho, człowieka popędliwego i zrozpaczonego grożącą mu ruiną, nie może być miarodajne, gdy przesądza o odwadze księcia, o której świadczy sama już natura przedsięwzięcia, jego pragnienie brania udziału we wszystkich walkach, stanowcza decyzja ruszenia z Derby do Londynu i przytomność umysłu, jaką okazał podczas romantycznych niebezpieczeństw swej ucieczki. Autor jest daleki od tego, by dla owego nieszczęśliwca wymagać pochwał, godnych świetnych talentów; obstaje jednakowoż przy swem twierdzeniu, że w okresie swego przedsięwzięcia zdolnym był do stawienia czoła niebezpieczeństwu i ubiegania się o sławę.
Autor nie słyszał nigdy, by ktokolwiek stykający się z Karolem Edwardem odmawiał mu wdzięku, uprzejmości, zręczności w postępowaniu i obchodzeniu się z ludźmi, odpowiadających jego stanowisku, i nie widzi też, by zalety te znalazły były wyraz przesadny w niniejszej ^próbie skreślenia jego portretu. Następujące cytaty, potwierdzające opinję powszechną co do ujmujących zalet księcia, wzięte są z rękopiśmiennego opisu jego romantycznej wyprawy, pióra Jakóba Maxwella z Kirkconnell, którego kopję posiadam, dzięki przyjaźni J. Menzies z Pitfoddells. Autor, jakkolwiek stronniczo usposobiony dla księcia, którego był wiernym sprzymierzeńcem, był, zdaje się, człowiekiem uczciwym i spokojnym i dobrze znającym intrygi doradców Pretendenta. ((Wygląd i osobiste zalety księcia czyniły na każdym wrażenie niezmiernie ujmujące. Co do tego, nie było wprost dwóch zdań. Ci, których interes lub przesądy skłoniły do porzucenia jego sprawy, przyznawali jednak, że życzą mu jak najlepiej pod każdym innym względem, a nawet nie mogli potępiać obecnego jego przedsięwzięcia. Najrozmaitsze okoliczności przyczyniły się do tego, by charakter jego podnieść do najwyższego szczytu, nie mówiąc już o wielkości jego przedsięwzięcia i sposobu, w jaki go dotąd urzeczywistniał. Liczne przykłady dobroci i humanitarności wywierały wielkie wrażenie na ludziach. Ograniczę się do przytoczenia tylko dwóch czy trzech. Zaraz po bitwie, gdy książę jechał wzdłuż pola walki, parę minut wcześniej zajętego przez armje Cope’a, jeden z jego oficerów zbliżył się doń z gratulacją i, wskazując poległych, rzekł: «Sir, oto nieprzyjaciele twoi u twych stóp». Książę jednak, daleki od uczucia tryumfu, dał wyraz szczeremu współczuciu dla obałamuconych poddanych swego ojca, zapewniając, że bardzo mu przykro widzieć ich w takiej pozycji. Nazajutrz, gdy książę był w Pinkiehause, przybył pewien obywatel z Edynburga, by z sekretarzem Murrayem rozmówić się co do namiotów, które stolica miała dostarczyć w określonym terminie. Zdarzyło się, że Murray był nieobecny, a książę, dowiedziawszy się o tem, kazał do siebie zawezwać owego dżentle-mana, mówiąc, że sam raczej załatwi jego sprawę, niżby go miał narazić na czekanie, i istotnie to uczynił, spełniając wszystko, czego tamten żądał. Tyle uprzejmości ze strony młodego władcy, upojonego zwycięstwem, zjednywało mu nawet pochwały nieprzyjaciół. Ale największe uznanie zdobyła mu odmowa w sprawie, bardzo blisko dotyczącej jego interesów, a od której zależało może powodzenie jego przedsięwzięcia. Zaproponowano mianowicie wysłanie do Londynu jednego z jeńców, by zażądał od władz układu co do wymiany jeńców już pojmanych i tych, którzy w ciągu wojny dostaną się do niewoli, przytem miano nadmienić, że odmowę będą uważać za hasło do nieoszczędzania nikogo. Było jasnem, że taki układ byłby dla księcia bardzo korzystny; przyjaciele jego łatwiejby się za nim oświadczyli, gdyby się nie potrzebowali obawiać niczego innego, prócz niepewnego losu na polu bitwy; jeśli zaś władze londyńskie nie zgodzą się na zawarcie takiego układu, książę będzie upoważniony do obchodzenia się z ich jeńcami tak samo, jak elektor hanowerski postanowił obchodzić się z jeńcami przyjaciół księcia, którzy wpadną w jego ręce; żądano też, by paru odstraszającemi przykładami zmusił władze londyńskie do zgody. Można było przypuszczać, że oficerzy angielscy poprą tę sprawę. Zawsze pełnili służbę w warunkach ogólnie obowiązujących wszystkie narody cywilizowane, nie splamiliby więc swego honoru, porzucając tę służbę, gdyby warunków tych nie dopełniono, i to z powodu uporu własnego ich monarchy. Jakkolwiek projekt ten był możliwy do wykonania i podobno bardzo doniosły, książę nie dał się do niego nakłonić, mówiąc, że próbne pogróżki by mu ubliżały, a wykonać by ich nie mógł, gdyż nigdy nie odbierałby z zimną krwią życia ludzi, których ratował w ogniu walki, z narażeniem własnego życia. Nie były to jedyne dowody dobroci księcia z owego okresu. Każdy dzień przynosił w tej mierze coś nowego. Złagodziło to surowość rządów wojskowych, dyktowanych przez konieczność, które on jednak w miarę możności starał się łagodzić i uczynić lżejszemi».
Mówiono, że książę wymagał czasem większego zachowywania form i ceremonjału, niż to przystało jego sytuacji; z drugiej strony jednak pewne przestrzeganie etykiety było nieodzowne, inaczej nie byłby sobie dał rady z intruzami. Ale umiał też z wielką układnością znosić ostre uwagi, na które się niekiedy narażał przez nadmierne wymaganie na punkcie ceremonjału. Mówią naprzykład, że Grant z Glenmo-riston, wykonawszy forsowny marsz, by na czele swego klanu spotkać się z Karolem, z bezceremonjalnym pośpiechem wpadł do Księcia w Holyrood, nie poświęciwszy należytej uwagi swej toalecie. Książę przyjął go uprzejmie, lecz napomknął, że nic byłoby zbytecznem, gdyby wpierw odwiedził był golarza. «Tylko że nie gołowąsy — odpowiedział przywódca urażony — mają sprowadzić zmianę w losach Waszej Królewskiej Wysokości)). Kawaler przyjął tę odprawę z humorem.
Wogóle, gdyby książę Karol był zakończył życie niezadługo po swej cudownej ucieczce, postać jego w historji byłaby zajęła miejsce bardzo zaszczytne. Tak, jak było, stanie on w liczbie tych, których pewna świetna część życia pozostaje w ostrem przeciwieństwie do wszystkiego, co ją poprzedziło, i do wszystkiego, co po niej nastąpiło.
Nr. 37. UTARCZKA POD CLIFTON
Następujący opis utarczki pod Clifton wyjęty jest z Pamiętników Evana Macphersona z Cluny, przywódcy klanu Macpherson, który zasłużył się wytrzymaniem głównego ataku w tej gwałtownej potyczce. Pamiętniki te powstały, zdaje się, ok. 1755 r., zaledwie w dziesięć lat po bitwie. Napisane były we Francji, gdzie dzielny przywódca żył na wygnaniu; stąd pewne gallicyzmy w opowiadaniu. ((Podczas powrotu księcia z Derby do Szkocji generał, lord Jerzy Murray, podjął się ochoczo dowództwa nad tylnemi strażami, zadania wprawdzie zaszczytnego, lecz połączonego z wielkiem niebezpieczeństwem, przykrościami i niemałym trudem, gdyż książę, obawiając się, by odwrotu do Szkocji nie odciął mu marszałek Wade, który rozłożył się na północ od niego z armja znacznie większą, gdy książę z Cumberland z całą swą jazdą postępował tuż za tylnemi strażami, był zmuszony do pośpiesznych marszów. Artylerja nie mogła przeto nadążyć armji księcia, przy ogromnej niepogodzie i po najgorszych drogach; lord Jerzy Murray był więc zmuszony maszerować niemal co noc, wśród ciemności, często niepokojony alarmami i przeszkodami ze strony przednich straży księcia z Cumberland. Wieczorem, 28-go grudnia 1745 r., książę wkroczył do miasta Penrith, w hrabstwie Cumberland. Lord Jerzy Murray, nie zdoławszy jednak przeprowadzić artylerji tak szybko, jakby był pragnął, zmuszony był spędzić noc w odle-gości sześciu mil od miasta, wraz z regimentem Mac-Donella z Glengarrie, który tego dnia dowodził był właśnie tylnemi strażami. Książę, pragnąc, by armja jego trochę wypoczęła a lord Jerzy miał czas nadciągnąć ze swą artylerja, postanowił 29-ty grudnia spędzić w Penrith; wydał przeto rozkaz, by drobna jego armja stawiła się rano pod bramą do przeglądu i stwierdzenia, o ile różni się liczebnie od sil, z któremi wkroczył był do Anglji. Wówczas liczyła ona niespełna 5.000 piechoty, około 400 jezdnych, rekrutujących się z szlachciców, służących jako ochotnicy, z których część tworzyła przyboczną straż księcia pod rozkazami lorda Elcho, obecnie hrabiego de Weems, żyjącego na wygnaniu we Francji. Druga część tworzyła drugi oddział straży pod dowództwem lorda Balmo-rino, który został ścięty w Towerze w Londynie. Trzecia część służyła pod lordem Kilmornock, również ściętym później w Towerze. Czwarta część pozostawała pod rozkazami lorda Pitsligo, także skazanego na banicję; kawalerja ta, aczkolwiek bardzo nieliczna, była niezwykle dzielna, jako złożona ze samej szlachty, i oddawała ogromne usługi piechocie, nietylko podczas bitwy, lecz także pełniąc obowiązki przedniej straży podczas rozlicznych marszów, oraz patrolując nocą po rozmaitych drogach, wiodących ku miastom, gdzie armji zdarzyło się zakwaterować.
«Gdy drobna ta armja dn. 29-go grudnia zgromadziła się dla przeglądu na wzgórzu na północ od Penrith, ks. de Cluny otrzymał rozkaz stawienia się ze swymi ludźmi na moście w Clifton, mniej więcej o milę na południe od Penrith, odbywszy wpierw rewję przed panem Patullo, który mial nadzór nad wojskiem i był niejako generałem-kwatermistrzem armji, a obecnie jest we Francji. Siły te pozostały na moście pod bronią, czekając na przybycie lorda Jerzego Murraya z artylerja, którego przeprawę przez most miał kryć ks. de Cluny. Nadciągnęli niedługo przed zachodem słońca, ścigani przez księcia Cumberland z całym oddziałem kawalerji, liczącej powyżej 3.000 ludzi, z których mniej więcej tysiąc zsiadło z koni, w celu odcięcia pochodu artylerji w kierunku mostu, gdy książę i reszta pozostali na koniach, by napaść na tylne szeregi. Lord Jerzy Murray nadciągnął, a jakkolwiek zastał ks. de Cluny i swój klan w usposobieniu pełnem otuchy, to jednak sytuacja wydała mu się niezmiernie trudną do powzięcia decyzji. Siły były bardzo nierówne, a atak wydawał się w wysokim stopniu niebezpiecznym; to też lord Jerzy, wahając się wydać rozkazy, zasięgnął opinji pana de Cluny. ((Uderzę na nich z całą chęcią — rzekł ks. de Cluny, — jeśli generał rozkaże». «Więc rozkazuję)) — odpowiedział lord Jerzy, i bez włócznie ruszył sam z panem de Cluny, i z mieczem w ręku walczył pieszo, na czele jedynego klanu Macphersonów. W jednej chwili przedarli się oni przez gęsty żywopłot z cierni, pod osłoną którego kawalerja zajęła stanowisko, a podczas tego przedzierania się przez ciernie lord Jerzy Murray, przebrany za górala, gdyż cała armja nosiła strój góralski, zgubił czapkę i perukę i w ciągu dalszej bitwy walczył przez cały czas z gołą głową. Z początku skierowali na nieprzyjaciela gwałtowny ogień armatni, następnie uderzyli na nich z szablami, przez długi czas szerząc rzeź okropną, co zmusiło Cum-berlanda i jego konnicę do śpiesznej ucieczki wśród popłochu; i gdyby książę był wtedy rozporządzał dostatecznemi siłami kawalerji, by móc skorzystać z tego zamieszania, nie ulega wątpliwości, że książę z Cumberland i wielka część jego kon-nicy byliby się dostali do niewoli. Podczas całej bitwy było tak ciemno, że niepodobna było widzieć lub przeliczyć poległych, którzy zapełnili wszystkie rowy, znajdujące się na przestrzeni, będącej polem walki. Obliczono jednak, że oprócz rannych. powyżej stu ludzi pozostało na pobojowisku, a w ich liczbie pułkownik Honywood, który dowodził częścią kawalerji, walczącej pieszo; szablę jego, posiadającą ogromną wartość, uniósł pan de Cluny i dotąd ją przechowuje; także klan zabrał mnóstwo broni; później wyniesiono z placu boju pułkownika, a gdy rany mu się zagoiły, z wielkim trudem odzyskał zdrowie. Pan de Cluny stracił jedynie dwunastu ludzi, z których kilku było tylko rannych; dostawszy się później w ręce nieprzyjaciół, zostali jako niewolnicy wysiani do Ameryki, skąd kilku wróciło, a jeden pozostał we Francji, jako sierżant w regimencie szkockim. Skoro tylko książę otrzymał wieści o zbliżaniu się nieprzyjaciela, natychmiast wydał rozkaz, by lord Nairne, brygad jer, który, skazany na wygnanie, bawi obecnie we Francji, z trzema bataljonami księcia Athol, z bataljonem księcia Perth i kilku innemi oddziałami, które pozostawały pod jego rozkazami, wyruszył na pomoc Clu-ny’emu i poparł artylerję. Ale bitwa była już skończona, zanim lord Nairne ze swemi siłami dotarł na pole walki. Tedy wszyscy powrócili do Penrith, a artylerja za nimi w zupełnym porządku. Od tego czasu książę Cumberland w ciągu całego odwrotu księcia nie odważył się już zbliżyć do niego i do jego wojsk na odległość jednodniową, a cały ten odwrót odbywał się z wielką roztropnością i spokojnie, aczkolwiek armja księcia była poniekąd otoczona siłami nieprzyjacielskiemi.
Nr. 38. PRZYSIĘGA NA SZTYLET
Podobnie jak bóstwa pogańskie brały na siebie zobowiązanie niezłomne, przysięgając na Styks, tak szkoccy górale niezwykle uroczyste znaczenie przywiązywali do przysięgi, którą uważali za wiążącą. Bardzo często polegała ona na położenia ręki przy przysiędze na własnym wydobytym sztylecie, którą to broń, będącą częścią ceremonjału, używano do ukarania wiarołomstwa. Ale bez względu na formę składania przysięgi obowiązującej przysięgający pragnęli ze wszech sił zachować w tajemnicy, na czem polegała owa przysięga, którą uważali za nieodwołalną. Było to niezmiernie wygodne, gdyż bez wszel-Bibl. Nar. Serja II, Nr. 56 (Walter Scott: Waverley) 35 kich skrupułów łamano zobowiązania, jeśli dane były w innej formie niż ta, którą uważano za specjalnie uroczystą; to też chętnie czyniono wszelkie zapewnienia, wiążące nie dłużej, niż chciano je dotrzymać. Jeśli natomiast znaną była publicznie przysięga, uważana przez kogoś za nieodwołalną, nikt zawierający z nim układ nie zgodziłby się był na inną. Ludwik XI, król Francji, uprawiał taką samą sofisterję, gdyż uznawał on również pewien specjalny rodzaj przysięgi, jedynej, jakiej dotrzymywał, i dlatego bardzo niechętnie się na nią godził. Jedy-nem zobowiązaniem, które ten chytry tyran uważał za wiążące, była przysięga na Krzyż Święty z Saint Lo d’Angers, w którym była część Krzyża z Ziemi Świętej. Ludwik wierzył, że, jeśli nie dotrzyma takiej przysięgi, umrze w ciągu roku. Constable Saint Paul, wezwany do Ludwika na konferencję osobistą, odmówTił spotkania z królem, o ile mu wpierw nie zapewni bezpiecznego powrotu przez złożenie tej właśnie przysięgi. Król jednak, jak opowiada Comines, odpowiedział, że nigdy już wobec żadnego śmiertelnika nie zwiąże się tą przysięgą, jakkolwiek gotów jest do złożenia wszelkiej innej. Układy się przeto zerwały po długich przetargach co do formy przysięgi, jaką Ludwik miał złożyć. Taka jest różnica między zasadami dyktowanemi przez przesąd, a temi, które dyktuje sumienie. errata do str. 179: po wierszu Taylora umieścić ustęp:
«Nie tyranizując jednak dłużej moich czytelników, ani nie roztaczając obrazu mego oczytania, zadowolę się pożyczeniem jednego epizodu z pamiętnego polowania w Lude, wspomnianego w Szkicu o kaledońskiej Harfie, napisanym przez wybitnie zdolnego p. Gunna, i będę ciągnął moją historję z całą zwięzłością, na jaką mi pozwoli mój wrodzony styl kompozycji, posiadający, według określenia uczonego, cechy omawiającej perifrazji, a pospolicie mówiąc, cechę roz-wleklości».
BJBLJOTEKl NARODOWEJ
POŚWIĘCONA ARCYDZIEŁOM LITERATURY OBCEJ obejmuje:
Sofoklesa ANTYGONA, w oprać. prof. Kaz. Morawskiego (Nr. 1) Moliera MIZANTROP, w oprać. Dra Tad; Żeleńskiego (Boya) (Nr. 2) Płutarcha ŻYWOTY SŁAWNYCH MĘŻÓW, w opracowaniu prof.
Tadeusza Sinki (Nr. 3)
TassaJEROZO, LIMA WYZWOLONA, w oprać. prof. R. Pollaka (Nr. 4) Sofoklesa KRÓL EDYP, w oprać. prof. Kaz. Morawskiego (Nr. 5i Moliera SKĄPIEC, w oprać, Tadeusza Żeleńskiego {Boy’a) (Nr. 6) Aischylosa PROMETEUSZ SKOWANY, w opracowaniu prof. Stanisława Witkowskiego (Nr. 7)
Comeille’a CYD, w oprać. prof. I? lady sława Folkierskiego (Nr. 8) Sofoklesa ELEKTRA, w opracow. prof. Kaz. Morawskiego (Nr. 9’ M«liera MIESZCZANIN SZLACHCICEM, w oprać. Dr. Tad. Żeleńskiego (Boya) £Nr. 10)
Arystofanesa RYCERZE, w oprać. prof. B. Butrymowicza (Nr. 11) Szekspira BURZA, w opracowaniu prof. Andrzeja Tretiaka (Nr. 12) Eurypidesa MEDEA, w oprać. prof. Bogusi. Butrymowicza (Nr. 13) Szekspira ANTONJUSZ I KLEOPATRA, w opracowaniu prof. Władysława Tarnawskiego, (Nr. 14)
Demostenesa WYBÓR MÓW, w opr. prof. J. Kowalskiego (Nr. 15) Szekspira MAKBET, w opracow. prof. Andrzeja Tretiaka (Nr. 16) Homera ILIADA, w opracowaniu prof. Tadeusza Sinki (Nr. 17) ANTOLOGIA LITERATURY FRANCUSKIEJ, w oprać. Dra Tadeusza Żeleńskiego (Boya) (Nr. 18)
Aischylosa PERSOWIE, w oprać. prof. St. Witkowskiego (Nr. 19) Szekspira HAMLET, w opracow. prof. Andrzeja Tretiaka (Nr. 20i Homera ODYSSEJA, w opracowaniu prof. Tadeusza Sinki (Nr. 21) Goethego CIERPIENIA MŁODEGO WERTERA, w opracowaniu Dra Zygmunta Zagórowskiego (Nr. 22)
Arystofanesa PJAKI w opracow. prof. /£ Morawskiego (Nr. 23) WYBÓR LISTÓW FRANCUSKICH XVIII XVIII WIEKU, w oprać. prof. M. Paciorkiewicza (Nr. 24)
Horacego WYBÓR POEZYJ, w oprać. prof..z Zawirowskiego (Nr. 25) Szekspira ROMEO I JULJA, w oprać. prof. Wł. Tarnawskiego (Nr. 26) Arystofanesa CHMURY, w oprać. prof. B. Butrymowicza (Nr. 27) Szekspira KRÓL LEAR, w oprać. prof. Andrzeja Tretiaka (Nr. 28) Wergiljusza ENEIDA, w opracowaniu prof. Tadeusza Sinki (Nr. 29) Schillera ZBÓJCY, w oprać. prof. Zdzisława Żygulskiego (Nr. 30) Ksenofonta WYPRAWA CYRUSA, w oprać. prof. A. Rapaporta, z wstępem prof. St. Witkowskiego (Nr. 31)
Russa UWAGI NAD RZĄDEM POLSKI, w opracowaniu Dra Macieja Starzewskiego (Nr. 32)
Plauta BRACIA, w oprać. prof. Gustawa Przychockiego (Nr. 33)
Byrona POWIEŚCI POETYCKIE, w oprać. prof. A. Tretiaka (Nr. 34) Puszkma EUGENJUSZ ONIEGIN, w oprać. W. Lednickiego (Nr. 35) Szekspira JULIUSZ CEZAR, w oprać. prof. W. Tarnawskiego (Nr. 36) Kartezjusza ROZPRAWA O METODZIE, w opracowaniu prof.
Tadeusza Gazdowskiego (Nr. 37)
La Rochefoucauld MAKSYMY, w opr. T. Boy’a-Żeleńskiego (Nr. 38) Ksenofonta SYMPOZJON I WYBÓR PISM, w opracowaniu prof.
A. Rąpaporia (Nr. 39)
Moliera ŚWIĘTOSZEK, w oprać, dra T. Boy’a-Zeleńskiego (Nr. 40) Eurypidesa HIPPOLYTOS (FEDRA), opr. prof. 5. Hammera (Nr. 41) Szekspira OTELLO, w opracowaniu prof. Andrzeja Tretiaka (Nr. 42) Moliera POCIESZNE WYKWINTNISIE, w opracowaniu dra Tadeusza Boya-Żeleńskiego (Nr. 43)
Russa O UMOWIE SPOŁECZNE], w opracowaniu dra Macieja Starzewskiego (Nr. 44)
Św. Augustyna WYZNANIA, w opr. prof. Jerzego Kowalskiego (Nr. 45) Plauta KUPIEC, w oprać. profv Gustawa Przychockiego (Nr. 46) Schillera DZIEWICA ORLEAŃSKA, w opracowaniu prof. Zdzisława Żygulskiego (Nr. 47)
LIRYKA GRECKA, w opracow. prof. Witolda Klingera (Nr. 48) Foscola OSTATNIE LISTY JAKÓBA ORTISA, w opr. dr* Janiny Rostkowskiej (Nr. 49)
SŁOWO O WYPRAWIE IGORA, w opracowaniu prof. Aleksandra Brucknera (Nr. 50)
Goethego HERMAN I DOROTA, w opr. dra Z. Zagórowskiego (Nr. 51) Miltona. WYBÓR POEZYJ, w oprać, dra St. Helsztyńskiego (Nr. 52) Plauta ŻOŁNIERZ SAMOCHWAŁ, w opr. prof. O. Przychockiego (53) Byroua MANFRED i KAIN, w opr. prof. A. Tretiaka (Nr. 54) Calderona KSIĄŻĘ NIEZŁOMN\, w opracowaniu prof. Władysława Folkierskiego (Nr. 55)
Waltera Scottr WAYERLEY, w opr. prof. Andrzeja Tretiaka (Nr. 56) Tacyta WYBÓR PISM; w opracow. prof. Seweryna Hammera Racine’a FEDRA. w oprać. Dra Tadeusza Żeleńskiego (Boy’a) Beaumarchaisgo WESELE FIGARA w oprać. Dra T. Żeleńskiego Trzy Poetyki starożytne (ARYSTOTELES, HORACY, LONGINUS) w opracowanju prof. Tadeusza Sinki Herodota WYBÓR PISM, w opracowaniu prof. Witolda Klingera Szekspira SEN NOCY LETNIEJ, w oprać. prof. Wł. Tarnawskiego Schillera DON CARLOS, w opr. prof. dra Zygmunta Łempickiego Balzaca OJCIEC GORIOT, w opr. prof. dra Stanisława Wędkiewicza
DO NABYCIA
W KRAKOWSKIEJ SPÓŁCE WYDAWNICZEJ (KRAKÓW, UL. ŚW. FILIPA L. 25)
W KSIĘGARNI JAGIELLOŃSKIEJ (KRAKÓW, OL. W1ŚLNA L. 3) / WE WSZYSTKICH INNYCH KSIĘGARNIACH