Dyskusja indeksu:PL H Mann Wenus.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Świtało, otworzyła oczy. Pociąg mknął przez mgłę, pozostawiając za sobą bagna. W tło ich zanurzał się kontur Mantui, kanciasty, brunatny. Brunatny kraj gubił się wdali, rozległy i płaski. Jego małe, słabe korony drzew odrysowane były niepewnie na żółtawym brzasku dżdżystego nieba. Ze żmudnych brózd wyzierali maleńcy pośród olbrzymiej ziemi i zgarbieni i powolni ludzie.
Niecierpliwie spuściła okno. „Czyż nigdy się nic zatrzymamy? Chcialabym wysiąść. Ach, ten kraj!“
Odczuwała czułość dla każdego pola koniczynowego. Przed pozieleniałym od deszczów parkanem pasł się kosmaty osiołek obok nędznej szkapy. Czuła już swoje ramiona na szyjach tych dwu zwierząt. Wyczuwała już pod stopami miękką glinę i widziała siebie znikającą w szarej dali, oddaną zupełnie ziemi i jej dniowi powszedniemu, surowemu, ponuremu, nie wiedzącemu nic o świętach sztuki ludzkiej, o studniach, kolumnach rzeźbionych i marmurowych portalach.
W’ kilka godzin później spoglądała, uśmiechając się nad swe mi poprzedniemi marzeniami, na czarowne pola Toskanji. U stóp jej wiła się Arno między topolami i wierzbami. Na skrajach długiej drogi były miasta; spoczywały jasne i starannie utrzymane pośród swoich winnic, gdzie przy małych rozwidlonych prętach rozgałęziały się drzewka. Niebo błękitniało, łagodne i pełne, a ona myślała:
5

„Dlaczego nic idę przez tę równomierną aleję na owym łagodnym wzgórku, do uroczego zameczku. Osłania go tak dobrze mi znajoma grupa cyprysów i pinij; czworokątny jest i ma pośrodku szeroką, płaską wieżę. Jak szczęśliwa byłabym na jego tarasie, ponad tym pełnym umiaru krajem i przed czystem złotem jego zachodów słońca!“
Po południu ukazało się między cieniami chmur okalające czarniawe wyspy z różowemi zamkami jezioro Trasimeno. Las Umbrji wzdymał się aż do jego wysokich fal, pochłaniał stare mury i otaczał ostatnie wzgórza, w błękitnej dali bajecznej. Ale na środkowym planie na spadzistej, czarnej skale, porosłej powojami, wznosiło się miasto z blankami i wieżycami, ochrowej barwy i prawie bez okien, zapatrzone w siebie i swoje marzenia. Skalę tę przenikało ciężkie, brzemienne zmysłami dążenie ku niebu, i tkwiła w więzieniu, które nieubłaganie dzierżyło straż nad tą ziemią.
Ale rozciągała się; stawała się naga i uroczysta. Z popękanych chmur wystrzelały światła niby miecze błyskawicowe. Wiatr niósł z sobą echo dawnych bitw. Księżna na krótki czas znalazła się zpowrotem tam, gdzie przed dziesięciu laty marzyła i polowała. Widziała siebie, galopującą na czele czerwono ufraczonych jeźdźców, przez spaloną trawę, między rowami i miedzami i przez poszarpane arkady akweduktu. Bawoły o obłąkowatych rogach żując zamykały drogi. W jałowych szkarpach chrupały kozy. Trzody owiec, biało i czarno nakrapianych, znikały za fałdami wzgórz, daleko, poza płaską skałą o cyklopowych murach i barokowych kościołach. Bluszcz rozłupywał wieże... Spoglądała w tę stronę, gdzie zachód barwił niebo niby kr <vią bohaterów. Jakaś kopuła, wyrosła samotnie za horyzontem, sklepiała się nad równiną, posępna i ciężka: Rzym.
6

Przenocowała i pojechała dalej. Raz, w południc, gdy pociąg zatrzymał się, parny wiatr wydarł jej westchnienie. Jakby ją całował w oczy, które musiala przymknąć. Jakby wykładał ziemię wspanialemi poduszkami i zapraszał ją na nie. Wysiadła i pojechała turkoczącym małym powozikicm naprzelaj, pod drzewami owocowemi, między trzodami kóz i gromadami wielkich indyków, i obok kobiet, brunatnych, spoglądających swobodnie, w zielonych spódnicach i czerwonych stanikach, wysokich i kołyszących się kobiet, niosących na grubo i biało nakrytych głowach, w szlachetnem współzawodnictwie z kaneforami. miedziane misy. Wino obrastało szerokie korony.
Była oszolamiona, nie wiedziała czem. W roślinach, zwierzętach, ludziach słyszała wzbieranie soków. Widziała życie, wytryskujące oszołomiająco w namiętnych snopach, podobnie winu.
Potem zastukały koła po ciosach z lawy w mieście. Gospoda w głębi jakiegoś dziedzińca, pełnego gratów i roześmianych ludzi, była jasna, malowana na niebiesko, z dużemi pokojami i oddającemi echo flizami. Zapytała, gdzie jest: — W Capui.
Prosper, pokojowa i kucharz przybyli po niej i zawładnęli kuchnią. Nie było w mieście mięsa; ale były ryby, gotowane i w oliwie, pieczone karczochy, świeży chleb, grog, wielkie figi, pękające i rozpływające się, i „uve zitelle“: pierwsze winogrona.-
Potem skusiły ją ulice, długie, radośnie rozbrzmiewające. Potok radości pieniąc się płynął przez nie i jasno mknął wdał. Na skruszałych dziedzińcach rozwartych szeroko i pustych kościołów czekał na przesyconego słońcem cichy cień. Winnice rozrastały się na płaskich dachach. W okrę-towanych ogrodach, wśród wysokich krzaków kamelij, dziobały koguty ze szkarłatu i miedzi. Chłopcy o czarnych

kędziorach, brunutno-bladzi i z wielkiemi, podkrążonymi oczyma, leżeli na progach dziwnie obramionych portali. Przed nimi krzyczał biały bruk, za nimi, z ciemności domu, czerwono połyskiwało z kotłów.
A potem stanęła nad rzeką i u naczółka mostu i patrzała na dwa przeciwległe filary, zagubione i bezsilne jak dwoje ludzi, w obliczu straszliwego morza błękitnego nieba i po-tężnych bałwanów zielonej ziemi. Mknęły one między niemi, poprzez inost i aż do piersi nieznajomej, która uczuła zamęt pod naporem miłości z eteru i z roli, miłości bez miary i końca, gorąco niszczycielskiej i gorąco płodzącej miłości.
O wczesnym brzasku obudziła się, powoli i szczęśliwa. Kolorowe kwiaty na białych kotarach jej łóżka chyliły się ku niej we śnie i odpływały teraz, jedne po drugich, w czerwony pył poranka. Okno pełne było tego pyłu. Nadole przechodziły kozy z łagodnem dzwonieniem. W warsztacie nagórzc ktoś uderzał młotkiem i śpiewał, a wiatr, który przemykał złociście, rozpędzał tony.
Pozostawiła swoich ludzi i pojechała powozem dalej. Woźnica mlaskał i trzaskał, koń wyrywał się naprzód. Miał dzwonki przed piersią, gałązki za uszami, a na grzbiecie srebrną rękę z rozczepierzonemi palcami.
W ogrodach owocowych, nakrytych dachami pinij, połyskiwała rosa. Gościniec pełen był jeszcze złotych oparów; wznosiły się i oślepiały ją. Mknęły przez łąki i pola. Wino chybotało się na wierzchołkach wiązów, wysokich, jasnozielonych. Małe wioski zatopione były w roli, stłoczone, brunatne i spowite w szum zboża. A poza tem wszystkiem, w oparach na horyzoncie, sterczał błękitny, złudny stożek z białym wygiętym kosmatym ogonem.
8

Na skwarze południa pojechała do starej Cascrty. Pośród wina stały drzewa wiśniowe i orzechy dźwigały swoje brzemię. To samo pole żywiło pszenicę i gorczycę. Na skraju jego połyskiwały oliwki. Ale one same, blade i powabne wdzierały się po stoku góry. Gleba była rzadsza, kamienic przebijały się przez nią. Leżała jeszcze niezorana rola, czekająca na kukurydzę, miękka i czarna obok zasianej gorczycą, migoczącej zielono, jak obok wilgotnego szmaragdu kawałek aksamitu. Jeszcze napotykała śpieszące owce. Długie, jedwabne runa kołysały się szeroko ua grzbietach i zwisały na nogi. Mała dziewczynka niosła witkę jak berło. Próbując drogi golemi stopami pod długą suknią, szła ona w kurzu stada. Potem nadeszło pustkowie. Figowe drzewa wyrastały ze skał.
Wysiadła i poszła dalej. Okolica rozwierała się przed jej okiem, uiespętana i tryskająca, wyrzucając fontanny swoich soków aż ku niej wgórę.
„Tam był ogród pomarańczowy, przed którym siedziało dziecko, ozłocone zupełnie przez odblask tych wszystkich owoców, z miękkim profilem i długiemi rzęsami. Matka miała uważne spojrzenie zwierzęce pod gęstemi włosami, ale nic miała uśmiechu. Różowy dom stał przed zielono prześwietloną jaworową aleją. Widziałam stamtąd morze; między Wezuwjuszcm a górą Sant Elmo ukazywał mi się kapryśny kontur Capri... Znajdowałam się na drodze do Aversa, wesołego, barwnie ustrojonego miasta, po którego bruku turkoczą karjolki bogatych chłopów i w którego ozdobionych chorągwiami karczmach dźwięczą ich talary.,. Ale imię tego miasta oznacza spór, a ojcowie moi założyli je.
Moi ojcowie! Przybyli oni z Normandji i z nad mglistego morza, łaknący słońca. Żądze ich były niezliczone jak moje. Jak ja pragnęli wszystkiego, co grzeje, smakuje, obfite
9

jest w dotknięciu, co obezwładnia, podnieca, uszczęśliwia. I aby wszystko posiadać, deptali i zabijali wszystko, ze śmiechem, z samej miłości. Jak się ich oczy musiały skrzyć! Mieli napewno czerwone policzki, długie blond włosy i szerokie barki. Myślę, że byli idealnie kształtni i bardzo mądrzy. Łamali wszelkie umowy, ufali tylko równym sobie, domagali się wież książęcych w darze, przeszkadzali zbiorom i triumfowali nad wygłodniałem! miastami. Głosy ich brzmiały tak straszliwie, że przed jednym z nich ucieklo wojsko.
Jak oni nimi gardzili, tymi pięknymi, miękkimi niewol-nikami. których naszli! Jednego tylko szanowali, gdyż im się oparł: skałę Monte Cassino. Nadole szalano i kochano; nagórze, w kamiennej pustyni, brzmiały litanje. Zamyśleni mnisi chylili się nagórze nad pergaminami starożytnych, jakby śledzili w piasku ostatnie tropy zagadkowej nieznajomej. A nadole jarzyły się oczy barbarzyńców. Czuli się spętani w milczeniu; niemoc i tęsknota przenikały ich niesamowicie. Nie mogli tego znieść dłużej, poszli w pokutnej koszuli na owe ciche wyżyny, do których w pancerzu nie mogli dotrzeć. Jeden pozostał nagórze i wdział habit. Rozumiem go, tego jednego!
M yrzeki się wszystkiego, gdyż wszystko nie mogło go jeszcze nasycić. Na języku jego rozpłynęła się, z serca najsłodszej figi, jeszcze jedna słodycz, którą przeczuwał tylko i dla której smaku porzuciłby życie. Aksamitne oczy dzieci w gajach pomarańczowych rozgoryczały go; były one owocami o złocistszej dojrzałości niż inne, wątpił, że je zerwał — nawet gdy się już rozpływały na jego wargach. Powietrze miało ramiona i piersi, było lubieżne jak kobieta. Trawiła go żądza nasycenia jej i zatracenia się przy niej. A co rano bezwładnie przeżywał na nowo, jak oddawała się nierządowi z innymi...“
10

Odwróciła się od równiny i wdarła między góry. Były nagie, ciemne, dziko najeżone zwałami, podobnemi do zburzonych miast. Nagle stanęła przed ocalałem miastem; ze szczelin w muraeh wysuwały się aloesy i zwisały głogi. Dachy płonęły w słońcu, szare i chropawe, pod górującą nad niemi okrągłą grubą wieżą. Była nadgryziona i pozieleniała. Bruk wznosił się i opadał poszarpany między pustemi jamami o zimnym zapachu zgnilizny, pod czarncmi lukami bram, przez krzywe, zabłocone place i przed głębokiemi portalami kościołów. Leżały tam kolorowe refleksy na kaflanych posadzkach. Przy murze, na popękanych gzymsach okiennych pochylały się bestje o upiornej brzydocie, wpijając się mocno pazurami w grzeszników.
Ruszyła zpowrotem; obok piwnicznego mroku płynęło białe słońce — poszła w lewo, na pagórek, porosły uwiędłą trawą. Miasto rozwierało się wdole, z domami nawpół zasypanemi przez rumowisko, z figowemi drzewami na wąskich dziedzińcach, między ukośnie ściętemi murami.
„Potwory z okien kościołów”, pomyślała, „przeskoczyły ponad tein; wywlekły ostatnich ludzi”.
Za nią rozciągał się krąg ruin; weszła w niego, leniwie i łaknąc cienia. Przed popękanemi oknami marmurowemi wisiały kotary z bluszczu. Ze skruszałych murów staczały się odłamki wdół po ukośnej łące. Położyła się na płaskim kamieniu, który ją palił. Okaleczały krzew winny wypuszczał gałęzie pośrodku kotliny. Księżna leżała na jej skraju i z nawpół przymkniętemi oczyma myślała, że kotlina wisi w płomiennie błękitnem niebie. Biały kamień, błyszczący bluszcz i błękitny ogień: tonęła w tem. Jakaś gorąca słodycz szemrała w niej; tęskniła...
Zdaleka, z niepokojów marzenia, dotarło wycie. Ach! bestje! Szalały po mieście. Zardzewiały dzwon kołysał
II
X

się. Nie — to wszystko było tylko ogłuszające milczenie południa. To był tylko ton na fletni Pana.
— Pan!
Zawołała go; włosy jej gniotły się na karku, rozpostarła ramiona na rozżarzonej skale. Tam, o ową pinję opierał się jego ołtarz; ponad nim wisiała syrinx... Cicho, to były jego kroki... Uniosła powieki, bardzo wolno: oto stał on sam. z nogą przełożoną jeszcze przez mur. Był obrosły, opalony, o szerokiej piersi, w spodniach z koziej skóry, z krótką brodą i okrąglemi oczyma, ponureini i polyskującemi nieruchomo — i skradał się ku niej, z głową wysuniętą naprzód. Wzrok jej oczekiwał go, pod długiemi rzęsami. Pochylił się nad nią, żądny łupu i lękliwy; czuć go było bydłem i bogami. Wolno zawarła ramiona wokół koźlej skóry na jego grzbiecie.
Coś się zaśmiało w zapomnianej kotlinie z kamienia, która mknęła wdał, z nią i z nim. przez płonący błękit. Księżna ocknęła się. Nagórzc, z dwiema rogowemi nogami na brzegu inuru, długowłosy, chudy i sprośny, sterczał olbrzymi kozioł.
Był pasterzem kóz i stał sam nieruchomy międzv papro-ciami i miętą w rozpadlinie, na której suchych stokach pasły się jego zwierzęta.
— Co ty właściwie robisz? Czy zawsze stoisz ze skrzyżowanemi ramionami?
— Kiedy przychodzi cień, to nic.
— A kiedy przychodzi cień?
— Wtedy robię to.
U jego stóp leżała świeżo lepiona glina.
— Pokaż, jak to robisz.
Usiadł, wciągnął nogi pod siebie i zaczął gnieść, poważnie, kołysząc równomiernie głowę. Zaokrąglał amfory o szero
12

kich brzuchach i nazywał je „krowy*4 — i smukłe wazony o wąskich piersiach:
— To są piękne dziewczyny.
Zrobił dzban, którego wypukłość była głową ludzką, ze sztywnym, głupio wybałuszonym profilem. Przez ramię pasterza widziała twory, wyrastające pod jego palcami, w tajemnicze południe, i jakby z łona natury. Był Panem. Szukał w gliniastej ziemi istot, których Mady zagubił przed dwoma tysiącami lat, i wydobywał z niej bajeczne ptaki, z nastroszonem upierzeniem, o wąskich główkach i rozpostartych pazurach, i inne z końskiemi grzywami, i inne z paszczami lwów morskich. Ukazywali się też, niewyraźnie nieco, ludzie z koźlemi twarzami.
Wieczorem pognał swoje stado do domu. Kozom chwiały się pełne wymiona. Kozły kładły im na grzbietach żylaste szyje, ściągnięte rzemieniami. Koźlęta skakały. Przy jakimś murze, w piecu, wypalił swoje garnki. Zwierzęta, wysuszone przez słońce, starł między palcami.
— Dlaczego, dlaczego?
— Niepotrzebne. Nic przyniesie ani grosza.
— A tamto?
— Sprzedam nadole.
Jedno z naczyń pękło.
— Nic nie warte. Zła ziemia. O dola, żaden chłop już tego nie kupuje. Tylko obcy jeszcze, bo się nie znają.
— Kiedy schodzisz nadół?
— Gdy tamci wrócą.
— Kto, tamci?
— Wszyscy, którzy mieszkają tutaj w mieście.
— Więc tu mieszkają? Gdzie są?
— Nadole. Pomagają przy winobraniu.
— Więc chodź i ty. Odwrócił się krótko.

— Nie c.licę. Zostanę przy kozach.
Następnego dnia powiedziała:
— Wyjdź kiedyż z tej skały, idź aż do drogi i spójrz w dół, jak piękny i radosny jest kraj. Właśnie są zbiory.
Poszedł za nią, opornie i pożądliwie. A potem ujrzała, jak pragnęła, jego dziką i biedną postać, pochylającą się ku wspaniałej, miękkiej okolicy. Pozostał niemy i odpychający.
— Co jest tam nadole między latoroślami?
— Drzewa migdałowe.
— A zaraz obok?
: — Brzoskwinie.
— A tam, dalej!
— Jabłka, grusze...
Chichotał między słowami; policzki jego stał)’ się ciem-niejsze. Granaty płonęły ku niej wgórę z głębokich mas listowia.
— Orzechy włoskie... kasztany... drzewa figowe. Cmoknął.
— Ten dom? — zapytała.
Odszukał go, pożądliwe jego spojrzenia wydarły go, mały i biały, z ociekającej sokami zieleni, w której był zupełnie zatopiony.
— Kto tam mieszka?
Ha! Tłuścioch... i cztery piękne dziewczęta.
Podniósł cztery palce do twarzy i zaśmiał się, głośno i okrutnie, niby żebraczy zdobywca, spalony żądzą i dość zdziczały od długiej wstrzemięźliwości, aby pewnego dnia zbiec jak burza ze swojej nagiej skały i złowieszczemi krokami spaść na wszystko, co kusiło i co się oddawało.
Spojrzała na niego; w tej chwili czuła się z nim spokrewniona.
— Jadę nadół!
14

Wsiadła do powozu. Między latoroślami tłoczyło się wiele barw, połyskując na zmianę z gęstwy listowia. Białe ścieżki upstrzone były od ludzi, turkotały od wozów, kwitły od gorących twarzy, rozbrzmiewały od śmiechu. Olbrzymia kadź, przepełniona gronami, czarnemi i złotemi, wjechała kołysząc się pod zielone łuki triumfalne. Wrzaskliwe kobiety szły w pole, z pustemi koszami na biodrach. Powracając kołysały je pełne na głowach. W przerywanym cieniu liści bosonodzy chłopcy bili się o jasne grona, upudrowane piaskiem. Jakaś dziewczyna klęczała na brzegu drogi, uśmiechała się uwodzicielsko, przechyliwszy głowę, a śpiewający chłopak w białych spodniach zrzucał do jej ust jagodę za jagodą, z ciężkiego grona, które ramię jego wznosiło w powietrze. Był półnagi i błyszczał od gorąca; na ramieniu jego fałdowały się mięśnie, a jego piersi były naprężone. Wielkie grono połyskiwało jedwabiście. Każda jagoda, która spadała, odbijała się w oczach dziewczyny, czerwonawa, okrągła i wilgotna, potem obejmowały ją jej wargi, jak dwa purpurowe węże. Chłopak przestał śpiewać, wzrok jego znieruchomiał.
Księżna przeszła przez wieś pieszo. Wino otaczało wioskę niby wyspę. Dzieci krzyczały i z powiewającemi koszulkami, oszołomione rozkoszą ziemi, tańczyły dokoła osiołków, kroczących z wdziękiem pod brzemieniem, po drodze do gumna. Przez okno spadał plon na ziemię, niby bezgłośne złoto. Muskularni chłopcy zawieszali się na linach pod belkami stropu; zeskakiwali, wdrapywali się wgórę, i spadali wdół, z nieubłaganą rozkoszą wtłaczając nogi w nabrzmiały i tryskający sokiem miąższ gron. Zsypane w olbrzymie, gładkie masy, grona opróżniały się, krwawiły i pachniały oszołamiająco.
Za gumnem dreptał nieznużenie sznur cierpliwych zwierząt. Wino chybotało się wysoko nad ich czołami.
15

za kopytami ich skakali chłopcy. Duszny, błękitny opar spowijał równinę, listowie wydawało się jaśniejsze, głosy stały się jaskrawsze, żarty gorętsze. Gościniec wędrował w podwójnej szerokości ukoronowany mostami, cokołami herbowemi, alejami, od folwarku do folwarku. Abundancja sama sunęła naprzód, biała, czerwona i pijana, na kołyszącym się wozie triumfalnym: księżna spoglądała za nią.
Zatrzymała się w cyprysowej alei jakiejś willi. Ztylu odróżniała biały dom, wpleciony w awanturniczą gęstwę gałęzi saraccńskich oliwek. Słyszała trele ptaków, brzmiące stamtąd perliście i zagłuszane śmiechem dziewcząt, na wysokiej murawie, wśród wina. Były sprężyste, brunatne i tętniące rytmem wina. Koszule ich, pomięte w długie fałdy, otwierały się nad niskiemi stanikami. Leżały na pełnych koszach i zgniatały grona wierzchołkami piersi. Jagodami i zuchwałemi słowami obrzucały chłopaków. Tłoczyli się oni dokoła nich, śmiali się mokremi ustami, podawali im plecione bukłaki, zarzucali je wieńcami.
Jeden stał na uboczu, smukłonogi i młody, pod wysokim, kołyszącym się baldachimem pinji, zatopiony w marzeniach. Kurtka wisiała tylko na lewej połowie jego ciała. Prawa była naga; brodawka płonęła jasnoczerwona na jego gorącej skórze. Szyja, zwrócona wbok, malowała głęboki cień pod zmysłową twarzą bez zarostu. Włosy jego błyszczały skłębione; czarne, gęste pasma opadały na skronie i między oczy: pod tęsknemi brwiami usychały w pragnieniu ich posępne spojrzenia. Leniwe jego ramię trzymało trzcinową fletnię, szerokie, mięsiste usta dmuchały w nią. Ta sama ziemia, śpiewająca w słońce, szalejąca w rozkoszy i miękka, brzemienna w owoce i smutna od słodyczy, ta sama ziemia wydawała ten ton, ten lubieżny i zamierający ton. By, on błogi aż do oszołomienia: księżna usłyszała go.
16

Ktoś sapał za nią. Pasterz z góry przemykał się kolo pni drzew; niby kudłate zwierzę, pożądliwie i żarłocznemi spojrzeniami łaknął łagodnych wdzięków młodzieńca z fletnią. Wzdrygnął się; księżna zapytała go ostro:
— Skąd przychodzisz?
Głowa jego, pod gęstym cyprysem, była zupełnie czarna. Zachichotał w cieniu.
— Przyjechałem z tobą, wisiałem pod twoim powozem.
— Dlaczego nie jesteś przy ludziach zc swojej wsi? Dlaczego nic pomagasz przy zbiorach?
Spoglądał przed siebie z uporem.
— A co oni mi zato dadzą? Lichą zupę, to wszystko.
— A czego chcesz jeszcze?
— Niczego.
Tupnęła nogą.
— Czego chcesz jeszcze!
Roześmiał się od dołu, pokornie.
— Bądź cierpliwa, piękna pani! Już sobie to wziąłem.
— Co sobie wziąłeś?... A powiedz nii, czy podoba ci się ta posiadłość?
— Już ci mówiłem.
— Jakto?
— To przecież ten dom z tłuściochem i czterema pięknenii dziewczętami. Tani w trawie leżą dziewczęta, a z domu wychodzi tłuścioch.
Otyły staruszek ukazał się w głębi, brzuch jego opasany był czerwoną tkaniną, nos płonął. Wzniósł błogosławiąca chwiejne dłonie nad chłopakami i dziewkami. Skakali koło niego, pokpiwali z niego i czepiali się go. Dwie piękne istoty z dlugiemi włosami wcisnęły mu na łyse czoło wieniec z liści winnych. One same ukoronowane były różami. Za nim dwaj parobcy ciągnęli olbrzymi kocioł, który połyskiwał i zionął parą. Dokoła zupy ułożyli się wszyscy na trawie.
2 Henryk Mann: Wrnut
17

W niespodzianym powiewie wiatru zaszeleściło kilka krza-ków; butelka krążyła. Rozbrzmiewała gdzieś wolno i boleśnie mclodja, wiła się z westchnieniem między ludźmi, których śmiecił umilkł, i naraz, padła zpowrotem na murawę. Nagle zabrzęczało tamburino. Jakaś para zerwała się, jeszcze jedna. Staruszek w wieńcu z wina porwał się z ziemi, podreptał na krótkich nogach ku dwum pięknym — na policzkach ich igrały cienie długich rzęs — i zaczęli tańczyć. Tarantela pozrzucala im wieńce z głowy, dyszeli ciężko, stary wywrócił się na plecy i fikał nogami jak chrabąszcz, zanim się zdołał odwrócić i wstać. Klaskanie w ręce i powiewające suknie, objęcia nagich ciał; śmiechy, pocałunki —, a poprzez blade przędziwo oliwek sączył się wilgotnie czerwony strumień. Obmywa, horyzont, zalewał niebo; teraz na falach jego płynęły dokoła wierzchołki pinij.
Wtem wyskoczyło z winnicy coś szybkiego, szalonego, brutalne i wyjące zwierzę, może bożek leśny, podżegany zapachem dryjad. Rzucił się na liezbrodego, który stał na uboczu z fletnią przy wargach — i porwał go z sobą. Tańczyli. Zorza zachodnia rozpływała się, usta nużyły się od śmiechu: tańczyli. Wyczerpane i gorące ciało chłopca wisiało jeszcze tylko, przechylone do tyłu, w ramionach mężczyzny: tańczyli. Pary zataczały się już w trawę, potem ostatnia zasnęła. Ale w pobladłym wieczorze, w pierwszem migotaniu gwiazd, wirowały wyrzucając członki dwa cienie, jeden łagodny, omdlewający miękko, i drugi gwałtowny, który łaknął.
Za nastaniem dnia księżna pojechała znowu do Capui. Wysiadła przed willą, gdzie przyglądała się świętu, i szybko ruszyła aleją.
Trawa połyskiwała; kilku śpiących leżało w niej jeszcze, wśród nich i staruszek. Obeszła go dokoła badawczo;
18

słońce nakrapialo jego łysą potylicę, twarz ukryta była w ramionach. Powzięła postanowienie i potrząsnęła nim.
— Izmaelu Ibrnie Paszo!
Stary chrząknął, uniósł się na łokciach i opad) zpowrotem. Roześmiała się, sama zupełnie, w stronę krzaków.
— Wiedziałam przecież... Izmaelu Tbenie Paszo! Przyjaciółka przyszła, księżna Assy.
Stary usiadł nagle i począł przecierać oczy. Mrugał.
— Przyszła pani, księżno? To ładnie z pani strony. Byliśmy wówczas tak radzi z siebie, w Żarze, zanim pani odjechała przez morze. Niech pani sobie wyobrazi, że od tego czasu i ja...
Ziewnął głośno, oczy jego znikły. Potem wstał zupełnie, zawstydzony i niezadowolony.
— Pije się. Pije się wogóle. a także dlatego, że jest winobranie. I tak się dzieje to, co pani widziała ku mojej hańbie.
— Co najdziwniejsza, że się tu wogóle pana spotyka, pana, posła jego sułtauskicj mości przy dworze dalmackim!
— Doskonale, księżno, niech pani to powie jeszcze raz: posła — jak to było? Stałem się mianowicie starym chłopem, nieco ciężkim na rozumie. Starym chłopem, musi pani siedzieć, którego ta skromna posiadłość utrzymuje przy życiu.
— Zdumiewające!
Nagle przypomniała sobie coś.
— A Fatma? Księżniczka Fatma?
— Tam w domu. Później złożymy księżniczce wizytę, księżniczka śpi jeszcze. Tymczasem pokażę pani swoją posiadłość, księżno, chce pani?
Szedł obok niej, w jasnem ubraniu płóciennem. z twarzą zarumienioną pod białą, wełnistą brodą, i wygładził czer-wony pas sukienny na wielkim brzuchu.
19

— Na tein gumnie łuszczy się kukurydzę; zdrowe zajęcie. Obok jest mleczarnia... Chodźmy do tłoczni! Chce pani zobaczyć, jak fermentują wywary? Charakterystyczny zapach. Potem wsadzimy jeszcze głowę do chlewu. Ach, księżno, życie wiejskie!
— Niech pan wierzy, że i mnie jest tak samo, i ja chciałabym poproś tu zostać chłopką.
— Rozumiem to, rozumiem to.
Przechadzali się po szerokiej łące, gdzie leżały spokojne woły, żując. Pasza zatrzymał się nagle.
— Ale to w każdym razie dziwne. Pani, księżno, była najniespokojniejszą kobietą, jaką poznałem w życiu. Nawet za dwadzieścia tysięcy drachm pensji rocznej nie byłbym — pardon — nic byłbym pani przyjął do swego haremu. Gawędziliśmy z sobą wspaniale, wolno mi się tein pochwalić. Jakże mię zachwycały pani sztuczki, zakrawające na zdradę stanu! Przygoda z księciem Fili, który jest teraz królem —, a który niegdyś był pani lokajem. Ach! Ach!
— A pan, paszo, a pańskie historyjki! Był pan właściwie paryżaninem, który potrafił mówić malowniczo o jaskrawościach Wschodu i który z dyletantyzmu popełniał je niekiedy. Ja sama miałam ochotę popełniać niektóre! Bardzośmy się do siebie wzajemnie nadawali.
— Tak, tak. Najdumniejsza dama międzynarodowego towarzystwa i — niech mi wolno będzie powiedzieć: niezupełnie niewyrafinowany światowiec — i cóż się z nas obojga stało? Teraz pani widzi, że wszystko jest daremne. Los bierze nas za rękę i obraca nas dokoła; cóż nas jeszcze obchodzi, co się dzieje za naszemi plecami. Rozbicie okrętu wyrzuca nas nagich na nowe wybrzeże, dostajemy inne ubranie, albo i wcale nie dostajemy; oto całe życie.
— W tej chwili prawie w to wierzę.
20

— Ja wierzę w to od trzech lat... Wypijmy teraz szklankę mleka. Potem zobaczymy, czy moje panie już się obudziły.
Weszli do kwadratowej arkady; dom, o piętro wyższy, tkwił w niej, jak w pękniętej łusce. Na dziedzińcu paw olbrzymim ogonem zamiatał bruk. Pobiegł ku swemu panu, kręcąc śmiesznie szyją, połyskującą złoto i niebiesko. Kita na jego głowie chybotala się. Skakał za nimi po niskich schodach aż do pierwszego pokoju. Pachniało tam esencjami i kobietami, brunetkami, które spały i których skóra perliła się.
— Pani Fatmo, czy pani mnie jeszcze zna? — zapytała księżna.
Fatma zatoczyła się ku niej ciężkiemi krokami. Otwo-rzyła szeroko zdumione oczy dziecięce między malowanemi powiekami. Stała się jeszcze o wiele tęższa. Żółtawa jej matinka rozchylona była nad zieloną jedwabną koszulą. Spoglądała w ziemię i zbliżyła twarz do nieznajomej. Oddech jej mocniej niż dawniej pachniał słodkim tytoniem i czosnkiem.
— Nie, — oświadczyła szczerze.
— Zastanów się, — rozkazał pasza po ojcowsku. — Znałaś tę panią w Żarze, będzie temu — będzie temu z piętnaście lat.
— Księżna Assy? — szepnęła Fatma niedowierzająco. — Tak?... Ale któż panią zaczarował? Nie postarzała się pani, nie, ani trochę — ale stała się pani zupełnie inna. Mam wrażenie, jakbym panią teraz znała lepiej niż dawniej...
— Rzeczywiście?
— I nie dziwię się wcale, że jest pani nagle u nas. Wtedy, w Żarze, dziwiłam się, kiedy pani przybyła. Trochę się
21

nawet pani bałam. Była pani czemś zupełnie nicznancin. Nigdy nie rozciągała się pani wtedy’ w ten sposób na poduszkach...
Księżna spoczyrwała na dwóch wielkich, niebieskosrebrnych poduszkach. Naprzeciwko niej opierała się stojąc prawie o wysoki stos poduszek w zielone i fioletowe kwiaty wysoka, zupełnie naga kobieta. Była mniej tęga niż Fatma, ale szersza i o jędrniejszem ciele. Jej małe, sztywne piersi, szeroki, niepofałdowany brzuch i biodra i uda, zwarte w potężną masę zwierzęcego życia, oddychały głęboko i wolno. Nieruchliwe oczy błyszczały między zwojami czarnych włosów, które wznosiły się nad niskiem czołem i ciężko opadały na kark. Ramiona okryte były szerokiemi bransoletami, które opadały na dłonie o grubych palcach. Welon spadał z diademu po fryzurze, wzdłuż ramienia i lukiem na łono; drżał, przezroczysty jak powietrze, nad połyskującą słabo kością słoniową tego ciała. Nieco cienia bronzowilo brzegi i zaciemniało rozchylone pachy.
— To Melek, — wyjaśnił Izmael Iben Pasza. — Moja druga żona. Trzecia i czwarta znajdują się w sąsiednim pokoju.
Uniósł kotarę ze słomki i szklanych perełek i przewiesił ją przez taburet. Do drugiego pokoju wpadało przez nawpół przymknięte okiennice zielone światło, a na progu leżał piękny flecista wczorajszy, nagi jak Melek, leżał na jednern ze swych smukłych bioder, z ramieniem pod głową. Fatma, Pasza i księżna obserwowali go wr milczeniu; w tej chwili dumnie przeszedł obok nich paw. ’Wszedł na śpiącego, obracając na wszystkie strony szyję, która połyskiwała, i zeskoczył z drugiej strony na podłogę, w zielonem powietrzu i wśród szelestu swego kolorowego ogona, który wolno musnął wąskie, jasne kolana chłopca.
22

W tej samej chwili z głębi pokoju wyszła, szybka i strojna, młoda dama w eleganckim białym kostjumic letnim, ze słomkowym kapeluszem w ręku. Ostrożnie, zakasawszy suknię, okrążyła ptaka i nagie ciało.
— Widzi pani, księżno, to Emina, — rzeki pasza.
„Ach“, pomyślała księżna,,, to ta piękna dziewczyna z wczorajszej nocy, w wieńcu różanym i z długicmi włosami, która tak wyuzdanie tańczyła“.
Emina zwróciła triumfujące spojrzenie na Melek i Fatrnę. „Wy jesteście nagie albo źle ubrane. Ale ja byłam na stanowisku i jestem wystrojona“.
Izmacl Iben Pasza węszył dokoła.
— Ale gdzie jest Farida?
Emina wzruszyła ramionami, Fatma wyjaśniła:
— Gdzie ma być? Tam, gdzie znajduje przyjemność. Znowu nocowała za domem.
— A ten przeklęty mały niewierny, który leży lam bez koszuli w twojej sypialni, Emino! — mruknął stary.
— Baję wam za dużo wolności, moje kobietki. Za dobry jestem, księżno — dobroduszny stary wieśniak. Goście wy znowu narobiły? Czyż ten mały nie śpi, jakby się wogóle nie chciał obudzić?
— To wina Melek, — twierdziła Emina. — Nic ja jestem najgorsza.
Melek potoczyła wolno emaljowemi oczyma. Fatma przytuliła się do męża, tłustemi łapkami skubała jego brodę.
— Widzisz teraz, kto jest twoją najlepszą żoną. Mała Fatma nigdy nie opuszcza twego domu. Nie pragnie ona niczego więcej, ani mężczy zn, ani chłopców, ani dziewcząt
— pragnie tylko ciebie, poczciwy grubasie.
— Czy pani pojmuje, księżno, — rzeki pasza uroczyście ze łzami w oczach, — jak osobliwe piękno kryje się w takiej
23

duszy kobiecej. Póki byletn bogaty, a oua siedziała za-mknięta między stu niewolnicami w moim haremie, wyrządzała mi krzywd, ile tylko mogła.
— Nie miałam gorętszego pragnienia, jak zdradzić cię w samym haremie, mój słodki staruszku, ale nigdy mi się nie udawało... Żałuję tego dzisiaj jeszcze.
— Ale teraz, — zakończył pasza, — kiedy zamieszkuję skromny dom wiejski z otwartemi oknami i drzwiami, kiedy obyczaje tego kraju bezwstydników mogłyby jej na wszystko pozwolić, teraz jest dla mnie najwierniejszą, najbardziej kochającą małżonką.
Oboje byli wzruszeni, głaskali się wzajemnie.
— A jak się to stało, paszo, — zapytała księżna, — że jest pan teraz biedny?
Wszyscy milczeli. Nagle Melek wydała niski dźwięk. Emina odpowiedziała swobodnie:
— Ależ madame, to przecież należy do historji. Po-pełniał takie same szaleństwa, jak pani.
Fatma, zazdrosna, odepchnęła ją.
— Nie jak pani, piękna księżno. O wiele głupsze!
— Tak, o wiele, wiele głupsze, — mruknął Izmael Iben i przygnębiony zawstydzającemi wspomnieniami przykucnął na dywanie.
Fatma szczebiotała:
— Chciał się zmarnować. Walił głową w swoje szczęście, aż się natknął na nieszczęście! Sułtan był dla niego tak życzliwy*, że jeszcze raz dał mu zarząd prowincji: a on już w pierwszej zaoszczędził sobie pokaźny majątek. Ale cóż on robi? Zamiast schować pieniądze do worka, wyrzuca je. Przekupuje wszystkich, chce skłonić prowincję do oderwania się od państwa. Czyż przykład pani, księżno, nie powinien go uczynić ostrożnym? Wszystko idzie dobrze, aż jakiś tajny powiernik sułtana przybywa do kraju z mnó-
24

ftwem pieniędzy i pełnomocnictw. Ja ostrzegam Izmaela Ibena: „Pozwól mi posłać mu przez niewolnicę wezwanie i za nastaniem nocy zwabić go do haremu. Przysięgam ci, że nic mnie z jego strony nie spotka. Dam mu napój nasenny, a kiedy straci przytomność utnę mu głowę. Albo otruję go. Czyż twoja matka, wielka Sulejka, nie otruła wielu mężczyzn?“ — „Zabawiwszy się pierw z nimi“, odpowiada mi pasza. I przez zazdrość pozostawia wroga przy życiu, aż wreszcie idzie o jego własne gardło. Wtedy musi uciekać — ach, przymierzałam właśnie koronkową zarzutkę z Paryża. Niech ją pani obejrzy, oto jest. Podarta coprawda, nosiłam ją podczas wszystkich podroży — ale jaka elegancka! Reszta mojej garderoby musiala pozostać tam...
Rozpłakała się. Izmael Ibcn Pasza westchnął ciężko.
— Więcej jeszcze rzeczy musiało tam pozostać: wszystkie moje dobra, wszystkie moje pieniądze, moje tkaniny, spichrze ze zbożem, które sprzedawałem tylko w czasie głodu i tylko bardzo drogo, wszyscy moi Mamelukowie i cały harem. Przyjaciele sprzedali mi go szybko, z uzyskanych pieniędzy powstała ta skromna posiadłość. Jestem zadowolony, ja, stary chłop — ale moje cztery piękne małżonki!
— Jesteśmy szczęśliwe, o ukochany, jeżeli ty jesteś szczęśliwy! — zawołały wszystkie trzy. Od progu powtórzyła skromnie czwarta:
— Jeżeli ty jesteś szczęśliwy’, o ukochany!
I jeszcze jedna piękna dziewczyna, z potarganą suknią i włosami, o wielkich, gorących oczach, przeszła przez pokój kołyszącym się, nasyconym krokiem, i opadła na poduszki.
— Wróciłaś, Farido? — rzeki pasza z lekkim wyrzutem.
25

— Dla ciebie, — odpowiedziała, — byłabym chętnie najniższą niewolnicą. Dlaczego mnie nic sprzedajesz: byłbyś o tyle bogatszy. Prosiłam cię o to.
— I ja cię o to prosiłam, — zawołała Emina. Fatma tupnęła nogą.
— Ale ja wcześniej niż wy, —... i Melek wydala niski ton. Pasza pochylił się do księżnej i szepnął:
— Nic powiedzą prawdy, bo się siebie wzajemnie boją. Ale w rzeczywistości każda obejmowała inojc kolana i błagała mię, abym sprzedał trzy pozostałe, a ją jedną zabrał z sobą. Tak, tak, tak bardzo mię kochają! Kołysał się na podwiniętych nogach i promieniał.
Farida wybiegła. Po pięciu minutach powróciła, nie-uczesana jeszcze, ale pachnąca wonią „wbite rosę“, i przyniosła papierosy, talerzyki i szklauki. Talerzyki nie były już z lapis lazuli jak niegdyś, lecz z fajansu. Ale w rachat lokoum, rozmiękczonem wodą, poznała księżna znowu wspaniale „kęsy spokoju“, które rozpływając się na języku, pozostawiały łagodny przedsmak raju.
Oparła głowę na ręku i przysłuchiwała się paplaniu kobiet i cichemu gulgotaniu pawia; widziała dostojną postać starca i delikatnie odlaną chłopca, i widziała białe obłoki, które Melek ciągnęła ze swego kaljanu — a wszystko to spoczywało na złotem tle bajki. Grono winne zaglądało słonecznie do okna; za domem przędło południe. Marzycielsko błoga rozkosz kładła się dokoła w komnacie na jedwab i na ciało.
— Mam zamiar pozostać tutaj, — rzekła niespodzianie księżna. — A możebym tak, Iztnaclu Ibenie, odkupiła pańską posiadłość?
Upłynęła chwila.
— Niezupełnie zrozumiałem, co pani przed chwilą po-wiedziała, księżno, — odpowiedział pasza z zastanowieniem.
26

*
— To przecież nic takie trudne... O, pan tutaj pozostanie, pan i pańskie cztery damy. Zamieszkamy wszyscy sześcioro w tym domu. Ale za posiadłość dostanie pan pieniądze. Czy nie byłoby panu milo mieć znowu pieniądze?
Pasza długo kołysał głową; żony jego spoglądały na niego bez tchu.
— Nie zaprzeczę, — rzeki wreszcie. — Byłoby mi przy-jemnie. Przyznaję też, że nigdy nic znałem się na gospodarce wiejskiej, ja, stary chłop. Są tam pewne trudności, naprzykład podatki. Zawsze byłem przyzwyczajony brać podatki od innych; a teraz sam mam płacić: jestem za stary na coś podobnego.
— No więc.
— A pani miałaby nabywcę, księżno, kogoś, kto chciałby i umiał wykonywać tu wszelką pracę, podczas gdy my moglibyśmy wypoczywać?
— Nabywcę...
Zerwała się, śmiejąc się z własnego pomysłu, i podbiegła do okna.
— Leży tam ten nabywca! — zawołała.
Kobiety wyjrzały; trzy z nich skoczyły szybko, Mclek podeszła powoli. Pasza spoglądał pod jej ramieniem. Na dziedzińcu, pod jedną z arkad, na słońcu, leżał skulony pasterz z gór. Opalona jego głowa tkwiła w nawpół wyłysiałych, czarniawych skórach. Spojrzał dogóry, nieruchomo, poważnie: nagórze śmiało się sześć twarzy. Kobiety krzyczały z zadowolenia, jedna przez drugą wgryzały się szerokieini, białemi zębami w kiść wina za oknem. Ostry język Faridy całował ramię księżnej, przez gazowy rękaw aż do barku. Melek przyciskała ją od tylu do swych małych, twardych piersi.
27

W tej chwili obok nich rozległ się wściekły WTzask pawia. Młodzieniec obudził się od hałasu i uderzył ptaka. Wstał teraz, z jedną ręką jeszcze na zaspanych powiekach, z fletnią w drugiej ręce, i zbliżył się — złocisty, o miękkich konturach, godny pożądania i znużony. Kobiety nie śmiały się już. On pochylił głowę na swoją nagość. Aby przybrać właściwą postawę, przyłożył fletnię do warg. Przysłuchiwały mu się. Potem dały mu placka, jemu i pawiowi.
Kiedy kobiety wytłumaczyły dzikiemu pasterzowi kóz, że posiadłość ta, w której od dwudziestu czterech godzin żył z odpadków, jest jego własnością, pokazał im zęby. Zwolna zrozumiał, że nie kpiono z niego. Ucickł i wrócił z wózkiem winogron.
— To było to, co sobie wziąłem! — wyjaśnił, śmiejąc się do księżnej. — Teraz należy to więc do mnie z prawa.
Rozejrzał się z naprężeniem dokoła. Zaraz potem skoczył na kilku gapiących się chłopaków.
— Do roboty!
Świąteczna beztroska skończyła się w posiadłości Izmaela lbena. Pożądliwy barbarzyńca stał się panem miękkich ludzi złotego wieku. Bez oporu spełniali jego wolę; potem jako patrjarchalny despota okazał się łaskawy dla wszystkich kobiet, a także dla ładnych chłopców. Przebywał wśród nich w grubem ubraniu lnianem, nieco ułagodzony, z rubaszną dobrodusznością i dzikie mi pieśniami. Robił z niemi podpłomyki z mamałygi, piekł je nad węglami na płaskim kamieniu i pożerał gorące. Gotował im zupę z cykor ją i cebulą. Te, które ujarzmił do miłości, nie otrzymywały nic lepszego.
Księżna szła za nim często w pole. Jego chuda, stalowa postać uginała się i podnosiła przy kopaniu. Za brunatną rolą, po stoku falistego pagórka, nad zaoranemi tarasami
28

wznosiły się upiornie ciche drzewa oliwkowe. Korzenie ich, niby z trudem oddzielone stopy, odciągały brzemię oliwy, w której tonął stok. Pięknością były i bogactwem te oliwki! Znużone były i wyniszczone rozkoszą tak ciężkiej płodności. Koło ich korzeni, pod zatamowaną wodą, tworzyły się ogniska zgnilizny. Owad o żółtej głowie, który walczył z niemi, wżerał się w ich owoce i gromadził tam swoje jajeczka. Żelazo oracza rozłupywało ich pień, — ale one wznosiły go z ziejącemi i pustemi ścianami, w kruchych skrętach aż na światło. Popielata zieleń ich wierzchołków oddychała w niem, uśmiechając się srebrzyście, jakby od tysięcy lat, i uśmiechając się, niepokonane przez nic prócz zimna, dopełniały cudu nowych plonów.
Albo wypoczywała w cieniu. Wielkie, świeże arbuzy, czerwonawo popękane, okrągłiły się obok niej w janowcu; wyciągała tylko rękę, a sok spływał po niej. Strumyk przemykał obok niej szybko. Ponad żywopłotami mrok opadał w długie aleje wina. Liście rysowały na nich jasne arabeski. Ale po drugiej stronie wznosiły się w błękicie jasne góry. Księżna wypoczywała, nawpół rozebrana i z jedną nogą w wodzie. Jagniątko tuliło się do jej nagiego ramienia. Powolnym, kołyszącym się krokiem przechodziły obok niej pojedyńczo lub po dwie stare owce i ba rany. Za nią kozy skakały hałaśliwie w krzaki. Stary cap, z fantastycznym śmiechem, wysuwał skrzywioną głowę. Księżna myślała pośród ostrego zapachu zwierząt i ziół:
,,Jestem jak ośla skóra, zanim ją znalazł królewicz. Czyż i ja, aby ujść udrękom miłości, nie zeszłam z tarasów swojej willi, w światło księżyca i bez celu? Zdaje się, że to baran uwiózł mię tutaj owej nocy w wózku. Ach! chodzić przez błoto, nauczyć się znosić słońce, boso przeglądać się w wodzie: nie pragnę dzisiaj niczego więcej. Owe postaci
29

r. bronzu między słońcem a rolą, któremi lubowałam się niegdyś w Dalmacji i Rzymie jako marzeniami, a w Wenecji juko obrazami — dzisiaj, łaknąca i bardzo skromna, wmieszałam się pomiędzy nic. Jestem zmęczona — i wypoczywam w prostej miłości tego zwierzęcia, które jest półbogiem, wypoczywam po nieludzkiem marzycielstwie tylu lut, po niewyslownem dostojeństwie, po namiętnościach, które kończyły się gorzko, i po wszystkiein, co dalekie było od natury. Teraz wtulona jestem cicho w trawę i pragnę tylko, aby mię zupełnie zarosła, i czaję już krążące w mojej piersi soki tych skib“.
Potem wracali do domu, ramię przy ramieniu, księżna i chłop, przez szarzejącą równinę. Zorza wieczorna wydzierała się z oparów7. Wgórze rozpływała się purpurowa chmura. Lęk przed nocą ogarniał okolicę dreszczem. Drzewa oliwkowe ze skażonemi konturami pędziły naprzód; uciekały, odrzuciwszy wtył korony, niby siwe włosy: — ale pęd i ucieczka hamowane były więzami. I oto rozległy, bystrouchy mrok spowijał wędrowca. Unosił go, uwalniał go od myśli i uczuć. Weszli na długą drogę wiejską. Posępne zagrody cofały się wlewo i wprawo na poła. Między niemi czerwieniło drogę obiecujące światło, samotne, zagubione w rozległym kraju. Weszli do niego wreszcie oślepieni, znużeni, szczęśliwi.
1 znowu wiatr poranny wpadał do ich okna, sierp dźwięczał, i złociście niby pełne kłosy szumią! nowy dzień.
Kąpała się z Melek, w stawie koło góry. Potok spływał wdół, a pod nim, wśród liści lotosu, stała Melek, jaskrawo biała na tle ciemnych krzaków. Woda spływała jej z ramion po wystających biodrach; rozplotła włosy; wyglądało to, jakby promienie wytryskały z jej piersi, gdy je przyciskała. Księżna leżała nieco dalej na piasku, z głową nad powierzchnią wody, i spoglądała na wysoką kobietę.
30

Kąpała się z Eminą i Faridą, które były nieposkro-mione i całowały każde miejsce jej ciała.
— Jesteśmy z Neapolu, trzeba ci wiedzieć. O, my nie jesteśmy tak niedoświadczone jak Mclek. Matka nasza na Toledo proponowała nas mężczyznom: miałyśmy dopiero dziesięć lat. Jakiś starzec zabrał nas pewnej nocv do domu. L kradl nas — o, mało się tem martwiłyśmy — i sprzedał nas daleko do bardzo wielkiego miasta, nie wierny jak się nazywało, pewnemu potężnemu bogaczowi. Ten nas nauczył rzadkich sztuk, a gdyśmy mu się już wydawały dość zręczne, posłał nas w podarunku sułtanowi, z którym chciał zrobić jakiś interes. Ale po drodze przeszłyśmy przez ręce Izmacla Ibcna Paszy, który nas zatrzymał. Ponieważ umiałyśmy wiele, zostałyśmy naw’et jego żonami. Oto nasze dzieje.
Powiedz, o piękna, czy mamy ci pokazać kunsztowne igraszki, jakie musiałyśmy uprawiać z bogaczem? Albo te, których kazał nas nauczyć dla sułtana? Nawet Izmacl Iben nie zna wszystkich. Tobie pokażemy... Nie, nie chcesz? Jaka szkoda!
— Siadajcie tam, ty na tamtym kamieniu, Emino, — ty Farido, na tamtym. Ja zostanę tutaj. Niech drobne fale cicho pluszezą wokół naszych nóg; kołyszą się od jednej do drugiej.
Uśmiechnęła się do nich i pomyślała:
„Czyż nie o wiele milszem od wszystkich waszych pieszczot jest mi, Farido, odbicie w wodzie twoich miedzianoblond włosów, które rozwiązujesz, i twoich różowych stóp? Czyż nie odczuwam słodszego szczęścia, kiedy twoje ciemne loki, Emino, powiewają wokół twych gorących piersi, sterczących sztywno na wietrze, i kiedy podnosisz czarę, do której siostra twoja, stojąc na palcach, wyciska jagody winne, kroplę za kroplą?,.. Zaczekajcie chwilę, ściemnia
31

się już, księżyc wschodzi, — Wtedy ujrzę was, błękitne od włosów aż do palców u nóg, przykucnięte na skulonych nogach, z jedną ręką przy podeszwie, z piersiami, brzuchem wciśniętemi w miękkie fale, a profile wasze pod czarnemi fryzurami spoglądać będą z nad wyciągniętych szyj na czarny staw, pod czarnemi obwisłemi drzewami, w księżycowy kraj,..“
I na zakończenie swego marzenia pytała siebie:
„A że nigdy nie mogę się przecież wami zupełnie roz-koszować, że na języku moim, z serca najsłodszej figi, zawsze jeszcze rozpływa się jakaś słodycz, którą — choćbym życie swe dała za nią — mogę tylko przeczuwać: czyż nie jest głębszą rozkoszą, zamknąć oczy, jak tamten poszedł do klasztoru?“
Szła niekiedy aż do morza. Kiedyś pojechała z młodym flecistą. Było to pewnego ranka, kiedy przed gumnem, w czcrwoncm listowiu jeeiennem, chłop spadł na niego, niby ogarnięty chucią wilk. Księżna groziła i rozkazywała z domu tak długo, aż puścił swój łup, mrucząc, poskromiony. Teraz chłopiec siedział w powozie przed jej kolanami. Mięsiste jego wargi były nawpół rozchylone; nieustannie obserwował ją biernem spojrzeniem delikatnego zwierzęcia, które za wiele było kochane.
,.Jak kusząco jest całować go — i jak słodko nie czynić lego. Czy jest mi za to wdzięczny, mnie, której pożąda?“
Pod wieczór leżała na skale, obrosłej dlugiemi, brunatnemi trawami i spadającej stromo w morze. Spoglądało ono wgórę, łagodnie, nieziemskiemi oczyma. Góry rozpływały się w oparach, statki płynęły po wodzie, ptaki srebrzyły się. Wykąpała się; chłopiec nakrył ją płaszczem czerwonych liści. Sta, pod jej skałą, z ustami tuż przy
32

jej ustach, i śpiewał melodję, pełń.) melancholji nieustannej błogości.
— Zimno ci? — zapytała. — Zbliża się zima... Jaki ty jesteś blady? Powiedz mi, czy bywasz niekiedy szczęśliwy?
— Nigdy, — odpowiedział słabo. — Kochają mię prze-cież wszyscy.
— A ty?
— Gdybym kochał ciebie? — powiedział jak do siebie samego. — Czy to byłoby miłe? Czy byłbym szczęśliwy?
Położyła wargi na jego wargach, pociągnęła go w swoje ramiona, dobrotliwa i miękka. Znosił to tylko i drżał. Uczuła sama, w tej zbyt gorącej, nagiej istocie, dreszcz zimna i powiew zniszczenia w pełni rozkoszy.
Spała jeszcze; Fatma wrpadła do pokoju i obudziła ją z płaczem.
— Biedny mały, nie żyjeł
— Już nie żyje?
— Wszyscy go kochali, aż umarł.
Tęga kobieta szarpała włosy, załamywała ręce i wy-wracała oczy.
— A teraz nadchodzi też zima.
Księżna oparła się o okno. Dokoła szopy, gdzie znajdo-wało się posłanie chłopca, kroczył dumnie i z szelestem wielki niebieskozłoty paw. Postać kobieca, zasłonięta, z pochyloną głową, przeszła szybko i wdrapała się po przystawionej drabinie; była to Farida. Potem zjawiła się jakaś dziewczyna z sąsiedztwa, oddychała szybko. Ukazała się Emina z zaczerwienionemi powiekami. Zbliżyły się inne, służebne, pasterki, wieśniaczki, zawoalow’ane i lękliwe, albo wytrącone z równowagi, gestykulujące hałaśliwie, —
3 He Bryk Maun; WMUI
33

wreszcie takie Mclek. Czekały u stóp drabiny; jedna weszła na nią, biadając, zalękniona, druga wróciła, rozpromicniona przez jakiś wdzięczny ból, po raz ostatni uszczęśliwiona widokiem tego, którego wszystkie tak często pożądały, który’ przez ciąg jednego lata darzy! je przyjemnością, a którego opłakiwały teraz, gdy się stało zimno.
Chłop wszedł do pokoju księżnej.
— Czy jesteś zadowolona, pani?
— Z czego?
Rozejrzała się.
Ściany i podłoga były świeżo ubielone i wyszorowane, kwiaty stały na stole.
— Czy ty to zrobiłeś?
— To Annunziata, czeka za drzwiami i chcialaby ci się przedstawić.
— Ta tam? Za gruba jest, zostaw ją za drzwiami, czuć ją pewnie.
Zamknął drzwi.
— Rację masz, jest trochę za gruba. Nie mam coprawda nic przeciwko tęgim kobietom, ale ona jest trochę za tęga.
— No, jako służącą można ją i tak przyjąć. Żenić się z nią przecież nie potrzebujesz.
— O to właśnie idzie. Musialem się z nią ożenić... Tak, zrozum: żeby dostać jej grunt. Inaczej nie mogło być.
— Ach! Ona jest twoją sąsiadką? 1 żeby zaokrąglić swoją posiadłość, ożeniłeś się z nią, kiedy mnie nie było?
Roześmiała się, szczerze ubawiona. Chłop spojrzał w ziemię i mruknął.
— Za gruba jest, przyznaję. Lubię tą miarę, jaką masz ty, piękna pani. Ale trzeba być cierpliwym. Bądź zadowolona, będziesz teraz lepiej obsługiwana niż dawniej!
— No, dobrze jest, jeśli wy sami jesteście zadowoleni.
— Będziemy zadowoleni wszyscy troje.
34

— Chwilowo pomóż mi zapakować kufer, albo przyślij mi dziewczynę.
— Znowu chccsz odjechać?
— Jadę do Neapolu, będę lam teraz mieszkała.
— Opuszczasz mię? Czy cię rozgniewałem, może przez swoje małżeństwo?
— Z pewnością nie. Już przedtem byłam zdecydowana. Ugiął przed nią kolauo i westchnął głośno:
— Nie czyń tego. Twój sługa prosi cię.
— To zbyteczne, wstań.
Zerwał się ua nogi i wszystkiemi dziesięcioma palcami wpił się w gęstwinę swoich włosów.
— Wpędzisz mię w nieszczęście! Przyrzekłem jej prze-cież, że zostaniesz. Inaczej wcaleby mnie przecież nie wzięła, ta Annunziata.
— Jestem głównym warunkiem przy waszym interesie? To nic, oto pieniądze. Nie wydrapie ci oczu.
— Czy nie jesteś zupełnie zadowolona ze mnie? — zapytał.
— Zawsze byłam z ciebie bardzo zadowolona.
Wyjęła z portfelu banknoty i widziała przytem jak oczy jego zapłonęły. Potem napchala mu pełne ręce.
— Zawsze byłam zadowolona, — powtórzyła. — Dla-tego dostajesz specjalną gratyfikację.
Przypomniała sobie, że często widziała go w stanie zupełnego pijaństwa, powracającego z bijatyk, sponiewieranego przez zazdrośników, pokiereszowanego, otępiałego, upartego i zwierzęcego, — ale nigdy nie powstawał przeciwko niej. Była w jego oczach szydercza, łagodna, gorąca, wyniosła lub bardzo obca, zawsze patrzał na nią zdolu.
Wysunął się z pokoju, trąc głowę. Do żony, która pod-słuchiwała, powiedział:
— Ona jest panią, trzeba być cierpliwym.
35

Ale kobieta zrzędziła przez cały dzień.
Wieczorem Izmael Iben Pasza wszedł do pokoju księżnej.
— Jak się to składa, księżno, że jedzic pani do Neapolu!
— Jakto?
— W najbliższych dniach — otrzymałem wiadomość — przybywa tam król Filip ze swoim ministrem.
— Nasz Fili?... Z Rustschukiem, moim „Żydem domowym“?
— Ci sami. Poza tem umarł w Neapolu generalny konsul turecki.
— Co pan mówi! I jak uroczyście pan wygląda, Izmaelu Ibenie! W czarnym tużurku i lakierkach — pan, stary wieśniak!
— Niech pani jeszcze weźmie pod uwagę, że Porta planuje poważną pożyczkę i nie może się przytem obejść bez pomocy Rustschuka.
— A co to wszystko znaczy?
— Może to tylko znaczyć, że przez jedno pani słowo do ministra Rustschuka, księżno, i przez pośrednictwo wielkiego finansisty u rządu otomańskiego skazany na śmierć i pozostający na wygnaniu Izmael Iben Pasza ma zostać przez sułtana przyjęty znowu do łaski i zamianowany konsulem generalnym w Neapolu.
— Ma zostać?
— Tak, księżno: ma zostać. I otrzymać ma ze swego dawnego majątku tyle, aby móc godnie utrzymywać swoje cztery żony... Byłem starym chłopem i czułem się z tego zadowolony. Ale widzi pani, że wszystko jest daremne. I.os bierze nas za ramię i odwraca. Przez trzy lata darzył mię skromncin życiem wiejskiem, teraz oddajc mię znowu światu i jego uciążliwym zaszczytom. Poddaję się.
Fatma wtoczyła się do pokoju.
36

— I ja się poddaję. Gdyby mi było danem, jak chętnie pozostałabym tutaj! Od trzech lat nie opuściłam prawic tej viletty i swego tapczanu. Co mię obchodzi, że w przyszłości będę leżała na tapczanie w marmurowej sali? Jestem księżniczką szlachetnego rodu, tu jak i tam. Czy mam rację, piękna księżno?
— W zupełności.
— Inne żony paszy pochodzą Bóg wie skąd i muszą się stroić. Ja gardzę strojami, aż nie przychodzą same przez się. Teraz będę miała niedługo nową zarzutkę koronkową...
Marzyła przez chwilę — potem do pokoju wbiegły Emina i Farida, szczebiocząc, śmiejąc się, całując.
— Byłybyśmy go zabrały! — rzekły nagle jednocześnie i z płaczem opuściły ramiona.
Słodka postać zamilkłego flecisty stanęła nagle na progu ku nowym głośnym przeżyciom — i pozostała z tamtej strony.
Księżna otworzyła drzwi; głowa wieśniaczki cofnęła się od dziurki od klucza.
— Możecie posłać do Capui. Mój powóz i służba mają tu być jutro rano.
— Księżna pani nic odjedzie, — rzekła kobieta zuchwałym tonem prośby.
— Odejdźcie.
— Mam na piśmie, że pani tu zostanie.
— Oreste! — zawołała księżna na jednego z parobków. — Natychmiast do Capui!
Potem skierowała się do ogrodu. Chłopka, bezkształtna, ubrana w szkarłat, ospowata, sapiąc postępowała ciągle tuż za nią.
— Powiedział mi, że pani obiecała. Jeżeli pani odejdzie i nic mu więcej nie da, to on nic więcej nie jest wart. A ja mogłam wyjść za bogatego starego Orquao! Mogłaby się

pani lulaj urządzić na zawsze, dobrzeby panią traktowano. Ale pani musi odjechać. Dlaczego? Nie odpowiada pani? Nie chce pani ze mną mówić? Ale pani tego sama nie wie. Nikt tego nie wie. To jeden z kaprysów dam — tych przeklętych dam. Pozabijaćby was trzeba!
W bocznym ogrodzie wznosiło się z pośród gałęzi drzew pomarańczowych małe belvedere; schody wiły się wgórę między wrąskiemi ścianami kamiennemi. Księżna weszła po nich szybko. Chłopka chciala iść za nią. daremnie jednak tłoczyła masę swego ciała między wąskie poręcze i przez pewien czas z piskiem przywoływała świętych. Potem zaczęła znowu biadać:
— Zawsze człowiek jest przez was oszukany, nikczemne! Obyczajów też w wa6 niema! Znam ja was! Widziałam w Neapolu rzeczy!... A ty tam nagórze jesteś najgorsza! Nie słyszysz mnie pewnie? W nocy, biała jak upiór, wisi nad murem i udaje, że nikt jej nie zna. Będę krzyczała, aż usłyszysz. Czy nie wzięłeś 6obie mojego męża i wszystkich innych także? Że ten piękny chłopiec umarł, leż ty jesteś winna. Bo jakże go odwiozłaś do domu? Hę?
Czekała; z ledwością rozróżniała kształty w owej bia-ławej zjawie. Tylko głowę widziała bladą na granatowem niebie, otoczoną migoczącemi gwiazdami.
— Jesteś czarodziejką! — krzyknęła nagle wieśniaczka. — Uroczyłaś wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety, że teraz tylko rozkoszy pragną. Wszyscy są obłąkani miłością, i wszyscy obłąkani tylko miłością do ciebie! Czekają na drogach, gnuśnie i z płonącą krwią, czekają za płotami, czy ty nie przejdziesz. Czy to kto kiedy widział, kraj, gdzie jeszcze ku zimie ruja ogarnia zwierzęta. Wino jest tego roku takie czarne, upić się można, kiedy się je powącha. I tyle owoców, ile latoć mamy: — nieczysta to sprawa. Patrzcie, jak w-ielkic są już pomarańcze i jak już
38

pachną! Nie święci to zrobili. Nikt ich nic przywołuje, — ciebie przywołują, ciebie, która uroczyłaś wszystkich!...
Naraz chłopka zamilkła, przerażona nagłe własncmi słowami. Z rozwartemi ustami i wybałuszonemi oczyma spoglądała wgórę, ogarnięta zabobonnym lękiem owych zapomnianych żeglarzy, którzy w białem dziecku na skałach zamku Assy poznawali morę: czarownicę, która mieszkała w jaskiniach, nosiła trzewiki z żył ludzkich i wygryzała serca z piersi. I przed tą zjawą w mroku, niedosiężoną, rozchwiewającą się w korowodzie owoców i gwiazd, padla kobieta z wrzaskiem na kolana. Chwyciła się za głowę, podniosła się i uciekła krzycząc i żegnając się.
39

ROZDZIAŁ DRUGI
W zajeździe w Capui zastała eleganckiego i ognistego młodzieńca, który przedstawił się: don Saverio Cucuru.
— Syn mojej starej przyjaciółki, księżnej? Nie do wiary, i taki młody? Ma pan teraz — trzydzieści lat? Jakże się wiedzie pańskiej mamie?
— Maman umarła, zanadto łaknęła życia. Przypomina sobie księżna zapewne, że chciała koniecznie dożyć stu lat, a interesa jej stawały się coraz bardziej wątpliwej natury: to musi przyznać własny syn, jeśli jest uczciwym człowiekiem.
— Wiem, były to interesy ubezpieczeniowe — a także doniesienia do posła dałmackiego o moich imprezach. Stara pani stawała się bardzo czerwona i gniewna, kiedy mówiła o pieniądzach, które świat jest jej winien i które chciała sobie zdobyć. Kiedyś zamierzyła się na mnie laską...
— Stawała się coraz czerwieńsza i gniewniejsza, w miarę jak coraz gorzej było z jej przedsięwzięciami. Wreszcie miała stanąć przed sądem, ale w porę jeszcze uległa atakowi serca.
— Biedna księżna! A pańskie siostry?
— Liljana jest słynną artystką.
— Ah!
— Vinon wyszła za wielkiego poetę. Czegóż pani chce, księżno, małżeństwo z miłości... Ale pani sama, księżno,
40

pani zawsze zajmowała moją wyobraźnię, mogę panią zapewnić, już za czasów chłopięcych. Co za dziwny, szczęśliwy przypadek, spotykam panią niespodzianie na odludnym gościńcu!
Przyszło jej na myśl:,,Własna jego matka opowiadała, że żyje on z kobiet — już wówczas. Co się od tego czasu musiało z niego zrobić!“ Była uradowana i sprawiła na nim wrażenie niewinnej kobiety.
„Czyż ona wcale nie wic“, myślał, „że w Neapolu mówi się o niej? Że ja jestem naszpikowany długami, mogłaby sobie sama powiedzieć, i że siedzę w tej knajpie nie dla przyjemności, ale że ona musiała tędy przejeżdżać. Nigdybym nie przypuszczał, że tak łatwo będzie wodzić słynną księżnę Assy za nos“.
Zjedli razem śniadanie i odjechali galopem w ustrojonym wieńcami powoziku, z nawpół pijanym woźnicą, który wykrzykiwał i stizelał z bata. Na szyi konia dźwięczały dzwoneczki i leżała srebrna ręka. Jakaś stara kobieta z zaropiałemi oczyma minęła ich. — To nic! — zawołał książę wśród jakiejś śmiałej historyjki, obracając rogowe breloki przy kamizelce.
Zatrzymali się na wypoczynek w gęstym ogrodzie przy drodze, obwieszonym póżnemi różami. Pośród powojów stal pusty cokół. Księżna obserwowała swego towarzysza. Miał pieszczotliwe migdałowe oczy. Był biały, biały, z granatowcmi cieniami po ogolonej brodzie. Potrafił przyjmować kolejno postawę namiętną i suchą. W brzmieniu jego głosu kobieta, która mu się przysłuchiwała, wypoczywała jak na różach i migdałowem kwieciu.
— Na tym cokole pan powinien stać, — rzekła księżna nagle.
Zanim mogła dodać słowo, rozebrał się i wszedł na cokół. W postawie młodego Bachusa, z liściem wina za uchem,
41

przybrał natychmiast wyraz obojętny na wszystko i tylko sobą zainteresowany. Cokół był jego światem, on sam był marmurem, nieczłowieczym w swej doskonałości. Księżna, nie myśląc niemal o tem, dotykała jego skóry. Sprawiała ona w dotyku wrażenie rozgrzanego, przenikniętego żyłami kamienia. Nagle posąg ożył. Zachwiał się ku jej ramionom i po dobrze odmierzonym skoku padł z nią razem na murawę.
Potem śmiali się i bardzo szczęśliwi pojechali dalej przez iskrzące się południe. Księżna zastanawiała się, gdzie widziała kogoś podobnego do niego. Zabobonny i fałszywy bandyta, który przez tajemne drzwiczki przedzierzgnął się w oślepiającego marmurowego boga — kto to był?... Ach! Pisrlli, Orfeo Piselli, kochanek contessy Ula!
Aż do wrót jechali między ogrodami winnetni wśród wysmukłych latorośli. Potem przejeżdżali miasto i jego ciżbę obdartych i pięknych dziewcząt, niby wielką, bardzo brudną klatkę, przy której kratach małpy polowały na pstre ptaszki. Księżna widziała to po raz pierwszy i bawiła się nieoczekiwanie dobrze.
— Co za ulica! Wznosi się, wznosi się, a teraz następują nawet schody! Opuśćmy w’ięc powóz... Po obu stronach stopni ustawione są kwiaty na sprzedaż, nagórze powiewa wpoprzek ulicy kolorowa bielizna, postrzępiona i zalana słońcem. Fioletowe niebo rzuca promienie aż tutaj, na błoto, skrzywione twarze, pstrą ciżbę żebracką. Straszliwe nory zieją swemi otworami obok pałaców o starodawnym przepychu... Ten gmach na rogu avenue z płyt lawy, czy to nasz? Cieszę się! Przeładowany jest arabeskami, są tak ciężkie, że karjatydy przepracowują się pod ich brzemieniem. A tam obok dzwonienie nad kościołem. Dokoła dzwonienie i wrzaski i ryki, ludzie mruczą modlitwy, zachwalają owoce i sznurowadła, błagają nas o pieniądze, szepczą podejrzane propozycje, kradną. przypinają nant
42

kwiaty do ubrań, — nic wiem już nic: wszystko lo oszo-łamia mię...
Więc wejdźmy do naszego pałacu — przez ten portal dla olbrzymów. Na progu rozkraczyły się komiczne karły o zły in zapachu. Dlaczego ich pan kopie, Saverio? Niech pan da spokój ludowi!... Co za widok na schody, krzyżujące się wgórze, na altanę, wspartą kolumnami! Czy to ma jakiż sens? Czy też jest tylko kaprysem rozpróżniaczonych panów?... Nie, to ma sens: widzi pan, jak wszystko zapełnia się nagle! Tłoczą się, ześlizgują się po poręczach, wszyscy są w złolo-bronzowych liberjach. Musimy być bardzo bogaci!
Tu nagórzc — nie mogę jeszcze ochłonąć, niech pan weźmie pod uwagę, że przez długie tygodnie ukryta byłam na głuchej wsi — tutaj widzi się na szerokich, gładkich podłogach między wysokiemi, biało-złotemi drzwiami tylko sztukaterję i złoto, niebieskie wazy porcelanowe, inkrustowane stoliki, malowidła na sufitach: jakie to wielkie i błahe! Okażmy się dumni, aż zaboli! Panowie, którzy to tutaj przed nami czynili, byli zapewne tak samo zręcznemi, komicznemi zwierzątkami, jak ich lud, i kpili sobie z godności książęcej. Stąd ta śmieszna nadnaturalność we wszystkim: zaczynani o tem marzyć. O! To nasza komnata sypialna, mój kochany! Wielka jest jak pole bitwy! Czerwony jedwab i złoto, a nad łóżkiem wegnanie łlagary. A kwiat herbowy kwitnie nawet jeszcze na drzwiczkach nocnego stolika!
Leżała na wysokiej kanapie i śmiała się. Don Saverio, aby coś robić, klęczał przed nią z uwielbieniem.
— Myślę mianowicie o pewnych jednookicnnych pokoikach. które zamieszkiwałam w Wenecji. W tnarmurowem obramieniu niskich drzwi ja sama przedstawiona byłam na emaljach. w szatach greckich i z cytrą... Było to trochę
43

dumniejsze niż to tutaj. Ale co to ma za znaczenie?... Niech pan zadzwoni!
Natychmiast rozległ się tupot, jakby służba biegła zarazem na nogach i rękach: na czele uśmiechnięty, gładki, szybki starzec z siwemi faworytami i czarnemi brwiami. Księżna rzekła:
— Na obiad chcę mieć pasztet zajęczy. Chcę też jeść banany i — no, jeszcze się zastanowię. Marsz!... Nie wie pan pewnie, Saverio, tam na wsi żywiłam się marnałygą i łykowatemi kurami... Alfonso, jeszcze coś! Niech mię zawiadomię, kiedy kąpiel będzie gotowa. Niech dodadzą fiołków parmeńskich.
— Do usług księżnej pani, — wołali po każdem jej słowie, niezliczoną ilość razy i ze wszystkich stron, skacząc przytem i kłaniając się.
— Ja sam będę miał zaszczyt odprowadzić księżnę panią do kąpieli, — zapowiedział intendent, kłaniając się jak finansista. Szukał przytem oczu księcia.
Potem nie wrócił. Zadzwoniła; jedzenie było właśnie gotowe. Nie podano ani bananów ani pasztetu zajęczego, a przytoczone powody wydaw-ały się jej niewystarczające; ale wszystkie potrawy były doskonałe. Później okazało się, że kąpiel była mocno uperfumowana, ale nie fiolkami parmeńskiemi; wanna była o kilka schodków, tuż z jej sypialni. Weszła do niej; kotara zaszeleściła: ukazał się don Saverio, cały z marmuru.
Wychyliła się rano z okna, między olbrzymiemi, kamieńnemi chimerami fasady: wielkiemi ślimakami, głowami dzieci, paszczami i ogonami smoczeiiii. Obok, na wyniosłym portalu kościoła, jechały’ konno anioły z trąbami. Gołębie nadlatywały i opuszczały’ się, jak w zaczarowanym lesie pełnym kamiennych roślin i potworów.
44

(Jlica połyskiwała i szutniała w słońcu porannein. Dziewczynka z wielkim koszem bielizny na ramieniu spojrzała wgórę. Była brunatna i mała i zgrabna. Czarny jej warkocz związany był na głowie, miała gorące, łagodne oczy gazeli. „Chcialabym ją pocałować w afrykański spłaszczony nosek“, pomyślała księżna. „Zresztą może mi służyć jako praczka“.
Skinęła na dziecko; kiwnęło uszczęśliwione głową i sko-czyło do bramy. Księżna czekała; potem zniecierpliwiła się i zapytała swego pokojowca, poważnego mężczyzny o postawie pełnej godności. Nie widział nic; lokaje w przedpokoju i na schodach tak samo. Może dziewczęta w galerjach, w krętych korytarzach? Kręciły się dokoła ze śmiechem i śpiewem; takie były ciekawe i za każdym krokiem na schodach przechylały się przez poręcze. „Nie!“... Ale majestatyczny portjer z ogolonym, potrójnym podbródkiem. Nie wiedział o niczem. Księżna była stropiona. Czyż człowiek, który’ w jej oczach przekroczył próg domu, mógł zniknąć bez śladu? Prosper, jej strzelec, zrobił zna-czącą minę i milczał. Odczuwała brak swojej pokojówki.
— Gdzie jest Nana? Czy jeszcze nie wróciła?
— Czy ona wogóle wróci? — zapytał Prosper.
— Dzisiaj rano usługiwała mi inna, bardzo zręczna dziewczyna. Powiedziała, że Nana zwolniła się, aby sobie obejrzeć Neapol — co mię bardzo zdziwiło; gdyż Nana postępuje inaczej, kiedy chce wyjść. Gdzie ona może być?
— Kto to wie? — odpowiedział Prosper. — Kto wie, gdzie siedziałbym i ja sam, gdybym nie nosił rewolweru w kieszeni.
— Co ty mówisz?
— Kiedy wczoraj o zmroku wróciłem do domu, Cirillo, portjer, nie cheial mię wpuścić. Powiedział, że księżna pani nie potrzebuje więcej moich usług. Naturalnie roześmiałem
45

mu się w twarz i powiedziałem: towarzyszę księżnej pani aż z Dalmacji, gdzie była królowi}; i pozostała nią, a mnie nic odprawi...
— Nie zrobię tego.
— Ale zaraz otoczył mię cały hufiec tych małp, wyma-chując rękoma. Musialem im pokazać broń.
— To bardzo dziwne, — rzekła księżna. Ale przedewszystkiem zabawnym wydawał się jej ten błazeński wir barwnych schodów, który na jej usługi zalał je aż po samą górę. Gibka, żółto-czarna gmatwanina lokajów, pokojówek i służebnych, kucharzy, groomów’, woźniców i pomywaczek zaciekawiała ją przez swe bezwstydne żarty, swoją niską pokorę i tajemne podstępy. Był to nowy rodzaj ludu. Na wszystkie jej rozkazy odpowiadali: „Do usług księżnej pani“, i wszystko było zrobione dobrze, ale inaczej. Kłaniali się do ziemi, a kiedy się odwracała, pokazywali jej języki. Skradli jej pokojówkę. Żadrn nie zdradzał drugiego! Trzymali się siebie, jak małpy w klatce swoich ogonów. „Dostałam się do kraju mówiących zwierząt4*, myślała księżna.
Obserwowała księcia pośród ludzi, których jej najął. Garbili się przed nim mniej niż przed nią, panią; ale uważnie szukali jego wzroku. Prawdopodobnie mniej go też okłamywali. Dawała pieniędzy, ile żądał, i nic pytała o nic. Radowała się swoją niezliczoną służbą, jak niegdyś, jako dziecko, w samotnym zamku nadmorskim.
Tort udał się wyjątkowo.
— Szef sam go zrobił, — rzeki Amedeo, kamerdyner.
— Chcę mu wyrazić uznanie.
Prosper stał w końcu sali. Znikł i powróci) po chwilze zgrabnym niedorostkiem, który zdjął papierową czapkę i ukłonił się swobodnie.
46

— To ja, jaśnie księżno, upiekłem tort, — powiedział, robiąc przy każdcin słowie inną minę. Nawet książę wpadl w podniecenie.
— Co za komik! Zuśpiewajżc coś!
— Ten malec jest cudowny, chcę go dziś znowu usły-szeć! — rzekła księżna nazajutrz. Prosper poszedł: mały piekarczyk znikł. Księżna i strzelec spojrzeli po sobie w milczeniu. Tymczasem zjawił się wysoki, czerwony kucharz i oświadczył, że oddawna piekł wszystkie torty. Takiego chłopca, jak księżna pani mówi, nigdy w domu nie było.
— Kto to wie? — rzeki don Saverio swobodnie.
— Mam spotkanie w klubie, — dodał. — Prosper, mój płaszcz.
Prosper przyniósł płaszcz, książę pożegnał się. Nagle zawahał się, z ręką w kieszeni.
— Mój portfel! Musiał wypaść w garderobie! Zobaczcieno, Prosperze... Co, niema go?
— Nie, ekscelencjo.
— To dziwne. A włożyłem go do palta, kiedy tu wcho-dziłem. Prosper zdejmował mi płaszcz, zauważyła pani, księżno. On sam zaniósł go do gabinetu, który ma tylko to wejście i do którego nikt przez cały czas nie wchodził. Więc portfelu niema tam na podłodze? To bardzo dziwne.
— Ekscelencjo, nic jestem złodziejrtn, — rzeki strzelec, tłumiąc drżenie. Don Saverio uśmiechnął się łaskawie.
— Kto to mówi, przyjacielu? Głupio byłoby z mojej strony twierdzić to, kiedy przecież nie mam dowodów. Wszak wychodziliście później, aby poszukać małego piekarczyka, choć prawdopodobnie już przedtem wiedzieliście, że to jest bezcelowe. Przy was więc napewnobym już portfelu nie znalazł, nawet gdybyście go wzięli — czego oczywiście nie zrobiliście...
47

— Ekscelencja pozwoli...! — zawołał Btrzelec, prostując się.
— Zwalniam cię ze służby, Prosperze, — rzekła księżna i mrugnęła do niego. Uspokoił się natychmiast.
— Chodź do mojego pokoju, wypłacę ci pensję, dzisiaj jeszcze opuścisz dom.
— Tegobym nawet nie żądał, — rzeki książę pojednawczo. — Ostatecznie człowiek ten postąpił po ludzku.
— Prosperze, — rzekła księżna, gdy pozostała z nim sama, — czy nic widzisz, że ebeą się ciebie pozbyć? Masz tu pieniądze, teraz idź. Nie masz odtąd innych obowiązków, jak przechadzać się niekiedy pod rnojemi oknami. Brodę pierw zetniesz.
— Ciężko mi będzie opuścić księżnę panią, — wyjąkał strzelec. — Nie wiem, co się tu z księżną panią stanie.
— O to właśnie idzie, że i ja nie wiem. A chciałabym wiedzieć. Dlatego idź, mój stary.
Pewnego ranka ujrzała don Saveria, kiwającego do niej z okna przeciwległego domu.
— Skąd się tam wziąłeś? — zapytała później.
— Ten dom należy do mnie, nabyłem go od miasta.
— Ah! W jaki sposób? Narobiłeś nowych długów?
— Bynajmniej. Kupiłem go za pieniądze, które mi dano za pośrednictwo, kiedy ty nabyłaś ten pałac. Dom po prawej stronie także otrzymałem — drogą wymiany.
— Wyjaśnij mi to, proszę.
— Drogą wymiany za ten przeciwległy dom!
— Z którego okna kiwałeś do mnie? Ale przecież ten dom należy jeszcze do ciebie!
— I będzie do mnie należał. Gdyż obniżyłem cenę z dwudziestu pięciu lirów za metr kwadratowy na piętnaście a wreszcie na trzy liry, z czego już nikt nie mógł dostać łapówek, ani burmistrz, ani wogóle nikt. Przez to nie
48

opłaciło się już miastu przejąć domu w posiadanie i ponieść kosztów odnajęcia — więc zostawiono mi obydwa domy.
Księżna pomyślała:
„Ma zmysł do interesów jak jego matka! I zaokrągla swoje posiadłości, zupełnie jak ten chłop, którego pozostawiłam za sobą’*.
— Podziwiam cię, — rzekła.
— Masz powody po temu. Zobaczysz, że staniemy się razem największymi właścicielami nieruchomości w Neapolu. Będziemy spekulowali! Buduję koszary dla ubogich!
— Chcesz pieniędzy?
— Wolę, abyś mi udzieliła prokury wobec twojego finansisty Rustschuka. Rozmawiałem z nim już; jest tutaj od wczoraj; jestem dla niego bardzo sympatyczny.
— Dla kogóż nie byłbyś sympatyczny.
— Więc dostanę pełnomocnictwo?
— Co to, to nie.
— Co? Nie?
— Nie.
— O, dajmy temu spokój, — rzeki książę swobodnie. — Niema pośpiechu.
Od czasu do czasu zapalając papieros, ofiarował się zająć jej interesami, które ją może nudziły. Oświadczyła, że rzeczywiście nudzi ją to; poszuka sobie sekretarza. Wkrótce zjawił się u niej mały chudzina, z rzadkiemi włosami na żółtej twarzy, niesamowicie jowjalny. Nosił długi, wyświecony tużurek. biały krawat i żółte trzewiki. Z ironiczną służalczością zapewniał, że czuje się zdatnym do wszelkich posług. Odprawiła go. W dwa dni później zjawił się znowu: jeżeli nie zgłosi) się kto inny... Nikogo nie było. Don Saverio wzruszył ramionami.
— Nikt nie chce pracować.
49
4 Hrnrylc Mion Wraua

Pewnego ranka usłyszała na schodach, jak nadole jakiś człowiek, który ofiarował się za sekretarza, odprawiony został przez odźwiernego. Miejsce jest zajęte, powiedział Cirillo. Księżna kazała przysłać nieznajomego nagórę. Przyszedł wreszcie; portjer obdarzył go na drogę kilkoma słowami ze swego dialektu. Był to człowiek młody, przyzwoity i ubogi, prawdopodobnie student. Zatrzymał się na progu. Blady’ i podniecony, i oznajmił, że się pomylił. Nagle odwrócił się i znikł.
Pierwszy kandydat ponowił swoją wizytę.
— Nie będę księżnej pani dłużej zajmował czasu i powiem waszej wysokości...
Pochylił się przytem z rozpostartemi ramionami aż do ziemi. Kiedy się znowu podniósł, twarz jego skrzywiona była zupełnie od złośliwego zadowolenia.
— ... że wasza wysokość nigdy nie znajdzie nikogo innego prócz mnie. Zresztą mam prawo do tej posady.
— Jak się pan właściwie nazywa, mój drogi?
— Muzio, do usług waszej wysokości. Cavałiere Muzio.
— I ma pan prawo, cavaliere?
— Ponieważ zapłaciłem już za tę posadę jego eksce-lencji księciu — owszem, zapłaciłem dwa tysiące lirów.
— Książę każę sobie przez mego sekretarza... to zdu-miewające.
— Co waszą wysokość zdumiewa? Sądziłem, że wasza wysokość zna zwyczaje? Inaczej byłbym pani wcześniej wyjaśnił... Książę i ja ubiliśmy ten interes, a wasza wysokość nie może już nic zmienić. Jeżeli książę dopuści teraz, aby pani przyjęła kogoś innego, będzie miał do esynienia z kamorrą.
Zaśmiał się żóltemi oczyma i zębami, wyładowując się w oznakach bezgranicznej służalczości.
50

— Więc kamorra! — rzekła księżna zdziwiona i zado-wolona. — To jest widocznie słowo, którego mi brakowało!... A teraz siadajmy, cavalierc. Odpowiada mi pan, zatrzymuję pana. Więc niech pan mówi i będzie możliwie uczciwy.
— Możliwie, powiada wasza wysokość! Czyż nie byłem wobec waszej wysokości dotychczas zaprawdę karygodnie uczciwy? Nie zdradzi pani tego przed don Saveriem!...
Zaklinał ją żółtemi, szcrokiemi, dygoczącemi palcami. Rzadkie włosy jego brody drżały gorączkowo na skrzywionej twarzy.
— Jeżeli wasza wysokość jednakże coś zdradzi, będzie z panią tak samo źle jak ze mną. Don Saverio jest w dobrych stosunkach z kamorrą.
— To mu pewnie umożliwia te transakcje domami? Są to niezwykle dobre interesy.
— I to także. O, mógłbym wiele opowiedzieć. To znaczy, nie mówię nic — ponieważ jest zabronione. Urzędowo nie wolno mi nic powiedzieć. Natomiast specjalne wynagrodzenie, któreby mi wasza wysokość wyznaczyła, nałożyłoby mi pozaurzędowe obowiązki...
— Któreby pan wypełniał?
— Skrupulatnie. Potrafiłbym się dowiedzieć wszyst-kiego, coby waszą wysokość interesowało.
— Ma pan tu sto lirów. Niech się pan postara dowiedzieć, gdzie się podział mały piekarczyk, który znikł z mego domu.
Ręka jego chciwie sięgnęła po banknot.
— Wasza wysokość jest już obsłużona. Ponieważ ja sam zawiozłem malca do szpitala z dwiema złamanemi nogami, gdyż szef i inni zepchnęli go z balkonu kuchennego. Wasza wysokość okazała temu małemu za wiele łaski; było to, za pozwoleniem, nieco nieostrożne...
— Oh!
51

Odwróciła się. Muzio wyciągnął żółtą szyję i rzekł, ki-wając zgóry głową jak brudny i mądry ptak:
— To jest życie.
— Zamelduje mi pan, kiedy chłopiec wyzdrowieje; zaopiekuję się nim. Niech pan opowiada dalej.
— Jestem dla waszej wysokości życzliwy. Za sto lirów dosyć sprawiłem waszej wysokości bólu.
Zwolniła go. Następnym razem opowiedział, że młodzieniec, którego chciała zamiast niego przyjąć za sekretarza, zawrócił tak nagle, ponieważ miał powody obawiać się nie-spodziewanej śmierci.
— Musiał być chory na serce, — rzekł Muzio.
— Gdzie jest moja pokojówka Nana?
— Jest pod dobrą opieką i każ-e się waszej wysokości kłaniać.
— Znajduje się w Neapolu?
— I to bardzo blisko. Wystarczyłoby, aby wasza wyso-kość rozkazała, a Nana weszłaby natychmiast. Ale wasza wysokość nie uczyni tego, gdyż nie wyszłoby to Nanie na dobre...
— Więc nie... A mała praczka, na którą skinęłam z okna?
— O, wasza wysokość nie będzie przecież żądała, aby do domu weszła inna praczka, niż ta, którą proteguje portjer C.irillo. Tego jeszcze nie było, do czegoby to doprowadziło? Mali dostawcy podlegają Cirillowi i składają mu swoje opłaty; więksi mają zaszczyt uiszczania podatku bezpośrednio jego ekscelencji księciu. Podobnież goście.
— Moi goście?
— Czy waszą wysokość to dziwi? Czy nie byłoby raczej zdumiewające, gdyby gracze, którzy wygrywają w bakarata przy stole don Sarcria nie oddawali mu cząstki swego zysku?
52

Niektóre panie mają takie to szczęście, że w salonach waszej wysokości podbijają tego czy owego Anglika. Don Saverio słusznie uważa, że winne mu są wdzięczność.
W ieczorem obserwowała baczniej niż zwykle towarzystwo, które wypełniło jej salony. Byli to ludzie ubrylantowani i utytułowani. Wysokie panie były łagodne, słodkie, ze skłonnością do tycia i wyrachowanem marzycielstwem bardzo czarnych oczu. Niscy panowie byli bladzi, chudzi i pysznili się, niebywale nadęci i ożywieni, przezwyciężając zmęczenie nocy gry łub miłości — skazani na to, aby po skończonym czterdziestym roku zupełnie niespodzianie i na zawsze podupaść.
Pośród nich kręcił się tam i sam jakiś drewniany, ale połechtany już cudzoziemiec, wlokący za sobą sławę swoich miljonów, niby ogon komety. Arystokrata, z którym mister Williamz Ohio gawędził z dumą, poprowadził go do swojej żony. W kilka chwil później podszedł do bufetu, napełnił talerz swojej żonyr i karmiąc zarazem siebie starannie, zukosa obserwował żonę i cudzoziemca... Czarująca contessa Paradisi przyglądała się lękliwie markizowi Trontoli i lordowi Tumpcllowi, którzy grali w ecarté. Z ulgą złożyła wachlarz, gdyż wygrał Trontola.
Księżna pomyślała: „W domu tym dzieje się jak w salonie jakiejś kurtyzany. W’szystko jest do sprzedania, najdrożej pani domu. Ciekawam, jaką cenę zażądałby don Saverio za mnie samą“.
Pośród graczy siedzieli ze sztywnemi wąsaini i zimnemi oczyma, eleganccy i niebezpieczni, panowie Paliojoulai i Tintinowicz. Twarde ich twarze gęściej jeszcze niż dawniej usiane były drobnemi zmarszczkami. Po tych dworakach, którzy nie wiedzieli, czy los nie przeznaczył im jednak
53

skończyć jako krupjerom, można się było spodziewać dziwniejszych jeszcze rzeczy’ niż dawniej.
Król Filip ucałował jej rękę; powiedział głosem powolnym, ochrypłym i bardzo serdecznie:
— Witam z Bogiem, księżno, cieszy mię rzeczywiście, że się znowu spotykamy zdrowi.
I zatopił się w myślach. Król trzymał się źle i przeważnie patrzał w ziemię. Kiedy spoglądał na kogoś, czoło jego było pofałdowane, a uśmiech blady. Wskutek sztywnego i poważnego chodu sprawiał wrażenie starszego, wysokiego urzędnika o zupełnie stępionych zmysłach i bezmyślnej wprawie w oratorstwie i chwaleniu.
— Czarujący dom sobie pani stworzyła, księżno, muszę przyznać — i taki miły.
Wydawrał się wyczerpany temi słowami. Rustschuk, stojący za nim, powiedział do księżnej:
— Jego królewska mość dostanie o dw’unastcj szklaneczkę portwejnu. Brak jeszcze kwadransa... Potem jego królewska mość będzie przez całą noc na wysokości wszelkich wymagań.
Księżna odpowiedziała:
— A gdyby go pan posłał do łóżka?
— Co wasza wysokość mówi! Jesteśmy dumni z rezul-tatów kuracji wstrzemięźliwości, której poddaliśmy jego królewską mość.
— A! Więc już nie pełne szklanki szampana z konjakiem?
— Broń Boże! Szklaneczka porta o północy z uwagi na przemówienia do gości; szklaneczka czerwonego wina stołowego przy obiedzie z uwagi na widzów. Dawniej dawaliśmy także szklaneczkę rano; okazało się to jednak zbyteczne, gdyż jego królewska mość nie ma przed południem innych obowiązków, jak pracować z nami, ministrami.
54

Rustschuk powiedział to stłumionym, łagodnym głosem i z prawie już nie wyniosłą wy ższością, do której dojrzał pod wpływem nadmiaru zaszczytów i powodzenia. By, szkarłatno-czerwony i nacętkowany cały suchemi białemi kępkami włosów. Ciężar brzucha pochylał go do przodu. W rozmowie z wysiłkiem przechylał się wtył; ruchliwa masa tłuszczu kołysała się przytem na wszystkie strony; dla zachowania równowagi wykonywał Rustschuk szerokie gesty lewą lub prawą ręką. Otaczały go oszołamiające wonie, które zdawały się płynąć ze wszystkich części jego ciała, z każdej inna.
— Rozwinął się pan zdumiewająco, ekscelencjo, — rzekła księżna, spoglądając mu głęboko w oczy. — Kiedy pomyślę, że pan jest moim „Żydem domowym1*.
Minister uśmiechnął się pobłażliwie, jak na poufałość z dawnych czasów.
— Dlatego nie została wasza wysokość królową, — rzeki z ujmującą szczerością.
— Nie rozumiem.
— To bardzo proste. Kiedy Mikołaj umarł, nie sprawiłoby mi trudności kazać ogłosić jego następcę za chorego — dzieci przecież nie ma — i zawezwać z Wenecji waszą wysokość, pretendentkę, ostatnią z najstarszego rodu w kraju. Nie pomyślała pani chyba o tem? Otóż widzi pani, wpadło to na myśl tylko biednemu ludowi dalmackiemu; kazałem mu powiedzieć, że pani nie chce. Ach! strzegłem się zawezwać panią. Gdyż dla pani pozostałbym zawsze „Żydem domowym* — i ma pani przecież rację, dlaczego nie mam tego przyznać. Wszyscy inni lękają się mnie i dlatego nie mogą mię znać; ani się nie maskuję, ani nie odsłaniam. Dlaczego nie mam sobie przynajmniej u pani, księżno, pozwolić na zbytek szczerego słowa? — zapytał z ruchem, wspa^hjui w swojej swob^^Ł
55

— 1 ja nie wiem dlaczego, rzekła księżna.
„Dobrze mówię“, pomyślał Rustschuk i uczul natych-miast nieco sympatji dla swojej słuchaczki.
— Wołałem więc zastosować do króla Filipa kurację wstrzemięźliwości. Wskutek tego jego królewska mość uważa mię za swego dobroczyńcę i aby uniknąć wszelkiego szkodliwego wysiłku, pozostawia rządy kraju mnie — mnie i mojej żonie.
— Pańskiej żonie, z domu Schnaken.
— Beata Schnaken, — powtórzył Rustschuk z satysfakcją.
— Winszuję. Jakże szczęśliwa musiała być królowa Fryderyka, że wypróbowana Beata zachowana została dla jej domu!
— Wszyscy jesteśmy zgodni i szczęśliwi. Nic prze-szkadza mi to jednak, księżno, traktować zarządu majątku waszej wysokości jako sprawy’ przynajmniej równie doniosłej, jak owe interesy państwa. Wasza wysokość nic może o tem wiedzieć, ale wzbogaciłem panią bardzo przez wspaniałe spekulacje. Może w przyszłości będzie mi wasza wysokość mogła za to podziękować.
— W jakiej przyszłości?
Miuister pokiwał głową.
— Ród Koburgów jej nie ma. Żyje on jedynie w tym równie dostojnym jak sympatycznym panu, który nas teraz nic słyszy.
1 wskazał na króla. Nawpół odwrócony i pochylony obserwował Fili swoje nogi.
— W ród Koburgów nigdy nic wierzyłem: dlatego zostałem jego ministrem... W’ panią, księżno, wierzyłem za silnie. Byłaby pani niewygodną władczynią, cieszyłem się, gdy pani musiała uciekać.
Oszołamiał się własną uczciwością. „Czyż nie jestem nowo-

56

— Prawdopodobnie nic powróci pani uigdy. Gdyby jednak po wygaśnięciu domu panującego wola ludu — który zdobywa się niekiedy na to, aby mieć wolę — zmusiła mię jednakże do zawezwania pani: spodziewam się, że wasza wysokość potrafi wówczas ocenić moje zasługi.
— Niech pan będzie spokojny.
— Jeśli księżna pomyśli, że wszystko, czego wasza wysokość pragnęła dla biednej Dalmacji i czego oczywiście oddana kobiecej polityce uczucia nie mogła osiągnąć, że wszystko to zostało przeze mnie najwspanialej urzeczywistnione...
— Zostało?
— Dałem krajowi konstytucję, a przez to samo wolność przystępowania do urny wyborczej. Każdy człowiek dostaje pięć franków, wybiera zato mojego kandydata i winszuje sobie wolności. Ach! wolność jest droga, czyż pani tego nie przepowiadałem? Kosztuje pięć franków od osoby. Ale ja nie spocznę; a gdy mi się uda bardziej jeszcze poprawić finanse, niżeli to już uczyniłem, wówczas zaprowadzę także kolejno sprawiedliwość, oświatę i dobrobyt. Zobaczy wasza wysokość: po powrocie do kraju będzie paru zupełnie zadowolona.
— Prawdopodobnie będę wówczas miała jedno tylko pragnienie, mianowicie, aby pana, ekscelencjo, wysadzić poza granice krajn w przedziale pierwszej klasy z odszkodowaniem kilku miljonów.
— Wa — sza wy — so — kość żar — tu — je.
— Albo kazać pana rzucić w morze zaszytego w worek.
Minister zrobił krok, który był prawic skokiem, i od-sapnął.
— Zależy to od tego, jak dalece tureckim zastanę kraj, — dodała księżna.
57

— Wasza wysokość weźmie przecież po<l uwagę, że podwoiłem jej majątek...
— 1 że zdławił pan wolność, a nawet tęsknotę za nią.
— Co to może waszą wysokość obchodzić?
Bełkotał w wielkiej trwodze, znowu tak samo, jak w owych okropnych czasach, gdy dwaj podoficerowie, którzy go schwytali, czynili go odpowiedzialnym za dalinacki ruch wolnościowy.
— Wasza wysokość wiedzie tutaj tak wresołe życie. Wasza wysokość zajęta jest miłością. Przepraszam! Opowiadają o waszej wysokości tyle cudownych historyjek... Co pani zależy na wolności Dalmacji?... Przez wiele lat żyła pani tylko sztuką: czem jest dla pani dzisiaj sztuka? Dzisiaj obchodzi panią miłość. Niech wasza wysokość zwróci uwagę, jak się jej przyglądają ci panowie; nawet panie! Panie i panowie, wszyscy szaleją tutaj. Wszyscy czują się podrażnieni, sami nie wiedzą jak. Panie są nienaturalnie gorące, a panowie żywsi niż zazwyczaj. A we wszystkich kątach powtarza się pani imię, każdy chce o pani wiedzieć więcej, niż jego sąsiad, każdy oszołamia się widokiem pani karku — jakiż pani ma teraz kark — i zdaje mu się już, że czuje oddech pani na wargach, gdy pijc pani gorące wino.
Otarł czoło i pomyślał szybko: „Czuję się zupełnie osła-biony z zachwytu; czyżbym miał być niezdrów?“ Dotknął swego pulsu. „Czy też to może tylko dlatego, że po raz pierwszy od tak wielu, wielu lat czuję znowu lęk przed człowiekiem?... Tak, czuję lęk, i jeszcze coś innego, czego napewno czuć nie powinienem, ja, który tkwię w tak niebezpiecznej skórze4*.
Dyszał ciężko, jak smagany biczem.
— Jest pani niejako boginią miłości! Co panią obchodzi sztuka. Co panią obchodzi wolność.

— Tyleż, ile obchodziła mię w dwudziestym roku życia, — odpowiedziała księżna cicho i łagodnie.
— Wolność jest tylko słowem, ja zaś jestem człowiekiem i mam zawsze tę samą duszę: tylko losy się zmieniają i symbole... Pan tego nie może zrozumieć, ekscelencjo Rustschuku — ale niech się pan uspokoi, niech się pan nic lęka, tutaj żaden tron nie będzie przegrany: będziemy tańczyli.
Dotknęła go lekko wachlarzem i powiedziała, idąc dalej:
— Niech pan idzie.
Przeszła obok Liljany Cucuru:
— Niech pani idzie!
Liljana poszła z nią. Obie były’ wyższe od innych pań. Widać było unoszące się nad ciżbą ich karki i włosy: czarne, usiane perłami, obok ciemnoczerwonych z fioletowcmi błyskami. Z jednej z natłoczonych sal ruszył za niemi Izmael Iben Pasza, otoczony swemi czterema żonami. Ubrane były po turecku, małżonek ich kroczył poważnie i dumnie. Vinon Cucuru nadeszła ze swoim mężem, poetą Jeanem Guignolern, który z lękliwą dumą nosił pod bladoniebieskim frakiem amarantową kamizelkę. Czarująca contessa Paradisi stanęła nagle półnaga; wyłoniła się ze swego olbrzymiego koronkowego płaszcza jak z oparów księżycowych i połyskiwała od kamieni, któremi usiane było jej ciało. Księżna zaś nosiła, zupełnie bez klejnotów, białą suknię, wznoszącą się bufiasto pod piersią i na karku i otwartą zboku na prawem biodrze, — stanęła na progu sali balowej, właśnie w chwili, gdy muzyka przestała grać. Tancerze, bez tchu jeszcze, przechodzili obok niej i obserwowali ją. Wyciągały się za nią setki głów. Potem nadszedł don Saverio i poprowadził ją do tańca. Idąc trzymała rękę na biodrze. Za każdym krokiem udo jej ukazywało
59

się w rozchyleniu krótkiego chitonu, spowite ciasuo w migoczącą zielonawo suknię spodnią, grało ono mięśniami i zdawało się oddychać niby zdumiewająca i kusząca istota morska, nadpływająca w przezroczystej fali. Wszyscy szukali go, gubili je, szli za niein marząc, ukołysani obezwladniającemi i podniecającetni taktami, niby na lotniom morzu pełnein fosforycznego blasku.
Dokoła unosiły się wonie. Wonie, ukryte w drzewie mebli, w obiciach ścian, płynęły z nich. Kobiety, w wysmukłych, rozkwitających jak rośliny i szeleszczących jak żmije sukniach, mieszały niby w kielichach, trzymanych niedbale w dłoni o niebieskich żyłkach wonie włosów, staników, ciała, kwiatów. Kwiatami uwieńczona była cala sala. Biegły one od kolumny do kolumny, kłoniły się, drżały wraz z taucerkami, których ramiona muskały, i rozgrzewały się jak one.
Księżna pozostała w środku, obracała się wolno między czterema kolumnami, spowitemi w kwiecie oleandrów. Miękko odchyliła głowę; ciężki splot włosów sztywno leżał jej na karku, połyskującem okiem patrzała w szczęśliwą twarz księcia. Gawędził, sepleniąc, łagodnie tlumionemi tonami. Powiedziała mu. że jest zadowolona, i uśmiechnęła się do paszy. Kołysał się on z metodyczną wesołością z Emilią, która szalała.
„Znowu jesteśmy przy dożynkach11, pomyślała księżna. „Dlaczego wino miałoby się kiedykolwiek wyczerpać?“
Nieświadomie uniosła ramię, jakby między palcami jej wisiała pełna kiść wina.
Nagle z ciżby podała jej rękę Liljana Cucuru. Cofnęła się, niby do uamiotu, pod nawpól rozchylony gobelin z historyjkami milosnemi Jowisza, wiszący między dwiema kolumnami. Księżna spoczywała, z łokciem na poduszkach. Liljana stała obok niej wyprostowana; srebrna
60

tkanina, obcisła, twarda, bardzo niedostępna, migotała na jej członkach. Mocno i matowo wyłaniał się kark i ramiona z ciasnych otworów sztywnej sukni, a włosy głęboko ognistcmi językami lizały wdzięki jej postaci.
— Stała się pani piękna! — rzekła księżna. A że Liljana milczała:
— Nie powinnyśmy się razem pokazywać. To okrutne! Sadzę, że wielu z tych, co się nam przyglądają, są teraz szczerze nieszczęśliwi.
Liljana odpowiedziała:
— A wielu jest prawdziwie szczęśliwych, niech pani wierzy! Najpierw w Paryżu, potem w Rzymie pokazywałam się na scenie w trykotach i przy elektrycznem oświetleniu.
— Wiem. Czy zrobi pani to i w Neapolu?
— O tem zadecyduje Rafael Kalender. W’idzi go pani tam pośród żon paszy. Zrobiłam go swoim impresarjem, ponieważ z Blanką de Coquelicot nic już nie zarabiał, — i wymagam od niego tylko, aby wszędzie, gdzie mnie wystawia, ułatwiał młodym ludziom dostęp. Studenci i artyści mają wogóle nie płacić.
— I sądzi pani że uszczęśliwia pani młodych ludzi?
— Bardzo. Pokazuję im publicznie i z czystem sumie-niem piękność, za której naśladownictwem skradaliby się inaczej potajemnie. Jestem przekonana, że nie czują innego pożądania, jak patrzeć na mnie; jestem zbyt piękna.
„I zbyt zimna“, pomyślała księżna.
— Pod ich spojrzeniami oczyszczam się z ohydnego dotknięcia nikczemnego grzesznika, któremu niegdyś byłam podległa. Widziała to pani, chuci jego spływały po mojej skórze niby coś wilgotnego, zgniłego... O, codzień potrzeba mi jeszcze kąpieli czystego podziwu, — powiedziała, spoglądając prosto przed siebie, zatopiona w odrazie. Potem z ożywieniem:
61

— I kiedy stoję w swoim teatrze naga i zalana światłem, podnoszę oślepiający, zwycięski sprzeciw wobec całej obłudy mojej kasty, wobec wszelkiego nierządu i wszelkiej wrogości płci!
Księżna obserwowała uważnie jej dumną, chłodną twarz. Zdawało jej się, że słyszy siebie samą.
— Pani jest buntowniczką, oh, kocham panią!
— Pani, która kocha wolność! Pani, która jest tak samotna! — rzekla I.iljana. — Czyż nie jesteśmy siostrami?
— Tak sarno, jak mogłybyśmy być czyjemiś siostrami... I pani, Liljano, jest bardzo samotna. Czy kochając Jeana Guignola myślała pani może, że samotność się skończyła?
— Nie wiem już. Oboje czuliśmy piękno i nienawiść do moralności. W paryskich kawiarniach artystycznych, gdzie żył ze mną, wielu było takich jak on. Później zdejmują aksamitne kamizelki i żenią.
— On swoją jeszcze nosi, chociaż jest mężem Vinon.
— Jest godzien litości; nie może się zdecydować, aby się stać zupełnym mieszczuchem. I wówczas ani przez chwilę nie był zupełnie pewien, że chce mię uwieść. Ostatecznie to ja jego uwiodłam, na krótko przed śmiercią mojej matki. To i oczekujące ją aresztowanie zabiło ją. Tamburini dostał żółtaczki.
I.iljana mówiła bez wzruszenia i trzeźwo o wspomnieniach, które były dla niej zakończone. Z Paryża powróciła do Rzymu, aby ją widziano. Zaś Vinon, to dziecko, zabrała jej Jeana Guignola, który począł zdobywać sławę. Dla-czego poszedł za nią i ożenił się z nią? Z ambicji lub lęku. Czy można było wiedzieć? Młodość jego właśnie się skończyła. A dlaczego Vinon wzięła go sobie? Z zazdrości — i aby się zemścić za własne obłudne życie i za to, że Liljana była wolna... Liljana powiedziała, że wszystko to podwójnie ją oburza, gdyż mówi do księżnej Assy...
62

— ...do niej, którą niegdyś pod biczem swojej nędznej matki pomagałam oszukiwać i której ręka moja była niegodna: nie wolno mi było podać jej ręki. Jak ja cierpiałam! Raz brakowało już niewiele, a wszystko byłoby wybuchło przed czasem! Pani tak samo łaknęła wolności jak ja, a to mię podniecało.
— I mnie! — rzekła księżna. — Zdaje mi się, że przez lata całe oddychałam u pani boku oburzeniem, Liljano. Słyszę, znowu glos San Bacca: jak piękny był ten głos! Teraz pieni się wokół nas miłość jak bitwa!
Uśmiechnęła się z namiętną żądzą walki, jak niegdyś gdy drażniła starych, skwarzonych ludzi w zamku królewskim w Żarze, — i poruszając wachlarzem, słuchała głośnych oddechów dokoła siebie, westchnień i szeptów. Blade i gorące twarze marzyły wobec własnego odbicia w lustrach, oszołomione tęsknotą walców, które szły jakby z krwi — i rytmami własnego ciała. Czarująca contessa Paradisi leżała na niskicm oparciu swego fotelu, z szeroką bladą twarzą zwróconą ku górze, z rozszerzonemi nozdrzami, pulsująeemi wargami, oczyma, które pochłaniały żądze mężczyzn: jakby podawała każdemu twarz z oddychających kwiatów, gdyż twarz ta kusiła, ahy zatopić w niej wurgi. Krążące pary, które się zapominały, pulchne kobiety, które wypoczywały’ i wystawiały się na widok, mężczy*£ni, z nosami przy ich biustach: — wszyscy oni zalecali się, szeptali zapewnienia i z drżącem milczeniem lub podnieconym śmiechem zatapiali się w rozkosz swego tajemnego dreszczu. W migoczącym blasku świec czerwony pył kładł się na skronie; a na ramiona opadały, wolno, wolno, z kolumn, gorące i suche rozpadające się wieńce.
I.iijana tańczyła w objęciach lorda Tuinpelia, spoglądając wyniośle i samotnie poprzez jego ramię. Księżna nie wie
63

działa już wreszcie z kim tańczyła, — oszołomiona, nie czując członków, z dziwnie rozśpiewanemi zmysłami wirowała, wirowała. Zc wszystkich stron i ze wszystkich warg biegło, niby echo jej wołających członków, imię jej: drżąc z tęsknoty albo twardo i wyniośle albo lubieżnie szeptane albo z pożądaniem. Król Fili, podochocony kilkoma nadliczbowemi szklankami portwejnu, przechodził od grupy do grupy i słuchał.
— Co też opowiadają o tej księżnej, moi panowie: to dla mnie rzeczywiście niespodzianka...
Pochylony do przodu kiwał głową na wszystkie strony, w widocznym niepokoju.
— Ach nie! — rzeki nagle, — w to nie uwierzę. Czyż pan przy tem był?
Mocna historyjka dala mu się we znaki; aby bronić swej godności, oddali! się sztywnym krokiem wysokiego urzędnika. W chwilę potem księżna, wynurzywszy się z wiru tanecznego, padla obok niego na fotel. Towarzysz jej cofnął się przed majestatem. Fili rzeki drżącym głosem:
— Ale też pani jest piękna, księżno, co do tego niema wątpliwości.
— Wasza królewska mość powiedział mi to i wtedy. Ale zdaje się, że wyglądałam nieco inaczej.
— Tak, zmieniła się pani, ale na korzyść, bez komple-mentów.
— Wierzę waszej królewskiej mości.
Fili, z otwartemi ustami, szukał słów. Z nagłein posta-nowieniem usiadł obok niej, bardzo czule.
— Księżna zapomniała zupełnie?
— O czcm, wasza królewska mości?
— Że panią kochałem?
— Oczywiście, wiem... jako don Carlos. Nigdy pana nie wysłuchałam, co? Niech mi pan wybaczy! Dzisiaj
64

nic rozumiem, dlaczego zadawałam sobie dawniej trud, aby odmówić jakiejś prośbie... co się waszej królewskiej mości stało?
Włosy Filipa opadły na jego bladą twarz. Był przerażony.
— Niech się pan uspokoi. Nie potrzebuje pan niczego nadrabiać, ma pan wyższe obowiązki. Bądźmy przyjaciółmi!
Wyciągnęła do niego rękę, sięgnął po nią chciwie.
— Nie mogę przecież, księżno. Przyjaciółmi: to się łatwo mówi. To samo mówię teraz do wszystkich kobiet, które ze względu na korzyści osobiste dniałyby mnie uwieść. Rustschuk nie pozwala na to. Okropnie jest surowy, surowszy jeszcze niż niegdyś Hinncrich. którego wypędzili, bo trzymał z panią, księżno. Rustschuk uratował mię przecież przed jezutiami; chcieli, żebym zginął przez swoje występki. Tego jeszcze brakowało! Nie lubię kobiet! Ale przy pani, księżno, to mię jednak wzięło, i muszę myśleć o dawnych czasach, i myślę sobie, że kiedyś muszę przecież jeszcze być szczęśliwy. Tak dalej być nie może. Takie życie, takie nędzne życie! Czy pani wie, księżno, jakie ja mam nędzne życie? Powiem pani coś...
Błagalnie złożył rączki i przycisnął się do niej, tak lęk-liwie, tak słabo, że czuła tylko na ramieniu coś jakby drżenie gołębiego skrzydła.
— Więc niech pani jedzic ze mną, ożenię się z panią, zostanie pani królową. Tego pani przecież zawsze chciala.
I pokornie, gdyż nie odpowiadała;
— Chociaż szkoda pani na to.
— A królowa Fryderyka?
— Odprawi się ją! — zawołał Fili natychmiast, prawie odważnie.
— Więc chce pani? O, księżno, nie domyśla się pani, ile pani robi dobrego! Co pani może jeszcze zc mnie uczynić! Człowiekiem się jeszcze stanę, człowiekiem!
5 Henryk ManaWeani
65

Vjęla przegub jego ręki i powiedziała, jakby przywołując go do przytomności:
— Więc nic chce mnie pan tutaj, gdzie jestem piękna i pełna pożądania, kochać przez dwadzieścia cztery godziny — albo mniej jeszcze — nie, chcc mię pan zrobić królową, a żonę swoją — usunąć?
— Precz z nią! Rozkazuję! Rustschuk ma jej dowieść zdrady, potem wsadzimy ją do klasztoru i basta!
Księżna pomyślała:
„Ponieważ wino ulotni się jutro...“
I powiedziała, przechylona wpół, gorąco i smutno:
— Więc jedźmy zaraz i — kochajmy się... na tronie. Fili zerwał się ze wzrokiem pomieszanym ze szczęścia.
— Dzisiaj wieczorem jestem rzeczywiście królem! Rustschuk przy warował już i daje mi spokój... Kto właściwie jest panem z nas dwóch? — zawołał wojowniczo i dodał zaraz płytko:
— Księżno, jeżeli już wolno się maskować i pani przedstawia piękną Greczynkę, to ja chciałbym włożyć szaty króla.
Kazała mu dać szeroki czerwony płaszcz, który wlókł się po ziemi. Sporządzono koronę z pozłacanej tektury, u góry zamkniętą w lilję i wysadzoną kolorowemi szkiełkami. Potem król kroczył dumnie, wymachując berłem. Rustschuk podszedł do księżnej i szepnął:
— Czy to nie rozpacz. Złe zrobiłem, pozostawiając tego biednego głuptasa na tronie. Powinienem był sprowadzić panią, księżno. Pytam siebie, dlaczego się lękałem. Co za kobieta z pani! Genjalna i piękna i oszołamiająca i wszystko, co się chcc...
Spojrzała na niego. W zgasłych oczach dyplomaty migotały niesamowite ogniki, ręce trzęsły mu się jak u pijaka. Brzuch jego chwiał się tuż nad jej piersią.
66

— Zmienił się pan od tego czasu, — zauważyła i ukradkowcm spojrzeniem zmierzyła jego skażoną pod białemi kępkami włosów twarz. Rustschuk bełkotał:
— Naprawię to, niech mi wasza wysokość wierzy... Czyż już raz nic konspirowałcnt dla pani, czyż nie zdradzałem często swego suwerena i nie prowadziłem zawsze podwójnej gry — dla pani? Zobaczę teraz znowu, co się da zrobić. Każę go ogłosić za niepoczytalnego, co mię to kosztuje? Niech mi pani tylko przyrzeknie, że pani przyjdzie i uczyni mię szczęśliwym!
— Jak długo? — zapytała spokojnie.
— Zawsze! Zostanie pani królową. Będziemy rządzili razem, Beata zostanie usunięta. Czy pani się zgadza?
Tłuszcz jego niemal uderzał ją w twarz. Z odrazą zatopiła w nim dwa palce; natychmiast cały człowiek, wymachując rękoma i nogami, padł wtył na kanapę. Policzki jego zwisały przeraźliwie nisko, wzrok by, szklany. Rustschuk dotknął poczerwieniałego czoła.
— Czy mam kazać przynieść wody? — zapytała księżna, wstając.
— Już przechodzi, — rzeki Rustschuk bezbarwnie.
— Jest pan potężnym człowiekiem. Są tutaj ludzie, którzy winni panu wdzięczność.
Skinęła na paszę. Izmael Iben potoczył się ku niej szybko. Był pijany jak przy winobraniu; żony jego towarzyszyły mu z lewej i prawej strony, chroniąc go przed upadkiem. Bez przygotowania rzucił się na ministra.
— Bratnie moje serce, dobroczyńco mój, — rzek, beł-kocząc, ale z pełnym godności uściskiem dłoni, — co z ciebie za człowiek! Niech mu się pani przyjrzy, księżno, co to za człowiek! Wszystko tobie zawdzięczam: życie, majątek — władca wiernych darowa, mi go zpowrotem —, i kon

sulem generalnym zrobił mię w Neapolu, za twojem wsta-wiennictwem!
Potem łzy trysnęły mu z oczu, głośno ucałował dyplo-matę w obydwa policzki. Emina i Farida namiętnie poszły za jego przykładem; łagodnie i wdzięcznie naśladowała go też Fatma. Ale Rustschuk spoglądał nieustannie na wysoką Melek; stała na uboczu, z czarnemi spojrzeniami, obojętna. Księżna uśmiechnęła się lekko i powiedziała z ręką na ramienu Melek:
— Pozwól, aby ci ucałował dłoń, Melek! On jest wie-rzącą naturą, chętnie klęka przed takiemi prostemi bóstwami, jak ty.
Melek nic zrozumiała jej, ale podała mu rękę. Rust-schuk przylgnął do niej żarłocznemi wargami.
— I ta jest moją żoną, — oświadczył pasza, mrugając okiem. — Pożądasz jej może? Będziesz ją miał. Winicnem ci przecież wszystko. Daj mi tylko pół miljona, a już ją masz. Czegobym ja ci mógł odmówić. To moja własna żona, za nędzne pól miljona możesz z nią robić, co chcesz: ale tylko to, rozumiesz. Potem oddasz mi ją, inaczej byłaby nieszczęśliwa, bardzo jest do mnie przywiązana... Powiedz, czy zgadzasz się?
— Jakżeby się miał nie zgodzić? — rzekła księżna. — Mógłby się wprawdzie z łatwością opanować, ale jest taki bogaty. Poco odmawiać sobie i innym przyjemności.
Potem odeszła tańczyć i długo śmiała się jeszcze rozwartemi wilgotnemi wargami z lorgnon przy oczach.
Rustschuk, blady, wachlował się perfumowaną chu-steczką.
„Głupi jestem44, pomyślał. „W mojej niebezpiecznej skórze nie popełnia się takich głupstw. Ale dzisiejszej nocy wszyscy tracą rozum, nawet ja. Nic w tem nie można zmienić, a wszystkiemu winna jest ta księżna!44
68

Z nieczystem sumieniem upewnił się, że tańczyła daleko. „Ale pół miljona! Należą mi się baty!**
Chciał się zerwać, ale w tej chwili Mclek podniosła po-tężne ramiona, aby odgarnąć włosy z czoła, — i Rustschuk poddał się.
— No? — zapytał pasza z ociężałym językiem. — Daj mi pól miljona, a natychmiast możesz robić z moją żoną, co chcesz. Ale tylko to, — powtórzył z pijackim uporem.
Ba! — rzeki Rustschuk. Rozpostarł ramiona na poręczy swojej kanapy i starał się wyglądać obojętnie. — Przyślij mi w każdym razie swoją żonę, żeby zakończyć tę sprawę i żebym nie potrzebował więcej słuchać twojej nudnej mowy... Nie, nie! — zawołał nagle, rozczcpierzywszy wszystkie palec, w wielkiej trwodze. — Odczep się ode mnie! Kiedy będę chcial twojej żony, dHm ci już znać. Jak robię interes, to robię. Jak nie robię, to moja sprawa. A teraz wynoś się!“
— Zawołasz mię zpowrotem, — rzeki pasza, przełykając ślinę, i odszedł zataczając się. — Dostaniesz ją za pól miljona. Czegobym ja ci mógł odmówić? Możesz z nią robić, co chcesz. Ale tylko to!
Zazdroszczono Rustschukowi i paszy; byli ono powolni swoim zachciankom, wypowiadali je głośno, żądali wielkich sum, lżyli się. Każdy chcial ich naśladować, wyzbywano się krępujących pęt. Jeszcze nieco goręcej stało się między parami. Tu i ówdzie wybuchała jakaś nieprzyjaźń.
V inon Cucuru pozwalała się za krzewami wawrzynowemi całować w kark przez pięknego marchese Trontolę. Siostra jej w przejściu odchyliła gałęzie i rzekła:
— Niech się pan nie krępuje, Fchce — ze względu na mnie nic. Co pan czyni tej damie, nie liczy się.
— Dlaczego? — zapytała Vinon niewinnie.
69

— Gdyż tej damie zbyt wielu to czyni.
— Sądzę rzeczywiście, markizie, że ona jest zazdrosna... A właściwie jeszczcśmy się nie witały. Podaj mi rękę.
Liljana puściła zpowrotem gałęzie.
— Widzi pan, Trontola. Czy to nie smutne, gdy siostry nie witają się już nawet? Można się nienawidzieć — nie przeczę, ale trzeba się przynajmniej witać. Zresztą nie nienawidzę Liljany, nie ma przecież nade mną żadnej przewagi...
Liljana stanęła nagle obok nich za krzewami.
— Żadnej przewagi? Moją jest przewaga, jaką daje czyste sumienie.
— To znowu coś pięknego.
Siostry zmierzyły się wzrokiem. Liljana stała wyprosto-wana w swojej metalicznie połyskującej sukni, niby w strumieniu sztyletów. Vinon spoczywała, w czerwonym jedwabiu i miękka, z piersiami podającemi się pod koronką i twarzą zanurzoną w mlecznym blasku, jak opal.
— Jest to o tyleż właśnie piękniejsze, — twierdziła Liljana, — o ile wolne życie dla sztuki piękniejsze jest od tajemnego występku.
— O, te wielkie słowa! — rzekła Vinon łagodnie. — A przcdewszystkiem nie ten ma przewagę, kto popada w gniew... Czy zna pan książkę mojej siostry, markizie?
Trontola chciał zmienić temat.
— Wspaniała, principesso. Dla smakoszów. Ma pani talent czynienia rzeczy literacko tnożliwemi...
— O, nic idzie o talent, — rzekła Yinon.
— Nie, ponieważ ty go nie posiadasz, — oświadczyła Liljana.
— Ode mnie się go też nie wymaga. Talent jest dobry dla tych, co jako ludzie nie umieją sobie poradzie... Napisałaś więc po ucieczce z Rzymu paiuflet na towarzystwo
70

rzymskie. Jest tam wszystko, co się wic i o czerń się nie mówi: mężczyźni na utrzymaniu, sprzedane żony, szulerzy na wysokich stanowiskach, poboczne dochody dostojników, policja na usługach prywatnych namiętności i zatuszowane przestępstwa i przeciwne naturze historyjki miłosne — cała litanja.
Trontola wtrącił z miną znawcy.
— Siostra pani, principessu, pięknym gestem rzuciła to wszystko.
— Może. Ale niech pan przyzna, że kobieta, która takie rzeczy publikuje, nie ma przewagi! Mści się ona. Społeczeństwo zraniło ją, ona zaś nic społeczeństwu nic może zrobić: nic potrzeba jej wierzyć, ponieważ się mści... Ileż ona zdradziła o Tamburinim; nie przeszkodzi mu to zostać kiedyś arcybiskupem Neapolu. Jest bezsilna; nic pozostaje jej nic innego, jak gardzić nami. Czy uważa to pan za godne podziwu?
Trontola zawołał ze wzrastającem zakłopotaniem:
— Siostra pani, principesso, żyjc w bardzo pięknej samotności!
— W bardzo pięknej samotności! — twierdziła Liljana sama. I powtórzyła jeszcze raz to, co do czego tysiąc razy kazała się w swojej dumie upewniać:
— Kiedy stoję w swoim teatrze naga i zalana światłem, podnoszę oślepiający, zwycięski sprzeciw wobec całej obłudy mojej kasty, wobec wszelkiego nierządu i wszelkiej wrogości płci!
— I pomyśleć, że się człowiek przy tem poprostu bawi, — rzekła Yinon.
— Dlaczego zabrałaś mi Jeana Guignola?
— To jest niewątpliwie najbardziej paląca kwestja w tej całej scenie.
71

— Odpowiem ci. Ponieważ chciałaś się zemścił’ za to, że ja żyłam, że odważyłam się żyć, — i że ty się na to nie odważyłaś! I ponieważ odziedziczyłaś nienawiść naszej matki, która nienawidziła mnie za wszystkie bogate łoża, do których nie dałam się kłaść. I nienawiść całego społeczeństwa, które zazdrości mi odwagi mego życia. I ponieważ długo trawić się musisz żądzami, które ja zaspokajam szybko, — i musisz być obłudna! Oh! ten wstyd tajony kobiety o dobrej opinji! Czy widział pan, Trontola...
Trontola wykonał ruch bezradności.
— ... jak podstępnie traktowała ona pierw tego małego, szczupłego Rosjanina, który płakał niemal? Cieszy się, że nie musi go pożądać. Pożądania są dla niej męką... Ale potem pan, marchcse, pochylił się nad biedną Yinon, i w tej chwili nie jest ona spokojna, biedna Vinon — zupełnie nie jest spokojna!
Trontola zaprzeczył pogłaskany.
— A jednak musi się zachowywać spokojnie, właśnie teraz, wr przeddzień swojej prezentacji na dworze! Razem z mężem będzie przedstawiona. Nareszcie wybaczono jej moje życie: co za triumf! A te podstępy, których trzeba było, aby to osiągnąć, i te pocałunki i ukąszenia w ciemności, i to wyrzeczenie się ostatniej dumy, i ta nuda nazewnątrz i ten brud wewnątrz... Ten brud — o. gdyby mi obiecano miljony i królewskie zaszczyty, powiadam z całą szczerością: nie chciałabym uczynić jednego twojego tchnienia!
— Dosyć już nadeklamowałaś? — zapytała Vinon po-gardliwie. — Wierzę, że rezygnujesz z pójścia za moim przykładem. Przedewszystkiem dlatego, że nie potrafiłabyś. Chcesz wiedzieć, dlaczego zabrałam ci Jeana Guignola? Ro go kochałam.
72

— Zdradzasz go!
— Czego to dowodzi?
— Ale ja go nie zdradzałam.
— Gdyż nie kochasz ani jego, ant nikogo innego. Po-zwól sobie powiedzieć, że twoja piękna samotność jest wytworem chłodu i egoizmu.
— Że nie pozwoliłam się wykorzystywać przez maman i przez to całe społeczeństwo?
— O, zawsze to całe społeczeństwo. Gdybyś tylko chciała z niem walczyć! Ja to czynię.
— Ty-!
— Ja! Kto ci mówi, że jćstem mniej samotna niż ty? W brew temu społeczeństwu spełniam swoje pożądania. Pozwala mi ono na wiele, gdyż czuje, że pokazałabym zęby. O, ja nie napisałabym książki, nic dałabym światu nieszkodliwego widowiska!
Vinon miotała się na kanapie, rozpalała się. Trontola wił się wudręce, oszołomiony tym wybuchem kobiecych temperamentów.
— Pisałabym anonimow-e listy — iwten sposób na-piętnowałabym swoich bezbronnych w-rogów, nie odsłaniając się sama.
— Tfu! — rzekła Liljana.
Vinon uniosła białe ramiona.
— I nie udławisz się taką obłudą? — zapytała siostra jej, z odrazą i ciekawością.
— Bynajmniej. Ponieważ wypowiadam się przecież, teraz właśnie — i to w sposób zupełnie nie wiążący. Powiem wam więcej jeszcze: Zostanę w najbliższym czasie przedstawiona ich królewskim mościuni i mam, nie licząc tych, co nie wchodzą w rachubę, dwa doskonale stosunki — jeden z nich z synem owej damy, która mię przedstawi.
73

Vinon rozkoszowała się namiętnie wlasncmi wyznaniami, oszołamiała się swoją niebezpieczną grą.
— Opowiadani wam to spokojnie, Tronlola i Liljauo, przyjaciele moi. Jeżeli powtórzycie to dalej, nikt wam nie uwierzy. Dzisiejszej nocy wiele się mówi i czyni, o czcm jutro nikt nie będzie cheial wiedzieć.
— Jak ja tobą gardzę! — zawołała Liljana z całej duszy.
— Wyjaśniłam ci już, że pogarda jest jedyną rzeczą, która ci pozostała. Wszystko inne roztrwoniłaś. Tylko ja jestem właściwą principcssą Cucuru, — tą, która reprezentuje swoją rodzinę przy dworze, tą, która inoże sobie pozwolić na wszystko, i która poślubiła słynnego Jeana Guignola. Moja siostra dała się tylko przez niego uwieść, i wystarczyła mu póty tylko póki był cyganem... A teraz pozostała sama w swojej słabości.
— Jestem silna! — zawołała Liljana rozgoryczona.
— Słaba jesteś, to aż nazbyt jasne. Kto nie potrafi obronić swoich namiętności i swoich zachcianek wobec świata, ten się oburza, ucieka w gęstwinę, miota przekleństwa, lży obłudę. Jak łatwą jest taka wolnomyślność! Ja ją posiadałam, markizie, kiedy ona leżała jeszcze w łóżku lamburiniego. Maman chciała ją dla odmiany umieścić raz w łóżku Rafaela Kaleudra. Jakiż potop odrazy spłynął wtedy na biedną maman! A ostatecznie byłaby się ta dumna jednakże poddała, — powiedziałam to jej już wówczas. Dzisiaj Kalender jest nietyle jej kochankiem, ile jej stręczycielem, — tak, markizie, musi się pan zgodzić ua to słowo! Czy widzi tam pa u tego małego łysego Żyda, pertraktującego z lordem Tumpellem, któremu sięga do piersi? Do czwartej lub pół do piątej zgodzą się co do sumy. Gdyż niedostępność białej Liljany cierpi bardzo wskutek jednej rzeczy: wskutek jej bezgranicznej potrzeby pieniędzy.
74

O, musi ona być ubrana bogaciej, niż najbogatsza z tych, któremi chcc gardzić. I z nieustannym buntem oddaje się wszystkim mężczyznom, którzy dla mnie — dla mnie, obłudnej, byliby zbyt nędzni!
— Skończyła, wypluła się z siebie całe plugastwo, — rzekła Liljana z glębokiem westchnieniem i odwróciła się za Trontolą. Ale on cofnął się, bardzo niezadowolony z Liljany. Sądził, że doszedł z nią do porozumienia; w tej samej chwili, może dlatego, że całował kark Vinon, pozwoliła się sprzedać przez Kalendra Tumpellowi. Szukała go daremnie i była rozczarowana. Vinon spostrzegła ten związek i roześmiała się. Potem siostry zauważyły, że wykorzystały obecność trzeciego na to, aby sobie powiedzieć, co wzajem o sobie myślały. Dziwiły się, nie miały wcale tego zamiaru. Pozostawione same, zastanowiły się, co można jeszcze zrobić, nie znalazły nic i zapewniły się wzajemnie przez ostatnie spojrzenie, że każda rada jeBt, iż nie musi być taka, jak drnga. Potem rozstały się.
Tymczasem księżna tańczyła. Przechodziła z jednych ramion do drugich; miała wrażenie, jakby oddalała się coraz bardziej, niby w migotanie zwierciadlanych ścian, gdzie zabawa z szumem rozciągała się bezgranicznie ponad czerwonemi, drgającemi z gorąca krajobrazami, — a wszędzie i poprzez cały ten szum szemrała, niby miękkie, ciężkie chorągwie jedwabne, ciągle tylko jej własna krew.
Raz zdawało się jej, że tancerz jej znikł. Czuła jak wyzwolona z wszystkiego wiruje sama. Przechyliła głowę, oczy miała zamknięte prawie, oddaua jakiemuś szalowi, a ramiona, białe i szlachetne pod woalami, nawpół uniesione były wbok. Udo wysuwało się z rozcięcia sukni, unosiła się na palcach jednej tylko nogi, nie wiedziała dokąd. Tak ujrzała się w lustrze i uśmiechnęła się do
75

wspomnienia: do bach antki, którą niegdyś, we wczesnej młodości, była przez jedną noc, roku wojny, w Paryżu na balu w Operze. Owa dawna i niezrozumiana wówczas maska była jasnowidzącym odblaskiem tego, co dzisiaj stało się rzeczywistością...
,,Ale czy dzisiaj jest to rzeczywistością? Gdzie jest moje ja? W miejscu, gdzie właśnie stoję, czy lani w lustrze, w jakiej masce i w jakim śnie?“
Drżała od każdego pragnienia, które wybuchało gdzie-kolwiek na sali; od każdej rozkoszy, jaką odczuwało które-kolwiek ciało, jęczała. Szalała ze zbuntowaną Liljaną, doznawała łaskawych i silnych pożądań zwycięzcy don Saveria. Czuła żałosny popęd biednego króla Filipa i nienazwaną, gotową na śmierć tęsknotę wszystkich dokoła młodzieńców, tęsknotę do jej ramion i do jej ust. Nieco goryczy’ z udręczonych zmysłów Rustschuka przeniknęło w nią, i cała słodycz oszołomionych członków czarującej contessy’ Paradisi.
Rozmawiano na sali o zajściu między Liljaną a Yinon. Kilku podsłuchiwaczy powtarzało ułomki rozmowy, Trontola uzupełniał je usłużnie. Opowiedział też wszystko księżnej. Przy jednej z kolumn, pod terakotowym satyrem, który dął w kobzę i uderzał w cymbały, spotkała się z Vinon i rzekła:
— Kocham pani siostrę, Yinon. Ale panią podziwiam: pani wie, co to znaczy używać l Wszystko musi służyć pani rozkoszy, naw’et niełaska świata. Rozumiem panią!
— Prawda, księżno? Zdaje mi się, że nic pragnęłabym rozkoszy, gdyby nie kosztowała tyle obłudy!
— Co się musialo stać z pani, dumnej dziewczyny! Wielka miłośnica... A miłośnice, jak pani i ja, łatwiej osiągają rozkosz, niż oburzone szermierczyuie wolności, jak Liljana i — ja... Czy pani wie, że mam zostać królową?
76


— Przeraża mię pani, księżno. Czy jako królowa raczy pani łaskawie zapomnieć, czego się pani dzisiaj o mnie dowiedziała?
— Poproszę panią, aby pani została mctresą mego męża. Toby mi ułatwiło... Mianowicie, gdybym wstąpiła na tron dalmacki jako małżonka króla Fili. Mam wolny wybór i mogę to uczynić także jako kochanka Rustschuka. Co mi pani doradza?
— Stosunek z Rustschukicm. Ja nie doz.nawałabym zadowolenia z władzy, gdyby ona była prawowita i nie kosztowała walki ani podstępów.
— Może. Byłabym wówczas koronowaną kurtyzaną. Czego nic zdobyłam przez rewolucję, wygrałabym w sypialni.
Rozkoszowała się tem wyobrażeniem, zakochała się w niem. Vinon roześmiała się. Leniwie wyciągnęła dwa palce do Tronloli, który rzucił się na nie. Równocześnie powiedziała:
— Księżno, mój mąż.
1 Jean Guignol ukłonił się.
Miał twarz łagodnego fauna, z wielkim, mięsistym nosem, nieco krzywym. W jego czarnobrunatnej brodzie migotały czerwonawe włoski. Jasne brwi, wysoko pod płaską fryzurą. wprawiały w zdumienie, a słoneczne branżowe oczy śmiały się. Trudno go było przejrzeć; gdyż wydawał się naprzemian lękliwy i bardzo zarozumiały, jowjalny, pełen tęsknoty, wyrafinowany, bezradny.
— Za gorąco jest, — powiedziała do niego. — Zaczerpnijmy trochę świeżego powietrza.
Przez chwilę opierali się w sąsiedniej sali o otwarte okno, nie mówiąc nic. Wiał wiatr północny, przejął ich dreszcz. Potem księżna odwróciła się i zauważyła, że byli

sami. Jean Guignol nieustannie wpatrywał się w nią; zuchwałość jego wydawała się jej dziecinna.
— Pospacerujmy dalej, — rzekła. — Mamy tyle miejsca...
— Wszystko, czego pani zapragnie, księżno, — rzeki nieco ochryple. — Tylko nie tęsknić za panią!
Brzmiało to tak uczciwie, że księżna stropiła się.
— Czyżby to było tak złe? — zapytała, prawie marzycielsko. Podał jej boa z piór i dotknął przytem palcami jej ramion. Wtuliła się w szal, spragniona ciepła i połechtana. Szereg sal, przez które szła z poetą, mimo snopów lamp zatopiony był niemal w mroku wskutek samotności. Księżna była zmęczona. Serce jej, które się wyszalało, uderzało bardzo wolno. W tyle głowy i na czaszce odczuwała bolesne podrażnienie tajemnej podniety, która czyhała pod jej pozorną ospałością. Noc będzie bezsenna, wiedziała o tem zawczasu. I chętnie <lałaby się uspokoić. Chętnie kochałaby. Przeciągała się w słodkicm pożądaniu, aby słyszeć poważne, czułe słowa, aby komuś klęczącemu kłaść dłonie na twarzy i pozwalać się uwielbiać.
— Czyżby to było tak złe?
I uśmiechnęła się do niego nad wzniesionem, pełnem i białem ramieniem.
— Byłoby to poprostu okropne, — oświadczył stanowczo, ze zmarszczonem czołem.
— Ale dlaczego? — zapytała, szczerze zasępiona. — Jakicjże trucizny mogłabym zadać temu, kto radby był być przy mnie? Czy sądzi pan, że jestem zła?
— Przeciwnie, — rzeki zmieszany, krótko kiwnąwszy głową.
— Ale nie wiem, kogo potrafiłaby pani kochać. Żaden człowiek nie zdoła sprawić, aby go pani kochała!
78

— Nic jest to wcale tak trudne, — rzekła wolno, marzycielsko.
Cuignol stawał się coraz sztywniejszy.
— Więc może jednak kocha pani kogoś — kogoś, kogo tu nie ma i...
— I?
— Kto panią zupełnie rozumie?
Ocknęła się i z uśmiechem pomyślała o Ninie. Co rozumiał Nino? Ale kochał ją. Powiedziała:
— Żądam tylko odwagi.
A uśmiech jej był zupełnie zagadkowy, nieco frywolny, nieco słodki: nie wiedział. Nagle zapytał:
— Czy księżna uważa mię za bardzo głupiego?
Roześmiała się głośno.
— Dziwię się tylko zawsze, gdy ktoś, kto pisze cyniczne książki, jest w życiu tak — niewinny.
Wielki jego nos wyglądał bardzo zawstydzony.
— Niech się pan tylko nie czuje urażony. Nic pan przez to nie traci. To nawet o wiele oryginalniejsze. Dwie młode księżniczki omal się o pana nie biją — tak, rzeczywiście, kiedy rozmawiałam z Liljaną, widziałam przez chwilę w oczach Vinon, że nie może tego więcej wytrzymać; potem zajęła się Trontołą. Pan zaś wałęsa się dokoła, nieco roztargniony, i bawi wreszcie w kącie jakąś starą damę.
— I to pani widziała? A zdawała się pani taka zajęta.
— O, może zawsze tylko zdaję się... Ale pozostańmy przy panu. Czy mogę być szczera? Kiedy się pana widzi, niepodobna uwierzyć w pańskie losy. Uwiódł pan jedną księżniczkę i ożenił się z drugą. Poza tem jest pan człowiekiem, który w tej Europie, gdzie nikt już nie czytuje wierszy, zrobił wierszami furorę, jak ktoś inny...
79

— Trikami giełdowetni lub procesami obyczajowemi — zupełnie taką samą. Ale niech się pani przyjrzy moim wier-szom! O pogaństwie ich stanowi nietylko zupełnie niewinny brak uczucia wstydu. Są one pogańskie takie dlatego, że zagrzebują życic, wielkie życie i wszystkich jego bogów wr pobożnych metalach, że w wietrze, słońcu i poza echem każą się jeszcze domyślać kogoś, kto stoi tam wyprostowany, i że dają do zrozumienia, iż ten ktoś to znowu my sami; — dlatego, że czczą nas i potężną ziemię, że każdemu z naszych losów dają piękne oblicze i każdemu z naszych uczuć pozwalają kroczyć w jego własnem ciele, w jego zdrowem uroczystem ciele... Jestem bardzo wielki, księżno, — ja, który wypowiedziałem to pogaństwo: gdyż przemawiała ze mnie epoka, cudowny, bardzo jeszcze niespokojny, pragnący dopiero uzdrowień przedświt renesansu, do którego należymy. Nieliczni, w których ta epoka czuje siebie, czują i mnie: pani, księżno, przedew’szystkiem. Masy, które darzyły mię nawałnicami uznania i oburzenia i setkami nakładów — witają we mnie albo lżą zwyczajnego świntucha.
Przerwał sobie i zapytał:
— Czy panią nudzę?
Księżna nie odpowiedziała. Guignol rzekł żarliwie i z westchnieniem:
— Niech pani wybaczy, pytanie moje było obrażające. Gdyby pani wiedziała uświadamiam sobie wszystko o dwie sekundy za późno... Teraz mówię więc pani o księżniczkach i powiadam, co pani już wie, że nie jestem ani uwodzicielem, ani struggle for lifer. Nie wiem sam, jak się to wszystko mogło ze mną stać. Przeżywam przedewszystkiem tylko odblask. Stoję nad studnią, między dwiema statuami. Jedna zatopiona jest w rozważaniu siebie samej i słucha siebie; druga rozgląda się po świecie.
80

Obie odbijają się w tafli, obserwuję je w wodzie, gdzie są nieco bardziej niejasne, nieco czystsze, nieco bardziej przeczuwające.
— Poetyzuje pan swoje życie?
— Tak... Niejedno jest naturalnie rzeczywistością. Wierzę więc, że Vinon mię kocha. Wierzę mocno, że kocha wyłącznie mnie, i że kokieterja jej oszukuje innych, nie mnie.
Powiedział to dumnie. Wydal się księżnej wzruszający.
— Natomiast Liljana, — powiedział, — jest zimna. Nigdy sobie nie wmawiałem, że jestem czeinś dla niej. Ale ehciałem ją przeżyć gwoli pięknego wiersza! Uwiodłem ją — o, będę uczciwy —, ponieważ była księżniczką i była piękna i niedostępna dla mnie w swojcin nieszczęściu. Nędzni jesteśmy, my mężczyźni, porywamy się tylko na to, co osiągalne... Kiedy ją posiadałem, spostrzegłem zwolna, że była moją żoną. Była buntowniczą, była w buncie przeciwko owemu światu, który narzucił jej takiego Tamburiniego. Ja byłem cyganem o nieświadomej, pięknej nienawiści! Miała hańbę i ucieczkę za sobą i uchylała się od wszelkiego obowiązku moralnego, — gdyż i mnie zdradzała rozpustnie —: słowem, była amoralna jak i ja, gdyż mogłem o sobie opowiedzieć najbardziej zawstydzające rzeczy. Ach! byliśmy przeznaczeni dla siebie. Ona, którą uczyniono dziką, czuła moje zaledwie jeszcze dosłyszalne wiersze. Była księżniczką i była uboga, jak ja sam byłem ubogi i byłem poetą...
— Kocha pan ją jeszcze!
— A potem, gdy Vinon zabrała mnie jej, gdy ona po-została sama zupełnie — jej książka, ta cudowna książka, którą rzuciła niby pięknego, grubego, cętkowanego węża między siebie a świat, tak nierozważnie, tak bez trwogi, tak swobodnie...
6 Horyk Mann Wen tu
81

- — Kocha pan ją jeszcze! — powtórzyła księżna za-chwycona. Guignol zastanowi! się i spokorniał zupełnie:
— Nic. Gdyż ona mną gardzi.
— Ale, pan, pan!
— Słyszy pani, jestem wzgardzony... Jestem przecież jak dziecko, należę do tego, kto mię dobrze traktuje. Dlatego pozostaję przy Yinon; to poczciwa dziewczyna. Kiedy widzę Liljanę — nie unika mnie nawet, jest tak dumna, jest taką artystką! — wtedy chce mi się tylko płakać na myśl, jakim jestem mieszczuchem!
— Więc kocha ją pan.
— A czy kochani panią samą, księżno? Toby było o wiele bardziej drastyczne. Ach, wówczas musialbym wpaść w rozpacz nietylko dlatego, że jestem mieszczuchem. Wówczas mógłbym się spokojnie powiesić, że nie jestem Don Juanem ani Rienzem, nie jestem dziełem sztuki, ani wielkim artystą, ani Jezusem, ani jasnowlosem dzieckiem, ani starym klownem, ani Heliogabalem, ani koboldem. ani don Saveriem, ani nawret nie zawsze Jeanem Guignolem... Gdyż tego wszystkiego, księżno, tego wszystkiego pani potrzebuje!
Zatrzymała się w wielkiem zdumieniu. Było to w długiej galerji zwierciadlanej, pośród złota i kryształów, słyszała, jak przebrzmiały ich kroki. W lustrze widziała ruchliwe miny swrego towarzysza, jego śmieszną melancholję —, i że drżał w tajemnem pragnieniu, aby w mało obrażłiwy sposób powiedzieć jej rzeczy, które dawno już nosił w sobie, rozważał, szlifował. Ujrzał w lustrze jej uśmiech i wyznał:
— Naco wybiegi? Poddaję się. Tak, księżno, zajmo-wałem się panią już przed wielu laty. Czytywałem kroniki światowe, nadsłuchiwałem, zgadywałem... Tak, jestem jednym z tych, którzy czerpali od pani materjał do marzeń: — jestem jednym z tych wielu. Kobieta taka jak pani
82

staje się dla mężczyzny w pustelni ruchliwego miasta i wysoko położonego pokoju towarzyszką. W gazecie znajduje niekiedy pani nazwisko: widzi je wypisane złotemi literami, a marzenie jego ściga złote ślady stóp aż do bajecznych wybrzeży, do wspaniałych, kwiecistych miast, szemrzących rozkoszami, na pijane miłością morza, albo do starych, arcypotężnych dzieł i w grono uduchowionych, rozumiejących wszystko ludzi, których jako młodzieńcy domyślamy się gdzieś i których nieistnienie z niechęcią tylko pojmujemy...
— Czy byłam pańską muzą? — zapytała. — Chce mi pan pochlebić, ale nie wie pan...
— O, pochlebić! Poco pochlebiać, gdy się jest samemu zbyt zarozumiałym, aby chcieć być dobrze osądzanym!... Pod obrazem pani, księżno, widziałem od dziesięciu, dwunastu lat swoje młode poganki, swoje kruche figurki z Tanagry — wówczas już, gdy nieznane jeszcze stały w mojej mansardzie. Wiedziałem o pani, jako o wielkiej kobiecie, łaknącej wolności. Potem była pani nagle pragnącą piękna. Od tego czasu stała się pani ową żądną rozkoszy, która wije się i dysze w moich książkach i której zawdzięczam swą sławę.
Deklamował to, nieubłaganie, ze sztywnym gestem.
— Teraz patrzę pani codziennie w twarz i codziennie widzę inną. Jest pani bardzo łagodna, jest pani frywolna, jest pani okrutna i lekceważąca, albo zarozumiała, niewinnie wesoła, albo miękka aż do tęsknoty. Z czystej wyżyny swego nieśmiertelnego marzenia o wolności rzuca pani grozę na Rustschuka. Kłuje go pani i wyszydza, biednego króla Fili pociesza pani i oszczędza. Jest pani lekkim duchem, który igra temi biednemi ciałami... I nagle załka pani wśród namiętnego walca jak bezmyślny akord... Z Liljaną czuje pani bunt, z Vinon żądzę. Jest
83

pani Vinon i I.iljaną i wszystkimi innein. Powiedziałem pani już, czem wszystkiem trzebaby być, aby panią zadowolnić... Niech się pani przyjrzy sobie w lustrach — niech pani siebie zliczy!
Lustra podawały sobie stukrotnic jej obraz. Zprzodu albo z połyskującym karkiem, z rozmarzonemi oczyma, albo uśmiechnięta, albo w zadumanym mroku albo blada i zimna albo oświetlona radością i blaskiem świec albo jako znikoma zjawą — tak kroczyła i znikała w zmiennem świetle ona sama — zawsze ona sama — odchodziła w szklaną głąb.
Cicho, nieco smutnie pomyślała o bachantce z dawnych czasów.
— Przedtem już raz się rozpoznałam, — rzekła. — Jaką byłam przed długim czasem przez ciąg jednej nocy... Niech pan spojrzy tam daleko, mała, pod zlotemi wieńcami drzwi: to jest Chloe — która woła Dafnisa.
— To pochodzi z pani dzieciństwa?
— Tak.
— Zabawka. Jest pani zabawką, codzień inną. Jest pani nieoczekiwanym nastrojem, niespodziewanem uczuciem, krocząeem w swojem zdrowem, uroczystem ciele. Nawet suknie pani są duszą! Poganka, która każdego rana budzi się nowonarodzona, z nowem słońcem w oczach, i nie wie już nic o poprzednim zmroku!... W tej chwili jest pani cała duchem i na kilka tchnień nastrojona zupełnie tak, jak nastrojeni są przez całe życie owi czysto duchowi ludzie, o których marzył ów młodzieniec. O, dobrze jest, że zaraz stanie się pani inna! Gdyby zostało jak teraz — jakby pani stała z kredką pastelową w ręku i rysowała mi obrazy, a ja mówiłbym pani wiersze, i w wymianie ducha płynęłoby z pani tyle właśnie czaru kobiecego, aby mężczyźnie, który panią odczuwa, dać genjusz: o, toby było niebezpieczne! Trzebaby panią wreszcie pokochać!
84

„Przed pół godziną“, pomyślała, „czułam pragnienie, aby być przez niego kochaną“.
Powiedziała niezadowolona:
— Wśród wszystkich moich nastrojów zapomniał pan o jednym: o bardzo naturalnym.
— Ach, rzeczywiście?
Spojrzała na niego w lustrze. Był eleganckim światowcem, wyzywającym w swym matowo niebieskim fraku, wysokim kołnierzyku, amarantowej kamizelce. Ale jego twarz fauna wyglądała bezradnie z poza pni jakiegoś lasu, albo z wysoko położonej izdebki, o której mówił.
Zawróciła, drogą, którą przyszli. Pozostał przy jej ramieniu i zapytał, przerażony jej humorem:
— Czy mogę opowiedzieć pani kiedy indziej, co widzę w swojej studni, w studni z dwiema statuami? W studni i w zwierciadle widzę zawsze panią!
Jakobus mówił:
„Chodzić za panią do każdej wody i do każdego kawałka szkła“.
„Podobny jest do Jakobusa, nietylko w tem zdaniu. Nudzi mię“.
Sala balowa rozwarła się przed nimi płonąca i falująca. Kilku spóźnionych graczy z pokojów „trente et quarante“ wchodziło do niej jak oślepione owady.
Jean Guignol prosił łagodnie:
— Czy mogę być cichym, posłusznym, czułym tłu-maczem pani duszy?
Odpowiedziała:
— Bezcelowem jest tłumaczyć. Tyle jest do przeżywania.
Odesłała go ze swoim szalem.
Natychmiast wyszedł z za kolumny jakiś pan, który ją powitał.
85

— Pan Tintinowicz?
Dworak pracował twarzą, jakby miał orzechy do gry-zienia.
— Tutaj, księżno, czuje się, do czego się jest urodzonym!
— A do czego, mój drogi?
— Posiadałem już wiele kobiet, pracowałem w kopal-niach, a w Paryżu sypiałem na kanapach lokali gry. Jestem teraz hrabią i bogaczem. Dla pani jestem zdecydowany uczynić więcej jeszcze! — zawołał z siłą.
— Mówi pan przynajmniej, co pan ma na myśli. Więc?
— Tam, w sali balowej, kiedy zobaczyłem panią tań-czącą, powiedziałem sobie: Hrabio, życie twoje jest chybione, jeżeli nie zdobędziesz księżnej. Zabierzesz ją z sobą, nikt jej więcej nie zobaczy. Zato, że cię poślubi, uczynisz ją królową Dalmacji. Króla usuniesz, żonę jego także, Rustschuka zdepczesz na miazgę. Wytniesz w pień wszystkich, co ci stoją w drodze. Ona zostanie królową, a ty będziest ją posiadał — zawsze.
— Dziękuję panu, — odpowiedziała księżna. — Chciałabyrm pierw zatańczyć walca.
Tintinowicz pozostał w miejscu, nieco stropiony.
Ale na progu skoczył jej naprzeciw Paliojoulai.
— Czy ten łajdak obraził panią przez swoją natarczy-wość? Będzie się pani jeszcze bardziej narzucał, już ja go znam. Niech pani rozkaże, księżno, a zniknie on tej jeszcze nocy! Niech pani wierzy w moje uczciwe zamiary, jestem bardzo wybitną osobistością...
— I zabije pan swego króla, jego ministra, swoją żonę, wszystkich, wszystkich, co stoją panu na przeszkodzie, aby posiadać mnie dla siebie tylko — zawsze. A wszystko to dlatego, że czuje się pan dzisiejszego wieczora trochę podniecony. Dziękuję panu za dobre zamiary.
86

Potem tańczyła — a w oczach i bełkocie wszystkich młodzieńców, których ramiona dotykały jej stanika, odczuwała tę sumą tęsknotę, ukrytą lub gorzką lub przekorną, aby ją porwać, zatrzymać, posiadać — zawsze.
„Ani jeden niezdolny jest kochać mnie, w tej godzinie, gdy jestem piękna i żądna życia, i nie myśląc o jutrze, gdy będę obcą. Jean Guignol, który analizuje wszystkie moje odruchy, nie odczul — albo nie chciał odczuć tego jednego — który odnosił się do niego samego... Ale chciałby zawsze, zawsze leżeć u moich stóp, jak chcieliby tego Tintinowicz i Paliojoulai, i Fili i Rustschuk, i wszyscy inni. O, zakosztuję niejednego z nich — może tego, który teraz właśnie dyszy nad moją piersią. Ale będzie to tylko tak, jakbym podnosiła bukiet do ust. Żaden człowiek nie odpowiada mi. Poza echem stoję znowu ja sama: powiada mój poeta. We wszystkich zwierciadłach, stukrotnie, aż do samej szklanej głębiny, tańczę ja — zawsze ja — zupełnie, zupełnie sama“.
Powietrze w olbrzymiej sali było wilgotne, kwaskawe i gorące. Walce jęczały coraz bardziej gorączkowo i coraz słabiej. Na podłodze szeleściły uschłe kwiaty. Szmer przesuwających się nóg brzmial beznadziejnie. Z za firanek wdzierało się światło dzienne; od czasu do czasu kobieta jakaś spostrzegała w lustrze, że jest żółta, i znikała.
Rustschuk rzeki do Izmaela Ibena Paszy:
— Żeby nie słyszeć więcej pańskich słów, — i wycofał się wraz z Melek. Vinon była już w garderobie. Marchese Trontola kręcił się między drzwiami, w oczekiwaniu pomyślnej chwili. Nagle wymknął się, z ukośnem spojrzeniem na płaczliwą twarz czarującej contesay Paradisi. Pocieszyła się mister Williamsem z Ohio. Liljana wymieniła kilka słów z Rafaelem Kalendrem. Potem biała i bardzo wyniosła opuściła salę, nie zwracając uwagi na lorda Tum-
87

pclla, który ukłonił się jej po drodze. Poszedł za nią, swo-bodny i bardzo wyniosły. W tylnych pokojach don Saverio pertraktował żywo z kilkoma panami, którzy mieli szczęście przy stoliku gry. Hrabiowie Tintinowicz i Paliojoulai ostatni spotkali się przy wyjściu. Chcieli się minąć wrogo; potem zawrócili, mruknęli „Biedny przyjacielu’i potrząsnęli sobie kościste dłonie. Obok nich rozległ się śmiech kobiecy, — iw chwilę potem przyłączyli się dworacy do dwóch wysmukłych, uszminkowanych blondynek, których powóz zawieruszył się gdzieś.
Po opustoszałych salach w blasku ich teatralnej ułudy kroczył w purpurowym płaszczu, papierowej koronie i z chwiejącem się berłem w dłoni niezmordowany król Fili. Usiłował od czasu do czasu wykonać królewski gest i mówił, wymachując w powietrzu rękoma:
— No, do czegóż doszliśmy, panie von Rustschuk? Ostatecznie zrozumiał pan teraz, że jeden z nas dwóch jest królem? Jeden jest panem! — twierdził, śmiało wy-prostowany.
Ale służba gasiła świece. Król widział, jak cień po-chłaniał jego państwo, i wzdychając i potykając się o swój tren, poruszał się w coraz ciaśniejszym kręgu światła. Wreszcie szary’ poranek wygnał go z domu, obok ziewających lokajów. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
Księżna stała na balkonie sw’ego pokoju; widziała króla w brzasku porannym na pustej ulicy schodkowej. Pochylony do przodu, zalękniony, dreptał sztywnym krokiem wysokiego urzędnika w swoim melancholijnym stroju. Wydawał się jej zakończeniem balu. Pomyślała o niezużytej żądzy, którą ona sama niosła po salach na swoich wargach, piersiach, kolyszących się biodrach; o niezużytej żądzy, — i spoglądała za tym majestatem, na który nie było zapotrzebowania.
88

Posiała za nim służącego; inaczej król zabłądziłby. Lokaj szedł znudzony dwa kroki przed nim; potem szedł Fili, potem chłopiec od piekarza, którego zaciekawiło to widowisko. Drugi chłopiec, który niósł drzewo, przyłączył się do nich. Następnie przyłączyła się dziewczyna z koszami jarzyn i druga z pustemi rękoma, w czerwonym żakiecie i ze śladami nocy na twarzy. Wszyscy szli za nimi, bez słowa, stąpając cicho. Twarze ich były prawie niedrwiącc i niemal lękliwe. W tej dziwnej postaci widzieli coś wielkiego, co — nic wiedzieli dlaczego — przedostało się na ulicę, jako błazen, pomiędzy równych im. Dwaj chłopcy podnieśli tren króla Fili z ziemi. W ten sposób pochód znikł na rogu.
Księżna poleciła kawalerowi Muzio dowiedzieć się, ile zarobił don Saverio ostatniej nocy. Muzio wiedział już. Książę sam nie grał; ale prowizja jego od pań i wygrywających wyniosła 55000 lirów’.
— A do tego wspaniałego interesu, — rzeki sekretarz, — dochodzą wpływy z sąsiedniego domu, gdzie jego ekscelencja ma niemniej wspaniałe przedsiębiorstwo.
— Jakież to?
— O, i tam biorą udział panowie i panie — nawet bardzo gorący. Jest to pewnego rodzaju filja domu waszej wy-sokości.
— Chcę ją obejrzeć.
— Nie radzę waszej wysokości. Rozgniewałaby pani księcia. A przytem wasza wysokość sama byłaby zbyt zdziwiona.
— Więc niech mi pan powie, co się tam dzieje.
— Wasza wysokość płaci mi sto lirów, a zdradzam za to wiele. Ale ponieważ i don Saverio zaszczyca mię niekiedy stoma lirami, musi być coś, czego nie zdradzę.
89

1 zaśmiał się żółto.
Gdy don Saverio zjawił się późno wieczorem, nucąc, matowo biały, giętki i podchmielony, miał z.a sobą kłótnię, rozmowę na giełdzie i zabawę w kabarecie z przyjaciółkami swej siostry Liljany. Frak jego odstawa) na piersi, tak grubo wypchany był banknotami. Siadł i począł zajadać słodycze. Sprawiał na księżnej wrażenie pięknego, żółtego, dziko pachnącego zwierzęcia, które może się prężyć poza klatką.
Pocałowała go; don Saverio wyciągnął z kieszeni listę.
— Mam tutaj nazwiska czcigodnych ludzi, którzy ubiegają się o stanowiska urzędników miejskich. Podpisz to, moja kochana. Twoje polecenie wiele znaczy, wszystkim przez to dopomożesz.
— Tobie także?
— Jaklo mnie? Przedewszystkiem komunie, której damy dzielnych urzędników. W nagrodę otrzymamy od niej jeszcze dwie nieruchomości.
— Zdumiewająco hojna jest ta komuna.
— Czegóż chcesz! Jesteśmy osobami, dla których się ma względy.
Zastanowiła się. „Ci kandydaci**, pomyślała, „dają mu napiwki. On daje napiwki przedstawicielom komuny. Za to dostaje domy prawie darmo. Ale napiwki każc płacić mnie, a domy zatrzymuje on*‘.
Potrząsnęła głową.
— Twoje interesa stają Bię zbyt zawikłane. Nie mogę za tobą nadążyć, przypominasz mi swoją nieboszczkę matkę.
— Ach, co tam. Maman wyobrażała sobie, że musi gonić swoje stracone pieniądze aż do kieszeni innych. Ja mam zdrowsze zapatrywania: jestem przekonany, że pieniądze innych tak czy owak wpadną do mojej kieszeni. Ale wy kobiety podobne jesteście wszystkie do siebie; w sprawach
90

pieniężnych jesteście albo przesadne albo tchórzliwe. Brak wam rozważnej siły... Nie chcesz mieć nic <lo czynienia z mojemi listami, co? Rozumiem to. Ciągle podpisywać swoje nazwisko, to przecież musi taką kobietkę nudzić. Nie wymagam też tego. Daj mi tylko prokurę. Mam tu już ten papier, zupełnie gotowy. Notarjusz podpisał zawczasu...
Wzięła dokument i podczas gdy don Saverio mówił jeszcze, przycisnęła mu go do twarzy. Koniec jego nosa przebił papier. Książę roześmiał się melodyjnie:
— Co za udany żart!
Pocałował ją w szyję. Odpowiedziała na to; wydawał się jej bardzo piękny, gdy był chciwy na pieniądze.
Wypuszczając ją po jednym z pocałunków, powiedział do księżnej, która miała jeszcze oczy zamknięte:
— Żebym nie zapomniał: prokura — tam... tę dziurę zalepimy, to nic nie szkodzi... Co, nie chcesz? To mię rzeczywiście dziwi.
Stanął przed lustrem i doprowadził do porządku swój strój; był trochę zdenerwowany.
— Namyślisz się jeszcze. Poza tem zwracani ci uwagę, że źle wyglądasz. Trzeba będzie coś zrobić dla ciebie. Przerwiemy bale.
— A prokura? — zapytał następnego ranka, zupełnie odniechcenia, wchodząc do jej pokoju. Leżała w słońcu, przed kanapą, z piersią na poduszkach i wargami na twarzy pięknej dziewczynki. Od wczoraj żyła tęsknotą do owej malej praczki z oczyma gazeli i afrykańskim płaskim noskiem. Muzio sprowadził ją i rzeki z uśmiechem: — Ale niech jej wasza wysokość nie daje bielizny. — Nie dawała jej bielizny.
— Jaka ładna! — rzekł don Saverio. — Więc prokura?
— Nudzisz mię.
91

— To tutaj wyrzucimy, — postanowił natychmiast. Porwał małą i wypchnął ją za drzwi.
— Jesteś blada, moja droga, i nagle stajcsz się czerwona. Dłoń twoja jest zimna, co ci jest?
— Nic nadzwyczajnego.
Nie uważała go za uprawnionego do troszczenia się o sprawy jej ciała. Były to drobiazgi, które dotyczyły jej krytycznego wieku. Zmieniały się codziennie: bóle, to tu, to tam; trwogi, z jakiejkolwiek strony, jak wiatr. Powiedziała:
— Dziwię ci się. Bądźże tak dobry i pozostaw’ mię samą.
— Wydajesz mi się też podrażniona. Pozostawić cię samą, dowodziłoby to braku miłości.
Zawołał przez drzwi:
— Doktorze, niech pan wejdzie!... Jesteś ekscentryczna, moja droga. I wyglądasz też okropnie. Doktór Giaquinto zbada cię. Ale dokładnie, doktorze!
— Zrobi mi pan przecież tę przyjemność i zechce się ulotnić? — poprosiła bardzo uprzejmie i wstała.
Lekarz był małym, chudym staruszkiem, młodzieńczo żwawym, w żółtem ubraniu, z ufarbowanym wąsikiem. Koniuszkami palców dotykał swojej fioletowej koszuli jedwabnej. Nagle spróbował ująć przemocą przegub ręki księżnej.
— Puls mój jest w lej chwili przyśpieszony, — rzekła księżna, bawiąc się małą kulą jaspisową, zamkniętą na złotą sprzączkę, którą książę podsuwał jej zawsze, gdy wspominał o prokurze.
— Możliwe, że mam trochę gorączki. Ręka moja nie jest zupełnie pewna. Może upuszczę tę kulę z atramentem, która mogłaby się otworzyć, na pańską piękną koszulę. Jakaby to była szkoda!
92

Starzec wykonał skok,
— Gorączka jest u jej wysokości stwierdzona, — rzekł szybko, — jej wysokość potrzebuje absolutnego spokoju. Cień, zamknięte okna...
— Uważaj, moja droga, — rzeki książę. — Ja sam staram się zapamiętać każde słowo.
— Żadnych wyjazdów, żadnych wizyt, słowem: drzwi domu zamknięte, — zakończył lekarz.
— Zamknięte drzwi domu, — powtórzył don Saverio. — To oczywiście najważniejsze.
— I mnie się tak zdaje, — rzekła księżna, zdumiona i z ożywieniem. Doznawała przecież przygód.
Kochanek jej i lekarz wycofali się z pokoju na palcach. Od tej chwili służba niedosłyszalnie przesuwała się po ko-rytarzach i pokojach. Księżna nadsłuchiwała niekiedy, nieco zatrwożona. Nie słychać było nic z gwaru mówiących zwierząt, które śpiewały, zjeżdżały po poręczach schodów, kłamały, łasiły się i jak małpy wzajemnie wieszały się sobie do ogonów. Nie widziała już ich, tylko od czasu do czasu przesuwała się pod ciemną ścianą jakaś lękliwa postać, która wzdrygała się, gdy ją zawołano, i z bladą twarzą szeptała coś. Dzwonki elektryczne warczały głucho; owinięte były wełną.
— Czy to długo potrwa? — zapytała Muzia.
— Cyt! — syknął cavaliere, przerażony gwałtownie, i skoczył do kąta. Księżna roześmiała się głośno, przyczem sekretarz jej padł jak długi na dywan.
Kazała zawołać odźwiernego Cirilla i wyraziła stanowcze życzenie udania się na przejażdżkę.
— Nie będziesz o tyle głupi, przyjacielu, aby mię roz-gniewać. Czego Bię spodziewasz po księciu? Wiesz dobrze, że może on ci płacić tylko mojemi pieniędzmi... Masz tu tysiąc lirów.
93

Cirillo ukłoni! się tak nisko, że potrójny jego podbródek dotkną! niemal ziemi. Kiedy się wyprostował, był jeszcze tak samo spokojny i majestatyczny jak przedtem.
— Więc obiecuję ci pięćdziesiąt tysięcy lirów. Jeżeli chcesz, napiszę ci papier.
Kolana Cirilla drgnęły nieco, bardzo lekko i na sekundę tylko. Przymknął na mgnienie oczy, potem znów było dobrze.
— Nie chcesz? Więc idź.
Wieczorem zawezwała go znowu. Trw’ało dłużej, zanim przyszedł.
— Sto tysięcy, — powiedziała tylko.
Tęgi, wytresowany mężczyzna padł na kolana.
— Łaski! — jęknął. — Niech wasza wysokość nic nie dodaje! Uczyniłbym to!
Podniósł się i wybiegł z pokoju.
Współczucie jej nie trwało długo; potem zawołała go znowu. Ale zamiast niego zjawił się Muzio z wyrzutem na twarzy.
— Dlaczego wasza wysokość wystawia tego biednego człowieka na pokusę? On jest tylko ciałem. Dlaczego wasza wysokość nie zwraca się do mnie, który jestem duchem i wolą? Byłbym waszej wysokości ze spokojną godnością dał do zrozumienia, że nawet za sto tysięcy lirów nie może pani wyjechać, gdyż zdrowie pani nie pozwala na to... Zresztą nie powróciłaby pani prawdopodobnie.
— Muzio, dostanie pan dwieście tysięcy.
— To majątek! — rzeki sekretarz ze szczerym podziwem. — Ale... — i spuścił nagle wzniesione barki, — musiałbym z niego korzystać w Ameryce. A wątpliwem jest, czy dojadę tam niezasztyletowany. Tutaj w Neapolu zawsze znajdę środki do życia; jestem skromny i przywiązany do ojczyzny.
9d

— Szkoda, — rzekła księżna i zwolniła go. Właściwie była niemal uszczęśliwiona niezłomnością swego więzienia i tem, na co się z nią odważono.
Rano, gdy ulica schodkowa śpiewała i migotała, leżała znowu przy oknie między kamienncmi chimerami fasady. Obok niej rozlegały się w fiołctowcm niebie cienkie dzwonki z kościoła. Aniołki na smokach jechały’ przed nią — w krainę baśni.
Na ulicy siedział w kole ciekawych somnambulik, z zawiązancmi oczyma, czarny i nędzny, i przepowiadał szczęście. Bosi chłopcy w czerwonych wełnianych rogatywkach zachwalali płody morza, muliste, chrząstkowate stworzenia, nagie albo w skorupach. Słońce nakrapiało twarze dziewcząt, chustki ich świeciły. Z garnków ulicznego kucharza unosiła się para gotowanego ryżu. Miedziane kotły połyskiwały, wywieszona bielizna szeleściła na wietrze.
Jakiś staruszek w łachmanach i ze szczeciną na twarzy kręcił wdali małą, lichą katarynkę. Wśród całej tej wrzawy nikt nie słyszał jej słabych tonów. Wreszcie jakiś chłopiec stanął przed nim i począł śpiewać fałszywe tony ubogiego. Staruszek puścił korbę, chwycił malca za plecy, łagodnie i z niespodzianą silą, i posadził go sobie na ramieniu.
„Któż to się tak obchodził z dziećmi?“ pomyślała księżna. „Prosper!“
Spojrzał na nią mocno i wyczekująco. Uśmiechnęła się. Potem podszedł aż pod jej okno. Chłopiec wyprostował się, trzymał się głowy starca i wyciągnął rękę. Księżna napisała kilka słów, owinęła banknoty w papier i rzuciła ostrożnie. Chłopiec złapał je i wsadził za szyję starego. Księżna cofnęła się.
„Właściwie byłoby za wcześnie, gdyby mię chciano już uwolnić“, pomyślała. „Ale radabym wiedzieć, co z tego

Czuła naprężenie, jak niegdyś dzieckiem w swoim ogrodzie, gdy opuściła Dafnisa i radowała się na myśl o nieprzewidzianych pomysłach następnego dnia.
Ale już pod wieczór przyszedł Muzio.
— Wasza wysokości, znowu brak zaufania! Czcm sobie na to zasłużyłem? Czyżby to miała być prawda, że wielcy nie znoszą szczerego sługi?
Wyprostował się dumnie, świecący jego surdut zatrzeszczał w szwach.
— Gdyby wasza wysokość zaszczyciła mię pytaniem, czy mamy mieszać policję do naszych spraw, odpowiedziałbym, szczerze jak zawsze, gdy kłamstwo i tak byłoby bezużyteczne: policja zawikłałaby tylko nasze sprawy. Gdyż nie chciałaby nic robić, a jednak musiałaby udawać, że chce coś robić... Ale ach, wasza wysokość nie zaszczyciła mię tym pytaniem. Zamiast mnie wysłała pani kogoś innego, jakiegoś obcego, podejrzanego dla nas człowieka, którego policjanci naturalnie zaraz zatrzymali. Szczęście, że poinformowali o tej sprawie tylko mnie, a nie jego ekscelencję księcia. Prosiłem władze o milczenie. Jego ekscelencja doznałby wskutek mało przyjaznego postępowania waszej wysokości niebezpiecznej niemal troski.
— Sprawiłoby mi to prawdziwe zmartwienie, — odpo-wiedziała księżna. — Urządzę się więc następnym razem lepiej, żeby się udało. Wówczas jego ekscelencja będzie się tuusiał śpieszyć, aby zabezpieczyć swoją osobę, i nie będzie miał zapewne czasu płakać po mnie.
Muzio rzeki:
— Jabym to uczynił za niego: za tego nieszczęśliwego, który posiadał taką kobietę. Gdyż nieszczęściem jest, wasza wysokości, posiadać panią, gdy można panią kiedyś stracić.
96

Nie dostawała nawet gazet; rzekomo chciano jej za-oszczędzić wzruszeń, jakie one powodowały. Ale karty gości przedkładano jej. Co wieczór cały stos kart z nazwiskami, których prawie nie znała: bywalcy jej balów, ludzie, którzy się jej polecali, i inni, którzy pożądali jej przez jedną noc. Pomyślała o eleganckiej godzinie na korsic i o falującem morzu i doznała gniewnej nieco tęsknoty. Potem pomyślała z uśmiechem, że prawdopodobnie ze względu na tę tęsknotę don Saverio kazał jej doręczać karty.
On sam nie pokazywał się już od tygodnia.
Spacerowała przez wiele godzin w ogrodzie o teatralnej hydraulice. Ale kożlonogi kochanek bezsilnie stał naprzeciw kształtnej nimfy: woda nie tryskała już. Za wysokiemi ni uranii wawrzynowemi widziała kawałek sąsiedniego domu. Po całych dniach był on wymarły. „Na co don Saverio używa go?“ myślała. Pod wieczór okiennice otwierały się. Wówczas powstawało tam światło, śmiechy, wrzawa, zabawy.
Pewnej zimnej i cichej nocy księżna spojrzała wgórę. Za oświetloną szybą stała kobieta w czerwonym aksamicie, wydekoltowana, biała od pudru. Nagle blask księżyca padł na księżnę. Kobieta nagórze otworzyła okno i wyciągnęła ramiona.
— Nana!
Była pokojówka rozpaczliwemi gestami wskazywała za siebie, przyłożyła palec do serca i do warg. Księżna dała jej do zrozumienia, że to nic nie znaczy. Zaczęła się domyślać, jaki wspaniały interes prowadził jej kochanek w sąsiednim domu.
Wreszcie przyszedł.
— Dzieńdobry, piękna władczyni. Wyglądasz już o wiele lepiej. Nuda dobrze ci zrobiła, jestem pewien, że dasz mi teraz prokurę.
— Zobaczymy.
7 łlraryk Mann! WMIUS
97

Ujął ją w ramiona. Był oślepiający, pewien zwycięstwa, niby boski kat.
— Oto papier i pióro. Potem nagroda dla małej kobietki.
— Ach? Myślisz, że musze płacić za twoją miłość? Wyzywasz moje poczucie honoru!
Zaśmiała mu się cicho i twardo prosto w usta. Zaczer-wienił się i począł szarpać koronki na jej piersi. Długo dala mu walczyć. Odpowiadała na jego wrogie pocałunki, a przy każdym z nich myślała o którcmś z jego łotrostw: o jakiemś wymuszeniu, o jakimś gwałcie cielesnym, o jakiejś napiętnowanej kobiecie. Chciało jej się zapytać: „Czy i od swojej siostry Liljany bierzesz coś, kiedy zarabia na naszych balach pieniądze t“ Ale milczała. „Niech mu się zdaje, że ma przewagę! Myśli, że mię otoczył hałastrą i uwikłał mię bezbronną w swoje kłamstwa, swoje oszustwa przy nabywaniu domów, swoje przekupstwa, swoje lichwiarskie interesy, swój handel kobietami. Uważa mię za zwierzynę, a siebie za myśliwego — biedaczysko. Co za niebywała rozkosz widzieć go nawskroś. kazać mu przerzucać się od jednego podstępu do drugiego i zmuszać go do oddawaniu jego miłości — bez zapłaty. Ach! walka z Jakobusem o dzieło była niczem w porównaniu z rozkoszą, jaką jest zmaganie się z nim!“
Don Saverio uległ. Ulegał wiele razy. Potem oddalił się w złym humorze.
Już wieczorem przyszedł znowu. Leżała zmęczona i stęskniona, marzenia bliższa niż sporu. Wyszedł nagi ze swojej garderoby; drżała przed nim. Był nieubłagany, nagle nie miała broni. Nie mówił wcale o prokurze. Próżność jego przeważyła, myślal tylko o tem, aby się okazać silnym. Wziął ją brutalnie. Białe jego dłonie darzyły wszystkie jej członki nerwowrmi pieszczotami. Czuła się słaba, rozumiała, że popełni coś niemądrego, ule nie zależało jej na mądrości.
%

— Daj mi klucz! — prosiła.
— Teraz, w nocy?
— Chcę na wieś, nad morze, być wolną.
— Więc podpis*!
— Nie! Ale będę krzyczała przez okno!
— Każę je zakratować. Podpisz!
Pieszczoty jego stawały się udręką.
— Nie!
Śpiewał, malowniczo rozłożon) na poduszkach, z gardłem ku górze i zaokrąglonein ramieniem, śpiewał oszołomiającym tenorem arję Fra Diavolo.
Kiedy zasnął, siedziała obok niego, z podbródkiem na dłoni, ze zwojami czarnych włosów wokół piersi, i powiedziała sobie:
„Kiedyś może to zrobię“.
Czuła wdali pokusę, aby go zabić.
„Czyż ja go kocham? Dlaczego opadają mię takie myśli? Czyż ja go kocham?
„Jestem zgubiona!“ myśiala, patrząc przed siebie, w szary świt. „O, kto to mówił, niegdyś, zupełnie to samo?
BlA! W yspowiadała mi się z tego. Pod jednym względem wiedziała nagle, jak się skończy z nią i z Pisellim!“
Książka Jeana Guignola leżała na nocnym stoliku: w półmroku prześlizgnęła się spojrzeniem po kilku wierszach, które znała napamięć. Nagle podniosła głowę i uśmiechnęła się.
„On ma niezaprzeczalne podobieństwo z Pisselitn. Ale Bla i ja — o, Bice, dla ciebie była to rzecz okrutnie poważna. Ja, ja igram tylko...“
Siedziała już w zwierciadlanej sali pod palmami i jadła śniadanie i czytała. Don Saverio zjawił się wypoczęty; nie zwracała na niego uwagi.
— Zdaje się, że nie czujesz już lęku, — rzeki wreszcie
urażony.,
99

— Nudzisz niię poprostu.
— Ale prokura!... No dobrze, daję ci dwa dni czasu.
— Ty, mnie! — rzekła za nim z zadumą. Musiała się zastanowić, jakiem właściwie prawem zachowywał się tak władczo.
Następnego dnia była gwałtowna, pożądliwa, niszczy-cielska. Po godzinie poddał się zwyciężony. Wśród swego triumfu rozejrzała się.
— Co ci powiedziałam przy przyjeżdzie? Nasza wielka sypialnia przypomina pole bitwy! Czy dobrze przepowiedziałam?...
Rozpętała go na nowo! Leżał wreszcie złamany, dysząc z nabrzmiałem! powiekami. Pochyliła się nad nim.
— Chcesz prokury? Dam ci ją. kochanku mój.
— Co ja z tem zrobię? — szepnął zamierającym głosem. Przez kilka minut rozkoszowała się temi słowami. Potem rzekła łagodnie:
— Spójrz, nad naszem łóżkiem jest wygnanie Hagary. To prokura, plącze, ty ją wyganiasz na pustynię.
Spal długo. Po obiedzie, kiedy księżna paliła papierosy, oglądała rznięte kamienie i przysłuchiwała się chłopięcemu głosowi, który śpiewał za domem, don Saverio wpadł do pokoju, nawpół ubrany.
— Właśnie mi się przypomina. Obiecałaś mi prokurę. Proszę, oto ten papier.
— Dziękuję panu, mój drogi. Nie potrzebuję go.
— Co? Nie śniło mi się przecież?
— Bynajmniej; chociaż duch pański nie był zbyt trzeźwy. Ale obiecałam ją panu.
— I...
— W owej chwili byłabym ją panu może nawet dała: kto wie.
100

— To okropne...
Sięgnął do czoła, które pokryło się potem.
— Pan drży, przyjacielu. Staje się pan nerwowy, po-winien się pan oszczędzać. Każę zawezwać poczciwego doktora Giaquinto, którego rady były dla mnie tak użyteczne.
— Ale pani przyrzekła!
— Niech się pan uspokoi, nie zaprzeczam przecież.
— A co się przyrzekło...
Powtarzał nieustannie, podczas gdy księżna wzruszała ramionami:
— Kiedy się jednak przyrzekło!
Nie rozumiał jej; był szczerze oburzony.
Pewnego ranka siedziała, trzymając w ręku kartę, którą wyciągnęła ze stosu innych, złożonych ostatnio. Zwinęła ją między palcami i pomyślała przytem o charakterze swego sekretarza. Kiedy przyszedł, podała mu bilet. Przeczytał:
— Lady Olimpja Ragg.
Potem spojrzał na nią badawczo.
— Proszę pana, Muzio, poprostu proszę pana, aby pan odszukał tę damę. Nikt się nigdy nie dowie, że pan to zrobił. Powie jej pan tylko, że jestem już zdrowa i pragnę wyjechać, a w ty m celu proszę ją <> pomoc. Lady Olimpja zapyta, co może uczynić. Wtedy poprosi ją pan, aby poszła z panem pod tym adresem.
Podała mu otwarty list. Muzio zobaczył adres konsula angielskiego, mister Wolcotta. Potem księżna ujrzała po raz pierwszy, odkąd go znała, że z twarzy jego znikło całe szyderstwo. Ukłonił się głęboko.
— Wasza wysokość jest godna podziwu. Uczynię wszystko, aby pani służyć, z samego podziwu...
Przyłożył rękę do serca.
101

— ...i ponieważ z wolą kobiety o takich pomysłach chcąc niechcąc trzeba się zgodzić. Nicby nie pomogło.
Księżna zawołała z ożywieniem, uradowana:
— Nicby nie pomogło: zupełnie to samo powiedziałam 6obic pierw, mając na myśli walkę z panem. Ten Muzio. powiedziałam sobie, nie jest mi niesympatyczny. Posiada on bezinteresowne zamiłowanie do intrygi. Nie pozwoli mi tak prędko uciec, zmierzy się ze mną w wynajdowaniu podstępów, póki to wytrzymam. Jest rzeczywiście zręczny: sądzę, że pokrzyżuje zawsze moje wybiegi. Nic nie pomoże, muszę go wciągnąć w zaufanie, inaczej gra trwałaby wiecznie. Gdy tylko powiem mu: cavalieie, bez pana jestem bezradna, — uczuje do mnie lekką w zgardę i da mi pokój.
Uśmiechnęła się. Muzio zaprzeczał gorąco.
— Następnie sprawa pieniężna, powiedziałam sobie, u Muzia wchodzi ona znacznie później w rachubę... Ale rozumie się, że nie zapomnę o panu.
Muzio wytwornie skinął głową.
U godzinie śniadania siedziała sama i czekała, w przyjemnem naprężeniu. Amedeo musiał ku swemu zdumieniu nakryć na trzy osoby. „Czy obędzie się bez przemocy inyślala. „Cirillo posiada wielką siłę cielesną“.
Wybiła pierwsza. W przedpokoju rozległy się swobodne głosy. Odrzwia rozwarły się bezgłośnie. Lady Olimpja weszła nieco tylko szybciej, niż zwykle.
— Słodka księżno, jestem zachwycona.
Krępy pan w rudej peruce, z czerw ona wemi faworytami i czerwonawą twarzą, wyciągnął ręce z kieszeni.
— Mister Wrolcott, — rzekła lady Oliinpja. — A oto mój syn. Wejdź, Houstonie!
— Sir Houstonie, cieszy mię... Amedeo, czwarte na-krycie.
102

Amedco wydawał się uszczęśliwiony. Lokaje prześcigali się w’ usłużności. Za drzwiami jedna z pokojówek zanuciła. Dzwonki dźwięczały nagle tak samo ostro jak dawniej.
Ubolewano nad chorobą księżnej po włosku, potem rozmawiano po angielsku o kamorze. Sir Houston przysłuchiwał się i jadł wiele. Był jasnowłosy, młody, pachniał świeżością i miał duże, kształtne rozmiary ciała.
— Wasza wysokość mogłaby opuścić dom ze mną i z inilady i nie powrócić więcej, — rzekł Woicott. — Ale książę nie uważałby się za pokonanego. Pierw trzeba go beznadziejnie skompromitować.
— Z tego się tu w Neapolu żyje, by być kompromitowanym, — wtrąciła Lady Olimpja z najwyższą pogardą. — Jakżeby się go można inaczej obawiać?
— Ale przed uczciwymi ludźmi. — twierdził konsul. — Łotry wyprą się go wówczas. Jego ekscelencja będzie musiał zniknąć na pewien czas, a księżna będzie ostatecznie uwolniona od jego uroszczeń.
— Gdzie są uczciwi ludzie?
— Jest kilku. Odszukam ich. Dalej cala kolouja.
— Na dzisiaj wieczór! — zawołała księżna.
— Będzie to wprawdzie trudne. Ale zrobię to. Pójdę osobiście do wszystkich ludzi i przyrzeknę im niezwykle rzeczy.
— I słusznie, mister Wolcott; gdyż będzie bardzo wesoło. Dam panu jeszcze listę swoich przyjaciół...
— Alfonso! — rozkazała. — Moi goście pozostaną tutaj. Proszę przygotować pokoje.
Intendent ukłonił się z pośpiechem i znikł. Po chwili przywołała go zpowrotem:
— Proszę pokazać państwu ich pokoje.
— Pokoje? — zapytał.
— Alfonso, dzisiaj nie żartujecie już, rozumiesz? Zaczekacie teraz na moje żarty.
103

— A jego ekscelencja? — zawołał układny staruszek falsetem i począł wymachiwać rękoma. — Jak mogę dawać pokoje? O tein śniadaniu jego ekscelencja nic się nie dowie. Gdyby wasza wysokość oddaliła się z domu, nikt nie będzie wiedział, jak się to mogło stać. Brama jest otwarta. Odźwierny Cirillo leży w łóżku, ma reumatyzm; co jego ekscelencja może wobec tego zrobić... Ale pokoje — jak mogę dawać pokoje gościom w tym domu, gdzie ma panować grobowa cisza, gdyż przecież wasza wysokość jest ciężko chora.
— Dzisiaj wieczorem, mój diogi, przyjdzie dwieście osób. Możesz powiedzieć jego ekscelencji, że nie widzisz nikogo: możesz udać ślepego, to najmądrzejsze. Może wówczas jego ekscelencja będzie uważał te dwieście osób za złudzenie wzrokowe. Więc pokoje.
— Wasza wysokości, nie mogęl
Garbił się, skakał dokoła, wykrzywiał twarz i jęczał.
Sir Houston nie powiedział jeszcze ani słowa. Ciekawie i nieruchomo obserwował staruszka we fraku i spodniach do kolan, niby złośliwe zwierzę, które się niepotrzebnie wysilało. Niespodzianie wykonał, nie tracąc spokoju, krok naprzód i palnął intendenta pięścią w nos.
— Pokoje! — rzeki po angielsku. Ałfonso zatoczył się pod stół; spoglądano za nim zc zdumieniem. Ukazał się znowu, z ręką przy twarzy; kapały z niej czarniawe krople. Ukłonił się bardzo głęboko, najpierw Sir Houetonowi, potem księżnej, i wyszedł.
— Jest pan bardzo przydatny, — rzekła księżna do młodzieńca. — Zamierzam użyć pana jeszcze dzisiaj wie-czorem.
Sir Houstou cofnął się, sam zupełnie, do pokoju bilardowego. Konsul wyszedł. Lady Olimpja powiedziała do swojej przyjaciółki:
104

— Słodka księżno, jestem zadowolona. Zaczęła już pani wyciągać korzyści z moich rad. Pozwala pani mężczyznom gorączkować się w ich poezjach, prawda, a sobie bierze pani rzeczywistość, która jest taka prosta. Czy rzeczywistość nie sprawia wiełe przyjemności?... Jednego musi się pani tylko nauczyć: przery wać we właściwym czasie. Nie wymagam ccalc, aby się pani podobnie jak ja zasadniczo ograniczała do jednej nocy: sądzę, że potrzebna jest do tego niejaka skromność — lecz dajmy temu pokój... Ale przerwać we właściwym czasie! Wówczas ta ohydna historja nie byłaby się pani przytrafiła.
— Szkodaby było, gdybym nie doznała tego przeżycia. Należy ono do mnie, uszczęśliwia mię!
— Jeśli pani tak sądzi. Ale pani mały, biedny sekretarz wybuchnął Izami.
— Muzio?
— Wylewał całą duszę. Padł na kolana i błagał za swoją panią. Twierdził, że próbował już wszystkiego dla jej ratunku; ja jestem jego ostatnią nadzieją. Zwracał się do policji: pozostaje ona w sojuszu z tym straszliwym don Saveriem. Biegał po obcych lekarzach; żaden nie chcial się narazić na niebezpieczeństwo i stwierdzić, że księżna Assy jest zdrowa. Będzie pani tak długo maltretowana i głodzona, aż wyda pani całe swe mienie księciu... Tom lepiej dla pani, kochanie moje, jeżeli usposabia to panią do śmiechu.
— Jestem zachwycona Muziem! — westchnęła księżna. Leżała i śmiała się, dusząc się niemal.
Przerwało im przybycie pana domu. Był bardzo łagodny, o pełnej wyrzutu czułości, zatroskany nieco obawą, że księżna mogłaby’ wydając dzisiejsze przyjęcie przeliczyć się z siłami. Lady Olimpja wyszła; don Sacerio oparł kolano o szezloug przyjaciółki i przysunął do niej poważny
105

marmur swojej twarzy, bardzo blisko, melancholijnie i tak, jakby mówił:
„Czyż mogłaś zapomnieć, jaki on jest piękny!“
Pocałowała go przelotnie, jak rzecz godną podziwu, obok której nigdy nic przechodzi się obojętnie. Książę stal się po tem natarczywy, ale ona odtrąciła go.
— Czyż nie słyszysz, że wszystko w domu jest w ruchu? Do wieczora mamy niezmiernie dużo roboty... Alfonso! Gennaro! Amedeo!
Wydawała polecenia.
— Z tego pokoju, przyjacielu, tnusimy się natychmiast wynosić. Byłam chora przez cztery tygodnie, nikt nie mógł zrobić kroku, ze względu na mój spokój. Możesz więc sobie wyobrazić, że wszystko jest nieco zaniedbane.
W głębi sali biegano gorączkowo z dywanami, porcelaną, nakryciem srebrnem. Alfonso jęczał, nos miał mocno opuchnięty.
— Może wszyscy razem zginiemy przy tej robocie. Ale zrobiona będzie, wasza wysokości!
— Będę pomagał, — oświadczył książę z nagłym zapa-łem. Widziała, że się poddał, pogodził ze swoją karą i żebrał pochwały.
— Słusznie, przyjacielu. Niech pan zdejmie marynarkę.
L słuchał. Księżna udała się do palmowej altany, do lady Olimpji. Przez szklane szyby ujrzały don Saveria, jak ze stosem talerzy w rękach przebiegał obok zwierciadeł długich sal.
— Biegnie, — rzekła lady Olimpja. — Zaledwie wierzy jeszcze, że dogoni uciekające miljouy. Ale biegnie, aby go pani obserwowała, słodka księżno, niby wspaniałego szybkobiegacza. Gdyż kocha panią oh! może od dzisiaj dopiero: ale teraz uczyniła go pani zakochanym.
106

Księżna skinęła głową, poważnio i z zadowoleniom; wiedziała o tom.
— A gdyby przeczuwał, co go czeka... — rzekła prawie z litością.
— Dzisiaj wieczorem?
— Tak.
— Co takiego?
Wzruszyła ramionami, chcialo jej się śmiać.
— Sama jeszcze nie wiem — dlatego cieszę się na myśl o tem.
O północy wielki dom był pełen. Głosy cudzoziemców brzmiały ze wszystkich grupek. A wszędzie, wolno i niedbale albo gardlaneini dźwiękami albo pobekując, rozmaw iali cudzoziemcy o majowej przygodzie pani domu. Neapolitańczycy czekali; ruchy ich rąk przysięgały, że nie mają poglądu na sprawę.
Księżna przechodziła między lady Olimpją a mister Wolcottem obok stolików karcianych. Kiwała głową, gawędziła i pozostawiała za sobą oślepione spojrzenia. Ten bal po długiej samotności i w nagrodę jej sił potęgował jej zmysły, czynił ducha jej żwawym i błyskotliwym; przypinał jej skrzydła i unosił ją przez powietrze, w którcm była już wiosna, nie wiedziała dokąd. Don Saveria przypomniała sobie znowu wówczas dopiero, gdy ujrzała go, siedzącego bardzo cicho i grzecznie przy partji pikiety, z mister Williamsem z Ohio. Konsul powiedział właśnie:
— Nie ulega wątpliwości, ten Trontola oszukuje.
— Niesłychane! — zawołała łady Olimpja.
— Słodka lady, — odpowiedziała księżna, — jeżeli idzie o lak delikatne sprawy, jest pani purytunką: wiem o tem. Ale niesłychana jest tylko pani. Trontola byłby niesłychany wówczas dopiero, gdyby nie oszukiwał. Czy
107


sądzi pan, że Gicco-Gilctti odmawia sobie tego, albo Tintinowicz? Ograbia właśnie jakiegoś małego snoba z Berlina; jest on bardzo dumny, że dalmacki hrabia zabiera mu pie-niądze.
Lady Olimpja zapytała z odrazą, ale zaciekawiona:
— Ma pani pod tym względem wspaniale wiadomości, słodka księżno...
— Mam je od cavaliere Muzia, mego sekretarza, który się pani tak podobał.
— A jak to ci szulerzy robią?
— W rozmaity sposób. Naprzykład: za tym, którego oszukują, stoi ich zaufany i dajc im znać na migi, jakie przeciwnik ma karty. Albo trzyma w ręku coś błyszczącego, w czcm się karty odbijają: srebrną papierośnicę albo — albo —
Roześmiała się:
— Niechże pani spojrzy, czy mój kamerdyner Amedeo nie jest właściwie komiczną figurą? Bizantyjski dostojnik, ze swoją głupią uroczystością!.,.
Spojrzano w tę stronę. Amedeo stał olbrzymi i obwieszony złotemi galonami naprzeciw swego pana, księcia Cucuru, za mister Williamsem z Ohio, i obracał na biodrze wielką odbijającą tacę. Amerykanin opróżnił kieliszek wina, który mu podał Amedeo. Potem zapowiedział głośno i chrapliwie sześć lew i cztery asy.
— Jak wyraźnie widać karty mister Williamsa w tacy dzielnego Amcdea, — rzekła księżna. Mister Wolcott odpowiedział:
— Ja nic nie widzę.
— Ja także nie, — rzekła lady Olimpja.
— Niech się pan nie krępuje, mister Wolcott. Nieprzy-jemnie jest panu widzieć coś podobnego w moim domu. Ale to nic... Więc widział pan to. I proszę pana, aby się pan postarał, by to i inni jeszcze widzieli,
106

Bardzo podniecona opuściła swoich przyjaciół. Odszu-kała Sir Houstona. Przechadzał się właśnie ze zwisającemi rękoma, niezdarny i nieświadomy własnych zalet, obok pachnącego szeregu tęgich brunetek, które go lornetowały. Księżna zagadnęła go.
— Sir Houstonie, powiedziałam panu, że będę go dzisiaj wieczorem potrzebowała. Niech pan podejdzie natych-miast do don Saveria Cucuru — gra w pikietę z mister Williamscm z Ohio — i powie mu jak najgłośniej, że oszukuje.
Sir Houston wlepił w nią wzrok z otwartemi ustami.
— Jakże on to robi?
— Jest to zbyt zawikłane, wyjaśnię panu później. Teraz niech pan idzie. Na wszystkie jego zarzuty niech pan odpowiada ciągle tylko, możliwie najgłośniej:,,Oszukiwał pan“. Otrzyma pan poparcie, Sir Houstonie, niech pan polega na mnie...
— Jeśli wasza wysokość pragnie tego.
I poszedł. Stanął przed don Saveriem i zawołał:
— Oszukuje pan.
Książę podniósł na niego w’zrok. bardzo zdziwiony.
— Myli się pan, mój panie.
— Nie mylę się, — krzyczał Sir Houston. — Oszukuje pan tego gentlemana — jest to tak samo prawdą, jak to, że pan jest łotrem!
Ogarnął go szczery gniew, potęgując jeszcze jego za-czerwienienie. Stłumionym głosem i zmuszając się do uśmiechu, odpowiedział don Saverio:
— Niech się pan opamięta. Widzi pan, że panuję nad sobą i staram się uniknąć zbytecznego skandalu. Później jestem do pańskiej dyspozycji. Ale twierdzenie pańskie jest absurdem. Przegrywam przecież, niech się pan przekona! Partner mój, mister Williama, zrobił właśnie samem zapowiadaniem dziewięćdziesiąt...
109

— Oszukiwał pan!
Otoczył ich już krąg milczących widzów. Mister Williama uważał się także za niezaintercsowanego gościa i zapalił cygaro. Don Saverio powstał zimno.
— Ten pan nie włada sobą, zapewne wino... Czy nie chce pan dobrowolnie zakończyć tej sceny? — zapytał Sir Houstona.
— Tylko dobrze dogadywać! — wtrącił wolno i życz-liwie król Fili.
— Oszukiwał pan!
Konsul mister Wolcolt pokazał lordowi Tumpellowi błyszczącą tacę kamerdynera. Powstał szept. Książę zaniepokoił się:
— Amedeo!
Silny sługa zbliżył się do upartego cudzoziemca. W na-stępnej chwili uczuł obie pięści Sir Houstona na twarzy i zatoczył się wtył. Sir Houston wyglądał jak surowy befsztyk. Widzowie sądzili, że musi też pachnieć lak samo. Panie mówiły:
— Co za sympatyczny młodzieniec!
— Kamerdyner działał może bez polecenia, — szepnął lord Tumpcll. Mister Wolcott wzruszy! ramionami, inni także wzruszali ramionami i szeptali. Książę nie rozumiał, oczy jego stały się złe.
— Nie mogę traktować tego dłużej jako kiepskiego żartu. Żądam zadośćuczynienia.
Sir Houston obnażył już przeguby rąk. Rzucił się naprzód; ale don Saverio wykonał zręczny obrót. Sir Houston uderzył w stolik karciany, który wywrócił się. Mister Williams z Ohio stał swobodnie i strzepywał popiół z rękawa. Zapanowała absolutna cisza; potem rzek, wolno i życzliwie król Fili:
110

— To dopiero chryja.
Kilka osób roześmiało się, inni mieli twarze powątpie-wające. Lady Olimpja orzekła w głębi, że hańbą jest, jeśli w takim domu jak ten dzieją się takie rzeczy. Wielu cudzoziemców powtórzyło to w narzeczach, których nie rozumiano. Neapolitańczycy czekali i szukali twarzy księżnej; bawiła ona przy drzwiach sali. Niektórzy poczęli pojmować położenie. Marchese Trontola był pierwszym, który się zdecydował.
— To hańba, — powtórzył, — prawdziwy skandal. — I półgłosem: — Postaram się o wydalenie go z klubu.
Sir Houston otoczony został przez grupę rodaków i od-ciągnięty. Zupełnie sam i bardzo blady stał don Saverio naprzeciw tłumu, którego wrogość wyczuwał. Wykonał kilka ponieeonych ruchów. Nagle, uświadomiwszy sobie, że wszystko jest bezużyteczne, gwizdnął przez zęby i odwrócił się.
Spoglądano za nim. Nagle ze wszystkich stron rozległy się hałaśliwe sądy. Trontola wyjaśniał wszystkim po francusku bardzo dokładnie, w jaki sposób dokonywane było oszustwo. Mister Williama z Ohio przysluchywał się uważnie. Nagle wyjął cygaro z ust i wtrącił:
— Ale ja wygrałem.
Dwadzieścia głosów odpowiedziało mu:
— Musi się pan mylić!
Amerykanin wzruszył ramionami. Nie odpowiedział, z szacunku dla woli ludu, i palił dalej. Hrabia Tintinowicz oznajmił, wymachując rękoma w powietrzu, że wypadek taki jest niemożliwy w przyzwoitym domu. Zastanowi się, czy przyjść tu jeszcze. Ale surowość jego uznano za przesadną. Przeciwnie, zdawało się, że wszyscy czują się doskonale; tylko niektórzy z gości, zdradzający jeszcze przed
III

chwilą nadmierną wesołość, znikli. Po trzech kwadransach nie było nikogo.
Lady Olimpja i konsul powiedzieli księżnej dobranoc i udali się do swoich pokojów. Księżna weszła do swego, gdy przy drzwiach rozległ się szept:
— Wasza wysokość wybaczy moją śmiałość...
— Muzio? Co pana sprowadza?
— Wasza wysokość bardzo obraziła jego ekscelencję księcia.
— Ubolewam.
— Nie o to idzie. Ale jego ekscelencja będzie może pragnął się zemścić. Także służba bardzo jest na waszą wysokość zła. W’iodło jej się dobrze w tym domu, teraz się to pewnie skończy.
— Możliwe.
— W tych warunkach powinnaby może wasza wysokość spędzić noc raczej w hotelu.
— O tem ani myśleć. Jest niedługo trzecia.
— Ale Alfonso i Amedeo nie śpią jeszcze. Chłodzą swoje napuchnięte nosy i podbite oczy, klnąc owego Anglika. Tłum lokajów i służących otacza ich krzycząc. Dziewczyny są niezwykle podniecono...
— Niech pan powie tym ludziom, że jeżeli krzyki ich będą mi przeszkadzały, potrącę im bezsenną noc z pensji. Niech pan idzie, Muzio. W każdym razie dziękuję panu.
— Było to moim obowiązkiem, wasza wysokości.
Gdy Muzio odszedł, księżna poszła ze świecą do drzwi Sir Houstona. Otworzył natychmiast, był jeszcze we fraku i nabijał dwa rewolwery.
— Dla kamorry, — rzeki, przygotowany widocznie na wszystko.
— Słusznie, — odpowiedziała księżna. — Niech pan idzie do mojego pokoju, tam jest to najpotrzebniejsze.
112

Zgodził się z tem i poszedł za nią. Posadziła go w przed-pokoju; pokojówka jej zrobiła mu herbaty i podała rumu. Księżna położyła się do łóżka, za szeroką kotarą, która dzieliła oba pokoje. Nosiła szlafrok z białych koronek, chwili, gdy zasypiała, usłyszała w przedpokoju cichy szelest, jakby kroki dziecięce, i od tej chwili nie mogła usnąć. Co do Sir Houstona przypuszczała, że się zdrzemnął. Nagle rozległ się strzał: natychmiast była przy kotarze. Strzelił przez drzwi. Z lichtarzem w wyciągniętej ręce wyjrzała księżna, wąska i gibka w swych długich koronkach, na kręty kory tarz. Za nią Sir Houston, z rewolwerem w każdej ręce, rzucał swobodny cień. Koło ścian przesuwało się coś lekkiego, ciemnego.
— Nie strzelać! — zawołała księżna w porę jeszcze. Był to Muzio. Własnoręcznie wciągnęła go do pokoju; był blady, mina jego zmieniała się błyskawicznie, drżał.
— Czegóż się pan tam skrada, na Boga?
Nie wiedział, mogło się przecież coś stać. Może Anglik spal... Muzio bełkotał z trwogi. Sceptycyzm jego ulotnił się: sceptycyzm starego Neapolitańczyka, którego tak niezliczone potrzaski ze wszystkich stron nauczyły od młodości robić zawsze taki krok, jakiego się nie spodziewano. Bełkotał jak dziecko, niewinnie i szczerze. Był przecież rzeczywiście zatrwożony o nią, niech jej wysokość wierzy. Zdobyła go sobie, gdyż okazała się dzisiejszego wieczora silna. To z fałszywą grą księcia pragnąłby on sam móc wy myślić: było to godne jego. Prosił ją nieustannie, aby wierzyła w jego wierność. Przyznaje wprawdzie, że trudno jest wierzyć w coś, co on mówi...
— We wszystko! — rzekła księżna i podała mu rękę. Była uszczęśliwiona tem szczerem uczuciem jednej minuty. Muzio m usiał usiąść z nią i Sir Houstonem i wypić hrrbatę. Opowiadał szybko i niepowstrzymanie rozmaite historyjki.
8 Hsn.yk Mino VHU
113

których w kilka godzin później musial żałować. Sir Houston słuchał go z wysiłkiem, ale daremnie. Potem Muzio oddalił się wśród ukłonów i przysiąg i z drwiącem niemal spojrzeniem zukosa na pięknego, młodego Anglika.
Księżna siedziała nadal naprzeciwko swego obrońcy. Na jego proźbę powtórzyła wszystko, co opowiadał Muzio. Przysłuchiwał się jej, z naprężeniem i zimno, nie inaczej jak towarzyszowi łowów w Nuhji, który widział lwa. Postanowił zaznać jeszcze wielu przygód z kamorrą. Już się z nią spotkał. Kiedy najął dorożkę, na kozioł wsiadł obok woźnicy jakiś drugi człowiek, którego nie można się było pozbyć. Musial to być kamorrysta... Księżna obserwowała młodzieńca z uśmiechem, spokojnie i łagodnie. Koronki jej szeleściły cicho w takt oddechu. W pokoju było ciepło, bladofiolclowc światło było stłumione. Czuło się, że dom śpi pośród śpiącego miasta. Za lekko uchyloną kotarą połyskiwał, z perłowym blaskiem w fałdach, kawałek płótna na jej łóżku, w lekkim nieporządku... Dalej znal Sir Houston pewnego kelnera, który wrydawał mu się podejrzany. 0 każdym gościu rozmawiał on z pewmem indywiduum.
— Może pan palić, — rzekła księżna. Sir Houston za-palił drewnianą fajkę. O siódmej księżna oświadczyła:
— Teraz stanowczo niema już niebezpieczeństwa.
Sir Houston wstał. Wypił dość dużo rumu, czoło jego było czerwone. Przy pożegnaniu ujrzał po raz pierwszy jej uśmiech i spostrzegł, że nagle stała się dziwnie czarująca. Zapomniał ująć dłoń, którą do niego wyciągnęła: stal, wpatrywał się w nią, i uświadamiał sobie zupełnie wolno, że z głową pełną zbójeckich historyj spędził pół nocy w sypialni pięknej kobiety. Przyszło mu też na myśl, że podobno miała ona niezwykle swobodne obyczaje. Zlany potem wybełkotał coś wstydliwego.
114

— Niech pan tego nie żałuje, Sir Houstonie, — rzekła księżna, wypychając go łagodnie.
— Widzi pan, mama pańska nie byłaby z tego za-dowolona.
Lady Olimpja i mister Wolcott zjawili się o dziewiątej; spali doskonale. Księżna zjadła z nimi śniadanie; Sir Houston nie pokazał się. Księżna oświadczyła, że chce wyjechać na Mieś. Dwadzieścia rąk pracowało gorączkowo nad jej bagażami. Powóz stał już nadole, gdy z olbrzymim bukietem fiołków wszedł don Saverio.
— Nie oczekiwała mnie już pani zapewne? — zapytał uniżenie.
— Przeciwnie. Wejdźmy tam; jesteśmy sami... Wie-działam, że pan przyjdzie...
— Aby pani powiedzieć, księżno, że nie grałem fał-szywie. Rzeczywiście... nie... uczyniłem tego. Niech pani zapyta mister Williamsa, wygrał. Ja... nie... oszukiwałem!
— Zadaje pan sobie zbyt wiele trudu. Nikt nie jest o tem bardziej przeświadczony ode mnie.
Upuścił bukiet.
— Ale w takim razie... nie, tego mi za wiele, takiej kobiety wogóle jeszcze nie znałem!
Zagryzł silnie wargi, był blady. Spojrzenia z wściekłości.
Wyglądały ciemnopurpurowo, tak jego błądziły nieustannie dokoła
— Cóż trzeba z taką kobietą zrobić?
„To nic nie znaczy“, pomyślała księżna. „Nie zabije mnie. Znam go teraz“.
— Niech pan podniesie kwiaty, — rozkazała spokojnie i spojrzała na niego. — Tak... Niech mi je pan poda.
115

Dziękuję panu... A poza tem: to jest wojna, prawda? Czy pan postąpiłby wobec mnie inaczej?
— Mogę powiedzieć: tak, — odpowiedział don Saverio oburzony i dumny. Uśmiechnęła się: jak krótkie były jego groźne wzburzenia!
— Nie sądzę, — rzekła.
— Ałcż ja panią kocham. Wszystko, co przeciwko pani uczyniłem, stało się. aby panią zatrzymać. — zapewniał, a poczucie własnej uczciwości czyniło go łagodnym. — Pani zaś poto tylko postąpiła tak podstępnie, aby się mnie pozbyć. Jeżeli pragnęła się pani rozstać ze mną, dlaczego nie. powiedziała pani poprostu swoim spokojnym, dźwięcznym głosem, który mię zawsze tak uszczęśliwiał: „Przyjacielu, moja miłość do pana wygasła...?“
— Przyjacielu, moja miłość do pana wygasła, — po-wtórzyła księżna z naciskiem. Poza jej słowami słyszał śmiech.
— Z panią nie można mówić poważnie, — oświadczył. Zrobił kilka kroków, z czołem ztnarszczonem i nic mając odwagi wybuchnąć znowu.
— Przeciwnie. Będziemy mówili poważnie, — odpo-wiedziała księżna i stanęła przed nim. — Zarzucam panu, rozumie pan, zarzucam panu, że się pan dał podejść. Ale jest pan nędznym zakochanym i niczcm więcej. Pierw’ był pan silny, chwilami podziwiałam pana.
— Lubi pani silnych mężczyzn? — zapytał don Saverio z nagłą pychą.
— Nie. Nieszczególnie. Ale w panu nie było ostatecznie nic godnego uwagi, prócz pańskiej bezwzględności. Podobał mi się pan, póki pan był tylko chciwy na pieniądze. Uczucie zepsuło pana w moich oczach... Nie rozumie pan? Miałam chwilę, gdy myślalam: „jestem zgubiona!“ Uważałam pana za Pisellego, który zabił biedną BU.
116

Potem zastanowiłam się, że ja nic jestem contessą Bia. A pan dal mi aż nazbyt szybko iło zrozumienia, że nie jest pan też Pisellim. Jest pan chciwy na pieniądze, ale ulega pan lubieżnym słabościom. To zestawienie nie podobało mi się: gardziłam panem... Tak, tego pan musi wysłuchać... Taki człowiek nie zabija, powiedziałam sobie... No, ałe niech się pan pocieszy, przeważna część winy leży po mojej stronie, gdyż nic jestem taką BU, która skłonna jest dać się zabić. Ostatecznie można panu wybaczyć, że mnie pan nic zabił. Proszę...
Podała mu rękę. Stał z głową schyloną, zadąsany, jak łajany chłopczyk.
— Nasza wojna skończyła się, praw da? Teraz możemy sobie udzielić wyjaśnień. Wie pan, co mię ostatnio pod-nieciło? Pańska grzeczna gra w karty. Czuł się pan pod obserwacją, bał się pan mnie, był pan ostrożny! Ale mnie podbiłoby, gdyby pan grał fałszywie. O, zerwałabym z panem mimo to; ale uczyniłabym to z szacunkiem... Dlaczego nie grał pan fałszywie? Robił pan to dość często?
— Ale nie dzisiejszej nocy, — zapewnił książę upor-czywie i urażony.
— Wiem, wiem. Dajmy temu pokój.
— Nie, rozumiem panią przecież, — rzeki don Saverio zgnębiony. — Chce pani, aby za panią walczono, popełniano niebezpieczne rzeczy...
Ożywił się.
— Ale ja miałem przecież zamiar użyć pani do naj-śmielszych przedsięwzięć. Dlaczego nie pozwoliła mi pani? Co jabym z pani zrobił!
— Teraz otwiera pan serce!
— Chciałem pani pieniędzy? Nie chcę ich więcej. Gdybyż pani wszystko straciła! Pod mojemi rękoma stałaby się pani wielką kurtyzaną; zarabiałaby pani mi-

Ijony... Tak, żyłem już z kobiet, ale bez wielkich zysków. Dla pani zdobyłbym skarby!
— Tem, cobym zarobiła?
— Zakładałbym banki, budował pałace, urządzał ol-brzymie lokale rozrywkowe i inne jeszcze domy, których nie chcę wymieniać, a które dają bardzo wielkie dochody...
— Wiem, już pan z tem zaczął.
— A ta wieża imprez, bogactw, życia — życia: wspie-rałaby się na niczem innem tylko na pani piękności, tak, stałaby jedynie na pani ciele!
Przyglądała się z podziwem, jak wyobraźnia jego za-palała się. Oparty był o stolik z kości słoniowej. Stanęła po drugiej stronie i na ciemnej tafli przysunęła rękę do jego ręki.
— Uczyniłbym z pani najdroższą kobietę, jaka żyła kiedykolwiek! Czy to nie byłoby wspaniałe, czy to nic byłoby wielkie? — wołał tuż przy jej twarzy.
— Niewątpliwie, — odpowiedziała.
— Blask pani imienia, pani przeszłości, pani ducha: wszystko obliczone byłoby w bardzo wysokich cyfrach. Stałbym się niebywale bogaty — bogatszy, niż można przewidzieć. To wogóle nie do wiary!
— Mogę sobie wyobrazić. A ja?
— Oh, pani — pani byłoby dobrze. Kiedy zestarzałaby się pani i byłaby już nie do użycia, wyznaczyłbym pani nawet wystarczającą pensję!
— Ach! — zawołała, a wargi jej rozchyliły się z za-chwytu. Nagle ujrzał dłoń jej, ulatującą z ciemnej tafli niby biała gołąbka. W następnej chwili uczul ramię jej na swojej szyi. Chwycił ją.
— Zostaniesz przy mnie! Nie możesz inaczej!
— O, już ja mogę inaczej.
118

Wyswobodziła się szybko i poczęła wkładać woalkę przed lustrem.
— Ale przez to zdanic o wystarczającej pensji prze-konałeś mię, że znajomość z tobą warta była trudu.
— Więc zostań! Zarabiaj dla mnie pieniądze!
— Zapominasz, że jestem bogata.
— Ach tak!
Obydwiema rękoma chwycił się za głowę.
— Ten Rustschuk! Co za łajdak! Niema człowieka, któregoby on nie oszukał; ale z tobą postępuje uczciwie. Gdybyś chciał ociec z twojemi pieniędzmi! Gdybyś ty była biedna!
— To piękne marzenie.
— Ale ty musisz być bogata: co za głupi przypadek!
— Oh — przypadek. Wierz mi, przyjacielu: pieniądze są tak samo przeznaczeniem, jak wszystko inne. Komu dla doskonałości jego osoby potrzeba pieniędzy, nigdy jeszcze nie był biedny. Biedna księżna Assy nie jest rzeczą, którą można sobie pomyśleć. Gdyby straciła Bwoje pieniądze, wówczas — nie istniałaby... Nie rozumiesz? Dlatego jesteś sobą... I tą filozofją. don Saverio, zakończmy nasze współżycie, które było zawsze bardziej — czynne niż rozumujące.
Skinęła mu głową — nie wiedział, czy szydziła — i wyszła. Musiał się dopiero zastanowić.
Przy drzwiach czekał Prosper, zaginiony strzelec, w swojej liberji, z piersią wysuniętą naprzód, z kapeluszem przy biodrze. Wyglądał, jakby nigdy nie przydarzyło mu się nic niespodzianego i jakby żył tylko w tej minucie i tylko dla drzwi, które otworzył przed swoją panią. Księżna przeszła obok niego z lekkiem tylko pochyleniem głowy i półspojrzeniem na starca: „Wiem...“
119

Konsul pożegna! ją przy drzwiczkach powozu. Lady Olimpja siedziała obok swojej przyjaciółki, towarzyszyła jej aż do bram miejskich. Ostatnie kufry ładowano ua drugi pojazd; wówczas zbliżyła się bezgłośnie, w czarnej sukience, z czarną chustką koronkową na głowie, blada i ze spuszczonemi powiekami, Nana. porwana pokojówka. Mruczała przeproszenia.
— To nic, — rzekła księżna. — Jak ci się podobało?
— Księżna pani nie uwierzy przecież?... Byłam tam tylko do obsługi pań, które bywały w domu — oh, pań z najlepszego towarzystwa z panami z ich sfer. Panowie płacili za wszystko bardzo drogo, choć wszystko było liche, nawet łóżka. Pani Liljana Cucuru przychodziła często i dostawała strasznie dużo pieniędzy.
Małe spojrzenie zukosa przekonało Nanę, że miała po-wodzenie u słuchaczek.
— O pani contessie Paradisi mogłabym opowiedzieć cudowne historyjki, — dodała jeszcze.
Poproszę ją, aby mi je sama opowiedziała, — rzekła księżna. Możesz pojechać drugim powozem... Wy inni pozostaniecie tutaj.
Czołobitna i podstępna chmara złotobrunatnej, wy-tresowanej służby ożywieniem swojem drażniła konie. Służące, krępe i o wielkich biustach, uderzały się po biodrach. Pokazywały białe zęby na gorących twarzach, pod wieżami czarnych włosów. Wielkie, świecące koła chybotały się w ich uszach. Chudy groom poruszał całą skórą na głowie, żółtą jak pigwa. Większość wywracała nieustannie koziołki. Gdyż wszyscy mieli kieszenie pełne pieniędzy.
Don Saverio wybiegł z domu z bukietem fiołków.
Dziękuję panu, — rzekła księżna, szczerze uradowana w szystkiem, co widziała.

— Wiosna idzie!
Książę rzeki swobodnie:
— Dziwne to, księżno, ale mam takie wrażenie, jakbym się musiał niejako usprawiedliwić z powodu pewnyeh rzeczy, które zaszły między nami... Dopiero przed pięciu mi-nutami uświadomiłem sobie niezwykłość położenia; wybaczy mi pani. Człowiek z naszej sfery, prawda, księżno, w najbardziej nawet wątpliwych okolicznościach zabiera przecież z sobą zawsze wielki świat.
„Jak matka jego zabrała go z sobą do Pensioue Dominici’1, pomyślała księżna i z umiarkowaniem odpowiedziała na jego doskonale pod względem formy pożegnanie.
Powóz potoczył się po gładkim, twardym bruku pięknej avenue. Z głębiny szalała, śpiewała, dzwoniła, naigrawała się, cuchnęła i promieniała schodkowa ulica. Wołała:
— Niech żyje!
121

ROZDZIAŁ TRZECI
Pewien książę z Lahorc kazał się do niej wprowadzić w przejeździe przez Neapol. Zamierzał opuścić miasto w trzy dni później; po trzech latach był tam jeszcze. Był chudy, ciemnobrunatny, o prawdziwej, skromnej wytworności. Nie śmiał się nigdy, dziwił się, że się śpiewa, i żył, nawet w jej ramionach, jedynie, aby ją podziwiać.
Białe i złote flotylle, które dla niej zbudował i narządził, wlokły swe przewieszone przez burty kobierce po sowiookiem morzu i zielonkowemi tkaninami zamiatały morze o barwie oczu syreny. Ze świtą samych szczęśliwców płynęli ku wspaniałym budowlom, które wzniósł dla niej, na przedgórzu, skąd horyzont wydawał się jaśniejszy, albo za gęstemi kratami cyprysów. Jedna z nich, rzymski pałac cesarski, wznosiła się na Posilippo. Jedna była maurytańska i wyrastała z ruin Ravello. Ostatniem, co stworzył dla niej, był ogród nad morzem, amfiteatralnie wpu-szczony między nagie, falujące skały, ogród, pełen włochatych, rdzawobrunatnych drzew, zasłoniętych sadzawek, białych świątyń, bladomodrych widoków, nagłych czerwonych snopów kwiatów i miękkich mchów, ogród, starszy niż świat, gdzie się o nim zapominało, i ogród pełen nienazwanej gorączki.
Potem rozstał się z nią, poważnie i bez wyrzutu, — gdyż był zupełnie zrujnowany. Widziała, jak odchodzi!
122

bez pragnień, i uświadomiła sobie, jak bez pragnień był przy niej. Mądrze zadówolnil się rozkoszą chwili. Każdej minuty przyglądał się z wdzięcznością jej ruchom i kaprysom i stał przy niej ze skrzyżowanetni ramionami, jakby członki jej i jej krzyki były widowiskiem, które mu ukazywał Bóg. Widowisko, jakiem była, wymagało współdziałania wielu mężczyzn; dlatego nigdy nie okazywał wrogości wobec innych obdarzanych łaską. Zrujnował się dla niej, jak dla kurtyzany, a księżna widziała, że był bardzo szczęśliwy. Zamiast usianego klejnotami turbanu i złotolitych brokatów’ okrywał go teraz starannie wyczyszczony filc i czarne ubranie. I ciągle jeszcze stał ze skrzyżowanemi ramionami w jej pobliżu, absolutnie zadowolony ze wszystkiego, co z nią przeżył, z burz, słońca, kwitnienia, żarzenia się, pieniących się fal, ze wszystkiego, czem była. Oczy jego pełne były pięknego, uspokojonego cienia. Był mądry, kochała go. Nie ważyła się zwrócić mu pieniędzy: zmieniłyby go.
Ale młodemu Leroyerowi podarowała szósty jeszcze miłjon, prócz pięciu, które dla niej stracił. Zdobył ją sobie przez swą bezradność i dziecięcy pesymizm; gdyż uważał za rzecz niemożliwrą, aby go kochano inaczej, jak dla jego pieniędzy; gdyż miljony jego czyniły go lękliwym, a przyjaciołom, którzy go okradali, pomagał w tem z jakiemś zawstydzeniem i tak, że nie spostrzegali tego; gdyż kobiety, które mógł bić, traktował bardzo łagodnie, a niekiedy zabierał proletarjusza do drogiej kawiarni.
Księżna znajdowała przyjemność w wynagradzaniu naturalnej dobroci młodzieńca, tak że tego prawie nie dostrzegał. Wydawało się jej to jak bajka; zawsze był między śmiechem a płaczem, — i opłacał ją przytem jak najdroższą kokotę. Gdy nie posiadał już nic i uznał za rzecz naturalną, że nikt mu się już nie kłaniał, wyposażyła go
123


bogato i ożeniła. Jęczał trochę nad jej stratą, ale tylko początkowo. Na szczęście był zbyt słabowitym małym egoistą, aby kochać.
W piątym roku jej życia neapoiitańskiego, pod koniec marca i podczas burzy wiosennej, odwiedził ją na Posilippo Jean Guignol. Właśnie pisał jej Kalcnder, że inscenizuje sensacyjną sztukę pełną swawolnych przygód, a łatwo można poznać, iż księżna Assy jest ich bohaterką. Ale przyszło mu na myśl, że wystawienie tej sztuki mogłoby być księżnej niemiłe. Może temu zapobiec, jeśli wynagrodzi go za poniesione koszty i trudy.
— Odpowiedziałam mu, — rzekła księżna, — że daję mu na to przedstawienie amfiteatr nad zatoką Pozzuoli, który zbudował książę z Laliore. Chcę nawet wziąć w nieni udział. Niechaj sprzedaje bilety bardzo drogo i zatrzyma sobie zysk.
Jean Guignol wtrącił:
— Jaka szkoda, księżno, że sztuka la wcale nie istnieje. Pani Liljana Cucuru odprawiła swego impresarja, gdyż potrzebowała więcej pieniędzy, niż jej pozostawiał. W chwi-lowych kłopotach wpadł na ten rozpaczliwy nieco pomysł...
— Sztuka ta nie istnieje? Niech ją pan napisze!
— Ja mam — ja?
Jean Guignol roześmiał się swoim krótkim, nawpół zduszonym śmiechem fauna.
— Sama pani nie wie, jak bliski jestem tego. Od chwili, gdy mówiłem z panią po raz pierwszy, mam na sercu sztukę przeciwko pani!
— Przeciwko mnie? Jakie to smutne! Więc w czasie swej nieobecności żył pan w gniewie na mnie?
— Nie, nie. Tylko w poczuciu bezsilności — i nierzeźwości. Oh! należeć do tych, którzy zawsze muszą milczeć,
124

którzy nigdy nic mogą ukazać w dziele sztuki siebie! A w książkach moich dusza ma jest przynajmniej osłonięta przez symbole; nic dostrzega się jej, czytając. Ale przed panią, księżno, odsłoniłem ją. w niezdarnych słowach, owej nocy balowej. Wmawiałem sobie wówczas, że odgaduję panią, że uczę się pojmować pani odbicia w zwierciadłach: co za błąd! Nie wiem o pani nic, nic zupełnie. I czuję się zdrflorowany przez panią. Było to często trudne do zniesienia....
Ujrzała, że był blady zupełnie, i uśmiechnęła się. Po-chylił się błagalnie nad jej ręką. Ale księżna cofnęła ją.
— Dlaczego? — wyjąkał. — Czy panią uraziłem?
Uśmiechała się nadał i pomyślała:
„Nie powiem, że ręka moja jest w tej chwili za zimna. Ty. słaby mężczyzna, możesz mi wyznać całą bezradność swej duszy. Ale ja nic zdradzę ci za to nic o osobliwych podziemnych przemianach mego ciała, które się rekonstruuje i potajemnie zasycha. Gdybyś mógł przyłożyć teraz rękę do mego serca i wyczuć, jak tętni ono słabo zupełnie, aby w następnej minucie bić z całą gwałtownością, — zdajc się, że byłbyś pomszczony! Gdybym ci pozwoliła spostrzec. że oddech mój zamieia! Dzisiejszej nocy bóle głowy wycisną mi łzy z oczu, a także pragnienie mężczyzny... Kiedy leżę nawet w spazmach — wy się o tem nie dowiecie. Cztery łata już trwa to, wzrasta, a wy nie wiecie nic... Jestem dumna, że muszę opanowywać ciało!**
1 sama jej dumna wola sprawiała, że przez skórę jej przeświecała zdrowa czerwień. Jean Guignol był blady. Siedzieli pod szemrzącemi korkodębami. Odtyłu, od strony willi w matowo niebieskiem, poszarpanem niebie, opadał ku nim długi mur ogrodowy, ozdobiony maskami, stały nad nim prosto topole. Bluszcz pokrywał go grubemi zwałami, które się dzieliły i opadały. Krzak różany, tra
125

fiony nagle przez słońce, zapłonął trującą zielenią, z wielkiemi kroplami krwi między liśćmi.
Księżna powtórzyła:
— Niech pan napisze tę sztukę! Niech pan w niej wy-powie wszystko, co pan o mnie myśli.
— Kiedy ja nic nie myślę, lecz tylko żałuję.
— Więc niech pan powie, że nie wie pan o mnie nie i że pana dręczyłam. Uspokoi to pana...
— O, tak źle nie jest, co pani myśli?
Byl głęboko przerażony.
— Nie potrzebuję uspokojenia. Tylko małej zemsty, tak, tobymi było przyjemne. Nie wie pani zapewne, że my artyści właściwie zawsze tylko się mścimy przez swoje dzieła na w-szystkiem, co zadało ranę naszym zmysłom, co zmusiło nas do tęsknoty: na całym ś wiecie.
W maju wszystko było gotowe. Pewnego popołudnia świat i półświatek wypełniływysokie tarasy nad cichym ogrodem. Rafael wystarał się o marmurowe schody do siedzenia; nadal wartość miejscu na mchu, poduszkom pod akacją i łożom w cieniu dwóch cyprysów. Płacono bardzo wiele, aby zupełnie wgórze spoglądać z pomiędzykrzewów mirtowych; a nawet zupełnie ztyłu na równinie, skąd już nic prawic nic było widać, bez oporu zbogacano przedsiębiorcę. Towarzystwo neapolitańskie, żądne plotek, hałaśliwe lub rozmarzone, czekało pod kwiatami, otoczone gęstwiną. Izmael Iben Pasza kołysał się pośrodku swoich czterech żon, które rozwierały szeroko oczy. Don Saverio w gronie przyjaciół, bogaty, radosny, rozciągał się obok czarującej contessy Paradisi. Oszołomiony balami księżnej Assy, król Fili raz jeszcze poważył się na podróż morską. Kolonja eleganckich cudzoziemców, zdumiona i bardzo podniecona, ukazywała swoje brylanty w woni mięty i międzykolcami

kaktusów. W grana towo-fiolctowym mroku, pod kwitną-cym tulipanowcem, siedział skulony baron Rustschuk.
Nadolc chodził Jean Guignol, zupełnie sam, z wieńcem wywraynowym na czole, i deklamował wiersze, które z niewielu miejsc rozumiano. Dziwiono się i śmiano. Nosił czarny płaszcz na białej szacie, głowę miał golą, z bronzoweini ognikami we włosach i brodzie, i wydawał się nastrojony uroczyście i skargliwie. Podnosił z ziemi kawałki gliny, gniótł je i rzucał, niespokojnie i bezwładnie. Potem miotał wielkie gesty i wzbierające słowa ku słońcu; stało ono ukośnie nad morzem. Słało je z czerwonemi falami na skraj ogrodu. Zalewało jego liście, obramiało cyprysy, ciemnym, płonącym żużlem przenikało zieloną studnię, nad brzegiem której poeta wyciągał ramiona.
Na wybrzeżu, obejmując morze ramionami, stał szereg bardzo starych cyprysów, a ponad niemi to, na wysokiem przedgórzu, połyskiwała świątynia: biała świątynia, do której wkraczała tęsknota Jeana Guignola, między której kolumnami, owianemi różowem tchnieniem niby muszle, wiersze jego, wysyłane pożądliwemi wargami, błąkały się, szukając czegoś cudownego, tej jedynej, z której się zrodziły, dla której żyły, a której nie znały. Modlił się do niej i za nią. Pokazywał jej wilgotną glinę i mówił. że ziemia ta czeka na każdy jej kaprys i na wszystkie fałdy jej ciała. Wypowiedział kilka bardzo cynicznych wierszy, donośnym głosem, z przekonaniem. Poczęto mu się przysłuchiwać, kilka rozmów umilkło, czarująca contessa Paradisi westchnęła... Wówczas Jean Guignol zamilkł.
Za kotarą cyprysów powiewało niekiedy coś lekkiego niby błękitne szale albo białe stopy taneczne. Nagle wyjrzał z pomiędzy dwóch pni faun o żółtem owłosieniu i jasnych oczach. Ostrożnie stawiał swe kanciaste koźle nogi w wysokiej trawie. W przejściu zerwał różę i wziął ją między
127


wargi. Zatrzymał się przed poetą; niechaj go Jean Guignol zapyta, czego chcc i co oznacza. Za nim ukazał się już stary centaur: utykał, ścigały go pszczoły, które ograbił. Poprosił Jeana Guignola. aby go uwolnił. W podzięce pokazał mu ślad swojej nogi w glinie.
— Zrób to, będziesz zadowolony!
— Zrób i mnie! — pobekiwał mały satyr na kozic. Dwaj inni z fletniami w ustach biegli tanecznenii skokami do studni: łagodne ich tony zbudziły ją. poczęła sączyć wodę. Białe kosaćcc kołysały się. Ale z sitowia nad źródłem wyszła nimfa, wysmukła, ze zwisająccmi ramionami, ostremi piersiami, beztroska. Podeszła kołyszącym się krokiem do artysty i pocałowała go prosto w usta. Była to Liljana, jego dawna kochanka. W strofach, które połyskiwały jej białą skórą i w których płonęły jej ogniste włosy, powiedział jej, że jest piękna, że jest tą. za którą tęsknił; chce stworzyć jej obraz. Zaczął lepić z gliny. Ale ona uśmiechnęła się i przestrzegła go. aby nie zapomniał o jej siostrze i o faunach, które z nimi tańczyły, i o centaurach, które się im przyglądały, i o satyrach, które im przygrywały. Potem poczęła tańczyć na połyskującej łące ze swemi przyjaciółkami o długich włosach. Ujęły się za ręce i wzniosły ramiona niby luki białego kwiecia. Brunatne fauny przemykały się pod niemi, schylone, szczerzące zęby, pożądliwe. Kozły ocierały się o nic i próbowały ztylu swoich rogów.
Ogród począł rozbrzmiewać od galopu kopyt. Stare centaury walczyły z sobą. Młode satyry odrzucały swoje wijące się latorośle winne i brzuchate bukłaki i wpijały się wargami w piersi nimf. Jakiś siwobrody faun uczył czarnowłose dzieci z wieńcami z maku sprośnego tańca. Na ziemi płonęły popękane jabłka granatu, a grona winne krwawiły się obok róż. Cicha, prosta, podniecająca melodja, płynęła, nie wiedziano skąd, w czorwonem powietrzu.
128

W głębi, na falach o czerwonym blasku, syreny rzucały się na plecy. Ich ogony z łusek uderzały głośno w wodę, rude włosy rozwiewały’ się dokoła nich. Dziwnie twarde i jaskrawe dźwięki wydobywały się z ich szerokich ust.
— Pozostańcie! — zawołał Jean Guignol, i wśród pracy lepienia z gliny począł malować ich obrazy, jeden po dru-gim, — malować w plastycznych wierszach obrazy wszystkich tych stworów bajecznych i wielu postaci, jednej po drugiej, w jakich ukazy wała mu sic natura. Mówił dumnie, z podnieceniem, władczo, pewien zwycięstwa... Ale one oddalały się, mknęły radośnie i barwnie po trawie, wśród pocałunków, dziecięcego szczebiotania lub szaleństwa menad, w zalanej czerwonem słońcem nagości. Wieniec z liści łączył wszystkie łańcuchem.
— Dlaczego nie zabicrzccie i innie ze sobą?!
Róże zrzucały im z cyprysów welony na głowy. Było to wiele kobiet, dziewiczo szczupłych, i rozpalanych z nadmiaru ciała; poważnych w brunatnych tkaninach, i nagich i szczę-śliwych. Ta kozła ciągnęła za sobą, owa niosła na ramionach łabędzia. Jedna pochylała się w przejściu do źródła i głaskała je ręką niby policzek. Jedua wznosiła czarę. Jedna stanęła miękkietni podeszwami na murawie, obracała się, śpiewała, potem poszła za innemi. Jean Guignol chciał się rzucić naprzód. Ciemne listowie pochłonęło już wszystkie prawie. W mroku pomiędzy pniami gasły barwy kobiet. Ostatnia uśmiechnęła się ze skraju lasu, jakby go nigdy więcej nic miała opuścić.
Osamotniały artysta rzucił się na nią bez pamięci. Znikła, wielki cap pozostał mu w rękach. Powlókł go na środek łąki, chwycił suchą szyję zwierzęcia, które spoglądało na niego żółto i jasno. Krzyknął mu w twarz swoją wściekłość, swoją nieprzytomną chuć, swoje rozczarowanie, swoje
9 H««Myk Mann: Weani
129

cierpienie z powodu tej jednej, która ociekła mu w zamęcie owych wwtyetłuch postaci. Nic pochwycił jej, była wieloraka. Nie bvła nimfą ani menadą, tak samo była faunem albo studnią, albo pszczołą —..albo i tobą!“... I uklęknął przed kozłem, w pożądaniu, rozpaczy, oszołaniiająccm przeczuciu.
Uważano tę scenę za dziwną i uie pozbawiouą uroku. Z za cyprysów wyglądała jeszcze niekiedy płaskonosa twarz. Jean Guignol obłędnie zamachnął się toporem na jakiś pień, dryjada wyskoczyła na światło, krwawiąc, i umknęła w gęstwinę. Za jego plecami przeszła powolnym, kołyszącym się wzrokiem jakaś flora, w czerwono iskrzącym się diademie i w czerwonem kwiecia. Od rozżarzonych plam powietrznych drgał ogród. Jodła miała zwisającą, rdzawoczerwoną brodę jak cap. Wiatr jęczał w pinjach. Słońce, krwawo skulone na powierzchni morza, jakby’ się chciało wtoczyć na murawę, ziało w ten stary i bajeczny świat gorączkowe przebudzenie, zatrważający popęd do dostojnego, mocnego, płodnego życia.
Czuło się je; wiersze, wiersze Jeana Guignola. przeniknięte barwą słońca, burzy, miłości, wlewały je wszystkim w krew. Cicho stało się w wysokim amfiteatrze; słyszało się, jak ręce trzeszczały w koronkach, słyszało się Bapanie Rusisebuka i szept don Saveria nad piersią czarującej contessy Paradisi. Oczekiwano czegoś; oczekiwano bogini, którą przyzywał poeta, oczekiwano jej tak, jakby miała wyjść zpośrodka jego wierszy. Była już w nich, odrobina błogości jej ciała była już w tych dźwiękach, w tych krzykach było już coś z jej płodności. Cap skrzywił się jak w śmiechu i skoczył w gęstwinę. Ciężki szum przeszedł przez cyprysy, Jean Guignol urwał. Poemat jego wydawał mu się w tej chwili czemś nieprzewidzianem; zapomniał, kim była zbliżająca się.
130

Stała na wybrzeżu, z głową pochyloną, i obserwowała muszlę w swojej prawej ręce. Lewa splotła się na jednej z piersi. W przejrzystych woalach ciało jej migotało srebrzyście; słońce zapadło się za nią. Wokół jej kostek wisiały wodorosty, wlokły się kroki jej długich, giętkich, cudownie zaokrąglonych ud.
Zbliżyła się do artysty, z muszlą przy uchn i z obojętnym uśmiechem. Czekał na nią schylony, zwiesiwszy ręce wzdłuż ciała, z wieńcem wawrzynowym w jednej z nich, — znie-ruchomiał w bezwładzie i poddaniu. Usiadła obojętnie na skraju studni i skrzyżowała nogi. Wielkie, modre irysy ślizgały się ku jej piersiom.
— Chodźże, — rzekła, bezbarwnie i słodko, — przyjrzyj się tej muszb’, a potem szukaj na mojem ciele miejsc, które są do niej podobne. Są tam takie.
Poeta zapytał:
— Kim jesteś? Skąd przybywasz? Co oznaczasz?
Zaśmiała się.
— Kim jesteś? — powtórzył drżąc. — Czy jesteś poj-maną królewną, wyrzuconą na brzeg po rozbiciu okrętu tego, kto ją porwał? Czy jesteś dziecięciem rybaka i czy piersi twoje rozgrzewały często piasek nadbrzeżny, który jest tak miękki jak one? Czy członki twoje nawykł)’ do dotknięć latorośli winnych, które je muskały, gdy przedzierałaś się przez nie, ku cichemu domowi, z dzbanem glinianym na głowie?
— Ujmij moje czarne włosy w dłonie, — rzekła, po-trząsając głową; brzemię splotów spadło na jej delikatny i mocny kark. — Przekonaj się, czarne moje włosy pachną zupełnie tak samo jak między cyprysami czarny cień, na którym wznoszą się róże. Róże te rozkwitły równocześnie z memi piersiami. Wypróbuj wargami jedne i drugie.
BI

— Czy jesteś tą, z której wyblakłego uśmiechu tryskają już łzy, — tą, która w szarej szacie zapomniała wszystkich pieśni i z której bezwładnych palców wysuwa się pleciony koszyk, z ostatniemi owocami, nawpół już gnijącemi; — tą, co obok miłości wybucha łzami ze złamanem, wlokącem się po ziemi skrzydłem?
— Chcę płakać, — rzekła. — Słuchaj, czy’ w płaczu moim nie stoi blada nimfa i wylewa czarę, kropla za kroplą.
— Czy jesteś tą. której kołyszące się, nagie członki od-bijają się w błyszczących płytach marmurowych i której taniec przenikają płonące spojrzenia mężczyzn, — tą, która tarza się po kwiatach i otoczona oparami wina i krwi rzęzi wśród orgji?
— Czy mam tańczyć? Strzeż się, aby z każdego mego kroku nie wyskoczyła menada i nie rozszarpała cię!
— Czy jesteś...?
— Stój! Zgadłeś już, jestem kurtyzaną, bierze się mnie, wszyscy mają do tego prawo; ty niemniej jak inni.
— Ale chcę wiedzieć...
— Biedny mój bracie z marzącemi oczyma! Czyż nie widzisz, że jestem kobietą i niczem więcej? Patrz, biodra moje wiją się jak syreny na fali. Słuchaj, w śmiechu moim jest wiele głosów ptaszęcych. a w mojem milczeniu brzęczą gorące pszczoły. Gdy skóra moja drży, jest to jakgdyby strumyk płynął i jakby się kołysała na wietrze kwietna łąka. Weź sobie miękkie mchy mego ciała za poduszkę pod głowę! Niechaj spojrzenia moje, niby fletnie satyrów, zbudzą źródła twojej własnej żądzy! Ochłodź dłonie na wzniesieniach mego ciała, jak na piaszczystych wzgórkach nad morzem! Trzymaj we mnie mocno nimfę, aby ci się nie wymknęła jeszcze raz! Schwytaj szybką dryjadę! Fauny tańczą we mnie swój korowód, i dzieci z wieńcami inakowemi. A stary centaur, mądrzejszy jeszcze niż ty, przygląda się
132

wc innie leuiu wszystkiemu. Ale młody podaje mi swój grzbiet koński, odjeżdżam ua nim, obydwa ramiona wzniósłszy w powietrze. Schwytaj mię: schwytasz tłustą rozpustnicę z ukarininowanemi powiekami, która czarnemu capowi wieńczy rogi ostem — i wąską dziewicę, tak lękliwą, że ucieka aż w samą głąb twoich marzeń. Obejmij mię, obejmiesz ziemię i morze! Obejmij mię!
Mówiła pośród głębokiej ciszy. Długie, gorące wiersze dźwięczały jak harfa, a gesty jej członków śpiewały. Wsparła łokcie na kolanach i oddolu podawała mu piersi. Opadła z łaknieniem zpowrotem na niskie obramienie studni i w swoje włosy. Chwyciła dłonią swoją stopę i wyginała udo o wzniesionych mięśniach na wszystkie strony, niby wielkie, źle poskromione zwierzę. Podniosła fletnię z trawy i pochyliła się nisko nad tonią. Widać było jej grzbiet i że płakała.
Lękała się, że wśród zapomnienia swojej gry ulegnie spazmowi.
„Osobliwe szaleństwo mego ciala“, myślala,,, z podwójną silą ogarnia mię w tym ogrodzie, pełnym tajemnic i gorączki. Co się stanie? Czuję nieposkromiony niepokój, pożądanie czegoś niemożliwego44.
Po łące galopował centaur albo przemykał gołąb. Nimfa wysunęła ocieniony tułów z pomiędzy gałęzi; oczy jej po-łyskiwały błędnic. Chłopiec podniósł ręce do ust, jakby chciał wołać. Trzy fauny goniły się, nieme i rozpasane, aż wywróciły koziołka i od pełzły, za pagórek, w mrok. Wszystkie te stwory, które były jej pokrewne, wyprostowały się przy jej wierszach i kiwały ku niej z mroku. Ogród był przyćmiony i między czarnemi koronami stał w błękicie wieczornym jak w blasku jakiejś pożądliwości pełnej trwogi śmiertelnej. Błękitne zasłony upiorne powiewały na wietrze nocnym od morza i poprzez łąki, a istoty bajeczne wy-
133

skakiwaly, dygały, śmiały się bezgłośnie, przeciągały po-żądliwie białe członki, rozpływając się jak mgła, i znikały, zagadkowe i kusicielskie, pośród woniejących silnie oparów wieczora. Drzewa kwiatowe wydawały silne zapachy. Pachniało żywicą, rogiem rozgrzanych kopyt, spoconemi skórkami zwierzęcemi ludzi leśnych, zlotem i kępkami włosów na białych ciałach kobiecych, cierpkiemi ziołami i dzikiem, opiłem wiosną ciałem.
Ona sama, kobieta przy studni, płynęła tonami harfy w swoich wierszach, niby w powolnych okrętach, przez fale gorzkich oparów w dół góry, w ramiona wszystkich, co na nią tam czekali. Każdy czuł jej nagie ramiona, uderzające o jego ramiona, tchnienie jej muskało czoło każdego.
Wiele oczu kochanków szukało się wzajem, poza plecami małżonków. W’achlarze uderzały z podnieceniem, jak gorące amorki. Znużone dłonie pełzły ku sobie pod ciepłcmi trawami, dłonie pokryte klejnotami, czerwonemi i zielonemi, niby żarzącemi się owadami. Westchnienia wznosiły się jak nietoperze z kwitnących krzewów w mroku. Jakiś głos miłosny łka, o lepsze ze słowikiem, gdzieś w nocy majowej.
— Dam ci tyle rozkoszy, ile ona przyrzeka, — rzekła Vinon Cncuru do Trontoli. — Ona tylko przyrzeka. Chętnie daje widowisko, sobie i innym. Nie sądź przecież, że kochankom jej jest dobrze.
— Myślisz?
— Oh, bądź mężczyzną! Już ci podsunęła pragnienia. Ale wielkie miłośnice są inne; są tajemne.
Don Saverio, wsparty na mchu, szeptał, a jego piękna, blada głowa wisiala nad łonem czarującej contessy Paradisi.
134

— Najlepsze ma ode mnie... Jest ona materjalem na dobrze płatną kobietę. Ja ją odkryłem. Niestety lekcje moje zostały przerwane.
— Prowadź je w dalszym ciągu ze mną! — zażądała Paradisi. — Jestem jeszcze o wiele pojętniejsza.
„Głupia jesteś“, pomyślał książę i gniewnie odwrócił wzrok. „Jedyna ukochana!“ powiedział sobie. „Jedyna! Nie powinienem jej był puścić; nie rozumiem już, jak się to mogło stać... Chcę ją mieć znowu!“
Król Fili przyłożył chustkę do czoła. Błąkał się przejęty po stopniach teatru, przeszkadzając parkom.
— Idzie tylko o to, czy można wytrzymać, — jęczał.
— Dla mnie to za wiele.
Siadł obok lady Olimpji. Skinęła na służącego i po-częstowała króla lemonjadą.
— Niech się wasza królewska mość orzeźwi, — rzekła.
— Zabawne to przecież jest.
Fili rozgniewał się: — Ach, co lam, nie lubię kobiet.
— Czegoś tak wyuzdanego powinno się przecież zabronić!
— zawołał, rozgoryczony w imię porządku, jak stary urzędnik.
Rustschuk mruknął pojednawczo:
— Sire, jeśli tylko ustrzeżemy lud przed tą trucizną
— sobie samym możemy na to pozwolić.
Lady Olimpja była tego samego zdania. W tej chwili spostrzegła starego znajomego.
— Pan von Siebelind!
Przedstawiła go. Gdy tylko Siebelind spostrzegł ją, chciał się szybko cofnąć. Ogarnęły go wspomnienia męki i hańby, zbudzone widokiem tej kobiety. Nieprzytomny, wilgotny i drżący, podał jej wreszcie rękę. Jej ręka była swobodna i zimna. Nie wiedziała już niemal, że niegdyś

zabawiała się przez dwadzieścia cztery godziny przy jego pomocy. Wypytywała go o rozmaite rzeczy, a Siebelind jąkał odpowiedzi.
„Nie domyśla się niczego“, rozważał, „nie domyśla się wcale, kim ja jestem, i czem ona jest dla mnie: hańbą, w której się niegdyś zanurzyłem i za którą tęskniłem! Gdybym jej powiedział, że dzisiejszej nocy będę drżał w’ swojem łóżku z wściekłości i upokorzenia, — nie zrozumiałaby. To jest najokropniejsze, nieświadomość tych szczęśliwych! Nigdy nie musnie ona myślą tego, po czem depcze. W żaden sposób nie mogę się zbliżyć do niej, choćbym się rozdarł. Niemożliwością jest upokorzyć ją i ukarać widokiem cierpienia: nie ma organu, aby je widzieć!**
Król Fili wzywał jeszcze władzy państwowej.
— Zabronić, wasza królewska mości! — rzekł Siebelind z goryczą. — Czy’ wasza królewska mość sądzi poważnie, że jest tn coś do zabronienia?... Proszę nie rozumieć mnie fałszywie, oznaka mego związku obyczajności pali mi dzisiejszego wieczora pierś — tutaj, w tej zarażonej dolinie! Zabroni pan w każdym razie, tego przedstawienia — dobrze. Ale czy może pan sprawić, aby ta kobieta nie żyła? A jeśli pan to potrafi, czy zmienił pan przez to fakt, że ten mózg i to ciało, takie rozpasanie i taka rozkosz możliwe są na ziemi? Nie, wasza królewska mość wybaczy, ale zakazy niczego tn nie zmienią.
— Tu już muszę zaoponować, — parsknął monarcha. — Gdyby wszyscy tak myśleli, niedalekobyśmy’ zaszli. Moglibyśmy się ostatecznie wynosić!
Tnni przyglądali się widowisku w dolinie.
Księżna stała teraz na skraju studni, z nogami zsuniętemi, koniuszkami palców na barkach, i uśmiechała się. Woal rozsunął się zprzodu; pod jej twardemi piersiami wił się srebrny pas. Jeau Guignol skrzyżował ramiona.

Stalowo wyprostowany powiedział jej, że jej nienawidzi. Nienawidzi jej zwierzęcej pełni, jej doskonałości, pęka z zazdrości o wszystkie te bajeczne siły naturalne, które w niej żyją, które stanowią jej cząstkę, i których ona naprzemian zażywa.
— Czy mogę wejść w ciebie? Nacóż się zda posiadać cię? Jesteś zbyt wielka, zbyt wspaniała, nienawidzę cię, odejdź!
— Weź mię! — powtórzyła. — Zapomnij się przy muie, aż do końca, aż do twego zniweczenia! Znikniesz we muie i będziesz bardzo szczęśliwy... Patrz, twoi dwaj bracia!
— Chodzą za sobą po bladej murawie i uie patrzą na inuie.
— Jak piękny jest pierwszy! Poznajesz go? Jest tak miękki i młody, członki jego pijane są słodką nagością. Czoło jego pod czarnemi pasmami włosów zatonęło zupełnie w wieczorze, jego wielkie, posępne oczy świecą z niego, w zwierzęcej szczęśliwości.
— A za nim idzie, przykuty do niego, sztywny i chwiejący się, drugi. Nad czerwonym jego płaszczem widnieje profil jego bladej głowy i drugi jego siekiery. Zalewa się krwią w swoim czerwonym płaszczu: zalewa się krwią na twój rozkaz... Pijanego wysyłasz naprzód; za nim idzie w jego trop krwawiący!
— A obaj są bardzo godni pożądania, — zapewniała — i sunąc ku niemu po murawie, poczęła na nowo zachwalać mu wszystkie swoje członki niby same rzadkie, niebezpieczne i uszczęśliwiające istoty, którym niechaj się on zawierzy. Istoty te śpiewały. Wiersze jej płynęły tonami harfy, — a ona sama, własną grę odczuwając jak spazm, jak obłęd, zadawala sobie pytanie:
„Czy bardzo jestem chora? Czy jestem boginią?“
Lady Olimpja była bardzo zbudowana.
137

— Jean Guignol jest wielkim poetą, — rzekła.
Żona jego uśmiechała się do markiza Trontołi.
— Nie tworzy wcale poezji. Mówi księżnej Assy, co jej ma do powiedzenia. Oszołamia się odwagą i bezwstydem czynienia tego publicznie. Podoba mi się to w nim.
— Księżna trzyma się przy tem dobrze; jestem z niej zadowolona, — oświadczyła lady Olimpja.
— Potrzeba jej publiczności, aby doznawać rozkoszy, — rzekła natomiast żona Jeana Guignola. Lady Olimpja twierdziła:
— Bez troski zażywa rozkoszy — i zawdzięcza to mnie.
— Możliwa. I istotnie nie gra ona tu bardziej komedji, niż wogóle w swojem życiu. Chciałaby się teraz dowiedzieć, co się czuje, gdy się ma — występki.
— Principesso, pani jest chrześcijanką, — wtrącił Siebelind.
— Jakto? — zapytała Yinon, szczerze zdumiona. Siebelind wzruszył ramionami i zatopił się w jednym ze swoich bolesnych monologów.
„Występek! Nie do zniesienia jest właśnie, że dla lej kobiety nie istnieje występek! Brak jej tego pojęcia. Zgóry pochwala wszystko, co chce się z niej wydobyć. Wierzy w siebie! Iluż zginęło już przez nią, stawszy się małymi lub zdrajcami: ów Pavic, Della Pergoła, tysiące ofiar jej idealistycznych knowań, wreszcie Jakobus, a sądzę, że niezadługo i ten Jean Guignol! Ileż ona sama cierpiała: gdy wymykało się jej jakieś marzenie, gdy ogarniała ją nowa tęsknota! Przyglądałem się jej w Wenecji i nie odczuwałem przytem zadośćuczynienia. Gdyż przyzyrwa ona i cierpienie i chętnie je przyjmuje. Pożądanie wolności! Gorączka sztuki! Tkwiła jeszcze głęboko w tem drugiem, gdy przepowiedziałem jej straszliwe trzecie: obłęd miłosny! Ale ona godzi się ze wszystkiem, co stwarza wzniosłe

poczucie życia. Wszystko jest dla niej igraszką, gwoli pięknego gestu i mocnego dreszczu. Żadne oszołomienie nie porywa jej na zawsze, żadnemu bólowi nie może ulec, żadne rozczarowanie nie wpędzi jej w zwątpienie o życiu albo własnej godności pożądania. Aż do ostatniego tchnienia pozostanie zawsze gotowa próbować nowych rzeczy. Nawet ze śmierci jeszcze — tak, ze śmierci jeszcze, z tej jedynej, co mogłaby nas, czcicieli jej, pomścić na tych, co jej nienawidzą, — nawet ze śmierci jeszcze uczyni ona przyjemność, scenę, widowisko!“
Tymczasem poeta groził i błagał. Przemawiał w imieniu swoich dzieł: nic wolno mu wydać jej w ręce tych dwu, pijanego i krwawiącego. Czy nie chce ona stać się dobra i skromna i przestać być nałożnicą całego świata. Czy chce siedzieć na progu swego białego domu jak bożek, cnotliwa i uważna. Czy chce szeptać w płomienie jego ogniska marzenia. które uczynią genjusz jego wielkim... Nie chciała. Była daleka i wolna, jakkolwiek mocno tuliła się do niego. Pośród jego rozpaczy i gróźb użyczyła mu nieco ulgi i nadziei, gdyż pokazała mu łzę. Poznał rychło, że kropla ta niewięcej zawierała łaski, niż owa, którą zrosiłoby go niebo lub morze. Była kurtyzaną nieba, morza, ziemi. Żadnego mężczyzny cichy dom nie ogarnąłby jej. Wypuścił ją: niechaj idzie. Z oddaniem wskazał na świątynię, wznoszącą się w wieczorze, wrysoko, na przedgórzu nad morzem. Poszła; białe światło szło z nią po trawie i oblewało ją. Błagał jeszcze raz, łagodnie, za nią. Głowu jej, członki, powńew’ający na nich szal, mówiły mu srebrzyście drżące nie. Wielkie cyprysy, pomiędzy które weszła, zabarwiły się na skrajach srebrno. Niby srebrny płomień wkroczyła w mrok. Jean Guignol szedł za nią zdała, z pochyloną głową i wieńcem wawrzynowym w ręku.
159

Ciężko mu było na duszy; w dobrej wierze marzył, upajał się, szalał, a teraz czuł lęk, jakby trzeba już było zaniechać wszystkiego. Nie uświadamiał sobie, że mówił coś zgóry umówionego; tworzył swoje wiersze po raz drugi, w miarę jak je przed nią wyrzucał lub wypłakiwał. Nagórzc przy świątyni rola jego miała się dumnie bardzo zakończyć. Tam iniuł się chcieć wyrzec przeżycia, jakiem stała się dla niego księżna Assy; miał chcieć pokazać triumfującej W enerzc, że nie pragnie od niej niczego więcej. Opuszcza ją, nie będzie się dłużej biedził bezpłodnie nad zagadką jej duszy. Może ona duszy wogóle nie ma; albo może ta dusza składa się z przypadkowego szeregu nie-przewidzianych kaprysów, z tysiąca igraszek natury i życia, z faunów, pszczół czy syren. Nikt po nim nic będzie z tego powodu cierpiał, pośród obłoków pożądania, które wzniosły się ku niej i spowiły ją w dym ofiarny, pozostanie ona zimna i niedostępna przed swrą świątynią, samotna na zawsze!... Wiersze te były mocno pomyślane, jako odzyskanie całej jego godności. Ale teraz zapomniał ich i stworzył inne, skradając się za nią w mroku — stworzył blade, wyrzucone z drgających warg wyrzeczenie się całej swojej dumy, całej woli ducha i wielkości, stworzył eksta-tyczne, samoburzące poddanie się ciału i władczyni, która nazywała się Wenus.
Wkroczył na stok góry i wzniósł czoło; ale cofnął się z przy mknięt cmi oczyma przed jej blaskiem. Białe światło, twarde, nieludzkie, czyniło z postaci jej płonący marmur. Zdołu musiała być postacią o wzniosłej tęsknocie. Naga i uroczysta, z jedną ręką na karku, skąd opadał z jej srebrzyście ugwieżdżouych włosów szal, wysunąwszy jedno biodro i srebrny pas pod piersią, patrzała przed siebie nieruchomo, w bialein oczarowaniu i wzniesiona do triumfów bez miary.
140

Ale Jean Guignol stal o pięć kroków przed nią i zakrył oczy: oślepiała. Twarz jej była z takiego pobliża kamienna i okrutna, źrenice miały upiorny błękit, zatopiony głęboko w czarnych oczodołach.
Zwolna rozpoznał w ciemności naprawo i lewo od niej jeszcze dwie postaci. Jedna nich był książę z Lahore ze skrzyżowanemi ramionami, poważny, bez drgnienia oka, zadowolony, gdyż uczta, jaką stanowiła dla niego ta kobieta, pomnożyła się o jedną piękną scenę.
Nagle drugi wykonał namiętny ruch i szepnął:
— Księżno, wprawiła pani wszystkich w obłęd: ileżbyśmy my razem dopiero dokonali! Gdybyśmy powrócili do naszego pałacu i dawali takie przedstawienia! Znoszonoby nam miljony do domu! Czy pani chce? Powtarzam pani wszystkie swoje propozycje, chociaż powinienem panią ukarać, że je pani odrzuciła... Poza tem kocham panią, przekona się pani! Czy pani chce? Zresztą musi pani. Zna mię pani przecież. Za pośred-nictwem pani piękności stanę się bogaty ponad wszelką miarę. Później otrzyma pani, jak obiecałem, przyzwoitą pensję...
Jean Guignol przełknął ślinę; gotował się do mówienia ze swego mroku:
„Księżno i bogini! Czy nie czuje pani wielkiej ofiary, która leży wonnie u pani stóp? Tysiące wierszy, niezrodzonych jeszcze i już przebrzmiałych, otaczają swemi małemi, udręczonemi duszyczkami pani głowę. Stoi pani w wielkim, białym ogniu, w którym spala się mój genjusz. Przyglądam się z oczyma w ekstazie. Nie jestem już duchem, nie chcę od pani zagadek ani marzeń; jestem już tylko jednem z owych bezradnych ciał, co na drodze pani rzężą w spazmach rozkoszy. Niech pani pomyśli o tem! Gdziekolwiek przejdzie pani, rozkosz, tam śmierć podniesie
141

głowę! Ja sam nie chcę być niczem więcej, jak jednym z owych bezimiennych, co noszą jej oblicze — na pani drodze... “
Ale nic otworzył jeszcze ust, gdy ktoś skoczył przed nią, w krąg białego światła. Wyminąwszy nasyconego mędrca, nieposkromionego handlarza kobiet i poetę, który się poddawał, skoczył naprzód, młody i nierozważny, ktoś czwarty:
— YoUa!
— Właśnie przybywam, — szepnął. — Skończyłem ze szkołą — nareszcie. Nie powiedziałem nawet mamie dzieńdobry, natychmiast przyjechałem tutaj. Nie wiedziałem nawet dokładnie, gdzie byłaś. A przecież cię znalazłem! Teraz chodź!
Spojrzała na niego, zdumiona i szczęśliwa. Nie czuła już niepokoju: on to był, na kogo czekała! On był młody!
— Raz cię już tak widziałem, — szepnął z rozwartemi oczyma, i pomyślał o Wenerze, co biała niby kwiecie wyrosła z zielonej gęstwy; której kształty tworzyło słońce i gałęzie drzew, a której on, Nino, przyglądał się z radością i łkaniem ze sw’ego sarkofagu, z za maski kamiennej. Więc ukazała mu się jeszcze raz, zupełnie jak wówTczas! A on był teraz duży, pierś jego rozrosła się, mięśnie stwardniały. Czul się piękny i silny i czuł, że ona należy do niego!
— Chodź! — powtórzył i narzucił na nią swój płaszcz.
Wysunęła się z kręgu światła, nagle zaciemniona i z bo-gini przemieniona w kobietę.
— Dobrze jest, że przybyłeś! Co też teraz cały teatr powie do tej komedji!
Roześmiali się i bocznemi ścieżkami, dłoń w dłoni, zbiegli wdół aż ku morzu. Nino rozejrzał się dokoła.
— Tam leży moje czółno.

Poniósł ją przez kamienie, w gorącym mroku, który falował i drgał woniami.
— Nareszcie! Nie mogłem się tego niemal doczekać! Aż do ostatnich czterech tygodni wcale o tobie nie myślałem, gdyż nie chciałcm — prawie wcale. Potem raz, pewnej nocy, serce moje wykonało skok, jak dawniej tak często, i wiedziałem nagłe, że zobaczę cię znowu. Przvrzekłaś mi to przecież.
— Tylko wierzyć, Nino!
— Prawda? A teraz zobaczyliśmy się znowu?
— I jak!
Całowała jego usta. Nie widział, jak się jej pocałunki zbliżały, tak było ciemno. Narwał jej czarny bukiet z krzewów kwietnych nad wodą. W czółnie położył go jej na łonie. Nie widziała kwiatów, pachniały one mocno.
Nino wiosłował z rozrzutną, triumfalną siłą. Przed sobą, w nieskończoności słodkiej nocy, miał tylko coś niepewnie białego, jakąś zjawę, migoczącą wr obietnicy.
— Yolla!
143

ROZDZIAŁ CZWARTY
Villino jej stało tui za zakrętem góry. Aby wymknąć się swoim gościom, kazała mu jechać aż do Pozzouli. Nie było to daleko, ale Nino dyszał ciężko, gdy przybyli; w pierwszych dziesięciu minutach wyładowywał swoją siłą, nie dopuszczając nawet mv41i, że mogłaby się kiedyś skończyć. Po przybyciu na miejsce znikł i zjawił się znowu z sukniami dla ukochanej. Skąd je miał? Było to bardzo tajemnicze; szeptał rozmaite rzeczy. Potem pojechali do Neapolu, wśród tajemniczej nocy i mocno, mocno przytuleni w trzeszczącym, wysłanym słomą powoziku. Nino powtarzał setki razy: — Yolla! — Mówił to jej szyi i jej ustom, jej piersi i jej włosom — wołając przytem dziecinnie i z głębokiem przekonaniem:
— Jestem w raju!
— Czyż ja już umarłem? — zapytał z ręką na oczach. Zaraz potem wybuchnął śmiechem:
To przecież powiedział nasz dyrektor! Kiedyś wy-nieśliśmy go w nocy razem z łóżkiem na korytarz. Nosiliśmy go, zamaskowani, z długicmi świecami w rękach. Nagle dyrektor budzi się i pyta blady zupełnie: „Czy ja już umarłem?“
Rano, w pociągu, w drodze do Salerno, przypominał jej każde słowo, które mówili w nocy; a zarazem wzrok jego słał w jej oko blask myśli o każdej pieszczocie, jakiej to-
144

warzyezyly te słowa. Podniecali się przedwczesną obawą, że wszystko to mogłoby się stać nagle wygładzonem wspo-mnieniem. Burzliwą teraźniejszością musi to pozostać! Tę pierwszą noc zmuszą do trwania, do trwania przez cały ciąg ich życia!
— Dyrektor nic spostrzegał niczego. Kiedy przy obicdzie było serowe ciasto — a ja je bardzo lubię —, zjadałem jeden, dwa trzy kawałki, wyrzucałem talerz za okno — gdyż siedziałem tuż przy oknie — i wołałem: „Ja jeszcze nic nie dostałem!“ Na dole przy źródle był już cały stos skorup.
Wjeżdżali tymczasem głębiej w ciemnozłote Południe. Listowie coraz gęściej spowijało złociste owoce, ogrody coraz czarniej nakrapiały swoje białe mury. Oślepiały one wszystkich. Ludzie mieli wszyscy za wiele soków, nawet łysi jeszcze. Tylko tutaj oczy były zupełnie czarne, a rzęsy wznosiły się ostro na bladych z namiętności twarzach.
Raz, kiedy pociąg zatrzymał się, do okna ich przedziału podeszło dziecko o bladym, miękkim profilu, z obwódkami wokół oczu, z błękitnawemi nozdrzami, obramioncmi przez dwa czarne pasma włosów. Mięsiste usta dziewczynki były nieco rozchylone, w ręku podnosiła dwie pomarańcze. Księżna z westchnieniem przymknęła oczy. Ale Nino rzucił małej pieniędzy, mnóstwo pieniędzy.
— Masz, zatrzymaj wszystko!
— Odjazd! — rozległo się wzdłuż pociągu.
— Wsiadaj, pojedź z nami! Prędko, prędko!
Dziecko potrząsnęło głową, smutne z nadmiaru słońca. Drzwi zatrzasnęły się, podróż rozpoczęła się znowu.
— Ach, gdybyż ta przepiękna dziewczynka pojechała z nami! — zawołał Nino. — Dlaczegóż nie?... Jaka piękna! Jaka piękna!
10 HewA Mann: Wenut
145

Stal z rozpostarte™i ramionami przed oknem, pelnent błękitu morza.
— Chciałbym...! zawołał Nino i obrócił się dokoła.
— Co?
— Nie wiem. Przygód, zdumiewających przeżyć!
— Ciągle jeszcze?
— Czy sądzisz może, że takie rzeczy nie istnieją? Po-słuchaj, co mi się ostatnio przydarzyło w Medjolanie. U Cova przysiada się do mnie jakiś elegancki młodzieniec; mówi, że jest także studentem. Opowiada mi o milej, małej kawiarence, gdzie można się przyjemnie zabawić. Idziemy tam, jest już późno. Lokal znajduje się gdzieś w jakiejś wąskiej uliczce. Spotykamy tam dwóch przyjaciół mego nowego znajomego, proponują grę: wygrywam. Potem przegrywam i nabieram pewności, że mię oszukują. Ostatni goście wychodzą, zastanawiam się, jak przerwać grę. Powiadam, że nie mam już pieniędzy, ale oni śmieją się. Wówczas wspominam im od niechcenia o dwóch na-bitych rewolwerach, którę zawsze noszę w kieszeni. I na-tychmiast partja się kończy.
— Brawo! Naturalnie nie miałeś wcale rewolweru.
— Owszem. Ale tylko jeden i bez nabojów. Wystrze-liłem je.
— Ach!
— Jadąc na rowerze, wiesz, na gościńcach. Kiedy za mną goni pies, strzelam. Ach! chciałbym. żeby ktoś zadarł ze mną!
— Gdyby nagle ukazała się w naszem oknie zamasko-wana twarz zbójcy!... Widzisz, teraz ty sam jesteś piratem, który porywa księżniczkę. Pamiętasz jeszcze?
— O, Yollo, pamiętam wszystko — i że zawsze cze-kałem tylko, czekałem, aż się życie zaeznie. A teraz zaczęło się! Latem i na drodze do ciebie! Boskie jest to

lato. Bez troski, z kawałkiem tylko płótna na ciele wałęsać się przez gorące powietrze. Na rowerze z jednego miasta do drugiego! Wszystkie ogrody po drodze są moje, wszystko, co się odbija w stawach, i wszystko, co szybnje po niebie. Wino rośnie dla mnie, dziewczęta na moją cześć stroją się w najpiękniejsze uśmiechy. Jem, gdzie jestem właśnie, nie troszczę się o porządek. Jak, myślisz, zaczynam dzień? Papierosem i porcją lodów. A wieczorem jestem przed kawiarniami na asfalcie, gdzie przy stolikach siedzą uszminkowane kobiety. Parno jest, czuć zapach perfum, których nazw nie znam, i innych jeszcze rzeczy, nawet odrobina kloaki miesza się do tego, a mnie to zupełnie nie razi... Ręce wszystkie są na upale jak upudrowane i tak powolne, i widać na nich żyły. To jest cudowne... Yollo!
Rzucił się na nią. padł na kolana, z głową na jej łonie. Czuła, że jest pijany zupełnie głodem młodości, która z gorączkowemi oczyma pędzi w pierwsze uczty’. Była życiem, calem życiem, które porywał w swoje drżące ramiona. Drżała sama, młoda i pożądliwa jak on.
Ponad Salerno, w bezobłocznem powietrzu, panował jasny i mocny zamek. Białe domy uśmiechały się na stoku góry’, spowite w wielkie bukiety’ cytrynowego listowia. Nadole. na łukowatem wybrzeżu, cieniste masy alei wrzynały się w jaskrawo biały bruk. Jaskraw’0 białe i mrugające na słońcu z zielonych okiennic, wynurzały się z mroku uliczek fasady nadbrzeża. Fantazyjne wieże wznosiły się w powietrzu, płaskie kopuły’ spoczywały w nicm. W żarzącym się błękicie nieba i morza, otoczone nim, miasto, niby olbrzymi łabędź, rozpościerało oślepiające skrzydła.
1 wszędzie po drodze do Amalfi, wzdłuż całego gościńca górskiego, kryły’ się miasta, wraz z owocami, w gniazdach z listowia cvtry’now’ego.
147

— Tn. Yollo. sięgniemy po owoc chlebowy naci naszemi głowami i po cytrynę u naszych stóp. W miasto spoglą-damy jak w małą starą zabawkę. Nakręcona jest. Na rynku robi się za pieniądze rozmaite ruchy. Studnia do prania spowita jest cała w poruszenia kobiet.
— Ale teraz wysiadamy, Nino, nie chcesz chyba, abyśmy tutaj przejeżdżali! Spójrz tam: dwie Ściany cytryn i otwór ku morzu!
Pochylili się, ramię przy ramieniu i z owocami nad kar-kiem, ponad głębiną w bajecznem świetle. Zatoka, mała i biała, migotała zalana słońcem, niby lekkie powietrze; okręty sunęły po niej. Ponad błękitnie obramionym brzegiem stała nieruchomo, w wieloletniej żądzy władzy, okrągła wieża.
Zeszli wdół do jednego z dwu miasteczek, których domy, drżąc w świetle, z zielonych fałd ziemi wznosiły się po górze w otoczeniu ogrodów owocowych, pośród szemrzących cicho strumyków. Południe było parne i szare; burza zwlekała z wybuchem. Opuścili gospodę, aby się wykąpać1. Wędrowali po drobnopiaszczystem wybrzeżu, gdzie wywrócone łodzie wydawały mocny zapach smół), i usiedli, w przeczuciu zbliżającej się burzy, na skalach za starą wieżą. Zrzucili ubrania. Strumień ciężkiego słońca wytrysnął nagle z chmur i popłynął po stoku ponad oliwkami. Drzewa w jednej chwili rozwarły same srebrne oczy i przymknęły je znowu. Nino i jego ukochana powstali, podczas gdy dwa wielkie cyprysy nad nimi poczęły szumieć. Zmysły ich uginał ten sam ciężki wicher. Spojrzeli na siebie wzrokiem posępnym i drgającym jak niebo. A gdy się porwali wzajem w ramiona, burza wybuchła.
Rzucili się, pierś przy piersi, w spiżowe fale. W każdej z nich rozpływało się drżeniem jedno z ich westchnień. Każde ciężkie uderzenie wiatru smagało jeden z ich uści
148

sków. Jasne ich członki drżały ua szczytach czarnych fal, uraz z koronami piany. Gdy wyszli znowu na ląd, perlili się od piany morskiej i dyszeli jeszcze z rozkoszy, której szczyty rosły jeden przez drugi. Długie i mokre jak wodorosty włosy księżnej otaczały w burzy ciało kochanka. Czerwone kwiaty, nie wiedzieli skąd, padały im w burzy na czoła. Inne czepiały się czerwono ich głów. A przytem całe niebo chyliło się ogniście czerwone.
Nagle z pękających chmur buchnęła woda ciepłcmi strumieniami. Rozciągnęli się pod akacjami, i w miarę jak deszcz wsiąkał, dali się zalewać przez słodką, parującą woń. Grzmot zagłuszał wszelkie uczucie; myśli spały w zapachu i głęboko w łonie burzy. Nino przymknął oczy; zdało mu się, jakoby jeszcze raz stał się dzieckiem. Lękliwe jego dłonie szukały ukochanej i nie znajdowały jej. Zerwał się; wówczas zajaśniała przed nim, w fali, która opadała z jej ramion niby zielono migoczący płaszcz, — zajaśniała mieniąc się od kapiących z niej kropel, z rozpostartemi ramionami, z piersią na wietrze, z czołem zalanem przebijaj ącem się słońcem, — zajaśniała z dlugiemi i nerwowemi udami, z biodrami wijącemi się jak syreny. Uklęknął i wzniósł ku niej ręce: była tą, która wyszła z morza.
Poszli wreszcie do domu, na wąskim tarasie swego domku siedzieli wesoło i cicho, pod wieńcami z liści, przy owocach i winie i słuchali gawędzenia uśmiechających się łagodnie ludzi. Na talerzach ich wymalowrane były świerszcze, ciągnące maleńki wózek. Na murze bachantka powiewała szalem i uderzała w cymbały. Uspokojony wieczór połyskiwał różowo. Położyli się nad balustradą; glicynje kołysały się bladofiołkowo koło ich twarzy. Nino pogłaskał dłonią dłoń przyjaciółki, jakby prosił o wybaczenie. Szepnął:
149

— Postępuję zawsze tak, jakby mi się to wszystko należało. Nie sądź jednak, Yollo, że nic widzę, jak jesteś ponad wszelką miarę piękna. Wiem o tem, wierz mi, — ale na co się zda zatapiać się w tem myślą.
— W mojej piękności?
— W twojej i w piękności ziemi... Chciałem kiedyś zostać malarzem, w zeszłym roku, gdyż piratem nie można już być. Za wiele uczyłem się historji, a takie życic, jak mego wielkiego przyjaciela San Bacea, — ach, to już nie wróci. Nic żyje się już. Wszyscyśmy podupadli, przeżyci jesteśmy, dekadenccy, — wszystko jest z drugiej ręki. Zawsze widzi się siebie w lustrze. Wypowiada się też za wiele głupich sądów, wiem o tem, — i jeszcze się sobie poczytuje za coś ważnego, że się jest tak chorym.
— Tak chorym?
Była przerażona. Zapytała:
— A twoja mama, jak się jej wiedzie?
— O, doskonale.
Zamilkła; wiedziała, że Giną zamknęła się w swojej posiadłości pod Ankoną, aby syn nie widział jej śmierci.
— Najbliższy’ okres swego życia, — marzył Nino, — chciałbym spędzić w Paryżu — albo będę studjowal wolność amerykańską dla naszych celów reformatorskich.
— Chciałeś przecież malować!
— W zeszłym roku — tak. Ale zrobiliśmy wtedy, cała moja klasa, wielką wycieczkę wakacyjną do Florencji. Zobaczyłem wówczas Uffizi: Yollo, serce wypełniło mi się zgryzotą. Postanowiłem raz na zawsze nigdy, nigdy nie malować. Nigdzie niema już nic do zrobienia, wszystko już się stało.
— Dziwne, i ja przeczuwałam zupełnie to samo, już jako dziecko, w swoim samotnym ogrodzie. Za zamkiem
150

mieszkali Turcy; nic było też już nikogo z rodu Aaay. A jednak żyłam...
— Obejrzyj się na tę wieżę, Yollo, leży już w cieniu: wiesz przecież, że twój ród ją zbudował. Ach! oni jeszcze byli piratami! Takiemi wieżami otaczali zrabowane wybrzeża. Wyglądali z nich na morze; i nagle żagle ich szybowały za obcym okrętem kupieckim.
— Przybyli tutaj, jak my, Nino. Odrazu mieli ochotę brać dzieci, które im podawały pomarańcze, na konie. Odrazu należało do nich miękkie powietrze i gorąca burza.
— Uczyłem się tego, Yollo. Początkowo było to tylko czterdziestu pielgrzymów uormandzkich, w drodze powrotnej z Jerozolimy uwolnili Salerno od floty tureckiej. Potem stali się wasalami księcia Guaimara — aby wreszcie odebrać kraj jego potomkowi. Jakże on się nazywał?...
— Prawdopodobnie wmawiali sobie zawsze, że po-stępują stale bardzo wiernie. Byli tacy mądrzy i silni!
— Kiedyś poprosili Guaimara o hrabiego. Kazał im wybierać; wzięli młodzieńca, który miał być bardzo piękny, bardzo szlachetny i prawie delikatny. Trudno to zrozumieć.
— Jak się nazywał?
— Aschtino.
— Spójrz na zamek, Nino! Po drugiej stronie zatoki, w górze. Wszystko jest już tak ciemne, tylko zamek z Salerno odcina się jeszcze, jasny i mocny, na pobladłem niebie... Wyobrażam sobie, że tam nagórze Aschtino w wysmukłym pancerzu ze srebra, z wieńcem oliwkowym na czole, ugiął kolana przed swoim suwerenem.
— Tak. A Guaimar dał mu złoty proporzec do ręki... Ale Aschtino miał nadole w mieście kochankę, z owej posępnej, słabej rasy, która tak gorzko nienawidziła jego i jego północnych rycerzy. Przy furtce w długim murze zamkowym pocałowali się.
151

— Juk ciemno się zrobiło, Nino! Spójrz ua mnie mocno — zupełnie zbliska.
— A ona go otruła. Nie mogła inaczej; ziomkowie jej żądali tego.
— Jak mu podała truciznę?
— Powiadają — nic rozumiem tego —, że w pocałunku.
— Nino — Yolla!
Odskoczyli od siebie, wargi ich zetkuęły się były w ciemności. Zamilkli; pod nimi upiornie żarzyło się morze. Potem Niuo rzeki, przejęty dreszczem, z zamkniętemi oczyma:
— Chciałbym, Yollo, abyś ty to zrobiła.
\X nocy małe fale uderzały o ich wąską izdekę, jak o kadłub okrętu. Spali, w dziecięcym uścisku. Błękitny poranek powitał ich na wybrzeżu, beztroskich, niepomnych prawie dzikiego dnia wczorajszego. Zatoka leżała niebieskawo biała. Głębszy błękit przeświecał za małym cyplem. Siedziały na nim praczki, niby karlice na płynącym liściu róży. Rybacy, którzy daleko narządzali łódź, człowiek między dwoma koszami na ośle i kobieta, towarzysząca mu z pękiem białych chustek na głowie, — wszyscy wyglądaU jak zmniejszenia, po które można sięgnąć ręką.
Księżna i Nino, dłoń w dłoń, wchodzili pod górę. Oliwki chyliły się i uśmiechały. W głębi lekkie ich listowie za-mykało się w srebrne namioty; tkwiły w nich czerwoue kwiaty. Księżna usiadła przy strumyku, który płynął przez ukośną łąkę, w obramieniu narcyzów i stokrotek. Nino przyglądał się, jak plotła wieniec; potem nauczyła go tego, i stroili się wzajemnie. Stał, oddychając głęboko, w okrągłym cieniu pinji, szeturzącej na wietrze. Księżna, rozciągnięta na słońcu, z głową ua ramieniu, spoglądała ku połyskliwej powierzchni morza i nadsłuchiwała rześkiej,
152

prostej melodji, która brziniala z jakiegoś ogrodu, z jakiegoś ogrodu uad morzem, gdzie dziecko, trzymając za rękę wysmukłego towarzysza zabawy, biegło po stoku za owieczkami i jak pszczoły całowało wszystkie kwiaty, — aż nastał wieczór, gęstwina ciemnych liści pochyliła się, a ślady jasnego towarzysza rozpłynęły się na drogach, tam, kolo pawilonu Pierluigiego, wśród przebrziniewającego śmiechu.
Uśmiechnęła się szczęśliwa. Ktoś się śmiał naprawdę, prawie nie widziała już, że to Nino. Gwizdał na palcach, jak na flecie, pod śpiew pinji. Nagle pochylił się w zabawie do swojej towarzyszki i uniósł jej bladą i zalaną słońcem głowę z murawy, jakby zrywał bajeczny kwiat, albo jakby wydobywał z ziemi owoc, który żył. Spojrzeli sobie w oczy. Dokoła nich migotało bezobłoczne południe.
— Jeżeli my nie jesteśmy szczęśliwi! — zawołał Nino na jakimś moście. Nad strumieniem sklepiało się ciężko listowie. Cytryny chowały się w niem, widać było tylko ich jasne odbicia w wodzie.
— Ja jestem szczęśliwa, — rzekła księżna poprostu. Nino powiedział:
— Ja jestem szczęśliwy, ponieważ ty nią jesteś.
— Ach! Tylko?
— Kocham cię, to przecież zrozumiałe, Yollo. Kocham cię!... Czy pamiętasz jeszcze, jak musialem cię wówczas opuścić? Byłem już prawie w dolinie; ty stałaś nagórze, na kołyszących się gałęziach, prawie w powietrzu, i jeszcze tylko jak biały płomień. A teraz idziesz obok mnie, mogę dotknąć srebrnych koronek na twoim karku pod czarnym węzłem włosów. To cud! Kiedy odjeżdżałem, nie wątpiłem, że się ten cud stanie, — a teraz już go nie rozumiem... Kocham cię! kocham cię! Ale...
— Ale?
153

— Ale toby było niewiele warte, gdybym cię nie uczynił szczęśliwą! Trzymać człowieka, kobietę — tak — trzymać i pod dłońmi swemi, wzdłuż jej całego ciała, czuć, że chce ona przeżywać ze mną moje marzenia, chce, aby odrobina z mojej krwi płynęła i w niej... Wybacz, jestem bardzo samolubny!
— Takim cię chcę! Kocham cię!
— Szlachetniej byłoby kochać i niczego wzainian nie pragnąć. A przedewszystkiem byłoby to silniejsze! Ale cóż chcesz, nie jest się silnym. Być kochanym, to dzisiaj dla mężczyzny rzecz najbardziej godna pożądania. Mamy jakieś zmęczenie we krwi... Dawniej nie mogłem sobie nawet wyobrazić, jak to będzie pięknie. Tyle już roztrwoniłem, wiesz, u kobiet, które nic są już zdolne kochać.
— Co za wyznania. Nino! Czy ehcęsz mię wystawić na próbę? Przyszedłeś poprostu i wziąłeś mię bez długiego zastanowienia, ponieważ ci się obiecałam. Dlatego cię przecież kocham. Nie wmawiaj sobie nic!
Roześmiał się jak chłopiec.
— Masz rację, Yollo. To były znowu głupie słowa.
— I zapamiętaj sobie: jestem szczęśliwa, ponieważ ty przynależysz do mnie, — i niczego więcej nie chcę od ciebie. Kocham cię; jestem na to dość silna!
— O! i mnie czynisz silnym!... Czy nic stałem się piękny, Yollo?
— Bardzo piękny!
— Widzisz — gdyż chciałem się stać jak ty. I silny także jestem. I cheiałbym uczynić innych tak szczęśliwymi — wielu, wielu innych tak szczęśliwymi, jak my jesteśmy.
— Zrób to!
— Rozpocząłbym naprzykład od lej biednej kobiety, o której mi opowiadałaś, i którą widziałem podczas bajko-
154

wcgo przedstawienia w ogrodzie jako nimfę, owej nocy, kiedy cię zabrałem. Jak piękna i smutna była ta biału kobieta! Nazywa się Liljana, prawda?
— Tak. Co uczyniłbyś dla niej?
— Musi być bardzo nieszczęśliwa, bardzo samotna.
— Ale jest dumna z tego!
— O, nędzna duma! Gdyby chciała kiedyś, wieczorem, oprzeć głowę o moje ramiona! Ująłbym jej dłonie, aby je ochłodzić, tak długo całowałbym jej udręczone czoło, jej biedne oczy, aż mogłaby płakać... Co teraz myślisz, Yollo? Czy nie jesteś zagniewana, że chciałbym wybawić inną kobietę?
Nie odpowiedziała. Pociągnęła go silnie w ramiona, usiedli na kamieniu przydrożnym, nad zieloną doliną. Dolina ta była poza światem, przed wyjściem jej leżało morze.
— Nietylko tę kobietę, Yollo — tysiące udręczonych niewolników wybawimy, my młodzi. Czy słyszałaś o naszym ruchu? Naturalnie nie; chcą nas zabić milczeniem. Nic im nie pomoże. Jesteśmy zdecydowani zaofiarować swoje życic wolności i prawom indywidualnym i wzywamy do walki z socjalizmem, który gwałci jedno i drugie. Jest nas już dwadzieścia tysięcy w całych Włoszech, Yollo, samych ludzi młodych! Zakładamy gazety i opanowujemy małe miasta. W Salo jeden z nauczycieli był po naszej stronie. Powiedzieliśmy dyrektorowi, że chccmy odwiedzić kobiety w Brescia: pozwoli, nam pójść. A my stanęliśmy na rynkach, na wywróconych wozach, i powiedzieliśmy chłopom i rzemieślnikom, że nędzne, ciasne, dalekie od wszelkiej piękności więzienie socjalizmu ma się znowu otworzyć. Każdy ma jeść swoje zboże i swoją sól, a pań-stwa nic to ma nie obchodzić... Być wolnym...
155

— ... znaczy to być pięknym, Nino! Wiem teraz, jak ty się nim stałeś. Gdyby San Bacco przeżył to!
— Tak! To przebudzenie. Myśmy garibaldczycy dnia dzisiejszego! Tylko my wiemy, co znaczy atakować — i otoczonym być okrzykami zachwytu!
— Gdyż jesteście młodzi!
— Póki istnieje państwo, będzie się nas starało wtrącić w niewolę. Nie chcemy państwa. Wolny lud posłuszny jest sobie samemu. Prawa — nie wiem, czy są potrzebne, ale są godne pogardy.
Księżna przysłuchiwała się zdumiona, jak powracały jej własne słowa — ale skąd? „Kiedy ja to powiedziałam? O, zdaje mi się, że dopiero wczoraj44.
— Król niechaj będzie, aby czuwać nad wolnością, — mówił Nino.
— Jesteś anarchistą! — rzekła księżna i uśmiechnęła się na wspomnienie, że i ją tak nazwano.
— Nie cofam się przed tem słowem! — zawołał Nino i zerwał się. I idąc dalej, wymachując rękoma w powietrzu, zaczerwieniony, ze sklębionemi włosami i głębokiem drżeniem w głosie, marzył.
Zapytywała siebie zachwycona:
„Co jest młodsze, jego zapał czy jego lękliw ość?*‘
Ale zastanawiała się także:
„Cała ta młodzież jest przecież tylko niby wielka mewa, oślepiająca i drżąca. Siedzimy na niej; niesie nas ona ponad morzem, zygzakiem i bez celu. Nagle biedny ptak nuży się, spada wdół, fale rozłączają nas: ratujemy się, jeśli możemy, i każdy, dokąd go w oda uniesie... Tylko wzniosła atmosfera naszego oszołomienia czyni jego silnym, a mnie młodą. Że w rzeczywistości byłam jego Wenerą, to minęło dawno: wówczas, gdy Jakobus chcial ją namalować, i zanim mu się pozwoliłam kochać. Zdaje mi
156

się, że Nino u idzie mnie jeszcze taką, jaką byłam wówczas, w parku, gdy mówił mi wiersze Franceeki, a z wierzchołków cyprysów zerwały się gołębie. Od tego czasu karmiłam się sobą... On sam — ach, w jego wysmukleni, podatnem do wszelkich igraszek, przez upór wypiękniałem ciele pracuje niedosłyszalny burzyciel. Skazane na zagładę życie jego chorej matki szepcze i z niego, szepcze niekiedy rozpacz i zmęczenie, o których on sam nie wie, jak się zabłąkały do jego lekkiej młodości... O, gdybyż się tego nigdy nie dowiedział! Gdybyż zanurzył się nagle — z naszą mewą, głęboko w morzu, — po tej pięknej godzinie! Tylko w tej chwili jest on piękny: przez chwilę tylko jesteśmy piękni. A jego chwila należy do mnie! Może zaniknę oczy pod tchnieniem ostatniego pocałunku, który przyjmę z jego warg“.
— Dlaczego? — zapytał Nino. — Dlaczego mamy odejść i wejść na góry?
— Nie wiem sama, — odpowiedziała księżna. — Czy i tobie nic wydaje się, jakbyśmy siedzieli niby dwie praczki na liściu róży nad wodą? Tchnienie wiatru może nas odpędzić, to niebezpieczne.
— Nie uważam.
— Nie wiesz jeszcze: kto jest tak szczęśliwy, jak my, musi się chować...
I oto pewnego popołudnia dotarli ponad białemi dum-kami Atrani i między najeżonemi masami skał do dyszącej zielono i milcząco kotliny. Wysoko, na skrajach gór spoczi wały kopuły i wieże, obce zupełnie. Poprzez gościniec i tarasy ról zeszli między wino i kasztany, zeszli obok szemrzącej wody po schodkowej drodze, pokruszonej, szarej i zanurzonej w zroszonero listowiu.
— Dokąd dojdziemy, Yollo?
157





Coś w niej triumfowało:,,Do miejsca gdzie na zawsze uratowana będę przed swojem ciałem i jego wiekiem; gdzie będę lekka i młoda jak ty!“... Powiedziała:
— Wyobraź sobie, że nareszcie dostaniemy się do wielkiego miasta, z katedrą, pałacami, łaźniami publicznemi, ogrodami, z załogą saraceńską, ze szlachtą, lektykami, jcdwabnerai zasłonami, niewolnikami murzyńskimi, simaragdowemi koronami — do wielkiego miasta na stoku góry, zupełnie w zieleni. Tylko ta zapomniana droga prowadzi do niego!
— Oto wyłania się kościół! — zawołał Nino półgłosem, prawie przerażony. — Co za osobliwy, wirujący dokoła siebie samego w zaokrągleniach profil! Kobiety wychodzą z czarnego portalu, jak białe świece, jedne po drugich, dziwne z wyglądu.
— Zaczynasz rozpoznawać rzeczy. Zaraz nastąpią inne ruiny.
— Co, ruiny?... Tutaj jest maurytańska warta miejska. Przyjmują nas.
Kilku czarnobrunatnych chłopców wyciągało dłonie.
— Teraz przyniosą nam dary od panów republiki... O, jak lekkiemi postaciami są te zawoalowanc kobiety Wschodu przy studni! Lwice z ludzkiemi twarzami plują im wodę do mosiężnych wiader.
Niezdarne kobiety, bose w zakasanych bezbarwnych spódnicach, prosiły o pieniądze.
— A pałace! — zawołał Nino, zatopiony zupełnie w swoich obrazach. Weszli na czarny rynek.
— Oto są pałace signorów, z ozdobami o tajemniczem znaczeniu, z portalami z kamiennych kwiatów, wyrosłych z bajecznej ziemi. Okna podzielone są smuklemi kolumienkami, a pomiędzy marzycielskiemi liśćmi kapitelów płoną wielkie, ciemne oczy kobiece!

158

— Mamy tu własny dom, Nino, — rzekła księżna, wchodząc w jakąś uliczkę. Na zakręcie ukazał się w kącie front kruchej budowli. Czerwone światło oblewało kaplicę narożną, z maurytańskiemi pilastrami. Pozostawili za sobą portal; na progu siedziały kamienne istoty bez nazwy
— i nagle znaleźli się w lesie kolumn i róż. Księżna spoj-rzała na Nina; zjawy jego stały się kamieniem i kwieciem
— ale on nie spostrzegał różnicy.
Bez słowa kroczyli po marzeniu tego pałacu, który powstał z ziemi na rozkaz księcia z Lahore. Odkrywali łaźnie i dziedzińce; na sklepieniach z czarnego tufu rozwijała się niekiedy wielka marmurowa róża. Małe, białe kolumienki wznosiły się wgórze, wzdłuż otwartych galeryj. Studnia leżała ciemna pod lukiem twardych, czarnych liści. Pusta posadzka mozaikowa rozbrzmiewała, a poza ciemnemi furtkami domyślać się było można szeptów i drżenia szali, wijących się na niecierpliwych członkach.
Z pomiędzy bielonych słupów, nakrytych dachem wina, ujrzeli nagle morze, głęboko wdole, rozciągnięte pod błyszcząco błękitnym stropem, niby wielką, leniwą, uszczęśli-wiającą boginię. Wybrzeża były jej jasnemi ramionami, włosy rzuciła obfitą falą na górę. Ogród, do którego wreszli Nino i jego ukochana, uważali za włosy bogini. Wiły się one w tysiącach szczepów i wzbierały tysiącami gron, skupiały się w masy kwietne, rozgrzewały czarowne wonie i tryskały barwami. Gdy weszli, zatonęli w roślinach. Krzaki sięgały wyżej, wszystkie kwiaty spoglądały ludziom w oczy. Szli wśród oleandrów jak w strumieniu krwi, a policzki ich zaczerwieniły się od tego. Mandarynki wyciskały im na ustach gorzkie czerwone pocałunki i wabiły ciekawe czoła w gęstwinę swoich drobniutkich liści i cienkich gałęzi. Schylali się pod grubemi, okrągłenii krzewami różanemi o płonących kryjówkach, walczyli z powojami,
159

znikali w bluszczu u stóp nieubłaganych cedrów, stawali w kapiącym na nich cieniu palm, jakby to był deszcz niemych fontan.
Potężna pełnia oszołamiała. Pośród nadmiaru soków i impulsu czuli się spokrewnieni ze słabą jaszczurką, prze-mykającą się po wąskiej drabinie i zarosłych stopniach. Zdawało im się, że muszą, podobnie ptakom, schronić się do wyściełanego gniazda w żywopłocie. Kiedy stanęli wreszcie na skraju ogrodu i w czerwieni horyzontu, spojrzeli na siebie zdumieni.
— Jak można tutaj mówić, Nino? Czem jest tutaj głos ludzki?
Nino był gorący, tęskny i zatrwożony.
— Teraz to rozumiem, Yollo.
— Co? Że dobrze czynimy, kryjąc się, prawda?... Tutaj jest teraz szczęście, Nino, które nie ma głosu. Ogród zagrzebuje je na zawsze, na zawsze nadsłuchuje ono odgłosów marzenia poza sobą, dźwięku mandoliny z tego zakątka i wołania o pojnoc z tamtego, nadsłuchuje ostrzenia szabel murzyńskich na kwadratowych płytach, kąpieli, w której pluszczą się ciała młodzieńców, i westchnienia sennej kobiety. Na zawsze nadsłuchuje przebrzmiałych przed sześciuset laty odgłosów miasta, którego już niema.
— Na zawsze, — powtórzył Nino.
W iosna była gorąca. Nino wyszedł sam. Gdy powrócił, zastał księżnę przy studni, na dziedzińcu różanym, w jed-wabnym hamaku, — i opowiedział:
— Wiedziałem, że będziesz tutaj leżała. Przechodziłem obok czerwonego i zielonego kiosku; jakaś dama huśtała się zupełnie jak ty, a odbicie jej jak twoje ślizgało się po mozaikowej posadzce. Eunuchowie z bialemi zębami ziewali. Czuć było silny zapach. Dama szeptała, że to
160

Wonie jej poduszki pod głową, i że wzbudzają one miłość: żebym przyszedł. Myślałcm przytem o tobie, Yollo — i nic potrzebuję orzeźwiających woni, aby cię kochać.
Albo widział kapitana miasta, wyjeżdżającego w otoczeniu hajduków z czarnemi czołami i w połyskujących hełmach. Starzec miał zloty kołpak, turban jego migotał od czerwonych kamieni, a czaprak jego konia od żółtych... Albo twierdził, że przyprowadził tancerki hiszpańskie. Tańczyły. Lekki fandango, były to kaprysy kochających; haftowane fałdy baskijskich sukien były setkami barwnych i kosztownych schowków, w których kołysały się ich czułe dni i szczęśliwe noce.
— Będzie parny ranek, Nino, czuję to.
Ale Nino wymykał się.
— Wkładam najcięższe ubranie. Upal czy zimno, co mię to obchodzi!
— Czujesz się tak silnym?
— Mnie nic nie obali. Trzymam swoje szczęście tak spokojnie, tak — ach. Yollo! Chciałbym, aby los wymyślił sobie kiedyś coś niezwykłego, bym mu mógł pokazać, jakie to daremne!
O dziewiątej powrócił czerwony do domu i wobec siebie samego nic przyznawał się do zmęczenia. Księżna siedziała przy balustradzie nad morzeni; niebo było zachmurzone.
— Byłem w Scali, — opowiadał Nino. — Padało już tam trochę, wodospad zagrzebany był zupełnie w mokrej zieleni. Ztyłu, poza latoroślami winnemi, domyślałem się obcych pomruków i wrzawy tego miasta, a pośrodku niego i jakby na złotej ścianie maurytańskiej absydy — ciebie, Yollo, zawsze ciebie!... Przy tej sposobności, ponieważ dolina była tak mokra, przekonałem się. że właściwie była ona dawno WTaz z miastem zalana przez morze. Ale my, Yollo, my dwoje zmusiliśmy jednego
11 Henryk M«nn. Wenus
161

z duchów Salomona, aby odpędził wody i wydobył za-topione miasto. Możemi być szczęśliwi, póki jesteśmy zapomniani: co najmniej przez sto lat. Gdy duchy nadlecą kiedyś znowu i przypomną sobie o nas...
— Spórz, Nino, na ten kurz na gościńcu koło Minori. — To dwukonka...
— ... wówczas poślą ku nam morze, i nagle wszystko się skończy...
— Ale my nie przestaniemy być szczęśliwi... Idź teraz Nino, przebierz się.
W południe wszedł ze swego jasnego pokoju do cienistej, chłodnej jadalni. Przeciwległe drzwi były otwarte, po-wstawał przez to przeciąg. Nino opuścił szybko kotarę ze szklanych perełek nad wejściem. Chwiała się ona jeszcze i dźwięczała, a Nino słuchał, jak skamieniały tłustego, leniwego głosu, który rozbrzmiewał z półmroku. Zdawało mu się, że to jeden z duchów Salomona. Powiedział on coś zupełnie obojętnego. Potem rozległ się dźwięczny organ mowy, metaliczny a jednak miękki, który Nino podziwiał, a który unieszczęśliwial go bardziej, niż tamten.
Ukochana zawołała go, ujęła jego dłoń i rzekła:
— Nino, przedstawiam ci moich przyjaciół, barona Rustschuka i don Saveria Cucuru.
Pierwszego przyodział Nino natychmiast w myśli w zie-lony kaftan i zrobił go złodziejskim ochmistrzem. Ale drugi był prawdziwym księciem, należał mu się biały rumak.
Nieznajomi rozmawiali przy stole, jakby tu byli od wielu tygodni. Nino nie mógł się nadziwić, jak naturalnem było to wszystko. Po sieście wszyscy wyszli razem, ścieżką ku wybrzeżu. Księżna poszła z Rustschukiem przodem. Don Saverio rzekł do Nina:
— Jest pan bardzo szczęśliwy, że księżna kocha pana.

— Tak, — odpowiedział Nino i zaczerwienił się.
— To wielkie wyróżnienie. Wielu wybitnych mężczyzn łaknie go.
— Rzeczywiście, — rzekł Nino bez zastanowienia. Myślał w duchu, że don Saverio jest najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkał. „Yolla musi to przecież zauważyć... Ale niskiem byłoby zazdrościć mu. Nie chcę! Chcę być jego przyjacielem!“
— A zwłaszcza, — ciągnął don Saverio, — ponieważ nasza księżna bardzo jest przez swoich poprzednich kochanków rozpieszczona. Jeden prześcigał drugiego. Książę z Lahore był bogatszy i — lepiej usposobiony, niż mały Leroyer. Dalej Tumpell, Trontola i wszyscy inni. Jakież zalety musi pan mieć, mój drogi, pan, który nastąpił po tych wszystkich!
— Ależ... — wyjąkał Nino, — nic chce pan przecież powiedzieć, że oni wszyscy byli kochani przez księżnę.
Jak w dręczącym śnie obawiał się, że książę mógł mu to powiedzieć. Don Saverio roześmiał się miękko:
— Nie sądzę, abym panu powiedział coś nowego. Ma pan usprawiedliwioną ambicję, mój drogi; ale niech się pan zastanowi, czy przyszłoby panu tak łatwo...
— Jestem starym przyjacielem Yolli!
— Ja także. Przez całą zimę mieszkała w moim domu. Mogę powiedzieć, że była ze mnie bardzo zadowolona.
— Wierzę, wierzę, — zawołał Nino i roześmiał się; zęby jego szczękały. Patrzał wysoko w powietrze, nieświadomie lękając się spuścić wzrok na ziemię, gdzie leżał może strącony obraz jego ukochanej. I jedno tylko powiedział sobie wyraźnie: ten człowiek zdobył się na to, że ją lżył — on, który był piękny. Bezcześcił on własną szlachetną postać. Nino cierpiał, że omal nie krzyczał, cierpiał z potrzeby podziwiania tej boskiej formy, z której
163

wyłaniała się tajemnica. Zatrzymał się, musiał spróbować przywołać swego towarzysza «ło opamiętania; zapytał z drgającą twarzą:
— Prawda, nic chcial pan powiedzieć nic złego o Yolli?
— Jakto złego? Jest ona prawdziwą kobietą, niema tu co ganić. Chciałbym tylko zaoszczędzić panu rozczarowania, gdyż podoba mi się pan. Dlatego ostrzegam pana, aby pan nic ufał idealistycznym głupstwom, które każda kobieta stara się w nas wzbudzić, aby nam nie dać poznać, że właściwie idzie jej tylko o to jedno — o to, o czem pan zapewne wie...
— Nie wiem nic, — zawołał Nino, prawie z płaczem, i potrząsnął ramionami. Don Sayerio wyjaśnił łagodnie:
— Potrzeby wzmagają się oczywiście. Nasza księżna będzie jeszcze robiła postępy. Pewna królowa Neapolu ukryła się ostatecznie w drewnianej klaczy, na którą wypuszczano ogiera.
Nino jęknął. Nagle chwycił księcia za pierś. Don Sa-yerio daremnie próbował go strząsnąć. Przez kilka sekund patrzeli sobie w oczy, oddychając krótko. Było to przy jednym z młynów: wilgotne listowie zamykało się wokół nich, a strumień szemrał. Księżna i baron znikli, głosy ich przebrzmiały w głębi. Don Saverio uśmiechnął się, z niałeni, okrutnem skrzywieniem mięśni twarzy. Objął wąskie przeguby rąk przeciwnika, jakby je chcial złamać. Nino zgarbił się, ale musial puścić. Don Sayerio powiedział:
— Nie chcę bynajmniej być pańskim wrogiem, nie mam w’ tem zupełnie interesu.
Pochyli, się lekko, po rycersku.
— Idę naprzód, jestem pewien, że mnie pan nie napadnie odtyłu.
Nino poszedł za nim z opuszczoną głową.
164

— Przy będziemy jeszcze przed deszczem, — rzeki dcm
Saverio, gdy ua wybrzeżu spotkali się z księżni) i jej to-warzyszem. *
— Ale przechadzka nasza była uierozważua. Będziemy musieli przenocować nadole.
— To nic, — zadecydowała księżna; śpieszyli tym-czasem ku Minori. — Zobaczymy znowu nasz mały’ dom, Nino!
Nino nie odpowiedział. Kiedy towarzystwo weszło do gospody nad morzem, spostrzeżono, że chłopca nie było.
Biegał nad brzegiem. Deszcz padał na niego. Obok jego kroków wznosiły się fale. Wśród wielu znajomych raf wyszukał najwyższa. Miała ona tylko wąskie dojście od lądu i spadała potem stromo w morze. Stanął na jej skośnym wierzchołku i jak niegdyś w gorączce chłopięcego gniewu bez hamulców i dzikiego pragnienia sprawiedliwości wyciągnął ramiona nad morzem. Tam ztyłn, po drugiej stronie chromej i złośliwej rzeczywistości, leżało przecież zawsze królestwo szlachetności i potężnego wesela. Teraz nie było tam nic!,.A wy jesteście jeszcze tak samo słabe“, powiedział do swoich ramion.
„Ach! nie jestem silny. To były tylko przechwałki. Teraz los wymyślił sobie coś niezwykłego — i jestem po-bity“.
Ktoś sapał za nim: czerwona, pomarszczona głowa z białemi kępkami włosów leżała jak odrąbana na skraju skały i chwiała się. Potem ciało Rustschuka wydobyło się z głębi.
— Wołałem pana ciągle, mój drogi, nie Błyszal pan. Woda szumi zresztą za głośno... Ładne historje pan urządza.
— Jakto? — zawołał Nino wojowniczo i uradowany, że może wybuchnąć.
165

— Ucieka nam pan, co to uia znaczyć? Może pan
sobie przecież wyobrazić, że księżna jest o pana zaniepokojona.
Nino odwrócił się.
— I my także.
— Nie macie prawa niepokoić się o mnie!
Tupnął nogą.
— Co za kłótliwy młodzieniec, — mruknął Rustschuk. Znalazł wreszcie w swoich kaloszach miejsce na śliskiej skale, skąd spodziewał się nie ześlizgnąć, i rozpiął parasol.
— A teraz niech pan idzie ze mną.
— Niech się pan tylko odważy dotknąć mnie!
— Dobrze już, nie robię tego przecież... „Więc to jest ten młodzieniec, który to wszystko posiada“, powiedział do siebie samego, obserwując Nina zaczerwienioneini oczyma, oddołu i z goryczą.
— Przychodzi się i zastaje kobietę w bajecznym pałacu, gdzie umieściła się sama, jak się umieszcza na misie ze złota i emalji delikatną, rzadką dziczyznę, pardwę albo coś podobnego — o dość wyszukanym smaku. Gruba perła między dwoma wielkiemi lokami na jej czole i druga w jej bladem uchu mają zupełnie taki nieokreślony blask szminki jak twarz. Połyskuje ona tak dziwnie matowo, obrobiona jest tłustemi wodami i pudrami: białe dzieło sztuki. Szlachetne kształty policzków, nosa, ust obronione są przed szkodą, jakąby im mogła wyrządzić znużona skóra. Oczy, lekko zaczerwienione, otoczone są ciemnemi obwódkami, które pozwalają przeczuwać, obiecują, dręczą... Nosi ona turban, jest umiarkowana jak kobieta Wschodu i zuajdujc się w chłodncm oszołomieniu. Zna siebie; wic, ile rozkoszy przynieść jej może każdy z jej członków, wie równie dokładnie, jak ja wiem, ile pieniędzy winien mi ten czy ów człowiek... A cala ta dumna kultura i roz
166

ważna dojrzałość, komu ją ona daruje, dokąd ją rzuca? Rzuca ją między osty, daruje ją temu młodzieńcowi, który rów nie chętnie jadłby oset jak pardwy, — a że podrażniono nieco jego próżność, stoi na skale w wodzie i tupie i nie chce iść do łóżka!
Nino słyszał tylko jedno. Przestępował z nogi na nogę.
— Skończył pau? Niech pan sobie zapamięta, że księżna nigdy się nie szminkuje!
A że Rustschuk współczująco pokiwał głową:
— Niech się pan strzeże wierzyć W to!
Przytknął pięść do brzucha Rustschuka. który zachwiał się silnie. Ciężkie ciało pochyliło się nad urwiskiem skały. Nino pochwycił go, obaj zbledli, Nino na myśl: „Do don Saceria nie dorosłem; więc jak śmiem tykać tego? Jestem tchórzem!“
Rustschuk bełkotał:
— Mogą nas widzieć... No więc teraz sam mię pan znowu łapie. A jak mnie pan zepchnie, sam mię pan znowu wyciągnie, gdyż jestem tak mocno zapięty w swoim płaszczu gumowym, że musiałbym utonąć w płytkiej wodzie, ^ięc niech pan da spokój tym głupstwom. Opowiem panu coś... Parasol mój djabli teraz wzięli... Mógł pan sobie właściwie sam powiedzieć, że wizyta u księżnej zdenerwowała mię bardzo. Ja nie jestem jak don Saverio. dla niego to interes. Chciałby zarabiać jej pieniędzmi, jak dawniej. Ale ja mam uczucia, młodzieńcze, i cierpię, że wszyscy mogą się lubować tą kobietą.
— Cierpi pan także?
Nino roześmiał się głośno.
— Tak. że wszyscy się nią lubują, tylko ja uie.
Rustschuk paplał monotonnie, poruszając ramionami krótko i niepewnie. Przeżyte przed chwilą przerażenie i długo piastowane pożądanie, niebezpieczne położenie
167

w towarzystwie młodego zapaleńca wśród burzy ua śliskiej i stromej rafie, a przytem świadomość, że księżua obserwowała z tarasu jego podrygującą sylwetkę ua tle falującego uieba: — wszystko to szkodziło jego powściągliwości.
— Dawniej, w czasie naszej długiej przyjaźni, nigdy mnie nic niepokoiła. Była to przecież księżna, kobieta nieludzko wyniosła, i byłem mocno przekonany, że jej posiadać nie można. Naturalnie posiadano ją jednakże, — a dzisiaj podejrzewam o to w duchu wszystkich starych znajomych. Wszystkich ich podejrzewam, to okropuc, wie pan. To męka nawet. Dlaczego nie ja również? pytam. Księżna, która jest piękna i którą można mieć — chciałoby się ją przecież posiadać!... Teraz nie ukrywa się z tem nawet. Wszyscy ją mają, zupełnie jawnie.
— Kłamie pan, — zatkał Nino.
— Czy pan coś powiedział? Więc wszyscy ją mają, a ja ciągle jeszcze nie: trudno to już wytrzymać. Tak wiele przecież osiągnąłem w życiu, a to, co może każdy...
— Widzi pan, nie wolno być tak brzydkim jak pan.
— I ja sobie to mówię. Ale to mi przecież poza tem nigdy nic przeszkadzało. Już ja osiągnę i to. Tylko że nie mam już wiele czasu. Czasami, wśród interesów, podczas jakiejś rady ministrów, smaga mię wyobrażenie tej księżnej i jej niezliczonych kochanków z taką mocą, że nie umiem już sobie radzić. Brak mi powietrza, myśli rozpraszają się. Tkwię w niebezpiecznej skórze, mój młodzieńcze, może się to nagle skończyć.
— Więc niechże pan pęknie!
Rustschuk wykona, mały skok.
— Dlaczego? Sam pan jeszcze będzie kiedyś bardzo zadowolony, że ja jestem na świecie. Nie zamierzam przecież żądać od pana, żeby mi pan naratł księżnę — chociaż mógłby pan to z łatwością uczynić.
168

— Mógłbym? O, niech pan odchodzi, prędko, czuję, że iuaczej zrobię coś, czego przez całe życie nie będę mógł odżałować!
— Słyszałem, że ma pan mało pieniędzy. Ile pan chce? Wystarczy panu przecież tylko podniecić swoją przyjaciółkę i kazać mnie w porę sprowadzić. Niech się pan nade mną zlitnje!
— Odejdź pan! Odejdź pan! — jęknął Nino przez zaciśnięte zęby, ostrzegawczo, a zarazem z trwogą przed sobą samym.
— Czyż ja żądam czegoś tak wielkiego? Wśród przy-jaciół użycza się sobie przecież pięknej kokoty, prawda? A gdzież tu różnica, mój młodzieńcze? Gdyby ta księżna nie miała pieniędzy, czem byłaby?
Zapiszczał, gdyż noga Nina była już wzniesiona i skierowana w jego brzuch. Ale Nino cofnął się. Zakrył oczy obydwiema dłońmi.
— Niech się pan oddali. — błagał. — Gdybym otworzył oczy, a pan byłby jeszcze tutaj...
— Taki młodzieniec; czyż nic można z nim wogóle mówić rozsądnie? — wyjąkał Rustschuk, złażąc ze skały. Gdy Nino spojrzał w tę stronę, znowu głowa jego leżała jak odrąbana na skraju skały i chwiała się. Ze starczym uporem wychodziły jeszcze z jej ust te same ciągle żądania. Potem znikła.
Stłumiony, oślepły zachód słońca rozpłynął się. Padało cicho. Nino powracał sam do Ravcllo. Od czasu do czasu zatrzymywał się, z zamkniętemi powiekami, zacisnąwszy pięści, i dysząc ciężko walczył z własnemi myślami. Nie dawały się zdławić, odpychał je ze wstrętem w noc, która wydawała mu się zatruta przez nie.
169

„Czy pamiętasz jeszcze, jaki zazdrosny byłeś wówczas, w willi, kiedy przybył Jakobus? Byłeś bardzo nieszczęśliwy, prawda, nie wiedziałeś, co się dzieje w sypialni Yolli. Ale nagle ujrzałeś żarzące się cygaro Jakobusa, rzuciłeś się ku niemu, byłeś uratowany: trzymałeś go!... Kogo trzymasz teraz?!
O, ta bezsilność, ta straszliwa bezsilność wobec tych niezliczonych, bezimiennych, którzy ją posiadali! Gdybym był zazdrosny o tych dwu nędzników, co teraz są z nią pod jednym dachem. Nie, nie jestem zazdrosny o nich; gdybym nim był, mógłbym przecież działać, szaleć, zdobyć napowTÓt, przebaczyć. Ale jest coś gorszego: to, co było, czemu nigdy już nie można zapobiec. Nie mogę jej już zdobyć zpowrotem z ramion jej wspomnień! Nagle stała się pełna piętn dawnych pieszczot i zniszczenia przebrzmiałych pocałunków. Nie poznaję jej już... Yolla!“
Zatkał. Wyobrażenie wszystkich jej minionych roz-koszy smagało jego zmysły: stanęła przed nim nagłe, w przepychu swego uśmiechu. Wyciągnął ku niej ręce, padł na kolana. Z okropnym krzykiem odskoczył w’bok: potknął się o jednego z jej kochanków, co tarzał się z nią po paprociach. Nino ucickł; ale oni wyprzedzili go już, leżeli na drodze, wielkie, wzdęte ciała, wszyscy, co sycili się jego kochanką, łkali na jej piersi lub triumfowali przy jej wargach. I widział ją, ukochaną swoją, jak dzieliła wszystkie czułości swego ciała: najrzadsze, najtajniejsze, o których on tylko myślal był z dumnym dreszczem, — a teraz leżały one wszędzie na drodze!
— Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! — wołał do niej. Potem przyszło mu na myśl, że i Rustschuk dławił się z męki na wyobrażenie księżnej Assy i jej niezliczonych kochanków, — i zgarbiwszy grzbiet pod takim bezmiarem hańby, powlókł się Nino ślepy pod górę, padł na twarz,

zerwał się, powlókł się dalej, z posmakiem łez i krwi na wargach.
Nagórze, w obliczu miasta, ujął głowę w ręce, przy-cisnął ją do drzewa i zapytał go:
— Czyż to możliwe?
Nikt nie odpowiedział. I w nim samym także nie było już głosu. Otępiały, ogłuszony zupełnie przez tyle obrazów i tyle krzyków, przeszedł obok domu, stanął przed narożem uliczki i wpatrywał się w nią. uparcie, z nadzieją, której szaleństwo sam pojmował. Szczęście, strzeżone przez ten niemy dom, za miastem, które było już tylko marzeniem, — całe to starannie strzeżone szczęście nie mogło przecież zniknąć. Któż je porwał? Nie, nikogo tu nic było. Yolla widziała go zgóry, stała za szczeliną okiennicy. Widziała jak twarz jego drga i błyszczy — odepchnie zaraz drewnianą ścianę i krzyknie mu, że to tylko wyobraźnia jego tak go zatrwożyła; szczęście ciągle jeszcze leży, starannie strzeżone, w ogrodzie pod oleandrami; niech tylko Nino przyjdzie.
Czekał. Krótka noc rozjaśniała się już. Wówczas Nino tupnął nogą i poszedł zpowrotem, z dziką stanowczością i rozkoszując się własnym tragizmem. Wdzierał się w rozpadliny; każdy kamień, na który stąpił, niósł był już nogę Yolli obok jego. Co teraz? Chmury wisialy nisko nad górami. Zamek w Salerno był tylko grodem we mgle, ten zamek, gdzie radował się młody Aschtino? Pod szarem nakryciem tego ranka okolica spoczywała cicha zupełnie, zadumana, pełna oddania. Oliwki skupiały się w głębi gęściej i ciemniej; pnie ich krzyżowały się, pomiędzy niemi widniały białe postaci powietrzne. Zaprzyjaźnione ścieżki — jego i Yolli ścieżki — mknęły jeszcze wdał tak samo brunatne i łagodne. Wierne owce wyciągały głowy przy zaroślach, a dwaj milczący starcy czekali cierpliwie, aż
171

zwierzęta podrepczą dalej... Nino buntował się przeciwko tak wielkiemu spokojowi!
Wieczorem, głodny i zakurzouy, powrócił do domu. Pokoje obu przybyszów były puste. Przed nastaniem dnia znikł znowu, niewidziany przez nikogo. Dopiero następnej nocy spotkał swoją ukochaną w ogrodzie, gdzie chcial się przespać w powietrzu morskiem. Gdyż było bardzo parno. W pachnącej tnocno, czarnej gęstwinie, pod połyskującem niebem, każde z nich odkryło nagle białą twarz drugiego. Minęła chwila.
— Nino, — rzekła wreszcie księżna, — czy wiesz, kto był przy mnie zamiast ciebie? Sikelgaita, piękna pani z ambony w katedrze. Przyszła w koronie z kamieni drogocennych, u na palcu nosiła papugę, która dziobała stale jej zielony pierścień. Twarz miała gruboziarnistą, jak z marmuru, a głos głęboki, a jednak dziecięcy. Grała na gitarze i śpiewała mi pieśni, które za jej czasów rozbrzmiewały pod jej o Iowa mi, z ust czternastoletniego Maura... Więc godziny te jednak minęły... — zakończyła i westchnęła wśród uśmiechu... Tłumiła bajkami cały lęk i całe podniecenie swojej kobiecości: melanchołję i pożądliwe podrażnienie, które opadały ją kolejno, jak jego obrazy zazdrości.
— Yolla, włóczyłem się przez dwa dni i dwie noce, nędzny i zrozpaczony.
— Ale ja już wczoraj rano odprawiłam tych dwóch natrętów. Mogłeś powrócić.
— Nie przyszedłem, Yollo, z powodu tych wielu innych, których nie mogłaś odprawić.
— Wiedziałam o tem. Jesteś rozczarowany, że przed-tem już doznawałam i zaspokajałam pożądania. Uważasz, że powinnam była mówić ci o tych mężczyznach. Ale

chyba nic o potrawach, które przedtem jaillam, i o tka-ninach, które mię przedtem okrywały?
— Nie rozumiem. Uczyniłaś mię bardzo nieszczęśli-wym.
Jąkał jeszcze tylko wyrzuty, utkwiwszy wzrok w ziemi. I miał ochotę prosić o przebaczenie. Ból jego był przezwyciężony i leżał wypluty, jak ślina chorych istot, na odległych drogach. Był znowu zdrów. „Dlaczego Yolla ma cierpieć? Czuję przecież, że ona cierpi“.
— Powiem ci, Nino: jeden był owocem, a ja wgryzłam się w niego wszystkicmi zębami. Drugi był zapachem poranka nad morzem, inny był niczem więcej i niczem mniej, jak pięknym koniem — czemś godnem pożądania, przyznasz chyba. Ale co to ciebie obchodzi? Ciebie przecież kocham.
— Wiem o tem, Yollo.
— Wierzysz mi? Więc wierzysz mi?... Obawiałam się, że potrwa to długo, a wreszcie daHZ się tylko przekonać, ponieważ jestem ci potrzebna, ponieważ ci się podobam. A oto ty mi poprostu wierzysz — dlaczego?
— Nie wiem, Yollo. Nie mam już więcej wątpliwości.
Spojrzała na niego, podziwiała go. Jakże się czuła znużona tego gorącego dnia i pod brzemieniem tego, co było jasną prawdą, a co przecież musiała dopiero powierzyć dłoniom mądrych słów! „Czyż jesteśmy istotnie ślepcami, każdy głęboko w mroku własnej nocy?“
A oto on przychodził, uporał się ze wszystkiem, co mu się przydarzyło, spoglądał jej rozwartemi oczyma na skroń i znajdował ją zupełnie czystą, i posiadał siłę i zuchwałość, aby uwierzyć we wszystko. Oh, on był młody!
Zawołał radośnie:
— Chodf, Nino!
173






Patii przed nią. Ujęła głowę jego w dłonie i mówiła w jego blond włosy. Z argumentów i zapewnień zrobiły się same słowa wdzięcznej czułości.
— Nic wiesz, dlaczego mi wierzysz? Wyjaśnię ci to: gdyż jesteś równy mi!... A zapamiętaj sobie, że nikomu jeszcze tego nie powiedziałam!
— Kocham cię, Yollo!
— Mówię do ciebie, jak w monologu, słucham ciebie, jak swoich własnych marzeń. O, inicć te same marzenia, oto wszystko. Czy uświadamiasz sobie, jak oddawna bawiliśmy się z sobą razem, a każde wiedziało, co drugie myśli? Już wówczas, gdy ja byłam dzieckiem i pasterką Chloe, prawda, ty byłeś Dafnisetn.
— Zawsze cię kochałem!
— Naturalnie. W Wenecji zdradzałeś się setki razy, dzieciaku. Ale udawaliśmy zawsze, że nic się nie działo. Pamiętasz jeszcze?
Byłem tak dumny dlatego tylko, że byłem jeszcze chłopcem i nie wolno mi się było niczego spodziewać. Teraz jednak, jako mężczyzna i jako twój kochanek, jestem zupełnie, zupełnie pokorny... Yollo, wstydzę się, że tykałem inne kobiety, ordynarne.
— Będziesz to czynił jeszcze nieraz, a ja nie będę się czuła zdradzona.
— Jestem słaby i żądny przygód, wyznaję to. A przy-gody moje kończą się zawsze z kobietą.
— Posłuchaj: kochamy się jako ludzie wolni i równi sobie, którzy szanują się, nawet w swoich błędach. Nie będziemy się wzajem niszczyli przez namiętność. Ty zniszczysz może inną — a czy któraś przemoże twoją siłę i twoją pychę? Ale ja chcę cię mieć młodym i bez skrupułów... Rozłączysz się ze mną znowu...
— Nigdy!

174


— O owszem, zobaczysz, jakie to proste... My, Nino, kochamy się zanadto. Nie moglibyśmy szaleć przeciw sobie, z wielkiej namiętności. Przyglądałam się jej i — przeżyłam ją. Czy wiesz o łagodnej contcssie Bib, poetce, która umarła niegdyś w Rzymie? 1 o wielkiej Propercji? Jedna dała się pożreć pięknemu zwierzęciu. Druga pozwoliła się zwolna zadręczyć na śmierć przez sprytnego słabeusza, który’ nie przeczuwał nigdy błogości i potępień, jakie brały w nim źródło!
Nino czuł na karku gorętszy i silniejszy oddech ukochanej. Zapytał zakłopotany:
— A ty, Yollo?
— Ja...
Burzyła się przeciwko wspomnieniu o Jakobusie. Wy-prostowała się i niecierpliwie wzruszyła ramionami.
— Oh, mnie żaden człowiek nie nauczył mojej na-miętności. To trzy boginie, Nino, jedna po drugiej, okrutne z czułości, tchnęły w moje serce swoją dostojną chuć, ku wolności, ku pięknu, ku miłości.
— A przecież zawsze jesteś Yollą.
— Poznajesz mię?
Uniosła jego głowę ze swego łona i spojrzała mu w oczy.
— Ach. za to słowo ucałuję cię!... Kochasz mię —
i dlatego wiesz, że jestem. Wierzysz w kobietę, którą nazywasz Yollą. Inni znali najpierw rewolucjonistkę, a wielu marzyło wraz z nią o wolności. Ale zmieniła się ona w miłośnicę sztuki, z którą niewielu tylko czuło razem. Od tego czasu poznali kobietę, przejętą gorączką miłości, i oburzają się wszyrscy. Są tak barbarzyńscy, że widzą tylko czyny, a nie ludzi... Jakże daleką byłam, zawsze i od wszystkiego... Z dalekiego swego kraju nieraz wyrządzałam im szkodę, wiem o tem, muszą mnie niena-widzić.
175

Nino zerwał się.
— Nikt się na to nic waży! Ktoby się ośmielił, byłby ukarany ślepotą, jak poeta Stesichoros, który lżył Helenę! Co za różnica, czy przynosiłaś pożytek, czy szkodę? Jesteś święta, widzę cię w nadnaturalnej wielkości. Uwielbiani cię właśnie dlatego, że miałaś nie wiem ilu kochanków. I uważam twoje przygody za równie dalekie i godne czci, jak mitologiczne historje miłosne!
Rozkoszowała się jego poważnym entuzjazmem.
— Nie, nie będę się skarżyła, — powiedziała wolno i szczęśliwa. — Miałam krewnych — contessę Ulż; San Bacca, którego wolność obdarzyła śmiercią ofiarną, w nagrodę za jego wielką miłość; Propercję: — wszystkich tych dumnych i nędznych, tych, co stworzeni są z otchłani każdej przepaści, z gwiazd każdego nieba!... I mogłam mówić z tobą, Nino, jakbym nie była już sama. Dzięki ci!
Słońce wzeszło. Widzieli swoje twarze w jasnem, połyskująccm powietrzu. Tysiące barw wstawało dokoła nich w ogrodzie z szemrzacej nocy.
Weszli na stok. Morze uśmiechało się i przeciągało członki. Horyzont śpiewał na wietrze porannym. Zatoka kładła się przed nimi niby wielki, okrągły kwiat, pełna świeżego oszołomienia. Nino powiedział:
Patrz, jak jasno i ostro odcina się na tle nieba zamek, gdzie stał Aschtino!
Tygodniami całemi nie potrzebowali przy sobie niczego więcej, jedno potrzebowało tylko drugiego. Potem dowiedzieli się z Rinnovainento, że młoda partja gotowała się do boju. Przewódca napisał do Nina. Księżna ujrzała, że jest niespokojny; prosiła go, aby usłuchał wezwania. Wyjechał.

W godzinie pożegnania był blady i podniecony; ale ona powiedziała:
— Cóżby to była za miłość, któraby się trzymała zdała od życia! Czyi jesteśmy wrogami?
— Nie... Więc do następnego razu! — zawołał Nino.
— Kocham cię... — rzekła księżna, i w duchu: „za ten następny raz, w który wierzysz“.
Rozstali się na dworcu w Neapolu. Księżna pojechała do swego domu na Posilippo, gdzie pożądliwie oczekiwał jej zalotnik, który pisał do niej i którego tam zamówiła.


12 Henryk Mann: Wenus
177

ROZDZIAŁ PIĄTY
Przeciągała się w objęciach nowego kochanka: tłumu. Nieprzerwany potok ciał, obiecujących rozkosz, przepływał przez jej sypialnię — chudych i łaknących ciał, ciał atletycznych, wypielęgnowanych; twardych, sprężystych ciał dziewcząt i delikatnokościstych ciał dzieci o miękkiej skórze. Po rybaku z Santa Lucia nastąpił klubowiec. Gorącozlota dziewczyna chłopska z niskiemi grube mi brwiami nad spokojnemi oczyma pozostawiła silny odcisk swoich kształtów na poduszce, na której rozciągała się Liljana Cucuru; i ją także i jej zimną doskonałość szarpał bolesny spazm pierwszej żądzy oddania się i zatopienia. Sir Houston zjawił się u księżnej, zapewniając, że matka pozwoliła mu.
Inne matki pisały listy z prośbami, albo przybywały same i przyprowadzały synów i córki, wychwalając ich zalety. W kawiarni Turco eleganccy młodzieńcy kłamali sobie wzajemnie o swej niezwykłej chwale, zdobytej w łożu księżnej Assy. Wieczorem w Ogrodzie Ludowym jakiś półnagi człowiek, obmywający sobie przy studni pył pracy z grzbietu, opowiadał towarzyszom bajkę o oślepiających głębinach ze złota, kamieni drogocennych i przysmaków; i wśród tego opowiadania rzucał jej imię. Pod meblami słyszała, idąc spać, westchnienia tych, co przekupili jej służbę. Młodzi cudzoziemcy przedstawiali się jej; przybywali oni zdaleka, w nadziei, że się jej spodobają. Być przez nią wyróżnionym uchodziło to za prawo do powodzenia u kobiet

bez jakichkolwiek kosztów i do korzystnego ożenku. Całe rozgrzane w zgęstniałem powietrzu, podjudzane życie miłosne o osobliwych subtelnościach, dowcipnych pomysłach i odziedziczonych zc starożytnych czasów poduietach — cała gorączka tego miasta rozkoszy, rozpaleni chłopcy, pożądliwe matrony, wyuzdane dzieci, rafinowane kobiety: cały ten tlący się, posępny, dręczący żar wybuchał jasnym, pogańskim płomieniem w pałacu na Posilippo.
Wysoka jego i długa hala spoglądała z pomiędzy kolumn na morze. Na otwarte u góry ściany marmurowe spadały ciężkie, ciemnoczerwone tkaniny: przed niemi pyszniło się białe ciało. Brunatne rozpierało się na kotarach z żółtego jedwabiu. Posągów nie było w salach; nie było ich w loggiach i na ścieżkach ogrodowych. Ale wszędzie rozkwitało z wielkiemi kwiatami ciało, błyszczące albo łagodne. Księżna pragnęła na wszystkich stopniach schodów i przy każdej studni świeżych ruchów młodych członków. Chciała, by chłopcy i dziewczęta dojrzewali w jej pobliżu, na słońcu, wietrze morskim, pośród owoców, — i była szczęśliwa, że może się przyglądać krwi, od której nabrzmiewały te młode ciała, i delikatnej, giętkiej skórze, którą ta krew żywiła. Powiadała sobie:
„Czy zrozumiem kiedykolwiek w zupełności to, co wzrasta dokoła mnie, co powoduje grę mięśni, przeciąga członki, wzdyma się i rozpiera? Stałam się czcicielką ciała ludzkiego, ja, która byłam niegdyś miłośniczką dzieł sztuki. Ach! Dzieła sztuki były ciche, poddawały się i syciły mię... Atoli żywa piękność rośnie, porywa mię z sobą, rośnie, przezwycięża mię, rośnie ciągle jeszcze i w pełni swojej zatriumfuje wówczas dopiero, gdy ja będę znużona i przymknę oczy!“
Don Saverio, wierny jej przyjaciel, przyprowadza, jej swoich pnpilów. Wyjaśni! sam:
179

— Ponieważ nie pozwala mi pani, księżno, sprzedawać pani innym, sprzedaję więc innych pani.
Utrzymywał w kraju agentów dla wynajdowania doskonałości ludzkiej i twierdził, że nie obawia się konkurencji. Zrezyguowawszy z dawnych niebezpiecznych środków potęgi, stal się rodzajem marszałka domu księżnej. Kierował jej balami.
Wzdłuż hali, przy złotych czarach, wypoczywano na purpurowych poduszkach głębokich i szerokich ław mar-murowych. Na podłodze, na połyskliwych płytach, liście róż skupiały się do czerwonego śmiechu. Wysmukłe stopy chłopców przesuwały się po nich. Przy ostrych piersiach Eminy i Faridy brzęczały tamburyna. Małe ich dłonie czerwieniły się od uderzania w nie. Wielkie owoce, pękające gdzieś pod palcami któregoś z gości, słały im w twarz swój sok. Wiele dziewcząt kręciło się między kolumnami, wieszając na nich swoje ruchy niby wieńce. Wołano na nie, żądano wina i pocałunków, rozwierano ich gorącemu ciału ramiona i chłodne fotele.
A z sokiem zdeptanych kwiatów, z miąższem owoców i rozlanem winem mieszało się zupełnie naturalnie nieco krwi.
Marchesa Trontola, która rozciągała potężne kształty swego ciała na dwóch lawach, z zapałem i pożądliwością szczuła na siebie dwóch biednych i pięknych chłopców. Srebrnemi nożykami do owoców zadali oni sobie wiele małych ran i leżeli wreszcie rozciągnięci na flizach, z czerwonemi nitkami na skórze. Czarna firanka powiek zaciągnięta była mocno nad ich głęboką bladością.
Liljana Cucuru zaczęła żyć: wyznawała to sama. Mniej gardziła, nie była już zimna od obumarłych bólów. Lubiła rozgrzewać się sporą ilością wina. Potem twierdziła głośno, że siostra jej prowadzi życie miłosne kocicy. Ona sama
180

nie rozumie, jak można wśród czułości zachowywać tyle złośliwego egoizmu. Gdy pewnego razu przyglądała się grze Vinon zc zdziczałym zupełnie mister Williamsem z Ohio, porwała ją nienawiść. Rzuciła się na nieprzyjaciółkę, przycisnęła ją kolanem; jej czerwonofiolctowe włosy, rozwiane, zalały siostrę falą niby gęsta krew; udami swemi, długiemi, gibkiemi udami, stworzonemi dla lesbijskieh igraszek, deptała Liljana słodkie kształty pokonanej, wyrzucając z siebie ochrypłe obelgi.
Chłopiec i dziewczynka spoczywali cicho w ramionach księżnej, podczas gdy orgja wrzała. Nagle — czy że taniec bachantek szalał zbyt blisko nich, czy że owiała ich ciężka woń, czy gorąca dłoń musnęła po czołach — zerwali się, wykrzyknęli sobie w twarz swoją zazdrość, zwarli się slabcmi ciałami, aż padli, i wgryźli się nialemi, ostremi zębami każde w to miejsce ciała drugWgo, gdzie nie mogło już znieść, aby tamto doznało zupełnej rozkoszy.
Czarująca contcssa Paradisi, która zazwyczaj prócz chwilowego przyjaciela serca dostępna była tylko dla naj-bogatszych, obiecała kiedyś, że pewnej nocy, zanim ranek zarumieni gładkie kolumny, wysłucha wszystkich swoich kochanków, ilukolwiekby ich było — bez przywilejów, bez niechęci i z zupełnem oddaniem. Dotrzymała też przyrzeczenia, o ile jej starczyło sił. Jednakże gdy dwudziesty czwarty całował jej rozkoszne usta, przymknęła oczy i zapadła w głębokie omdlenie. Obudziła się, gdy rozlane wino pieniło się na jej piersi; ale pozostała nieprzytomna i oświadczyła, że czuje się chora. Jakiś niezamożny członek klubu, który był ponadto brzydki, nie mógł się pocieszyć po stracie tej jedynej sposobności. Nigdy już ta czarująca contessa Paradisi nie rozewrze tak ofiarnie członków! Kiedy osłabła, była właśnie jego kolej! Gdyby przynajmniej jeszcze dwóch czekało przed nim! Ale jemu, właśnie jemu zdarzyło się
181

to nieszczęście! Zgrzytał zębami i aby doznać ulgi, starł się ze szczęśliwszym przyjacielem. Nadzy, z floretami w drżących od wina i miłości rękach, zadali sobie wzajemnie głębokie rany i umarli obaj po kilku minutach.
Don Saverio zaofiarował się naprawić to, co się stało; nie przedostanie się nawet wzmianka do gazet. Zresztą nazajutrz wszystko było zapomniane, jak czerwonawe wyziewy, które w parne noce wyrzucał Wezuwjusz na wybrzeże, a które wiatr poranny rozwiewał.
Jakiś mały, siwy staruszek ze śpiczastym brzuchem i w złotych okularach sprowadził do księżnej dwie kobiety, których sztuk, jak twrierdził, niepodobna było przewyższyć. Odważył się jechać z niemi przez miasto tylko w zamkniętym powozie, gdyż inaczej-spowodowałyby one już na ulicy za wiele wzburzenia zmysłów i za wicie gwałtownych czynów. Polecił im pokazać kilka próbek swoich zdolności i jęczał przytem, jakby to na niego działało. Nazywał siebie Amoroso. Żądał wiele pieniędzy.
Księżna kazała im iść za sobą. Siedziała w jednej z we-wnętrznych sal o pustej posadzce marmurowej. Było chłodno; z długich, cienistych korytarzy wiał przeciąg. U stóp jej rozciągała się powierzchnia dużej sadzawki, a po drugiej stronie widziała czekające dwie kobiety, w bezwładnej postawie, żółte, czarne, nieuczesane, z miękką, pofałdowaną skórą na twarzy i ciele, grubemi obwódkami przy dolnych powiekach, wzdętą skórą na podbródkach, woreczkami na policzkach, zmarszczkami na czołach, i nabrzmiałemi żyłami na zmęczonych, biegłych rękach. Tyle wzburzenia wewnętrznego uczyniło spojrzenia ich prawie ślepemi; ponuro szły one oddołu, z głębiny ciała, które wielu jeszcze mogło nasycić i zniszczyć. Tylko skóra tego ciała była

rozszerzona; rozciągnięta była na niem jak niezupełnie już świeża rękawiczka na mistrzowsko wypracowanej dłoni. Były piękne — mocą całej rozkoszy, jaką obiecywały.
Były one prawdziwemi wróżkami rozkoszy, wyczarowanemi z tajemniczej Tesalji. Od kosztowania napojów, któremi zatruwały zmysły innych, doznały same bolesnego spazmu ciała. Tylko przy nich zdobywało się ciało ludzkie na całą pieszczotliwość, skurcz, napór, do jakiego było zdolne... Księżna skinęła na nie. Rozpoczęły. Sunęły najpierw koło siebie po chłodnych flizach jak dwa igrające drapieżne zwierzęta, a ich gorącą, suchą skórę przenikał dreszcz, ilekroć się dotykały. Członki kusiły się wzajem; zadawały sobie wzajem ukąszenie pierwszej pieszczoty, i słodycz pierwszego wyzwania. Walczyły — dysząc, zalane potem, każda opętana obłędnem pragnieniem uczynienia z drugiej narzędzia rzeczy niemożliwych i zatracenia się przez nie. Każda umierała często rzężąc i często święciła dzikie zmartwychwstanie pod chłostą bicza, uplecionego z ciała drugiej. Niekiedy porzucały się ze zjadliwemi okrzykami albo brutalnem, plugawem słowem. Niekiedy osiągały cel, — i kiedy ostatnie ich drgania konały a napływające przez okno słońce zachodnie oblewało fałdy ich ciał niby fale morza, które się wygładzało, leżały, zatoczywszy się gdzieś, same nie wiedziały już gdzie. Żadna nie odróżniała własnych członków, tak dalece były z sobą skłębione. Jedna z piersią na łonie drugiej, wlepiały w siebie wzrok, rozwarlszy bezsilnie czerwone, szerokie wargi, otępiałe, z krwią wolną od wszelkich podniet, nareszcie wyzwolone, nareszcie szczęśliwe.
Ale księżna, siedząca na swoim wyściełanym fotelu ka-miennym, z nogami skrzyżowanemi, pochylona do przodu między poręczami i z podbródkiem oparty m na ręku, pytała siebie w zwątpieniu:
183

„Czy to wszystko? Czy też ta kłódka chwila, która ze wszystkich jest najdojrzalsza, zatrzymuje sobie jakąś ostatnią słodycz... Ach! ten owoc jest jak inny; nigdy nie będzie on przeze mnie zerwany — choćby się już rozpłyną, na moich wargach”.
Dumała.
„Zamknąć za sobą furtkę klasztorną, jak tamten iuny, wyrzec się wszystkiego, zamknąć oczy.-..“
Zamknęła je. Kiedy je znowu otworzyła, ujrzała w wodzie u swych stóp własny obraz.
— Chwilę jeszcze, — szepnęła. — Idzie o drobnostkę. I obserwowała w płynnem zwierciadle własną nagość. To ciało, które nigdy nie rodziło, było dziewicze pośród swej rozprężonej dojrzałości. Te piersi, małe i ostre, codzień nurzały swoje granatowe brodawki w pianie nowych rozkoszy. Poniżej pępka zagłębiała się coraz bardziej jedna silna fałda; podobna była do węża, który podniecał swemi ukąszeniami to łaknące rozkoszy ciało. Na gładkim brzuchu i szlachetnej pochyłości barków matowy alabaster skóry zabarwiony by, kilkoma żółtemi plamami. Były one wałowane przez zbyt gwałtownego kochanka, o którym nic można było zapomnieć: przez czas. Wewnętrzna strona ramion była wiotka i nabrzmiała wielkiemi żyłami o niebicskofioletow-ej krwi, która nawoływała te opuszczane często i zawsze znowu wznoszone ramiona: obejmijcie nowy kark! Dłonie, niegdyś poświęcone i udoskonalone przez głaskanie wazonów i popiersi, nabrały znowu czegoś dziecięcego; u szczytu swojej mądrości i kresu tak wielu praktyk zwisały znowu niezaspokojone i bezradne. Całe ciało było pierw bujniejsze, w okresie triumfalnego życia na tronie sztuki i pośród jej kadzielnic. Teraz stawało się coraz chudsze; miękkie, zużyte i strawione żarem gorączki, po każdej nocy miłosnej kurczyło się odrobinę bardziej; każdy

zoddzielna mięsień, zaledwie już nakryty napiętą, wilgotną skórą, nicukojnic i gorąco parł ku każdej przelotnej dłoni, obiecującej trochę pokrzepienia.
„Miałam więc w sobie kobietę, która jest niemal waszą siostrą**, powiedziała i skinęła głową ku tamtym dwum, które rzucone jedna na drugą oddychały przez sen.
„Ożywa ona, wyskakuje ze innie, dyszy pod biczem nie-ubłaganej bogini, szaleje, nuży się, pada... Co potom?“
Uśmiechnęła się.
„Idzie może o drobnostkę*“.
Wielka, czerwona plama pływała po wodzie. Był to od-blask jej ufarbowanych włosów. Pod nią ujrzała sw oją twarz, Idadą i chudą, a pośród jej blasku cienie rozkładu i małe pieczary, w których się on krył i pracował. Usta wiły się krwawo w coraz skorszej żądzy użycia. Uśmiech napinał skórę nad nozdrzami i pod oczyma tak mocno, że odbijała błękitnaw o: uśmiech o obłędnej słodyczy, czysty — a jednak prawie skrzywiony. Nie wiedziała sama, czy twarz ta kurczyła się od lekkiej wesołości, czy wykrzywiała z męki. Wyzywała ona — i przerażała przez swe oddalenie od życia. Widziało się, że ta twarz umiera... Zlotozielone cienie na czole, pod włosami, wzniesionemi nad głową niby dziki, miedzianoczerwony hełm nad maską, skrupulatnie modelowaną; brunatnawo zmięta powieka i perliste tony na policzkach; podbródek i nozdrza w różowej sztuczności woskowego owocu; i wąska, czarna, bolesna fałda poprzeczna tęsknic wygiętej, tłustobialej szyi — wszystko mieniło się i niepo-koiło jak zgnilizna, barwiło się podejrzanie jak plamy tłuszczu na martwej wodzie, żarzyło się i uwodziło jak błędne ogniki na głębokich moczarach, wzruszało, trwożyło i czarowało jak kolorowe, szybkie uderzenia skrzydeł konającego motyla.
Z pytaniem spojrzała sobie w oczy. Pod jej wysokieini, czarnemi brwiami były to jeszcze te same oczy; wzrok ich
185

odnajdował drogę zdała, od stalowo błękitnych mórz. Ale drżał przed niemi blask zapamiętania i łęku. Były one widzami tego ciała, lego białego pobojowiska coraz nowych chuci, które zapalały się na niem i zamierały.
A potem odpowiedziała swoim oczom.
„Idzie o to, aby pozwolić nawpół dokonanemu ruchowi dopełnić się do reszty, aby gotowy prawie wiersz wypowiedzieć do końca”.
miarę postępu lata doznawała nieznanego nigdy zmęczenia. Powietrze wieczorne nie orzeźwiało jej już; za-niedbywała rozkoszy czystego, wietrznego poranku. Nad morzem wszystko było jasne, wesołe, pełne ruchu i odwagi, każdego ranka znowu. Nad nią ciążyło wieczne południe. Zdawało jej się, że wygnana jest na pustynię. Piasek przenikał jej w krew przez pory; leniwie przesuwał się po jej żyłach; musiał je wreszcie zatkać... Bale opuszczała posępna. Z mocnych uścisków wychodziła z zamętem, z biciem serca i mdłościami. W nocy, przytulona do otwartego okna, bez okrycia i w suchym żarze, pytała siebie w blasku nieruchomych gwiazd:
„Skąd ta trwoga, która skrada się aż do stóp?... Znam ją przecież. Przyszła ona i wówczas, gdy Jakobus i wielkie dzieło sztuki zdradzili mię. Była już raz wcześniej, w Castcl Gandolfo, kiedy skończy’! się mój sen o wolności. Zawsze się coś kończyło, kiedy tak w mroku przy błyskawicach leżałam z biciem serca i zażywałam morfinę — zawsze się coś kończyło. Co to jest tym razem?“
„Właściwie może wiem“, odpowiedziała sobie kiedyś. „Ale nie chcę wiedzieć. Brakiem dumy byłoby przyznać, że my sami możemy się skończyć!“
Schroniła się do zatoki Pozzuoli i do starego ogrodu, który ją, Wenerę, i jej ubóstwienie wznosił niegdyś ponad
186

swoje drżące wierzchołki. Pożądliwie oglądała wszystkie te miejsca: dolinę cyprysów, strumień i studnię; siedzenia na schodach; świątynię.
„Stąd wyszedł Nino... Jak to niewiarogodnie dawno. Trzy miesiące? Muszę się mylić44.
ViUino jej stało bardzo samotne nad małą zatoką. Była sama, siedziała na tarasie, w cieniu dachu cyprysów, próbowała czytać: wiersze Jeana Gnignola — wiersze, które tonami harfy płynęły po ogrodzie, przy których szemrały pinje i wzdychały kobiety i które osiadły wgórze na białej świątyni niby gołębie o czerwonych nóżkach, przed nią, boginią... 1 oto on sam zajrzał jej do książki.
— Jestem znowu, księżno... Więc myśli pani jeszcze o tem? Te biedne słowa jeszcze pani coś mówią?
— Cieszę się, widząc, jakie są dla mnie nowe. Ach, że też istnieje jeszcze coś, co trwa!
— Trwają one przecież tylko dla tych, co są wiecznie nowi w odczuwaniu. Gdyby takie odczuwanie, jak pani, księżno, mogło osłabnąć, wszystkie dzieła byłyby naraz martwe... Ale o to się nie obawiam.
— Ma pan rację, — odpowiedziała księżna. — Wiedzie mi się dobrze.
Spoglądał wbok, pobladły z bólu. Lękał się, że wy-buchnie płaczem.
— Ale dla zdrowia pani, jak i pani domowników, księżno, nie jest o tej porze roku klimat tej zatoki pożądany. Za nami leżą moczary: nie trzeba nawet o tem wiedzieć, czuje się to nocą.
— Oczywiście, powietrze alpejskie byłoby dla mnie lepsze. Powinnam się udać do Castelfranco, do mojej pięknej willi... Czy byłaby ona jeszcze teraz piękna?
— Dlaczego nie?
187

— Gdyby posągi, które niegdyś były mymi najbliższymi przyjaciółmi, spoglądały na mnie jak na obcą — nie, tej próby nie zrobię. Niczego nic chcę przywoływać zpowrotem... Jak cudownie ciemno było w alejach korkodębów! Jak się kołysały róże na połyskujących koronach! Studnie, aleja milczenia, zdziczała murawa z cokołem pośrodku — jestem szczęśliwa, że miałam to wszystko. A teraz jestem szczęśliwa z tego, co mam. Niech pan tylko spojrzy.
Od ogrodu i przez tarasy parły z płomienną gwałtownością masy czerwonych roślin. Wciskały one swoje nabrzmiałe kielichy między kolumienki, pełzły wilgotne i skłębione po płytach posadzki, sklepiały się tukami nad balustradą i wypełniały ogród parującem morzem krwi.
— To malaryczne kwiaty, — rzekł Jean Guignol.
— Chcę takich, — odpowiedziała księżna. Poeta zamilkł. Nie powracali więcej do tego tematu.
Następnego dnia przybył Rutschuk z plikiem papierów i dokumentów, na które księżna rzuciła obojętne spojrzenie. Pozostał, a dwaj mężczyźni, którzy przez całe życic nic mieli jeszcze wspólnej myśli, spędzali razem wiele godzin sami, gdy księżna spala, gdy wydawała się zmęczona albo gdy niecierpliwie wyciągała rękę ku wybrzeżu.
— Idźcie i dowiedzcie się, dokąd płynie ten okręt, nie-bieski, który właśnie podnosi kotwicę.
Dzielili się codziennie w lekkim tonie spostrzeżeniami o wyglądzie swojej ukochanej. Każdy czuł, że drugi nic miał u niej przewagi nad nim. Współczuli z sobą wzajemnie i darzyli się niekiedy wzajemnie jałmużną swobodnej rozmowy z nią. Rustschuk oświadczył jej kiedyś przy takiej sposobności:
— Musi pani wiedzieć, że chociaż jestem tak stary, żadna jeszcze kobieta nie zadała mi właściwie bólu. Pani tego dokonała.
188

— .Testera z tego dumna.
— Muszę panią posiąść, księżno, inaczej uduszę się swojem pożądaniem. Przyglądam się, jak wszyscy inni zdobywają panią — czy to nic jest niesprawiedliwość?
— Wszystko według zasług, mój drogi.
— Z pewnością nic. Gdyż ja byłbym pierwszy. Czyż nie jestem pani najstarszym, najwierniejszym sługą? Ale wy-myśliłem sobie coś. Jeżeli sprawię, aby straciła pani majątek? Dla mnie byłoby to drobnostką.
— Nie zrobi pan tego. Na to trzeba odwagi.
— W takich sprawach nieraz już miałem odwagę.
— A poza tem, zdaje się, stał się pan pobożny.
— Oczywiście. Ale czy wysłuchałaby mię pani, aby od-zyskać swoje mienie?
— Nie.
— Nie? To dziwne. Nie mówmy o tem więcej. Pomna-żam je nawet, mimo pani rozrzutności.
— Widzi pan.
— Tak, jestem pobożny. Staram się stać się coraz bardziej godnym przyjaźni naszego wikarjusza generalnego.
— Tamburiniego? Nie wątpię w powodzenie pańskich wysiłków.
— I wspólnie uczynimy wszystko, księżno, aby uratować pani duszę. Niech się pani nawróci, póki czas.
— Dowidzenia, Żydzie domowy, — rzekła księżna. Rustschuk zaczął tańczyć w miejscu, z twarzą uparcie skrzywioną.
— Pożałuje pani tego, — mruknął. — Nie jestem tym, za kogo mię pani uważa. I ja mam swoją namiętność.
— Znałam pana aż nazbyt trzeźwego, w owym czasie, gdy się pan wyrzekł mojej przegranej sprawy, gdy potrafił pan wytłumaczyć później swoje głupstwa polityczne, popełnione w mojej służbie, jako przebiegłą zdradę... Wła
189

ściwie znam pana tylko trzęsącego się i sprytnego z lęku... Niech pan pomyśli o tutejszym klimacie.
— Jest mi obojętny.
— Czy pan wie, że od swego przybycia wygląda pan o wiele gorzej?
— I czuję się też gorzej.
— Radzę panu wyjechać jak najszybciej.
— Nie.
— Dlaczego nie?
— Bo mi jest zupełnie obojętne, czy zginę tutaj. Muszę panią posiadać.
— To jest najważniejsze? A pańskie życie?
— Słyszy pani przecież, że posiadam namiętność, cóż tu znaczy życie? Nie jest mi wprawdzie przyjemnie, że tak jest; ale czy mogę to zmienić?
— W aży się pan na to dla mnie? Nie jest pan tchórzem? Spojrzała na niego mocno, szukała w zużytych rysach
starego człowieka pieniędzy jeszcze czegoś młodego. Prze-chyliła się wtył i westchnęła z zadowolenia.
— To pięknie... — powiedziała, lubując się szczęściem, że nic musi jakimś człowiekiem gardzić dłużej.
Rustschuk parskał z niecierpliwej nadziei.
— Więc osiągnę to jednak?
— Teraz tem mniej. Nie jest pan już pierwszym lepszym.
Widzi pani, pani jest kokietką! Dręczy pani męż-czyznę, aż nie może już dłużej wytrzymać. Rozumiem przecież, jakie to szaleństwo kochać panią. Panią, którą każdy może mieć — tylko właśnie ja nie. Radbym wiedzieć, jak ordynarnem musi się stać pani zachowanie, aż i ja to osiągnę!
Przysłuchiwała się ze spokojnym uśmiechem. Nie mógł się więcej oszpecić; stał się mniej brzydki.
Jean Guignol wyznał kiedyś, gdy siedzieli sami:
190

— Teraz więc jednakże tęsknię za panią. Przypomina pani sobie zapewne, to było to, czego się najbardziej obawiałem.
Nic chciała nic wiedzieć. Była to znowu dusza pełna udręki, wzdychająca ku niej. Broniła się przekornie.
— Jestem nieco zmęczona, miałam za wielu mężczyzn.
Guignol zaczerwienił się.
— Musi pani przecież zrozumieć, jak bardzo cierpię na myśl o tem, z jak ślepem samozaparciem zmuszony jestem kochać panią — po tylu innych!
— Nie żądam tego.
— Ale ja sam tego żądam! Nie chcę pani nigdy po-siadać! Bóstwem ma pani dla mnie być, pani, kochanka niezliczonych! Nic chcę już sobie pani nawet thimaczyć, zgadywać, kształtować, jak niegdyś, gdy znałem panią tylko zdaleka i w swojej głębi. Chcę tylko nadsłuchiwać rzeczy niewysłowionych w pani duszy — bez pożądania słów dla tych rzeczy.
— Więc czego pragnie pan ode mnie? Niemożliwego dzieła, którego nie napisze pan nigdy?... Ach, znam to wszystko. Te zaklęcia, tc zawadjackic żądania w imię dzieła, te ekstazy i otrzeźwienia: już to raz wszystko przeżyłam. Wkońcu trzeba się opuścić bez zadośćuczynienia i ze zgrozą myśleć o tem, jak bardzo się siebie dręczyło.
W duchu dodała: „A ty skazany jesteś na to, aby przy-chodzić ze Bwojemi zalotami zawsze wtedy, kiedy mię boli głowa i nerki, i kiedy już pod dotknięciem twoich warg do mego rękawa mogłabym krzyczeć’*.
— Księżno, — szepnął Guignol z suchem gardłem.
— Czegóż pan chce? — zapytała wolno i spojrzała mu w oczy. A ze wzroku jej dowiedział się, jak straszliwie był jej daleki.
„Mówię w próżnię**, powiedział sobie z uczuciem zimna. Ale jeszcze walczył o nią!
191

. — Księżno, cierpię za każdym oddechem, jaki pani wykonuje w tem malarycznem powietrzu. Niech pani będzie tak łaskawa, niech pani pozwoli, abym panią wywiózł, do jakiegoś czystszego, szczęśliwszego kraju.
— Szczęśliwszego... Mówi pan zawsze tak, jakbym nie była szczęśliwa. Czy pan wie, że to jest obrażające?
— M icm tylko, że ja sain jestem zbyt nieszczęśliwy, i nie mogę wierzyć, aby i pani nie była nieszczęśliwa, bo przecież nie inoże pani mnie pocieszyć, bo przecież jest pani samotna i okrutna.
Nie odpowiedziała.
— Niech mi pani da nadzieję, niech ją pani da sobie! Niech pani powie przynajmniej, że chciałaby pani — że chciałaby pani pójść za mną!
Czekał z lękiem. Wreszcie usłyszał, jak słowa padały z jej ust.
— Byłoby to bezużyteczne... Nie mam już czasu.
Wówczas nakrył twarz rękoma i odsunął się od niej. Powiedział bezbarwnie, zatopiony w sobie:
— Oh! widzieć, że jakaś kobieta jest jedyną — tą, w której odnalazłbym kolejno wszystko, co w młodości było tak czarownic jasne i co utraciłem. W której byłbym zarazem młodzieńcem, mężem i starcem. W której podwójnie odczuwałbym wszystko, co mi jest przeznaczone.
Księżna pomyślała:
„A kiedyśmy mówili z sobą po raz pierwszy, a ty uważałeś za straszne tęsknić za mną, wtedy ja prężyłam się z po-żądania ku tobie! Chciałam wówczas słuchać poważnych, czułych słów, klęczącemu kłaść dłonie na twarzy i pozwalać się uwielbiać. Bardzo to już dawno temu, nie rozumiałeś mnie wówczas w’cale“.
Zastanowiła się, czy ma mówić. Jakieś współczucie, zdalęka, kazało jej milczeć.
192

Otworzy! wreszcie oczy, i nagle zalała ich cała czerwień ogrodu.
— Za późno przyszedłem. — mruknął Jean Guignol. — Za pierwszym razem miała za wiele do przeżycia. A teraz nic już nie pozostało.
Oparł się o poręcz, czuł zawrót głowy. Zdawało mu się, że zrozumiał coś, co nie należało do życia, co nie pozostawało w żadnym stosunku z faktem istnienia.
— To już minęło, ale na jedno tchnienie zrozumiałem, czego nie pojmuje nikt: że wcale nie powinienem był żyć. Wszystko było przecież u mnie chybione! Zmyliłem drogę i zaniedbałem spotkania z tą. któraby dopiero życie moje usprawiedliwiła!
Czuł ją za sobą, zupełnie blisko. — i miał ochotę tutaj, pod jej wzrokiem, zatopić głowę w ramionach i łkać. Potem przeraził się i zapytał siebie, czy to jest literatura.
— Czy wszystko to jest sztuczne? Czy chcę zrobić z tego dramat? Czy jestem tylko człowiekiem, obojętnie sylabizu-jącym losy, który gwoli rzemiosła zmusza się do przeżycia?... Nie znam siebie. Kto kiedykolwiek zrobił z uczucia wiersz, nigdy nie może już sobie wierzyć. To najgorsze.
— A gdyby mi powiedziała: Tak, chcę cię kochać... — mówił w potoku trującej czerwiem tuż pod jego ustami, — nawet wówczas jeszcze byłoby to błędem. Tak jak błędem było chcieć zrozumieć ją, moją ukochaną. Ukochanej się nie rozumie. Rację mają owe doskonale kobiety, które są zarazem duchami i artystami, — że kochają tylko bardzo prostych mężczyzn, takich tylko, którzy nie są nawet dość mądrzy, aby je dręczyć i nudzić swojem rzekomem zrozumieniem. Ten Nino! Że nie mogę być nawet zazdrosny! Gdyż jak on ją kocha, — i jak ja ją kocham! Nie kochamy wcale tej samej kobiety! Nie jesteśmy niemal rywalami. Wszystko, wszystko jest zbyt jasne. Pod koniec każdego
13 Heaiyk Mana Wenus
193

lotu marzenia uderzam głową o słowo błąd. Głowa moja mruczy: mylisz się, nic kochasz wcale. Chciałbyś umieć kochać, chciałbyć żądać wzajemnej miłości, ale nic czynisz tego. Wiesz, że to byłaby twoja żona, gdybyś był takim, aby cię mogła potrzebować. A gdybyś był takim, nie kochałbyś jej znowu tak, jak teraz, ale jako inną. Błędny labirynt: kusi, aby się powiesić na jednym z jego drzew... Czy mógłbym umrzeć?... O, przerażam się!
Wreszcie odwrócił się i ramiona opadły mu. Księżnej nic było.
Wpatrywał się w jej opuszczone miejsce. Nie spodziewał się, aby przysłuchiwała się jego zamierającemu szeptowi, aby zawołała: wszystko to jest fałszywe, i w*olno ci żyć! Nie, siedziała niema, daleka i nic skłaniając ucha do jego serca. Ale przecież siedziała lam, z nogami na tych samych flizach i tuż za jego ramieniem... Nie, nawet nie to. I przejął go dreszcz w jakiejś samotności bez granie, bez wyjścia, bez echa.
Rustschuk i Jean Guignol pokolei dostali febry. Także zc służby zachorowało na nią kilka osób. Księżna czuła się lepiej. Lekarz, który odwiedzał chorych, powiedział do niej:
— Złe powietrze nie mogło pani jeszcze zaszkodzić, księżno. Dzięki swemu wiekowi jest pani ostatnia. Ale jeśli febra raz panią pochwyci, wówczas — nic wypuści już pani żywej. Niech pani wyjeżdża, niech pani wyjeżdża!
Obudwu jej przyjaciołom nic groziło już niebezpie-czeństwo; wówczas powróciła do miasta.
Był początek września; kilkaset osób z pieniędzmi i ty-tułami przybyło z Ameryki i Europy do Neapolu. Znali się wzajemnie z niezliczonych rozrywek w pięćdziesięciu miejscach świata. Asystowali niegdyś w Żarze rewolucji na
194

rzecz młodej księżnej Assy, jak polowaniu na lisy albo karnawałowi. Uczęszczali w Wenecji na bale, na których syta sztuka pyszniła się obok dojrzałej piękności księżnej Assy. Teraz przybyli, aby widzieć, jak wybuch późnej chuci zapalał całe miasto.
Gdyż płomień pogański przedarł się z pałacu na Posilippo do Neapolu. Lud rzucił się w niego. Gdziekolwiek prze-chodziła, w spazmach wykrzykiwał jej swoje uwielbienie. Szalał w orgjach, które ona opłacała. Noce na długich groblach płonęły od smolnych pochodni i pożądliwych oczu, od rozpalonych ciał, które lukiem rzucały się do wody, od czerwonego dymu z kotłów wędrownych piekarzy, od wina, od tęsknych słów, i od bezradnych uścisków. Pod świetlnemi wieńcami lampjonów papierowych i w iskrach pochodni domy barwiły się różowo i zielono, twarze połyskiwały barwnie, morze mieniło się, rozciągając się pożądliwie pod łuskami ze spiżu i złota.
W’ towarzystwie swoich gości w niezliczonych powozach jechała księżna przez Santa Lucia. Klejnoty i ordery błyszczały, koronki drżały, drogie perfumy powiewały pod wachlarzami, — a między powozami biegali nadzy chłopcy i wołali z wybrzeża dziewczęta o poszarpanych sukniach i rozpiętych stanikach. Do elegancko ubranej ręki, która z boskim spokojem zwisała z poduszki powozu, przyczepiało się piękne, drżące ramię jakiegoś niewinnego śmiertelnika. Kąpiący się stawali na jedwabnych poduszkach kobiet i wśród jazdy rzucali się do morza.
Obok drzwiczek powozu księżnej biegła niezmordowanie piękna, delikatna, czternastoletnia zaledwie istota. Nie prosił o nic, utkwił tylko spojrzenie w jej twarzy; było ono pełne tęsknoty, bezradne i niewysłowione. Niekiedy od-garniał małą, brunatną dłonią włosy z oczu. Rzuciła wreszcie pierścień do wody, a chłopiec skoczył za nim. Kiedy na
195

stępnym razem przejeżdżała obok tego miejsca, wyciągano go właśnie. Uczepił się w głębinie jakiegoś pala, nic chciał ujrzeć więcej światła, gdzie można było pożądać czegoś tak niedosiężonego, — a pierścień jej trzymał mocno między zębami. Leżał teraz na bruku; światło pochodni z wózka jakiegoś handlarza owoców zanurzało się w miękkie fałdki jego dziecięcego ciała i jasnemi zaokrągleniami głaskało jego mięśnie.
W czasie wspaniałych ogni sztucznych na Piazza San Ferdinandino zastrzelił się bratanek prefekta, młody Luciano, którego kobiety podawały sobie jak buteleczkę z esencją. Zastrzelił się. podczas gdy dokoła niego wybuchało mnóstwo rakiet, a wszystkie twarze zwrócone były ku górze — tak że czynu jego ani nie słyszano ani nie widziano. Potoczył się pod nogi tłumu, jakby zemdlał w ścisku. Potem ujrzano na nim krew, a na jego sercu fotografję księżnej Assy.
Syn jakiegoś gospodarza wiejskiego usiłował dać jej truciznę w szklance oranżady, którą podczas przejażdżek kazała sobie niekiedy podawać przez niego do powozu. Spostrzegła, że smak napoju był zły, i oddała mu go.
— Chcialem wypić dopiero po tobie, — rzekł młodzie-niec, blady i stanowczy, i przełknął truciznę.
Ale najosobliwszą była śmierć spokojnego, zamożnego ziemianina z Pistoji. Zaraz po jego zjawieniu się Liljana Cucuru upatrzyła go sobie i bez trudu skłoniła do zaręczenia się z nią. Zresztą zaraz tego żałowała; przypomniała sobie swoją dumę z wolności; widziała zresztą, że biedny Carlo na śmierć zakochany jest w księżnej. Zaproponowała mu zwrot słowa; przyjął je, wahając się przez uczciwość, i dopiero w przeddzień ślubu. Tylko, że Don Saverio nie miał zamiaru dać umknąć niespodzianemu małżonkowi siostry. Uświadomił go, że kamorra interesuje się nim; musi się
1%

ożenić albo być przygotowanym na nagłą śmierć. Biedny Carlo ożenił się. Odwrócony od narzeczonej klęczał na stopniach ołtarza. W kościele pokazywano sobie członków kamorry, którzydogoniliby go, gdyby się odważył uciekać... Uciekł inaczej.
Podczas jednego z oszołamiających balów księżnej Assy siedział w szerokiej loggii jej domu, nawpół ukryty za kolumną, i przyglądał się jej. Nic więcej nie robił, a robił to przez ealą noc. Rzadko spoglądała na jego twarz i uważała, że jest bardzo blady. Niekiedy, nie widząc tego, miała wrażenie, że wyczuwa, jak twarz obok jej ramienia stała się znowu odrobinę bielsza. Ciężkie, płonące spojrzenia tej trupiej twarzy męczyły ją. I nagle, gdy właśnie pierwsze tchnienie poranka wdarło się do sali, biedny Carlo padł bezgłośnie pod stół. Okazało się potem, że woda w czarze studni, obok której siedział, zaczerwieniła się mocno za ścianą kwiatów, i że zmarłyotworzył sobie żyłę lewej ręki i nie miał już prawie krwi w ciele.
Trudno było zrozumieć, że nawet poważany człowiek z prowincji ogarnięty był szaleństwem innych. Ale wicher obłędu mknął wzdłuż zatoki. Księżna sama czuła go. Każda nowa śmierć, która następowała dla niej, podżegała jej żądzę rozkoszy. Chuć przenikała ją z taką siłą, że gotowa była krzyczeć: wszystkich uszczęśliwić, wszystkich uwolnić od ich pragnienia — szafować rozkoszą, póki starczy rozmachu. a pośród całego drgającego życia nie pozostawić śmierci miejsca na ziemi, gdzie mogłaby się rozciągnąć.
Ale śmierć doganiała ją, jakkolwiek dziko pędziła; wy-przedzała ją zawsze. Wszędzie, gdzie przechodziła ona, rozkosz, śmierć podnosiła głowę z bruku nawet pod kopytami jej własnych koni. Im więcej rozdarowywala gorącego życia, tem więcej otrzymywała zpow-rotetn śmiertelnego chłodu.
197

A tymczasem czuła, że żyła bez znużenia, obłędnem, siejącem nieszczęście życiem, za które jej nienawidzono. Z zesztywniałą twarzą szli ludzie naprzeciw jej niesamowitej piękności, złorzeczyli jej, a pragnęli złożyć jej siebie w ofierze.
Zdarzało się, że oszołomieni młodzieńcy wyprzęgali jej konie i ciągnęli księżnę w powozie, w postawie niewolników i wśród przekleństw. W tłumie słyszała teraz mściwe okrzyki pomieszane z chutliwemi. Hołdy i gToźby tem samem błotem obryzgiwały kola jej powozu. Pewnej nocy lud powywracał kioski gazetowe i spalił stosy pewnego ilustrowanego pisma z jej portretem — podczas gdy morze pełne było namiętnych gitar, które jej wzywały.
Wskutek niepokojów, jakie powodowała, mało się już mogła pokazywać. Wielu łudzi, którzy widzieli ją zdalcka, wspominało ją już niemal nie jako człowieka. Była ona wszędzie obecnym, potwornym symbolem chuci miłosnej, smagającym miasto. Stała się znowu,,morą“, czarownicą, która wyjadała serca z piersi, i ku której skałom spoglądał przejeżdżający żeglarz, oczarowany, w pełnych grozy pożądaniach.
Ale pewnego wrieczora zebrała się pod jej wrotami szalejąca gromada i chciała podłożyć pod nie ogień. Plugawe pieśni brzmiały aż do jej sal balowych, towarzyszyły im uderzenia i krzyki napastujących. Wreszcie otrzymała jakiś bilet i okazało się, że to Jean Guignol spowodował tę wrzawę, gdyż zabił się. Z nicości jeszcze słał jej sw oją podziękę za rozkoszny obłęd, w który wraz z całem miastem wtrąciła i jego.
„Co za szczęście! Wiem, że kocham Panią naprawdę, bez literatury — przynajmniej w tej chwili, gdy postanawiam swoją śmierć! Umieram zupełnie uczciwie i niewinnie, jako jedno z owych nieukojnych ciał, co dotknięte Pani spojrzeniem. konają rzężąc na Pani drodze! Kocham Panią! I nie gwoli pięknego wiersza — bo umieram przecież!M ’
198

Podarła list. Drżała z gniewnej pogardy. „To jego wybieg! Nic pozwoliłam mu związać się ze inną w inny sposób: więc umiera dla mnie. Chce, żeby jego krew spadła na mnie. Jakie to tchórzowskie! Dał się pokonać i chce, abym i ja ucierpiała na jego porażce: podwójny tchórz!’1
Ale własne okrucieństwo bolało ją, jak napad choroby.
Tej nocy bardzo wysoko trzymała laskę z liściem winnym. Po raz pierwszy zabrzmial przez jedną z jej orgij ton jakby rozpaczy. Biednego Rustschuka podniecała księżna i roz-czarowywałtak długo, aż twarz jego stała się sinoczcrwona, a język dziwnie ciężki. Potem pchnęła go do Liljany, która potrzebowała pieniędzy, na łoże, władczym ruchem Wcnery, gdy skojarzała Parysa z Heleną. Twierdzono, że minister doznał tym razem prawdziwego udaru serca. Za domem wył jeszcze rokosz wokół trupa Jeana Guignola; a z pośród gości jej szedł ku niej wrogi pomruk.
Wyjechała. Zjawiła się w teatrze San Carlo i wystawiła się na wściekłość, która wybuchła ku niej, przy otwartej scenie. Gwardja czcicieli za wszelką cenę, złożona z panów z gardenjami i łachmaniarzy, broniła drzwi jej loży. Spojrzała wdół na 6alę, która leżała w konwulsjach, wgórę na galerję, która wymachiwała pięściami, i poznała znowu lud, który w Żarze otoczył jej powóz z wyciem, gdyż usprawiedliwiła zabójcę. Miała wrażenie, że ów starzec skacze znowu nad zatoką portową, gdyż ujęła wiosło do ręki. A olbrzymia jama ust rzymskiego gazeciarza zdała się na nowo rozwierać, tuż naprzeciwko niej, pełna piany, zatęchłego oddechu, okrzyków śmiertelnych, zdawała się znowu, radując się z nienawiści, dyszeć jej w twarz całe nieszczęście, jakie się działo dla niej i przez nią!
Zwolennicy jej wykorzystali chwilę powszechnego znu-żenia i dławiącej ciszy, aby jej krzyknąć wyrazy uznania. Były to stare capy, kokoty i młode półtrupy. To było
199

najgorsze, co trzeba było znieść. Wytrzymała to, bardzo wyniosła, z lorgnon przy oczach, nie odpowiadając na ukłony.
Nagłe znikła. Powóz jej pomknął z miejsca, zanim to sobie ktokolwiek uświadomił. Siedziała w nim w tej samej jeszcze sztywnej pozycji, co na swojem miejscu w loży. Wydawała się sobie nieruchoma w jakiejś z trudem zbudowanej wyłączności. Tylko bez lęku przed zawrotem głowy!
Służący rozwarli kratę ogrodową. Gdy powóz przejeż-dżał przez nią, księżna ujrzała opartą o sieć kutych liści żelaznych małą postać, dziewczynkę z kwiatami ua łonie. Nic zastanawiając się zawołała „Stać!“ i wysiadła.
— Daj mi swoje kwiaty! — rzekła.
Dziewczynka nie poruszyła się.
— Spi, — mruknęła księżna i zbliżyła wargi do czoła dziecka. Gdy tylko go dotknęła, głowa opadła ua ramię. Przyłożyła do niej rękę: dziecko nie żyło.
Stała, drżąc. Czuła zbliżanie się sekundy, gdy rzuci się na to dziecko i wybuchnie łkaniem.
W lęku wobec siebie samej kazała ludziom swoim po-zostać za wrotami i sama weszła do ciemnego parku.
„Zgłodniało dziecko**, powiedziała sobie. „Siedzi przypadkowo na kamieniu przed mojemi wrotami. Co mię to obchodzi!“
Ale po wszystkich tych zmarłych, co rzucali się naprzeciw niej, jakby należeli do niej, zachwiała się przy najlżejszem dotknięciu tego przypadkowego trupa dziecięcego.
„Za wiele ich jest, zataczają się wszędzie, jak daleko sięgnę okiem. Nic rozumiem już, jak mogłam znieść ich wszystkich: dawniej, od Dalmacji i od Paryża aż do Wenecji, gdzie postawiono przede mną nosze z ciałem Sau Bacca. Czułam przecież razem z ową staruszką z Benkowaz, która wymachiwała czaszką swego syna, trzymając ją za
200

włosy i wołała sprawiedliwości. Byłam równic silna! Czyż nic jestem córą silnych, w których życiu gromadziły się stosy ciał pokonanych? Iluż ludzi musiało zmarnieć lub skulić grzbiety, aby życie jednego Assy stało się wolne, niepohamowane, wielkie i piękne? Nie liczył ich nigdy! Brał ich, uważał się za zasługującego na wszelką ofiarę, miał do tego odwagę i czyste sumienie!
O moi ojcowie! Gdzież jesteście? Nigdy nie wiedziałam, że aż dotąd byłam sama! Co za okropna samotność, która nie pozostawi śladu! Po mnie świat się kończy!.... Ludzie chylą się przed mojem imieniem, przed moją dumą, przed wzgardą, jaką im daję odczuć. Ale gdzie jest moja rodzina? Do jakiego kraju należę? Do jakiego narodu? Do jakiego stanu? Co reprezentuję? Czy usprawiedliwia mię jakaś społeczność? Biada mi, gdy się stanę słaba! Jestem zdana jedynie na swoje nerwy. Nikt nie zażąda dla mnie szacunku, gdyby własna moja duma zamroczyła się kiedy!... Gdyby mż miała dziecko!**
Długi mur ogrodowy wznosił się wraz z nią i opadał po pagórku, a z drugiej strony w’patrywały się w nią w świetle gwiazd maski, zimne i tępe. Westchnęła:
„Gdybymż miała dziecko!**
Miała nagle wrażenie, jakby coś sunęło za nią. pływackietni ruchami. Była na odległem morzu, coś płynęło za nią: utopiony chłopiec Pavica!
Przed nią, nie patrząc na nią, dreptała naukos po traw-niku, chłodna i wdzięczna w swoim starożytnym stroju, mała Linda, sztuczne, nie posiadające przyszłości dziecię jej siedmiu lat z Jakobusem. Gdybyż to było jej własne dziecię — przynajmniej to!
Mały piekarczyk przykucnął gdzieś pod krzakiem, piszcząc, z połamanemi nóżkami. Ponieważ się jej podobał, strącono go z balkonu kuchennego. Sinobladzi i z wielkiemi, pod-
201


krążonemi uczynią leżeli czarnowłosi chłopcy na progach dziwnie obratuuwanych portali, a przed ogrodem pomarań-czowym siedziało dziecko o miękkim profilu i długich rzęsach, cale ozłocone od odblasku owoców.
„Z pewnością i te dzieci już umarły: za silnie ich po-żądałam!“
Chłopiec rybacki, z pierścieniem między zębami, rozciągał się zesztywniały na żwirze, z rozpostarlemi ramionami, szczęśliwy, że jej go przyniósł... A tam, przy kracie, wiatr nocny poruszał kwiatami na łonie zmarłej dziewczynki.
Gdzie i pod jakiemi wieńcami leżał teraz Jean Guignol?
„Ode mnie tam wieńca niema... Chciał pójść za mną i uczynić życie inoje mniej samotnem. Nie potrafiłby tego
— wszystko jedno. Odprawiłam go, nie rozumiem już, dlaczego. Odprawiłam go, a on poszedł daleko, jak mógł najdalej, aż na kres wszystkiego. Czy nie miał racji? Jak siniałam nazwać go tchórzem? O, uczyniłam to tylko z niedoli; rozumiem go przecież! Dlaczego on mnie wtedy nie zrozumiał? Teraz nie usłyszałby mnie naw’et. Gdyby przyszedł znowu, jakżeby mię miał znaleźć łagodną i powolną przy jego daremnych wysiłkach, by uczuć miłość! Nie był kochany, biedny — ale nic kochał też: to gorzej. Zginął z tęsknoty, aby móc kochać.
Ale ja, ja kocham! Mogę sobie kazać powiedzieć przez Nina, że cokolwiek się stanie, zawsze jednak jestem Yollą
— i mogę mu uwierzyć! Niechaj przybędzie! On będzie miał tę odwagę, której mnie poczyna braknąć. On jest lak nie-rozważny, tak w zgodzie z sobą! I ja się laką znowu stanę. Jestem uratowana!“
Ale pod koniec tej złej nocy i jej niepohamowanego łkania i jako rezultat podniecenia, dochodzącego do spazmów, i smutku, dochodzącego do otępienia, uświadomiła sobie:
202


„Nic! Gdyby zbawienie tak łatwo było osiągnąć, sięgnęłabym po nic odrazu, i cala trwoga byłaby zbyteczna. Ale nie można go osiągnąć! Nino nie może przybyć! W chwili, gdy jestem słaba! Haniebnem byłoby, gdyby „następny raz“, w który on wierzy, tak wyglądał. A nadomiar dla mnie idzie o ostatni raz — niemal we wszelkich sprawach1*.
Po czterech godzinach snu uważała wszystko za zmorę senną. Czuła wyzywającą siłę, zjawiła się w towarzystwie, wysłuchała jakiegoś cudzoziemskiego dyplomaty, zainteresowała się jego próbą usunięcia innego intrygami, a następnego wieczora wydała zabawę ogrodową, którą wymyśliła Vinon Cucuru, i której z powodu żałoby po mężu przyglądała się ona tylko z ukrycia. Panie zjawiły się na tej zabawie w trykotach, a panowie jako małpy.
Ale wśród tańca z jakąś wielką, dziko cuchnącą małpą, księżna znikła, aby pojechać do Salerno, gdzie miała schadzkę z Aschtinem, hrabią na Aversa.
W przedsionku katedry, pod arkadami, stał kamienny sarkofag. Miał okrągły otwór; dwoje dzieci, które zajrzały do środka, powiedziały jej:
— Nie budzić! On śpi.
Ale ona zbudziła go, mocą swojej tęsknoty.
Powracała po mozaikowej posadzce z ptakami na wiru-jących kołach, z maskami, rybami — zagadkowemi znakami, które były prawdami w głowach jej przodków. W ich głowach lwy żyły przy portalu, niby zaczarowani ludzie.
Między kaktusami weszła na górę. Zębate mury obramiały czarne masy ogrodów. Głęboko wewnątrz nich krzyczały kredowe plamy will. Pozostawiała za sobą zatopione kaplice; kopułę z ziejącemi szczelinami; puste łuki, w których ślepi zachód słońca. Wdole drzemało miasto.
203

Tarasy ról wokół zamku były cienistobrunatne. Chłopi spali już; pies zaszczekał i uspokoił się.
Minęła most i bramę. idąc wzdłuż zewnętrznej strony długich murów. Oparła się o wyłom i spojrzała wgórę. Tam za poczerniałym otworem okiennym stał zapewne, a książę dawał mu złoty proporzec do ręki. Usłyszała szczękające kroki, nieregularne na zapadłych stopniach — i Aschtino wszedł na dziedziniec. Był w wysmukłym pancerzu ze srebra, z gałązkami oliwek nad czołem, wokół długich blond loków, wyginających się ku górze; i miał krótkie, czerwone wargi.
Wtuliła się w wyłom, czarna jej sylwetka rozpływała się w mroku, biała twarz spoczywała w niej ukośnie. Z ukośnem spojrzeniem, z łkającą pokusą obserwowała go. Patrzał prosto, mocno i łagodnie w jej oczy. Uśmiechnął się do niej. Zrobiło się ciemno zupełnie — ale ona wiedziała, uszczęśliwiona i pełna pokoju, że skrzyżował on dłonie na rękojeści miecza i uśmiecha się w cieniu.
Kiedy powróciła, było za wcześnie; przewidziała to. Czekała w wąskim kwadracie pokruszonych kamieni. Morze migotało wgórę, niby magiczne zwierciadło, ustawione między ruinami przed jej bajecznym zamkiem, aby przywoływać dawne rzeczy. Ze złomu skalnego zrobiła sobie poduszkę. Coś zaszeleściło obok niej. Odwróciła się; jaszczurka spoglądała na nią ostremi oczkami. Księżna — jak wówczas, gdy była dzieckiem — położyła głowę na ramieniu, ona i mała krewna minionych olbrzymów obserwowały’ się wzajemnie, długo i przyjaźnie — jak niegdyś. Czuła się mała jak niegdyś i cicha. Ktoś przyszedł i położył dłonie na jej policzkach.
Przyszedł w skromnym kaftanie, zrzucił kaptur i siadł obok niej; i gawędzili. Kochała go zupełnie bez pragnień, zupełnie bez trwogi. Wino dobrze tego roku obrodziło,
204

teraz zarzynały się zbiory. Oliwki nie chorowały’. Pan C.apui, którego zwano wilkiem Abruzzów, znowu zaatakował miasto Avcrsa. ale Normanowie Aschtina zostali zwycięzcami. Jakiś okręt turecki ukazał się niedaleko wybrzeża. Normanowie z wieży wartowniczej popłynęli za ninj, zatopili go i wzięli wielkie łupy. Jeżeli dzisiejszej nocy będzie padało, można będzie mieć jutro dobry połów ryb. Roland z Hocheeorne zabił swego kuzyna i musiał zapłacić kościołowi tysiąc dukatów, aby się uwolnić od tego grzechu... To było życie; proste było, bez gorączki, bez wątpliwości.
Na pożegnanie pocałował ją, pod gwiazdami; robaczki świętojańskie latały dokoła nich, a mięta pachniała gorzko. Uniosła ’dłonie jego, splecione z jej dłońmi, nad ich głowami, jakby’ się z nim zmagała — i tak padli sobie na pierś.
Co wieczór powracał znowu, po pracy’ swego dnia, po zbiorach i po zabijaniu, po walce albo załagodzeniu sporu. Wyobrażała sobie siebie już tylko przy nim. Był tak delikatny, że potrafił znaleźć my*śli jej wargami na czole, i dość silny, aby być jej bratem i kochankiem, obrońcą i ojcem. I dzieckiem był dla niej także.
Dawał jej tyle spokoju, że bez przerażenia, bez szcze-gólnego nacisku mogła powiedzieć:
„Trzeba będzie niedługo umrzeć1*.
Doznawała miłego oczekiwania nowej zabawy, która się nazywała umieraniem, nienoszonej jeszcze maski i nieznanego jeszcze wzruszenia. Śmierć wkraczała do jej ducha jak do zaczarowanego ogrodu; połyskujące powietrze w tym ogrodzie czyniło ją kwitnącą i lekką.
Pragnęła przedsmaku śmierci. Zaży’wała go z Aschtinem; ona, która zasmakować jeszcze musiala śmierci, z nim, który ją już wypróbował. Wyjaśnił jej, że śmierć z ukochanej ręki jest bardzo słodka. Prosił ją o nią.
205

Pierwszej nocy przyniosła mu trzy zatrute róże. Wąchali je. Mówili sobie wszystkie swoje pieszczotliwe słowa z wargami nad śmiertelncmi kwiatami.
Drugiej nocy był blady; otoczyła go tem czulszcmi ramionami. Przyniosła dwie zatrute pomarańcze, których sok wypili. Potem był już cieniem tylko, a ona sama czuła się trzeciej nocy zupełnie lekka, uskrzydlona, drżąca ku czarodziejskim rzeczom. Podała mu swoje wargi — i cofnęła się ze zgrozą, zanim ich zdołał dotknąć. Ciemno było, pod nimi upiornie płonęło morze. Aschtino rzeki W’ dreszczu, z zamkniętemi oczyma:
— Chciałbym, Yollo, abyś to zrobiła.
Wówczas podała mu truciznę w pocałunku. *
Rano nadszedł bilet od Rustschuka: Slicci powrócił ze swego tournee zagranicą; jest niebywały. Natychmiast pojechała do Neapolu. Slicci nic miał innych zalet, jak swoje rubaszne sprosności i kogucią męskość.
Gdy Rustschuk ujrzał, że bez namysłu uczyniła Slicciego swoim kochankiem, zapytał siebie w wielkiem zaniepo-kojeniu:
„Jeszcze ordynarniejszym nie może się chyba jej smak stać? Więc czyżbym ja nigdy nie miał tego osiągnąć? Gdyż niemożliwe jest, aby uważała mię za ordynarniejszego jeszcze, niż Slicci. A może jednak... Ufajmy, że jednak!“
I w pobożności swej skierował błaganie do swego dawnego Boga, aby księżna uważała go za ordynarniejszego jeszcze, niż Slicci.
Komik tryskał wyrafinowaniem. Był to miedzianoblond Neapolitańczyk, brzydki, chudy, cały z nerwów, z małe mi, wodnistemi oczkami, które umiały spoglądać dziko. Zwinność jego przerażała, a suche gesty były przy całym swoim
206

komizmie okrutne. jeżeli chcial, z ciasnego jego ciała wydobywał się Spiżowy głos.
Póki stał on na deskach kabaretów, widzowi podobało się również to bezgraniczne znikczcmnicnic. Zjawiał się jako chłopczyk w niebieskiej bluzie z drewnianym konikiem i śpiewał o swojej mamie, jako o „dziwnym typie**. Znika zawsze z panami, a tatuś stoi przy bufecie, je, pije i pozwala na to. Nagle chłopak poczynał ciągnąć swego konika na sznurku, strzelał dokoła siebie batem i gryzł swój wywieszony język, patrząc przytem okropnym zezem na koniec swego nosa, umalowany na czerwono... Potem przychodził w cyklistówce bladego hultaja z pod latarni i wydawał gwizd, który był znakiem dla jego dziewki, że stoi na rogu i ma ochotę obejrzeć sobie jej gościa. Te trzy niesamowite tony, mknące zimno ponad rzędami słuchających mieszczuchów, budziły’ grozę i zachwyt.
Księżna zatrzymała go przy sobie. Potrzebowała go przeciw jałowości jakiejś godziny, przeciw jakiejś nocy pełnej nieukoju, przeciw wstrętowi wobec tego, co było, przeciw myślom o tem, co ją czekało. Sięgała po niego o każdej porze dnia, jak po buteleczkę z eterem. Był jej nałogiem; ulegała mu i obawiała się go. Gdyż było to wszystko, co jej pozostało, i miało ją to zabić.
Pewnej nocy doznała w jego objęciach krwotoku. Przedtem nie zauważyła nic, prócz lekkiego zawrotu głowy.
Slicci jednym skokiem opuścił łóżko, i krzycząc obłędnie, począł biec po pokoju. Wreszcie znalazł drzwi i uratował się, z kalesonami w jednej i fałszywymi spinkami brylantowymi w drugiej ręce.
Powiedziała sobie, nieco ogłuszona tym wypadkiem:
„Więc już tak daleko zaszło*4.
Ale nie wydawało się jej, aby to miało cokolwiek zmienić. Rano nie czuła się nawet osłabiona. Posłała po Slicciego;
207

nie było go. Odczuwała jego brak przez cały dzień, jak zwykłej dawki jakiegoś środka podniecającego dla nerwów. Pod wieczór dowiedziała się, że odjechał, i to z lady Olimpją, która właśnie przybyła. Zdawało się, jakoby w Sliccim znalazła nareszcie mężczyznę, którego nie potrzebowała oszczędzać; i porwała go swojej przyjaciółce. Wenus była zazdrosną boginią. Pośród tych, co jej służyli, nic było wierności.
Księżna pojechała natychmiast za nimi. Wydała jeden jedyny krzyk rozczarow ania i niedoli. Po drodze nie tnyślała ani chwili o sobie, o swoim stanie, o swoim losie. Nie niepokoiło jej też najmniejsze wspomnienie oszołomienia, jakiego udzielił jej zbieg i z powodu którego goniła teraz za nim. Przed oczyma jej nie było nic, prócz celu, niepewnego celu.
W Rzymie szukała daremnie. Wprawiła w ruch detek-tywów. W Medjolanic dowiedziała się od pewnego agenta, że komik opuścił Włochy. Przekroczyła Alpy. Z tamtej strony była późna jesień.
Jechała, nic wiedziała dokąd. Siedziała w swoim prze-dziale i była zdumiona, że nosi wielki kołnierz futrzany na ramionach. Na jakiejś stacji powiedziała do Nany, swojej pokojówki:
— Nic wiedzieliście przecież, że pojadę do chłodniejszych krajów.
— Prosper twierdził tak. Zabrał wszystko.
— Prosper?
Dziwiła się. Więc nic była sama? Ktoś inyślał o niej? Prosper, ciągle jeszcze?
Szła za śladami, jakie wskazywali jej szpiegowie, od miasta do miasta. Wreszcie powiedziano jej, że para ta wsiadła na okręt do Madery. Ach! jak pięknie musiało taiu być, na wyspir o wiecznej wiośnie!
208

Po otrzymaniu tej wiadomości znajdowała się w jakiemmieście nad morzem Północnem i niezdecydowana kazała powozowi czekać. Koło kościoła o spiczastych wieżach świszczał lodowaty wicher z taką siłą, że jej ciężki kołnierz futrzany wzdymał się.
Pojechała dalej. O komiku zapomniała. Ale miała cel, niepewny cel. Wiedziała dokładnie, tutaj następowało coś zupełnie nowego, coś niepomyślanego jeszcze, przed czem nie można było nawet czuć trwogi, tak było niepojęte. I w naprężeniu, od którego oddech jej stawał się krótszy, siedziała wyprostowana sztywno przy oknie i skierowała swój biały, chudy profil ku równinie, na którą padał śnieg.
Wreszcie ujrzała to.,
Pociąg zatrzymał się w polu, gdyż szyny zasypane były śniegiem. Wysiadła i przyglądała się wronom, których ciąg rysował figury w zawiei. Była to jedna tylko figura i wraz z czarnym ciągiem zbliżała się coraz bardziej. Szczerzyła do niej zęby, zimna i nieuchronna.
I na przeciąg jednego uderzenia serca rozdarły się wszystkie haftowane zasłony, które duch jej rozpiął był niegdyś przed nicością. Piękno i miłość, duma z wolnej duszy: wszystko uleciało. Wszystko rozwiało się przed jej oczyma: wspaniałe gesty, pyszniące się kształty, barwy w swoim blasku, patos słów.
Czuła się naga pod tym szczerzącym się śmiechem na śniegu. Pochylona do przodu, oczarowana i wabiona, otworzyła obie płaszczyzny dłoni, jak do powitania. A znieruchomiała resztka tańców bachantki była w powitaniu, którem przyjmowała śmierć.
14 Henryk Mann Wenus
200


ROZDZIAŁ SZÓSTY
Skierowała się zpowrotem. Ataki astmatyczne zmuszały ją wiele razy Jo przerywania podróży. Ból w dołku sercowym zjawiał się i mijał. Na każdem łóżku w zajeździć rozkazywała sobie:
„Nie tutaj umierać! Nie jestem gotowa1*.
Bóle głowy rozpoczęły się znowu. Zawsze powodowały one zamęt w calem jej ciele; szalało i łaknęło potem ramion mężczyzny. Ale teraz nic myślała o żadnym. Krew jej wydawała jeden tylko okrzyk: „Dziecko!“ Jedna jedyna myśl w niej buntowała się przeciw kresowi. Jedna tylko tęsknota wyciągała ramiona z cienia, który ją ogarniał: „Dziecko!“ Noc byłaby mniej czarna, Świat nie zginąłby za nią, nichieszczyłby się nadal i śpiewał.
W Bazylei zmieniła nagle kierunek i pojechała do Paryża.
Doktór Barbasson przyjął ją w swoim domku w Asniires. Porzucił on praktykę: gdy mu zameldowano przybyłą, musiał przezwyciężyć odruch zniecierpliwienia. W porę przypomniał sobie, że ta nieznajoma w najlepszych czasach jego siły wraz z inneini wielkiemi damami odczuwała jego dłoń, jego krótką, delikatną dłoń, która z pacjentek czyniła kochanki. Czy nie wmawiała sobie ona nadziei macierzyńskich, którym właściwie brak było wszelkich podstaw’? Jak się ten stary książę, ten cynik, uśmiechał wówczas!
210

Siedziała w jego małym salonie. Padały nazwiska dawnych znajomych. Doktór opowiadał o jednym, że umarł na złamane serce ojcowskie, o drugiej, że została jej zesłana śmierć, aby zaoszczędzić jej większego bólu. Księżna myślała podniecona:
„Jak mocno musi on mnie jeszcze uważać za związaną z beztroskiem życiem, jeżeli bawi mię takiemi życzliwcmi słowami! On sam, w swoim berecie z czarnego aksamitu, z pięknie ostrzyżoną białą brodą, nic myśli jeszcze o śmierci**.
Potem opowiedziała o swojem cierpieniu.
1 nagle światowiec wyrugowany został z ostrej, głębokiej twarzy lekarza. Przysłuchiwał się z podbródkiem w dłoni. Spojrzenie jego muskało niekiedy ukradkiem jej oczy. Z zasadzki rzucał czasami jakieś drobne pytanie, które brziniało niewinnie; a jednak było złowieszcze. Księżna nie spostrzegała tego; lekarz dziwił się chłodowi jej głosu. Wreszcie oświadczył, że pragnie ją zbadać. Kiedy się rozbierała, powiadał sobie w sąsiednim pokoju:
„Ta kobieta nic troszczy się wcale o swoje zdrowie. Wie równie dobrze jak i ja, że nie warto tu powiedzieć ani czterech słów. Ona chce czegoś innego. Zaraz się dowiemy... Co za wspaniała ruina! Ach! była ona kobietą, która się nie oszczędzała, aż do celu. Gdyby więcej ich miało do tego odwagę, nasze bractwo byłoby bez chleba. Ale mimo wszystko podziwiam ją. A gdybym był kobietą: tak chciałbym skończyć!**
Chwilowo jednak był zadowolony, że dopomógł wielu kobietom do przezornego przedłużenia ich życia i często miał przy tem także własną przyjemność — i że ta wspaniała umierająca kobieta pokazywała mu w jego miłym pokoju jedno po drugieni wszystkie piętna, jakie potrafił wyciskać szalejący Eros... Ale dlaczego to robiła? Czego chciała?
211

Niech się patii obierze, księżno, — rzeki powściągliwie. Widać było, że myślała o czemś innem.
Pełna była swojej jedynej, błagalnej myśli. „Jeszcze chwilę! Jeżeli będę mówiła, jestem zgubiona. Powie mi, że to niemożliwe, niemożliwe na zawsze. Wiem o tem, oh, ciało moje okrutnie daje ini to do zrozumienia. Ale nie wierzę mu, nie chcę wierzyć! Nadzieja moja jest obłędna, ale chcę ją zachować!“
Już nawpół ubrana przywołała go jeszcze raz. Roz-kazująco, zgóry, powiedziała:
— Chciałabym się też dowiedzieć od pana, czy dolegli-wości moje pozostają w związku z bezdzietnością.
Doktór zrozumiał, skinął głową. Tego brakowało; był zaspokojony.
— Bezwątpicnia, — rzekł wolno. — Ale macierzyń-stwo byłoby niebezpieczne dla życia.
Ujrzał jej pogardliwą minę.
— W czasie procesu wstecznego, jaki przeżywa wasza wysokość, byłoby ono niebezpieczne dla życia, — powtórzył, jakby tłumacząc się. Księżna zażądała z nieruchomą twarzą:
— Niech mi pan da pewność, czy ono jest możliwe!
Bez namysłu zgodził się na tę zbyteczną formalność. Starannie poprawił jej poduszki, badał ją długo i skrupulatnie i miał przytem wrażenie, jakby stary książę stał za nim i uśmiechał się złośliwie. Potem wyprostował się i powiedział poArażnie:
— Madame, nic może się pani niczego spodziewać.
— Niczego już?
— Nie.
Zawahała się.
— Nigdy jnż?
— Nie.
212

Glos jej brzmial nagle chrapliwie, lamal się. Leżała jeszcze z bezwładnemi rysami, podczas gdy lekarz wyszedł.
Powróciła do salonu, aby się krótko pożegnać. Ale Barbasson powiedział życzliwie i w poczuciu swego obo-wiązku:
— Proszę panią, księżno, aby się pani zbytecznie nie martw iła. Krwotoki płucne nie posiadają takiego znaczenia, jakie się im przypisuje. Leżenie w łóżku mogłoby spowodować hipostatyczne zapalenie płuc. Zalecam pani raczej kąpiele powietrzne, gimnastykę, chodzenie. We wszystkiem należałoby przestrzegać umiarkowania, gdyż niestety zagrożony jest rdzeń pacierzowy. Pod tym względem nie ukrywam swego zaniepokojenia. Jeżeli chce mnie pani usłuchać, madame, niechaj się pani uda do Rivy nad jeziorem Garda i powierzy się opiece lekarskiej jednego z moich przyjaciół. Doktór Manningen z pomocą przyjaznego klimatu, zimnej wody i regularnego ruchu w ciągu dwóch lat przywróci pani zupełną równowagę. Niechaj księżna nic wątpi w to, — dodał z lekkim uśmiechem.
Aby cokolwiek robić, pojechała na plac Opery, i kupiła bilet do Rivy. W Desenzano wsiadła na parowiec; wówczas przypomniała sobie, że nad jeziorem tem mieszkał Jakobus. W Maderno opuściła okręt; było jej zupełnie obojętne, czy tutaj, czy w Rivie.
Pobliska wieś, gdzie mieszkał, leżała osłonięta górami na półokręgu przed obszarem winnic. Z zamkniętej masy jej domów wysuwały się kamienne schody; siedziały na nich kobiety, z ramionami wokół kolan, i nawoływały się. Z otwartych spichrzów, pod wystającemi dachami drewnianemi, wyglądały wiązki chróstu. Dom Jakobusa znajdował się na stoku wśród wina i oliwek. Była to prostokątna chata wiejska, której dodaał godności taras, dwa razy dłuższy od fasady.
213

Ładna służąca, czarnowłosa, o wielkim biuście i ciepłej barwie cery powiedziała jej, że pan wyszedł. Gdy księżna zawróciła, ujrzała go powracającego w towarzystwie dwóch mężczyzn z których jeden, niski i tęgi, mógł być właścicielem ziemskim. Drugi, pożółkły i drewniany, był zapewne adwokatem. Ogarnęła ich obu tem samem spojrzeniem co Jakobusa, i uznała, że stanowi on z nimi całość. Nie miał brzucha, stał się nieco sztywny, bardziej zbliżony do adwokata. Odwrócił się; grzbiet jego był nawet nieco zapadły. Ale ruch, jakim wskazywał na pole, był silny i zadowolony: ruch właściciela.
Kiedy ją spostrzegł, zatrzymał się i przestał mówić. Poznał tylko jej chód. Zbliżając się wolno, podniosła woalkę; Jakobus stropił się. W następnej chwili jedneni słowem poinformował swoich towarzyszów; pozostali za nim, nieco zalęknieni. Jakobus zbliżył się, swobodnie i bez przesady ucałował jej rękę i rzeki:
— Jak to uprzejmie, że mię pani odwiedza.
— Ogarnęła mię ciekawość, żeby pana jeszcze raz zo-baczyć.
— Jeszcze raz, księżno? Spodziewam się, że częściej.
— Tylko ten raz, gdyż jestem chora i muszę się pożegnać.
— Niechże pani da spokój, niechże pani tego nie mówi. Niczego przecież po pani nie poznać.
— Widział pan to w tej chwili.
— Jest pani ponuro nastrojona, przeżyliśmy z sobą wicie, pani i ja., Od tego czasu rzadko słyszałem o pani. Świat, wie pani, leży tak daleko stąd. Należę zupełnie do wsi. Pociesza ona. Trzeba tylko umieć zrezygnować. Niech pani zrobi tak, jak ja. Niema tu nic podniecającego, a przedewszystkiem nikt tu nie maluje.
— Widzi się to odrazu, — rzekła księżna.
— Prawda?

Odwrócił się.
— Mamy tu coś lepszego do robienia, niż malować, co, moi panowie?... To moi przyjaciele, księżno: signor Fabio Benatti i adwokat Romualdo Bernardini.
— Słusznie, wasza wysokości, — rzeki adwokat głosem bezbarwnym, ale z polotem. — Tutaj trzeba pracować bez wypoczynku nad udoskonaleniem zbioru oliwek, jak również nad rozwrojem chodowli wina.
— Błogosławiona filoksera 1 — westchnął Benatti.
— Pokonamy ją! — zapewnił Jakobus. Adwokat piszczał z zapałem:
— Założyliśmy przecież towarzystwo w celu czuwania nad nią i zwalczania jej — towarzystwo ze statutami i administracją. Wszystko jest na najlepszej drodze, dzięki ofiarności i pracowitości naszego prezesa...
Jakobus ukłoni! się.
— Naogól byliśmy nieco cofnięci, — odpowiedział. — Po dokładnych studjach zaprowadziłem w swojej posiadłości zupełnie nowy system tłoczenia wina.
— Pan sam? — zapytała księżna.
— Ja sam. Znajduje on uznanie. Zrozumie pani z łatwością jego zalety, jeżeli pani powiem...
Ale Fabio Benatti przerwał mu, wołając:
— Czego nam brak, to piwnic gminnych. Dlaczego wina nasze są tak tanie? Ponieważ nie mają wspólnego typu!
— Stabilizacja typu, — wtrącił adwokat z podniesionym palcem, — to pierwszy i nieodzowny warunek popytu i uznania dla wina. Póki każdy wieśniak na własną rękę produkuje wino, nie może być mowy o ustalonym typie.
Jakobus dodał:
— I niech pani zważy, księżno, że wino nasze nie ustępuje zupełnie produktom z Bardolino, które stoją o tyle wyżej w cenie. Obfituje ono w alkohol, pod tym względem nastę-
215

puje zaraz, po winie z Kovigo; mógłbym pani wymienić jego moc. Zawiera też dużo taniny, glukozy i w ogóle elementów, które ułatwiłyby jego przeróbkę na naukowych podstawach...
Wszyscy trzej opierali się o płot i mówili. Księżna ociężale przesuwała wzrok po latoroślach. Z jasnego listowia wynurżał się czarniawy’ kościółek. Był zapadły, zamknięty i opu-szczony. Ale ponad popękanemi drzwiami widniał na murze nieuszkodzony prawie obraz w bajecznych barwach, szary i różowy: Zwiastowanie. Przyszła Matka była lękliwa, anioł posiadał łagodny i lekki wdzięk. W’zrok przybyłej utkwił w tem malowidle. Począł płonąć na tym obrazie jej własnej nieziszczalnej tęsknoty na fasadzie skazanego na zagładę domu.
Jakobus rozstał się wreszcie ze swymi przyjaciółmi. Mówili właśnie o wychodżtwie; adwokat zapewniał:
— Nowy’ kataster przez sprawiedliwszy podział podatków wiele znowu naprawi.
— Ufajmy, — rzeki Jakobus. Adwokat krzyknął coś za nim, powrócił szybko:
— Przyszła mi pewna myśl, której mi łaskawa księżna zapewne nie weźmie za złe. Gdyby wasza wysokość wstąpiła do naszego towarzystwa — co ja mówię, gdyby raczyła łaskawie przyjąć godność honorowego członka naszego towarzystwa...
— Waszego towarzystwa zwalczania filoksery?
— Z pewnością przyniosłoby to szczęście.
— Nie filokserze, — rzeki Fabio Benatti, — ale towa-rzystwu.
— Czuję się zaszczycona, moi panowie, przyjmuję. Okażecie mi panowie natomiast ten zaszczyt, że przyjmiecie wzamian moją dotację.
216

Jakobus poprowadził księżnę przez swoje pola, kazał jej ważyć w ręku wiszące jeszcze kiście, wymieniał wielkość zbioru. Pokazał jej jezioro, jakby je reprezentował, chwalił jego ryby i usprawiedliwiał je, że widok nie był jasny. Potem musiala pochwalić jego ogród domowy. Róże kwitły jeszcze! Kury jego niosły zdumiewająco. Wyciągnął z plew jcdr.o jajko, naddłubał je i podał księżnej; to daje siłę. Służąca chodziła dokoła z dzieckiem na ręku i ładnemi pytającemi zwicrzęcemi oczyma spoglądała obojętnie na nieznajomą.
Jakobus zaczerwienił się.
— Pasqua, idź do domu! — rozkazał.
— Dlaczego? — rzekła księżna. — Chętnie ją widzę.
— Czegóż pani chce? — mruknął Jakobus, — tu po-trzeba kobiety... A przytem dzieciak sprawia mi radość!
— To pańskie dziecko?
— Tak.
Po chwili księżua rzekła:
— Jest pan szczęśliwy. Musi pan uszczęśliwić matkę i dziecko.
Usprawiedliwiał się nadal.
— Dość już miałem tych mądrych kobiet, wie pani. I kochających nawet! Zawsze być wystawionym na burze namiętności!... Pasqua jest czarująco bezduszna. Nie myśli nawet o tem, żeby mnie kochać. Nie widzi nic, tylko że jestem prawidłowo zbudowanym, czerstwym pięćdziesięcioletnim mężczyzną. Posiadam też zalety, które się jej podobają: nie piję, nic noszę noża. Spełnia wszystko, do czego jest powołana, i spodziewa się, że obdaruję ją w testamencie; nadzieja jej nie zostanie zawiedziona. Z chłopca zrobimy oczywiście dzielnego wieśniaka.
— Oczywiście. Wygląda bardzo zdrowro. Gdy będzie go pan musiał kiedyś pozostawić samego, uczyni pan to
217

ze świadomością, że wszystko jest w porządku. I on będzie miał kiedyś dzieci...
— Długo trwało, aż odkryłem właściwie swoje serce: bezuczuciowa kobieta, piękne, silne zwierzę. Ach! ona nie żąda ode mnie dzieła. Nie maluje się tutaj!
— To się teraz wydaje pańską sławą: nie malować?
— Przeżyłem przecież pewne rozczarowanie — swego czasu, — wyjaśnił z łagodnym wyrzutem. — Trzeba wypocząć po tem.
— No, nie obawiam się o pana, wypocznie pan.
— Ale teraz proszę panią, księżno, aby pani zechciała podzielić mój wiejski posiłek. Czy mamy karpie, Pasquo?... Karp jest królem naszych ryb. Znajduje się tylko w jeziorze Garda. Na stołach cesarzy rzymskich zjawiał się zawsze w wieńcu wawrzynowym.
— Bardzo chętnie — gdybym tylko mogła jeść. Jestem trochę zmęczona.
Jakobus przeraził się, zdawało mu się, że księżna chwieje się. Wsparł ją, właśnie w drzwiach domu.
— Do tego pokoju, księżno — tylko kilka kroków. Ale co się pani stało? Podróż była pewnie trochę męcząca?... Proszę tutaj, ta kanapa jest bardzo wygodna.
Ułożył ją. Przyglądała mu się i wspomniała doktora Barbassona.,,Zawsze ten sam ruch dokoła mnie: poprawianie poduszek1*. Powiedziała ze znużeniem i niecierpliwie:
— Niech pan zostawi. Chciałabym wypocząć godzinkę, to wystarczy. Po południu jadę dalej, do Rivy, do doktora Mannigena.
— Ali!
Po raz pierwszy przyjrzał się jej z całą uwagą i bez zamiaru prezentowania się jej. Milczkiem wysunął się z pokoju.
Kiedy powrócił, zastanowił się.
218

— Księżna wysłała swoich ludzi naprzód?
— Tak.
— Ale nic może pani jechać sama. Jeśli pani rozkaże. księżno, będę pani towarzyszył.
— Dziękuję panu.
— Znam bardzo dobrze doktora Manningena. Lepszego wyboru nie mogła księżna zrobić. To prawdziwy lekarz, więc z bardzo rzadkiego gatunku. Człowiek, który oddziaływa na innych, pomagając, wspierając na wszystkie strony, i sam uszczęśliwiony jest swoją działalnością. Ogłuszy on panią na wiedeński sposób oszołamiającą uprzejmością, tak że nie będzie miała pani kiedy myśleć o swojej chorobie. Wiosłowanie, ćwiczenia oddechowe, chodzenie po górach na całą wysokość dwustu metrów stanie się dla pani punktem honoru! To jest zdrowe, to uspokaja! Przypomina sobie księżna zapewne, jaki byłem zużyty, chwiejny, beznadziejny, wyniszczony — wówczas? Otóż doktorowi Manningenowi zawdzięczam, że posiadam dzisiaj znowu wiarę w siebie, i cele, i mocną miarę życia.
„Co za cele?“ pomyślała księżna. „Jakież mierne życie!“ Powiedziała:
— Mówiłam o Rivie trochę bez zastanowienia, muszę się jeszcze nad tem namyślić.
— Niech pani zostanie przy swojej decyzji! Radzę pani dobrze.
Mówił dalej; księżna zadawała sobie pytanie:
„Czy opłaca się kazać swoim członkom wykonywać codziennie tyle a tyle zdrowych ruchów — tylko poto, aby nie być zmuszoną pożegnać się ze światem? Odegrałam przecież numer za numerem cały program, który ustalony był dla mnie, zanim jeszcze istniałam. Trzy boginie, jedna po drugiej, układały fałdy mojej szaty i kierowały memi
219

gestami, każda na swój sposób. Życie ino je było dziełem sztuki. Czyż mam samowolnie nadsztukować nieco swój złamany los?... Nie!
— Zdecydowałam się, wracam do Neapolu.
— Niech się pani lepiej zastanowi, księżno, błagam panią! Niepokoi mię pani bardziej, niż mogę pani powiedzieć!
— Bez powodu, drogi przyjacielu; dzieje mi się to, czego pragnę. Niech mię pan odprowadzi zpowrotem do Desenzano!
— M olno mi? Ale dzisiaj nie odchodzi już parowiec. Czy przenocuje pani u mnie?
— Nie, nie. Czy możemy pojechać łodzią żaglową?
— Łodzią żaglową, naturalnie, łodzią żaglową! Będzie przecież wiatr?
Pobiegł do drzwi.
— Paolo, czy jest wiatr do Desenzano?... Tak, księżno, możemy! Rzeczywiście pojechać łodzią żaglową, z panią, księżno!
Był szczęśliwy; zapomniał naraz o swoich przestrogach i o swoich obawach, gdyż mógł pojechać z nią. Nieświadomie dla niej przypominał jej Nina. „Co za dziecko!“ myślała prawic czule.
— Ale w takim razie musimy zaraz jechać! — zawołał. — Mamy trzy godziny czasu. Pociąg do Mcdjolanu odchodzi o piątej dwadzieścia pięć.
— Niech pan pierw zatelegrafuje do lekarza w Rivie, że nic przyjadę, a także do mego Strzelca Prospera. Jest już tam. Niech wraca natychmiast i jedzie za mną do Medjolanu.
Wsiedli do łodzi.
— Nie zabiera pan żeglarza?
— Poco? Żegluję przecież sam, jakbym nigdy nic innego nie robił.
220

— A Linda, — zapytała księżna nagle. — Mała Linda!
— Tak, szkoda, że jej księżna nie widziała. Aż do ubiegłego tygodnia była tutaj. Ale że zaczęły się już chłody, lepiej jej jest teraz w mieście.
— W Wenecji?
— U Klelji... Boże mój, musiałem przecież tej biednej kobiecie dać jakieś odszkodowanie. Pozostawiłem jej Lindę. Cóż ona ma poza tem. Mortoeil zidjociał, zdaje się, pije.
— Mała Linda w swej ciężkiej, błyszczącej sukni, jak z masy perłowej...
— O, już ją zdjęła. Cóż pani sądzi, ma już trzynaście lat. Duża dziewczynka.
— Ładna pewnie.
— No!
Podniósł palce do ust.
— I wesoła?
— Cicha, bardzo cicha.
Zamilkł.
— Ale z wyglądu...! — rzeki szybko. — Zawsze tylko na nią patrzę i dziękuję jej za to, że jest. Malować jej nie potrzebuję: dlatego uważam ją za tak piękną. Co za rozkosz, móc patrzeć na piękne rzeczy, nie będąc zmuszonym myśleć o malowaniu! Niech pani spojrzy na to mgliste jezioro z niejasnemi obrazami odbijających się w niein przedmiotów. Jak mię to dawniej podniecało! Teraz nic mnie to nie obchodzi — nic.
— Wie pani, kto mię ostatnio odwiedził? — zapytał. — Nino!
— Co on robi, gdzie jest?
— Jechał do Genui, wybiera się do Ameryki, z polecenia swojej partji. Ta młodość!... Biedna jego matka jest chora na płuca, niedługo pociągnie.

— Wiem.
— Siebelind także był u mnie przez jeden dzień. Spotka go księżna w Neapolu. Siwieje zupełnie. Wie pani, jest mi to bardziej niemiłe u znajomych, niż u mnie samego. Widzieć, jak wszystko staje się stare...
— Stare? Nie. Ja przynajmniej nie. Moja młodość i moje życie skończą się równocześnie.
— W takim razie jest pani szczęśliwa, — mruknął malarz.
Minęła chwila.
— Mnie zasypuje piasek. — rzeki Jakobus. — A raczej już mnie zasy’pał. Niech pani nie myśli, księżno, że o tein nie wiem. Udaje mi się przeważnie nie myśleć o tem. Ale bywają dni — i dzisiaj, gdy widzę panią znowu... Jest pani piękniejsza, niż kiedykolwiek!
M olno spojrzała wdół na niego, który’ z głową ponad kolanami patrzał ku niej wgórę. Milczeli. Księżna, wyprosto-wana sztywno, siedziała przy wysokim sterze. Zapadl wieczór. Z ławicy chmur poza nią spadło do wody kilka róż.
— Na szczęście nie potrzebuję pani malować, — mruknął Jakobus znowu.
— Zdaje się, że wiedzie się panu nieźle... Ale za mało troszczy się pan o żagiel.
— Zaraz... Ale niech też pani pomyśli, że właściwie spotykały mię same niepowodzenia. Palladę Botticellego odnaleziono teraz, wie pani?
— Tak, w Palazzo Pitti. Widziałam jej fotografje.
— Ja nawet pojechałem... Otóż, jest zupełnie inna.
— Niestety.
— Zupełnie inna niż moja. Nie, nigdy nie było mi danetn wyśnić do końca marzeń wielkich stuleci, za czasów Minerwy równie mało, jak później, gdy pragnąłem Wenery.
— Pragnął pan za wiele.
222

Brzmiały jej w uchu własne, wypowiedziane niegdyś słowa: „Stworzeni z otchłani każdej przepaści, z gwiazd każdego nieba“. Czy i on do tego należał?
— Był pan sławny, zarabiał pan wiele — mimo to sztuka pańska nie zadowoliła pana. Nie jest to zwykły los.
— Ale jest to bardzo skromna miara niezwykłości.
— Oczywiście.
Nie, on do tego nie należał — gdyż uczynił się małym, gdyż potrafił stać się skromnym i trzeźwo chcialby żyć dalej.
Przez długi czas nie mówili nic. Fale rosły, łódź wznosiła się i opadała. Jezioro było rozległe jak morze. Brzegi ginęły za szybującemi nisko chmurami. Nie widzieli żadnego statku, byli zupełnie sami.
— Pyta człowiek, dokąd pani jedzie, — mówił Jakobus w zadumie. — Niech pani wybaczy, wygląda pani tak, jakby trzeba było pytać — zupełnie biała pośród tych ciemnych oparów — zupełnie sztywna na wysokim pokładzie tylnym i zupełnie biała — z krwistoczerwoną smugą pod chmurą tuż za pani wąskiem ramieniem — zupełnie biała, a chmura stoi niby żelazny hełm na pani głowie.
— Poznaję pana znowu, — rzekła księżna. — Ma pan jeszcze całą swoją wyobraźnię.
Jakobus jęknął.
— Może mi pani wierzyć, zastanawiałem się przez ten cały długi czas. Wydawałem się sobie za wiele wart dla histerycznego Renesansu, prawda? Otóż, nie miałem do tego prawa. Uwodzicielska chorowitość była właśnie tem, co powinienem był malować. Czyż inaczej mógłbym ją malować? Nigdysmy nie powinni sądzić, że potrafimy coś innego, niż to, co robimy; ów brudny Perykles miał rację. . Wszyscyśmy dzisiaj skazani na rzeczy chore. Gdziekolwiek rzęzi rozkład, odpowiadamy. To nasz zawód. Ale ja po
223

rwałem się na wielkie, zdrowe życie. Pani, księżno, była wówczas Wenerą, gładki) i dojrzali). Ja obciąłem z pani uczynić coś przesadnego, coś wszcchobejmującego, miażdżącą gloryfikację. Ostatecznie powstała z tego schorowana gęba Siebelinda. Słusznie się lak siało. Mogłem panią malować, księżno — ale owego jedynego dzieła, które dla wszystkich miało się stać objawieniem, o którem każdy miał myśleć, że to on je wymarzył, a które ja byłbym tylko uczynił: tego mi pani wówczas nie dala. Dzisiaj...
— Dzisiaj jestem na to nareszcie dosyć chora.
— Księżno, opisałem pani już ten obraz — obraz tej dziwnej podróży...
— Ostatniej podróży.
— Oh!
— Nichardzo się pan śpieszy. Przybywa pan w chwili, gdy umieram.
— Jak pani umiera! Jak wiele umiera z panią! Ostatnia z wielu wielkich! Wszystko to namalowałbym także!... Księżno, niech pani wraca ze mną!
Nie odpowiedziała.
Zsunął się z ławki i padł na kolana..
— Niech pani wraca ze mną!
— Niechże się pan opamięta... Wypuścił pan linę żagla z ręki, wiatr zmienia kierunek.
— Niech pani steruje nalewo... Księżno, musi pani! Nie może mi pani tego odmówić, mego dzieła, mego największego dzieła na zawsze: portretu umierającej księżnej Assy!
— To znowu dawne uparte słowa. Dzisiaj nic mogę już niczego odmawiać i niczego dawać.
— Więc umrę z panią!
Nagle łódź przechyliła się nabok. Jakobus upadł.
— Za wysoko napiął pan żagiel. Niech go pan ściągnie!
224

— Dlaczego, księżno? Czyż nie chcemy umrzeć?
— Niech go pan ściągnie, powiadam!
Kosztowało go to wiele wysiłku; skraj lodzi unosił się z trudem.
— Nie napiąłem go wcale za wysoko, umiem przecież żeglować! Ale tutaj koło półwyspu... Księżno, gdybyśmy byli umarli! Wszystko byłoby teraz dobrze.
Spoglądała na niego nieruchomo ze swego wysokiego miejsca — aż począł przeczuwać, jak niepojęcie daleką była ta zamknięta w piersi śmierć od niego Bamego, który miał nadzieję, który z przekory domagał Bię dla siebie śmierci z zewnątrz.
,,Zadowolona jest, że ma umrzeć; ale nie w’ przypadkowej przygodzie i nie ze inną“.
Uczuł lęk. Tęsknił za jakiemś niewinnem słowem. Gdy przybyli, zawołał bardzo głośno woźnicę. Chcial wsiąść z księżną; ale ona podała mu rękę na pożegnanie, z uśmiechem i chłodno.
Na dw’orcu w Genui miała zadośćuczynienie. Czuła pokusę, aby zamówić tam Nina; ale opanowała się. Wierzył on w następny raz, a to nie był jeszcze ten.
Małemi marszami dziennemi zbliżała się ku Południowi. Stało się cieplej, serce jej bilo mocniej. W Capui wysiadła — jak niegdyś — i pojechała przez pola. Koń musial iść stępa, kamienie na drodze dokuczały mu; — ale powietrze to kołysało jeszcze jak wówczas jej zmysły. Dzień żniw był błękitny i lekki. Chmury, szarpane przez wiatr, szybowały tylko niby srebrzysta piana nad horyzontem. Za cyprysami o srebrnych skrajach słyszała śpiew i śmiech wieczornych fletni; odpowiadały one fletniom poranku. Ziemia była nowa jak pierwszego dnia —
„ — jak w ogrodzie, kiedy byłam dzieckiem i leżałam w janowcu. Błękitnawa ważka znowu stoi przede muą
15 Henryk Mmifi: W*tlt»
225

w powietrzu... A ja sama nie postarzałam się. Dożyłam do końca; ale nie znam przesytu, nie znam pogardy. Nic nienawidzę niczego, nawet śmierci.
Tam na stoku uśmiechają się znowu moje oliwki, słabe, z wydrążonemi pniami, i ciągle jeszcze gotowe na cud nowych zbiorów... Chciałabym być jak one; święcę życie aż do ostatniego uderzenia siekiery.
Czyż nie krąży we mnie, zmieszana z moją krwią, miłość tego całego kraju? Wszystkie jego istoty, słabe i rozognione z nadmiaru słońca, kolejno zapalały mię i obezwładniały. Przez sto uścisków stał się ten kraj tnoiin. Jest we mnie: to słońce jest we mnie, nabrzmiałość tego grona winnego, pył na stopach tego biedaka, i każdy cudowny uśmiech!... Dumna jestem z tego! I święcić będę ostatni zbiór, jak zrąbane drzewo oliwne. Tej ziemi, którą tak bardzo kochałam, oddam wszystko naraz. To jest śmierć, nie jest ona straszna, nie nienawidzę jej, gdyż nie nienawidzę życia.
Rozległy jest, rozległy, ów upiór na śniegu. Tutaj on nie ma mocy. Tutaj śmierć jest łagodna, znam już jej uśmiech. Wiem przecież, jaki to chłopiec na ścianie owej kaplicy świeci dwum kobietom srebrną amplą w głęboki mrok. Kocham go, to genjusz mojej śmierci!
Cale moje życic było jedną wielką miłością; wszelkiej wielkości i całemu pięknu podawałam swoją gorącą pierś. Niczcm nic gardziłam, nikogo nie potępiłam, nie czułam żadnego gniewu. Siebie i los swój pochwalałam aż do końca; jakżebym mogła nienawidzić swojej śmierci? Nie jest ona niczcm obcem. Ma udział w mojem życiu, które kocham. Jest jego ostatnim gestem, i pragnę, aby była jego gestem najszczęśliwszym“.
226

W domu zastała telegram od Nina:
„Zamierzając rozpocząć podróż przez wielki ocean, przesyłam ci, kochana Yollo, ostatnie pożegnanie ze Starego Świata“.
Uśmiechnęła się do jego żądzy przygód; odpowiedziała mu:
„Odwagi i do zobaczenia!“
Kiedy się kładła spać, było jej słodko i cicho na duszy. W nocy obudził ją zwykły ból w dołku sercowym. „To przecież taki słaby ból, znam go w znacznie gorszym stopniu“, pomyślała. Ale serce jej biło jak pod powłoką trwogi. Nadsłuchiwała jego uderzeń. Nagle ustały. Oczyma rozwartemi szeroko i pełnemi grozy spoglądała w mrok i zdawało jej się, że w bladem powietrzu odbija się jej własny, straszliwy obraz. Westchnęła; tętno powróciło.
Członki jej były zimne. Zrobiła kilka kroków, znowu skurcz chwycił mięsień sercowy. Nic miała czasu dotrzeć do łóżka, ból rzucił ją na krzesłu. Ból ten biegł po obu stronach piersi ku szyi, po karku i do głowy. Między’ atakami podniosła się. Leżenie bolało ją i trwożyło. Gdy tylko usiadła, niepokój i bezradność zmusiły ją do płaczu — nie wiedziała, dlaczego, gdyż nie skarżyła się.
Skurcze serca trwały trzy dni. Błąkając się bezładnie po pokojach, szukała ulgi. Kładła splecione dłonie na karku, gdyż tam ulokował się dławiący ucisk, który nie ustępował nawet w kwadransach poprawy. Wzbraniała się przyjąć lekarza. Odesłała nawet pokojówkę.
Pewnego dnia drzwi otworzyły się i stanął w nich Siebelind. Ujrzał księżnę Assy rozciągniętą na podłodze, z twarzą skażoną bólem. I zawstydził się tej zemsty, jaką mu zgo-towała, ona, najdumniejsza ze szczęśliwych. Trwał w znie-ruchomieniu i przymknął oczy. Podniosła się bez pośpiechu i stojąc prawie, oparła się o fotel: biała w swoim żółtym szlafroku, wąska zupełnie pod szerokiemi, czarnemi włosami.
227

Jedna ręka skurczyła się na sercu, druga zanurzyła lodo-wato w poduszkach, które szeleściły. Siebelind obserwował krwawe skręty jej ust na bladej twarzy. Nie wiedział, czy stworzy’! je lęk, czy uśmiech.
Powiedział, że ma jej do zakomunikowania bardzo ważne
rzeczy, inaczej nie poważyłby się wtargnąć do niej. Oświadczył, że spotkał się w Genui z Ninem. Chcial go powitać przy przejeżdzie przez Neapol i przeszkodzić mu w odwiedzeniu księżnej. Wie, że młodzieniec ten nie byłby dla niej w tej chwili pożądany... Spojrzała na niego.
— Ciągle jeszcze rozumie się pan tak dobrze na cudzych duszach?
— O, w lakiem położeniu, jak pani!... Otóż wczoraj okręt jego nadszedł; nie było go na nim. Depeszy nie można mu było doręczyć. Musiało zajść coś zagadkowego.
— Pewnie przyszło mu coś innego na myśl. Jedzie chyba następnym okrętem.
— Kto wie, dokąd płynie jego okręt.
— Nie rozumiem.
— A czy rozumie pani, dokąd płynie pani okręt?
— Ach tak. Sądzi pan. że umieram. To prawdopodobne.
— Księżno, muszę panią za coś przeprosić.
Pod oczyma jego wystąpiły czerwone plamy. Stał po-chylony, kanciasty, w długim, czarnym surducie, z siwemi skrońmi.
— Uważałem panią za jedną z owych zuchwałych szczęśliwych, co nie domyślają się niczego o głębinach cierpienia. Musiałem się pomylić. Szczęśliwy umiera szybko, nieświadomie, jak żył. Ostatnia jego czara była zatruta, nie wiedział o tem, a zanim to zrozumiał, nie żyje już. Pani, księżno, ma czas zrozumieć i smakować! Musi pani znać cierpienie; inaczej unikałoby pani i w tej godzinie... Czy panią męczę? — zapytał bardzo łagodnie.
228

Odpowiedziała uprzejmie, chociaż lęk torturował ją:
— Nie, nie.
Mówił jeszcze przez pewieu czas, bardzo cicho i ze spuszczonemi powiekami, o jej śmierci, która oczyszcza ją i rozjaśnia. Zdawało jej się niemal, że śmierć jej czyni lepszym przedewszystkiem jego samego. Był spokojniejszy niż dawniej, wolny od niezdrowego zgrzytu uczuć. Dłoń, którą jej podał na pożegnanie, nie była gorąca. Prosił o pozwolenie przyjścia znowu; nie miała nic przeciwko temu.
Kiedy odszedł, znalazła na swoim stoliku chrześcijańską książeczkę i odwróciła w niej kilka kartek. Coś nieokreślonego sprawiło jej przyjemność, było jak zabroniona woń z dawnych czasów, dość już wyjałowiała, woń, która dotarła do pokoju chorej. Była to miłość, choć tak skąpa już. Ten słabeusz zakochał się w niej szczerze, oto wszystko. Teraz nareszcie, gdy umierała, czuł się dość bliskim niej: on, którego byt był długiem umieraniem.
Nie słyszała turkotu pojazdów pod swemi oknami i dowiedziała się, że lud sam znosił słomę. Wieczorem dotarło do niej łagodne brząkanie gitar. Uśmiechnęła się:
„Teraz mię kochają. Gdy umrę, będą płakali. „Biedna“, powiedzą, gdyż tak nazywają zmarłych. Jakże muszą się cieszyć, że raz mogą ze mną współczuć — ten jedyny, nieunikniony raz!“
Serce jej uspokoiło się wreszcie. Przez cztery dni nie cierpiała wcale. Późnem popołudniem piątego dnia służący z pałacu arcybiskupiego zapytał, czy jej wysokość raczyłaby przyjąć wikarjusza generalnego. Nie miała jeszcze czasu odpowiedzieć, gdy już go zameldowano.
Tamburini wszedł szybko i ciężko, jak przed wielu laty. Ciągle był jeszcze tęgim, twardokościstym człowdekiem interesu w sutannie. Jego ruchliwre, mądre oczy połyskiwały

pod ciężkie mi powiekami ua niezdarnej twarzy. Żaden mięsień jego potężnych szczęk nie osłabł, zęby miał zdrowe, a pukle włosów, rozdzielone na jego niskiem czole, były zupełnie czarne. Ale pod skórą jego płynęło więcej jeszcze żółci.
Przyszły książę kościoła stanął wyprostowany jak przed frontem miljonów, w napawającej lękiem postawie portjera. Za nim stał Rustschuk. Księżna poprosiła panów, aby usiedli. Tamburini rzekł:
— Księżno, przychodzę jako stary przyjaciel. Była pani zawsze dobrą córką świętego kościoła. Niepodobna mi zapomnieć o tem dlatego tylko, że w ostatnich latach popadła pani w błędy.
— Jest pan zbyt łaskawy, monsignore, — rzekła księżna.
— Błędy pani są ciężkie, przyznaję to, i wiele wywołały zgorszenia. Ale przez szczegółową spowiedź i szczerą skruchę umożliwi mi pani absolwowanie jej ze wszystkich grzechów. A poza tem ma pani jeszcze inny, bardzo skuteczny sposób naprawienia wszystkiego.
W tem miejscu odchrząknął. Księżna spojrzała pytająco najpierw na niego, potem na jego towarzysza.
— Dlatego właśnie przychodzimy, — rzekł Rustschuk. Spojrzał ku niej zamglonym wzrokiem, ze zgrozą i pożądaniem. Leżała oto i umierała, zawsze piękna i młoda, bo przecież była księżną — a on jej nie posiadał! Wyjąkał jeszcze raz:
— Dlatego właśnie przychodzimy.
Zrozumiała.
— Ach! pieniądze. Chcecie pieniędzy?
— Pan von Siebelind, — wyjaśnił Tamburini, — na moje wyraźne życzenie opowiedział mi, w jakim stanie panią zastał, droga córko. Zdaje pani sobie sprawę ze swego położenia, — rzekł, — i znosi je pani po chrześcijańsku.
230

Nic mogliśmy więc tracić czasu, tem bardziej, że zasłużony przedstawiciel pani świeckich interesów, nasz przyjaciel, pan von Rustschuk, powiadomił nas, iż nie wydala pani dotąd żadnych zarządzeń.
Po tych słowach rzucił wzrokiem na finansistę.
— Księżno, — wyjąka) Rustschuk, czerwouofioletowy, — wie pani sama, że dobrze administrowałem pani majątkiem... Możliwa, że miałem przy tem swój zysk, ktoby temu przeczył. Pewnem jest w każdym razie, że nikt inny, choćby to był najbezinteresowniejszy szermierz cnoty’, nie mógłby pani przydać takich sum, jak ja!
— Gdyż nikt nie jest tak zręczny, — wyjaśnił Tamburini.
— Dlatego, — twierdził Rustschuk, — uwierzy mi wasza wysokość, jeżeli powiem: najlepiej będzie, jeżeli zapisze pani wszystko kościołowi. Mnie to przecież właściwie obojętne, ale radzę pani zrobić to.
— Kościołowi? — rzekła księżna zdumiona. — No tak, diaczcgoby właściwie nie kościołowi.
— Już choćby gwoli wiecznego zbawienia, — rzekł finansista. — A także i z innych względów.
— Życie przyszłe, córko moja, jest rzeczą największej wagi! — zawołał wikarjusz grzmiąco.
— Mnie wystarczyło doczesne, — rzekła księżna. — I traktowałam je dość poważnie.
— My chrześcijanie przywiązujemy wagę tylko do wieczności, — wyznał Rustschuk z przekonaniem. — To życie za mało nam spełnia pragnień.
I księżna ujrzała, jak jego niezaspokojone pożądanie wybuchnęio znowu ponuro.
— Tak mało wiecie, co robić z tym krótkim odstępem czasu, wy chrześcijanie, — rzekła księżna, a uwaga jej dziwiła ją głęboko, —.,.i chcecie się porwać ua wypełnienie wieczności swoją osobą?
231

— Tej filozofji pożałuje pani gorzko, droga córko! — zawołał wikarjusz groźnie. — Zamiast pogarszać swą sprawę taniemi blufnierstwami, niech pani lepiej sporządzi, jak się pani radzi, testament na rzecz najświętszego kościoła, aby pani miała jednakże coś na swoje usprawiedliwienie. Może to pani być za chwilę potrzebne — w miejscu, do którego się pani udaje.
— Tam — wiem już, co powiem tam na swoją chwalę. Powiem, że kazałam pana, monsignore, wypędzić przez swego Strzelca. I kto wie, może uczynię to rzeczywiście.
Władcza postawa Tamburiniego zachwiała się. Wyjąkał coś skromnego. Rustschuk mruczał, boleśnie dotknięty:
— Księżna jest tak surow’a, trudno się odważyć...
— Niech się pan odważy, — rzekła księżna z dziwnym uśmiechem.
Przechylił się wtył. Chwiał się tak silnie, że krzesło jego suwało się na wszystkie strony. Pożądał jej; ze zgrozą wobec śmierci i ze zmysłami smaganemi jej obecnością, pożądał jej, na tem łożu jeszcze. Byłby jedynym, któregoby nad jej trumną zmiażdżył nieodwołalny żal. On jeden nie posiadał jej. A ona umierała!
Siedziała przechylona głęboko, jasna zupełnie, z twarzą na ciemnem posłaniu włosów. Brwi wysunięte były wysoko z zapadłych skroni, oczy otoczone pofałdowanym cieniem, — ponad wąskiemi, przejrzystemi kościami policzkowemi, poziomo prawie, ślizgało się jej spojrzenie, znużone, gasnące nieledwie.
A jednak upokarzało ono obu widzów. Nienawidzili jej za to; ale i teraz jeszcze nie zdobyli prawa litowania się nad nią. Pozostała jej piękność ostatniego światła zachodniego. Ukośne słońce rzuciło czerwoną plamę pod jej lewe nozdrze. Podbródek wygiął się ku dołowi, miękki i wyściełany, ostatnia pokusa. Zęby połyskiwały, wilgotne
232

i białe. Poza bladofioletowym cieniem, padającym na jej ciało, poza jej matowo białą szatą leżała czerwonożółta poduszka na murze i jego jaskrawo żółtym jedwabiu.
Ale mówienie wyczerpało ją. Czuła, że mięsień sercowy kurczy się znowu. Końce jej stóp zapłonęły nagle z zimna. Zadzwoniła i kazała owinąć sobie kolana kołdrą.
Tamburini nie rozumiał, dlaczego daje się nastraszyć przez tę śmiertelnie chorą kobietę.
— Czy wasza wysokość ma jakieś zarzuty świeckiej natury? — zapytał. — Nie posiada pani rodziny, której mogłaby pani chcieć pozostawić tę wielką ilość miljonów... Tyle pieniędzy! — rzekł z wzdętcmi policzkami.
Zastanowiła się. Nino? Bogactwo zepsułoby go za wcześnie. Mała Linda? Czego ona potrzebowała, ona, która tak cicho i chłodno spoczywała w sobie. Więc kto? Odpowiedziała:
— Nie mam nic przeciwko temu — i nic za tem.
— Jeżeli ich pani nie da kościołowi, — rzekł wikarjusz, — przypadną państwu dalmackiemu.
— Tak, wtedy my je dostaniemy, — potwierdził Rust-schuk. — Widzi wasza wysokość, jak bezinteresownie pani doradzam. Tylko ze względu na zbawienie pani duszy.
— A nie dlatego, że jest pan finansistą świętego kościoła? Największym bankierem chrześcijaństwa?
— Wasza wysokość niedocenia mnie. Nie myślę o tak małych zyskach. Czy chce pani zająć świeckie stanowisko? W takim razie rozumuję jako polityk, że — jakże mam powiedzieć — swobodne życie waszej wysokości domaga się pokuły wobec opinji publicznej. Zaufanie w istniejący ład społeczny musiałoby doznać groźnego wstrząśnienia, gdyby dama w tem niezwykłem położeniu waszej wysokości, o wysokim tytule i niezmiernie bogata, przynajmniej
233

w obliczu śmierci nie uczyniła szlachetnego użytku ze swego olbrzymiego mienia.
Mówił bardzo szybko, lękliwie pochyliwszy usta aż do opadającego tłuszczu swej szyi, i z drobnemi, słabemi ruchami ramion. Tamburini deklamował tem swobodniej.
— Wszystko: zarówno okoliczności jak i boskie oraz ludzkie obowiązki, a w nienajmniejszej mierze i własna korzyść zalecają waszej wysokości zapisanie jej majątku świętej matce swojej, kościołowi. Zamówiłem już notarjusza. Czy ma wejść?
— Kościołowi czy państwu, — powtórzyła księżna. — Jest mi ono właściwie równie sympatycznie.
— A gdybym zamiast tego...
Położyła policzek na dłoni. Z pod półprzymkniętych powiek i ze złocistej głębi swojej nigdy nie rezygnującej miłości spoglądała na dwie bestje apokaliptyczne, które stawiała jej przed oczy ostatnia godzina.
— Gdybym uczyniła trzy wielkie zapisy. Jeden dla szermierzy wolności wszystkich ludów i dla tych nielicznych wśród narodów, co wyzwalają ducha. Drugi dla dziel sztuki, które podobne są do rozrzutnych marzeń i o których mieszczuch nic wiedzieć nic może, czyli właśnie dla dzieł sztuki. Trzeci dla cudownych wysp rozkoszy, gdzie ludzie bez niedoli i niemal bez tęsknot będą mogli zapomnieć, że istnieje państwo, kościół i ludzkość, która cierpi.
— Księżna nie poważy się tego zrobić!... — rozkazał Tamburini szorstko i wybuchnął groźbami. Rustschuk twierdził, że testament taki byłby zaskarżalny.
— Dlatego, — wyjaśnił, — że sądzonoby, iż nazbyt niepohamowana dusza pani skończyła w obłędzie.
Księżna nie słuchała. Ciche słowa jej marzenia podnie-ciły ją. Wtem szarpnął nią nowy ból, od pleców aż do
234

żołądka. Skurcz ogarnął żołądek; serce drgało i szalało. Zerwała się z jękiem i usiadła znowu.
Dwaj goście zamilkli nagle. Widzieli, jak na czoło chorej wystąpił pot, jak powieki jej przymknęły się a rysy zapadły. Twarz tej kobiety, która przed chwilą jeszcze napawała ich lękiem i pożądaniem, zmieniła się nagle w zapadłą maskę bezwładnego trupa. Rustschuk zawył brutalnie. Podniecony kapłan bez przejścia przybrał uroczystą pozę. Ujął jej dłoń, uczul, że jest lodowata, że jej ciche tętno zamiera.
— Córko moja, nie zwlekaj. Miłosierdzie czuwa nad tobą. Widzisz, oto śmierć zbliża się do ciebie jako zbawca.
Księżna zdawała się budzić; życie wstępowało w jej twarz niby płomień.
— Nie jako zbawca, — rzekła niewyraźnie.
Nie pragnęła jej jako zbawcy, nie, jako kochanka — jej, ostatniej przemiany swego życia, w pełni sił jego bólów!.. Wiła się na grzbiecie, daremnie walczyła o słowo. Czuła, jak cała odwaga jej duszy cisnęła się na wargi. A z głębokich jej mąk wychodziło, niedosłyszalnie, ale połyskując jak klucz ptaków z nocy przepaści, najwyższe uwielbienie wielkiego życia i jego nieubłagania.
— Czy wasza wysokość coś powiedziała? — zapytał Tamburini.
Nagle księżna zerwała z siebie kołdry, uniosła się wgórę, wykonała dwa kroki, krzyknęła głośno. Ból czynił ją nie-przytomną. Położyła się dołkiem sercowym na poręczy krzesła. Zaraz potem wstała, wyprostowana sztywno, i jakby nadsłuchując. Twarz jej posiniala. Potem poczęła dyszeć; oddech powrracał. W chwili, gdy go jej brakło, myślała:
..Więc w ten sposób, — i tak sz ybko“.
235

Nie, nic przyszło to lak szybko. Zawlokła się zpowrotcm do łóżka, pozwoliła się położyć. Nana przykładała swojej pani, która dławiła się i wymiotowała, gorące kompresy. Rustschuk z przerażeniem uciekl do przedpokoju, gdzie jęczał i bełkotał. Pełno tam było ludzi, którzy czekali na swoją chwilę.
Tamburini zamknął za sobą drzwi pokoju chorej i wydawał rozkazy.
— Czy notarjusz jest?... Dobrze, cavaliere Muzio, księżna będzie zaraz potrzebowała pańskich usług. Oznajmiła nam swoją wolę. Jej wysokość potrzebuje tylko nieco spokoju, rozmowa osłabiła ją... Lekarze! Czy są? Co za niedbalstwo. Girolamo, Antonio, biegnijcie po lekarzy. Iłu tylko można, słyszycie! Profesorów!
Wikarjusz rozdwajał się. To ciągnął jakiegoś księdza do kąta, to chwytał za guzik któregoś z panów, którzy z ka-peluszami na głowie i notatnikami w ręku przesuwali się między grupami. Ciekawi z ulicy napływali przez niestrzeżone drzwi domu śmierci. Schody rozbrzmiewały głosami. Przez skłębioną ciżbę gońcy Tamburinicgo torowali sobie czarną i świadomą celu drogę.
— Filippo, póki nie zapomnę: do Santo Stcfano! Pro-boszcz niech przyjdzie z sakramentami świętemi! To tylko na wszelki wypadek. Bóg da, że nie będziemy ich potrzebowali, księżna wyzdrowieje!
— Jest pan nareszcie! — zawołał do jakiegoś eleganckiego pana. — Może pan napisać w „Mattino“, że księżna zapisuje połowę swego majątku miastu Neapolowi, drugą połowę ubogim. Pokaźny legat otrzymuje też Ojciec Święty.
Pchnął Rustschuka i notarjusza pod ścianę.
— Tak będzie lepiej, — szeptał wikary. — Po fakcie i tak się jeszcze w porę dowiedzą.

Rustschuk bez słowa ocierał czoło. Był blady i lękał się, że upad nic. Ale Muzio, żółty zupełnie w swoim świecącym tużurku, uśmiechał się przebiegle.
— Znam tę damę, — rzekł. — Nie trzeba z nią robić za wiele ceregieli. Uparta jest, nie uwierzy monsignore jak uparta. Dla zbawienia jej duszy trzebaby jej prowadzić rękę przy podpisie.
— To pańska sprawa, — zadecydował przyszły książę kościoła szorstko. — My o tem nic nie wiemy... Gdy byśrny tylko byli nic tracili tyle czasu. Chora oddalała się zawsze od przedmiotu, o który idzie. Idzie przecież o te wszystkie pieniądze!
Muzio perswadował mu:
— Niechby monsignore zajrzał do niej. Napewno jest jej już lepiej. To u niej prędko idzie, znam ją.
— Ma pan rację, Muzio.
Wikarjusz kroczył szybko i łaskawie przez rozstępujący się tłum.
— Chora wzywa mię, — wyjaśniał głośno.
Ale przed zamkniętemi drzwiami stał barczysty starzec w uniformie Strzelca, ze szpicrutą w ręku.
— Otwórzcie, — rozkazał wikarjusz. Strzelec rzekł spokojnie:
— Nikt nie wejdzie.
— Jestem wikarjuszem generalnym.
— Znam pana, monsignore. Nikt nie wejdzie, księżna pani cierpi.
— Nie chcesz? — pytał Tamburini i podniósł rękę.
— Nie.
I Prosper zasalutował szpicrutą.
Oburzano się, otoczono Strzelca, który rozdawał szturchańce. Wikarjusz zwołał swoich służących. Byli to czarno ubrani, spokojni ludzie o ogolonych policzkach,
237

nie umieli oni poradzić sobie z upartym starcem. Jeden dostał po twarzy, poczem inni stali się powściągliwsi.
— Lekarz idzie! — wołano ztylu. Mały, chudy sześć-dziesięcioletni staruszek nadszedł poważnie, w jasncm ubraniu, z ufarbowanym wąsikiem, młodzieńczo żwawy.
— Księżna wzywała mię? — zawołał falsetem. — Na-turalnie, jeżeli księżna potrzebuje pomocy nauki, jestem jedynym, o którym myśli. Raz już przecież uratowałem jej wysokości życie. Z łaskawą pomocą bożą, monsignore, uda się to i tym razem.
Wikarjusz chwycił go za klapę.
— Doktorze Giaquinto, — szepnął, — idzie o to, aby utrzymać księżnę przy życiu przez godzinę. Słyszy pan, przez godzinę. Reszta nir ma dla celów Boga i Jego świętego kościoła żadnego znaczenia.
— Choćbym tego dziesięć razy chcial, sztuka lekarska nie może sięgnąć dalej, niż wola boża, — zapewniał doktór.
Ale Rustschuk potoczył się z chwiejącym brzuchem do lekarza.
— Niech pan dokona rzeczy niemożliwej, niech pan prześcignie siebie, doktorze, niech pan zachowa księżnę przy życiu!
Błagał z załamauemi rękoma. Testament nic go nie obchodził. Czul tylko jedno, uporczywe pragnienie, aby żyła. Póki żyła, miał jeszcze nadzieję, że będzie ją także posiadał, jak wszyscy inni.
Tamburitu krzyknął na Strzelca.
— I.ckarza chyba wpuścicie,
Prosper zapukał do drzwi, odchyliła się szpara. Nana odpowiedziała po chwili, że jeżeli doktór ma jakiś środek przeciwko astmie, może wejść.
— Tylko astma? — zawołał Giaquinto i radośnie pod-niósł obydwa ramiona ku zebranym. — Astma to moja
238

specjalność! A papierosy szalejowe mam zawsze w kie-szeni! Nauka jest uzbrojona!
Wślizgnął się do pokoju. Ktoś wstawił nogę w szparę; aby ją usunąć, mtisiał Prosper stoczyć walkę na pięści. Tymczasem ludzie z notatnikami przełazili mu pod nogami, aby się dostać do drzwi. Zostały one zamknięte od wewnątrz. Ale strzelec ciągle jeszcze szalał; bił dokoła siebie szpicrutą.
Jakiś pan w ciemnem palcie, bardzo blady, z czerwonemi plamami pod oczyma, westchnął i zatoczył się na ramię Prospera. Starzec chciał go posadzić na krześle; ale człon-ków Siebelinda nie można było zgiąć. Stał z zamkniętemi oczyma, biały jak kreda, i nie odpowiadał. Wreszcie, z drugiem westchnieniem, obudził się. Dokoła zapanowała zupełna cisza. Nieprzytomny jeszcze, nie wiedząc, gdzie jest, bełkotał Siebelind:
— Zdarza się to niekiedy, od czasu owej głupiej historji z lady Olimpją.
Opamiętał się:
— Na Boga, muszę wejść do niej, mam jej powiedzieć coś niezmiernie ważnego.
— Później, — zadecydował strzelec.
— Gdyby księżna wiedziała, od kogo przynoszę jej wiadomość, nie chciałaby przeżyć ani sekundy, nic usłyszawszy mnie.
Prosper wykorzystał chwilę spokoju, aby dosięgnąć dzwonka. Odźwierny zjawił się wreszcie z dwoma lokajami. Strzelec udzielił im wskazówek, poczęli dawać gościom do zrozumienia słowem i czynem, że zapada noc i zamyka się dom. Kilka wysokich kapeluszy stoczyło się przytem po schodach, kilka drobnych sprzętów wyciągnięto z pod surdutów gości.
239

Wreszcie pokoje opróżniły się. Siebelind siedział w przedpokoju pod oknem, załamawszy ręce o ostrych, czerwo-nawych kostkach, i powtarzał sobie z suchem łkaniem:
„Nigdy jej więcej nie zobaczę — jej, i jej pięknego bólu. Nie wolno mi wziąć w nim udziału...“
Rustschuk, siedzący naprzeciw niego, zalewał się łzami. Tamburini stał sztywno na środku i skrzyżowawszy ramiona, nadsłuchiwał, co mówił lekarz, za drzwiami, których Prosper strzegł nieruchomo. Notarjusz Muzio ze swego skromnego ukrycia wysuwał żółtą szyję i na wszystko kiwał głową, jak brudny i mądry ptak z wysokości.
Zanim doktór wszedł, księżna żałowała już chwili sła-bości, gdy zgodziła się go przyjąć. Skinęła na niego, aby odszedł; zrozumiał ją fałszywie.
— Księżna jest zbyt łaskawa. Tak, pozwolę sobie usiąść na tem krześle i opuścić je wówczas dopiero, gdy już sztuka moja uczyni waszą wysokość zupełnie zdrową... Wasza wysokość cierpi na astmę, jak widzę. Oddech jest utrudniony i głośny. Jakiż partacz dostał waszą wysokość w swoje ręce? Jaki ignorant tak panią urządził?
Nadsłuchiwał. Chora z podnieceniem przesuwała głowę po poduszkach. Wypowiedziała jakieś słowo.
— Co? Rdzeń pacierzowy? Niech się wasza wysokość nie poddaje złudzeniom. Cóż wspólnego ma zwykła astma z rdzeniem pacierzowym, pytam. Wasza wysokość jako laiczka nie może o tem wogóle mieć zdania. Nauka po poważnem zbadaniu bczwątpienia dojdzie do zupełnie innych rezultatów... Co? Doktór Barbasson z Paryża? Więc to jest ten nieuk, który zabrał mi podstępnie zaufanie waszej wysokości! Czyż nie okazałem już księżnej raz ważnej usługi? Czyż w chwili niebezpiecznego wyczerpania nie przepisałem pani pożądanego odosobnienia?
240

\X krótkim czasie odzyskała pani zdrowie. Gdyby waszd wysokość i tym razem powierzyła się mojej sztuce: jestem przekonany, że nie znajdowałaby się pani dzisiaj w tym stanie... Gdyż niech się księżna nic łudzi, jest z nią źle. Widzę to odrazu bystrym wzrokiem uczonego. Dla stwierdzenia, jak źle jest, będę inusiał przedsięwziąć skrupulatne badanie.
Zdjął rękawiczki. Wypowiedziane z wysiłkiem słowa sprzeciwu chorej zagłuszone zostały przez jego pisk. Drżała i z trudnością chwytała powietrze. Nana musiała mu pomóc rozebrać swoją panią. Posadzili ją. Księżna odwróciła twarz. Pierś jej była jak z porcelany, podwyższona przez jaskrawobiałe światełka. Podniesiono jej ramię i odkryto pod niem chudą, ciemną pachę.
— Członki są lodowate, — skonstatował doktór Giaquinto stanowczo. — Nie można w nich wyczuć pulsu; to bardzo dziwne. Nauka wyjaśni to zjawisko. Podbrzusze wolne od bólów, nawet przy nacisku. Więc w dołku sercowym jesteśmy wrażliwi? Mamy palpitacje? I ból rozciąga się przez lewy bark i lewe ramię? Aha... Co? I grzbiet boli? Tam nie powinno zupełnie boleć! To przecież tylko astma! Przeczę, jakoby miało to coś wspólnego z rdzeniem pacierzowym! Zobaczymy, wrażliwość jest wmówiona, poprostu histeryczna...
Suchą ręką potarł kręgosłup. Księżna krzyknęła; ból przywrócił jej nagle oddech.
— Niech mię pan puści! Nana, otworzyć okno!
— Nie otwierać! — zawołał staruszek, dotykając swojej lekkiej koszuli jedwabnej. — Wieje silna tramontana. Księżna się przeziębi.
Spojrzała na niego przelotnie.
— Nana, pomóż temu panu włożyć palto.
Zaczerpnęła kilka łyków zimnego powietrza.
16 Henryk Mann; Wenus
241

Głowa nic jest zajęta, — rzeki doktór. — Wszystko się zrobi, tylko bez obawy. Póki ja tu jestem, nic się waszej wysokości nie stanic. Mam tu pewne papierosy, żadna astma się im nie oprze.
Poznała go teraz: „Ah! Tamburini go przysyła**. Po-wiedziała:
— Chce mi pan dać opium? Ale ja nic mam czasu dać się oszołomić. Niech pan idzie!
— Co? Wasza wysokość nie przyjmuje dobrodziejstw nauki? Wasza wysokość postępuje niesłusznie. Trzeba będzie niestety przypuścić, że wasza wysokość nie posiada już siły decydowania o sobie. Trzeba będzie ratować panią wbrew jej woli. Czyż już raz nie musiałem tego uczynić?
Zapalił woskową świeczkę i przyłożył papieros do pło-mienia. Dym uderzył chorej w twarz, opadła natychmiast na poduszki, rzężąc głośno. Wykonała ruch ręką, Nana rzuciła się do drzwi.
— Prosper!
Strzelec zjawił się na progu; wpuścił trzech panów. Doktór Giaquinto oczekiwał ich z godnością. Wszyscy trzej byli młodsi od niego i byli profesorami uniwersytetu. Sprowadzono ich z teatru. W pokoju chorej stali się nagle sztyrwni, woskowi, niedostępni dostojnicy nicości. Wobec nich wydawał się księżnej taki Giaquinto miłym. Był w każdym razie człowiekiem.
— Przedewszystkiem, — rzekł Giaquiuto, z prawicą za kamizelką, — zaprzeczam z całą stanowczością, jakoby stan chorej pochodził z rdzenia pacierzowego. Gdyby panowie koledzy byli przeciwnego zdania, usuwam się natychmiast.
242

Poprowadził ich do łoża. Pochyleni nad badaną, bez głowa wysłuchiwali sprawozdania o objawach. Byli oni bożkami, którym dawano choroby niby ohydną strawę: prawie nie poruszali się. Wreszcie spojrzeli po sobie, a jeden wypowiedział za wszystkich słowa, od których nie było odwołania.
— Księżna cierpi na dychawicę, asthnia cardiacuig, chorobliwe podrażnienie nerwów sercowych, wywołane przez zachorzenie rdzenia pacierzowego, irritatio spinaliprimaria. Na całej rozciągłości kręgosłupa mamy silną wrażliwość na najlżejsze dotknięcie, zwłaszcza naprzeciwko dołka sercowego. Naogół obraz stanu konwulsyj histerycznych, ale bez widocznych objawów zapalnych. Niech pan zabierze te papierosy, panie kolego, to bezużyteczne. Zastosujemy odprowadzenie bólu zapomocą kąpieli mydlanej.
Doktór Giaquinto pochylił głowę. Ostatecznie, jeżeli chciano oddziałać na zbolały stos pacierzowy, żądał rady-kalniejszego zabiegu.
— Najlepiej pocierać grzbiet szczotkami! Haha! Zo-baczycie, że to wszystko nie pomoże. Gdyż choroba nie pochodzi wcale z rdzenia pacierzowego! — wołał staruszek, urażony.
Nie słuchano.
— Postaraj się o kąpiel mydlaną! — rzekł jeden z pa-nów do Nany. Ale pokojówka stała z rozpostarterni ramionami przed swoją panią, znieruchomiała zupełnie wobec tak wielkiej, zimnej mocy.
— Księżna kazała mi, — wyjąkała, — aby ją pozosta-wiono w spokoju. Księżna nie potrzebuje pomocy.
Giaquinto otworzył usta i podniósł ręce. Trzej pozostali lekarze trwali w obojętności, w martwem dostojeństwie,
243

jak bożki, którym odmawiano ofiary. Niespodzianie odwrócili się i powrócili do swego kąta, jakby ich odnoszono zpowrotcm do świątyni. Ten, który mówił pierw, oświad
czył:
— Nie uczynimy nic bez zgody pacjentki. Zaczekamy. Chora miewa chwile, gdy zamiast astmy następuje zwykłe bicie serca — w takich chwilach nabiera oczywiście odwagi i wmawia sobie, że mogłaby się obejść bez pomocy lekarskiej... Ale następują już ogólne skurcze. Skurcze osierdzia i mięśni oddechowych stają się silniejsze i dłuższe. Mamy skurcze szczelin głosowych z niebezpieczeństwem uduszenia i cyanosis...
— Słusznie! — zaskrzeczał doktór Giaquinto i zawzięcie
zatarł ręce. — Zupełnie jest sina! O, niedługo się już będzie opierała! Niedługo się już będzie sprzeciwiała nauce!
W drzwiach zjawił się Prosper, trzymał tacę z listami. Podszedł aż do stóp łóżka swojej pani, przyłożył rękę do lampasu spodni i czekał, czy go spostrzeże. Cicho było w pokoju; tylko oddech księżnej świszczał, cienki, prze
rywany często strumień powietrza przedzierał się przez jej gardło, urywał się, powracał znowu, zamierał zupełnie i wyładowywał się nagle z gwizdem, podczas gdy szyja duszącej się, wijąc się w trwodze, zachowywała ostry zarys swoich mięśni.
Strzelec przełknął ślinę.
— Księżna pani wybaczy, — zameldował sztywno,
— nadeszła paczka z obrazem, z Maderno... Oraz list, jeśli wasza wysokość pozwoli, nazwisko wysyłającego jest na odwrotnej stronie, pani Giną Degrandis.
Księżna podniosła głowę; nikt się tego nie spodziewał, gdyż zdawało się, że kona.
— Co mi chciano dać? — zapytała jasnym głosem.
— Kąpiel mydlaną? Więc prędko.
244

Nana wybiegła.
— Ile czasu będę miała? — zapytała jeszcze i opadła zpowrotem na poduszki, drgając w skurczach.
Giaquinto triumfował.
— Ilekolwiek wasza wysokość zechce. Musi pani tylko przestrzegać nakazów wiedzy.
Wybiegł do przedpokoju, wyprzedzając profesorów.
— Księżna jest uratowana, dostanie kąpiel mydlaną!
— Czy niema nikogo z dziennikarzy? — zapytał jeden z profesorów.
— Ten łajdak strzelec powyrzucał wszystkich, — rzekł Tamburini.
Kiedy się obejrzano, profesora nie było. Drugi rzekł z goryczą:
— Ja rezygnuję chętnie z prasy. Nie zależy mi wcale na tem, aby się dowiedziano, że byłem obecny, gdy jakaś księżna umierała.
1 wyszedł sztywno. Ten, który mówił wpierw, rzekł:
— Ja spełniam swój obowiązek, powrócę za trzy kwa-dranse. Dłużej niż godzinę pacjentka nic będzie żyła.
Doktór Giaquinto zaczekał, aż się drzwi zamknęły. Potem wpadł w podniecenie.
— A to pyszałki! Chcą uczyć starego praktyka! Naj-pierw stawiają diagnozę chorób, któreby konia zabiły, a potem chcą je usunąć odrobiną wody z mydłem.
— Niech pan powie prawdę, doktorze, ile czasu ma chora?
— Jestem uczciwym człowiekiem... Niech ekscelencja raczy nie wyć tak głośno! — krzyknął na nieprzytomnego Rustschuka. — Jej wysokość podpisze testament jutro przy śniadaniu.
— I to jest pańskie przekonanie?
245

— Dla pewności kazeiny księżnej jeść śniadanie o trze-ciej nad ranem. Do tego czasu utrzymam ją panu i świętemu kościołowi, albo niech pan ze mną robi, co pan chce, monsignore! Dam jej piżma i opium, zastrzyknę jej eteru, aż będzie tańczyć i śpiewać!
— Wielkieby to było nieszczęście, — oświadczył wikaijusz, — gdyby ta biedna kobieta nic zdołała już uratować swojej duszy, i gdyby kościół stracił te pieniądze — tyle pieniędzy!
— I jabym pragnął, — skarżył się Rustschuk, — aby rozumnie zużytkowała swoje pieniądze, przynajmniej po śmierci.
— Uczyni to, moi panowie, — zawołał doktór.
— Nie nczyni tego, — zadecydował Siebelind cicho. — Gdyby wszystkie swoje cierpienia i całe swoje upokorzenie stwierdziła chrześcijańskim testamentem, byłoby to piękne. Ale ona tego nie uczyni. Ostatecznie nie widziałem nigdy i nigdzie takiego poganina, jakim była ta kobieta.
— Dlatego będzie się za jej pieniądze nawracać pogan, — rzeki stojący obok niego Muzio, podnosząc palec.
— A ta cudowna mowa, którą wygłosiłbym nad grobem tej wielkiej nawróconej! — rzeki wikarjusz ze skrzyżowanemi ramionami i pochylonem czołem. — Powiedział-bym...
— Pokój chorej jest zamknięty, — syknął doktór roz-goryczony. Zapukał wszystkiemi palcami. Prosper otworzył szparę i oznajmił dość grzecznie:
— Księżna pani jest po kąpieli bardzo wyczerpana, zdrzemnęła się i prosi panów o godzinę spokoju. Później poprosi do siebie pana doktora.
Zamknął drzwi.
246

— Pozbyliśmy się ich? — zapytała go księżna. — Więc ilawaj Prosperze.
W przedpokoju Tamburini, Muzio i doktór spojrzeli sobie w’ oczy: „Niema co robić!“ Potem wikarjusz dal znak, uklękli wszyscy trzej w jednym szeregu i każdy złożył dłonie. Siebelind padł za nimi na podłogę, z zapalem i grozą. Rustschuk przyklęknął z wilgotnem westchnieniem. Wikarjusz mówił monotonnie i dźwięcznie:
— Najświętsza Marjo Panno, błagamy, aby za Twojem wstawiennictwem ta biedna dusza w ostatniej godzinie znalazła drogę laski.
Aby nie słyszeć więcej intruzów, kazała księżna prze-nieść swoje łóżko do następnego pokoju. Była to sala, którą wspierało wiele kolumn i ozdabiały mozaiki.
Leżała podparta wysoko, z członkami rozgrzanemi kąpielą, z szybkiem, slabem tętnem i zachowywała się bardzo spokojnie, pragnąc to ostatnie, bezbolesne znużenie, ten ostatni szmat jaśniejszego życia zachować na następne półgodziny. Potem, czuła to, nastąpi nagłe zamroczenie... A musiała jeszcze coś zrobić.
— Dawaj, Prosperze.
Strzelec podał jej tacę z listami. Jakobus donosił jej krótko o wysłaniu jej portretu.
Giną pisała ze szpitala w Genui. Umiera wraz z nią. „Nino idzie przed nami. Przybyłam, aby — sama skazana — przyjąć wargami ostatnie jego tchnienie. Gdybymż mogła złożyć to tchnienie na pani wargach!
ów obraz miał rację: wyprzedza on nas z amplą. Są-dziłam, że świeci nam w sfery sztuki; nie, ogród, do którego idziemy za nim, należy do śmierci. Ale idziemy za nim!... Niech mu Pani użyczy dwóch słów, które dodadzą mu odwagi!“
247

— Pan von Siebelind, — rzekł Prosper, — prosi waszą wysokość o przeczytanie tej kartki; ma ona być bardzo ważna.
Siebelind pisał:
„Muszę Pani zgotować ostatnie nieszczęście; sumienie moje żąda tego. Nic wolno oszczędzać Pani. Musi Pani otrzymać zupełne usprawiedliwienie cierpienia, a piękność musi być zupełnie pokonana.
Zginął w Genui w domu rozpusty. Schodził po ciemnych schodach, gdy z belki skoczyło mu na ramiona jakieś ciało: mały, ułomny człowiek, który jechał na jego karku, przewrócił go, dławił i żgał. Rano znaleziono go ograbionego i nawpół martwego w jakimś ścieku ulicznym**.
Księżna kazała sobie dać papier i pióro i napisała, wsparta na ramieniu Prospera:
„Widzisz, oto spotykamy się przy śmierci. Wiem, że będę stała przed Tobą, jako ostatni obraz, tak jak moje ostatnie spojrzenie skierowane będzie na Ciebie. Tak wygląda ów następny raz, w który’ wierzyłeś — i bądźmy szczęśliwi. Wierz, że nigdy nikogo tak nie kochałam, jak Ciebie!“
— Trzeba to natychmiast zanieść do urzędu telegra-ficznego.
Strzelec przy drugiem wyjściu podał depeszę lokajowi. Potem postawił przed nią obraz Jakobusa. Kazała zapalić wszystkie lampy. Wielkie snopy światła elektrycznego z mocą przezwyciężyły mrok. Zimny przepych sali rozbłysnął. A w białej jasności spojrzała księżna w odsłonięte nagle oblicze swojej ostatniej przemiany.
Stała w Wysokiem czółnie na zamglonem morzu, z piersią płaską pod pancerzem o przyćmionym blasku, z czarnemi włosami na brzegu hełmu, który matowo wyglądał z chmur,
246

i ae znużoną, bladą dłonią na rękojeści miecza. Była dzie-wicą, która wyniszczona wszystkieini mocami gorącego życia odchodziła w blasku innej, niezniszczalnej czystości.
Malarz jej namalował więcej, niżeli jej istnienie, i więcej, niżeli jej przemijanie. Z tej białej twarzy, co uniesiona chłodno spoglądała ponad życiem, żegnały, przy rozstaniu, wielkie marzenia stuleci. Ta gładka zbroja i ten zimny miecz połyskiwały niezwyciężoną dumą. A bladość śmierci wywoływała na tej twarzy drugą niewinność. Była to znowu niewinność dwudziestoletniej, niezatroskanej zwyciężczyni. Czego wówczas nie wiedziała nietknięta — umierająca zapomniała o tem. Życie, które uśmiechało się wówczas za jej ramieniem, uciekło przez ten czas z poła widzenia jej wielkich, nieruchomych i jasnych oczu. Teraz wstawała w niej niby dojrzały plon wieloraka śmierć. W oczach umierającej Assy przesuwał się kondukt śmiertelny wszystkich tych, w których żyła już niegdyś.
Ze splecionemi dłońmi, ostremi stopami i z żelaza, roz-ciągali się jedni w swoich sarkofagach, a mnichowie spowijali ich w pomruk modlitw. Ten inny promieniał blady i wielki w świetle pochodni nagich chłopców, otaczających mary. Zmarli byli lekko uszminkowani i stroili się w wymalowany uśmiech, albo śmiali się straszliwie sino obramionemi ranami... Wszyscy oni umierali na nowo i ostatecznie. W tej kobiecie, co wolno zbliżała się ku swemu kresowi, znikały z majestatycznym hukiem ich niezliczone katafalki. Wszystkie ich piękności powstały raz jeszcze w tej kobiecie. Wszystkie ich namiętności zakrzyczały w niej raz jeszcze. Teraz ulatniała się wraz z nią ostatnia kropla krwi, która należała do nich. Z nią zamierało najostatniejsze pożądanie ich wszystkich, załamywał się ich ostatni gest i spuszczało skrzydła ich ostatnie marzenie.
249

Napisała kilka wierszy do Jakobusa, aby mu podzięko-wać i aby mu powiedzieć, że oboje postępowali słusznie, wówczas, kiedy się pożądali, sycili się sobą i walczyli z sobą. „To dzieło przyznaje nain ostatecznie rację — wszystko jest dobrym losem“.
Z przedpokoju dochodziły fałszywe tony mowy grobowej, którą Tamburini wygłaszał zawczasu. Był właśnie przy wstępie i mówił z siłą:
— ... Pragnąłbym, aby wszystkie dusze, które oddaliły się od Boga, aby wszyscy ci, co w mawiają sobie, że nie można przezwyciężyć siebie ani zachować wytrwania pośród walk i bólów; słowem, aby wszyscy, którzy wątpią w swoje nawrócenie lub w swojo wytrwanie, byli obecni przy śmierci tej kobiety!...
— Zbliż się, Prosperze, masz tu czek na Bank Prana cuski. Dostaniesz tam bez żadnych przeszkód z czyjejkolwiek strony tyle, ile potrzeba wam wszystkim, tobie i Nanic i innym. Podzielisz to według zasługi... A teraz podaj mi rękę, muszę cię odprawić.
Starzec mruknął:
*
— Księżna pani powiedziała kiedyś, gdy mnie don Saverio wypędził, że nigdy tego nie zrobi — że nigdy mnie nie odprawi.
Widzisz, a teraz robię to jednak. Ale czekałam aż do ostatniego kwadransa, to mi musisz przyznać.
— Ale ten ostatni kwadrans księżnej pani nie powinien przecież nadejść, — rzekł strzelec zmieszany, łamiącym się głosem. — Gdzie się podzieję?
— Możesz tu jeszcze zostać — póki ja tu jestem. Po-wiedz, czy powrócisz teraz do ojczyzny, kupisz sobie jakiś mająteczek?
250

— Za pozwoleniem księżnej pani, nie wiem już, gdzie mam się podziać, jeżeli księżna pani nie rozkazuje mi iść za sobą, tu czy tam.
— To prawda, robisz to już od tak dawna. Czy nie masz przyjaciela?
— W Dalmacji miałem. Kochaliśmy się bardzo, urato-wał mi życie. Ale należał on do nieprzyjaciół księżnej pani, więc mu powiedziałem, że koniec między nami.
— Czy nie chciałbyś się ożenić?
— Jedna kobieta w Żarze chciała mnie; wziąłbym ją. Ale posiadała ona gospodarkę i żądała, abym tam pozostał. Jakże mogłem — gdy przecież księżna pani wyjechała.
Obserwowała go, piękny był ten starzec, mocą swojej długiej wierności. Powiedziała mu:
— A za wszystkie te wyrzeczenia masz w nagrodę to tylko, że pani twojej było dzięki tobie odrobinę lepiej. Czy ci to wystarcza?
Prosper uklęknął, księżna podała mu obie dłonie, ucałował je wolno, cicho, pobożnie. Przez zamknięte drzwi brzmiał śpiżowy głos wikarjusza:
— ... Śmierć jej wyglądała jak święty czyn... Gdyż jako woda gasi ogień, tak jałmużna gładzi grzech! A jej grzechy zupełnie są zgładzone!...
— Prosperze, — rzekła księżna sennym głosem, — skręć światło, razi mię. Zapal trzy świece, na świeczniku obok mnie.
Słyszała własny głos jak we mgle, zdawało jej się, że zanurza się w czemś miękkicm, głuchcm, gdzie zmysły nawpół jeszcze tylko czuwały, a marzenia na aksamitnych podeszwach przebiegały szybko. Przymknęła oczy. W jasnej
251

drzemce miała wrażenie, jakby powracała z podróży — z czarnego kraju, gdzie się cierpiało. Dzikie krajobrazy bólu pozostały za nią. Kamienie, które trzeszczały pod kolami jej powozu i torturowały ją i odbierały jej oddech, znikły. Jechali teraz łagodnie po wilgotnem wybrzeżu morza, które toczyło swe szerokie, płaskie fale; i wysiedli, Nino i Yolla.
Stali, oparci o siebie, przed morzem i duszami wpatry-wali się w krwiście dymiącą zorzę wieczorną. Przychodziły im myśli, których żaden wyraz niezdolny był odpieczętować i które były tylko głębokiem drżeniem ich niewysłowionej dumy.
Gdzież daleko natężał się brutalny głos:
— ... Całą sławę swoich przodków prześcignęła przez to, że się poddała i cierpiała w pokorze...
Ujrzeli, rozciągnięte nad dalami morza, pole z dlugiemi szeregami poszarpanych łuków, które wypełniał ogień zachodu, — z potężncini grobowcami, ze złociście obramion cm i cyprysami i z wieloma jeźdźcami, którzy mknęli wdał.
ów glos wzniósł się znowu:
— ... Grobowcem wielkich łudzi jest świat, powiada poganin. Atoli my mówimy ze świętym biskupem Ambrożym: Niechaj ci płaczą, co nie mają nadziei nowego życia!...
Wkroczyli razem na stopnie jakiejś lśniącej budowli tarasowej. Koronowały ją białe świątynie i zaludniały posągi, nieme, w nieubłaganej piękności. Między blademi kolumnami, porosłemi wawrzynem, wyglądało z głębiny blade morze. Zaledwie oddychali.
Glos krzyczał za nimi:
252

— ... Ostatnia jej godzina poświęcona była roz-myślaniom o błędach jej życia. Wieczność5 stanęła przed jej oczyma jako jedyna rzecz, godna serca ludzkiego...
I znaleźli się na skraju starego, rdzawoczcrwonego ogrodu, gdzie przemykały się gorące zwierzęta, brzmiały zapalczywe flety, a wielkie kwiaty trująco rozpryskiwały krwawy sok.
— ... Ten tylko, kto nie pozostawia dziedzictwa mi-łości, nie raduje się swoją urną! tak woła poeta. Zjednoczcie się wszyscy, chrześcijanie, którzyście ją kochali, tutejsi i obcy: pomóżcie mi dokończyć jej pochwały. Niechaj każdy z was opowie o jednej z jej cnót i wspomni jeden ze wzruszających rysów w jej życiu...
Umierająca wzdrygnęła się. Była sama, i czuła, że ją coś dławi. Zastanowiła się; to skurcz, ostatni skurcz, chwycił teraz jej pierś. Zebrała resztkę siły, wyprostowała kark, rozejrzała się. Prosper, z piersią wysuniętą naprzód, z dłońmi przy lampasach ąpodni, stał obok drzwi, gotów raz jeszczo powitać Ją, gdyby raz jeszcze przeszła koło niego.
Naprzeciw niej połyskiwał w mroku obraz, na którym umierała.
Sięgnęła po kandelabr z trzema świecami. Przez pierwszy płomień, zdało jej się, przebiegała wysmukla kobieta w krótkim chitonie, ze srebrnym lukiem na biodrze. Płomień zamarł pod palcami księżnej. W drugim, widziało się jej, stała wyprostowana druga, w prostych fałdach, z hełmem i oszczepem. Księżna zdusiła drugi płomień. Palce jej objęły wolno ostatni. Leżała w nim, z głową odrzuconą w ogień, trzecia, z wezbranemi piersiami i rozwarłem! potężnemi członkami.
253

T nagle z sn/itu i ścian walił’ się poczęły szerokie cienie.
Księżna opadła wtył, twarzą w prawą stronę, rzężąc otwartemi ustami. Oddech jej zamarł zupełnie, — wówczas ujrzała, jasnym duchem, młodzieńca, zjawiającego się w ciemności. Opierał się o kolumnę i ręce skrzyżowane miał na karku. Stopa jego stanęła leniwie na zgasłej pochodni. Był nagi. Wydawał się jej bardzo piękny. Miał długie, wygięte ku górze loki, oczy jego połyskiwały niebiesko, usta o krótkiej, czerwonej wardze, były niemal obłędne z odwagi.
Za nią wyrzucono słowa:
— Córo Bjiirna BjOrnside, wstąp do nieba!
Księżna wywalczyła ostatnie tchnienie. Z czołem wiłgotnem i zimnem, z łamiącym się wzrokiem uśmiechała się w cień. I czuła, że uśmiechano się w cieniu.

254

CYKL: „25 ARCYDZIEŁ OSTATNIEJ DOBY“.
HENRYK MANN
BOGINIE
CZYLI TRZY POWIEŚCI KSIĘŻNEJ ASSY
L DIANA II. MiNERWA III. WENUS
przełożył Marceli Tarnowski
Na stromej skale, podmywany ciemno błękitnemi falami Adriatyku, wznosi się w drrącem na słońcu powietrzu zamek Assy...
Samotnie rozkwita w komnatach zamku, wśród tropikalnych roślin południowego parku ostatnia dziedziczka książąt Assy, czarowna violanta, dzie-dziczka zamku i dziedziczka dzikich instynktów swych przodków-wikingów, którzy idąc z nieurodzajnej Północy, paląc i niszcząc, nawiedzili wybrzeżu morza Śródziemnego, zuchwałych zdobywców, nie lękających się śmierci ani djabla, ale nie znających teł wiary ani prawa obyczajowego.
Irylogja Henryka Manna to dzieło o niesłychanej mocy, wznoszące się samotnie ponad naszą literaturą epicką;;<ą< to ectaka hec preodków. Dla po-wierzchownego obserwatora może się W^dać wzorem „Bogiń*Gabriele dAnnumio. ale nigdy nie udały się pilarzowi włoskiemu charaktery tak ostro zarysowane, opisy o tak płomiennym przepychu barw, Jakie goreją na każdej stronicy tych książek. U d Annunzia tryskające rakiety sztucznych ogni — tutaj bl|ąca W niebo pożoga me <śa/ąeęcA sif ugtuir namiętnoici. Osobliwa Sita leży w technice Marina, dzięki której w niewielu zdaniach przez gradacje i kontrasty stają się u niego ludzie i przedmioty niemal namacalnymi.
..Hoginit“ to aregdeieło tego wielkiego puarw.
„Henryk Mann pojmuje najgłębsze zadanie powieściopisarza: malować nictylno ludzi, przedstawiać nietylko epizody, ale epoki, baje on ludziom wielki obraz Ich rzeczywistości, dzieło, jakie dawali Balzak, Zola, Anatol France. Rolland“. (Stetan Zweig).
„Wielkie dzieło Henryka Manna, „Boginie obfituje w taką pełnię prze-pychu, ze krytyka mówiła o „czarodziejskim, oszołamiającym zamęcie, o sztuce bez przodków“. (Uon Fnchtwanger).
„Odkąd Henryk Mann stworzył „Księżną Assy“, wiemy, że jest on naj-potężniejszym powieściopisarzcm. piszącym po niemiecku. Jest on więcej nlt powieść opisaniem: jest wielkim Europejczykiem“, (ftene SMckele).
„On jeden tylko powtórzyć może cud Zielonych Świątek i ludzi obcych języków nauczyć rozumieć się wzajem. Na usługi tej świętej sprawy oddal Henryk Mann siebie, swoją sławę i swoją sztukę. Jak we Francji Anatol France i Romain Rolland, tak w Niemczech Henryk Mann Jako jedyny pisarz o światowej sławie kroczy na czele ruchu, który przez uduchowienie polityki nieść chce narodom pokój, wolność i sprawiedliwość**. (Ryccard Mikołaj Coudcnhoae-Kalergi).
„Boginie czyli trzy powieści księżnej Assy, zrodzone z piany morskiej wyobraźni, mknące w boskiej piękności, rozwijające się w melancnolji i bólu, biorą w niewolę jak zdobywca, oszołomiają i oczarowują. Henryk Mann, którego te trzy powieści stawiają w rzędzie największych poetów, etwonyl w nich trytogjf namigtnoici“. (Echo literackie)
„Boginie czyli trzy powieści księżnej Assy to monumentalne
dtirlo. Twótcza dtoń Manna otacza przepych włoski powiewem nieba zachodniego, a Jako Jeden z tych, którzy mają we krwi dostojny artyzm i namięt-ność wielu pokoleń, posiada on tę własność, która staje się potem u niego wyłączna: ujmowania wszystkich wartości minionych czasów w syntezie“. (Ó zimni k mulfaltki).
INSTYTUT WYDAWNICZY „REN AISSANCE“
255

Cykl: „25 arcydzieł ostatniej doby11,
W tym cyklu ukażą się tylko wyjątkowi autorzy:
Łeo Belmont
Witold Bełza Johan Bojer Gustaw Frenssen Piotr Freuchen
Gunnar Gunnarsson Knut Hamsun
Gerhart Haupt mann Józef Jankowski Selma Lagerlof Sinclair Lewis
Emil Ludwig
Henryk Mann Andre Maurois Alfred Neumana Andersen Nexć Napoleon
Marta Ostenso
L. Staff
Jakób Wassermann Miguele Unamuno Franciszek Werfel Thornton Wilder Stefan Zweig
ui przekładach Leo Belmonta, Murji Feldmanowej, Fawła HalkiLaskowskiego, Józefa Jankowskiego, Czesława JastrzgbiecKotłowskiego. L. Staffa, Marcelego Tarnowskiego.