Dyskusja indeksu:PL H Mann Minerwa.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Propercja Ponti przyjechała do Wenecji. Księżna A»sy wydala na jej cześć ucztę. Było to w maju roku 1882.
Gondola rzeżbiarki przybyła: podawano sobie tę wia-domość przez cały doin. Był on już pełen gości i wszyscy tłoczyli się ku wejściu. Księżna z trudnością dotarła do schodów. Przed nią szedł Jakobus Halni z jednym ze swych przyjaciół, panem Gotfrydem von Siebelind, i torował jej drogę. San Bacco szedł za nią z conte Dolanem, szlachcicem weneckim, który rzeki:
— Nigdy nie opuściłem Wenecji. Jeśli powiadam nigdy, to rozumiem przez to, że nieobecność moja nie warta była, aby o niej wspominać. Ale ani za czasów Niemców, ani później nie widziałem takiej uroczystości. Sądzę, że tylko wielki Paolo widział coś podobnego, a i on wtedy tylko, gdy był sam ze swojem płótnem.
Księżna odwróciła się.
— Sądzę nawet, conte, że i my jesteśmy sami ze swojem płótnem. Przyjęcia w Wenecji! Wr ostatnim roku tyranji austrjackiej oddano tutaj trzysta kart. Po swem obecnem przesiedleniu nie złożyłam pięćdziesięciu wizyt. Ale gotowabyrn zaprosić swoich dostawców i opróżnić hotele z ich gości, aby zapełnić nimi swoje sale.
— Aha! — zawołał Dolan. — Każdy człowiek jest tylko plamą na palecie dla naszego płótna!
Lekkie zaróżowienie przemknęło po jego staropanieńskiej skórze. Był niski, łysy i bez zarostu, twarz miał szczupłą,
5

niemal nikli,. Ze słabym podbródkiem i długim, ruchliwym nosem, kołysała się ona na miękkiej szyi; wynurzał się żałosny, nieładny i nagi ze zbyt szerokiego ubrania. Znawca i miłośnik kształtów i barw, jakim był Dolan, musiał być z tego wszystkiego gorzko niezadowolony. Ale wąskie jego usta slodkawo wyciągnięte były ku górze i otoczone zadowolonemi z siebie fałdami, a oczy spoglądały czarno z pod opadających powiek aż poza czaszki, wrogo wobec ludzi i przytem szczęśliwie.
Pan von Siebelind pociągał jedną nogę, a głos jego wlókł się także.
— Za wspaniałe! — westchnął. — Sprawia mi to cier-pienie.
Jakobus obserwował go..lego czerwone, brunatno tiakrapiane czoło pociło się pod białoblond włosami. Oczy, czerwonawo bronzowe i błyszczące, krążyły po ciężkim, złotym stropie liści: szemrał on pod snopami światła świec, — po głowach dzikich zwierząt pośrodku wiszących wieńców: połyskiwały one i groziły, — po ścianach pełnych wielkich, chłodnych lub pożądliwych ciał: władały one każdym, kto na nie spoglądał.
— Znowu ma pan chwilę słabości. — rzeki malarz. — Mimo to wmuruje się panu kiedyś w tym domu tablicę pamiątkową, mój miły panie Siebelind. Nie byłoby tu tak dalece wspaniale, gdyby pau nie był tak dalece zręczny.
I pogładził ręką nagą, kroczącą postać; wznosiła się ona z fioletowego haftu pawiego upierzenia
— Tylko ta Fama? — rzeki Siebelind. — Niech mi pan w skażę łaskawie także tę nagą Judytę tu zaraz naprzeciw: żywe bluźnierstwo... Niech mi pan wskaże nagiego chłopca, który chwyta piłkę, nagiego kuglarza, który stoi na rękach, nagą kobietę na grzbiecie tego plugawego centaura... wszystko to ja wyszperałem w najbardziej zakurzonych
6

kątach. pod filarami most owe mi. na szóstych piętrach i pod ziemią. Olbrzymia zręczność, racja, mój kochany. Jestem zręczny, jak adwokat w moim kraju, albo jak radca konsystorski. Żadna nagość nie ukryje się przede mną! Z zaciśniętemi wargami idę do niej. Pan, poczciwy Jakobusie, który kocha nagość, nie odkrywa połowy nawet tego, co mnie staje po drodze: gdyż ja nagości nienawidzę.
Pan von Siebełind zacharczał, z podnieceniem i po męsku. Umożliwiał swoje wyznania przez zabarwienie ironji światowca. Jakobus roześmiał się do niego
— Jest pan boski. — ale bardzo użyteczny.
Gapie i gaduły popychali ich na wszystkie strony. Wreszcie zygzakowatą drogą poprzez tłum przebyli przez pierwsze stopnie, do pomostu, gdzie się schody dzieliły. Widzieli je, jak ciągnęły się wdól, w dwóch majestatycznych potokach kamiennych, wciśnięte między gruble szerokich poręczy, płaskie i spokojne, przyodziane w przepych kobierców. Przy szerokiej altanie, panującej uad wysoką halą, oparli się, z księżną pośrodku, o zwierciadlane kolumny malachitowe, ciążące potężnie na marmurowych grzbietach wielkich lwów.
W górę i wdól poruszał się tłum, a wraz z nim, wzdłuż poręczy, zstępowały w głębię hali posągi z bronzu. Przez środek olbrzymiego westybulu wiódł ich tan, aż do drzwi, gdzie stała Propercja. Stała w czerwonym płaszczu, a twory jej wyciągały ku niej ramiona.
Nie dziękowała im za pozdrowienia. Wzrok jej, wolno i samotnie, przesuwał się po rojowisku ludzkiem. Otaczało jł ono ciekawy’m szeptem i cofało się przed nią z szacunkiem. Księżna widziała to zgóry; powiedziała sobie, że Propercja walczy z lękiem osieroconego życia. „Mortoeil zaręczył się, a ona przybywa, aby się oddać swemu nieszczęściu“.
7

Slunęla głową artystce, która tego nie zauważyła, i poszła jej naprzeciw. Inni pozostali za nią. Conte Dolan stanął na palcach i klaskał w dłonie. Zawołał przez poręcz, a głos jego był nieoczekiwanie głęboki i pełny:
— Propercjo, niech pani siądzie tam u boku tej damy w białym aksamicie, tronującej w obliczu morza pod złotym baldachimem. Spętani murzyni oddadzą i pani hołd. Pro-porcjo.
Przybyła podniosła smutny wzrok ku płonącym dalom, pełnym zbożnych koronacyj, klęczących uroczystości w woni krajobrazów wiosennych, gdzie na białych tarasach, pod sklepionemi namiotami brokatowemi złotobloud królowa łagodnie wzniesiona była ponad światem przez twardych, ciemnych wojaków, i bez celu zasiadała na tronie, gdyż była piękna. Po drugiej stronie przypadkowej ciżby ludzkiej i zmieszany z nią, drugi tłum rozgrzewał salę: wymalowany lud wspaniałych i szlachetnych ucztujących, w kolumnadach, na otoczonych posągami blankach pałaców, na gankach powietrznych dzwonnic, skąpany w pełnym błękicie i zalany potokami światła.
Propercja widziała, że uroczystości ciągnęły się bez końca w wolny świat radości. Głosy rozkoszy, przenikające dom, szczęśliwe ruchy, zdobiące go, należały do wymalowanych. Jasnemi swemi szatami, ufnemi twarzami i silnemi czynami oszołamiali oni gości. Wszystkie twarze połyskiwały odblaskiem ich pełni życia. Propercja podziwiała ich z głuchą zazdrością. „Ja nigdy nie byłam jak wy“, myślala. — „Ale co się teraz ze mnie stało!“
Dolan zawołał znowu zgóry:
— Propercjo, niechże pani ujmie dłoń tego szczupłego pazia i każę się zaprowadzić’ do bohaterów; spogląda na panią z cokołu, zna panią, Propercjo!
8

Sansone Assy stawiał nogę na kunsztownie odlanej armacie, za którą sprzedał miasto Bergaino królowi fran-cuskiemu. Posąg jego wznosił się na wybrzeżu, a bogowie morza nadpływali na delfinach, aby go podziwiać. Genjuszc o jędrnych ciałach otaczały go pochlebczo, nimfy całowały jego postument, a Sława z pełnemi policzkami dęła w trąbę. Wszystko na ziemi i niebie wpatrywało się z zapartym tchem w tego bohatera. Tylko paziowie, spowici zupełnie w rozkoszne szaty kobiet, tulących się do śpiżowego męża, nie zwracali na niego uwagi. Paziowie ci byli piękni jak dzień i słodko zatrwożeni pokusami, dla których tracili pamięć. Propercja widziała tylko paziów w ich szczęsnem ukryciu. Namiętny żal wzmógł się w niej i uczynił ją słabą.
W tej chwili księżna stanęła przed nią. Dwie kobiety objęły się i ucałowały. Wstąpiły po schodach i poszły przez sale. Pan von Siebelind odwrócił się jeszcze raz do westybulu, za kobietami, które były strojne, i mężczyznami, którzy byli weseli. Powiedział wolno:
— Tak, o wiele za wspaniałe. Chciałbym. aby działo, na którem pręży się bohater, wystrzeliło, albo aby z tych pięknych dam jedna zemdlała niespodzianie.
— Ależ pan jeBt... — zawołał Jakobus. — Ba, pocóż właściwie?
— Tylko żeby nie zapomniano zupełnie o nieszczęściu i o cierpieniu.
— Czy pan mówi poważnie?
— O tyle tylko poważnie, o ile poważnie mówi się wśród przyjaciół, którzy lubią się zbijać z tropu, — zacharczał Siebelind wytwornie.
Przed nimi szła księżna z Propercją. Towarzyszyli jej Dolan i San Bacco, a pan de Mortoeil robił jej miejsce; szedł przed nią, prowadząc młodą Klelję Dolan. Para narzeczonych szeptała:
9

— Przybyła. Nie mogła się obejść bez ciebie, Maurycy. Powinieneś być dumny.
— Bezwątpienia. Jest niewygodna, ale zaszczytna. A tobie, Kleljo, czy to nie przeszkadza?
— Dlaczego? 1 ja czuję się z tego dumna. M ielka Propercja Ponti kocha mego narzeczonego — pomyśl tylko.
— A zazdrosna...
— Zazdrosna: żadne z nas. mój drogi, nic ma do tego prawa. Tego niema w umowie. Wiesz, dlaczego ją zawarliśmy. Ojciec chcc cię za zięcia, bo masz dobre nazwisko, jesteś bogaty, a przedewszystkiem. że przywozisz z sobą Faustynę, jego drogą Faustynę. Ty żenisz się a Wenecjanką, gdyż jak się teraz okazuje, nie godzisz się ze swoją ojczyzną. Z ducha przekory obciąłbyś wydawać się sobie samemu coraz wytworniejszym. Uciekasz przed demokracją do najcichszego, najbardziej zamkniętego zakątka arystokratycznego, jaki możesz znaleźć, do pałacu nad Wielkim Kanałem. Wybrałeś inój pałac, a ja nie mam nic przeciwko temu... Nie zaprzeczysz chyba niczemu z tego?
— Jesteś zbyt mądra. Kleljo.
Zatrzymali się. Było to w szerokiej, rojnej sali, gdzie tworzyły się grupy do tańca. Niewidzialni muzycy zaczęli grać na jasnych strunach. Ale z galerji, otaczającej u góry ściany, dochodził szmer falujących wachlarzy. Najpiękniejsze panie długiemi szeregami wychylały się daleko do przodu, klaskały w dłonie i wołały:
— Niech żyje Propercja!
Po środku sali wznosił się ów młodzieniec z bronzu, który odchylał głowę na kark i wyciągał ramiona wgórę. Napinały się ona wraz z piersią, lędźwiami, nogami i gwałtownie odbijającemi się od ziemi na palcach stopami w jedną jedyną drżącą linję, która była niewyslowionem dążeniem ku św iatłu. Propercja nie w iedziala wcale, że stała obok swego naj
10

swobodniejszego dzieła. Widziano ją w jego blasku i wpadano w zapał. Proporcja pochylała głowę w podzięce, leniwie i bez radości. Księżna uśmiechała się szczęśliwa.
— Czy to jest piękne? — zawołała. — Ta sala jest złota. Kwitną tu w całej pełni złote arabeski, w złotych tkaninach tłoczą się mali, złote półksiężyce spoglądają wdół, a bohaterskie igraszki, łowy i czyny wielkich otaczają nas burzą naprężonych członków ciała. Nieposkromiony hufiec nimf wybiega z gęstwiny, jakby chcial wybuchnąć wrzawą z milczenia obrazu; w potężnie skrzywione usta wczarowany jest ich krzyk. Odwaga, wsparta na swoich lwach, sięga po róg obfitości. Zwycięski gladjator pyszni się i raduje. Tragik z maską w ręku tryska mocą boskości, która z niego przemawia. Na balkonach spoglądają nieruchomo złoci zwycięzcy, bohaterowie, oswobodzicicle, a złote lasy wystrzelają wokół nich wgórę, w owo skromne światło księżycowe, które się zowie Dianą. Gdyż to jest sala Diany.
Propercja rzekła nagle:
— Ta Diana nagórze. księżno, to pani.
Mortoeil, Siebelind i Klelja Dolan zaczęli się śmiać.
— Ta Diana jest przecież blondynką.
— Jakobusie, pan wic, kim jest la Diana. — rzekła Propercja.
— Chciałem zrobić tylko Dianę, — odpowiedział Jakobus i zaczerwienił się. — Może zrobiłem Dianę, która weszła w ciało księżnej Assy.
— Może jednak. — rzekli Dolan i San Bacco. Rozglą-dali się z powątpieuiem.
Księżna wyjaśniła:
— Może to ja byłam. Teraz napewno nie jestem to ja.
I poszła dalej. Propercja zatopiła się w widoku starego, zmęczonego mężczyzny; nabrzmiewająca nagością kobieta wciskała mu wieniec na głowę.
II

— Jak późno! — powiedziała przed siebie. — Może trawiła go daremna namiętność. A ona przychodzi teraz, kiedy on nie może jej już pożądać nawet.
Jakobus odpowiedział:
— Jest on wielkim mistrzem i otrzymuje swoją nagrodę.
Ale Propercja potrząsnęła głową. Potężne jej oko, surow-e, wypukłe i mało ruchliwe, wpijało się w wysmuklę plecy młodego Mortoeila. Pochylił on czoło do blond włosów Klelji. Wznosiły się wielkim węzłem nad jej wątłym karkiem. Szła naprzód, biała, lekka, niesłyszalna i wonna jak pyłek kwietny. Propercja posuwała ciężko i z trudem. Pan von Siebelind rzekł do swego towarzysza:
— Odrzuciła wszelką wyższą godność; teraz ucieka zwykła przyzwoitość. Kochanek jej zaręcza się, ona jedzic za parą narzeczonych, a w tłumie, który wydajc okrzyki na cześć słynnej kobiety, widzi tylko tę małą dziewczynkę, która kradnie jej mężczyznę.
— To wielki i okropny widok, — rzekł Jakobus.
— Jest to żałosne i niewiarogodnie bezwstydne. Ale zarazem jest błogoczynnc, gdyż ukazuje znowu nicość tak zwanego wielkiego człowieczeństwa.
— Jeśli dla pana to jest błogoczynne... Mortoeil sam zdajc się z tem w zupełnej zgodzie. Widziałem, jak rzuca, jej spojrzenia za plecami małej.
— Taki kochany mężczyzna!
Siebelind zachichotał z nienawiści.
— Czy pan sądzi, nieświadomy adepcie sztuki, że ma on zamiar zrezygnować ze swego wspaniałego stanowiska, stanowiska zimnego pana, który odtrąca jedną ze słynnych kobiet Europy?
— Sądzi pan, że on nią wzgardził?
— Z pychy, mój drogi. Gdyż o człowieku, który nie chce posiadać Propercji, mówi się dłużej, niż o człowieku,
12

który ją posiadał. A przytem — czyż muszę to panu mówić? — miałby właściwie chętkę na nią.
— Wydaje mi się pan niesamowity, Siebełind. W spra-wach miłości ma pan podwójną twarz.
J a ach.*, j a
Siebełind poci, się, bronzowc jego oczy, pełne jasnych punkcików, toczyły bez wytchnienia dokoła, a głos jego brzmiał tajemnem łamaniem rąk. Nagle opanąwał się i zacharczał:
— Masowe doświadczenia, mój drogi. Oczywista, kiedy jeszcze byłem młody i piękny.
I zaśmiał się płytko.
Ściany sali, w której znajdowali się teraz, pokrywał mleczny marmur, owiany różowem tchnieniem i przerywany płaskiemi pilastrami ze szklanemi mozaikami w srebrnym i błękitnym kolorze. Pośrodku wznosiła się mała studnia z niebieskiego kamienia. Muza, grająca na skrzypcach, odbijała się w zwicrciedle wody, a srebrny skraj czar>’ otaczały tańczące, delikatne amorki. W sali nie było prawie ludzi. Księżna rzckła do Proporcji:
— Lubię tę salę, jest srebrna. Bogowie spoczywają ponad nami na suficie; nogi ich wspierają się na marmurowych kapitelach. Boginie, w srebrnych hełmach i z wielkiemi. jasnemi piersiami, leżą na przejrzystych poduszkach obłoków pośrodku głęboko świecącego nieba. Są lśniąco blond i białe, dobrotliwe, z wąskiemi kolanami i usiane klejnotami. Bogowie, z czarnemi lokami, wysmukli i o oczach pełnych pięknych pragnień, pozostają zawsze młodzieńcami; ale dusze ich stają się coraz bogatsze. Młodość bogiń jest wieczna w rozkwitaniu. Bogowie i boginie są miękcy, ciekawi i zmienni. Usta ich uśmiechają się do wszystkiego, co pachnie, dźwięczy i błyszczy. Kadzielnico dymią zmysłowo. Spokój rozlewa tu srebrzyste powietrze. M’ fal-


13

tłach blado-niebieskich i srebrnych chorągwi między kolumnami snią ciche zwycięstwa. Są to zwycięstwa Minerwy. Gdyż to jest jej sala.
Propercja rzekla:
— Ta Minerwa nagórze, księżno, to pani.
Reszta towarzystwa spojrzała wgórę; nikt nie zaprze-czył. Jakobus wyjaśnił:
— Ta Minerw a, księżno, jest ową kobietą, którą chciałem namalować, wówczas, kiedy w hotelu rzymskim miałem robić pani portret. Była pani do niej wtedy podobna tylko w szczęśliwych chwilach, a i dzisiaj jeszcze jej pani nie dogoniła. Ale Propercja widzi już teraz, że Minerwa jest pani przyszłym portretem.
— I ja to widzę, — potwierdził Dolan i przechylił głowę na ramię. — Księżno, dogoni pani boginię.
— Spodziewam się, że czeka na mnie, — rzekła księżna.
Gdy się odwróciła, Siebelind zrobił udręczoną minę i zacharczał.
— Ta bogini nagórze jest bezwątpienia okrutnie piękna, nikt tego wogóle tak silnie nie odczuwa, jak ja. Ale dzięki Bogu ludzie nie inają nigdy tak srebrzyście błyszczących ramion, i nigdy nie rozsypują się na nich włosy w takich czerwonozlotych kędziorach. Przez te koszule z pajęczyny i przez te zanikające z miękkości jedwabie nie przesuwają się ludzkie palce. Zmysłowość ludzka nie może być tak uspokojona, szczęśliwa i niewrażliwa. Byłoby to zresztą poprostu oburzające.
Urwał. Klelja Dolan spojrzała na niego nieufnie i oddaliła się od niego. San Bacco zbliżył się o krok i zapytał za-czepnie i zgóry:
— Niech mi pan powie, mój drogi, dlaczego wygłasza pan właściwie takie rzeczy?

Siebelind wzdrygnął się: zrobił męską i żartobliwą minę.
— Ja? No, trzeba przecież coś mówić...
Towarzystwo podzieliło się. San Bacco i Dolan znikli w kole znajomych. Klelja i Mortoeil poszli dalej, ku trzeciej sali. Propercja zrobiła jeden krok za nimi, ale księżna ujęła jej ramię.
Na progu spotkali narzeczeni wysoką, jasnowłosą kobietę, która ich powitała. Potem weszła i przyłączyła się do księżnej. Była wspaniała i swobodna, jej głęboko wycięta suknia pyszniła się haftowanemi wieńcami. Zdrowe rumieńce jej twarzy przebijały poprzez puder. Z postaci jej szły najrzadsze wonie, brzęk i błyski brylantów i chmura cała obojętnych prowokacyj. Otaczały one mężczyzn i tamowały im oddech.
— Lady Olimpja! Co za niespodzianka! — zawołała księżna.
— Prawda, słodka księżno, jestem miła? Przybywam ze Smyrny, ponieważ pani wydaje przyjęcie.
— Ale czy gwoli moich przyjęć wytrzyma pani w Wenecji dłużej jak cztery tygodnie?
— Kto wie. Pewien przyjaciel oczekuje mnie w Sztok-holmie. Słodka księżno, jestem szczęśliwa n pani. Pokoje pani poprawiają nastrój; tutaj czuje człowiek, że żyjc. W tej sali, księżno, jest pani najbardziej do twarzy, mądrze pani zrobiła, obierając ją sobie za rezydencję. Ach! nie każdy znosi tę harmonję, jaka leży tu w powietrzu; umniejsza ona podniecające uroki. Pusto tu jest, jak pani widzi. Co do mnie, to pozostanę, gdyż kocham panią, moja piękna.
— Niech pani pozostanie spokojnie, łady Olimpjo. Pani nie szkodzi ani pustynia ani ocean Lodowaty. Dlaczegóż nie miałaby pani i w świetle mojej Minerwy pozostać uwodzicielską.
15

— O. lubię pani Minerwę. a artyście, który ją zrobił, chciałabym uścisnąć dłoń.
Księżna rzekła do Jakobusa:
— Lady Olimpja Ragg chcc pana poznać.
Malarz podszedł bliżej.
— Lady Olitnpjo, oto Jakobus Halni.
Wysoka kobieta ujęła rękę malarza; wyglądało to, jakby go brała w posiadanie.
— Winszuję panu. Musi pan mieć moc piękna do rozdarowania. Barwy pańskie stwarzają taką chęć użycia. Człowiek staje się pożądliwy — także w stosunku do tego, kto tak wiele obiecuje.
— No więc, — charknął pan von Siebełind, który stał niepostrzeżenie na uboczu. — Wyraźniejsza nic może się już wcale stać.
Mrugnął od dołu. Wstręt i zazdrość skrzywiały jego twarz. Nagle odwrócił się i odszedł. Powłóczył sztywną nogą, aby zaś zmylić co do tego widzów w szerokiej, odzywającej się echem sali, stawiał i drugą nogę na podłodze tak, jakby była sparaliżowana. Zdaleka szły mu naprzeciw trzy młode panie; obserwował je pożądliwie. Kiedy się zbliżyły, patrzał obojętnie wbok. Śmiały się, a on zagryzł wargi.
— Kto tak wiele obiecuje? — powtórzyła księżna. — Ależ lady Olimpjo, on przecież nie obiecuje: on daje. Ściany i sufity wypełnił życiem, nie znającem znużenia. Czegóż pani wymaga jeszcze?
Lady Olimpja wyjaśniła, uśmiechając się ufnie:
— O, dla mnie rzeczy piękne są tylko przyrzeczeniami.
— I co one pani obiecują, milady? — zapytał Jakobus z drwiącym naciskiem, a potajemnie tak zaniepokojony, że drżał. Lady Olimpja obserwowała go.
Ib

— Zobaczymy. Odczuwam sztukę bardzo silnie, przyjacielu. Jestem nawet estetką. niech się pan uspokoi. Noszę ciężkie pierścienic...
Zdjęła jedna rękawiczkę i pokazała mu palce. Czuł zapach perfumowanej wody, którą były myte.
—...i moc breloków przy wachlarzu, — dokończyła. — Lubię suknie jedwabne w fantastyczne kwiaty i jestem zdolna wejsć z łodygami lilij na parowiec publiczny na Wielkim Kanale. Do obrazów mam wiele smaku i ożywiają mi się one — gdy tylko jakiś mężczyzna wprawi mię w nastrój. To jest zupełnie nieuniknione, przyjacielu. Nie rozumiem sztuki bez miłości.
Jakobus spuścił oczy i żałował tego. Propercja Ponti uwolniła go od odpowiedzi.
— Ja zaś. — powiedziała wolno, głośno, a jednak za-mknięta w głębokiem zamyśleniu, — tworzyłam zawsze dzieła sztuki — sądzę — dlatego, że nie spodziewałam się niczego po miłości — z braku szacunku, tak, z nicprzyjaźni.
Księżna rzekła:
— A ja kocham obrazy, bo mię uszczęśliwiają. Jestem z obrazami sama. Znam tylko obrazy, one znają tylko mnie.
— Gdyż pani jest Palladą.
Lady Olimpja uśmiechnęła się zmieszana.
— Zresztą nawróci się pani. Pani, Propercjo, już się nawróciła. Zboku widnieje płaskorzeźba żony Putyfara, która ściąga swemu malcowi płaszcz...
Księżna pomyślała:
„A kilka kroków dalej stoi kobieta, która bardzo jest podobna do żony Putyfara, a która w wielkiej swej piersi, obłąkanej z miłości, zatapia sztylet44.
Była pani bardzo dziewicza, Propercjo, — zakończyła lady Olimpja. — Teraz jednak tworzy pani sztukę, bo pani kocha. Bo jestem nieszczęśliwa, — rzekla Propercja.
2 Haiuyk Mauu Mi nerw A
17

Szczęśliwa kobieta ujęła ramię Proporcji.
— Niech się pani opanuje. Niech mi pani wybaczy, że mówię do pani o jej tajemnicach. Czy to moja wina? Niema jeszcze dwunastu godzin, jak jestem w Wenecji, a znam już pani historję, Propercjo.
— Ponieważ namiętności moja tryska jak z kotła, który za długo ogrzewano, sycząc wszędzie po drodze, każdy może mi powiedzieć, że musnął ją ubraniem.
Trzy kobiety siedziały na srebrnoszarej poduszce skó-rzanej marmurowej łavki, opartej o studnię. Nad głowami ich nimfa grała bezgłośnie na skrzypcach, w cichej radości krążyły amorki. Spadający strumień wody pluskał, kusząc do słuchania i odczuwania. Jakobus stał przed paniami, z rękoma na grzbiecie, i spoglądał ku sufitowi z rozmyślną obojętnością.
— Dlaczego jest pani nieszczęśliwa? — zapytała lady Olimpja. pochylona miłośnie nad ramieniem Propercji. — Że kocha pani mężczyznę? Nie, moja biedna, ale że kocha pani tylko tego jednego. Czy nie byłaby pani również nieszczęśliwa, gdyby dłuto pani musialo zawsze pracować nad jednym tylko kawałkiem kamienia? O ileż bardziej przemijający od kamienia są mężczyźni i o ileż bardziej krusi! Już przez ludzkość samą nie powinnyśmy zatrzymywać mężczyzny dłużej, niż oglądamy obraz. Mężczyźni to piękne owady o skrzydełkach okrytych barwnym pyłkiem i kilku jeszcze innych miłych właściwościach. Wolno im tylko maczać usta w kwiatach, to znaczy w nas, gdyż wiele znieść nic mogą, a w każdym razie niewiadomo nigdy, czy przetrwają dzień.
Księżna oparła się o poręcz ławki i odetchnęła głęboko.
— Ja ze swej strony żyję chętnie między silnymi. Za-dowolenie sprawia mi świadomość: oni będą jednak stać jeszcze, kiedy ja zniknę. Dlatego wolę dzieła sztuki.
18

— Dzieła sztuki, — odparła lady Olimpja, — mają co najwyżej barwny pyłek na skrzydłach, ale brak im innych miłych właściwości, które ja lubię.
Jakobus zaczął przechadzać? się tu i tam przed paniami. Ilekroć przytem przechodził obok wysokiej blondynki, z wysiłkiem nie patrzał na nią; ale słowa jej, któremi starał się gardzić, przenikały go pożądaniem i napawały lękiem. Nagle zatrzymał się, spojrzał na lady Olimpję i rzeki:
— Milady, ma pani widocznie słabość dla suchotników.
Na tem wyczerpała się jego siła, i zaczerwienił się. Lady Olimpja wyjaśniła wzruszając ramionami i bez szyderstwa:
— Mówię poprostu na podstawie doświadczeń, które robię ciągle na nowo, od Tripolisu do Archangielu. Może to moja wina, ale żaden jeszcze mężczyzna nie okazał się dorosłym do mnie. Unikam przytem sposobności szkodzenia komuś poważnie, — właśnie dlatego, że jestem ludzka. Z tego powodu nie zatrzymuję się, jak panu wiadomo, na jednem miejscu dłużej jak cztery tygodnie. Propercjo, niech pani to sobie zapamięta: w ten sposób można żyć szczęśliwie.
Propercja uniosła powolny, ciemny wzrok, nie rozumiejąc. Ale Jakobus opanował się. Wybuchnął śmiechem, jak ulicznik.
— Nie zrozumiemy się, uiilady! — zawołał. — Ja lubię długą służbę i trwałe nagrody!
Dodawał sobie odwagi widokiem księżnej.
— Stwarzać olbrzymie dzieła na rozkaz jednej jedynej kobiety. Przez całe życie iść za nią do każdej wody i do każdego kawałka zwierciadła i każde jej odbicie podchwytywać...
Urwał, gdyż spostrzegł, że był zbyt poważny. Tej blon-dynce, która była tylko z ciała, odpowiedzieć coś odczutego, to była profanacja.
19

Obiecałem Mortoeilowi, ie będę tańczył kadryla naprzeciw niego i Klelji, — rzeki.
Lady Olimpja uśmiechnęła się łagodnie.
— Mortoeil nie tańczy przecież wcale.
Nie zwracał już na nią uwagi.
— Zrobiło się tu duszno. — zauważył jeszcze, ukłonił się głęboko i wyszedł.
I.ady Olimpja oświadczyła obojętnie:
— Jest cudownie chłodno.
Przeciągnęła się, wyciągnęła jedną rękę przez poręcz marmurową i podtrzymała ją pod przelewającą się misą studni. Ręka ta nie nosiła klejnotów, połyskiwała świadoma siły i naga. Padające krople zdobiły ją wilgotnemi skrami.
Muzyka balowa płynęła barwrnie pod stopy trzech kobiet. Kilka par przemknęło obok nich, z blyszczącemi oczyma; w dźwiękach szukały rozkoszy. Gdy sala była znowu pusta, lady Olimpja zapytała, ziewając przyteni:
— Ten Jakobus czerwieni się dziwnie łatwo. A jednak jest on jak widać jednym z owych mężczyzn, którzy nie robią sobie z nami ceremonij.
Księżna powiedziała:
O, cynizm jego jest tylko powierzchowny. Nauczył się go używać. W gruncie rzeczy, sądzę, jest on miękki — chociaż napozór wiódł życie człowieka bez skrupułów.
— Już? Jest bardzo młody.
— Że jest chudy jak chłopiec i ma tak samo miękkie włosy, i dlatego, że ruchliwa jego twarz bierze udział we wszystkich przeżyciach, a żadnego nie zatrzymuje? Mimo to musi mieć mniej więcej trzydzieści pięć lat i ma już niejedno za sobą.
— Jakiego jest pochodzenia?
20

— Nie wiem. W Europie czuje się w doiuu wszędzie, gdzie istnieje cyganerja artystyczna. Kiedy zabrałam go sobie w Rzymie z piątego piętra, mieszkał już by, ua piano nobile. Przez długi czas wznosił się i spadał, z kobietami i przez kobiety, jak sądzę. Jako dwudziestoletni młodzieniec miał szczęście podobać się pani Sbrigati.
— Łonie Sbrigati?
— Była jeszcze nieodkrytą, małą artystką. Jakobus nic zarabiał nic i żył na jej kosztW jakiejś ciężkiej chwili, albo gdy jej już więcej nic potrzebował, odprawił ją brutalnie. Od tego czasu dopiero głos jej osiągnął podobno ów tragiczny timbre.
Propercja Ponti pochyliła głowę i zasłoniła oczy ręką.
— Ten rys nic uprzedza pani przeciwko przyjacielowi?
— zapytała lady Olimpja. — Słodka księżno, podziwiam panią.
Księżna podniosła zdziwiony wzrok.
— Dlaczegóżby? Ponieważ w łasne jego dzieła chcą »yć, — jakżeby się miał zatrzymywać przy cierpieniach innych. Zresztą jego przygody miłosne nie kosztowały go ani odrobinę niewinności duszy.
— Moja wielka znawczyni duszy!
— O nie! Nic pytani nigdy, jak wygląda w cudzych duszach; zbyt się obawiam nieczystych odpowiedzi. O wiele chętniej zadowalniam się przebraniem, powierzchnią, grą, i przyznaję piękno wszystkim duszom, które wdziały zręczną zasłonę. Piękno zaś. za którem możemy iść bez obawy rozczarowania aż na dno duszy, należy jedynie do dzieł sztuki i do rzadkich ludzi, doskonałych jak one.
— A Jakobus?
— Gdyby sam nie posiadał głęboko niewinnej duszy, jakżeby mógł to wszystko namalować!
21

I rozejrzała się po sali, spojrzeniem nietykalnego za-ufania. Lady Olimpja zapytała:
— A skąd pani zna jego dawne historje?
— Opowiedział mi je.
— On je pani... I to w pani nie budzi wątpliwości? Księżna uśmiechnęła się.
— I przy tem także się zaczerwienił.
— Słodka księżno, jest pani przeraźliwie niewinna.
— Propercjo, — rzekła księżna łagodnie i z bólem. — Niech się pani nie da znowu opętać.
Podniosła jej głowę. Lady Olimpja domyśliła się:
— Uzna pani, księżno, za niewinnego i tego, kto to
sprawił?
— Nie, Propercjo, musi mu to pani zaliczyć i mniej go kochać! — rzekła księżna. — Jeżeli jest zły, nie broni
tem żadnego dzieła. Propercjo. Powinna
Przeciwnie, niweczy pani dzieła, nim paru gardzić, jak bezmyślnym
złoczyńcą.
— Chciałabym go nienawidzić, — rzekła Propercja, — za to, że jest tak delikatny i tak sztuczny... Ale za to go przecież właśnie kocham, — mruknęła lękliwie.
Opanowała się:
— Nienawidzę tylko tej lekkiej, pochlebczej istoty, która chce go poślubić... nic dlatego, że mi go zabiera — on jest dla mnie i tak stracony —, ale czuję, że będzie go
oszukiwała.
— Dziwne! — zawołała lady Olimpja. — Ja czuję zupełnie to samo! W każdym razie ojciec oszukuje go jeszcze przed córką. Ten mały, gładki starzec potrafił przecież wpakować każdego, kogo mu los wydał. Nie pozostanie własnemu zięciowi winnym dowodu swego mistrzowstwa. Co do mnie, to mam w swoim domu w Londynie Hermesa, który miał być prawdziwy, zdaniem znaw
22

ców, którzy badali go w Palazzo Dolan, zanim go kupiłam. Co dziwna, zapewnił mię potem jeden z tych antykwarjuszów, że Hermęmój jest dość udatuą kopją; prawdziwy ma się jeszcze znajdować nad Wielkim Kanałem.
Księżna powiedziała:
— Ja nie kupowałam popiersi, chociaż mi je propono-wano. Ale omal cały pałac stałby się moją własnością.
— Myli się pani, — oświadczyła lady Olimpja. — Raczej poszedłby przed pani oczyma z dymem. Nigdy nie po-zwoliłby pani ten stary czarodziej wprowadzić się do niego.
— Po wszystkiem, czego się potem dowiedziałam, go-towani w to niemal uwierzyć. Myślę chętnie o swojej pierwszej wizycie. Białowłosy kamerdyner, który mnie nie znał, prowadził mię dokoła, tajemniczo, cicho i nieco zmieszany. Odsuwał zasłony z przed wielkich obrazów, z zawstydzeniem prawie, jakby mi pozwalał podglądać swych państwa przez dziurkę od klucza. Mówił o statuach, jakby one to słyszały, rumieniąc się lekko. Drewniany wizerunek doży z rodu Dolan i olbrzymia latarnia jego galery, dwa czy trzy tuziny portretów kardynała rodowego, szklane skrzynie z kapeluszami, biretami, płaszczami, sutannami, czerwonemi pończochami księcia kościoła i jego oprawne w ramki manuskrypty budziły w starym słudze zachwyt, a zarazem zasępiały go. „Co za wielkie wspo-mnienia!1wołał słabo. „I z tego musi żyć taki sławny dom! Nie posiada nic więcej!“
— Wszystko to tak często już powtarzał, — wtrąciła lady Olimpja, — że pewnie sam dawno w to wierzy.
Księżna odpowiedziała:
— Odwiedzałam później staruszka często i prawne go polubiłam, — właśnie dlatego, że sobie wyobrażałam, iż improwizuje, i to na moją cześć. Niestety wiem teraz, że powtarza swoją rolę wobec wszystkich. Od kamiennego
23

szeregu sal. przez które mię prowadził, odgałęział się rząd małych komnat. Na samym ich końcu stało piękne popiersie kobiece, Rzyinianka. Młoda dziewczyna w jasnej sukni obejmowała ją za szyję. Przytuliła się do cokołu i otworzyła na jego brzegu pergaminowy tom. Jako zakończenie długiej i nagiej perspektywy był to niespodziany i słodki obraz.
— Klelja zawsze przedstawia obraz. Zdaje mi się, że czyni to nieświadomie.
— Lubię na nią patrzeć. Wówczas zbliżyłam się bardzo uradowana do lego łagodnego zjawiska. Kiedy się zbli-żałam. sługa szeptał za mną:..Biedna panienka, wyżywia ojca. Czasami, gdy jakaś bogata pani cheiałaby tu coś kupić, nasza panienka Klelja daje jej to, chociaż ojciec zabiłby ją, gdyby o tem wiedział. Ale jakżeby można tu żyć inaczej? Tak. i to popiersie odda nasza panienka, gdy tylko ktoś potrafi je ocenić według wartości1*. Dziewczyna szepnęła, nie odwracając się: „Moją drogą Faustynę? O nic“.
Księżna urwała.
— Propercjo, proszę pani, co pani jest?
Z szeroko otwartych oczu Propercji płynęły dwie wielkie kropie. Wystąpiły one wolno i drżące, jakby w lęku, ze swych ciemnych wrót. Plączącą prosiła:
— Niech mnie pani tak nie dręczy. Ta Faustyna na-leżała do innie. Została wykopana w moich oczach; kochałam ją bardzo i myślałam, że nigdy się z nią nie rozłączę. Polem podarowałam ją panu de Mortoeil, gdyż obrócił ją kiedyś dokoła i oznajmił przytem, że jest dobrze zrobiona.
— Dobrze zrobiona! — zawołała księżna. — Antyczna głowa ma być dobrze zrobiona? Ba. któż widział rękę, która ją ukształtowała? Czyż ona oddawuia nie stała się
24

mistyczna? Życic posągów nic zależy ostatecznie więcej od nas ludzi. Mają one podobnie jak my swoje pokolenia i przodków, a każdy z nich jest bardziej jedyny i bardziej wolny i bardziej wieczny’ niż my.
— Nie wiem. — rzekła Propercja. — Ale taki był jego sąd. Podarowałam mu Faustynę i prosiłam, aby ją tak kochał, jak mnie kochać nie może. Ale kiedy się zaręczył, dal ją hrabiemu Dolanowi.
Księżna otoczyła jej szyję ramieniem, mówiła tuż w jej wilgotne oczy.
— Niech się pani pocieszy, moja kochana Propen-jo. W historji tej nie pani jest wzgardzoną. Gdyby Faustyna wyznała panu de Mortoeil, kim jest, — nosiłby ją z sobą aż do śmiertelnego łoża. Ale nic wolno mu było odczuwać nic na jej widok. Nie uznała go za godnego. Przeszła obok niego, nie mógł jej zatrzymać, biedny ślepiec. Niech mu pani współczuje!
— Niech pani współczuje całemu społeczeństwu! — zażądała lady Olimpja. czerwona z oburzenia.
— Ta dziewczyna! Żadna młoda Angielka nie byłaby zdolna do takiej nieuczciwości. Udaje, że oszukuje ojca. Ma on być stary i krótkowzroczny, tak pani powiedział ten białowłosy łajdak służący; nic spostrzega, że w salach jego podrobione dzieła zastępują prawdziwe. Contessina prosi tylko o cztcrotygodniow-y termin, aby kazać sporządzić kopje.
— To były słowa, jakie słyszałam za sobą.
— A po czterech tygodniach wręczonoby pani dawno istniejący fałszywy egzemplarz, i zapłaciłaby pani za prawdziwy. Conte uprawia już ten proceder oddawna, a dzięki dowcipowi z dzieckiem, które z miłości oszukuje ojca, osiąga najwyższe ceny. To handlarz, który frymarczy kośćmi i włosami swoich przodków.
25

— Ale robi to z namiętnością, — oświadczyła księżna. — Czuję I” wyraźnie, ilekroć mam z nim do czynienia. Ach! można przede mną grać wicie komedyj, ale odczuwania dzieł sztuki nie zdoła przed memi oczyma nikt odegrać! Owe przedmioty sztuki i pamiątki, któremi Dolan szachruje, — kocha je on jednak, kocha je posępuem, zgryźliwem, kapryśnem sercem, jak kocha swoje dziecko. Czyż nie postawił przyszłemu mężowi swej córki warunku, że musi zamieszkać z Klelją w pałacu nad Wielkim Kanałem i nigdy bez zezwolenia ojca nie będzie mógł wyjeżdżać z córką w podróż? Otóż o najpiękniejsze swoje przedmioty jest tak samo zazdrosny. Ogarnia go wprawdzie często pragnienie rozpalenia przy pomocy ich powabów ognia pożądania w oczach innych. Mają się o nic targować, marzyć o nich i usiłować je skraść. Ale nie dane mu jest poprostu rozstać się z niemi. Nie wypuszczają go. Musi jc fałszować. Ja to czuję.
Lady Olimpja stwierdziła stanowczo:
— On jest oszustem.
Ale dwie panie spostrzegły nagle, że są same. Propercja stanęła właśnie na progu trzeciej sali.
Drzwi jej były bardzo szerokie, a pod urokiem nagich, splecionych z sobą i pijanych ciał, których korowód otaczał salę pierścieniem, widać było ludzi, którzy się w tej sali znajdowali, ubiegali się o siebie wzajem, robili sobie przyrzeczenia uśmiechami, i zatopieni w rozkoszy tajemnego dreszczu, milczeli drżąc lub śmiali się z podnieceniem. Mortoeil stał gawędząc przed swoją narzeczoną; Klelja przyłożyła głowę, tęsknic i miłośnie, do ściennego lustra, obwieszonego malowancmi girlandami. Mieniące się ptaki, które latały po szkle, krążyły wokół odbicia jasnej, rozpuszczonej masy włosów Klelji.
26

Mortoeil spotkał się z jcdnem ze spojrzeń Proporcji. Zmieszał się, wzruszył ramionami i spojrzał w inną stronę. Ale zaraz potem poszedł za nią, z szybkiem przeproszeniem. Gdy tylko narzeczona jego stropiona podniosła głowę, stanął już przed nią Jakobus Halin, który krążył dokoła. Zaprowadził dziewczynę do wspaniałego fotelu ze złota i purpury. Był on za szeroki do siedzenia, leżało się na nim. Ponad nimi na murze silna baehantka rozkoszowała się mocą swych rozpętanych członków.
Propercja stanęła z Mortoeilem przed otoczoncm mar-murem wyjściem na taras. Powiedziała:
— Przyszedł pan, Maurycy, poszedł pan za mną, poprostu dlatego, że wzrok mój żądał tego. Więc myśli pan jeszcze o mnie! Niechże pan temu nie zaprzecza, i pan cierpi.
— To przecież zrozumiałe, — wyjaśnił młodzieniec. — Nie jestem już kochankiem wielkiej Propercji.
Uśmiechnął się z zakłopotaniem i drwiąco.
— Wydaję się sobie podupadłym.
— Nic więcej!
— Klelja nie kocha mnie. Jestem przyzwyczajony być kochanym.
— Widzi pan to. Niech pan z nią zerwie!
— Co też mi pani proponuje? Ach, pani jest gwał-towną kobietą!
Jego bezczelny chichot podniecił ją.
— My należymy do siebie. Niech pan z nią zerwie!
— Ależ, moja droga...
— Natychmiast! Albo niech mnie pan uważa za zgu-bioną!
1 ciężkim ruchem wskazała mu statuę owej kobiety, która się zabijała sztyletem. Właśnie przed nimi wznosiła się ona lśniąco biała na tle zagubionej w nocy wody martwej
27

laguny. Odwróciła głowę i ukryła ją pod jedncm ramie-niem, i lęku przed drugiem, które jej niosło śmierć, — ule Mortoeil wiedział mimo to, że to była Propercja. Przeraził się, wyobraźnia jego zaczęła pracować, i nagle uczuł swe słabe pożądania.
„Co za kobieta!*‘ powiadał sobie. „Przyjemnością musi być dać się przez nią zgnieść i wy’ssać... Mamy przecież takie cenne instynkty... Nie. stary druhu, głowę dogóry! Ale utracić ją poprostu, nie posiadawszy jej nawet, i bez zastrzeżeń darować się dziewczynie, która bardzo mało umie taki dar ocenić, — toby było zbyt śmieszne. Odrobinę romantyzmu zabieramy przecież z sobą. Niech się stanic!“
— Propercjo, — westchnął, — jak dawno należę już do pani. Pojechałem do Petersburga, gdyż pani tego chciała, a po latach wróciłem, gdyż pani miała chęć powrócić do domu. Zna się mnie tylko w pani orszaku, a choć wszyscy przypuszczają, że należy do mnie pani sypialnia, w istocie tylko w przedpokoju pani czuję się w domu. Gram przed sobą sainym śmieszną rolę, a życic moje upływa w nieustannej trwodze, że inni mogliby to spostrzec. Gdyż cokolwiek myślą inni: nie posiadałem pani jeszcze.
— Tak musialo być, Maurycy. A przynajmniej ja sądziłam, że tak być musialo. Teraz pytam: dlaczego?
— Łatwo pani pytać. Cóż mogłem zrobić. Propercji nic uwodzi się przecież. Nie prosi się jej nawet. Początkowo czyniłem to; wydawałem się sobie groteskowy. Mówi pani, co pani chcc. Bierze sobie pani mężczyznę, którego pani chce; pani jest Propercją Ponti.
— Nie mogę się oddać, nie mogę żądać. Jakaś tajemna cząstka mojej istotyr zabrania mi tego, zastarzała trwoga, która pozostała we mnie z jakiegoś dnia młodości. Nie, chcialam być zgwałcona i porwana, jak najmniejsza dziewczyna.
28

— Rozumiem panią. Analizuję pani istotę doskonale. Pani jest cnotliwą Walkirją, ach! Ale jeśli ja jednakże nie mogłem — myślę, w duchowem znaczeniu. Jest pani dla umie zbyt potężna, budzi pani we mnie lęk.
Pomyślał:
„To potworne. Siedzę na jej namiętności, jak małpka na bojowym słoniu. Z niesłychaną dumą rozglądam się dokoła i ryzykuję kark dla gapiów, którzy mi zazdroszczą“.
Ale wśród tych żartów przemogła go jej chuć. Ciężko, jako udręka dla niej samej, wzrastała ona w Proporcji i wstrząsała nią i nim. Czul jej duchowe uściski, tak mocne i nieuniknione, jakby członki jej spadały już na niego. Lękał się o gładkość swej nakrochmalonej koszuli i o równowagę swego umysłu.
— Pożądamy się! — zawołała Propercja, z ręką na piersi. Stłumionym głosem, szybko i uporczywie mówiła dalej:
— Nicchbyśmy się nareszcie poprostu kochali! Szu-kaliśmy się zawsze w sztucznym ogrodzie, jak ten tam nadole.
I wskazała ponad tarasem na dziwny, wolny plac, którego wysoko i połyskująco oparkaniony skraj oblewała cicha woda.
— Murawa jest tam z zielonego, wilgotnego kamienia, drzewa rznięte są w malowanem drewnie, piramidalne lub okrągłe. \A szkliście dźwięczącem, ciemnozielonem listowiu połyskują małe owoce z krwistoczerwonego jaspisu. Pąki są z kości słoniowrej, a kwiaty z porfiru. Chce mi się zerwać różę, gdyż sporządzona jest z samych maleńkich odłamków’ kamienia. Tak samo złudny jest ówr miły odruch, po który sięgam w pańskiem sercu, Maurycy. Wszystko w’ naszej miłości jest o wiele za gładkie, chłodne, rozważone, zawikłane, wieloznaczne: zupełnie jak tutaj w sztucznym
29

ogrodzie. Czyż nie mamy się wreszcie spotkać i tam, gdzie czuje się zapach ziemi, czyż nie mamy się raz w życiu rzucić na trawę, gdzie palić nas będą prawdziwe pokrzywy, a gorące poziomki rozgniatać się będą na naszych wargach?
Mortoeil rozejrzał się, rozpalony, zmieszany i zakłopo-tany bardzo myślą o widoku, jaki przedstawia może dla podpatrujących. Ale Klelji nie zauważył, a wszyscy, których widział, zajęci byli sobą. Bogowie na ścianach wylewali na wszystkich czary szału i pożądania. Wszystka krew burzyła się. Nadsłuchiwali, jak wrzala, i pozwalali się oszołamiać i zachwycać. Mortoeil słyszał, jak z oddali głos Propercji.
— Idź! Zerwij swoje, zaręczyny!
Wówczas odwrócił się i poszedł.
Znalazł Klelję na grubej purpurowej poduszce zakręconego i pozłacanego fotelu. Skuliła się na nim tylko jak zalękniony ptaszek podczas burzy, lekka, biała i z bijąceiu sercem. Jakobus Halm napierał na nią, mówił z podnieceniem, czerwone jego wargi czyhały tuż nad jej jasną piersią i raz poraź spadały na małą, słabą dłoń, która chciała się przed niemi bronić. Klelja uży wała wachlarza jako osłony przed napastnikiem i umiała zapobiec, złamaniu go przez Halma. Zachowanie jej było w gruncie rzeczy bardzo umiarkowane, a członki jej czujne. Przedstawiała obraz, którego nazwa brzmiała: „Chwila zapomnienia“ — ale bynajmniej nie była porwana.
Mortoeil przyjmował to, co widział, bardzo poważnie. Blady i sztywny podszedł do pary, budząc ją z zatopienia.
— Zachowanie pani jest nader obiecujące.
Klelja zaledwie się zmieszała.
— Nie obiecuję panu wogóle niczego, — odpowiedziała.
30


— Z panem, mój panie, będę miał później do czynienia. — rzucił Mortoeil. Jakobus spojrzał nasamprzód w ziemię, potem, opamiętawszy się, wgórę ponad przeciwnikiem, i bez pośpiechu powlókł się dalej.
— Cóż pan robi, Maurycy? — zapytała dziewczyna cicho. — Wykracza pan przecież przeciwko naszej umowie; zabrania ona zazdrości.
— Niema o tem nic w naszej umowie, że wolno pani ośmieszać mię.
— To przecież tylko artysta. Czyż ja panu biorę za złe pańską wielką Propercję?
— To co innego. Zresztą nie mam powodu do zazdrości, gdyż nie jestem w pani zakochany — na szczęście.
— Szuka pan widocznie obelgi?
— Zabraniam pani tylko poddawać się wobec wszystkich swoim nieuporządkowanym popędom, póki pani jest moją narzeczoną.
Mogłabym przecież przestać nią być. Jak pan sądzi?
— To było właśnie to, co chcialem powiedzieć.
— Więc załatwione.
I rozeszli się w dwie strony.
Mortoeil, poniekąd stropiony, ujrzał się nagle sam na środku salt. Propercja znajdowała się na tarasie, wtłoczona w koło gadatliwych wielbicieli, którym mnsiala wyjaśniać sens zabijającej się sztyletem kobiety. Młodzieniec spojrzał ku niej niezdecydowany, figura jej wydała mu się niezgrabna.
— Pocóż odprawiłem Klelję? — zadał sobie pytanie, otrzeźwiawszy nagle. — Dla tej chodzącej kolumny?
Zrobiło mu się zupełnie zimno.
— Cóż ja zrobiłem? Takim zużytym rekwizytem teatralnym...
Obserwował białą statuę oczyma żółtenii ze złości.
31

—... nalało się tej grubej, starej kobiecie napędzie mi strachu i wymusić pożądanie — mnie, przy całym moim sceptycyzmie! Czyż nie jestem śmieszny?
Rozejrzał się podejrzliwie.
— O. z pewnością uważa mnie się już za śmiesznego.
W tej chwili zbliżyła się do niego lady Olimpja, leniwie i z wyzywającym uśmiechem. W przejściu uderzyła go wachlarzem i rzekła:
— Niech się pan uważa za przedstawionego. Dzisiejszej nocy jest pan moim kochankiem.
Morloeil stanął. Trzy kroki dalej obejrzała się znowu za nim, ciągle z tą samą obojętną pożądliwością w uśmiechu. Zrozumiał naraz położenie i poszedł za nią. zmagając się z sobą o umiarkowane zachowanie. Przekonał się przytem. że księżna przyglądała się im. Dogonił lady Olimpję i szepnął jej koło karku:
— Gdzie? Kiedy?
— Moja gondola czeka. — odpowiedziała Olimpja.
Znikli przez szereg mniejszych komnat, biegnących obok sal.
Księżna pozostała zupełnie osamotniona w sali Minerwy. Chciała drwić, ale wargi jej skrzywiły się boleśnie. Gdyż z ostatniej sali bil ku niej jakby dech olbrzymiego, roz-żarzonego pieca. Z silą przycisnęła nagie ramiona do marmuru cichej ławki; był on ozdobiony korowodami miłych istot, które chłodziły i pieściły jej ciało. Przechyliła głowę na kark, usta otworzyła ku górze, ku srebrzyście jasnemu powietrzu bogów, promieniejących i wypoczywających na suficie. Ale w sąsiedniej sali słyszała śpiew i szal ciężkiej, ciemnej krwi, która ludzi i bogów czyniła tam szczęsnymi i obłąkanymi.
Przy zbiorach i przy zabawie, pod szczepami winnemi i w przesłonccznionym cieniu połyskiwali nadzy, nabrzmiali
32

ludzie, bez wstydu i bez niedoli. Szerokie kobiety z soczystcm ciałem i zarumienionymi twarzami opierały się syte o swoich mężów; a mężowie byli silni, hrunatnoczerwoni i nadzy i uwieńczeni liściem winnym. Młode dziewczęta, giętkie i jędrne, opalone i oszołomione winem, wierzchołkami piersi rozgniatały grona w kadziach. Za niemi pchał się i śmiał dzielny chłopak, który je mógł brać. Bachus, tęgi, winnoczerwony. bełkoczący, szedł chwiejnym krokiem triumfalnie przez ciżbę powalonych upojeniem ciał. Rozciągając się na baranich skórach, przy których wisialy jeszcze głowy, i przykryci futrami dzikich zwierząt, napęczniali od soku gron i podnieceni miłośnie, obmacując się lubieżnie i wpijając się w siebie wzajem ciałami, wilgotnemi ustami darzyli swego szafarza ostatniein evoe. Bachantki szalały, rozpustnie śmiali się satyrowie. Młodzieńcy ze skórami tygrysiemi. przewieszonymi przez ramię, dęli kusząco w podwójne flety, a dziewczęta podawały im jabłka pinjowe. Jakiś mężczyzna zgryzł się z centaurem o kobietę, która na nim jechała. Brunatny faun grał dzieciom do tańca. Skakały pożądliwie w takt dźwięków. wrieńce z maku płonęły w ich czarnych kędziorach, na ziemi czerwieniły się zdeptane jabłka granatu. Gołębie krwawiły obok róż. Tajniki odsłaniano przed wyczekująceini dziewicami. Czerwone powietrze dyszało żarliwemi tajemnicami. — ale z tych, co tego powietrza zasmakowali, żaden nic zadawał pytań. Nic polowali na marzenia, jak czciciele wolności i wielkości w sali Diany, nie święcili piękna jak w sali Minerwy wtajemniczeni sztuki. Byli pod czarem swych zmysłów i rozkoszowali się ciałem. Bez tchu, w trawiącej chuci, nie spoglądając wgórę i nie wiedząc o niczem, prócz tętna swej krwi, oddawali cześć bogini, której zaprzedani i oddani byli na zawsze, nieobecnej bogini, której obrazu nigdzie
3 Hąfliyk Mann Minąrwa
33

nic było widać, ani na suficie, ani na ścianach, ani pośrodku posadzki. Ale księżna widziała ją, jak zstępowała, nie-ubłagana, nigdy nienasycona i zawsze zwycięska. Była to Wenus. Do niej należała owa sala.
Tłum gości tłoczył się po schodach wgórę. Wracali z hali, z bufetu, i byli rozgrzani i hałaśliwi. Księżna wstała. Sala napełniła się, księżna była otoczona nieznajomymi. Wtem rzeki obok niej charczący głos rozkazującym tonem wojskowym:
— Proszę o miejsce dla księżnej Assy!
I pan Gotfryd von Siebełind przyłączył się do niej jako jej kawaler. Idąc mówił:
— Księżno, postawiła nas tu pani pod ochroną bogiń, a nie wszystkie są dobrotliwe. Niech się pani przekona, ile nieszczęścia zgotowała tam zła bogini. Propercja. nasza niezrównana artystka, dzierży straż u drzwi tarasu, osamotniona, zdradzona i cała z kamienia. Sztylet siedzi już równie głęboko w jej piersi, jak w piersi jej niesmacznej statui. I młoda Klelja przedstawia smutny obraz, — ale w każdym razie obraz. Nie ma ona pretensyj do tego, ł»y ją brać tragicznie. Po zajściu z narzeczonym posiadała jeszcze cały spokój ducha. Ale przeżycie jej zostało dostrzeżone, szeptano dokoła niej. Ruszyła więc, zasępiona i delikatna, do szlachetnej wazy z wyobrażeniem tańca figur. Oparła jedno ze swych bezbłędnie ukształtowanych ramion o cokół i ukryła twarz w dłoni, z umiarkowanym bólem. Przyjaciółki otoczyły ją. Ukazała się powszechnemu podziwowi jako skarżąca się nimfa, w kręgu wilgotnych przyjaciółek i obok przepełnionej urny na łzy.
— Panie von Siebełind, — rzekła księżna, — obserwuje pan złośliwie ale trafnie. Kiedy mię pan spotkał przed chwilą, byłam niemal zatrwożona wypadkami, o których
34

pan mówi. Temi samemi wypadkami chce mię pan teraz rozweselić. Jestem gotowa.
— Więc Klelja gra nieszczęśliwie, — ciągnął Siebelind. — Gdyż Jakobus ani odrobinę nie troszczy się już o nią. Włóczy się bez planu dokoła i węszy za lady Olimpją. Uczynny bliźni pouczy go, że opuściła ona towarzystwo wraz z panem Mortoeilem; na to on zblcdnie.,,Widziała mię z Klelją“, powie sobie. „Pokazałem jej, jakim się staję, kiedy pożądam. Czyż to jest teraz odpowiedzią na to?“
— Doskonale! — zawołała księżna.
— I to się uważa za tragedje miłosne! — rzeki Siebelind niepewnie i stłumionym głosem. Jego bronzowe, czerwono nakrapiane oczy połyskiwały ku niej, od dołu i bez sta-nowczości. Słychać było, jak pociągał nogę, czoło jego pociło się, a na serowatej skórze żółtawe punkciki leżały tak wyraźne, jakby były wzniesione. Księżna zauważyła nagle:
„Ach! On nie jest niewinnym gadułą!“
I zmieszanie jej powróciło z podwójną mocą. Odpo-wiedziała wymijająco:
— Jestem bezwarunkowo zdania, że przyglądamy się tu kilku tragedjoin miłosnym. Klelja jest bardzo sympatyczną bohaterką...
— Powiewna jest ta mała, czy pani nie uważa? Po-nieważ głowa jej kryje się pod wielkiemi, miękkiemi, blond falami, nie dostrzega się niemal, jak już jest wykończona i delikatna. Jeszcze ją otaczamy marzeniami o czarze dziewczęcym — ona sama marzy niechętnie —, a wskutek złotego pyłu, który własnoręcznie rozsiewamy dokoła niej, nie rozpoznajemy twarzy starego lichwiarza z jego okrutnie szacującym wzrokiem i fałdami rzeczoznawcy. Ale, księżno, niech mi pani wierzy: ona jest nieodrodną córką gładkiego.
35

bezlitosnego handlarza, który się nazywa Dolan. Skłonność do zdobywania, zatrzymywania i użytkowania, którą on okazuje przy tej całej starzyźnie, tę skłonność ona odzie-dziczyła. Ale zawładnie ona ludźmi!
— Skąd pan wic...
— Wspina się, miłośnie i hazardownie, po Jakobusie i spowija go. On tego jeszcze nie dostrzega. Tutaj, wśród podniecającego przepychu tych sal, gdzie wielka sztuka wytrysnęła z Jakobusa, jak gałęzie wawrzynu z palców Dafnisa, tutaj chce go ona opętać. Dla niej jest to zadanie rachunkowe. A równocześnie z wielkim artystą zrabować chce kochanka wielkiej artystki i wychodzi za Mortoeila. Powiadają, że zaręczyny zostały zerwane. Niech się paru uspokoi, zostaną one poprostu zawarte ponownie. To drugie zadanie rachunkowe Klelji. Ale ludzie wyobrażają sobie, że to wszystko są tragedje miłosne!
— Ma pan rację, póki pan mówi. Ale gdybyśmy chcieli każdej młodej dziewczynie obciąć jej grube warkocze i z biednej jej istoty zetrzeć tę odrobinę złotego pyłu — niech pan przyzna przynajmniej, że byłoby to smutne.
— Byłoby to uczciwe, jak odkrycie oszustwa. Piękność jest niemoralna, — oświadczył Siebelind, zgryźliwie i gniewnie.
— Przebaczenia! — zawołał zaraz potem szarmanckim tonem. — Nie jest się przecież z drzewa. Taki miluśki trzpiot ma leż bezwątpienia... Kiedy jeszcze byłem młody i piękny...
Księżna obserwowała go, jakby widziała po raz pierwszy to straszydło, które na zmianę krzywiło się płaczliwie i charczało, tego energicznego i żałosnego, dziwnie zmiennego i niesamowicie głębokiego cudzoziemca. Był odprasowany, gładko uczesany, wyperfumowany i w każdym szczególe nowiutki. Ale pierwszy lepszy, kto go mijał, posiadał władzę spuszczenia mu głowy, podniesienia jego
36

ręki do czoła, zmuszenia go do ustąpienia z drogi. Wyzywający i skrępowany utykał po sali, niby wzorowo ubraua marjonetka. którą rozgoryczało, że oto inni władali jej mięśniami, a nie ona sama.
Przechodzili przez wąskie furty, które tu i ówdzie roz-wierały się przed nimi w tłumie, i szli coraz dalej: przez salę Diany, po schodach wdół i do hali, i zpowrotcm aż na próg sali Wenery. Zawracali wiele razy. Siebełind rzeki z ukradkowem spojrzeniem ku bogom miłości i ich wybrańcom:
— Tak, tak, to się uważa za tragedje miłosne!
„Co za chorobliwy upór!*pomyślała księżna.
— Przed półtora rokiem, w październiku, — ciągnął Siebełind, — umarła w Rzymie biedna kobieta, która wiele kochała, umarła nędzną śmiercią. Znała ją pani, księżno, była to contessa Bla. Bywają mężczyźni, którzy zrodzeni w największej czułości dławić muszą swoją tęsknotę w niewidzialnych łzach. Gdyby kobiety przeczuwały, jakie skarby uczucia zatopione są w piersi niekochanego, toby go... pozostawiły niekochanym. Biedna Dlii poświęciła się szczęśliwemu panu, którego to wcale nic dziwiło i który miłość kobiet równie swobodnie rzucał na zielony stół, jak kieszonkowe, w które go zaopatrywały. Tego samego dnia — niech pani na to zwróci uwagę, księżno — odbył się u księcia Torlonia wielki raut, i panna Klelja Dolan zaręczyła się z panem de Mortoeil. Na szarą drogę, usianą ostremi kamieniami, którą Bla przed chwilą opuściła z westchnieniem, wkroczyła o tej samej godzinie Propercja Ponti. Losy łączą się wzajem z niesamowitą punktualnością w ciężki łańcuch; otacza on nas coraz ciaśniej, a wreszcie jesteśmy przezeń schwytani, jeden po drugim. Pani, księżno, ma jeszcze czas. Była pani Dianą, teraz
37

jest pani Palladą. Trzecia sala leży jeszcze w dzikich snach i czeka na panią. Wencry niema jeszcze.
— Co pan mówi? Skąd pan wie? — mruknęła księżna, walcząc z nierozumnym lękiem. Zanim się jeszcze opamiętała, zapytała:
— Kim pan jest?
— Ja? O, ja.,. — rzeki Siebelind, i skurczył się w duchu ze wstydu i dręczącej potrzeby uczynienia się zajmującym.
— Ja nie wchodzę w rachubę, — westchnął. — Oto mamy Klelję; jest żądna władzy’ i nic więcej. Obok niej Propercja; odznacza się prostaczą pożądliwością i nie zna wstydu. Młodzieniec posłuszny jest rozmaitym kieruj ącym nim nitkom; to Propercja pociąga za sznurek jego próżności i żądzy sławy, to Klelja za jego zmysł praktyczny > snobizm. Będzie się on tak długo chwiał między sławną kobietą a czarującą dziewczyną, aż wszyscy troje staną się niezwykle nieszczęśliwi. Nikt nie będzie wiedział dlaczego, i wszyscy wyobrażać sobie będą, że to tragedja miłosna. Ale jest to tylko wydarzenie towarzyskie, jak nadanie orderu lub pogrzeb. Tragedje, księżno, odgrywają się za zamkniętemi drzwiami, w piersi niekochanego. Ach! Przemykać się kolo progu sal, gdzie pienią się zmysły, zimny ze wzgardy a w głębi serca z błędną nadzieją, że jakaś dłoń współczująco mogłaby skinąć, i zdecydowany przytem odepchnąć tę niemożliwą dłoń z surowością. Nienawidzić bezmyślnych szczęśliwców i wgryzać się w ich nieświadome dusze, i wiedzieć, że chciałoby się być także tylko takim jak oni, i wstydzić się swoich popędów, i dumnym być z tego wstydu, i pozbawionym nerwów przez bezpłodne chuci i sparaliżowanym zupełnie z zazdrości i osłabionym przez wyniosłe ubolewanie nad sobą samym. Przeraźliwy powiew takich tragedyj nie musnął nigdy tych głośnych państwa, których uczucia tańczą w sali balowej!
38

Księżna była oburzona i przejęta niechęcią. Zapylała zgóry:
— Przez co dodałam panu odwagi do takich intymności?
Siebelind odpowiedział z biernym uporem:
— Muszę to wszystko powiedzieć. I m ó j głos musi być słyszany, właśnie tutaj, pośrodku tych wszystkich malowideł i tańców, pośrodku tylu zażywających niewinnie rozkoszy.
Księżna milczała myśląc w duchu:
„Dlaczego włóczę się właściwie z tym nieszczęśliwym już od pół godziny po całym domu?“
Nagle stało się to dla niej nieznośne. Obejrzała się za pomocą, ale w ruchliwej masie, którą rozbijali i która stale zwierała się znowu za nimi, przesuwali się tylko nieznajomi. Miała wrażenie, że inasa ta beznadziejnie zamykała ją wraz z jej niepokojącym towarzyszem.
„Nikt nie przerwie jego nienawistnych słów, gdyż widzą wszyscy, że ja słucham. Czyż mogę inaczej? Ten wyrzutek trzeciej sali gwałci moją uwagę. Czyż kiedy on utyka obok mnie, nie jest to, jakby towarzyszyły mi stamtąd wszystkie owe zatrważające głosy, błędne gadulstwo, bełkot i rozpustny śmiech? Docierają do mnie przez tubę jego opustoszałej piersi, skażone, zmącone i oszołamiające jak powietrze z pokoju chorego. Słabe bicie serca tego łaknącego człowieka aż do uszu moich prowadzi wrzące tętno owej rozpętanej krwi“.
— Kim pan jest? — zapytała wreszcie jeszcze raz, prawic wbrew woli.
— Księżna tniałażby to zapomnieć? Gotfryd vou Siebelind, od huzarów zietheuskich. Niestety już nie w służbie czynnej. Wypadek z końmi, karjera przerwana przed-wcześnie,
39

Magle był to jakiś pan z jej mieszanego towarzystwa, który opowiadał jej coś tonem gawędziarskim.
— Wiem, — rzekła ze śmiechem. — Okazał mi pan przy urządzaniu tego domu najcenniejsze usługi. Lubi pan w rozmowie wzbudzać o swojej osobie najnieszczęśliwsze pojęcie. Gdyż za wszelką cenę chce pan być inny, niż reszta ludzi. Dlatego mam powód do pytania, kim pan jest. Więc, od owego wypadku z końmi...
— Od tego czasu zarządzam naszemi dobrami rodowemi.
— Gdzie one leżą?
— W Westfalji. Żyję tam wśród samych sękatych ludzi. Może pani sobie wyobrazić, jak się cznję?
— Rodzina Siebełind... zastanawiam się, gdzie o niej słyszałam.
— Rodzina Siebełind — to brzmi wspaniale. Niestety to tylko faęon de parlcr, gdyż mam na myśli siebie samego. Istnieję tylko ja.
— Wszyscy zmarli?
— Nie było to potrzebne. Nigdy nie żyli. Ojciec mój — odsłaniam waszej wysokości kawałek historji niemieckiej — był rodzajem Augusta Mocnego, rządzącym księciem Królestwa Niebieskiego Ciuciubabki. Za pośrednictwem córki swego aptekarza nadwornego dopomógł mi do przyjścia na świat. Jestem, że tak powiem, dzieckiem miłości, więc z urodzenia piękny i wybrany przez szczęście, chociaż teraz nie widzi się już tego.
Opowiadał to od dołu, z ukrycia i z naciskiem. Księżna powiedziała odwrócona:
— Nie lubię słuchać, jak ktoś wydrwiwa siebie samego. Zawstydza mię to i męczy.
— Ach! Sądziłem, że to zadośćuczynienie dla innych... Ale oczywiście nie dla księżnej Assy..,

Znajdowali się w tej chwili nagórze na galerji, która otaczała halę. Kiedy stali tak obok siebie oparci o poręcz, księżna zauważyła coś połyskującego na jego fraku.
— Jest pan dekorowany? Biały krzyż na niebieskiein polu?
— Medal moralności, księżno. Oznaka związku zwal-czania rozpusty.
— To znaczy miłości?
Przyznał stłumionym głosem:
— Tak.
— Ale że pan jest przecież... niekochanym.
— Wyznaję swój los. Jestem wyznawcą.
— To godne uznania, zwłaszcza, że jest to dla pana trudne. Niech się pan przyzna, która się panu więcej podoba, Klelja czy Propercja? Zdaje mi się niemal, że kocha pan obie?
— Wszystkie trzy, — rzeki Siebelind.
Zanim mogła przeszkodzić, pochwycił jej dłoń i przy-cisnął do niej wargi. Były niemile gorące.
I nagle znikł. W następnej chwili widziała go już nadole w hali, jak utykał ku kręgowi pań, sztywno i z wysiłkiem woli. Tuż przed celem zawrócił wbok i obojętnie spojrzał w inną stronę, pod drwiną skierowanych na niego lorgnon.
„Dlaczego on uciekł?“ zadała sobie pytanie księżna. Zaraz potem znała powód: ujrzała San Bacca, zbliżającego się do niej. Szedł w otoczeniu roju młodych dziewcząt, które czepiały się go, spowijały go w lekki szelest swych koronek, kwiatów i włosów i poufale śmiały mu się w twarz swoim świeżym oddechem. Kochały go, gdyż czuły, że spojrzenie, jakiem je podziwiał, wolne było od powątpiewania, i że stary rycerz piastował niedostępne rozczarowaniom uwielbienie dla wszelkiej jasnoglosej istoty w stroju długich
41

warkoczy, w blasku niewinnych oczu i wdzięku wąskich ramion. Słuchały opowiadań o jego wyprawach bojowych i nagradzały go swem czułem szczebiotaniem, podsuwaną białą rękawiczką, na której musiał od wewnętrznej strony wyskrobywać swoje nazwisko, i orderem kotyljonowym.
San Bacco zapewnił księżnę z zapałem, że bal jej udał się cudownie.
— W salach pani, księżno, kobiety piękniejsze są niż zwykle, one zaś upiększają pani sale. Wszystko tu jest przepychem, szlachetnym duchem, radością z tego, że się jest dla innych pięknym obrazem. A ja powracam z parlamentu, gdzie łaknące serca pojone są złośliwością. Zanim tam powrócę! U pani się oddycha! Od kanału aż do laguny igra powietrze wiosenne przez pani dom i unosi każde zużyte tchnienie z ust.
Jakobus zbliżył się podniecony i rzekł:
— Wrócili znowu oboje. Czyżby pan to uważał za możliwe?
— Kto?
— Lady Olimpja z Mortoeilem. Odbyli rozkoszną zdaje się przejażdżkę gondolą, teraz chcą tańczyć. Propercja może się przyglądać, ramię w ramię z Klelją. Uważam,
że posuwają się nieco za daleko.
— Propercja będzie także tańczyła, ja ją poproszę! — zawołał San Bacco, z zarumienionemi policzkami i żywy jak chłopczyk.
— Nie ścierpię nigdy, aby obrażono tę wielką kobietę!
— Jakże pan temu przeszkodzi, markizie. Zresztą nie
można jej znaleźć. Teraz lady Oiiinpja domaga się vis-a-vis do kadryla. Szukam odpowiedniego, Mortoeil także.
— Chłystek! — mruknął San Bacco. — Księżno, powinna
pani kazać go odwieźć przez jednego do jego hotelu!
ze swych gondolierów
42

— A lady Olimpja?
— Ona jest damą.
— Niech pan idzie, Jakobusie, — rzekła księżna. — Będziemy tańczyli jako ich vis-ż-vis.
Zaśmiała się serdecznie, a śmieah jej zdawał się odpędzać wszystko, co pozostało jeszcze wokół niej w powietrzu z poszeptu niedojrzałego ascety.
Poszli. Księżna rzekła:
— Lady Olimpja wyprowadziła pana z równowagi, czy przyznaje się pan do tego?
— Do czego się tu przyznawać, — odpowiedział Jakobus. — Mamy przecież w sobie zwierzę, prawda, które słucha tak prostych wabików. Ach! Taka kobieta o tem wie! Jaki to właściwie bezwstyd! I co za melancholijny triumf! Szedłem z tak czystemi uczuciami po tych salach, rozkoszowałem się swem własnem kwitnieniem, które otacza te ściany, i powiadałem sobie, że kwitnę na pani cześć, księżno. I oto przychodzi ta kobieta i pokazuje mi, że ma władzę nad mojem zwierzęciem. Nie mogę temu zaprzeczyć, ale czuję się potraktowany nieuprzejmie.
— Więc z próżności... Ale jednak przeciąga pan tylko tę sprawę. Nie zamierza pan opierać się jej poważnie, co? Więc dlaczego nie załatwi pan tego odrazu? Teraz byłby pan pod tym względem zupełnie uspokojony — tak jak zamiast pana Mortoeil.
— Nie mogłem. Pani stała po drodze, księżno, i mąciła mi przyjemność.
— Żałuję bardzo... Czyżby mię pan miał kochać?
Jakobus przeraził się. Zaczerwienił się tak mocno, że brunatne złoto jego długiej, rozdzielonej brody stało się zupełnie blade.
— Nie, nic! Co za pytanie! Przez co...
43

— Przez nic. Niech się pan uspokoi. Więc nic panu nie przeszkadza kochać lady Olimpję.
— Właśnie że nic!
Przybyli na miejsce i przywitali czekających. Lady Olimpja była gorzej upudrowana niż pierw. Miała wilgotne oczy i słodko ożywione, szczęśliwe ruchy. Mortoeil był dość blady; na zazdrosne i szydercze spojrzenia odpowiadał ciętym chłodem. Muzyka zaczęła zaraz grać, a w miarę jak łączyli się i rozchodzili w tańcu z Morloeilem i jego damą, Jakobus prowradził dalej rozmowę z księżną. Mówił głośno o lady Olimpji i patrzał jej przytem prosto w oczy. Uśmiechała się obojętnie. Ruchy jego stawały się coraz gwałtowniejsze.
— Któż kocha taką lady Olimpję? — rzekł. — Lady Olimpja to wspaniały obraz, zapomniałem umieścić ją w sali Wenery jako łowczynię miłości, czerwoną, szeroką, blond, z głową silnie odrzuconą, aż się szyja wzdyma, i śmiejącą się wilgotnemi wargami. Zatacza się z nią człowiek w krzaki i pozwala się brać. Potem odchodzi i zachowuje jeszcze przez pewien czas w oku blask jej czerwonego ciała. Więcej nic. Ona jest obrazem, a ja znam się na obrazach aż nadto dobrze. Jej nic kocha tn.
— No, na szczęście i ja jestem obrazem. To przedstawia mię pan na suficie sali jako Dianę, to jako Minerwę, to w salonie paryskim jako Duchesse Pensće. Co za dziwna nazwa, jak pan na to wpadł?
— Tamten obraz to nie pani, księżno, to pani myśl — myśl owej chwili, gdy w mojetn atelier w Rzymie Btanęła pani przed Palladą Botticellego. Powiedziałem pani już, że gdy tylko stracę panią z oczu, odnajdę znowu pani duszę z owej chwili.
— Dlaczego nie pozwolił mi pan nigdy zobaczyć tego obrazu? Chciałabym go posiadać,

— Jest sprzedany... pewnej niemieckiej damie.
— Kto to taki?
— Córka przemysłowca reńskiego... Ożeniłem się z nią.
— Co też pan mówi?
Rozdzieliło ich en avant deux. Lady Olimpja ujęła dłoń Jakobusa i kołysała się z nitn pośrodku czworoboku tancerzy. Powiedziała:
— Jest pan niegrzeczny, mój mały, ale nie jestem zła na pana. Podoba mi się pan. Zresztą poprosi mię pan rychło o przebaczenie za to wszystko.
— Aż nazbyt rychło. — odpowiedział Jakobus.
Podczas pauzy między dwiema częściami kadryla księżna powtórzyła:
— Co pan powiedział? Jest pan żonaty?
— I jestem z tego dumny. — oświadczył malarz. — Niech pani pomyśli, bezpośrednio po powodzeniu, jakie miałem z pani portretem, poślubiłem młodą i bogatą dziewczynę, która pod każdym względem jest mniej więcej przeciwieństwem pani. Nie, księżno, ja pani nie kocham.
— Ciągle jeszcze nie uspokoił się pan co do tego?
— Co tu jest niepokojącego, polega na tem, że za ezęsto panią maluję. Pani nie jest zwykłym obrazem jak lady Olimpja. Ach, ją można załatwić jednem jedynem płótnem na wieki! Ale pani, księżno, pani wydaje mi się niemal jak jeden z moich snów. Jak powiedziałem, niepokoi mię pani ci ągle na nowo. Nigdy nie widzę pani ostatecznie.
Nlusieli się rozłączyć.
— Mimo to spodziewam się, że jest pani tylko obrazem. — rzekł jeszcze.
— Ja także, — odpowiedziała księżna.
— Kocham bowiem tam tylko, gdzie mało widzę i gdzie nie istnieje dla mnie sztuka. Sztuki swej pragnę silnej,
45

surowej, nieosobowej i niezależnej od miękkich uczuć. Miłość... Czy mam pani opowiedzieć, gdzie najwięcej kochałem?
— Niech pan opowie.
— Miałem malować gdzieś w Rosji obrazy myśliwskie i co rano po drodze do pawilonu, który mi służył za pracownię, przechodziłem obok otoczonego spokojem kawałka parku. Drzewa iglaste i krzaki oprawione były ciasno w wielki mur, jak gruby bukiet. Ciemna aleja prowadziła do studni, gdzie codziennie poruszała się biała postać. Widziałem tylko pas białej twarzy i przesuwanie się delikatnych członków. I stałem za każdym razem długo, z palcami na prętach parkanu, i zapuszczałem wzrok w zwężającą się perspektywę, ku Duszy w Parku, jak nazywałem ową istotę. Tak nie kochałem już więcej.
— Więc tego pan nie namalował?
— To było właśnie tylko uczucie. To nie był obraz — jak pani, księżno.
Ukłonili się sobie głęboko i taniec był skończony. Księżna opuściła resztę towarzystwa.
— Jak pan sądzi, mój mały, — zapytała lady OUmpja malarza, który stał osamotniony. — Czy pan jest obłaskawiony?
— Chwilowo mniej niż pierw, — oświadczył Jakobus. — ł bołewam nad tem żywo.
Lady Olimpja ujęła ramię Mortoeila i jeszcze raz kazała przywołać swoją gondolę.
Jakobus wlókł się z pochyloną głową dokoła i myślał:
„Dlaczego jej opowiedziałem, że jestem żonaty. Przy najbliższej sposobności oświadczę jej, że stało się to przez pomyłkę i że się rozwiodę. Ona powie — o, ja ją znam —, że to słuszne. Zr kobieta szkodzi mojej sztuce, że ja należę
46

zupełnie do swojej sztuki. A że ta sztuka należy do niej... Tak, niech się stanie jej wola — i tej drugiej także, która mię tak nieuprzejmie chwyta za ciało w chwili, gdy mi się najbardziej zdaje, że jestem duszą. i gdy myślę o Duszy w Parku. Ach! Ta ręka, którą mi podała w tańcu! Lady Olimpja jest zbyt dumna z potęgi swego ciała, ale w pewnej chwili wyznam jej jednak, jak namalowałbym jej rękę: w chwili, gdy glaszcze brunatną głowę chłopca, który drży pod jej leniwą pieszczotą, albo gdy rozrzuca na parny wiatr zmięte liście ciemnej róży... A gdzie widzę rękę księżnej? Na pokrytej malowidłami wypukłości cennej wazy. Ślizga się wzdłuż profilów figur. Menada zatacza się, nimfa się śmieje, a odblask jej wiecznego przepychu pada na przemijającą dłoń“.
Nikt nie widział, jak Propercja opuszczała dom. Wreszcie księżna znalazła ją w sztucznym ogrodzie nad laguną, z ramionami wyprężonemi przy wysokim, ciemno połysku jącym kratowanym portalu. Wyglądało to, jakby daremnie wstrząsała nim i zawisła bezsilnemi rękoma w szerokich, powikłanych gałęziach z żelaza, między niebieskiemi jabłkami pinjowemi i liljami o żółtych, sztywnych łodyżkach, i pod czarem białych gryfów na szczycie portalu.
Księżna dotknęła jej ramienia i poprowadziła ją zpowrotem, przez szereg zacisznych pokoików aż na drugi koniec domu. Na kanale leżały gondole pod mostem i między czarno i niebiesko malowanemi palami; na każdym z nich była korona książęca. Wsiadły i odjechały, bez dźwięku. Ostatnie ognie zabawy gasły w czarnej wodzie. Pałace wznosiły się czarno; oślepiająco wydzierały się w światło księżycowe balkony. Kamienne maski patrzały za niemi nieruchomo z łuków portali; a portale wstępowały znużonemi, wytartemi stopniami w kanały. Opuszczone ławki kamienne wisiały
47

ponad smutną falą przy fasadach. Zbrunatniałe ciosy marmurowe powlekały się nocą, a z żelaznych kwadratów okien kiwała ku nim dłoń milczenia. Przez szeroki, bladobiały plac jechał na bezszelestnych kopytach spiżowy rycerz. Grożąc jaskrawą twarzą przez ramię, był przeraźliwy i piękny, niby przygoda tej nocy: klękała ona przed nim.
Połyskujący twardo dziki wawrzyn szemrał z pokru-szonych murów wokół tarcz herbowych i kamiennych wizerunków. Przed niemi inale Iwy tuliły głowy do łap. Księżna pomyślała:
„Nad sztuką czuwa siła. Sztuka nigdy nie jest stracona“.
Ale Propercja wyprostowała się nagle. Siedziała w cieniu; twarz jej była bladą, rozpływającą się plamą na czarnein tle.
— To tak. jakbym już nic żyła, — rzekła. — Nie mogę już pracować. On mnie zabija. A przytein pożąda mnie, wiem o tem. Ale on nie bierze sobie tego, czego pożąda, gdyż wstydzi się natury. O, on jest tak sztuczny, a ja nią nie jestem. Gdybyż miłość moja miała zatrute ciernie, aby go podniecić! Gdybymż była rozpustną awanturnicą bez serca albo samolubną, chciwą panowania dziewczyną, która go nie kocha. Ale ja mam tylko swoją prostą namiętność, która siebie samą pożera. Uczyłam się anatomji i wiem, że po śmierci żołądek często zjada siebie samego. Taka jest moja namiętność, gdyż on nie daje jej innego pożywienia — i jest to tak, jakbym już nie żyła.
Księżna nie odpowiedziała nic; pomyślała:
„Propercja jest śmieszna i wspaniała. Jakże ona mogła mię zatrwożyć? Tak, jej gorący oddech, wraz z oddechami innych, uderzył na mnie z sali Wenery i gnał mię przed sobą. przerażoną i słabą. Żądza Propercji, Klelji. Jakobusa
48

i żądza Mortoeila i lady Olimpji nakryła mię aż po uszy jak płaszcz z kapturem, gorący i czerwony. Ilekroć chciałam go strząsnąć, ułomna, wilgotna i drżąca ręka Siebelinda przyciskała go mocniej... Byłam słaba. Dlaczego pytałam Jakobusa, czy mnie kocha... Teraz dam mu do zrozumienia, aby się zabrał łaskawie do wymalowania gabinetów.
„Tej Propercji nie mam już nic podobnego do powie-dzenia. Czuję, że ona jest poza wszystkiem. Ale przestaję jej współczuć; obwożę ją dokoła i podziwiam ją. Zanadto jestem miotana między ludźmi, podstępami, marzeniami, podłostkami. Teraz wypoczywam i patrzę. Groźna wielkość Colleoniego albo chyląca się Propercji — jakież widowisko jest wspanialsze? Dusze prężą się obok dzieł sztuki, a wreszcie i ja sama jestem dla siebie widowiskiem. Czyżbym inaczej nie była tak samo zgubiona, jak ta tutaj? Wszystko, co mnie chce przemóc, pokonywam w grze. Pożądanie wolności i wielkości spłynęło na mnie: grałam Dianę, nie wiedząc nawet o tem. Teraz jestem Minerwą, powiadają. Wiedząż, czy nie gram Minerwry, gdyż zmagam się z gorączką sztuki? Tak grałam na swojej wysepce lat dziecięcych słodkie postaci dawnych poematów i nadsłuchiwałam echa głosu Chloe, wołającej Dafnisa“.
Uderzenie wioseł rozbrzmiewały pod mostami. Łuki ich przeskakiwały wysmuklę i szybko ponad wąską ścieżyną wody, a krzewy kiwały wierzchołkami z jednego brzegu na drugi. Kiwały ponad niebieskaw’ozielono ocienionemi murami ogrodów w niebieskawozielonem świetle, między stromemi, wąskiemi pałacami, zalanemi niebieskawozielonym blaskiem; ogrodów z nieruchomemi wierzchołkami drzew, bez śpiewu ptaków i nadsłuchujących studzien, które nie szemrały. Okrzyk gondoljera zabrzmiał z oddali, x odległych kanałów, gdzie nieznane gondole płynęły
4 Hraryt M&nnMin+rwa
49

swemi ciemncmi drogami, szczęśliweini lub poważnenii. Propercja nadsłuchiwała, z błędnem wejrzeniem. „Tam suną“, myślala, „Maurycy i kobieta, którą kocha dzisiaj. Leżą miękko wtuleni w siebie wzajem... Obytnż go raczej widziała konającego!“
Ogrody były teraz zdławione przez wysokie jak wieże skrzynie kamienne, poczerniałe od węgla i pokryte pleśnią. Miały one małe, wysoko położone otwory i drzwi bez parapetów. W odblasku ich świateł rozpościerała się na wodzie, w której się kąpały, pstro nakrapiana. oleisto lśniąca skóra. W spelunkach pijacy krzyczeli ochrypłe, dziewczęta piskliwie. Dźwięk gitary wymknął się z tej wrzawy, niby mała, wilgotna perła. Dziewka z nagiemi piersiami wisiała z jednego okna pod gwiazdami. Propercja rzekla:
— Wiosłujemy obok nich, a nikt nas nie napastuje. Niegdyś pijak, któremu jedna z tych kobiet otworzyła swoją sypialnię, wyszedł tutaj w próżnic i znikł w tej lepkiej wodzie. Chcialabym być tą kobietą i wkroczyć, w objęciu Maurycego, do błogosławionej sypialni, gdzie się wszystko kończy.
Nagle, po niewielu zwrotach, znalazły się na Wielkim Kanale. Księżna odprowadziła Proporcję do jej hotelu i pojechała do domu. Zabawa była skończoua. pałac stal jak zwęglony, czarny, z nielicznemi iskrami światła. Służący nieśli przed nią lichtarze przez odbijające echo sale. Potężne cienie malowranych postaci tłoczyły się z sufitów. Gdzieś zalśnił ma ni nr; srebrny skraj st udni wirował połyskując miękko wokół jej czary, z której sączyły się krople, wokół amorków, które tańczyły, wokół muzy, która grała na skrzypcach.
W ostatnim gabinecie, otwartym szeroko na lagunę, siedzieli przy kartach i winie ostatni z gości: lady Olimpja,
50

Jakobus, Siebelind, San Bacco i Mortoeil. Panowie wstali, San Bacco zawołał:
Księżno, lękaliśmy się z powodu pani nieobecności. Czy pani o tem wie?
— Księżno, gdzie pani była? — zapytał Mortoeil.
Okazywał nienaturalny wysiłek, a oczy, zaczerwienione, przymykały mu się. Lady Olimpja rozciągnęła się znowu w fotelu, poruszała się miękko i syto.
— Znowu pani powróciła, milady? — rzekła księżna.
1 j« wyjechałam przy księżycu.
Pomyślała o niebieskawozielonych murach z otoczonemi szelestem wawrzynu Iwami i uśmiechnęła się, orzeźwiona i wesoła.
Widziałam, jak Iwy’, które okryły się sławą, ziewały znudzone, podczas gdy lwice przemykały się obok nich, wyjąć z bólu i żądzy.
Lady Olimpja mrugnęła do Mortociła; odpowiedziała leniwie i pokojowo:
— Czegóż pani chce? I lwy się męczą.
51

ROZDZIAŁ DRUGI
W gabinecie sztuki, na brzegu martwej leguny, drzwiami tylko oddzielonym od sali Wenery, rozmawiano o miłości. Księżna i San Bacco przyznawali rację Jakobusowi. Siebelind oponował mu z podnieceniem. Stary Dolan uśmiechał się pofałdowaną twarzą. Mortoeil i Klei ja spoglądali po sobie i wzruszali ramionami, lady Olimpja nawet tego nie robiła. Wzrok Propercji zatopiony był gorąco i nieomylnie w twarzy ukochanego.
Z wysokości swoich cokołów i z oliwkowozielonych, faldzitych obić ścian przysłuchiwały się rozmowie Florentynki o myślących czołach i młode, rozmarzone poganki. Były łagodnie białe; na złotych łańcuszkach wisiały im nad nasadą nosów gemmy. Czoła ich były sklepione, a włosy zwinięte jak szal. Dostojnie niosły głowy na długich, prostych szyjach, a powieki miały spuszczone; powieki te były tak cienkie, jakby nuały pęknąć. Z wysokiemi, słabemi brwiami i ściągniętcmi wargami, albo z nawpół rozchylonemi i językiem w kąciku, uśmiechały się one, prawie niedostrzegalnie i na zawsze niezrozumiale. Stały półkolem za krzesłami pań. Każdemu z mężczyzn zaglądał przez ramię chłopiec albo młodociany wojownik. Byli nadzy lub opancerzeni, a z ich brunatnego lub czarno polerowanego marmuru — wyglądała dusza ich, niewinna i pełna pożądania. Zamarły mimo to na ich czołach czyny, których nie zdołali dokonać.
52

Na głównej ścianie wisiała Pallas Botticellego. Naprzeciw niej, przez otwarte drzwi tarasu płynęło łagodne powietrze; było pod wieczór i jeszcze w maju. Laguna, opromieniona ukośnie, niby olbrzymie zwierciadło srebrne połyskiwała do pokoju. Widziano się wzajem na tem tle srebra. Dzieła sztuki budziły się i świeciły; umysł ludzi ożywiał się i stawał pożądliwym.
Jakobus powtórzył jeszcze raz. że przedmioty sztuki odległe są bardzo od przedmiotów miłości.
— Wystarcza, że ujmuję ciało swemi rękoma i zmysłami. Serce moje nie potrzebuje go dotykać. Wystarcza, że je maluję. Nie chcę go też kochać.
— Nawet gdy jest obdarzone duszą? — zapytała Klelja Dolan.
— Ach, ba! W piersi, którą kocham, kruszyć chcę twarde diamenty i stapiać bryły żelaza. Na jej miękkich wzgórkach, które każdy otoczyć może rękoma, zależy mi równie mało, jak na trupie.
Skierował przytem rozgoryczone spojrzenie na lady Olimpję.
— To brzmi silnie, mój drogi, — rzekla księżna. — Dlaczego zadaje pan sobie gwałt?
Siebelind, którego nikt nie słuchał, zapewniał jednego po drugim z miną upartą i zgryźliwą, że i sztuka musi się wyzwolić od ciała. Nie wystarcza, aby miała duszę: dusza musi być mistyczna, zmysły kastrowane, a formy zdławione. Panie mierzyły go chłodnem spojrzeniem i pociągały nosami. Siebelind wydobył niespodzianie z kieszeni bronzową figurkę, kąpiącą się kobietę, którą delfin gryzł w łydkę. Ciało jej, miotane przerażeniem, układało się w wielkie tałdy. Dolan pożądliwie obracał ją w palcach.
— W zagłębieniach leży zakurzona stara patyna, — oświadczył. — Ale płaszczyzny powlekły się dawno cudowną,
53

naturalną zielenią... Skąd pan to ma? — zapytał nie-chętnie.
— To moja tajemnica. — odpowiedział Siebelind i podał statuetkę księżnej. Podziękowała mu.
— Niech pan mówi, co pan chce. Przez taką zdobycz nastraja pan zawsze znowu na swoją korzyść.
— Mam tę słabość, — odparł Siebelind. Dolan mruknął:
— Mój drogi, posiada pan opaczne odczuwanie sztuki.
Propercja mówiła dla siebie, żarliwie, zapominając o całym świecie:
— Ach! Jakieby to było jasne! Ile tylko możliwe widzieć się wzajem i poprostu kochać się, bez podstępów i wybiegów, bez wstydu lub kłamstwa, bez zawiedzionych pożądań i bez wyrzutów sumienia. Żyć we dwoje i w każdej chwili oddawać swe serce. Szanować swoje myśli, jak dalece tylko możemy się w’ nic zagłębić. Z miłości naszej nie robić marzenia, ale jasny dzień, i oddychać nią swobodnie...
rwała, gdyż spostrzegła nagle, że wszyscy słuchali jej stropieni. Jej głęboki, posępnie wzruszony głos pobrzmiewał jeszcze; w tej chwili Propercja wydawała się każdemu piękna. Lady Olimpja przechyliła się wtył, przymkuęła oczy i westchnęła:
— Ach!
Jakobus i hrabia Dolan klaskali z uznaniem w dłonie. Ilzeźbiarka rozejrzała się dokoła, bez zmieszania i bez radości.
— Powtórzyłam tylko poemat, — powiedziała.
Poczem zapomniano o niej znowu. Słowa jej podnieciły wszystkich, i każdy poddał się swemu pożądaniu. Mortoeil szeptał, z ustami tuż przy dumnern ramieniu lady Olimpji. Lady Olimpja wstała i odwróciła się do niego plecami. Mortoeil udał się do Klelji i bezsilny i podniecony spo
54

glądał za wysoką kobietą. Młoda dziewczyna zerkała, niedostrzeżenie dla Mortocila, ku.lakobusowi. Lady Olimpja zawładnęła malarzem.
Księżna rozmawiała z Siebchndeiu i markizem San Bacco. Były kawalerzy sta zapewniał zmieszany, że nigdy nie kochał.
— Nigdy pan nie kochał? — rzeki San Bacco. — Ach tak, ma pan zapewne rację. Kocha się zawsze albo nigdy.
Stał za księżną i w zamyśleniu spuścił wzrok na jej ciemne włosy. Księżna słuchała jednem uchem szeptów miłosnych; przenikały one pokój ze wszystkich stron, niby rój owadów. Wielobarwne, lekkoskrzydłe, łakome i bezplanowe trzepotały się koło obitych zielonym jedwabiem ścian i wokół stóp Pallady i przez gałęzie oliw’ek, które ją całą otaczały. Ale nagle poczęła księżna uważnie słuchać tajemnego syczenia starego Dolana. Mówił do Propercji, która z udręką spoglądała w inną stronę. Zacisnął dłoń w małą, pomarszczoną, starczą pięść i uderzał się nią szybko pod brodę, w golą szyję, sterczącą kościsto ze zbyt szerokiego ubrania. Miękkawa, bezwłosa głowa drżała od wewnętrznego podniecenia. Wielki nos poruszał się.
— Niech pani idzie do domu! — wołał bezbarwnie. — Niech pani pracuje! Co będzie z naszą umową! Długi środek mojej galerji jest jeszcze pusty. Póki jej pani nie wypełni — czy myśli pani, że pokażę pani zapłatę choćby zdaleka? Zresztą tak, widzieć ją pani może, ale tylko przez dziurkę od klucza, jak stoi na końcu moich sal. \ nawet łzom pani nie pozwolę przepłynąć przez dziurkę jd klucza!
Propercja odpowiedziała martwo i uparcie:
— Chcę tu jeszcze zostać. Niech mi pan da spokój. Cierpię za bardzo...
— Będzie pani cierpiała jeszcze znacznie więcej, jeżeli latychmiast nie pójdzie pani do pracy.
55

Zwolna wszyscy odwrócili się i obserwowali starego: wyglądało to, jakby mały demon z ognistym językiem smoczym połykał wielką Propercję. Drżał nawskroś pod fałdami ubrania. Na jego staropanieńskiej twarzy o rysach lichwiarza srożyły się pod zwisającemi powiekami czarne i zimne źrenice. Propercja wstała, wykonała krok w stronę drzwi. Ale księżna zastąpiła jej drogę.
— Niech pani jeszcze zostanie, — zawołała cicho i swobodnie. — Nie może pani wiedzieć, co się dzisiaj stanie. Czy nie widzi pani, że Maurycy stoi zupełnie sam?
— Jestem tu już za długo, — odpowiedziała Propercja. — Ale zostanę. Jestem odtrąconą, która narzuca się niechętnemu kochankowi, bez wstydu i bez godności — wiem o tem dobrze. Ale na drodze, po której kroczę, wstyd i godność dawno wdeptane zostały w żwir.
— Niech pani stłumi te odruchy rozpaczy, Propercjo. Niech pani syci wzrok jego twarzą. Zapewniam panią, że mu to jest miłe. Stoi sam i zagryza wargi. Klelja ma oczy tylko dla Jakobusa, a dla lady Olimpji Mortoeil już nic istnieje.
— Dla niej, jego kochanki?
— Kochanki? O, lady Olimpja nie jest niczyją kochanką. Zakosztowała połowy nocy jego towarzystwa i zapomniała już o tem dawno. W jego słabej krwi urok działa jeszcze chwilę dłużej. Niech go pani kocha, on się pozwoli kochać!
Księżna chciala odejść, ale Propercja wykonała ruch przerażenia.
— Co to za kobieta! Byłaby zdolna zapomnieć i za-przeć się mężczyzny, którego pragnęła i którego miłość przyjęła! Czyż to można?!
— Dla niej to będzie łatwe, — wyjaśniła księżna i od-daliła się.
56

..Ale to przecież zbrodnia!“ zawołała Propercja w duchu. Stała na uboczu, łamiąc palce. „Jakże jej trzeba nienawidzieć i lękać się — i może też kochać? Co za nie-
pojęta zbrodnia!“
Księżna zbliżyła się do tych, co wraz z Jakobusem oglądali jakiobraz. Malarz podsunął go do światła; lady Olimpja siedziała przed nim.
— Co za mila, mila dziewczyna, — rzekła czule. — Czyje to dzieło?
— Wielkiego bezimiennego. Na co się pani zdadzą tc dwie czy trzy sylaby, które niegdyś były oznaką jego osoby? Ma pani już przecież z niego wszystko, gdy pochylona nad jego dziełem płacze pani niemal. Niech pani pomyśli, że ta dziewczyna czeka już może od trzystu lat, aby ją pani, milady, pokochała. Tymczasem widziała, jak farby ciemniały i pękały, jak gasło złoto ramy. Siedzi na przedzie, zupełnie shma na brunatnej trawie, pośród rozległego i surowego krajobrazu, i opiera rękę o wzgórek. Gorące jej ramię, wysunięte z sukni, dotyka suchej ziemi. Co za zlotoblada pierś i co za wielkie, pożądliwe oczy! Głos jej brzmiał zapewne jak głosy odważnych dzieci, pełnych energji życiowej; ale kędzierzawa jej głowa uwięziona jest w muskającej ją wolno szarzyżnie złowieszczego nieba, — i dziewczyna milczy.
Lady Olimpja zbliżyła siostrzanym ruchem swą szczęśliwą twarz dla melancholijnej twarzy dziewczyny. Głowa Jakobusa była bardzo blisko; powiedziała mu do ucha:
— Nieprawdopodobnie silnie odczuw*am sztukę. Obrazy ożywiają mię... dosłownie. Wie pan przecież, jaki męż-czyzna wprawia mię w nastrój?
— Wolę tego jeszcze nie wiedzieć.
57

— Więc później. Jest pan wspaniały. Od dwóch tygodni mógłby mię pan posiadać. Ile mi pau przez ten czas sprawił przyjemności! Niech pan pomyśli, że poza tem wystarcza mi tylko rozewrzeć ramiona, a wszystko wpada w nie. Panu zawdzięczam szczęście czekania. Drogi, drogi człowieku!... Zresztą musi pan być zakochany.
— Ja? Nie, nie. W kiinżeby?
— No, naturalnie — we mnie.
Jakobus zaczerwienił się. Chciało mu się śmiać i był zmieszany, szukał oczu księżnej, ale ich nie znajdował.
Siebełind pochwycił niektóre ze słów lady Olimpji. Pił je pożądliwie i z kwaśną miną; czołu jego zwilżyło się silnie. Spiesznie przerwał gorący szept.
— Niech pani lepiej podziwia contessinę zamiast tego popękanego płótna! Klelja siedzi przy swoim stoliku z lapis lazuli, a między wrazy etruskie, wyobrażone na nim, stawia ramię, jak alabastrowy posążek. Bez wyrachowania przyjęła ona tę samą pozę, co ta melancholijna panienka na obrazie. Dąsa się i myśli: „Ci lam popadają w ekstazę nad malowaną skórą. Dlaczego nic chcą się przekonać, że moja jest równie zlotoblada, że i ja jestem czemś niezwykle miłem i pachnącem życiem na starem tle nieba ciężkich wydarzeń”.
— Ciężkich wydarzeń? — zapytał ktoś, i wzruszono ramionami. Ale Mortoeil, który przez cały czas przyglądał się karkowi lady Olimpji, wznoszącemu się swobodnie i opadającemu pod siecią czarnych koronek, podszedł z szybką decyzją do upuszczonej Klelji.
— Czy pani to w istocie nie zastanawia, — zapytał, — że się tutaj spotykamy? Rozstaliśmy się ostatnio w nieco złym humorze, zdaje się nawet, że się posprzecza-

— I ic zerwaliśmy swoje zaręczyny, — uzupełniła Klelja.
— Musieliśmy widocznie oboje zrozumieć konieczność tego.
— Bezwątpienia. Gdyż ja nie czaję się zupełnie do-rosłą do owych tak — mieszczańskich pretensyj, jakie pan będzie miał do swojej żony.
— Mieszczańskich? Przepraszam najmocniej. Prze-ciw nie, uważam się za bardzo postępowego. Czy pani sądzi, że nie podnieciłoby mnie to wcale, gdyby mię żona moja zdradziła? Jestem zdaitia. że trzeba nałożyć na kobietę nieeo więcej odpowiedzialności wobec siebie samej. Hańba jej sposobu postępowania powinna spadać nic na mężczyznę, ale na nią właśnie.
— Ach, to ciekawe.
Pomyślała:,, — i niezmiernie wygodne44,
— Otóż, wynikiem tego wszystkiego, — rzekła, — jest, że nie nadajemy się do siebie.
„Nadajemy się doskonale*4, pomyślała, „i ja go dostanę44.
— Powinienbym pomyśleć raczej przeciwnie... — rzekł Mortoeil. Zastanawiał się w trwożnem rozczarowaniu: „Lady Olimpja zamierza poprostu wyprzeć się mnie, który niemal czuję jeszcze w członkach jej uściski. A ta mała dziewczynka udaje, jakby nie chciała wcale wyjść zu mnie. Czyżbym się stal trędowaty?44 Dodał:
— Właściwie po zastanowieniu nie wiedziałbym wła-ściwie, co mamy sobie wzajem do zarzucenia.
— O, wiedzieliśmy to ostatnio, — oświadczyła Klelja. — Pocieszmy teraz trochę wielką, biedną Propercję.
— Myślę. — odpowiedział Mortoeil, i opuścili się z chłodnym uśmiechem.
Klelja przyłączyła się do Propercji. Artystka siedziała przed kominkiem, między pozłacanemi figurkami ogniska.
59

występująccmi z mrocznego sklepienia. Rozciągnięte jej ramiona spoczywały z prawej i lewej na barkach Wulkanu i Afrodyty. Mała jej głowa z murem czarnych włosów sterczała wysunięta na sztywnej szyi. Usta była twardo przymknięte, a kąciki ich wyciągnięte wbok. W’ydała się Klelji przerażająca i piękna, z czernią wielkich, zwierzęco skromnych oczu na białej twarzy. Uklękła na stołeczku u stóp rzeżbiarki i przytuliła się do niej, jasnowłosa i lekka. Siebelind przyglądał się temu i pomyślał:
„Co za udany obraz! Słodka poganka z cudównenii falami włosów na karku, obejmująca udo bogini prze-znaczenia!... Teraz przejedna Propercję, i to nie przez przebiegłość, ale dlatego, że w tej chwili kocha ją naprawdę. Ta mała Klelja czuje, że wszyscy chcieliby ją koniecznie uważać za coś bardzo miłego i dobrego, — i dlatego staje się niemal taka w rzeczywistości. Wygrzewa się w oczach, które ją podziwiają, i bardziej niż inni rozkoszuje się tem, że jest miła i dobra. Taka koteczka, pożądliwa wobec, siebie samej! I nie ma się nawet tego zadośćuczynienia, aby ją móc nienaw4dzić. Zbyt jest urocza
— i zbyt krucha“.
Klelja prosiła:
— Moja wielka, piękna pani Propercjo, pani przecież nie wierzy, że jestem jej rywalką. Prawda, nic wierzy pani w to?
Propercja zwróciła ku dziewczynie puste, ponure spoj-rzenie i milczała.
— Zerwałam przecież z Maurycym, — rzekła Klelja.
— Wie pani o tem. Nie odpowiadamy sobie zupełnie. A przytem dręczy mię to, że pani go kocha i jest nieszczęśliwa. Kiedy się z nim zaręczyłam, nie wiedziałam jeszcze o tem wcale.
Siebelind nastawił uszu.
60

„Co za słodki głosik“, pomyślał.,,I głaska wielkiej kobiecie dłonie i całuje je. Ktoby jej teraz powiedział, że (decydowała się poślubić Mortoeila. sprawiłby jej prawdziwą niespodziankę“.
— O, nie mogłabym tego znieść, — zapewniała Klelja, — aby poprzez pani nieszczęście sięgać po swoje szczęście! Niech go pani sobie bierze, jeżeli go pani chce mieć, moja piękna pani Propercjo.., Opowiem pani historję, w której dzieje się zupełnie tak. jak pani chce, aby było. Niech pani posłucha, dotyczy ona jednego z moich przodków. Benedetta Dolana. Był on trynitarzcm. kruszył kajdany niewolników. Ale kiedyś przywiózł z Bcrberji niewolnicę, której łańcuchów nie potrafił zerwać, gdyż sam był niemi skuty. Jak on ją kochał! Myślał jak pani, Propercjo: ile tylko możliwe widzieć się wzajem i poprostu kochać się... W jednej z sal naszego palazzo nad Wielkim Ka-nałem zamknął się z nią i nie opuścił jej nigdy więcej. Był w tej sali wysoki, cudownie ozdobiony cokół, na którym ona tnusiała stawać: naga zupełnie, jak posąg; była kunsztownie cyzelowana czara srebrna, do której musiała się kłaść, naga zupełnie, niby perlą; i otoczony dostojneini obrazami sarkofag marmurowy, na którym się inusiała rozciągać, naga zupełnie, niby zmarła.
Kiedy stała na cokole, głowa jej o długich, długich włosach sięgała przepięknej róży okiennej, która jest w murze naszego palazzo i od której ma on swoje imię: Dolan della Finestra. Wskutek tego widziano ją z zewnątrz, z bocznej uliczki, która biegnie obok naszego domu. I za każdym razem zbierał się tam lud, żądając, aby wyprowadzono piękną niewolnicę i pokazano mu ją. Rycerz wzbraniał się to uczynić. Ale że słyszano, iż jest ona nadludzko piękna, groził Wenecji rokosz i Signoria przysłała do Benedetta Dolana delegata: ma wyprowadzić swoją niewolnicę.
61

Rycerz skłonił się i usłuchał. Wyniósł ją do swojej gondoli: nie na wysokim cokole, na którym naga zupełnie stała, niby posąg; i nie w czarze srebrnej, w której naga zupełnie spoczywała niby perła; — ale rozciągniętą na marmurowym sarkofagu, nagą zupełnie, podobną zmarłej. Tak jechała wzdłuż Wielkiego Kanału, a rycerz w zbroi stał u jej głów. Ale gdy wylądowali na piazetta. gdzie czekał cały lud, cały lud ujrzał, że z serca jej wystąpiła czerwona kropla.
Propercja płakała. Klelja westchnęła, uszczęśliwiona słodkim smutkiem, — tak wyjaśnił sobie Siebełind — i dumna z tego, iż swruii drobnemi. czułemi dotknięciami, słówkami i pocałunkami wprawiła tego kolosa kobiecego w takie wzruszenie, że pozwolił spłynąć dwum łzom.
Tymczasem księżna rzekła do Mortoeila:
— Niech się pan rozejrzy za Propercją. Unika pan tego, wie pan dobrze: ta złowieszcza poza, to skamieniałe mil-czenie, te łzy, — wszystko to pańska wina. A przynajmniej przypisuje się panu winę.
— I chciałbym ją wreszcie ponosić. Najgorsze jest...
— Że olbrzymia namiętność Propercji nie pozostaje w odpowiednim stosunku do pańskiej osoby.
Ponieważ Mortoeil wzdrygnął się. księżna dodała:
— Rozumiem to zupełnie bez obrazy. Widzi się pana obok tej kobiety i zadaje się sobie pytanie: Skąd ten pełen smaku młodzieniec do przyjmowania tak potężnych uczuć? Bardzo dziwnie wygląda pod ich brzemieniem.
— Dziwnie? Niechże się pani odważy na właściwe słowo! Śmiesznie, chce pani powiedzieć. Uważa się mnie za śmiesznego!
Ból jego wybuchnął. Księżna odpowiedziała:
— Nie przeczę temu. Ale powiada się, że mógłby pan to zmienić. Sądzi się, że powinien pan obdarzyć tę nie
62

szczęśliwą odrobiną czułości. zwłaszcza, iż przypuszcza się, że nie przyszłoby to panu nawet z trudnością.
— Tak się przypuszcza? Łatwo jest mówić. Ale ja mam tej kobiety dość. Nie wie pani księżno, przez lata cale zajmowałem przy niej stanowisko, które wyglądało podobnie do roli impresarja. A przytem —
Był oburzony i zarumienił się lekko. Nagle zagryzł wargi.
,.Omal byłbym się wygadał“, pomyślał,,, że jej nigdy nic posiadałem! Co za szczęście, że panuję nad sobq“.
Wzruszył ramionami.
— Ona jest starsza ode mnie, ta poczciwa Propercja. Piękna nie była nigdy.
— W iclokrotnic uważaliśmy ją dzisiejszego wieczora za piękną. Genjusz jest we wszelkim wieku, ilekroć wybucha.
— Ach. to bardzo ładne, co pani mówi. Zaprawrdę. ta kobieta posiada genjusz! To. co powiedziała przedtem:..Ile tylko możliwe widzieć się wzajem i t. d.“, to było właściwie bardzo zręcznie ujęte. Zresztą jest to powtórzenie prozą wiersza Musseta. Ale bardzo zręcznie ujęte.
Księżna pomyślała:
„Czyż ten człowiek składa się wyłącznie z próżności literackiej?“ Zapytała:
— Pan napisał sztukę, prawda?
— Była wystawiona w Petersburgu, przed ich cesarskienii wysokościami.
— O czemżc ona traktuje?
— Sztuka ta było to studjum absolutnej namiętności w duszy kobiety, namiętności, powiadam, która wogóle nie dajc ze sobą mówić, i jaka wogóle nie istnieje. Zanalizowałem ją bez skrupułów i otoczyłem sceptycznie obserwującemi charakterami, jak tylomaż reflektorami. Było to coś bardzo zajmującego.
Wyobrażam sobie. Niechże mi pan przyśle tę książkę.
63

Mortoeil ukłonił się, odlajaly i blado rozpromieniony.
— A co do Propercji, — dodała jeszcze księżna, — to wie pan już teraz: jej przesadne uczucia szkodzą panu. NiecJi ją pan ułagodzi. Niech ją pan nastroi spokojniej i szczęśliwiej; jest to w pańskiej mocy. Wówczas nie spostrzeże się w panu więcej nic osobliwego.
Przywołała Klelję. Mortoeil pomyślał:
„Gwiżdżę na Klelję i Olimpję. Już one zobaczą“.
Stanął przed Propercją. Wstała natychmiast, śmier-telnie blada. Poszli obok siebie aż pod drzwi sali Wenery. Były one niskie i miały szerokie wnęki z okrągłemi ozdobami z emałji. Sybilla wiła tam wieniec z zielonych żmij. Mleczne stopnie wiodły w złotą okolicę. Orfeusz grał na skrzypcach, nagi, pod drzewem figowem; jednorożec, lewi łania stały przed nim w wysokiej trawie. Na głęboko połyskującym błękicie spadał Faeton ze swym wozem, w kłębowisku koni. Księżna Assy, w greckich szatach, siedziała na złotym stolcu między zwojami i posążkami.
— Niech pani posłucha, moja droga, — rzekł Mortoeil, — zachodzi między nami przykre nieporozumienie. Właściwie nie wzięła mi pani chyba za złe tej historji.
— Nie, Maurycy, cierpię tylko i chciałabym umrzeć.
— Oh, oh, co za wielkie słowa! Nie umiera się tak prędko. Zresztą i mnie nie jest bynajmniej tak dobrze, wyznaję to. Pani sama musiala zauważyć, że dzisiaj na początku byłem jeszcze bardzo blady. Nie ważyłem się niemal przywitać pani.
— Jest pan blady, Maurycy, ponieważ lady Olimpja jest tutaj i ponieważ myśli pan jeszcze o swojej rozpuście z kobietą, która pana nie kocha i której pan nie kocha.
— Propercjo, zapewniam panią, że jest mi to bardziej niemile, niż pani przypuszcza. Czuję dobrze, że dzisiejszego wieczora coś straciłem. Jestem poprostu nieszczęśliwy.
64

1’jrzal jak z rozwartemi nozdrzami wdychała uprzejmie zapewnienie o jego nieszczęściu. Nadzieje jej ożywiały się.
— Właśnie porozumieliśmy się tak doskonale, — ciągnął Mortoeil. — Zgodziliśmy się co do tego, że opuścimy na-reszcie ów tak zwany sztuczny ogród, gdzie wszystko jest szkłem, blachą, żelazem, czemŚ, czego nie można smakować. Mieliśmy spotkać się tam, gdzie się czuje zapach ziemi, i raz w życiu rzucić się na trawę, gdzie palić nas będą prawdziwe pokrzywy, a gorące poziomki rozgniatać się będą na naszych wargach.
— Wierzysz w to, Maurycy? Pożądasz tego? A pobiegłeś za pierwszą kusicielką bez serca, która na ciebie skinęła!
— Niech pani więcej o tein nic mówi, moja droga, jest to dla mnie bardzo przykre. Na swoje usprawiedliwienie nogę powiedzieć co najwyżej: lady Olimpja jest burzą, którą odpędza od siebie dwa okręty. Cóż można począć przeciw burzy? Zresztą ośmieszyłbym się, gdybym jej był odmówił tego, o co prosiła. Musi to pani przyznać... Ale teraz podajmy sobie mimo to ręce.
— I opuśćmy sztuczny ogród?
— Zasypmy, moja droga, zasypmy. Mam go dość.
Chwyciła jego dłoń.
— Maurycy mój, jestem szczęśliwa.
— I poprostu kochajmy się. Ile tylko możliwe widzieć się wzajem... Powiedziała to pani bardzo dobrze. To zupełnie w moim guście. Chutliwe awanturnice i dziewczęta bez uczucia mało mię już będą interesowały. Jestem już poprostu zajęty. Czyż to nie jasne? Co myśli o tein moja niala Propercja?
Toby było zbyt piękne, Maurycy, to nie może trwać. Nie wierzę, aby to mogło trwać. Czyż dopiero dzisiaj wieczorem nie śmiałeś się znowu razem z Klelją? O czernicie szeptali?
i Henryk Mm M.neiwi
65

— Ależ, moja droga, gdybyś miała spokojni) krew, musialabyś przecież zauważyć, że żartowaliśmy z sobą zimno. Powiedzieliśmy sobie, że stanowczo nie nadajemy się dla siebie, i rozstaliśmy się.
— Czy przez to rzeczywiście wszystko jest skończone? Przysięgasz?
— Naturalnie, że przysięgam. Zresztą, aby ci sprawić przyjemność — byłoby przecież tak łatwo pomówić, jeszcze z tą dziewczynką decydująco... Ach! Wykonam uderzenie... W’iem dobrze, jak to zrobię.
Rozdzielili ich San Bacco i Siebelind, którzy odchodzili. Dolan i Klelja szli także do domu. Propercja szepnęła swemu ukochanemu:
— Przysięgłeś, Maurycy. Myśl o tem, pozostań prosty’ i wierny i nie rób ani kroku więcej do sztucznego ogrodu. Nie wiesz, jakieby to było straszliwe!...
Stała, drżąc wobec własnej groźby.
Dolan powiedział jej cicho kilka słów rozkazującym tonem. Propercja odpowiedziała:
— Idę już, jest jeszcze dzień, będę pracowała. Nie dla pana, conte, ale że jestem szczęśliwa.
— Idzie pani pracować? — zapytał San Bacco. — Teraz mogę panią poprosić, Propercjo: niech nam pani wyrzeźbi dla sali posiedzeń Izby „Zwycięstwo!“
Mortoeil włóczył się po pokojach i mruczał coś z jakiejś operetki.
„Bezwarunkowo, wykonam uderzenie/*, powiedział sobie z dumą.,,W ten mianowicie sposób, że jeszcze raz oświadczę się Kleiji. Jakie to subtelne, jakie zręczne: posunięcie jak dla komedji! Propercja będzie mię podziwiała, zaskoczę ją tem, że będę odtrącony, a Klelja wskutek mojej natarczywości nieodwołalnie nic będzie mnie chciału więcej
66

znać. Ach! Ta wielka kobieta może być ze mnie zadowo-lona. Ponoszę dla niej ofiary, popełniam nawet nietakt towarzyski. Wśród nieprzyjaznego tonu gawędziarskiego, w jakim obcuję teraz z Klelja. nowe oświadczyny są czemś wręcz śmiesznein i niesmacznem. Ta mała, mądra dziewczyna spostrzeże to natychmiast i raz na zawsze da mi kosza. Wszystko jedno! Niech Propercja ma zadośćuczynienie. Do licha, jestem uczciwym mężczyzną. Wszystkiego innego mam dość, już oni zobaczą*’.
Miał na myśli lady Olimpję i szukał jej wzrokiem. Ale ona znikła. W’yciągnęła Jakobusa na taras i aż przed wejście do sali Wenery. Nikt tego nie widział, prócz Siebelinda; oddalił się, dręczony nienawiścią i wzdychając z pożądania. Lady Olimpja rzekła:
— Cichy wiatr laguny w wieczór majowy to odpowiednie powietrze dla dwojga pełnych wyrzeczenia się kochanków, jak my. Może popłaczemy trochę? Niech pan przede muą uklęknie, drogi człowieku!
Jakobus roześmiał się, zmieszany i podniecony.
— Przypuśćmy, że nasz okres czekania skończył się.
— Już? Ale toby przecież było nieprzyzwoite. Tęsknię dopiero dwa tygodnie, wie pan. A poza tem nie mam do zaofiarowania nic do kruszenia lub topienia. W piersi, którą pan kocha, chce pan diamentów i brył żelaza.
— Znalazłem to w jakiejś starej książce. Zresztą czynię to i bez tego.
— Rzeczywiście? I zadowalnia się pan przy piersi, którą pan kocha, stroną zewnętrzną? Wszystko jedno, nie powinniśmy tak szybko wyrzekać się osobliwego stanu powściągliwości. Nie znałam go jeszcze dotąd, zaledwie go zakosztowałam, — a kto wie, czy on jeszcze powróci. Widzi mię pan rozrzewnioną.
— Ale proszę panią o szczęście.
67


— Niech pan raczy zauważyć, że nie ja jestem żądającą. Ja zezwalam.
Podniosła lśniąco białą dłoń aż na wysokość twarzy i podała mu ją wielkim Inkiem. Ruch jej wydal mu się królewski. Z wrzącą krwią ugiął kolano i pochylił wargi do jej błyszczących paznogci. Nagle ogarnęła go potrzeba pysznienia się i oświetlenia swojej męskości. Wskazał na salę, gdzie bachanalje i dojrzałe uczty miłosne pieniły się w świetle wieczornem.
— Sądzę, — rzekł, — że będzie pani szukała u mnie czegoś więcej, niż jeduej jedynej nocy, jaką darzy pani każdego. Wie pani, kim jestem, i że to wszystko... wszystkie te ściany... razem musirny przeżyć.
— Niech pan spełni to, co pan namalował, — odpo-wiedziała lady Olimpja obojętnie. — Od początku liczyłam na to; przypomina pan to sobie zapewne. Rzeczy piękne są dla mnie przyrzeczeniami...
Zaśmiała się wilgotnemi wargami i odchyliła głowę na kark. Pocałował ją gwałtownie w nadstawioną szyję. Zachwiała się nieco, porwała go z sobą, i w uścisku zatoczyli się aż do stóp olbrzymiej kobiety z marmuru, która wbijała sobie sztylet w serce.
Moja gondola czeka, — rzekła potem i poprowadziła go za rękę przez szereg gabinetów, długiemi. elastycznemi krokami, powolna i zadowolona. Dodała:
— Gdy walczył pan dzisiaj tak wściekle o prawa duszy, wiedziałam dokładnie, jak jest z pańskiem ciałem.
A przy wyjściu:
— I niech pan pomyśli, jak niezwykle szczęśliwi jesteśmy. Gdyż ze wszystkich tych szeptów miłosnych, które roz-brzmiewały dzisiaj między oliwkowozielonemi ścianami, nie wyszło prawdopodobniej nic więcej, prócz naszej nocy.
68

W kanale zauważyła, jak gondola Dolanów znikała na zakręcie.
Mortoeil zabrał się z nimi. Stary, z obawy przed wil-gocią wieczora, siedzi tł pod pomostem; para młodych pozostała nazewnątrz. Mortoeil rzeki:
— Ojciec pani skłonił mię, abym wsiadł. Wogóle uprzejmość jego dla mnie pozostała niezmieniona.
— Dlaczego nie? — odpowiedziała Klelja. — Odpo-wiadałby mu pan jako zięć. Wina leży po naszej stronie.
Mortoeil przełknął ślinę.
— Czyżbyśmy się właściwie nie mieli pomylić?
— Niechże pan wreszcie porzuci to pytanie. Zgodzi-liśmy się przecież co do tego, że się nie rozumiemy.
— Niech pani wybaczy. Czy pani ciążę?
— Raczej mię pan zdumiewa. Przerwijmy tę rozmowę. Nie jesteśmy przecież zdolni mówić poważnie o naszem małżeństwie.
— Ja się czuję zdolny. — oświadczył Mortoeil.
„Dlaczego ona mi nie wierzy?“ myślał. szczerze urażony, i zapomniał zupełnie, że igrał tylko słowami.
— No dobrze, — rzekła Klelja i roześmiała się wyniośle, — więc odmalujmy je sobie. Opieramy o siebie wzajem nasze herby. Sprawiamy, że pański bretoński zamek leśny odbijać się będzie w Wielkim Kanale, zaś Palazzo Dolan ma się oglądać w bagnach, otaczających zamek Mortoeil, jak w martwem oku. Wsadzam swego męża w głąb naszego palazzo i wyciągam klucz. Nazewnątrz przecinalibyśmy tylko swoje drogi; pan jest usposobienia mieszczańskiego, jak panu wiadomo. Ale ja, ilekroć zdobywam władzę nad wpływową osobistością, chcę o nią dbać. Otrzyma pan order. Czy ma już pan jakiś?
69

’ — Tak. Rosyjski order świętego Stefana za twórczość. Otrzymałem go z powodu swojej sztuki, — odpowiedział Mortoeil krótko i chłodno.
— Zostanie więc pan także kawalerem Korony Włoskiej, co jest więcej warte. Jeśli malarz jakiś będzie leżał u mych stóp, zmuszę go, aby pana malował...
Przerwał jej.
— Niech pani posłucha, Kleljo, obraża mię pani po-ważnie. Drwi sobie pani z rzeczy, które są dla mnie święte.
— Nie gniewać się, — poprosiła i wyglądała zawsty-dzona i zalękniona. — Byłam lekkomyślna, chcę to znowu naprawić. Więc —
Wyciągnęła do niego rękę, czule i serdecznie.
„Na miłość nieba!“ omal nie krzyknął Mortoeil. Zagryzł war„i i zastanowił się:
„Czy chcę dać do zrozumienia, że wpadłem? Czy chcę?41
A tymczasem pochwycił już jej dłoń. Zatrzymali się przed Palazzo Dolan. Mimo nalegań hrabiego Mortoeil nie wszedł nagórę. Pozostał na schodkach do lądowania i powiadał sobie, że to ładna historja. Był zmieszany i słyszał groźbę Proporcji: „Przysięgłeś, Maurycy. Myśl o tem. pozostań prosty i wierny i nie rób ani kroku więcej do sztucznego ogrodu. Nie wiesz, jakieby to było straszliwe!11
„Co ma być straszliwe?“ zapytał potem i wzruszył ramionami. „Z tą kobietą niema co gadać. Co ona może zrobić. I czego ona chce. Czy ma zamiar na cale życic zamknąć mię w swojem atelier, jak kiedyś, w Petersburgu, już próbowała? Pogodzi się Z tem, że się żenię. Jest to nawet jedyny sposób, żeby jej wyjaśnić, iż skończyliśmy ze sobą. Ona tak trudno pojmuje. Zresztą mogę jej przedtem okazać kilka — uprzejmości, jeżeli rzeczywiście jest teraz do tego usposobiona... Może nawet i potem. Właściwie jestem zadowolony. W’ięc pożądają cię, mój drogi. Przez

chwilę wydawałeś się dziś sobie trędowatym. To był błąd. Chcą cię na męża! I na kochanka! Olimpja także się namyśli... Wszystkie wawrzyny nie są jeszcze obcięte, pospacerujemy jeszcze w zaroślach1*.
Gondoljer czekał na jego rozkazy. Mortoeil stał jeszcze ciągle na starych stopniach marmurowych i spoglądał wdól na swoje odbicie w wodzie. Odwrócił nawet głowę wbok, aby przez chwilę rozkoszował! się swoim profilem.
„Narcyz**, pomyślał i jeszcze raz wzruszył ramionami.
W dwadzieścia godzin później wszyscy wiedzieli, że Klelja i Mortoeil zaręczyli się ponownie. Księżna pośpieszyła do Propercji. Zastała ją w jej jasnem, wiclkiem atelier nad Rio di San Felice, jak z młotem i dłótem w ręku, drżąca i nieprzytomna, biegała tu i sam nad wyniosłością olbrzymiej, półokrągłej płaskorzeźby. Księżna tłumaczyła sobie obrazy.
„To są kochający7 w piekle! To są, w błędnym locie, jak szpaki zimą, owi potępieni, których miłość wygnała z naszego życia, i którzy teraz mkną dokoła w purpurową noc, pod przerażliwem okiem Minosa. Tam naprzodzie on sam występuje pysznie ze złomu, z wyszczerzonemi zębami, i dwa razy owija się ogonem**.
— Propercjo, — poprosiła księżna, — czy nie zechce się pani ze mną przywitać? Chciałabym panią ucałować za to, że pani pracuje.
Ale rzeźbiarka nie słyszała. Z płonącem okiem, z zaciśniętemi ustami przebiegało jej ciężkie ciało od jednej postaci marmurowej do drugiej, a gniewna jej ręka uderzała, jak mścicielka, w każdą, porzucała ją i powracała do niej, jakgdyby żaden z tych jęczących boleśnie w kole nie miał ostygnąć i osiągnąć spokoju.
„Czyż to nie sprawia wrażenia**, pomyślała księżna, „jakby Propercja sama była tym piekielnym huraganem,
71

który tych gnanych dokoła za życia przez ich popędy azczuje teraz po wieczność samą? Lub może jest ona przepaścią i skałą, na której ci nędzni kłną cnotę boską?“
A tymczasem widziała pod rylcem Propercji to tu to tam wzdymający się mięsień lub parę warg, występujących na światło i wzdychających z twardego, gładkiego kamienia. Burza splecionych, dyszących chucią i beznadziejnych ciał wirowała coraz szybciej, przeraźliwie i bez tchu. Semiramis nabrzmiewała, Dydona skarżyła się oszołamiająco, Kleopatra. smagana żądzami, przyciskała końce palców do twardych pąków swych piersi. Helena płynęła wdał, biała, zimna, niewinna. Achilles, miłości tylko podwładny, wspinał się, a za tum mknęli Parys i Tristan i wielu jeszcze i coraz więcej — a wreszcie i oni, co za wiele czytali o Lancelocie i oboje płakali.
Propercja zatrzymała się przy tych dwojgu, a młot jej drżał. Rzucił on ciała słodkich grzeszników wzajem w ramiona. Księżna objęła odtyłu jej głowę.
— Czy nie ma pani przynajmniej dla tych litości?... Propercjo, niech pani przestanie! Napawa mię pani trwogą.
— Niech mię pani zostawi, muszę skończyć!
— Zapewniam panią, że nie skończy pani niczego przy
tak szalonym sposobie pracy. Jest pani przecież mokra i zimna. Nawet ręce pani są zimne, a trzymają już przecież od szeregu godzin młot. Dla kogo się pani tak męczy? Kto na panią nalega! i
Wargi Propercji nie rozwarły się. Spojrzenie jej zatopione było zupełnie w kamieniu; wydobywało z niego wszystkie męki świata podziemnego, jakkolwiek głęboko się w nim kryły.
— Niech pani posłucha, Propercjo, — zawołała księżna. — Nie będzie pani uderzać dłużej w plączące oczy Franceski,
72

Kładę na nich własną „Iowę. — tak. teraz niech pani uderzy we mnie!
Propercja ocknęła się wreszcie. Księżna poprowadziła ją ku Lido. Koło San Nicolć wjechały w małą odnogę wodną i wolne od natrętów’ ruszyły przez wydmy i suchą trawę aż ku morzu. Ostatnie chmury wznosiły się z niego. Zwisało ono. na końcu ruchliwego dnia dżdżystego, zupełnie ciche, zupełnie łagodne, zupełnie niewinne i białobłękitne, pionowo z nieba. Niby pajęczynowy szal różany, powiewał na niem horyzont. Kilka żagli, trafionych światłem zachodu, zapłonęło żółto.
Księżna szła tuż przy brzegu, po mocuym piasku i przez kobierzec muszel, niebieskich, białych, żółtawo czerwonych i fioletowych. Miłośnie powolna była każdemu najmniejszemu zakrętowi wybrzeża. Propercja szła za nią, oddy-chając ciężko. Nagle zatrzymała się i mruknęła:
— Duszę się, jak młoda zupełnie dziewczyna na wiosnę.
— To powietrze dławi, — rzekła księżna. — Jest ono niby pętlica ze szklanych nitek, giętka, miękka, połyskująca i bardzo silna.
Obejrzała się. Propercja rysowała końcem parasolki na wilgotnym piasku szybkie litery. Mała fala, igrająca i wesoła, zlizała je. Propercja rzekła bezsilnie:
— Tak to jest. Codziennie ryję swoje czułości i swoją trwogę w jego sercu — i codziennie wszystko jest zmyte.
— A przysiągł! — mówiła dalej. — Tym razem przy-siągł 1 Nigdy więcej nic miał wchodzić do owego sztucznego ogrodu, gdzie wzajemnie zadaliśmy sobie tyle bólu. I zaraz, tego samego wieczora wszedł do niego i zabrał sobie swoją narzeczoną... Ach! Czekała na niego pod różami z kamienia i mirtami z porcelany. Oni sobie odpowiadają! Będą się okłamywali, wydrwiwali i o miłości wiedzieli tylko jako o grze, — ale będą się sobą sycili. Ale mnie — o, ja
75


jestem dumna — innie on, przez, wszystkie te lata, nie posiadał!
— Jak to, Propercjo, nigdy nie pozwoliła się pani przez niego kochać?
— O, ja jestem dumna! Jestem chłopskiem dzieckiem z gór rzymskich, pozostałam dzika i nigdy nie należałam do mężczyzny... z wyjątkiem jednego, — dodała, cicho i przejęta. — Był za silny.
Westchnęła. Czuła, jak w pozbawionej myśli rozkoszy tej chwili zanikało jej wielkie człowieczeństwo. Ból jej, cały dzień hartowany przez tysiące uderzeń młota, rozpłynął się podczas tego wieczora majowego, rozdzielił się po niebie z czerwienią słońca, spłynął z piaskiem wzdłuż wydm, rozwiał się w beznżytecznem gawędzeniu niby słaba fala nadbrzeżna. Mówiła, zwrócona ku morzu. Powiedziała, kim była; zdradziła to morzu.
— WTidzę jeszcze rozległe pole... Miało się ku Bożemu Narodzeniu. Chcieliśmy spalić ceppo na kominku, tam, w naszem brunatnem gnieździe skalnem. Trzeba nam było chróstu, aby podpalić wielką kłodę Bożego Narodzenia. Pierina i ja zeszłyśmy w Kampanję. Jaka ona była brunatna i bezkresna! Suche jej szczeliny połyskiwały od niebieskiego słońca, a tramontaua chciał je skruszyć, jak szkło. Szalał wściekle i gnał po szumiącem, błękitnem niebie mlecznobiałe chmury, wirując i jakby ze śmiechem.
Wtedy nadszedł on i śmiał się także. Zawołał już zdaleka, pod wiatr, że chce nas mieć, nas obie. Był chudy i nosił kapelusz na karku. Ubranie jego wyblakłe było od niepogod, a skóra wygarbowana od wichrów. Drwiłyśmy, groziłyśmy nożami. Nancinałyśmy gałęzi z zarośli nad rzeką. Byłyśmy wielkie i silne... On spadł odrazu na mnie, silniejszą, i walczył ze mną. Towarzysz jegu, mały, brudny, przytrzymywał Pierinę, aż on dojdzie i do niej... Ukłułam
74

go nożem w ramię. Zaśmiał się i wytrącił mi nóż z. ręki. Nagle Picrina wyrwała się. Woda plusnęła: Pieriua skoczyła do niej. „Skacz za nią!“ zawołał ten, który dyszał przy mojej twarzy. „Oczywiście jesteś za tchórzliwy!“ Zerwał się; na sekundę zapomniał o mnie. Pobiegłam ku rzece.
Było tylko piętnaście kroków. Co ja wszystko widziałam podczas tych piętnastu kroków, i co wszystko myślałam! Widziałam: Pierina odpływa z prądem, mały, brudny człowiek rzuca jej sznur, ona go nie przyjmuje, chce utonąć. I ty też utoniesz, powiadani sobie i pędzę. On jest za mną i śmieje się. Widzę wyścigi chmur i jak cienie ich biegną po polu. Myślę: ta chmura wygląda jak wrorek, a ta obok jak jagnię; zanim się one stopią, ja będę leżała w wodzie... Ujrzałam połyskujący ciąg dzikich gołębi. Tak szybował: wprawo, wgórę i prosto. Widziałam, że las w milowem oddaleniu to niebieski był, to czarny. 0, każdy ze skrawków nieba między jego drzewami mogłabym dzisiaj jeszcze nakreślić palcem w powietrzu! Przed nim tłoczy się stado owiec, maleńkie, zagubione w przestrzeni. Odróżniam nawet pasterza. Oddalony jest może o godzinę, a ja krzyczę, pod wiatr, żeby przyszedł i pomógł mi. Nagle myślę: Teraz nic pomogą mi ani ludzie, ani Bóg, i padam, a on bierze mię. Bierze mię ze śmiechem i idzie dalej. Pierina jest na drugim brzegu.
Księżna słuchała, wspominając przytem własne zgwał-cenie przez promieniejącego w uwielbieniu mas trybuna. Wspomniała też przytem wszystko to, co od tego czasu czuła i marzyła i grała i zbudziła do życia. Nagle rzekła:
— A potem stała się pani wielką artystką.
— Potem szlam ciągle, coraz dalej precz od miejsc rodzinnych, i aż do Rzymu. Zostałam służącą pewnego rzeźbiarza, Celestiego. Nie wiedział biedny, że w osiem lat później będę mu rzeźbiła grobowiec. Wkrótce zabrał
75

mię z kuchni do warsztatu i pozwolił mi pracować. Chwalono inię i płacono mi. Czułam, źc jestem czemś. Ale gdy się zastanawiałam, co było w mojem wnętrzu, to siedziało tam czarne, brutalne zwierzę. Nikomu nie wolno było wiedzieć o tem; ale ja byłam mu zapisana. Dawało mi ono zaszczyty i pieniądze. A gdy mi mówiono, że jestem wielka, stawało mi się ponuro na duszy, a ilekroć posyłałam swoim pieniądze, zdawało mi się, że ich brukam zapłatą grzechu... Tak, — rzekła Propercja i wzrokiem, w którym było przeznaczenie, spojrzała w oczy księżnej, — jestem wielką artystką, ałe na rozległem polu zgwałcił mię niegdyś włóczęga.
Zamilkły.
— A przyjaciółka pani? — zapytała potem księżna. — Ona. która gotowa była życiem zapłacić za swoje dziewictwo. Co się z nią stało?
— Pierina? Zna ją pani napewno. To Pierina Fianti.
— Która się tak osławdla przez bankructwo marchese Piniego? Kurtyzana!... Nieoczekiwana przyszłość, jaką nosimy’ w sobie! Pani, Propercjo, była przeznaczona, by kochać małego, uśmiechającego się paryżanina. Wie pani przecież, że jest on lalusiem, który nie może się opędzić od myśli, iż kruche jego wdzięki wzburzyły wielką Proporcję Ponti?
— Wiem o tem. Co mi to pomoże?
— Wstydzi się pani, a jednak schlebia mu to. Czy ro-zumie pani tyle małostkowości?
— Rozumiem. Co mi to pomoże?
— Nie widzi już rady. Dlatego się żeni. Musi mu pani wybaczyć, to jego ostatnia ucieczka przed panią.
— Wiem wszystko. Pobiegłam do niego i nie zostałam przyjęta. Posłałam mu karlę z pytaniem, czy chce, abym się zabiła. Napisał mi, że ubolewa nad nieporozumieniem. Radzi mi wyjść zamąż albo pracować bardzo wiele.

— Filozof! A czy pani rzeczywiście uie ubolewa naci nieporozumieniem. które sprowadziło ten mądry cień życia pomiędzy pani potężnych, wyzywających bogówr marmurowych?
— Mnie... nic wolno. Niema tu ani wyboru ani omyłki. Przez dziesięć lat znałam tylko tych marmurowych bogów, a żadnego mężczyzny. Zaledwie jednak Maurycy stanął na moim progu, atelier moje wypełniło się już tylko jego wizerunkami. Poprostu zatrzymałam go, wlokłam go z sobą po całej Europie. Ma rację, by! niewiele więcej, niż moim impresarjem. A przynajmniej nikt nie wiedział, o ile więcej stanowi! on dla mnie. Dla mnie stał na każdym piedestale. Gdy on odchodził, wszystkie pustoszały. Jak często zabraniałam mu odchodzenia i chcialam go zamknąć, podobnie jak ów’ Dolan, który zamknął swoją niewolnicę. Raz uczyniłam to: w pobliżu Petersburga, w domku wiejskim na skraju lasu, gdzie pracowałam dla wielkiego księcia. Maurycy stał sam przed wlasncm popiersiem. Ukończyłam je i uwieńczyłam różami. Obserwowałam go: miałam wrażenie, że cała czułość, któru przed dziesięciu laty na otwarteni polu zdławiona została we mnie, podniosła się znowu, gorąca i zdrowa, ale pełna trwogi. Wyszłam na palcach i zamknęłam drzwi. Przemykałam się przez wszystkie pokoje i ciągle na nowo do tych zamkniętych drzwi, za któremi on stał przed swojem popiersiem. Słuchałam i czekałam i rozkoszowałam się swojem tajemnem posiadaniem i drżałam. Ale wreszcie już tylko drżałam. Klucz rozżarzył się w mojej kieszeni. Wsunęłam go w dziurkę i otworzyłam. Maurycy odwrócony był do popiersia plecami; siedział i palił. Jąkałam przeproszenia, że służąca zamknęła drzwi. Uśmiechnął się, a ja konałam z trwogi, że mógłby się domyślić prawdy.
Dzisiaj jestem pewna, że nie domyśla! się niczego. Jest pełen subtelności i nie wpadnie nigdy na coś lak brutalnego,
77

jak to, co mi się niegdyś zdarzyło, na polu, w wietrze i słońcu... A może, może nic pragnęłam niczego innego w całej swej czułości, w całej swej tęsknocie ku prostej, zawsze obecnej miłości, wolnej od podstępu, wstydu, rozczarowań, — może właściwie nie chciałam niczego innego, jak jeszcze raz zostać tak schwytaną i zgwałconą, jak wrówczas przez włóczęgę... Powiedziałam mu to...
— Sama?
— Ale on nic rozumie nic. Propercji nie bierze się przecież, powiada. Nawet się jej nie prosi. Prawdopodobnie ma rację. A jednak zmagałam się z nim już tyleż, co z owym włóczęgą. Ale zmagaliśmy się w duszy. Zatrzymywałam go nieraz, gdy spodziewał się już, że może mną wzgardzić. Wielki książę dał mu order, gdyż ja tego żądałam — aby go móc kochać... Zaręczył się; byłam ślepa, gdy mu na to pozwoliłam. Zdobyłam go napowrót, a w chwili, gdy nie pożądał żadnej innej kobiety na świecie prócz mnie, skinęła na niego lady Olimpja, a on poszedł za nią. Potem powrócił jeszcze raz, przebaczyłam mu, — lecz mimo przysiąg sprowadza sobie po raz drugi swoją narzeczoną.
— Czasby już było skończyć z nim, — rzekła księżna. Gorączkowe słowa bladej kobiety niepokoiły ją.
— Zrobię to. Wprowadził mię on na manowce sztuczuego ogrodu. Teraz ja sama go w nim uwikłam. O, uczucie moje było tak proste, jak kamienie, na które się ono zwykle wyładowywało! Byłam głupia, nic umiałam mówić. Ręka moja zmuszała kamień, aby mówi) za mnie. Teraz znam podstępy, które bolą! Podarowałam mu pamiątkę, która była dla mnie rzeczą najdroższą: moją ukochaną Faustynę, — a on ją niebacznie oddał dalej. Teraz dam mu inną pamiątkę, która mu długo jeszcze palić będzie krew!
— Co pani obce zrobić? — zapytała księżna. Widziała, że Propercja chwieje się.
78

— O, wiem, co chcę zrobić. Wymyśliłam coś, nie domyśla się pani nawet, przewyższa to wszelkie sztuki uwodzi-cielskie, jakiemi kiedykolwiek ehutliwa awanturnica dręczyła mężczyznę. Lady Olimpja oddajc aię tylko na jedną jedyną noc i pozostawia swemu kochankowi — żal, że ją utracił. Ale oddaje się jednak, prawda, a żal złagodzony jest przez kroplę zadośćuczynienia. Ja potrafię wydobyć z roślin sztucznego ogrodu daleko lepszą truciznę... Jedna osoba na to umrze, spodziewam się, że tylko jedna. A popiersie tego, kto ocaleje, uwieńczone zostanie jeszcze raz, jak wówczas. Będzie znowu stał przed niem i podziwia! siebie i swoje zwycięstwo!
Księżna zmusiła się, aby iść dalej.
Od siódmego lipca spowijała się laguna w ciężkie opary. Szło się w zmieszaniu przez stojące, wilgotne i gorące powietrze. Wszystkie przedmioty były śliskie w dotknięciu. Kiva pełna była matowych zwałów lodowych. — Księżna spotkała się z Mortoeilem, który rzeki:
— Szukam odrobiny ochłody, zanim pójdę do Propercji.
Spostrzegła jego strój wizytowy.
— Propercja zaprosiła pana?
— Owszem... zaprosiła, jeśli się chce użyć tego słowa.
— Zdaje się, że pana rozumiem i powiadam panu: niech się pan strzeże.
— Jakto? Przedewszystkiem idę za pani radą, księżno. Domyśla się pani chyba, że gdyby nie to, spowiłbym się w milczenie. Ale jeśli przyjmuję schadzkę, na którą wzywa mię Propercja, to dzieje się to dlatego właśnie, że radziła mi pani ułagodzić nieco uczucia tej biednej kobiety.
— Przez... noc miłosną.
Dobra Propercja, jak mało zależy mi na jej nocy miłosnej. Zresztą jestem narzeczonym... Ale gdybym
79

mógł omówić tę sprawę ze swoją narzeczoną — bywają przecież rzeczy, których się wobec młodych dziewcząt nie porusza —, w każdym razie Klelja byłaby o tyle wolna od przesądów, aby pochwalać mój sposób postępowania. Zaofiarowałaby coś ze swoich praw, jestem tego pewien, aby widzieć biedną, wielką Propercję spokojniejszą i szczęśliwszą. A przecież w mojej jest niocy, prawda, uczyiuć ją spokojniejszą i szczęśliwszą?
— Jak szczęśliwym jest pan sam! — zawołała księżna. — Natchnął pan Proporcję Ponti całym już szeregiem obrazów zrozpaczonej namiętności. Teraz zbudzi pan w niej także dzieła zaspokojonej, radosnej miłości. Pan, wybraniec, inspiruje największą artystkę naszych czasów!
— Sądzi pani?
— I zasługuje pan na to, — dodała księżna, a szyderstwo jej było tak dalece opanowane, że Mortoeil zaczerwienił się z zadowolenia.
W kilka dni później ujrzała go znowu w atelier artystki. Pracownia pełna była gości, którzy podziwiali gotową płaskorzeźbę z obłędnym korowodem potępionych kochanków. Mortoeil siedział sam, pochylony nad swemi kolanami, zatopiony w myślach. Wyglądał niewyspany, oczy miał nieco szklane. Wstawał często i ze sztuczną energją przepychał się do Propercji, która udawała, że go nie widzi. Nic pokazywała tylko jak zwykle w milczeniu swego dzieła; lego dnia była natchniona. Przypadkowi goście słuchali jej, mieli wrażenie, jakby słyszeli sam marmur mówiący. Spoglądali po sobie, zdumieni, że tak wiele przeżywali rozkoszy. Z trudem ostrzone uwagi Mortoeila przechodziły bez wrażenia. Księżna musnęła go spojrzeniem: natychmiast lęk jego obrał ją sobie za powierniczkę.
— To głupie. Wydaję się sobie rzeczywiście trochę trędowatym, — wyjąkał.
80

Opanował się.
— Czegóż pan chce? Nieszczęśliwy dzień. Propercja ulega nastrojom.
Ale gdy przyszła następnym razem, zastała go w tych samych okolicznościach. Pozostała aż do końca. Mortoeil wymknął się za innymi. Księżna rzekla:
— Sprawia wrażenie naprawdę przygnębionego. Co pani z nim zrobiła? Oczy jego są jak gorące szkło.
— Oh, — powiedziała Propercja wolno — i gorączkowo blada, bacznie i z naprężeniem ruszyła przez wielką pracownię, jakby ciągle jeszcze pięćdziesiąt ciekawych spojrzeń śledziło jej ruchy.
— Widzi on odniedawna, od naszej dziwnej nocy, Propercję, której nie widzą inni. Gdy tylko może, szepcze do mego ucha, a ja czuję przytem ciągle jeszcze żądze jego, sunące po mem obnażoncm ciele, niby gorąco wilgotne koniuszki palców.
— Czyż noc wasza była tak dziwna?
— Niech pani jego zapyta. Jeszcze nie ochłonął z prze-rażenia. Kazałam mu przyjść. Kiedy uniósł zasłonę mego pokoju, ujrzał mię nagą zupełnie, na szezlongu, wśród futer i poduszek. Byłam bardzo piękna. Po raz pierwszy w życiu czułam w swoich członkach dostojną sztukę, którą zwykle zagrzebuję w marmurze. Świece stały za mną ukośnie: głowa i szyja były odchylone i mroczne. Także dolna część nóg znikała. Ale od piersi aż poza uda padało złotożółte światło. W półmroku połyskiwały dokoła mnie złote rożki w czarnej gazie. Złocisty brokat za memi ramionami płonął ciemno. Wsunęłam rękę pod włosy. Ramię ukazywało swoje mięśnie. Maurycy rozróżniał aksamitne cienie pod pachami. Gdy wszedł, zwróciłam się ku niemu ponad swem sklepionem biodrem: czuł lęk.
4 Hoiryt M»no Mlosrw
81

Czekałam na niego, nie witając go. i swobodnie obserwowałam jego kroki. Oddech jego muskał moje piersi; nie mogłam przeszkodzić temu, że sir stały gorące, gdyż oddech jego palił. Ożywił mię najpierw swym oddechem, potem swym głosem, a wreszcie swemi dłońmi, które drżały. By, Pigmaljonem. Tak, ja, pod której rękoma by, on zawsze tylko kawałkiem miękkiej gliny, ja obdarzyłam go złudzeniem, jakby wydobywał sobie kochankę z marmuru mego ciała! Ale gdy wreszcie chciał po nią sięgnąć, spostrzegł, że ciągle jeszcze byłam kamieniem. Odskoczy,. Za każdym razem odskakiwał, — i tak minęła noc.
Początkowo okazywał tylko zdziwienie: byłam o tyle silniejsza od niego. Powiedział kilka słów, które ganiły moje zachowanie. Milczałam. Potem oznajmi, mi, że mię kocha. Obserwowałam go w milczeniu. Wreszcie, dla potwierdzenia sobie swojej męskości, spróbował ataku siły. Ale pofrunął, nie doznawszy szkody, na obwieszoną kobiercami ścianę. Potem zaczął miotać ramionami, blady z gniewu, i popędził do wyjścia.
Ale natychmiast wyskoczył znowu z fałd kotary’. Drzwi były zamknięte z zewnątrz. Kazałam je zaniknąć, po raz drugi odważyłam się porwać i zamknąć mężczyznę, którego kocham; ale tym razem nie przemykałam się za niemi, drżąc. Siedziałam naga i bezlitosna w pustej, miękko wyściełanej komnacie, gdzie parność nocy deszczowej uwięziona była między dywanami. Chodzi, przede mną tam i zpowrotem, z głową podniesioną i pewien teraz zupełnie swojej sprawy. „Wie pani, że to jest pozbawienie wolności?*‘ zapytał, „i że prawo ukarze panią za to?“ — Ale nie otrzymał odpowiedzi. 1 zwolna zapomniał swej chłodnej świadomości prawa i popadł we wściekłość. Groził, że mię zbezcześci, że uczyni mię przedmiotem plotek ulicy, zamknie przede mną przyzwoite domy. Szarpał drzwi i wołał: Otworzyć!
8?

(4o« jego dusiły tkaniny, a wreszcie zastanowił się, że dla paryżanina we fraku jest krokiem rozpaczliwym wołać pomocy w chwili, gdy zamknięty jest w kuszącym pokoju razem z nagą Proporcją Ponti.
Tymczasem ogarnęło go wyczerpanie, rozejrzał się za jakicmś siedzeniem, ale nie znalazł go. Uklęknął obok mnie i prosił, łagodnie i słabo jak dziecko. Nagle opamięta! się i począł chwalić mój udany żart. Spostrzegłam, że zęby jego szczękały. Rękom jego, które latały niespokojnie, nic pozwalałam już więcej na zetknięcie z mojem ciałem. A wreszcie piszczał i wił się przed memi członkami, zdruzgotany i zalany łzami. Wyczekałam, aż po raz ostatni, zrozpaczony i niemal już bez pożądania, rzucił się na mnie. Pożałował tego natychmiast; uśmiechnął się tak uprzejmie, jak tjlko on się uśmiecha, i chcial zapewne powiedzieć: „Niech pani wybaczy, takie zachowanie nie przystoi dobrze wychowauemu mężczyźnie jak ja, wiem o tein; ale w jakież to dziwne położenia można popaść../Potem położył się wolno na podłodze, drżąc z przeżytego podniecenia i wyczerpania. Świece gasły, ranek nastał za dywanami. Rzuciłam mu pled; to była jedyna litosna łaska, jaką obdarzyłam go podczas tej nocy miłosnej. Ani słowa nie powiedziałam do niego podczas tej nocy miłosnej.
— Zemściła się pani, — rzekła księżna. — Musi pani być zadowolona.
— Zupełnie zadowolona, — potwierdziła Propercja. — Nic trzeba mi niczego więcej. Teraz pyta mię codzień, czv ma zerwać swoje zaręczyny. Oświadczam mu, że to zbyteczne. Błaga, abym mu pozwoliła spędzić życie w mojej służbie. — Za późno, odpowiadam. — Że chce iść wszędzie za mną. — Cofnie się zaraz o krok, przyrzekam inu, gdy zobaczy, żr Propercja odważyła się o krok za wiele naprzód.

Słowem: jaki on nieszczęśliwy! — zawołała księżna.
— Tak! Jacyśmy nieszczęśliwi! — mruknęła Propercja.
Pośpieszniej, niż się spodziewano, wyznaczyli Klelja i Mortoeil dzień swego ślubu. W przeddzień o zmroku zjawił się u księżnej utykający służący Propercji, wyjąć z przerażenia: pani jego leży na łożu śmierci.
Księżna pojechała tam. Kanał pełen był gondol. Na statek towarowy ładowano olbrzymi marmur: płaskorzeźbę piekielną. Hrabia Dolan kierował robotnikami, skurczony w swem ubraniu, pomarszczony i władczy.
— Mam je! — wołał ku przybywającej. — Ostatnie jej dzieło jest moje! Rozbita, bezpańska siła Propercji, zaprze-paszczona przez nią samą — ja, ja jeden zmusiłem ją jeszcze raz do skupienia się. To dzieło wyrwane jest z nicości, w której się już Propercja zanurzyła — a tym, kto je wyrwał, jestem ja!
— Co panu do tego posłużyło?
— Coś bardzo prostego, — wyjaśnił staruszek, a w zmarszczkach jego uśmiechu ślizgały się obok siebie szyderstwo i miłość. — Posiadanie jej duszy!... Niech się pani nie dziwi, księżno. Duszą Propercji nazywa ona sama swoją kochaną Faustynę. Jest to stara głowa z marmuru, wykopała ją niegdyś z ziemi rzymskiej, z której i ona wyszła. Należy ona do tego, kto posiada jej duszę; a ja ją zamknąłem w swoim pałacu. Powiedziałem Propercji: „Pracuj! Póki nie dokonasz swego dzieła, pokażę ci twoją kochaną Faustynę tylko przez dziurkę od klucza, jak stoi na końcu moich sal. A nawet łzom twoim nie pozwolę popłynąć przez dziurkę od klucza!“... Pracowała. Teraz musiałem jej wedle naszej umowy odnieść jej duszę. Jest tam, niech ją pani obejrzy, księżno! Niedługo to potrwa, a zmięknie na zawsze.
84

Starzec zwrócił się znowu do tragarzy. Księżna weszła do opuszczonej pracowni. Samotnie stała na środku głowa, woskowo wyszlifowana, ze złamanym nosem i uszkodzoną czaszką. Rysy jej żegnały się w świetle nieba wieczornego; zdawały się cofać surowo w złom marmuru, z którego przed wiekami zostały wyzwolone. Wydawały się księżnej skromne, wielkie, nieznające szczęścia, jak Propercja sama. Pomyślała:
„Tak, to jest jej silna i miłująca dusza! Pobudziła ona ją zpowrotem do życia z tego samego rozległego pola, w które wgniótł ją niegdyś włóczęga. Podarowała ją młodzieńcowi, który obrócił ją kiedyś w ręku i orzekł, że jest „zręcznie zrobiona“. On podarował ją staremu lichwiarzowi, a Proporcja, aby ią odzyskać, zdradziła o mękach skazanych na piekło kochanków, ile o tem wiedziała. Teraz umiera. Czy mam tam pójść, do jednego z owych pokojów, gdzie ciekawość gapi się na kres ciała Propercji? Zatrzymam się lepiej tutaj i będę wierzyć, że ja jedna tylko uznana zostałam za go’dną spoglądania duszy jej w zatartą już, nawpół już umarłą twarz“.
Otwarto drzwi. Kapłan, trzymający w ręku coś na-krytego chustką, wobec czego zdawał się odczuwać zgrozę i dumę, przeszedł szybko po odbijających echo płytach posadzki. Chłopiec za nim wymachiwał kadzielnicą. Znikli.
Księżna wkroczyła w głęboki mrok; przypomniała sobie, że w zmierzchu takiego samego mroku w Rzymie przyjęła pierwsze skargi Propercji i jej pierwszą miłość. Nagle spostrzegła popiersie Mortoeila. Skroń jego, delikatna, wątła i niewierząca, spowita była w wąski wieniec wawrzynu. Na cokole leżała kartka; księżna odcyfrowała ją przy ostatnich promieniach światła.
,,I’ son colei che ti die’ tanta guerra E compie’ mia giornata innanzi sera“.
85

— Tak, to jest zwycięzca, — szepnęła. — Może teraz stanąć przed swoim uwieńczonym wizerunkiem i podziwiać siebie i swoje zwycięstwo. Zwyciężona woła doń słowa swego hołdu: „Jam jest, która lak wiele zmagała się z tobą, i która zamknęłam swój dzień przed wieczorem“.
To jest zwycięzca. Zadaję sobie pytanie: Czy ta wielka, namiętna kobieta nic mogła zgnieść w swych kamiennych ramionach tego słabego kpiarza? A jeśli delikatność prze-znaczone ma żyć dłużej niż siła — dlaczego w takim razie umarła biedna Ula: ona, czarowna istota ducha, która stała się podwładnym przedmiotem i bezbronną ofiarą pięknic zbudowanego zwierzęcia! Zadaję sobie pytanie jak wówczas: Skąd grozi taki los, i komu on nie grozi?
1 jak wówczas uczuła dreszcz.
Odwróciła się do wyjścia. Za drzwiami spotkała jeszcze raz Dolana, z odrobiną szczęśliwego rumieńca na kościach policzkowych.
— I to jeszcze będzie moje! — zawołał. — I sztylet!
— Sztylet...
—... którym spełniła ten czyn.. Rozumie pani, droga księżno, chwilowo sąd trzyma jeszcze na nim rękę. Ale zapewniłem go sobie. Pochodzi on od samego Riccia. Na rękojeści znajduje się cudowny potwór z kości słoniowej, Wenus-Astarta o dwunastu piersiach!...
Długo trwało, aż gondola jej mogła zajechać. Potem pozostała pośrodku wszystkich, co zamykali kanał, i czekała. Byli tam mężczyźni i kobiety ze wszystkich krajów; we wszystkich językach szeptano:
— Umiera.
Na mostach i w zaułkach, czarnych i wilgotnych od sirocco, tłoczył się lud. Kobiety przewieszały się przez poręcze, a czarne ich chustki powiewały nad czarną wodą. Szeptały:
86

— Propercja umiera.
Z domu wyszedł kapłan — ręce jego drżały pod chustki, i oddalił się szybko po wąskim brzegu. Chłopice za nim wymachiwał kadzielnicą. Minęło jeszcze kilka minut. 1 nagle począł w pobliżu, na jakimś kościele, dzwonić dzwonek. Uderzał jasno i śpiesznie: w gorliwem swojem poselstwie dusił własną trwogę.
Przez czarny tłum na mostach i w zaułkach przebiegł lękliwy pomruk. Kobiety w gondolach zatkały. Jakiś młody głos rzeki jasno i drżąco:
— Propercja nie żyje.
Księżna skinęła do odjazdu, zakrywszy oczy lewą dłonią.
87

ROZDZIAŁ TRZECI
W następnych tygodniach przebywała wiele sarna. Błą-kała się po Wenecji, a wszędzie szła za nią martwa Propercja. Zasypywała bladą towarzyszkę pytaniami, zawiedzionemi, oskarżającemi i daremnemi. Powracała do domu, a na tarasie oczekiwał ją olbrzymi biały posąg kobiety, która wbijała sobie sztylet w serce.
„Czy to jest odpowiedź?“ wołała, zmęczona i gniewna.
Ale czuła, że to jest groźba.
Wchodziła do swego gabinetu sztuki.
„Więc to był sens miłosnego szeptu, który ze wszystkich stron przenikał ten pokój, wielobarwny, lekkoskrzydły, łakomy i bezplanowy. Pożądania, pokusy, podstępy, gry miłosne — roiły się tutaj, niby czarujące owady, wzdłuż ścian, wokół stóp Pallady i przez gałęzie oliwek, które ją całą otaczały. Słuchaliśmy ich, przejęci i uśmiechający się. A teraz, jak dla żartu, pofrunęły do otwartej tTumny. Stoirny przed nią, nie pojmujemy tego“.
I stała długo nieruchoma, obserwując ziemię; rozwierała się przed nią.
Ale potem ogarnęła ją znowu owa gorąca pogarda, jak wobec krewnej, która skalała honor rodziny.
„Jak to się mogło stać!“ powiedziała do niewidzialnej.
„Dusza twoja podobna jest popiersiu, które przeżyje miasto, gdzie jest ustawione. Medalem jest każde twoje
88

słowo; niejedno z nich przeżyje czas, który ty znałaś, — jak ów cesarz, który byłby zapomniany, gdyby nie moneta, którą chłop wykopał z ziemi. Uczucia twoje składają się jak wiersze, silniejsze niż śpiż i dlugowiecztuejsze niż bogowie. Oporna skała czuje na wieki pieczęć twego marzenia*’.
Powtarzała sobie często te słowa: Strofy, wyrzeźbione na chwałę sztuki przez mistrza, który należał do niej. Wreszcie powiadała sobie, uspokojona i z namaszczeniem:
„Jakżebyś ty mogła być martwa, gdy przecież ciągle czuję dłoń twoją, sięgającą do mego ducha. Ustawia w nim coraz nowe obrazy. Zawiera on rozległe krainy, które ty zaludniłaś swymi półbogami, zamkniętymi, powolnymi, silnymi i bez śmiechu — jak ja ich pragnę i jak ty ich stworzyłaś: ty, twórczyni!“
Wzrok jej padł na rękę Propercji; leżała, odlana w gipsie, na amarantowym aksamicie.
Odwróciła się pobladła, jakby Propercja sama stała przed nią, w swej narzutce płóciennej, jakby niedosłyszalnie nadeszła na wysokich obcasach po czerwonym chodniku, jak wówczas w jej pracowni w Rzymie, gdzie księżna odwiedziła ją po raz pierwszy. Zdawało się jej, że słyszy głęboki, łagodny głos:
„Niech się pani czuje jak w domu, księżno: ja odchodzę. Była pani cała zatopiona w myślach i przeraża się pani, widząc mię**.
„Widzę panią po raz pierwszy, pani Propercjo. Po raz pierwszy czuję, co znaczy tworzyć, tworzyć życie wokół siebie**.
Była przeniknięta, boleśnie niemal, czcią.
Dłoń Propercji była pełna i dumna. Kciuk oddalał się od niej, krótką, wężowatą linją. Palce zwężały się równomiernie ku końcom, które wyginały się wgórę.
„Jak często zastawałam cię przy pracy nocnej!“ mówiła księżna. „Pracownicy, którzy punktowali marmur, odeszli;
89

było ciemno. Ale ty nic chciałaś jeszcze zakończyć dnia, nie był dla ciebie jeszcze dość bogaty. U wiązywałaś sobie rzemieniem małą latarkę do czoła, i w ten sposób kroczyłaś dokoła kamienia: ze wszystkich stron trafiały go twoje światło i twoje ciosy. Tak wędrują teraz moje myśli drobnenii krokami dokoła ciebie, Propercjo. Uderzają w ciebie młotem i dręczone są własnym, nic znającym spokoju płomieniem!“
Czarne jej sploty bramował} bladobiałą dłoń. Wargi jej dotykały dłoni, kunsztownej i bezradnej, silnej, a jednak odrąbanej.
W śród gmatw aniny wąskich uliczek przemagała ją niekiedy biała groźba kobiety, która wbijała sobie sztylet w serce. Kiedyś stanęła, oszołomiona i słaba, przed jakimś małym kościołem. Wokół drzwi wisiały kolorowe wieńce z papieru. Weszła, aby wypocząć. Było jasno i pełno woni kwiatów. Organy grały coś wesołego. Księżna doznała ulgi; przypomniała sobie, jak posępnie, zagmatwanie, pożądliwie i bez sensu świat zewnętrzny szarpał tam i sam swoje ofiary. Gminu klęczała, pochylona bez ruchu. Z połyskującym spojrzeniem i drżąc od rozsłoneczuionej radości, wznosił stary kapłan kielich do warg.
„Nie zapomnę nigdy*’, pomyślała księżna, gdy wyszła,,, że nawa świątynna, w której żyję, wznosi się wokół ołtarza Minerwy. Propercja wypchnięta została stamtąd przez namiętność, która nosi obce rysy, wypchnięta wdół po wysokich schodach, o które rozbija się fala niewtajemniczonego ludu. Ona zginęła: ja za nią nie pójdę.
Ciężkie, bronzowe wrota ukażą tym, co za niemi dyszą i złorzeczą, nieubłagane milczenie masek, któremi są pokryte. Sunę po płytach kamiennych o barwie oczu sowy. W przejściu wydobywam dźwięk z wielkiej, złotej liry;
90

oparta jest oua o obraz bogini. Do kadzielnic u jej stóp wsypuję ziół. Zawieszam między kolumnami ciężkie wieńce. Klamry na moich przegubach opadają mi aż do bark...“
Dostrzegała te obrazy pod arkadami, na dziedzińcu Pałacu Dożów’, gdzie często zażywała cieniu. Naprzeciw olbrzymich schodów, na końcu bramy, wiodącej z Piazza, stal w niszy fasady bocznej posąg kobiecy. Tlekroć księżna przechodziła koło tego rogu, statua wychodziła jej naprzeciw, naga i czarna i z wyciągniętą dłonią, jakby chciała przyciągnąć ku sobie towarzyszkę.
„Jakże dziwnymi towarzyszami jesteście wy dla mnie, posągi“, myślała księżna. „Jakież ty kryjesz misterja, o sztuko! Czyż nie jestem ostatnią, wątłą córką ojców, którzy byli zbyt silni? A ojcowie, czyż nie zabrali mi dawno zgóry wszystkiego, niby zapomniane sny, które były piękniejsze, niż wszystko, czego obcięlibyśmy dokonać? Zakładali oni miasta, podbijali rasy, opanowywali wybrzeża, utwierdzali dynastje, umacniali państwa: — czyż ja mogę choćby przeczuć w całej pełni życie takiego Assy?... Ale naraz staje się ono mojem w całej swojej pełni, gdyż ta statua, w obliczu olbrzymich schodów, podaje mi rękę jak siostrze.
Kształty jej kładą się silnie wokół mojej duszy: staję się jak ona, pyszna i potężna. Zaczynam żyć, rozrzutnie i bez zastanowienia. Nagle rozwiera się przede mną rzeźbiony las tego dziedzińca. Jakgdyby żywopłot cierniowy opadał przed tym zaczarowanym zamkiem. Wzdłuż całego szeregu lóż wzdymają się kamienne liście, kwiaty i kosze owoców; poruszają się one pod potokiem dumnych głosć w tych, co wyglądają przez okna. Po olbrzymich schodach wchodzi wolno, ze szczękiem i szelestem, wielu, co się z a mną odwracają i znają mię!“
91

Udała się na plac św. Marka; leżał opustoszały pod ciężarem południa. Kolumnady Prokuracyj osnuwały jego przepych, a jak korona na jego gorących poduszkach, oślepiająca i święta, leżał kościół. Bajeczne jego kształt y wznosiły się oślepiająco jaskrawe. Setki jego barw połyskiwały, obłędne z przepychu i okrutne. A anioł}na najwyższym luku szybowały na złotych skrzydłach w płonący błękit.
Z Pałacu Dożów, z pod krótkich, grubych filarów, które księżna opuściła, wyszedł mężczyzna w kończastcj czer-wonej czapce ze złotą obwódką nad czołem, w długim płaszczu, całym ze złota, na ramionach. Obok niego szła kobieta, w złocistym brokacie, z wiclkiemi, bajecznemi perłami na szyi i złotym łańcuchem wokół ciała; opadał jej on aż do stóp. Otaczali ją mężczyźni w purpurowych szatach i inni, o pstrych barwach, jak u pawia. Tren jej nieśli wysmukli młodzieńcy, o żółtych, gładkich włosach, które zakrywały uszy — w aksamitnych czapeczkach na głowie, małych fartuszkach wokół bioder i ud, a w nawpół przymkniętych oczach ze szczerą dumą z własnej skromności. I biskupi szli, towarzysząc tabernakulum, w sztyw-nych dalmatykach z małowanemi złotemi skrajami. I kupcy, których twarze były twarde i pobożne. I małe małpki, ubrane w szkarłat, na niezgrabnych strusiach. I kobiety z diademami na kędzierzawych, złotych włosach, spadających na czarne szaty. Starannie składały małe, blade dłonie płaszczyznami.
Szli przez plac. Fałdy ciężkich ornatów niemal się nie poruszały, stopy paziów były zbyt lekkie, aby je można było słyszeć. Znikały w tysiąckrotnie załamanym blasku słonecznym.
I zbliżali się inni, krótkim, mocnym krokiem, szeleszcząc, hałaśliwie, ruchliwie, z wawrzynem na krótkich włosach.
92

pewni swego wdzięku i swojej siły. Palce ich. nerwowe i delikatne, igrały rękojeścią szpady jak na gitarze i jak wosk kształtowały w powietrzu słowo, które dopiero co uleciało. Z czerwonemi bliznami wokół drwiących i dzikich ust mówili wiersze. I odpowiadały im ciemnookie kobiety w białym, przetykanym złotem adamaszku, z czerwonemi lokami, błyszczącemi czołami i jasnokrwistemi wargami — a piersi ich, połyskujące niby macica perłowa, pyszniły się ze staników gronostajowych. Dłonie ich o niebieskich żyłkach, ciężkie od pierścieni, pieściły głowy chartów’. Zatrzymali się — a wzdłuż ich srebrnobialcgo i brzęczącego od klejnotów szeregu, przez szpaler bogiń i wrróżek, przeszedł wolno, w czarnym płaszczu, czarnym birecie, siwiejący i ze znużonemi rysami cesarz.
Nagle boginie zmieniły się w ziemskie, poddańcze ko-biety, na widok staruszka, który był przy cesarzu. Wiedziały: z jego pendzla pochodziła owa plama na dłoni cesarskiej, która go podniosła. 1 pomyślały o wielu godzinach męki na drewnianych tarasach, gdzie czekały, aż płonące słońce osuszy blond tynklurę na ich włosach; o trwożnych naradach ze słynnym aptekarzem, co czynić na piękną szyję, a co na piękny brzuch, a co na piękne piersi — i potem o tej straszliwej i rozkosznej chwili, gdy zrzuciły wspaniałe zasłony przed starcem przy staludze. Ciągle jeszcze najdumniejsza z nich czuła, jak pod jej szatą uroczystą cierpnie skóra od nieubłaganego spojrzenia, jakiem ją badał, kiedy była naga... Ale on przeszedł — i oto ciała ich zadrżały gorąco, jakby’ znowu pogłaskały je tony organów, na których grał ukochany, podczas gdy one była nagie.
I ruszyły dalej, jako boginie, w otoczeniu krzywych szabel i wachlarzy, powiewających w rękach olbrzymich murzynów w żółtym jedwabiu. Po nich szli delikatni
93

cfebowic w kwiecących barwach, wąskie ich członki od-znaczały się pod podatnemi, zupełnie zahaftowanemi tkaninami, szerokie rękawy zapięte były na złote spinki, czerwone czapki nosili nankos na ucho, a włosy pod niemi związane były mocno jedwabnemi sznurami. Zmieszani z nimi kroczyli pancerni, szczękając i spoglądając ponuro, a jaśni młodzieńcy zdali się przytuleni do nich, jak ciało do żelaza.
Oddalili się; kolumny ich pochłonęło jaskrawe słońce. Wówczas zbliżył się jeszcze jeden oddzielny wojak, w karinazynic i aksamicie. Od żółtego guza na lewem ramieniu w zdymał się jego płaszcz. Na złotej jego piersi groziła i krzyczała Meduza. Z pod złotego hełmu wymykały się jego loki. Hełm był ostro zakończony, otoczony arabeskami, a ztyłu strzeżony przez srebrnego gryfa.
Księżna czekała w wąskim cieniu filaru, daleko, na końcu placu. Zrobiła dwa kroki na światło. Nagle kroczący zdaleka zwróci! ku niej swoją straszliwą twarz. Poznali się, uśmiechnęli się do siebie, Sansone Assy, eondottiere Republiki, i jego późna wnuczka Yiolanta. Kochał ją; posiadała to, czego żądał od kobiet: dojrzałe ciało i ducha, pełnego ostro zarysowanych obrazów. Mogła mu zgóry opisać obraz, pijany barwami obraz triumfalny dla upamiętnienia jego zwycięstwa nad opanowanem okrutnie po wieloletnich podstępach miastem. W antycznym pochodzie, gdzie on sam był Marsem, mogła iść w hełmie i z włócznią jako Pallas Atena.
Miała wówczas trzydzieści lat — i pomyślała o pewnym dniu swego dwudziestego pierwszego roku: stała na balkonie pałacu Assy, na Piazza Colonna w Żarze, i patrzała wdół na procesję żołnierzy, kapłanów, dworzan, ludu, na chorągwie kościelne, czerwone baldachimy, połyskujące mundury i skrzydła anielskie u ramion dziecięcych. Ostatnie
94

pomruki modlitw przebrzmiały — i nagle stało się głośno od okrzyków, a wszystkie miecze witały ją, zwracając się ku górze, jak sznur srebrnych ptaków w świetle południa.
Teraz w inne południe szedł przez plac świętego Marka Sansone Assy, który umarł stojąc, krwawy i z horacjnszowym wierszem na wargach. Witał ją długą szpadą o czerwonej, cyzelowanej pochwie. Ponad nim wspinały się i rżały śpiżowe rumaki na portalu kościoła — i księżna nie widziała go więcej.
Nowy tłum wielkich dzieci tłoczył się teraz, przebiegłych i żartobliwych jak Truffaldin, a jak Pulcinella naiwnie niezdarnych; jak Tartaglia leniwych i żarłocznych, a tak samochwalczych jak Spavento. Pysznili się w koronkach, dzierganych szlafrokach, sukniach pałacowych. — pomieszani z kolorowymi Grekami. Turkami i Lewantyńczykami, piszcząc i śmiejąc się stroili psoty z kobietami, które kryły się pod dominami i trójgraniastemi kapeluszami i pod śmiesznie bladcmi maskami o ukarminowanych wargach i powiekach. Wachlarze klaskały, śmiech perlił się, plac był pokryty budami szarlatanów, teatrami marjonetek i ambonami każących mnichów. Pod każdym tukiem Prokuracyj wabiła kawiarnia i kusiła sala zabawry. Uszminkowani abbati, starzy i młodzi lalusie, miłośnicy faraona i osoby urzędowe, szafujące śłiskiemi rymami — wszyscy szaleli, z wrzawą chłopięcą. Pośrednicy miłości propono-wali im szlachcianki, a łagodne, piękne i gotowe do usług kurtyzany same się ofiarowywały. Ciągnęły przelotnych kochanków pod ukoronowane marmurowemi postaciami arkady; widziało się tam więcej kobiet rozciągniętych na ziemi, niż stojących na nogach. Czekały przed Pałacem Dożów na wielebnego, który opuszczał Radę. Poważne przeorysze ubiegały się o zaszczyt wyłonienia ze swego klasztoru młodej mniszki, jako metresy nowego nuncjusza.
95

Jakiś pan i jakaś dama przeszli obok księżnej. Dania była mlecznobiała, jak powiew pastelowej farby leżały jej wyblakłe fioletowe wstążki w miękkiem zagłębieniu między barkami a piersią i w szaroblond włosach. Figlarnie pokazała księżnej czarną muchę w kąciku swoich bladych usteczek. Upudrowany kawaler z atłasu i róż skinął z zadartą wargą swojej ostatniej krewniaczce, przez krótką tylko sekundę — i Pierluigi Assy ze swą damą oddalili się. Kochali się: czekała na nich ozdobiona różami gondola. za awanturniczcmi arabeskami owej świątyni, u stóp różanych schodów, na jedwabnej wodzie i pod aureolą niebu, które jak z.loto-błękitny baldachim osłaniało zabawy na tej marmurowej wyspie.
Ale wszyscy, co obłędnie, pożądliwie i fantastycznie przesuwali się wdał, za każdym wabikirm i każdą chimerą. — rozwiali się wreszcie i rozpry snęli, niby deszcz iskier fajerwerku przy końcu każdej zabawy. Nic po nich nie pozostało: zużyli wszystko; ostatnie złoto, ostatnią siłę, ostatni kaprys i ostatnią miłość.
Księżna powracała sama przez dźwięczącą i wysoką do nieba salę balową; oślepiała ona gorąco. Z mozaik świętego Marka buchały skry. Sny wschodnie, które stały się kamieniem, srebrzyście wznoszącemi się kopułami i inkrustacjumi z malachitu, porfiru, złota i emalij, połyskiwały ku niej — niby nagiemi sztyletami. A długie kolumnady niby jaśni zdobywcy pogańscy, z szlachetnemi ruchami kroczyły ku tajemnicy i ku zgrozie, która szła z Bizancjum. Księżna pomyślała:
„Stare dekoracje zachowały się. A z przebrzmiałego dramatu, jaki odegraliście przy nich, szepnęliście mi jedno słowo. Przyszliście do mnie, poznaliście mię jako swoją wnuczkę i uzbroiliście mię i ozdobili siłą i kwieciem mar
l » — i

murowych i śpiżowych obrazów, które się zachowały, gdy wy znikliście. Ciągną mię one na swoje stanowisko jako swoją siostrę. Jestem jednym z waszych posągów, który dzisiaj nagle rozwiera oczy i rozumie wszystko, co wy rozumieliście. Do mnie należy to zatopione królestwo, ja je zaludnię na nowo. Dla mnie rozlega się wrzawa ludu z waszych dawnych snów, poprzez martwe stulecia, i aż do inoich stóp“.
Na Piazetta wsiadła do swojej gondoli.
,,Prawda? Napełniliście zupełnie członki moje swojem potężnem życiem! Czuję przecież, jak ja sama niewryczerpanie spływam we wrszystko, co widzę. Na mój rozkaz na wybrzeżu tem, które obramiają pałace, wznoszą się i znikają lśniące mosty. Każdą z owych czarujących dziewcząt, których zielony lub złoty pantofelek śpieszy po ich lukach, ja wysyłam ze swego serca. Zdaje mi się, że sama dziergałam ich kwieciste staniki; ich smukłe i miękkie i puszyste karki modelował mój palec, a blond włosy ja im dałam i bukiety fiołków umocowałam przy bladych szyjach brunetek. Opalony ton twarzy męskich to moje dzieło.
Za tym oślepiającym i zielono zarosłym krzewami tarasem ogrodowym porusza się młoda datna; suknia jej połyskuje wszystkiemi barwami południa letniego. Biały szal tiulowy powiewa łagodnie i wonnie wokół jej ramion. Jest zręczna, lekka, kroczy szeroko, powiewnie i pozostawia wszędzie uśmiech i myśl o szczęściu. Ja ją tam postawiłam, na tym promiennym brzegu, aby ziemia stała się jeszcze piękniejsza, bogata ziemia, która raduje się ze mnie.
Jeden ruch mojej dłoni ustawił wysoko na szczycie owego trójkąta marmurowych budowli Fortunę. Odbija się jasno w falach, a odbicie jej płynie po falach aż do najodleglejszych kanałów: odbicie Fortuny.
7 Henryk Mann Mfaerura
97

Gdy na Giudccca wchodzę do skromnej świątyni, której połyskujące stopnic przyjmują mię z laguny, to nagle jej przejrzysta, radosna nawa rozjaśnia wszystko, co spało we mnie. Krzyczę, drżąc w naprężeniu i radości poznania, przez czarowny las kolumn, który więził ciało piękności.
Daleko stamtąd, na cienistej ścianie, w głębi zakrystji, siedzi na przetykanym czerwienią adamaszku niskiej trybuny, w ciemno i matowo niebieskim płaszczu Madonna. Ponad nią gaśnic złoto kopuły. Pod białą chustką na głowie połyskuje blada twarz, mała, okrągła, pysznie wzniesiona. Jej wpółotwarte oczy nie wyznają nic o całym dumnym bólu. Spogląda wbok. ponad ludzkością, która jest prostacka. Usta są wąskie i zaciśnięte... ale innie one całowały’... Często jestem sama tą Madonną. Często jestem dzieckiem-aniołem. które u stóp innej cichej królów rj, w jasnej sali z obrazami, gra na wioli, z pochyloną głową, lękliwie zatopione, cierpiąc ze szczęścia, gdyż wolno mu ją opiewać.
Jestem genjuszem nad grobem wielkiego rzeźbiarza, o miękkich ramionach, szerokiej piersi młodzieńczej, bardzo wąskich biodrach i długich, delikatnie wypukłych udach
— i jestem jasnowłosą, białą, tłustą męczennicą, której fryzura znika pod sznurami pereł, i która wyrwana ze swej brokatowej sukni, chowa głowę między wzniesione, bujne i rozkapryszone ramiona. Jestem też nawpół nagą murzynką w czerwonej spódnicy, która przykłada jej sztylet do gołębiej szyi.
Oddycham we wszystkich tych nagromadzonych człon-kach. wspaniale wygiętych, pysznie skróconych, bladych jak ambra i w syte tkaniny odzianych członkach wielkich kobiet, które nago koronują sobie wzajem czoła gwiazdami
— i w członkach tych innych, co w złotych szatach, białe, potężne i niedostępne, tronują w srebrnym błękicie na
98

sufitach wspaniałych sal. Ludy je podziwiają, otaczają je istoty o przejrzystej skórze i różowych koniuszkach palców: istoty światła rozkoszy.
I płonę w czerwonych ukrzyżowaniach, gdzie gnuśnc brunetki, z ziełonemi i krwawcmi błyskami klejnotów w ufarbowanych na blond włosach tłoczą się w zawiłych i uwodzicielskich pozach dokoła męczeńskiego drzewa Boga. Na olbrzymim siwku wspina się iłunn: bronzowe piaty zbroi ściskają tu i ówdzie jego nagie członki. Brzuch wzdyma się mięsiście. Szkarłatni żołdacy z potwornym zapałem grają w kości. Mężczyzna w czarnem żelazie powiewa czerwonemi chorągwiami przeciw ponuremu, burzliwemu niebu. Niesamowicie jasno i barwnie przykucnęli przed biunatną burzą ua odległych wzgórzach oliwnych mali, obcy starcy i kobiety. A przygoda tego krzyża, dyszącego w powietrzu ciężkich, nocnie gorączkujących barw, jest tylko haszyszowym snem owych starców i ich niebieskich, żółtych, fioletowych odalisek.
Krew inoja tętni łagodnie i silnie w oddychającej cicho kobiecie, która złożyła głowę na ramieniu. Cudowne fale jej członków spoczywają między falami cichych wzgórz. Ciało jej płynie we śnie ku milczącej i gorącej ziemi.
Na tej samej ziemi rozbrzmiewają puste, łagodne tony fletu. Kolo stawu, pod wysokietni, dobrotliwemi drzewami leży naga i rozmarzona pasterka z dzieckiem u piersi. Poważny, młody pasterz czuwa oparty o laskę. Krew moja krąży w drzewach i w piersi macierzyńskiej. Szentrze ona jako źródło we wnętrzu owych urodzajnych wzgórz. Śpiewa w pustych i łagodnych tonach fletu.
Syte blaski na karku prężącej się w cielesności — czuję jak szeleszczą na mojem własnem ciele. I drżę wraz z lękliwą, małą Psyche, której twarde piersiątka przebijają płótno, i która kryje twarz w cieniu.
99

Wszyscy wy, rośliny i dzieci, ruszający w bój wojownicy lub miękko spoczywające kobiety, sztylety i fletnie, hetery i Madonny — wy ponad wielbiącemi dłońmi samotnika i wy w jasnem świetle i przed oczyma wielu nieświadomych: jesteście tysiącem i jednym moich dni. Godziny moje, jadące na złotych wozach, przywożą was wszystkich. Rozkwitacie w inojem życiu, które błogosławi sztukę. Znam oszołomienie czegoś niewiarogodnego: doskonałości. Rozpływam się w nagiej doskonałości.
Cóż mogłoby mi niebo dać więcej. Sztuka czyni mię nieruchomą, patrzącą, czekającą. Bogini kładzie w me dłonie moje życie niby cenną wazę, lśniącą ambrą, przejrzystą, chłodną i pokrytą obrazami. Trzymam ją w dłoniach, palce moje ślizgają się wzdłuż profilów figur. Menada zatacza się, nimfa się śmieje, a odblask jej wiecznego przepychu pada na przemijającą dłoń.
0, w spokojnych rękach będę trzymała tę cichą wazę swego życia, aby żadna skaza, żadna plama i żadne natarczywe tchnienie posępnego świata nie uszkodziło jej skromnego blasku — aż do chwili, gdy wdzięczna i szczęśliwa złożę ją zpowrotem w prawicę bogini, która mi ją pożyczyła: wiecznie tęsknej, wiecznie obcej, wiecznie otoczonej gałązkami oliwnemi Pallady“.
100

ROZDZIAŁ CZWARTY
Trzymała zwoje życie w dłoniach, które nie drżały, przez siedem lat. Prawie jej nic znano. Była najbliższą powiernicą wszystkiego, co w Wenecji spało lub pyszniło się skamieniałe albo w niedosiężonych barwach. Dla wszystkiego, co utykało, wyglądało chorobliwie i posiadało próżnostki, pozostawała obca. Wąski jej krąg obejmował prawie zawsze te same osoby, a żadna z nich nie mogła się pochwalić, iż znalazła otwarty dostęp do jej skrytości. Urządzała przyjęcia, goście byli dla niej widowiskiem. Czynili dom jej barwnym i gorącym, zaś między sobą a księżną Assy odczuwali coś jakby oświetloną rampę.
Niekiedy jednak zwracała się z serdecznetn słowem do przybyłych zdaleka, którzy następnego dnia odjeżdżali dalej.
Widziała jakąś młodą dziewczynę z Północy, włóczącą się w samopoczuciu i nieświadomości po placu świętego Marka. Wf tydzień później zastała ją na tem samem miejscu, z twarzą zmieszaną i wahającym się krokiem. I znowu w tydzień później stała ta sama istota na końcu placu i nie uśmiechała się już. Lęk przed czemś niepojętem kładł się niepostrzeżenie na jej rysy.
Na dziedzińcu Pałacu Dożów, przed olbrzymiemi scho-dami, spotykała niekiedy młode Angielki, trzy lub cztery. Zamiast skromnego przewodnika w podróży, przynosiły
101

z sobą drogą i ciężką książkę. Otwierały złoconą oprawę pergaminową; jedna czytało, a inne spoglądały „górę ku olbrzymom. Kolorowe szale jedwabne spadały z ich białych płóciennych kapeluszy letnich na złote loki, a że poczyuały czuć, były niemal piękne.
Księżna kazała je przez kogoś śledzić, aż do ich hotelu; potem zaprosiła je. Mortoeil i stary Dolan kpili później z lękliwych postaci, które pewnego wieczora siedziały milcząco i z szeroko otwartemi oczyma na brzeżku krzesła. Księżna odpowiedziała:
— Znam tylko jedną arystokrację: arystokrację odczu-wania. Ordynarnym nazywam każdego, kto odczuwa brzydko. Postawcie nieznajomego przed Madonną llelliuiego; okażc się, jakiego jest stanu.
Przed Madonną Frari spotkała kiedyś młodą kobietę z trzynastoletnim chłopcem. Była chuda i o skromnej elegancji; na jej przejrzystej bladości wykwitały dwie plamy po obu stronach zapadłego grzbietu nosa. Połyskująco czarne włosy zakrywały połowę uszu; przy uszach wisiały małe brylanty. Ręce jej były bez klejnotów, blade i zbyt długie, jak ręce owej świętej. I jak one skarżyły się. 1 dotykała dziecka, jak malowana kobieta swego, z taką samą żarliwością i z równie małą siłą. Zdawało się, jakoby nad nieznajomą dogorywało złoto tej samej kopuły, ba, jakoby ciemno i matowo niebieski, fałdzisty płaszcz Madonny okrywał i ją. Im dłużej spoglądała tronującej w twarz, tein podobniejsza stawała się do niej: wyniosła, pełna zazdrośnie strzeżonego cierpienia, z ustami wąsko i ciasno zamkniętemi... Księżna praguęła gorąco, aby się dla niej otworzyły. Chłopiec miał popielate włosy, długie i spadające w kilku lokach. Między jego kapryśnemi, krótkiemi wargami połyskiwała wilgotna, biała smuga. Usta jego były nierozumne prawie ze śmiałości. Spojrzenia jego, niebieskie
102

i ogniste, wybiegały z pod radośnie zdumionych brwi, jak z pod wysokich, wąskich łuków triumfalnych. Był wysmukły i wątły. Jedna z jego dłoni, o dziwnie wąskich przegubach, zaciśnięta była na grzbiecie w pięść. Jedna z jego delikatnych nóg była wysunięta naprzód, wojowniczo, a jednak oczarowana. Nosił czarne aksamitne ubranie z szeroko wyłożonym na rainioua białym kołnierzem. Wyglądał jak zmniejszenie dawnego stroju malarskiego. Ale ponad lem miało dziecko przypasaną szabelkę.
Księżna stała za nim. Chłopiec odwrócił się do niej i obserwował ją z lękliwem zdziwieniem. Potem szybko spojrzał wbok. Zachowywał się zupełnie spokojnie, przez szereg minut. Tylko głowa jego drgnęła kilka razy wbok. Wreszcie szybko i mocno skierował ku niej raz jeszcze twarz. Wyczytała na niej wyraźnie, że stała się dla niego przez ten czas przeżyciem — może cudownem przeżyciem. W oczach chłopca były błyski szczerej żądzy przygód. Pomyślała o markizie San Bacco, kiedy miewał swoje najszlachetniejsze, wolne od wszelkiej mądrości światowej chwile. Pomyślała też o mężczyznach w Żarze, których niebezpieczeństwa w jej służbie czyniły niekiedy na kilka godzin wolnymi i pięknymi.
„Tamci“, rozważała, „potrzebują rewolucyj lub wojen, aby się zagrzać do krótkiego zapału. O ileż bardziej opłaca się stanąć za tym chłopcem. Nie zna on jeszcze powściągliwości wobec najwyższych nadziei. Wydaje się, że przypomui sobie, do czego jest urodzony — gdy tylko uśmiechnę się do niego“.
Uczyniła to. Chłupiec zaczerwienił się i spojrzał wbok. Potem wyszedł. Matka zatopiona była w rysach Madonny i uic spostrzegła niczego.
Księżna widywała teraz tę nową parę prawie codziennie, u handlarza dzieł sztuki, w kościele lub na parowcu na
IV3

Wielkim Kanale. Matka miała zawsze ten sam zamknięty i zamyślony wyraz twarzy. Trzymała chłopca mocno za rękę, nic wypuszczała go nawet, gdy siedzieli obok siebie na statku. Niekiedy tylko, gdy jakaś zagadka gotycka albo sen bajki maurytańskiej jakiegoś pałacu przesuwał się ponad w’odą. zwracała w tę stronę jeden ze swych chudych i ostrych palców’ i mówiła coś chłopcu do ucha.
Chłopiec czekał zawsze na zjawienie się księżnej. Był nieuważny wobec całej tej malowanej i rzeźbionej piękności, którą matka kazała mu podziwiać; tak długo, aż nie znalazł nieznajomej. Witał ją niemo, z uroczystą dumą i nigdy bez rumieńca.
Kiedyś, podczas przejażdżki na Lido, księżnej wypadła z ręki książka. Chłopiec pobladł silnie; staczał wytężoną walkę; czekające go ryzyko zawstydzało go, a bardziej jeszcze własne wahanie. W pośpiechu noga jego zaplątała się wreszcie w sukni matki. Przybył prawie za późno; jeden z panów, którzy siedzieli obok księżnej, pochwycił już książkę. Szepnęła mu:
— Niech pan zostawi!
Potem chłopiec podniósł ją. Wyprostował pogniecione stronice i spuścił na nic oczy. Długie jego rzęsy rzucały przerywany cień na miękki policzek. Księżna zauważyła niebieską żyłkę nad jego cienką nasadą nosa, spostrzegła leż, jak słabą i białą była jego szyja. Wrzięła książkę.
— Dziękuję ci, mój drogi, — powiedziała, jakby należał on do przyjaciół w jej otoczeniu. — Czy umiesz to czytać?
Były to Sonety Weneckie Platena.
— Tak, — odpowiedział chłopiec i wydobył z kieszeni inny tom niemiecki. Książka była otwarta na początku rozdziału. Chłopiec podał ją księżnej; przeczytała: „Korsarz porywa księżniczkę. Czy umkną wśród dział krążownika?“
104

Pobiegł zpowrotem do matki; szukała go. Zmarszczyła czoło i ujęła jego ramię, łagodnie i silnie. Potem jednak spojrzała w kierunku jego wzroku. I nagle wypuściła swoje dziecko i wykonała ruch swoją wymowną dłonią: „Do tej pani możesz iść. Idź 1“
Ale chłopiec poszedł ua przód parowca, pusty zupełnie, i usiadł na wietrze. Księżna widziała jego profil z krótką wargą, lekko zadartym nosem i osłonecznionym, okrągłym lokiem pod czapką, wrzynający się dumnie i jasno w powietrze letnie niby wielka perła. Łatwo jej było odczytać z jego przejrzystego czoła wszystkie marzenia i igraszki, które go teraz zaprzątały. „Jest korsarzem“’, poznała, „i lawiruje z księżniczką między działami krążownika’*’. Potem pomyślała:
„Możliwe, że mimo woli biorę udział w grze, jako księż-niczka. Kto może wiedzieć, jaką nieprawdopodobną przygodą stanie się w duszy chłopca? I zaprawdę, chciałabym niemal pójść do niego i poważnie wziąć udział w zabawie... Jaki ten chłopiec jest dumny! Spojrzenia jego szybują przez blask słoneczny niby jaskółki. Radując się ze swej przyszłości, szybują nad laguną, nad tym na zawsze odciętym od morza płatem wody“.
Wreszcie spotkała ich oboje w atelier Jakobusa na Lampo San Polo. Nikogo tam w tej chwili prócz nich nie było; malarz przedstawił jej panią Ginę Degrandis i jej syna Giovanni.
— Cóż słychać? — zapytała księżna chłopca.
— Jesteśmy przyjaciółmi, — wyjaśniła, prosząc matkę o przyzwolenie. Pani Degrandis była bezgranicznie uszczę-śliwiona. Nie mogła wprost uwierzyć w dobroć tej nieznajomej, pięknej pani. Trwożnic podała jej rękę, w rozmowie
105


skupiała się z trudnością, a lękliwy jej wdzięk zdradzał przygnębioną i odosobnioną ud świata przeszłość...Kimże ona byla?“ zapytywała siebie księżna już po jej pięciu słowach, i poczęła tropić dokoła obrazy dawnych dni.
Jakobus otoczył kark chłopca ramieniem i zaprowadził go przed świeże płótnu.
— Uważaj, — rzekł, i w silnych zarysach nakreślił na nicm kilka głów.
— Kto to jest?
— Ja.
— A to?
— Mama.
Matka stała za nim, uśmiechając się trwożnic.
— Czy on ma talent?
Jakobus roześmiał się wesoło.
— Przy mnie ma talent!
Bawił się delikatną dłonią chłopca.
— Nino, uważaj, — szepnęła matka, — to twoja pierwsza lekcja.
Głos odmawiał jej posłuszeństwa z tajemnej czci.
— Wielki malarz zaopiekował się tobą.
— Proszę. Nie jesteśmy próżni, co, mały przyjacielu? — zawołał Jakobus, i nakreślił węglem tak rozdziawiony pysk, że chłopiec wykrzyknął radośnie. Księżna obserwowała matkę z sympatją i współczuciem. Pomyślała:
„Gdyby ten młody Jan nie wyglądał jak jeden z jego kuzynów florenckich z przed czterystu lat, i to jak jeden z najszczerzej spoglądających, czyżby tu była mowa o talencie? Jak on tam stoi z rękoma na grzbiecie! Nie prugnie wenie wziąć węgla do ręki. Przygląda się z zaciekawieniem i podziwem sztuczkom, jakie wyprawia slvnnv malarz“.
Pani Degrandis myślała;
106

„Jak mila jest ta księżna Assy — taka miła i piękna! Odkąd ona tu jest, malarz, spostrzega w inojcm dziecku talent. Ma się wrażenie, jakby ona go przyniosła!“
Chłopiec skinął głową w stronę księżnej.
— Dlaczego nie rysuje pan i tej pani?
— Rysowałem ją już dawniej, — odparł Jakobus.
— La Duchesse Pensće, — rzekła pani Degrandis z tak gorliwem zdumieniem, jakby księżna sama była dziełem mistrzowskiej ręki. Połyskliwe spojrzenia bladej kobiety zawisały niezmordowanie na rzeźbionych kandelabrach, zamkniętych skrzyuiach i owianych historją tkaninach, leżących na nich, czarniawo-czerwonych i tragicznych, jakby przepojonych krwią dawnych bohaterskich królów. Zmagała się z każdym z obrazów, zanim go porzuciła, i biegła do następnego, z gorączkową obawą, że mogłaby przeoczyć jakieś piękno. Napadł ją kaszel. Zdusiła go silą w chusteczce i z wilgotuemi jeszcze oczyma powróciła do zdrowych, niezagrożonych śmiercią przedmiotów.
— Bello! — mówiła, a słowo to obejmowało świat uściskiem.
Księżna dowiedziała się od niej, że nie znała w Wenecji nikogo. Obcow ała tylko z dziełami sztuki, i tylko ze względu na przyjaciół, jakich posiadała pośród nich, mieszkała w tem mieście.
— I spodziewa się pani uzyskać od obrazów i posągów, że staną się też przyjaciółmi dla syna pani, prawda, pani Gino? 1 ja chcialabym się teraz wślizgnąć między tych cichych przyjaciół. Przyjdziecie oboje do mego domu, czy przyrzeka mi to pani?
Giną przyrzekła. Oddala się zupełnie nowej przyjaciółce, od pierwszej zaraz chwili. Wyznała, że rozczarowała się do ludzi; biedna jej tęsknota do zaufania odważyła się dziś znowu po raz pierwszy unieść powiekę.
107

— Ach! Chciałabym ustrzec Nina przed ich krzywdami. Każde jego wyobrażenie uin się stać pięknym obrazem, każda jego myśl kończyć się w królestwie sztuki. Czy to się uda, jak pani sądzi, księżno?
Księżna nie odpowiedziała, przyglądając się, jak chłopiec wyglądat ponad ramieniem malarza przez okno. Oczy jego były sw’obodne i otwarte na wszelkie życie, a słaba jego szyja pokryta nichieskaweini linjami.
— A przytem pochodzi od chorej matki, — rzekła Giną cicho.
Księżna obserwowała go jeszcze. Nagle uczuła gwałtow ną potrzebę żądania:
— Niech mu pani pozwoli żyć, żyć tyle, ile zdoła!
— Ale dlaczego nie jako artysta? — dodała. — Nino, prawda, chccsz zostać malarzem? Jakże będziesz szczęśliwy, gdy dzieła twoje przez cały świat nieść będą twe imię!
Nino spojrzał na nią wielkicmi oczyma.
— Wołałbym je sam nieść przez cały świat, — odpo-wiedział i zaczerwienił się.
— A nieśmiertelność, mój drogi, co powiesz do tego?
Chłopiec kołysał się na obcasach z dumy.
— Rycerze na koniach wszyscy są nieśmiertelni.
— Brawo! — zawołał Jakobus. — Oto moja ręka. Obaj pochodzimy z domu Quichotte de la Mancha... Nieśmiertelność! — powtórzył ze śmiechem, który był może gorzki. Ujął dłoń Nina i pochylił się do chłopca, w swym aksamitnym kaftanie renesansowym z szerokicmi rękawami. Na szyi miał białą kryzę, a na nosie okulary. Spoglądał ponad niemi z pochyloną głową, twardo i badawczo, i ciągle niezadowolony. Księżna zadała sobie przerażone pytanie, czy Nino w czterdziestym roku nic będzie wyglądał podobnie. Pragnęła tego niemal. Spostrzegła przytem, że
l(W

malarz i chłopiec mieli taką samą krótką, kapryśną wargę górną, i niemal się tem przeraziła.
Matka i dziecko pożegnali się. Jakobus poprosił księżnę:
— Niech mnie pani teraz nie zostawia samego. Mówiła pani o nieśmiertelności i przypomniała mi pani przez to moje dawne głupstwa.
— Jakie głupstwa? — zapytała księżna, siadając jeszcze raz na stoczonym przez czerwie fotelu o czysto wyszoro-wanych poręczach i szlachetnych kształtach.
— Przedewszyetkiem o głupstwie, aby śnić dalej olbrzymi sen tych z przed czterystu lat.
Przechadzał się przed nią tam i zpowrotem.
— Niegdyś wyobraziłem sobie, że jedno z ich uczuć spłynęło do mego pendzla, wówczas, gdy malowałem Palladę Boticellego. Teraz wątpię: ta jedyna chwila wielkości minęła tak dawno, chciałbym widzieć jej potwierdzenie przez drugą.
— Niechże pan będzie silny! Niech się pan uważa za nieśmiertelnego!
— Ach! Nieśmiertelność jest przecież nagrodą za coś, co jest jeszcze silniejsze niż my: za dzieło, które przewyższa nasze życie i wznosi się ponad jego szczytem. Może to tylko jedna statuetka, na której z laką dumą wypisujemy swoje imię, że zdaje się rzucać iskry. Znacznie później jakaś kobieta, zdolna do odczuwania, ujmuje mały, stary, wydobyty ekądsiś posążek bronzowy w cienkie palce, pieści wysmukłe kształty, i ścierając nieco kurzu, odkrywa zapomniane już imię i mówi o nas. Pod obrazem tej kobiety przedstawiam sobie nieśmiertelność.
— Tem lepiej, jeśli wie pan zawczasu, jak ona wygląda.
— Co mi to pomoże? Ta kobieta, która wrażliwa jest na wszelkie piękno, nigdy nie będzie obracała mojej statuetki między palcami. Odkąd poznałem ją w Rzymie,
109

stawała się coraz hardziej obca i niedostępna. Skóra jej powlekła się od tego czasu srebrem, jak brzoskwinia w szklance wody. Poza jej oczyma jest cichy płomień. Uroda jej stała się dojrzalsza, a przytem chłodniejsza i spokojniejsza. Nozdrza jej delikatnego, dużego nosa są mniej ruchliwe, wargi ostrzej zarysowane i pełniejsze. Jest teraz zupełnie Palladą, jako którą namalowałem ją w jej (Środkowej sali: — tylko boginią. W Rzymie była bardziej ludzka.
— Czy byłam bardziej ludzka?
— Jeszcze w Wenecji była pani bardziej ludzka. Miałem zaznać wówczas ze wspaniałą awanturnicą wyszukanego przeżycia. Opierałem się; pani poradziła mi załatwić to szybko; zapytała mię pani: „czy pan mnie może kocha?“... Czy prawda, że pani tak zapytała?
— Owszem; a pan uspokoił mię zupełnie, opowiedziawszy mi historję o Duszy w Parku. Pan kocha tylko duszę — ja zaś jestem obrazem jak lady Olimpja. A obrazów pan nie kocha; małnje je pan poprostu.
— Ale panią, księżno, maluję za często. Wyznałem pani już wówczas, że za często podnieca mię pani i dręczy. Już wówczas miałem swoje wątpliwości. Teraz wiem nddawna. że obraz pani domaga się nietylko mego płótna... Tak, błędem było, gdy ośmieliłem się twierdzić, że pani nie kocham!
— Tak pan mówi?
Zawahała się, zmieszana i niezadowolona. Potem spróbowała żartować.
— Jestem panu wdzięczna, że tak długo trwał pan w tym błędzie. Teraz w nagrodę wysłuchałam pańskiego wyznania. Mam przecież trzydzieści dziewięć lat. a pan...
— Czterdzieści cztery. I sądzi pani, że jest to chwila, gdy można mówić swobodnie, gdyż na wszystko jest za późno? Ale zapomina pani, że od tego czasu prawie nie
110

żyłem. Mam właściwie jeszcze trzydzieści pięć lat. mim<» siwych włosów. Byt mój pozostał od tego czasu pusty, i jeśli wolno mi to zdradzić, czekał na panią.
— Zapomina pan o Klelji.
— Wyrzuca mi pani Klelję? — zawołał Jakobus nie-chętnie, czerwieniąc się. Księżna przechyliła głowę na ramię i spojrzała mu w oczy, uśmiechając się niepewnie. Malarz rzekł: — Teraz jest pani nieuczciwa! Niech pani będzie uczciwa, niech pani nic udaje, że uważa pani głupią Klelję za pozór przeciwko mojej miłości do pani!
— Klelja poto przecież tylko wyszła za pana Mortoeila, aby się natychmiast rzucić w ramiona swego słynnego malarza.
— Otóż to właśnie. Jestem dla Klelji tylko malarzem. Staje ona pomiędzy mną a innemi kobietami i powiada: „Oto on. Jeśli chcecie mieć coś od niego, zwróćcie się do mnie!“ Wykorzystuje mię dla swej żądzy władzy. Nie kocha mnie.
— Powiadają, że dokonywa ona wyboru wśród pań, które chcą się dać przez pana portretować.
— Nie zaprzeczam. Stałem się slaby, odkąd żyję zbyt blisko pani, księżno — zbyt słaby przez to długie, milczące wyczekiwanie. Dawniej inaczejbym sobie postąpi! z taką biedną Klelją. Teraz znoszę jej prostacką tyranję. Jest to przecież bądź co bądź piecza, jaką mi ktoś okazuje... Reguluje ona mój czas pracy i moją sprzedaż — wszystko. Jest nieposkromienie dumna z mojej sławy. Nawiasem mówiąc, posiadam sławę co najwyżej wątpliwy.
— Pani Dcgrandis przed chwilą właśnie przedstawiła pana synowi jako wielkiego malarza.
— Czuła marzycielka! Nie jestem wielkim malarzem. Jestem wielkim malarzem kobiet. To co innego... Nie należę do trzech czy czterech rozsianych po Europie jedynych! Nie należę nawet do większej liczby tych, których
III

wzlot wyścigu zbliża niekiedy do szczytu. Nie mogąc się wyzwolić od pani, księżno, stałem się dobrze opłacanym specjalistą w prowincjonalnem mieście.
Zatrzymał się, wyprostowany w swym starożytnym i szerokim stroju, opisując wyciągniętą prawicą gniewne i śmiałe ruchy, wskazujące na ściany.
— Niech pani tam spojrzy! Pomiędzy staremi arcy-dziełami wiszą moje własne obrazy, a jeśli ma pani dobrą wolę, ledwie je tam pani odszuka. A mnie samego, jak tu stoję, może pani wedle woli pomylić z pomnikiem Moretta w Brescii lub wielkiego Paola w jego ojczyźnie. Haha! I la maskarada daje mi mój styl, mój podziwiany styl! Odkryłem własny genrc, nazywam go w duchu: histeryczny Renesans! Ubóstwo i perwersję współczesną stroję i szminkuję z taką zręcznością, że zdaje się, jakoby brały one udział w pełnern człowieczeństwie złotego wrieku. Nędza ich nie wzbudza niechęci, ale łechtanie. Oto moja sztuka!
Mówił coraz przenikliwiej. Jego krótkie, czerwone wargi skrzywiły się. Rozkoszował się biczowaniem siebie samego.
— Wypełniam wszystkie tła brunatnem złotem. Postaci występują naprzód w sztucznem świetle. Powiadają, że cechuje je coś ze starych mistrzów. Rzucam blask macicy perłowej na ich wyniszczone i nieudane twarze i na ich szaty, które są równie pożyczone, jak moje...
— Albo jak te tam, — dodał boleśnie, z wykrzykiem — i urwał.
Kotara do sąsiedniego pokoju rozdzieliła się, bardzo wolno, i hezgłośnie weszło dziecko, mała dziewczynka, w ciężkiej, bufiastej sukni z białego adamaszku, z koronkami na barkach i ramionach, z wielkiemi perłami wokół szyi i przegubów rąk i z okrągłym, haftowanym czepeczkiem ztyłu na jasnej główce. Stała przed bronzową zasłoną: a z wysokości zasłoniętego od dołu okna zalewał małą jakby
112

blask macicy perłowej. Delikatnie splotła na brzuchu slabobiałe dłonie. Wtulona w bialoblond, jedwabiste włosy, miękka twarz spoczywała dziwnie szara. Ale usta były grube i czerwone. \ wielkie, ciemne oczy małej istotki spoglądały swobodnie i bez miłości na kogoś przed nią.
— Ale to przecież pański portret! — zawołała księżna, — portret, który zna cały świat... Czy ty jesteś małą Lindą? — zapytała.
Dziecko podreptało do niej, stanęło przed jej kolanami, ciągłe w tej samej słodkiej i niezmieszanej postawie. Księżna pocałowała je obok oka; dziecko nie drgnęło.
— Czy ty jesteś małą Lindą?
— Jestem panną Halm, — oświadczyła dziewczynka delikatnym, wysokim głosem. Jakobus roześmiał się czule i z podnieceniem.
— Wiedeńskie szlachectwo uprzejmości. Ale ona to bierzc poważnie. Co do mojej wielkości ma. jeśli to możliwe, większe jeszcze złudzenia, niż Klelja. Matka jej jest inna...
Przewidyw’ał, że księżna postawi pytanie, i szybko mówił dalej.
— Czyż nie jestem dobry, że pozostawiłem to dziecko swojej żonie, gdy się rozstaliśmy — to dziecko! Co rok widzę je tylko przez kilka dni, kiedy przyjeżdżam do Wiednia. Tego roku jednak kazałem je sobie przysłać z wizytą; gdyż tego roku nie jadę do żony — nie, tego roku napewno nie!... Co za ostre różowe paznokietki! — mruknął, pochylając się nad splecionemi rączkami. — Polerowane i z połyskiem! Tak, tak...
( siad) naprzeciwko księżnej, ostrożnie oparł podbródek <i ramię dziewczynki i ponad niem mówił księżnej w twarz.
— Poza tem wszystko toczy się przecież po szynach, z gładkiemi kompromisami i zarabianiem pieniędzy. Ale co roku ta oto twarzyczka wygłasza do mnie nieme kazanie.
8 H<ar>k Mann Minerwa
113

Przypomina mi czasy, gdy marzyłem ilo końca przerwane marzenie pewnego starego mistrza. Teraz naśladuję urojenia innych i nie wolno mi wiedzieć nic o ich duszy... O, kiedy tak czuję na swojej skroni drżenie tych chłodnych, jedwabnych włosków...
I objął od tyłu oba ramiona małej.
—...wówczas ogarnia mię nagle buntownicza niena-wiść wobec tych bezpłciowych kusicielek, które ja muszę kłamstwem zmieniać w prawdziwe kobiety, — wobec tych micdzianoblond snobek, które uczę pożerających spojrzeń zukosa, — wobec tych mętnookich ciekawskich, które pendzel mój wyposaża w piętna wspaniałego występku...
Ręce jego za mocno nieco ściskały ramiona małej. Zgarbiła się trochę, ale nie wydała dźwięku. Nagle wypuścił ją i zerwał się.
— Cały malowany półświatek chorych i sztucznych kobiet zbiera się ze wszystkich zakątków’ Europy tutaj, przed mojemi drzwiami! Łakną swego malarza i lękają się go. Przychodzą wstydliwe, niepewne, pożądliwe. W gruncie rzeczy chciałyby się zaraz rozebrać. Płótno moje jest dla nich jak prześcieradło, na którem muszą się rozciągnąć nagie. A ja, ja dbam o to, aby twarze ich rozpływały się z bladości i miękkości, wspaniale odchylone między jasnowłose loki, koło których kładę czarne brzegi węglem, kiedy farby obeschły. A oczy robię czarne, a jedną powiekę nieco mocniej przymkniętą i z nieco bardziej znużoną fałdką. Piękność ich, która łechcze całą Europę, żyjc z oszustwa mojej sztuki. Każda z nich wie o tem i niczego się tak nie lęka, jak mojej pogardy. Próżność ich wymaga, abym i siebie jeszcze oszukiwał. Nie mogą znieść tego, że znikają z mego atelier poprostu jak załatwione modelki. Chcą pozostawić w mej krwi coś z siebie samych. Każda posiada, ach, to mię najbardziej oburza, każda
114

{oddzielna posiada ten głupi bezwstyd, że chce być przeze mnie kochana, przeze mnie, który wogóle dlatego tylko przecież zostałem malarzem kobiet, gdyż jedna jedyna, Jedna jedyna nie pozwala mi na nic innego, gdyż zmusza mię ona, abym przez całe życie czekał na nią, w każdej wodzie i każdym kawałku szkła wyławiał jej odbicie, i zawsze, zawsze czekał, aż ona sama przyjdzie!
— Ależ to przecież wybuch! — szepnęła księżna. — Niechże się pan opamięta!
Siedziała bez ruchu. Dziecko rozplotło rączki, obejrzało się za ojcem i powróciło w chłodnem zdumieniu do damy: „Dlaczegóż mnie nie podziwiacie?“ Księżna zauważyła, że inała ustawiona była przed nią niby tarcza przeciwko mężczyźnie. Z pieszczotą usunęła ją wbok.
— Lubię wygodę, — rzekła, — nie mam ochoty być obrażaną. Nie będę więc tego uważała za wybuch, ale poprostu za dygresję. O czem pan właściwie mówił? O tem. że jest pan malarzem kobiet?
Jakobus potarł czoło ręką i wyjąkał:
— Owszem... słusznie... malarzem kobiet, to zuaczy rodzajem męskiej kurtyzany... Wie pani, przypomina mi to historję pewnej dawno zmarłej szafarki radości. W najpiękniejszej chwili swej młodości, kiedy była jeszcze cnotliwa, poznała eleganckiego pana, którego nigdy więcej nie mogła zapomnieć. Ponieważ wydawał się zupełnie stracony, udała się do stolicy i poczęła za wielkie sumy oddawać się sama. Zasłynęła, a bogaci podróżnicy całego świata, dla których do osobliwości godnych widzenia należały i kobiety, zwiedzali po drodze jej sypialnię. Sądziła, że wreszcie musi przyjść i ten jeden. Ale nie przyszedł nigdy. I za to mściła się na innych, których traktowała z wyszukanem okrucieństwem, złośliwością i chciwością.
115

— To bardzo ładne, — rzekła księżna, wzruszając ramionami. — Ale powinien pan pamiętać, że ten elegancki pan oczywiście nic chadza do kurtyzan. Dawniej, w najpiękniejszej chwili jej młodości, gdy jeszcze była cnotliwa — to było co innego.
Przypomniał się jej chłopiec Nino, i musiała ciągnąć cicho:
— Kiedy pan. mój drogi, wyglądał jeszcze jak Nino. Niezadowolona była ze swej myśli; mówiła dalej, cierpko i szczerze:
— Oczywiście wiedziałam, że mię pan kocha — wie-działam o tem już od siedmiu lat. Obrona pańska bynajmniej mnie wtedy nie uspokoiła. Pozwoliłam panu pozostać w pobliżu siebie, gdyż potrzebowałam pana, gdyż byłam pewna siebie i uważałam pana za równie rozsądnego jak siebie samą. Nikt lepiej od pana nie zna całego artystycznego namaszczenia, jakiego potrzeba mi do szczęścia. Pan sam umieścił mię przecież pod postacią dojrzałej i spokojnej Pallady na suficie sali, zanim jeszcze miałam prawo do tego. Teraz, powiada pan, rzeczywiście dogoniłam boginię... I teraz nie będzie pan przecież chciał widzieć mnie inną?... Może jako Wenerę? — zapytała ze swo-bodnym uśmiechem.
— Może jako Wenerę... — powtórzył bezgłośnie. Nagle fala krwi uderzyła mu do skroni. Ukrył rumieniec na grzbiecie małej dziewczynki. Objął ją od tyłu i poprowadził wolno przez cały pokój aż przed wypukłą skrzynię. Otworzył małą szkatułkę z kości słoniowej i miedzi, stojącą na skrzyni, i zatopił w niej słahe dłonie swego dziecka.
Wyjął je znowu, poważnie i leniw ie, obładowane wisiorami, usiane perłami i połyskujące w ogniu kolorowych kamyczków. Jakobus wyprostował się, przyglądając się swojej zabawce, znużonej i cennej zabawce chłodnego.
116

miłego dziecka w adamaszku i koronkach, które tak ciężko poruszało się w swym przebrzmiałym i w imię sztuki znowu zaklętym przepychu. Wzburzenie jego uspokoiło się, od-wrócił się i rzekł:
— Wie pani, jak mi się to dziecko wydaje? Jak te siedem lat, które leżą za nami. Czyż nie jest to dziecię tych siedmiu lat? Myślę o tyle, o ile jest nieco sztuczne i szczelnie zamknięte, o ile spoczywa w sobie samem, bez celu i bez wielkich pretensyj do przyszłości.
Mówił cicho i zamilkł teraz, przygnębiony i mrukliwy. Pomyślał:
„A przytem nie mam jej nawet od ciebie“.
Księżna pomyślała zdziwiona:
..Ależ ona nie jest ode innie“.
Po chwili wstała.
— Słyszę glosy w przedpokoju. Czekają na moje odejście.
Z obawy, aby nie pozostawić na niej niekorzystnego wrażenia, zaczął Jakobus gawędzić wesoło.
— Niechże pani spojrzy na tę kasetkę; mała Linda prosi panią, księżno, aby pani obejrzała jej skarb. Tak, te łańcuszki i te pierścioneczki i te broszki i całą tę drogą tandetę; — piękne panie darowrały jej to wszystko, aby tatuś namalował je jeszcze piękniejszemi, niż już są. Prawda? Mała Linda stawia tu swoją szkatułkę jak puszkę na datki.
Księżna roześmiała się. Jakobus opowiadał jeszcze:
— Ten olbrzymi szmaragd jest od lady Olimpji. A tutaj, ta bransoletka z opalami, pochodzi od Liljany Cucuru, występuje teraz w teatrze...
Potem otworzył drzwi i natychmiast weszła z zimnemi, obowiązkowcmi twarzami rodzina cudzoziemców, zajętych
117

oglądaniem rzeczy godnych widzenia. Za nimi wszedł służący i podał malarzowi kartę. Jakobus rzeki:
— Pani Claire Pimbusch z Berlina. Aha, to jest ta dama, którą mam malować. Tylko ze względu na mnie przybyła do Wenecji. Cenę już umówiliśmy — wszystko w porządku... Jestem do usług tej pani.
Uroczyście, z przesadnie wyniosłą miną, odprowadził księżnę obok wielu gości przez atelier do zwiedzania, gdzie nikt nic pracował, — była to szeroka sala o wysokim, (Jasko sklepionym i wykładanym starem zlotem suficie, o obitych jedwabiem ścianach, znikających pod staremi obrazami, polyskującemi głęboko i zbrunatniałem!; o stłumionym przepychu kobierców, na których arabeskach stały ciężkie, rzeźbione stoły pod sztywnemi fałdami brokatowych obrusów, i marmurowe konsole na złotych nóżkach, pełne poczerniałych popiersi portretowych.
Minęli czarno i marmurowo obramione drzwi komnaty, ciężkie i czarujące wspomnieniem dawnej dostojności, odpychające wobec wszelkiej łagodności współczesnej, na-suwające przybyłym zdaleka gościom niepokojące, lękliwe wyobrażenie o bajecznej, nie dającej się ocenić i dlatego niemal straszliwej indywidualności, do której się zbliżali: o wielkim malarzu.
Przy pożegnaniu księżna powiedziała niespodzianie:
— Czy mamy nasze siedem lat akurat dzisiaj uważać za zamknięte? Skąd my właściwie do tego? Tak, musi to być jakaś rocznica...
— Prawda? — odpowiedział Jakobus szybko. — I pani ma to wrażenie. Ja je mam przez cały czas; i to się przy-czyniło do mego niewłaściwego podniecenia, — dodał. — A właśnie kiedyśmy szli przez poczekalnię, przypomniało mi się to.
— Co?
118
w

— Że dzisiaj mija siedem lat od śmierci Propercji.
Spojrzała mu w oczy, nieruchomo i ogarnięta jakąś zgrozą. Potem odpowiedziała: — Tego nie powinien mi pan był mówić, — i odeszła.
Kiedy wsiadała nad kanałem do gondoli, pani de Mortoeil wchodziła do sw’ojej. Przywitały się przelotnie. Klelja poznała wyraźnie dziwne podniecenie w jasnych rysach księżnej. Natychmiast oburzyła się w duchu: „Nie opuszcza się z taką miną wielkiego człowieka, który należy do mnie. Zabraniam tego!“ Ale wrogi jej odruch ukrył się szybko za marzycielską słodyczą jej twarzy.
Księżna pojechała do domu, pełna lęku.
„Czyż wspomnienie twoje nigdy nie stanie się łagodne i uszczęśliwiające? Czyż zawsze nam myśleć o tobie, którą kochałam, jako o dręczycielce, co więcej, jako o nieprzyjaciółcc? Zdradziłaś sztukę i umarłaś z miłości. Wiem o tem i wiem, że jestem dość silna, aby nie pójść za tobą. Dlaczego po tak długim czasie wskazujesz mi teraz znowu straszliwie moją drogę?**
Za przybyciem spostrzegła, że znowu rozmawiała ze zmarłą, nieustannie i namiętnie. „Jak wówczas w Rzymie’*, powiadała sobie, przerażona na nowo, „gdy wyrzucałam biednej Bice jej zdradę, przez całą noc. A rano dowiedziałam się, że ona nie żyje. Umarła jak Propercja“.
Zatopiona w tych myślach doszła aż na koniec swoich gabinetów. Nagle zatrzymała się, z zapartym oddechem, z rękoma na piersi. Ujrzała coś: sądziła, że znikło to oddawna, może od siedmiu lat. Teraz wznosiło się to znowu, tam stylu, na skraju martwej laguny: olbrzymia groźba białej kobiety, która wbijała sobie sztylet w serce.
Wieczorem zebrali się przyjaciele w gabinecie Pallady. Księżna gawędziła z panią Giną Degrandis o rankach
119

weneckich i o świetle, które wczesną godziną leżało na głowie tego czy innego aniołka. Nino chodził dokoła, grzecznie, z ręką na grzbiecie. Ale na kominku odkrył dwa długie pręty z kości słoniowej; każdy miał u góry twarz błazna, w spiczastej czapce, szczerzącą zęby’ i niekształtną. Chłopiec stanął na palcach i sięgnął po nic. San bacco ujął go za długie loki: odwrócił jego głowę do tylu, zajrzał mu w oczy i roześmiał się. Dotknął jego mięśni, pogłaskał je dłonią i podał mu jeden z prętów. Drugi wziął sam.
— Umiesz się feebtować? — zapylał, nacierając swą bronią na chłopca.
— Będę umiał, — rzekł chłopiec; oczy jego połyskiwały.
— Napcwno potrafię... kiedyś.
— Dlaczego nie zaraz?
— Zaraz?
Uśmiechnął się; przez chwilę wątpił i marzył. Potem rzeki mocno:
— Jeżeli pan chce, zaraz.
Chwyć głowę błazna! — zawołał San Bacco. — Tak się zgina ramię, tak się je wyciąga i paruje. Ja zrobiłem fintę, u góry na piersi. Ty parujesz kwartą, tak — teraz cofasz floret i trafiasz mnie w brzuch. Tak...
Nino słuchał nauczyciela, poważny i szczęśliwy.
Księżna patrzała na Jakobusa, na uboczu od innych, milczącego i mrukliwego.,.Rocznica śmierci Propercji — będzie mi zawsze powtarzał, ilekroć na niego spojrzę, że dzisiaj jest rocznica śmierci Propercji“, pomyślała, przemagając uczucie zimna.
Siebelind i Klelja siedzieli obok siebie, nie mówiąc wiele. Hrabia Dolan i jego zięć de Mortoeil leżeli znudzeni na fotelach. Staruszek oparł nogi na stołku. Był biały jak kreda, nie do wiary skurczony w swein szerokiem ubraniu
120

i nie zdradzał już najmniejszego odruchu, z wyjątkiem niezmordowanych ukłuć czarnych źrenic z pod spuszczonych pomarszczonych powiek.
Obok niego na stoliku groteskowy bohater z kości słoniowej z wielkim brzuchem i w wawrzynowym wieńcu dumnie wyciągał długi miecz. Wydymał się na zbyt wielkim cokole z bronzu, ozdobionym scenami z powieści rycerskich i staremi, poważnemi literami napisu. Prawa dłoń starego Dolana rozpięła się wokół cokołu. Niekiedy zdradzała swój tajemny skurcz przez ciche stukanie paznogei; uderzały szybko i ostro w metalowy napis. Głosił on z lewej strony: Aspeto — Tempo, a z prawej: Amor. A Siebełind, który zerkał ku niemu, powiadał sobie z bolesną złośliwością, że nawpół już skamieniałemu a jeszcze nienasyconemu starcowi do czekania nie pozostaje już czasu, a z miłości nawet słowa.
Mortoeil rozpierał się, z rozmyślną ociężałością i obser-wował swoje paznogeie. Powiedział:
— Ach Boże, drogi ojczulku, tę figurę księżna chyba ci da. Ale szczerze mówiąc, pożądanie twoje jest niezrozumiałe. Robota jest może dobra, ale brak smaku. W yznaję, że brak smaku jest dla mnie nic do zniesienia. Nie postawiłbym lego w swoim pokoju... Co mówisz? — zapytał, gdyż staruszek syknął coś niezrozumiałego; wreszcie zrozumiał:
— Nie waż się otwierać ust, gdy idzie o rzeczy piękne.
— Dlaczego miałbym milczeć, — odparł Mortoeil. — Jestem tu zdaje się jedynym człowiekiem obdarzonym zmysłem krytycznym — jedynym literatem...
Mrugnął wyniośle na starego, który przymknął oczy; mruknął: — Nie warto... — i powrócił do swoich paznogei. Niekiedy rozglądał się drwiąco dokoła, jakby zgóry odpierał możliwy atak. Nagle spojrzał z wyrazem złośliwej elegancji, jak San Bacco schyli) się do nóg sw’ego ucznia:
121

ustawiał je własnoręcznie we właściwem miejscu na podłodze. Mortoeil po chylił się dożony i Siebelinda;powiedzial półgłosem:
— Czy nie uważacie, że ten stary pan ma dziwny rys wokół ust, gdy ujmuje chłopca za piękne nogi?
San Bacco nie słyszał nic. Klelja zwróciła się do męża bokiem. Siebelind zaczerwienił się i z udręką potoczył oczyma. Mortoeil chciał zyskać poparcie teścia, ale z pod powiek zimnego starca, gdzie cofnęło się całe jego życie, wystrzeliła pogarda, ostra i chłodna. Mortoeil wzdrygnął się.
— Postarzałem się, — mówił właśnie San Bacco do księżnej, która mu się przyglądała. — Tyle lat szermierki parlamentarnej, a nigdy dobrego pchnięcia, jak to.. Brawo mój chłopcze — zawsze rąbać dokoła siebie. Kogoś się zawsze trafi. Dawno już nie byłem tak młody.
I wykonał elastyczny skok, aby uniknąć natarcia chłopca. Księżna uśmiechnęła się do niego.
— Co panu szkodzi pańskie sześćdziesiąt lat!
— Sześćdziesiąt? Wtedy nie robiłbym sobie nic z tego skoku. Jestem już bliski siedemdziesiątki.
— Niech pan sobie i tak nic z tego nie robi! Oto nad-chodzi uosobiona młodość. Czy to pani rzeczywiście — lady Olimpjo?
— To ja, słodka księżno, o siedem lal starsza.
— Młodsza, — rzeki San Bacco, całując ją w dłoń.
— Po tak długiej rozłące, — powiedziała księżna. — Poprzednim razem, przypomina pani sobie?
Roześmiała się podniecona.
— Przybyła pani specjalnie na moją ucztę; nie wiem już, skąd pani przybyła. A tym razem przybywa pani...
Chciala powiedzieć: „Gdyż siedem lat minęło od śmierci Propercji**. Zastanowiła się: „Czyż mam się dać zupełnie opanować przez to wspomnienie?**
— Przybywa pani — skąd? — zapytała.
122

— Z Cypru, zc Skandynawji, z Hiszpauji — niemal zew sząd! — wyjaśniła lady Olimpja. Objęła i ucałowała księżnę. Przywitała Dolana i Siebelinda. Księżna przedstawiła jej panią Ginę i jej syna. Potrząsnęła mocno rękę Jakobusa. z radosnem wspomnieniem w błyszczących od szczęścia niebieskich oczach. Ciągle jeszcze zdrowy jej rumieniec przebijał przez puder. Ciągle jeszcze szła w obłoku woni i pokus.
Mortoeil wstał dopiero, gdy obeszła wszystkich dokoła. Uniósł jej dłoń do warg i spojrzał jej w oczy, z przekornem porozumieniem. Potem wsadził monokl w oko i rzekł:
— Siedem lat, rnilady — czegóż przez ten czas piękność pani wymagała od nas! My biedni mężczyźni! Z naszego to uwielbienia ramion wyszła pani znowu o tyle młodsza...
Obserwowała go zdumiona. Wygłaszał swoje poetyczne zdania z zimnym bezwstydem.
— Przesiąknięta, — dodał jeszcze, — słodyczą grecką, północną siłą i hiszpańskim ogniem.
— Możliwe, — odpowiedziała lady Olimpja swobodnie i wzruszyła ramionami. — Ale nie dla pana.
I pozostawiła go w miejscu.
— Czy ten pan jest zawsze taki dowcipny? — zapylała dość głośno. — Księżno, kto to właściwie jest?
,,Zdradzony mąż“, niemal nie odpowiedziała księżna.
Potępiała w tej chwili wszystko, co lady Olimpja mówiła lub czyniła. Doznawała współczucia dla Mortocila, ale żałowała tego.
„Czyż nie zasługuje na swój los?“ powiadała sobie z niechęcią. „On, przez którego umarła Propercja. Nie mogę z nim współczuć — powinnabym być zazdrosna za Klelję. Taka myśl — czy wczoraj mogłabym ją wogóle powziąć? Nie, Klelja i Jakobus mają rację, mogą do siebie należeć!.,,“
123


„Masz rację!” pragnęła zapewnić Klelję — i lękała się zdradzie swoje drżenie. Skinęła na nią, ale gdy młoda kobieta usiadła obok niej, nie umiała jej już powiedzieć ani słowa. „Gdybyś ona była bardziej niż żądna władzy!” pomyślała i spojrzała na nią smutno. „Gdybyś go przynajmniej kochała!”
Siebełind z niezmienionem utykaniem przysiadł się do lady Olimpji. Szeptał:
— Nie słyszała pani, co madame de Mortoeil powiedziała przed chwilą w przejściu do swego kochanka, pana Jakobusa Halina: „biedny” — myślała przez to swego męża — „biedny! Chętnie użyczyłabym mu tej małej przygody. Tak się nudzi przy tonie...” Czy to nie ładne?
— Oh! Ta mała pani pragnęłaby, abym rozweseliła trochę jej inęża. Czyż uważa mię za dobrą wróżkę rodziny? Niech ini pan powie, dlaczego Mortoeil tak podupadł?
— Podupadł, oto słowo. Widzi pani, milady, co się robi z eleganckim mężczyzną, kiedy się żeni. Wie pani, że zrobił to przez snobizm. A teraz wrósł w swój pałac nad Wielkim Kanałem i tęskni za swemi paryskiemi dniami kawalerskiemu a nawet za schlopieniem w bretońskim zameczku myśliwskim. Żona pozwala mu ziewać, wymyka się codzień do swego wielkiego malarza, kąpie się i orzeźwia w niezwykłości i ponadmoralności pozłacanej cyganerji... Mortoeil wie o tem doskonale...
— Oh! Wie o tem?
— Niech pani nie wątpi, nie robi on sobie złudzeń. Ale już jako narzeczony Klelji oświadczył, że jest wyższy ponad przesąd, który wydaje zdradzonego męża na pośmiewisko świata. Przypomina sobie to i zmusza się do swobodnego zachowania. W istocie cały jego sceptycyzm djabli wzięli. Znam go: w duchu jest rozgoryczony, przy
124

gnębiony, zbrukany. Nazywa się w duchu: „mąż44 i stara się — jak pani zauważyła, milady, — zepsuć ton tego salonu. A zarazem przepisy rytuału jego elegancji stają się ekscentrycznościami. Widzi pani, zdmuchuje pyłek ze swego ubrania i opowiada przytem coś nieprzyzwoitego. Uprawia pedantyczny kult swoich wspomnień. Stanowi on doskonały przykład, że wzniosłemu ponad wszystko sceptykowi, literatowi w wyższym stylu, nic nie jest tak bliskie, jak stać się kpem. Szczeble pośrednie przeskakuje. Żeni się i staje się kpem... Tylko snobizm pozostaje i przeżywa nawet jego godność. Ostatecznie mógłby zacząć spór z Jakobusem; miewa się chwile niepanowania nad sobą. Ale wtedy musialby unikać domu księżnej Assy, domu największej damy Wenecji. Więc może pani być pewna, milady, że potrafi się zawsze opanować.
— Oh! — rzekła tylko lady Olimpja, a Siebelind po-myślał: „Ona się odznacza wzruszającą naiwmością44. Stał nieco pochylony przed wspaniałą kobietą, z twarzą melancholijną i podstępną, i chorowitą ręką pocierał się wolno po biodrze.
— Przedewszystkicm ten nieszczęśliwiec nie posiada odwagi dla swego nowego położenia. Lęka się mnie, który z natury i zawodu jestem nieszczęśliwy. Czuje trwogę przed tem, by nie widziano go w mojem towarzystwie, by nie wymieniano go razem ze mną. Wprawiłem go już w śmiertelny lęk przez to, że żartobliwie nazwałem go „panem kolegą44. Miałem z tego wyjątkową przyjemność.
W duchu dodał:
„A cóż to dopiero za przyjemność, ty piękna, głupia kwoczko, opowiadać tobie to wszystko — wygadywać o sobie rzeczy kompromitujące, gdy słuchacz jest tak ubogi na duchu, że nie dostrzega nawet prawa pogardzaniu mną4‘.
125

— Zdaje się, że mówi pan teraz o sobie samym? — zapytała lady Olimpja. — Mój drogi, jest pan nieprawdo-podobnie inteligentny. Jakie to dziwne, że dzisiaj dopiero spostrzegam to po raz pierwszy. Widocznie mało pana pierw widziałam.
— Może być. Chętnie oddalam się z obrębu samej tylko zmysłowości... Nie rozumie mnie pani, niilady? Jestem przeciwnikiem niemoralności.
Położył palec na oznace swego stowarzyszenia.
— Oh, to zupełnie zbyteczne, — rzekla lady Olimpja.
— Któż jest niemoralny? Zanadto się ludzie oszczędzają.
— Gdy tylko ukazuje się coś, co godzi w naszą pleć — a każda piękna kobieta godzi w naszą pleć —...
Ukłonił się.
—... ogarnia mię niewypowiedziana wstydliwośc. Czyni mię ona dumnym i dręczy mię.
— To rzeczywiście dziwne. Jest pan oryginałem. Więc nie chriałby mnie pan wcale posiadać?
Pomyślał znowu: „Jaka ona jest głupia!“ Powiedział:
— Nie chętniej niż jakąś inną.
— Nietylko oryginałem — pan jest bczwslydnikiem!
— Chcialbytn mianowicie mieć wszystkie, — zasępieni! Siebelind i przymknął oczy, — ponieważ żadnej jeszcze nie miałem.
— Żadnej? Nie do wiary!
— Nie licząc tych, które się nie liczą.
— I taki pan jest bezwstydny? Niech pan sobie za-pamięta: pożąda się mnie!
— Ja nie. Ubolewam nad tem. Gdybym ja wogóle wchodził w rachubę — a właśnie nie wchodzę w rachubę
— pożądałbym tylko jednej, dumnej, nieludzko dumnej ze swej przeraźliwej czystości, cudownie przepastnej istoty,
126

która umiera z lego, gdy jej ktoś pożąda, i która w betbronności swej pokonywa nas przez to, że umiera...
— Że... Zdaje się, że niezupełnie pana już rozumiem, ale zaciekawia mię pan okropnie.
— Co do czego, milady?
— Co do pana samego, co do pańskiej osoby. Chcę pana poznać gruntownie. Niech się pan uważa za...
— Uważam się za nic, milady, — wtrącił Siebełind i z przerażeniem usunął się wbok.
„To jest jej ton“, pomyślał, „kiedy chce kogoś mieć...“ i zaraz potem: „Czyż nie masz nic innego do roboty, smutny błaźnie, jak wmawiać sobie, że ktoś chce cię mieć? Zasługujesz... 1“
— Podoba mi się pan, — rzekła wielka kobieta, ob-serwując go z pod wpółprzymkniętych oczu. — Jak mogłam pana nie spostrzec! Jest pan niezwykły — jest pan bardzo przebiegłymi człowiekiem i prawie poetą...
„Słuchajże“, wołał do siebie samego Siebełind, w naj-wyższym pośpiechu, z gorączką. „Zasługujesz na bicz, jeżeli przez sekundę będziesz jeszcze uważał za możliwe, że ta kobieta pożąda cię...“
Tymczasem mówił, wijąc się przytem z męki.
— Jestem niczem, zapewmiam panią, nie jestem też poetą, co najwyżej zagadnieniem, tak. dla siebie samego zagadnieniem, które ujmować trzeba pogrzebaczem, dla siebie samego okropnym, wstrętnym i świętym. Manją moją jest, że muszę siebie rozumieć. Nigdy nie mogę się niewinnie oddać światu, jakkolwiek mu jestem przychylny. Ale rozumieć — rozumieć wolno mi i świat: to mój sposób owładania nim — nędzny sposób, jak pani widzi, sposób, który innie samego dręczy...
— Rzeczywiście, podoba mi się pan, mój mały, — usłyszał słowa lady Olimpji. Nie było wątpliwości, że po
127

wiedziała „mój mały“. Poddał się. Otarł pot z czoła, ukłonił się i opuścił ja-
— Do rychłego zobaczenia. — zawołała z.a nim.
Błąkał się dokoła, najpierw na tarasie, potem w przy-ległych pokojach. Ujrzał Jakobusa, wciskającego się w kąt pustej komnaty i rzucił się na niego.
„Jestem kochany, jestem kochany!“ chciał zawołać. „Lady Olimpja kocha mię. piękna, dostojna kobieta kocha inię! Nie należę już do wzgardzonych, niedostrzeganych!“
Przełknął to, chwycił Jakobusa za guzik i zarzucił go słowami.
— Mortoeil, ach, jego to teraz rzecz, on teraz należy do tych, co sobą gardzą! Role się zmieniły, mój najmilszy, czy zauważył pan, jaką odprawę dała mu lady Olimpja? Prawda, co za dumna, wytworna kobieta! O, nie wierzę ani połowie ordynarnych plotek, jakie krążą o niej. Co ja mówię — ani setnej części — zupełnie niczemu nie wierzę!
— Wolna wola, — odpowiedział Jakobus, —... cho-ciaż... ale co się panu stało?
Siebelind miał suchotniczo czerwone policzki, włosy’ jego były’ zupełnie mokre, spojrzenie jego połyskiwało.
— Jestem kochany, przyjacielu! — i dyszał gorącym oddechem w twarz malarza. — Jestem kochany’ przez najpiękniejszą, najczarowniejszą i najczystszą kobietę, przez lady Olimpję.
— Więc i pan też, — rzeki Jakobus.
— Jakto też? Myli się pan, lady Olimpja nic kochała nigdy nikogo prócz mnie. O, ja się nie łudzę!
— Jeśli pan tak sądzi, — odpowiedział Jakobus, znie-ruchomiały zupełnie.
Siebelind chciał się łudzić, nadludzka, nagle odkryta potrzeba przełamała wszystkie jego groble: raz w życiu łudzić się, widzieć różowo, wierzyć, czcić i sławić.
128

— W ogóle! zawołał, — nietylko łady Olimpja — wszystkie kobiety, wszystkie są lepsze, niż pan przypuszcza!
Czuł chętkę sporu i gotów był chwycić za nóż w obronie dobroci świata.
— Pan. mój najmilszy, jest człowiekiem radującym się rzeczywistością i tylko niekiedy gwoli poetyckiego wrażenia podaje się pan za odrwioncgo rycerza z domu l.a Mancha. 1 mimo swego wyrachowania jest pan tak niewinny, nawpół dziecko — nieświadomy uwodziciel; to jest złe. Ma pan tak dobroduszny sposób spowijania kobiet w poetycki światopogląd, aż same uważają się one za boginie. Ale o każdej zoddzielna wierzy pan bez dowodów w najgorsze. Ja, mój drogi, postępuję akurat naodwrót. Wyznaję, od czasu do czasu wygłaszałem swoje wątpliwości co do odwrotnej strony życia wszystkich tych pięknych, szczęśliwych, ale każda zoddzielna jest dla mnie nietykalna. Cóż pan myśli, jestem lepszym człowiekiem od pana! O, jestem bardzo wesoły. I.ady Olimpja kocha tylko mnie, a wszystko inne jest oszczerstwem.
Jakobus pomyślał: „Co za niezdrowy zapał!“ Zapytał:
— A Klelja?
Siebelind tupnął nogą.
— I Klelja jest bardzo przyzwoitą kobietą, nie za-przeczy pan temu.
— Bczwątpienia, — rzekł Jakobus bezbarwnie.
— Rozumiem, co pan ma na myśli, — wołał Siebelind coraz bardziej podniecony. — Ale cóż ta biedna kobieta winna! Dopiero przed chwilą byłem świadkiem, jak okazała swemu ohydnemu mężowi najszlachetniejszą pogardę. gdyż zdobył się na podejrzenie, że San Bacco doznaje starczej rozkoszy wobec tego tam chłopca. Jest ona bardzo przyzwoita. Mc stoi pod urokiem nie wiem
*Henryk Mano: Minerwn
129

jakiego uwodzicielst wa!... Zresztą, niech pan wyzna wreszcie, że mimo swoich poetycznych frazesów uważa pan wszystkie kobiety z.a...
— Za to, co pan wie, — uzupełnił Jakobus.
Siebełind zastanowił się przez chwilę. Potem zapytał cicho i podstępnie, unosząc brwi:
— Księżnę także?
— Księżnę także! — rzucił malarz. Nagłe zaczerwienił się mocno, odwrócił się i odszedł.
Gdy wchodził do sąsiedniego pokoju, lady Olimpja chwyciła go za ramię. Poprowadziła go przez sale, rozmawiając o miłych wspomnieniach, jakie posiadali oboje.
— Tak, tak, — powrtórzyl Jakobus z roztargnieniem. — Zabawiliśmy się wówczas dość miło.
— Powinniśmy7 zacząć na nowo, — odpowiedziała lady Olimpja. — Właśnie jest znowu wieczór. Laguna zagląda przez okna. Nie słyszy się tu znowu innych szeptów7, jak o miłości.
Wreszcie oświadczyła, że gondola jej czeka.
Jakobus wykręca, się, niechętny i zajęty gorzkiemi myślami. Łajał siebie samego:
„Co powiedziałeś o księżnej, nędzniku? Jaką obłędną bezczelność wygłosiłeś wobec tego głupca? Żeby się pochwalić! Ponieważ dzisiaj rano powiedziałeś jej mnóstwo rzeczy, które powinieneś był lepiej zatrzymać dla siebie, o których ona zresztą wiedziała już — a które ty w nowej chwili zmniejszonej poczytalności mimo to jeszcze raz jej powtórzysz44.
— O, czuję to! — westchnął głośno zupełnie. A lady Olimpja, która przypisywała jego uczucia sobie, pociągnęła go.
„Teraz oszukuję i biednego Siebelinda, jego, który z ekstatyczną błogością tytułowa, mię „przyjacielem!“ Wszystko jest śmieszne i nędzne44.
130

1 znajdował przyjemność w zamraczaniu melancholji własnych beznadziejnych pragnień przez myśl o rozgoryczeniu innych.
Księżna stała sama odwrócona w drzwiach tarasu. Nie chciala widzieć nic więcej, ani podupadłego małżonka, ani kochanki, która nieprzytomnie patrzała za swoim malarzem, jak znikał z awanturnicą, ani ślepego trzeciego, który pocąc się i utykając, pędził swe obłędne szczęście przez puste gabinety.
Nagle usłyszała za sobą głos San Bacca:
— Księżno, jest pani przepiękna. Nasza Pallada stała się jeszcze piękniejsza. Jak to było możliwe? Im starszym się stawałem, tem bardziej rosła moja czułość dla pani. Wzbogaciła się ona o całą ową miłość, którą dawniej oddawałem w bojach za wolność.
Księżna patrzała nieruchomo przed siebie.
— Nie sądziłbym, że zdołam panią głębiej jeszcze kochać, księżno, — rzeki markiz. — Ale dzisiaj stało się to. w chwili, kiedy dostałem przyjaciela.
A że księżna milczała:
— Gdyż dzisiejszego wieczora — i właśnie w pani domu i jakby z pani rąk, księżno, dostałem przyjaciela, do którego w najpiękniejszej mej młodości, zdaje mi się, żaden nie był podobny. Prawda, Nino? O, tacy ludzie jak my czują to już przy uściśnieniu dłoni. A dopiero przy szermierce! Przy szermierce okazuje się odrazu, czy się jest niewiernym, czy rzetelnym; okazuje się też, czy można się zapomnieć i zdobyć na zuchwalstwo dla jakiejś sprawy: choćby tylko dla sławy, albo dlatego, że taka piękna jest ta księżna Assy. Prawda, Nino, piękna jest?
Nastąpiła pauza. Potem młody głos rzeki ja«no i drżąco:
— Tak, jest piękna.
131

Księżna odwróciła się wolno i uśmiechnęła się do nich obu. Wiedziała, że San Bacco nie powiedziałby jej czułego słowa, któregoby pierw nic odczuł tak samo dziecinnie i prawdziwie, jak jego trzynastoletni towarzysz. Stali przed nią, obejmując się. Starzec położył rękę na karku chłopca, a efeb otoczył ramieniem biodra mentora.
— Jestem panu wdzięczna. — rzekła księżna i musiała urwać. Potem zakończyła:
— Nie wie pan. jak pana potrzebuję, właśnie dzisiaj...
Postawa jego natychmiast wyprężyła się, głos stał się jasny i wyczekujący na rozkazy.
— Potrzebuje mnie pani? Ale czyż nasz dawny pakt nie przyrzeka pani, że kiedykolwiekby mię pani zawezwała...
— Cicho, cicho. Potrzeba mi pańskich dobrych słów. Już wszystko w porządku. Niech mi pan powie więcej jeszcze: czcm ja jestem dla pana i czeni jest dla pana Nino?
— Spotkanie z przyjacielem orzeźwia moją miłość do władczyni. Spojrzenie moje szuka pani, księżno, i zawisa na blasku pani włosów: a zarazem czuję, że i przyjaciel należy do mnie. Cóż to znaczy, że on jest dzieckiem. Gdybym go był miał dawniej, podczas wielkiej wyprawy’ mego życia, gdy się tak wiele triumfowało, znosiło głód, zgrzytało zębami, krwawiło — co, Nino? bylibyśmy parą przyjaciół, wylewającą ostatnią szklankę wina, gdyż żaden nie chce jej sam wypić, wkraczającą w objęciu na Kapitol, umierającą od jednej kuli, gdyż jedno tylko serce jest do trafienia... Dziwne to, nie wiem, dlaczego jestem dzisiaj wieczorem podniecony i marzę. Nic się przecież nie stało.
„Nie, jeszcze nie“, pomyślała księżna.
Zadrżała lekko w słodkiem powietrzu wieczornem; pochyliwszy głowę, przyjmowała jego falę, bijącą jej w czoło, (’żuła przytem, jak wraz ze słowami starca, spojrzenia chłopca padały na nią. z podziwem i bezgranicznem odda-
132

niciu. Trafiały jej twarz i dłonie, całą jej postać, łagodne i wdzięczne i nieco usypiające, jak pluskanie małego źródła. Czuła niejasno uwodzicielską siłę tych miłych dotknięć, tych słów, tych spojrzeń — i nie opierała się jej. San Bacco rzeki:
— Ale między Ninern a mną. między najlepszymi przyjaciółmi, leży całe życie.
Pomyślała, jak we śnie, że słowa te są najgłębszemu jakie San Bacco wypowiedział.
— A przynajmniej wiek, w którym rzeczy są jeszcze możliwe, — dodał.
— Jakie rzeczy?
— Wszystkie. W którym wszystko jest możliwe. Właśnie wiek męski.
I wówczas ukazał się jej mężczyzna, wewnętrznemu jej wzrokowi ukazał się mężczyzna Jakobus, on. czyja sztuka dawała wszystkim rzeczom rzeczywistość i trwanie, wszystkim rzeczom wspaniałym i bogatym, które ten starzec przeżył zapewne niegdyś, i o których ten chłopiec może marzył.
Wlepiła wzrok w wieczór, któryzawieszał przed srebrnem zwierciadłem laguny powolne zasłony. Tkał też na nich obrazy: zaczynałysię niepewnie i szaro, ale stawały się barwne i mocne. Księżna miała właśnie przed oczyma pomnik kobiety, która wbijała sobie sztylet w serce. Patrzała poprzez niego i nie dostrzegała niczego, prócz owych obrazów, które falowały i ubiegały się o względy. Były to z prężącemi się, wpijającemi się w siebie wzajem członkami, ze śpiewającą i szalejącą krwią i z uśmiechem, zapadającym w głęboką grozę, wszystkie obrazy sąsiedniej sali, sali Wenery. Rzucała ta sala odblask swego opiłego przepychu w wieczór, nibyfata morganę. rozpalającą i przykuwającą.
133

Księżna przestała oddychać, w grozie i pożądaniu. Nie wiedząc o tem postąpiła krok naprzód.
Giną pozostała w swoim fotelu przy kominku i przy-glądała się, jak dziecko jej kładło dłoń w dłoń księżnej. „To tak, jakbym to wyśniła44, pomyślała. „Teraz mogę nieco wypocząć44. Przymknęła wielkie, ciemno połyskujące oczy, i natychmiast legł spokój na jej tw’arzy o lekkich i trwożliwych rumieńcach po obu bokach zapadłego grzbietu nosa. Gorączka, która gnała ją między wszystkiemi rzeczami pięknem! i zmuszała ją do zmagania się ze wszystkicin, co doskonale, aby się z tego wyrwać — teraz prawie jej już nie odczuwała. Gorączka ta usnęła pewnie w oczach owej Pallady, gdzie głęboko i nieustannie płonęła tęsknota. Giną splotła palce nad kolanami. Wątłe jej ramiona ściągnęły się do przodu; czarne koronki kołnierza spadały na jej wąską pierś. Westchnęła; powiedziała sobie: „Jesteśmy szczęśliwe44, — i miała na myśli także księżnę. 77 r?.:
W odległym kącie siedziała Klelja, między ojcem, który miał oczy zamknięte, a mężem, który patrzał na nią.
„Szydzi ze mnie44, mówriła sobie w duchu, „gdyż inna uwiodła mi dzisiejszego wieczora Jakobusa44.
„Mylisz się44, myślała potem, i w milczeniu roześmiała się Mortoeilowi w oczy. „Nie cierpię tak, jak sądzisz, i nic z tego powodu. Boże mój, Jakobus zdradza mnie z większością kobiet, które maluje: dlaczego nic z lady Olimpją także. Czyni mię to tylko odrobinę bardziej jeszcze zuużoną... Cierpię jednak bardziej, niż ty biedaku przypuszczasz, gdyż ulokowałam wszystko w fałszywie obliczonem przedsiębiorstwie, które nie daje teraz zysków. Malarz Jakobus, trzeba ci wiedzieć, nie dotrzymał mi niczego z tego, co obiecał, wówczas, gdy gwiazda jego wschodziła, a ja narzuciłam mu się na panią. Wydawał mi się wówczas zdo
134

bywcą, i. ogniem i zwadą w sercu, żądnym władzy nad masami i sławy. Chciałam dzielić z nim sławę i pełnić za niego władzę. Uczyniłabym z jego genjuszu olbrzymie sanktuarjum i eksploatowałabym je niemiłosiernie, pośrodku chmar czcicieli, uczniów, interesantów, dłużników i wierzycieli, dziennikarzy i kobiet, i znowu kobiet, i zazdrośników, a wszystkich z rozdziawionemi gębami. Ile wrzawy i woni może wywołać nad Europą genjusz jego rodzaju! Ile może skierować ku sobie kanałów, przez które płyną pieniądze i zaszczyty z najdalszych krajów!
1 wówczas wierzyłam w niego: czyż to nic powinno było pomóc? Ambicję swoją wypowiadałam mu wówczas nie takiemi umiarkowanemi słowami, ale plonącemi pocałunkami. Nie kochałam go, o tem wiem. Ale czyż mu tego nie wmówiłam? Co za burza, gdy ledwo zaślubiona, rzuciłam się w jego objęcia!
A oto przez wszystkie te lata prawie nie opuścił Wenecji. Sława jego ule daje mi oszołomienia, ani poczuciem władzy ani blaskiem: gdyż żyje ona tylko u trzystu bogatych dam o roztrzęsionych nerwach: u smutnych właściwie osobistości.
Dlaczego tak musi być? Wiem o tem. Widzę to i czuję to. Gdyż kocha księżnę Assy! Ona go trzyma w tem dławiącem się wśród lagun mieście prowiucjonalnem! Ona nie pozwala mu tworzyć nic prócz błahostek, aby ciągle leżał przed nią w uwielbieniu! Maluje tylko ją. Tylko wtedy, gdy znowu — po raz pięćdziesiąty — oddaje na płótnie cześć i unieśmiertelnia jakąś nową, bezpowrotną chwilę jej piękności, dokonywa jednego z owych czynów, które obiecywał niegdyś.
Jakże ja cierpię — dlatego, że ona jest wszystkiem, a ja niczem! I że nie mogę jej tego nawet brać za złe, gdyż ona tego nie chciala. Pożądliwość jego napawa ją chłodem, ą jego ekstazy dziwią ją. Mogę sobie wyobrazić, jakie kry-
135

zysy przeszli razem. I to nawet, że go nic wysłuchuje, zawdzięczam jej — mimo całej nienawiści, jaką dla niej czuję za to, że on ją kocha!
..Dlatego1’, i znowu w milczeniu roześmiała się mężowi w oczy,,.dobrze jest, że ta awanturnica uwiodła go stąd. Był zbyt niepewny, widziałam, że miał nieczyste sumieuie, ba, że czuł nienawiść wobec siebie samego i — wobec swojej ukochanej. Kilka godzin w ramionach lady Olimpji, a będzie pokonany, wyczerpany, wolny od gorączki i niezdolny już nienawidzieć księżnej... Ani też kochać jej... Czyż nie stałam się już bardzo skromna i pokorna, że wdzięczna jestem lady Olimpji?“
1 poczęła obserwować Mortoeila. jakby go pytała. Mor-toeil zmieszał się. Klelja nie grzała się już jak dawniej we wzroku podziwiających. Rysy jej stały się mądrzejsze i ostrzejsze. Niejeden unikał jej wzroku, kiedy badała jego twarz. Ale nagle odchyliła głowę w tył, aż światło wieczorne spłynęło na nią pełno i miękko, a pośród cudownych fal włosów leżało ono jeszcze raz w złotoblond snach bajecznych i jak na łąkach kwietnych na wiosnę.
Weszła służba ze świecami i orzeźwiającemi napojami. Stary Dolan zawołał, nic podnosząc powiek:
— Kleljo!
Pochyliła się nad nim. Hrabia szepnął:
— Kleljo, córeczko, zdobądź mi od swego Jakobusa duplikat jego ostatniego portretu księżnej. To jest arcydzieło, chcę je mieć.
— Dobrze, ojcze... Powiedz mi, czy cierpisz, że tak drżysz.
— To tylko dlatego, że je chcę mieć... Zmuśże go do pracy! Pracuje za mało... Wykorzystajże go — dla uas obojga.
*
IM

Klelja rzekła: — Dobrze, ojcze. — i pomyślała: „Czegóż jeszcze chcesz, ty, który umierasz? 1 czegóż jeszcze ja
sama ehcę?U
— Walcz z nim!
— Możesz być spokojny, ojcze, słucha się inuie.
— Nie, nic...
Starzec zacisnął pomarszczone ręce.
— Walcz z nim. aż dzieła jego staną się olbrzymie i zabiją go! Nie domyślasz się, co możemy wydusić z nich, z naszych artystów. Nieposkromione twory, dla których żaden śmiertelny nie ma dość krwi i nerwów. Wzdragają się oni. gdyż czują. że wypluwają przytem całe swoje życie. Ale my ich zmuszamy, my walczymy z nimi: tak walczyłem z Propercją.
Księżna przeszła obok nich, trzymając Nina za rękę. Podała mu sorbetu.
— Propercja? — zapytała, drgnąwszy. — Czy tu się mówi o Propercji?
Mortoeil wyprostował się i wy jaśnił:
— Z przyjemnością wspominamy dobrą Propercję. Był to przecież okres wielkiego podniecenia.
— Czego? — zapytała Klelja zgóry.
— Podniecenia, moja droga. Propercja miała w sobie coś, co drażni literata. Nieświadomość genjuszu zdwojona w niej była przez gminne popędy jej urodzenia. Wyznaję, że jeśli idzie o bohaterkę mej sztuki — przypomina pani sobie, księżno, ucieleśnienie wielkiej namiętności — to wówczas przelotnie zwątpiłem w nią. Natura ma niekiedy’ coś poskramiającego.
— Więc był pan poskromiony? — zapytała księżna. — Nie widać było tego po panu.
Mortoeil wstał, wsadził mouokl w oko i wykonał kilka kroków. rozkoszując się swoją osobą, ale zesztywnialemi nogami.
137

— Nit dałem się bynajmniej poskromić. Pokusa była, jak sądzę, dość bliska. Ale moją zasadą jest zawsze zachowywać wolny i trzeźwy zmysł krytyczny, wszystko przenikać zaraz, nawskroś i przerabiać na frazesy.
Znalazł się tymczasem przy drzwiach tarasu i obok San Bacca. Stary Dolan otworzył nagle oczy, o ile się ciężkie powieki dały unieść. Odwrócił głowę na poduszkach w stronę Klelji i syknął kolo jej szyi, z dzikim wysiłkiem:
— Oszukuj go, córeczko! Nie zasługuje na nic lepszego. Czyż ten nędznik nie żądał, aby ten mój wspaniały brzuchal z kości słoniowej został pokonany przez dobry smak, przez dobry smak paryżanina, jego czułostkowość i jego lęk przed wszelkim wybrykiem. Oszukuj go! Zbyt późno spostrze-głem, że woli on małą śpiewaczkę od Bianki Cappcllo. lękałby się jej! Czy mam ci powiedzieć, czego najszczerzej pragnie? Abyś pozostała chuda! Tylko nie stać się wspaniałą, nie przewyższać przeciętności i nie wykraczać przeciwko dobremu smakowi. Oszukuj go! Wołałbym, abyś poślubiła pana von Sichelinda, chociaż jest karnawałową maszkarą. On nienawidzi rzeczy pięknych. To już przecież coś znaczy. Ma opaczną wrażliwość artystyczną, ale mój zięć żadnej wogółe wrażliwości nie ma, nie posiada niczego, prócz powierzchownego sądu literackiego i rozciąga go, niby wielką gazetę, równomiernie ponad wszelką pięknością — nawet ponad kolosem Propercją!...
— Opowiem pani. — mówił właśnie w tej chwili pan de Mortoeil, urodzony literat traktuje życie...
Z wciągniętym brzuchem, niemal równie wysmukły, jak dawniej, i bardzo dumny opierał się o jedną z kolumn, między któremi skradał się wolno zmrok. Skrzyżował nogi, przez chwilę trzymał w zamyśleniu długi, miękki koniec wąsów między dwoma palcami i zaczął opowiadać;
138

— Za czasów młodości miałem w Paryżu ładną kochankę, mieszczańską dziewczynę z poważanej rodziny. Po trzyletnim stosunku miłosnym znudziłem się nią. Spostrzegła to i przyjęła oświadczyny zamożnego starszego mężczyzny, który uważał ją za zupełnie uietkniętą. Początkowo godziłem się na jej małżeństwo, gdyż była mi przecież zupełuic obojętna. Potem namyśliłem się i zabroniłem jej. Upierała się, ja ostrzegałem ją. Nieszczęśliwa postanowiła jednak być mi nieposłuszną.
Więc! Tuż przed odjazdem na ślub wchodzę do salonu jej domu rodzicielskiego, gdzie zebrani są wszyscy ci poczciwi ludzie. Mogą sobie panie wyobrazić: niemożliwe fraki obok sukien balowych z trenami. Narzeczony nosi binokle i faworyty jak notarjusz... Nie zważam na nikogo, podchodzę wprost do dziewczyny, całuję ją w czoło i mówię wyraźnie: „Bonjour, bćbe, commcnt ęa va?“
Przemowa Mortoeila kulała początkowo, potem stała się swobodniejsza, a nieprzewidziany efekt końcowy oddany był z mistrzowską wyrazistością. Wyjaśnił go krótkiemi i eleganckiemi ruchami rąk.
— Ogólne podniecenie, narzeczona mdleje, goście weselni uciekają, zaręczyny natychmiast zerwane: widzicie to jak na dłoni, moje panie. Dodam, że dziewczyna wyszła za ubogiego fryzjera. Siedzi w jedynym pokoiku na piątern piętrze i nudzi się... Niech panie zwrócą uwagę, proszę, że nie zależało mi wcale na tem, czy weźmie sobie wówczas tego zamożnego mieszczanina, czy nie — krok mój miał na celu jedynie wystudjowanic jego wrażenia na zebraniu ślubneui. Potrzebowałem tego do jednej ze swych prac literackich, z której jednak potem nic nie wyszło.
Mortoeilowi zdawało się, że czyta na twarzach księżuej i pani Degrandis wrażenie anegdoty, i ukłonił się lekko.
139

W tej samej chwili usłyszał za swem ramieniem gniewnie podniecony’ głos:
— Zdajc się, że nie domyśla się pan wcale, mój panie, co pan uczynił?
— Proszę? — rzeki Mortoeil i odwrócił się. San Bacco stał przed nim z miną, jak przy wielkich okazjach. Wysoko założył ręce na piersi. Tużurek jego zapięty był w talji, a u góry otwarty. Bródka drżała, biały czub biegł kręto z wąskiego czoła wgórę, oczy połyskiwały niebiesko i twardo jak turkusy. Postawa młodzieńca dostosowała się natychmiast do postawy starca. Okazywał umiarkowaną chwilowo nieprzyjażń i zapytał:
— A co powinienem był uczynić pańskimi zdaniem, mój panie?
— Co pan uczynił wówczas bezbronnej dziewczynie, to nie podpada pod mój sąd. Ale dzisiaj, mój panie, przez opowiedzenie tego niskiego czynu usiłował pan poniżyć ten salon. Niech pan sobie zapamięta, że nie ścierpię tego!
— A pan, mój panie, niech sobie zapamięta, że nie mam potrzeby’ przyjmować od pana rozkazów.
— Będzie pau musial inaczej niż słowami zaprzeczyć mi prawa udzielania ich panu.
— I uczynię to. Pan, mój panie, jest, o ile dobrze jestem poinformowany, byłym piratem i czyny pańskie, dla któ-rych określenie „niskie’4 byłoby zbyt pochlebne, kwaUfikują pana na galery — nic do tego domu.
— Na szczęście jestem tu, i zdolny pana wyćwiczyć!
San Bacco sapał; rzucił się naprzód. Mortoeil pochwycił jego ramię. Pobladł bardzo. W milczeniu mierzyli się wzajem, oddychając krótko. Wreszcie Mortoeil rzeki:
— Usłyszy pan jeszcze o mnie, mój panie.,. — i roz-łączyli się.
140

Bolesna posępność komnaty, do której laguna siała pierwsze ostrzeżenie rozkładu letniego, rozwiała się w tej samej chwili jak wobec fanfary, świece jakby rozbłysły i zapłonęły jaśniej. Księżna uradowana była wojowniczością San Bacca; przed minutą drżała z tego samego gniewu co on. Klelja wstała, gdy tylko Mortoeil zbliżył się do niej; wyglądała, jakby była dumna z niego. Czuła, iż zapomniano, że był zdradzonym mężem, który nie potrafi) mścić się inaczej, jak przez wychwalanie się brutalnością serca. Widziano tylko, że wobec starcia ze starym pojedynkowiczem pozostał zimny i odważny.
Państwo de Mortoeil pożegnali księżną i panią Degrandis. Stary Dolan uniósł się z trudem i powlókł między swemi dziećmi do drzwi. Tam czekali służący, którzy mieli go zanieść do gondoli. Jeszcze raz odwróci, się przedtem w stronę księżnej, zaciśnięte wargi jego uśmiechały się dwuznacznie, zdawał się mówić: „Na cóż się zdadzą takie dzieciństwa? Pozostanie jak było“. 1 nagle księżna popadła znowu w lękliwy nastrój tego wieczora. Dogoniła San Bacca, który podniecony i ruchliwy wałęsał się po pokojach. Chwyciła go za obie ręce.
— Mortoeil przeprosi pana. Jest mi posłuszny, niech pan na mnie polega. Niech mi pan przyrzeknie, że nie będzie się pan z nim bił.
I zanim markiz mógł wypowiedzieć słowo:
— Mój drogi przyjacielu!
San Bacco wił się pod jej palcami, rozczarowany i na-straszony.
— Niech pani na to nie nalega, — wyjąkał wreszcie. — Księżno, czuję, że ustąpiłbym. Ale byłaby to moja pierwsza ustępliwość w takiej sprawie, obarczyłaby ona całą resztę mego życia!
Księżna zawstydziła się nagle i wypuściła go.
141

— Ma pan rację. To był z mojej strony fałszywy odruch.
— Widii pani! — zawołał San Bacco. Skoczył swobodnie wbok, zatarł ręce, wyrzuci, ramiona.
— Jeszcze raz! To będzie trzydziesty trzeci. Głupotą jest czuć się z tego dumnym, co? Ale nic mogę inaczej. I jeszcze coś, co mnie cieszy. Chciał mię rozzłościć, prawda, i nazwał mię piratem. Dlaczego nie zarzucił mi też moich lat? Taki dowcipny zuch mógł wpaść i na to. Mógł powiedzieć: „Gdyby nie powstrzymał mnie, mój panie, respekt przed pańskim wiekiem“ i tak dalej, można i tak. No, ale na to nie wpadł wcale! I dlatego prawie że nie jestem już zły na niego. Będę się z nim bił z czystej ochoty!
W tej chwili zetknął się z Ninom. Chłopiec drżał z tajemnego zapału. Spojrzenia jego wybiegały z wysokich łuków brwi jak młodzi gladjatorowie; poprosił cicho i stanowczo:
— Niech mnie pan zabierzc!
— Dlaczego nie?
— Nie, nie! Nie trzeba! — zawołała Giną, ale śmiech San Bacca zagłuszył jej słaby głos.
— Teraz musimy się ćwiczyć! — rozkazał. — Chodź, tu masz swój floret.
1 podał mu znowu pręt z kości słoniowej. Starli się.
— Naprzód! — komenderował San Bacco. — Inni po-wiedzieliby ci: wyczekać, pozwolić się zbliżyć; ja mówię: naprzód!
— Nie trzeba, — powtórzyła Giną ciszej. Ale zaraz potem powiedziała z wybuchem:
— Jakie to piękne! Jak się to dzieje, że dwaj ludzie, którzy czynią nogą wypad do przodu, lewe ramię wyciągają wtył, a prawe wprzód, krzyżując z sobą laski — wyglądają tak odważnie i szlachetnie!
Księżna rzekła:
1+2

— A wie pani, co to za laski? To berła dawnych błaznów dworskich. Dwaj z tych maleńkich potworków, którzy biegli do swych izdebek po schodkach o bardzo niskich stopniach, i którzy od czasu do czasu mogli się zjadliwą grą słów mścić na szlachetnych i wielkich za swoje chorobliwe, wzgardzone życie — dwaj z nich może się wzajem tłukli temi laskami. A teraz...
Zakończyła poważnie, a Giną słyszała w jej słowach namiętność:
— A teraz dzieje się temi berłami coś pięknego, jak pani powiada, Gino — coś odważnego i szlachetnego!
„Nie, nie będę więcej myślała o Propercji“, zawołała do siebie w duchu. „Przez cały wieczór czułam jej dłoń na sobie. Czyż nie powzięłam niemal podejrzenia wobec siebie samej? Teraz usiądę obok tej łagodnej marzycielki i będę szczęśliwa jak ona“.
— Pani Gino, jestem coraz bardziej pewna, że już panią gdzieś pierw widziałam — nie, słyszałam. To głos pani wydaje mi się znajomy. Ciągle przychodzą mi na myśl urywki słów... niech pani zaczeka... Nie, zapominam ich znowu.
— Nie wiem, — odpowiedziała Giną... — Nie mówiłam chyba z nikim.
— Ach, jednak, niech pani sobie przypomni, była to noc, prawie jak ta, zdaje mi się, nieco wzruszona, nieco parna i trwóż na — gdyż wyznam pani, że jestem trochę trwożnie podniecona przez ten pojedynek... a także przez inne rzeczy... Dość, gdybym tylko wiedziała... Droga pani Gino...
Chwyciła rękę Giny.
— Pani jest szczęśliwa.
— Tak. Ale nigdy nią nie byłam: — gdyby mię pani dawniej znała, wiedziałaby pani o tem.
Pomyślała:

„Co się tej pięknej kobiecie stało? Drży. Twarz jej powinnaby być dla nas wszystkich jak słońce, a teraz widzę, jak ona cierpi, i muszę się nad nią litować. Co mogę jej powiedzieć kojącego?“
— Niech pani posłucha. księżno. Los jest prosty i sprawiedliwy. niech pani w to wierzy. Zawdzięczam mu swój ratunek. Wydano mię zamąż za pewnego ziemianina w okolicy Ankony, za barona wiejskiego, który się upijał, przegrywał mój majątek i przekładał nade mnie dziewki czeladne. Poniewierał mną w czasie, kiedy mu miałam dać dziecko. I mieralam z lęku i wstrętu na myśl, że dziecko mogłoby być podobne do niego. Udawałam chorą, aby nic być zmuszoną widzieć jego poczerwieniałej twarzy, ze szczeciną, z zaeiśnętcmi wargami, z niskietn czołem okrutnika. Na jakich piękniejszych rysach mogło spocząć moje oko? M naszej nagiej miejscowości była tylko jedna piękna rzecz. małv kościółek, o sto kroków od domu mieszkalnego. Mury jego pokryte były sztukaterjami. samemi małemi. śmiejąccmi się genjuszami. ByI tam także obraz, chłopiec ze złotemi lokami w długiej szacie barwy brzoskwini. Lewą rękę wyciągał za siebie, ku dwum kobietom w jasnożółtym i bladozielonym. Srebrną amplą świeciła im jego prawa ręka, przez mroki ukrytego ogrodu... Co pani jest, księżno?
— Nic. Już mi teraz lepiej. Dziękuję pani.
Naraz wiedziała, kim była Giną.
— Niech pani opowiada dalej, proszę.
— Gwoli tego chłopca stałam się pobożna i nie opuszczałam ani jednej mszy. Przychodziłam też w nocy. Drzwi kościółka...
— Z rzeżliionemi głowami aniołków, — uzupełniła księżna.
— Były uchylone, — mówiła Giną, zatopiona w swojem wspomnieniu. — Wślizgiwałam się. wydobywałam z pod płaszcza małą latarnię, stawiałam ją na balustradzie przed
144

kaplicą, gdzie on kroczy, swoją ciemną drogą. W lęku i wyczekiwaniu zdejmowałam z latarni zasłonę, i wąskie światło padało na jego twarz i na długie, wyginające się ku górze loki. Klęczałam przed nim, godzinami. Rysy jego przenikały mir. głęboko i całą. Taką słodycz i odwagę, jak na jego twarzy, czułam potem w swojem wnętrzu, gdy się o brzasku zakradałam zpowrotem do domu,..
Mąż mój, który widział podrastające dziecko obce jego rasie, powziął podejrzenie. Jeden ze służących zdradził mu moją częstą nocną nieobecność. Mąż począł mię badać, a ja milczałam. Nigdy nic odkryłby prawdy; nie był wszak zdolny przyjrzeć się obrazowi. reszcie skierował podejrzenia na jednego ze swoich kompanów i pijany padł w bójce.
— Czy przebaczyła mu pani? — zapytała księżna.
— Przebaczyłam mu i nie żałuję go.
— Trafiony! — zawołał znowu San Bacco, i:
— Stać! Nie odskakuje się już, powiadam ci, kiedy się jest tam trafionym!
Starzec i chłopiec po raz ostatni skrzyżowali berła błazeńskie. Księżna przyglądała im się w milczeniu i z czułem wzruszeniem. Podeszli do niej, ramię w ramię. Drzwi tarasu były teraz zawieszone, sala zamknięta, pełna ciepłego światła i strzeżona przez wielką Palladę. Księżna czuła się ukołysana i głęboko uspokojona szczęściem tych trojga. Szczęście bladej Giny było ciche i marzycielskie, dwóch szermierzy połyskujące i tracące oddech.
Obiad był gotów, przeszli do drugiej sali.
— Najpierw był mur wiejski, — rzekła księżna bez wstępu. — Wymalowana była na nim droga pasyjna, lam, gdzie się kończyła, stał mały, ośmiokątny kościółek, poza nim rozwierała się długa, kwitnąca aleja lip i kasztanów. Między liśćmi przeświecały blaski wschodzącego księżyca padając na drogę, a na jej końcu stal biały dom.
10 Henryk Mew Minenrn
145

— Co to znaczy? — szepnęła Giną. — Skąd pani to zna?
— Zaraz...
Mówiła z większym pośpiechem:
— Szłam niemą, oczarowaną przez księżyc aleją, aż <ło białego domu. Skrzydła wystawały prostokątnie, główny budynek, szeroki, jednopiętrowy, rozciągał się w szarej głębi; oślepiający wjazd prowadził do niego płasko i wolno. Jakieś okno zapłonęło czerwono w trójkącie cienia. Otworzono je, jakaś kobieta powiedziała stłumionym głosem coś tak dobrego...
— To była pani 1 O, to była pani! — szepnęła Giną, spoglądając przytem prosto przed siebie.
— To była jedna z moich decydujących nocy, — rzekła księżna. — Ucieczka i podniecone uczucie pognały mię do pani, Gino, a w ciemności spostrzegłam, że zawarłam przyjaźń z... Niech mi pani powie jedno tylko.
— Co?
— Chłopiec i dwie kobiety: czułam odrazu, że ja jestem jedną: teraz wiem, że drugą jest pani. Ale dokąd świeci nam jego słaba ampla? Co leży za mrokiem?
— Sztuka! — odpowiedziała Giną; głos jej był ciężki z żarliwości. Spojrzała przyjaciółce woczy. Księżna uśmiechnęła się; uśmiech jej był tak dumny, że Giną nie spostrzegła, jak był bolesny.
— Ufam w to — z całej duszy!
146

ROZDZIAŁ PIĄTY
Księżna pośpieszyła do San Burca; otrzymała wiadomość, «e jest ciężko ranny. Ale przed drzwiami jego mmiała się zatrzymać; Nino wyślizgnął się z pokoju, ze czcią przed własnem wielkiem przeżyciem w oczach.
— Został trafiony w twarz. Floret wszedł mu do ust i wyszedł przez policzek.
— W którem miejscu, Nino?
— Tu. Nie wiem, jak lekarz to wszystko nazywa. Będę uważał.
— Nino, czy to wygląda żle?
— Bardzo źle, — rzeki chłopiec stanowczo, przełknąwszy pierw ślinę.
— Nie mogę wejść?
— Sądzę, że nie. Nie. Są tam dwaj lekarze. W... nie wiem, tam, gdzie się bili, nie było lekarza. Dlatego tak wiele krwawił. Poza tem jest tam siostra miłosierdzia i jeszcze jakiś człowiek, który go rozebrał i położył do łóżka. Lekarze opatrują go. Jest zemdlony.
— Poco tam iść? — rzekła cicho. — Toby było bez-celowe.
1 pomyślała: „Jakże bezcelowem jest wszystko, co robię! Jakże ja jestem bezcelowa! Właściwie bił się o mnie. On był najlepszem, co posiadałam. On umrze44.
— Wejdź do niego, Nino, — rzekła. — Tobie pozwolą.
147

— Wcale mnie nic zobaczą, taki jestem zręczny.
Powróciła do domu i zamknęła się niepocieszona.,,0n umrze. Już raz zostałam tak nagle opuszczona;
zrobiła to Propercja, ale ona pozostawiła mię w spokoju bogini. Bogini dała mi do ręki moje życic, niby cenną wazę. Mam wrażenie, jakby blask jej zgasł już, a jej czystość pokrzyżowana została powikłanemi znakami“.
Po trzech dniach zebrała się na siły i poszła tam znowu.
Był ranek, wiatr morski niósł ochłodę, wesołe dzwony rozlegały się po mieście. Nino rzeki do niej:
— Nie może pani wejść. Od dzisiaj rano ma gorączkę.
— Może na chwilę? — zapytała łagodnie.
— Nikomu prócz mnie i siostry nie wolno go widzieć. — oświadczył chłopiec z powagą. Ale nagle zawołał wzru
szony:
— To panią boli? O, to nie powinno być! Napewno zrobią dla pani wyjątek. Gorączka jest bardzo niska. Niech pani zaczeka, spytam się.
— Daj pokój, nie chcę. Zaszkodziłabym mu.
— Ale zato, — rzeki Nino z zapałem. — mogę pani dzisiaj powtórzyć wszystko, co lekarz powiedział o jego ranie. Nie jest ona tak niebezpieczna, jak wyglądała. Floret ześlizgnął się po pierwszym prawym siekaczu, przesunął się wzdłuż zębów i wyszedł pod prawym usznym gruczołem ślinnym przez żwacz i mięśnie twarzy. Rozumie pani?
— Więc jest bardzo oszpecony?
— Oczywiście. Głowa jest zupełnie obandażowana. Widać tylko oczy. Mleko i rosół pije przez rurkę. Mówić nie może... Ale ma tabliezkę do pisania — przepraszam na chwileczkę.
Obserwował księżnę, jaka była smutna. Potein wślizgnął się do pokojn chorego. Po obwili stał znowu przed nią,
148

z twarzą zaczerwienioną. Jednym ruchem wyciągnął z za pleców i podał jej tabliczkę łupkową. Księżna przeczytała:
„Puszczenie krwi nie pomogło. Proszę u pozwolenie kochania pani nadal. Pani nieuleczalny11.
Pod tem było coś wymazane, ale rysik pozostawił ślady zadrapania. Księżna odcyfrowała:
„Ja także. Nino*1.
1 wobec tego podwójnego wyznania miłości pozostała cicha, pozwalając oczom swoim stać się gorącemi i wilgotnemi.
W kilka dni później mogła już wejść do jego pokoju. Zatrzymała się przy drzwiach.
— Dziwnie pana obandażowano, drogi przyjacielu, — mruknęła, a głośniej rzekła:
— Ale widzę przecież pańskie oczy i wiem, że jest pan bardzo silny i bardzo szczęśliwy.
„Rzeczywiście1*, pomyślała zdumiona, „tych oczu nie przesłania ta mgła, która powleka dzisiaj wszystkie oczy, nawet najzdrowsze, usuwając je z obrębu bezpośredniej rzeczywistości. Oczy jego otwarte są zupełnie na życie, zdaje mi się, że zrozumiałam to właśnie w tej chwili. Życie rzuciło w te dwa otwarte, błękitne ognie wszystkie swoje okrąży, nawet ohydne, nawet zawstydzające — ale nie powstał w nich żużel11.
— Jest pan zdumiewająco młody!
— I popełniłem też porządne głupstwo. Bić się z kimś, kto ma żabią krew i nic pozwala mi się nawet zbliżyć! Ach, księżno, wyznam pani, jestem skazany na pierwsze natarcie, nie na sztukę. Jestem zawadjaką, zna mię pani przecież. Zawsze rąbałem tylko dokoła siebie; gdzieś przecież za każdym razem trafiałem. A jednak mam za sobą słynne uderzenia. Raz...
149

— Niech się pan nie podnieca!
— Raz losowaliśmy teren. Dostałem niższe miejsce. Przeciwnik mój próbuje uderzenia w głowę. Za pierwszym razem odskakuję wbok. Za drugim razem robię kwintę i ripostę pod ramię. Zuch ten nosi jeszcze rękę w kieszeni.
— Teraz nie wolno ci więcej mówić, — rzekł Nino i stanął cicho za łóżkiem. — Dłużej niż dwie minuty nic wolno ci mówić. Bądź spokojny, już ja wyjaśnię księżnej wszystko.
— Proszę cię o to bardzo, — powiedziała księżna z uśmiechem.
— Ten pan de Mortoeil, trzeba pani wiedzieć, jest człowiekiem o równie małym temperamencie jak ambicji. Ma on przy szermierce ruchy tak zimne, jak Anglik. Poproś tu trzymał przed sobą floret sztyrwno, zaś wuj San Bacco — przy swojej krótkowzroczności — nadział się na niego ustami, wie pani.
— Że jeszcze mam wszystkie zęby, — rzekł San Bacco, uderzając kostką o szczękę, — to mój ratunek, inaczej byłby mi poprostu przebił szyję.
— Ale nie dzięki swojej sztuce! — zawołał chłopiec namiętnie. Chwycił laskę.
— Niech mię pani zrozumie, proszę, księżno! Tak to zrobił! To nic jest prawidłowe arresto in tempo. To był właściwie strach! On się zupełnie nie umie fechtować i poprostu trzymał broń do przodu, aby wuj San Bacco nie mógł nic zrobić. Tfu!
Biegał podniecony po pokojn.
— Nie powinieneś pojednać się z nim!
— Dobrze, dobrze, — odpowiedział San Bacco. — Pisał do mnie. Nie mogę się dłużej gniewać na człowieka honoru, który się ze mną bił.
— Więc bardzo go nienawidzisz? — zapytała księżna chłopca.
150

— A czyż nic powinienem?
Nino wyprężył się.
— Kiedy mi omal nie zabił przyjaciela!
Oparł się o łóżko San Bacca, zamilkłszy nagle.
Księżna siedziała po drugiej stronie.
— Więc tutaj mieszkają przyjaciele, — rzekła i rozejrżała się. — Wygląda tu po spartaiisku. Żelazne łóżko, stół z książkami, fotel, trzy wyplatane krzesła: wszystko to rozstawione szeroko na czerwonych flizach. Ma pan portret Garibaldiego na ścianie — prawda, 6tarano się o pana!
— I otwarte okno, niech pani o tem nie zapomina! Wiatr morski wieje z wybrzeża przez wąską uliczkę, wiejc bez przeszkody aż do mego pokoju. Mały płac jest nadole, dwanaście tylko metrów szerokości, ale czego trzeba więcej? Powietrze, cień, młodość jako przyjaciel, do tego jeszcze skinienie głowy od pani, księżno: jestem arcybogaty.
Milczała, podziwiając go.
— I cały dom jest nasz! — powiedział Nino z naciskiem. — Jest to bardzo osobliwy dom. Niech pani zważy, księżno, że każde piętro zawiera tylko jeden pokój. Najniższy jest naszym salonem i jadalnią, nad nim mieszka mama, potem wuj San Bacco, a na samej górze ja.
— Masz więc rozległy widok?
— Na wszystkie pięć kopuł San Marco. 1 na całą niemal fasadę San Zaccaria. Ale najosobliwszą rzeczą jest studnia nadole, na naszym małym placu. Jest ośmiokątna i ma pokrywę z zamkiem. Nigdy nie widziałem studni z zamkiem. Co rano, bardzo wcześnie, przychodzi mały garbusek, niech pani posłucha, mały garbusek ze śpiczastą czerwoną czapką i otwiera studnię. To bardzo tajemnicze.
— Ach! — rzekła księżna szybko, — tego małego gar-buska muszę przecież znać... Nie, chyba nie, to było wcześniej. Na zamku, gdzie mieszkałam jako dziecko,
151

był taki garbusek. Brząka! wielkiui pękiem kluczy, a najważuiejszcgo, klucza od studni właśnie, nie wypuszczał z ręki nawet we śnie... Nino, mogłabym ci wiele opowiedzieć.
Zamyśliła się. Godzina spokoju w tej zaprzyjaźnionej komnacie otwierała przed nią raz jeszcze spokój własnego dzieciństwa.
— I ja mam pani przecież tyle, tyle do opowiedzenia, — odparł Nino z zapałem. W glosie jej wyczuwał czar, który go porywał.
— A zwłaszcza, że panią tak bardzo...
— Teraz będziemy mieli także mnzykę, — obiecał San Bacco i nadstawi! uszu. Nino podbiegł do okna, zaczerwieniony i drżący.
„Omal byłbym się przed nią zdradził, że ją kocham!“ wołał w duchu, i zapłonął wstydem i niechęcią na tę myśl.
— To ślepi, — oznajmił zbyTt głośno. — Ustawiają harinonjum! Stroją klarnet, skrzypce, róg... Uderzenie bębna! Bumin! Zaczyna się!
„Nie, ona się tego nigdy nie dowie!“ przysięgał sobie chłopiec, dum.ty i blady, i powrócił na swoje miejsce. Za oknami tańczyła i łkała śmiertelna muzyka Trariaty. Księżna kołysała głową.
— Ty? Cóż to tak wiele masz mi do powiedzenia? — zapytała, spoglądając na niego poważnie i łagodnie.
Chętnieby się w tej chwili rozpłakał. W duchu błagał ją: „Tylko to jedno nic! Wszystko inne ci powiem“.
Zastanowił się, a w gruncie rzeczy obawiał się, że mogłaby zapomnieć swego pytania.
— Naprzykład sława, — rzekł szybko. — Kiedy w a te ker pana Jakobusa mówi się o sławie, nie wierzę ani słowa, trzeba pani wiedzieć. Powiada się zawsze, że sława tego czy innego wzrasta albo maleje. Co za absurd!
152

Wzruszył ramionami. Pujmował sławę tyłku jaku toś całego, nagłego, uieobliczaluego, przemożnego. Zdziwiony był i pogardą napawały go opowiadania o podstępach, które do niej prowadziły, o cenach, jakie za nią płacono, o kompromisach a opinją publiczną, o paktowaniu z jej przewódcami, o niedumnych zabiegach, tajemnem czerwienieniu się... Nie, sława była misterjum.
— Czytałem ostatnio, — powiedział uroczyście, podnosząc powieki. — że lord Byron pewnego poranka obudził się sławny.
— Jakie to piękne! — rzekła księżna.
— Prawda?
Nagle serce jego wykonało znowu skok, jak wówczas, gdy bladyi z westchnieniem odłożył książkę.
— Czy chcesz zostać poetą?
— Nie mogę sobie wogóle wyobrazić, jak ktoś wymyśla jakąś historję. Nie, nie chcę wymyślać historyj, chcę je przeżywać. Będę robił jak wuj San Bacco, będę się bil z tyranami, wyzwalał narody i kobiety, znosił niezwykle losy.
— Rób tak. mój drogi, — rzeki staruszek. — Nie żałuje się tego.
— Gdybym tylko umiał fcchtować się tak dobrze, jak ty.
— Niewiele brakuje, a będziesz w stanie dać się tak oporządzić, jak ja.
— Czy mam dobre mięśnie? — zapylał chłopiec cicho.
— Mówiłem ci to już przecież uieraz. Ale wolę, żeby je mieć, posiadasz, a to więcej warte, niż same mięśnie!
Muzykanci zaczęli grać „Santuzza crediini’1.
San Bacco i księżna przysłuchiwali się. Nino zagryzał wargi i myślał:
„Ale kostki mojej nigdy jeszcze nie dotknął. Czy też wuj San Bacco wcale jej jeszcze nie zauważył?“
153

Nazywał to swoją kostką, a ilekroć o leni myślał, ogar-niały go obawy tajemnej hańby. Był to zaś żelazny pręt ortopedycznej sznurówki, znajdujący się pod jego bluzką na lewym boku. Rzemienie opasywały łopatki. Wieczorem, przy starannie zamkniętych drzwiach, obserwował instrument, z poważnemi oczyma i zaciśniętemi mocno ustami. Potem z nagłą decyzją zrywał go, zrzucał ubranie i stawał przed lustrem z głową przekornie podniesioną.
„Między piersią a ramionami jest za pusto“, powiadał sobie surowo. „Pierś jest za ostra. Widziałem jeszcze ostatnio u bronzowego Dawida, jak powinna wyglądać pierś młodzieńca — oh, inaczej zupełnie niż moja.. Musisz pracować, będzie lepiej...“
I rozpoczynał ćwiczenia gimnastyczne. Ale czul się niesamowicie. Nagle opuszczał podniesione ramię i kładł się do łóżka.
„A gdyby nawet nie. to. Szyja jest o wiele za cienka. I czyż mogę się spodziewać, że z moich przegubów wyrośnie kiedyś porządne ramię męskie? Każdy normalny człowiek ma przecież silniejsze przeguby niż ja. Wuj San Bacco ma je jak ze stali“.
Własna nieubłagalność wzruszała go wreszcie; zaczynał łkać sucho. Potem zagryzał wargi, oddychał głęboko i regularnie i zapobiegał w ten sposób wybuchowi łez.
Za dnia myślał niekiedy:
„Kto wie, jakim się wydaję innym. Może się mylę: może jestem wyjątkowo dobrze zbudowany. A gdyby rzeźbiarz Dawida znal mnie — kto wie?“ Była to nadzieja niemożliwa, w głębi duszy już zgóry obalona. „Wysoka pierś, czyż to nie oznaka siły? A w każdym razie mam ładne nogi, tego zdania są wszyscy, wiem o tem napewno“.
Tutaj był swojej sprawy pewien.
154

„Z reszty się wyrasta, powiedział lekarz. A przytem w ubraniu nic nie widać. Hartuję się leż. Nauczę się znosić głód i chłód, spełniać ciężką pracę, pływać daleko, więcej jeszcze — “
Ale źle się spisywał przy grach gimnastycznych. Chwilę, gdy należałoby skoczyć i chwycić przeciwnika, najczęściej przeoczą!, gdyż stał i marzył. Marzył siebie samego jako generała i formował kolegów do ataku na czarny las, pełen straszliwych nieprzyjaciół. Albo kazał im wspinać się po rejach okrętu, w które przekształcały się mury dziedzińca szkolnego. Wreszcie budził się z zamyślenia, podniecony i blady. Inni byli czerwoni, wygrali lub przegrali; Nino ani nie wygrał, ani nie przegrał.
„Ach!“ inyślał w odruchu otrzeźwienia i niecierpliwości. „I generałem nigdy nie zostanę. Wogóle zdaje się, że mnie wcale nie przyjiną do wojska. Nie mogę sobie tego wy-obrazić“.
W istocie doznawał lęku przed staniem w szeregu, lęku, do którego się wobec siebie nie przyznawał; także przed więzami społecznemi. Kiedy słyszał o małżeństwie, myślał zdumiony i zaciekawiony: „Czy ja się kiedyś ożenię? Nie mogę sobie tego wyobrazić“. Albo widział pogrzeb. „Ja muszę zniknąć w’ inny sposób. Ze mną to się nie może tak stać. Nie mogę sobie tego wyobrazić“.
Gra ślepców skończyła się. San Bacco zagwizdał jeszcze raz ostatnie tony, słabo, z wysiłkiem ściągnąwszy wargi.
— Przeklęte bandaże!... Nino, czy to była ładna muzyka?
— Wstrętna była!
Zatrząsł się. Każda z jego złych myśli uczepiła się jakiegoś tonu, skojarzyła się z nim, nierozerwalnie. I to przypad-kowe połączenie kilku tonów z bolesną zadumą uczyniło chłopcu z paru obojętnych taktów las udręki.

„Nie chcę tego nigdy więcej słyszeć“, zadecydował w duchu.
Przeszedł na pakach przez pokój, kołysząc się i nie-zadowolony.
— Czy ładne mam nogi? — zapytał nagle, z tęsknotą w głosie.
— Nie wątp! — zawołał San Bacco. Było to jego pierwsze głośne słowo.
— Lubię cię! — rzekła księżna. — Chodżno tu... Tak..Musisz mi więc wiele jeszcze opowiedzieć’. Możesz mi mówić ty i po imieniu.
Jednym skokiem znalazł się przy niej.
— Mogę? — zapytał cjcho, z naprężeniem, jakby się lękał, że cofnie jeszcze swoje słowo.
— O, Yolla!
— ’k olia? Czy to skrót?
Teraz dopiero spostrzegł, że to powiedział, i zająkał się.
— Dawno już wynalazłem to imię, w duchu — Yolla zamiast Yiołailta. Rozumie pani... Rozumiesz...
„Muszę jej teraz patrzeć w oczy“, powiadał sobie. „Teraz wydobędzie ze mnie wszystko’*.
Nagle za oknami rozległy się krzyki i oklaski.
— Niech żyje San Bacco! Hymn Garibaldiego!
I zaraz potem zabrziniała lekko rozsłoneczniona burza, świszcząca w fałdach chorągwi.
— I to jest muzyka! — rzekł San Bacco.
Nino znikł. Księżna widziała przez okno, jak biegł przez plac, jak szybkie jego kroki wątpiły, czy dogonią szczęście: niesłychane, jedyne szczęście, które zbiegło z krótkich czerwonych warg chłopca i skakało przed nim. „Czyż to prawda, czyż mam zaraz przeżyć to — to — to?!“
Wreszcie stanął możliwie najbliżej ślepych grajków. Stał, z jedną ręką na grzbiecie, uieruchoino, i wchłaniał
156

w siebie dźwięki. uderzenia, dzikie gwizdanie. radosną, nieposkromioną wrzawę, w której brzmi a ły zwycięstwa, (kochana jego nagórze ujrzała, jak duch jego ulatywał pod uderzeniami bębna i na falach dźwiękowych rogu. Gdzie był teraz? Wjeżdżał do zdobytego miasta, — on, triumfator. Orły złociście wznosiły się nad jego głową. Wóz jego przejeżdżał przez martwych, — nie, nie byli oni martwi: i oni podnosili się i wydawali okrzyki radości.
„Teraz ja jestem przy nim“, pomyślała księżna, odgry-wając swoje marzenie do końca. „Podaję mu wieniec... “
Ale w tej chwili twarz chłopca stała się inną, męską. I ta twarz miała krótkie, kapryśne wargi, czerwone od pożądań. Nie poznała jej wcale i uśmiechnęła się tylko.
— Jednakże chcesz zostać poetą, — rzekła do Nina, który wszedł znowu.
— Nie, nie, — odpowiedział zmęczony i jakby marznąc. — Gzem ja chcę właściwie być?... Czy wiesz, Yollo? Żołnierzem? Poetą? Szermierzem wolności? Żeglarzem? Nie, nie, ty także nie wiesz! Ze mnie, ach...
Szeptał, splatając palce.
— Ze mnie nic nie będzie. Jakżebym miał kiedykolwiek siać się inny, niż jestem teraz? Nie mogę sobie tego wyobrazić.
Objęła oba stawy jego rąk i spojrzała na niego.
— Słyszałaś w tej chwili coś bardzo wielkiego. Minęło to, a ty czujesz się opuszczony i cofnięty, prawda? Ale wierz mi, wszystko wielkie, co zdołamy odczuć, jest nasze. Czeka na nas, na drodze, po której mamy iść. Pochyla się ku nam ze swego cokołu, ujmuje nas tak za rękę, jak ja ciebie...
— I mnie. — rzeki San Bacco, kładąc prawicę na jej dłoni. — Ze mną tak się właśnie stało. Choć z takim zapałem pełniłem swoje dzieło, teraz, gdy jestem stary, zda je mi
157

mi się, ie jechałem zawsze na zdobytym statku w dół olbrzymiej rzeki. Po wybrzeżach przebiegały szalone losy. Czy ja walczyłem? Dawniej przysiągłbym na to. Dzisiaj już tego nie wiem.
— Walczył pan! Albo jakiś bóg walczył za pana! Ach, nigdy nie przeczuwamy dość wyraźnie, jak wysoko stoimy, jak jesteśmy silni i niezastąpieni! Wierz w to zawsze, Nino!
— Idę już, — oznajmiła. Uporządkowała jeszcze w wazonie róże, które przyniosła. Poprawiła krzesło i wygładziła poduszkę dla San Bacca pod głowę.
— Psuje nas pani, księżno, — rzekł starzec. — Gotowa nas pani jeszcze natchnąć wiarą, że jesteśmy trojgiem przyjaciół.
— Czyż nimi nie jestes’my?
„Nie“, pomyślał Nino, „na to zadajesz mi zbyt wiele bólu, Yollo“.
Cierpiał, że dotknęła jego rąk i że wypuściła je znowu; że przyszła i że znowu odchodziła.
— Więc niech pani idzie z nami na spacer, — rzekł, czerwieniąc się silnie. — Pokażemy pani w Wenecji rzeczy, których pani jeszcze nie zna: czarne, wąskie dziedzińce, gdzie mieszka ubogi lud, gdzie będzie pani musiała unosić suknię obydwiema rękoma. Jest tam naprz^kład worek z kamienia, wygląda z niego głowa topielca, nabrzmiała, plująca wodą.
— Albo nasz pałac, — rzekł San Bacco.
— Tak, pałac, który chcielibyśmy kupić, gdyhyśmy mieli pieniądze, wntj San Bacco i ja. Zapada się on i zanurza w wodę między niskiemi murami ceglanemi, dziko zarosły krzewami. Balkon, ostrokanciasty, między kolumnami, wisi krucho na narożu domu. Futryny okien jak cebule, kolorowe, połamane róże są w morach — i wielbłąd;

prowadzi go mały Turek. Co to za Turek, Yollo, nie sądzisz chyba, że to był zwyczajny człowiek? 0, w domu tym działy się dziwne rzeczy.
— Naturalnie, — potwierdzi, San Bacco. — Nino opo-wiadał mi, a ja wierzę mu tak samo, jak on wierzy w moje czyny. Dorośli robią uprzejme miny, kiedy mówię o sobie. Czasy tak się zmieniły; dzisiaj uważa się niemal za niemożliwe, że istniało takie życie jak moje. Tylko wśród chłopców’, którzy nie nauczyli się jeszcze wątpić, czuję się jak wśród równych.
— Takie to pomysły! — rzekł potem i uśmiechnął się cicho przed siebie. — Widzi pani, od tygodnia nie zaznaję ruchu. Ale czyż rzeczywiście nic należę do chłopców, jeśli nie potrafiłem z ferjami parlamentarnemi zrobić nic lepszego? Przy ponownem spotkaniu koledzy będą mi ściskali ręce i winszowali mego bohaterskiego czynu, a w bufecie będą się ze mnie śmiali. Te mieszczuchy wiedzą doskonale, jaką walkę z wiatrakami prowadzę z nimi. Skojarzyli oni tak ściśle uciemiężenie i wyzysk z wolnością i sprawiedliwością, że nie można trafić pierwszych, nie zabijając drugich. Pragnę znowu swoich starych, dobrych tyranów. Mniej byli obłudni, byli uczciwymi łotrami. Dzisiaj trudno mi niemal kochać zdradzony lud. Sta, się on zbyt tchórzliwy, a ja zbyt bezsilny. Wstydzę się przed nim i za niego. Sumienie moje niepokoi się, gdy woła me imię, jak pierw tam nadole. Pragnąłbym, aby mnie pociągnął do odpowiedzialności...
— Niech pan wyzdrowieje! Wszystko wielkie, co zdołamy odczuć...
— Jest nasze, — zakończy, San Bacco. Oczy jego zaświeciły.
Kiedy odeszła, chłopiec i starzec spojrzeli po sobie niemo.
— Przez, cały czas byłem nad miarę szczęśliwy, — zawołał nagle Nino.
159

— Jeszcze jesteśmy szczęśliwi, — rzeki San Iłacco.
— Naturalnie!
I Nino przeskoczył przez krzesło. Jakiem że szczęściem był“ nawet cierpienie! Póki tu była, każda myśl sięgała wyżej i barwiła się żywiej, każde nczueie wzruszało człowieka boleśniej lub słodziej. Trudno to było zrozumieć.
U gondoli księżna rozkazała bez zastanowienia:
— (’arnpo San Polo.
M eszła do wielkiego atelier dla zwiedzających, sama jeszcze nie wiedząc, poco tu przybyła. Powiedziano jej, że mistrz jest sam. Ilekroć zameldowano księżnę, Jakobus potajemnie i szybko wypuszczał tylnemi drzwiami wszystkich swoich gości. Zastała go przed stalugami. zatopionego w pracy.
— To piękne, — rzekła.
— Kosztuje piętnaście tysięcy franków, to w niem naj-piękniejsze.
— Ale ja to odczuwam.
Spojrzał na nią.
— Ach, tak. Dzisiaj będzie pani miała dość uczucia dla najlichszego nawet kiczn. Jest pani pełna szczęścia i dobroci. Skądże pani wraca?
— Niech pan nie będzie zazdrosny, mój drogi. Widzi pan, że jestem dla pana życzliwa.
Malarz skrzywił się, nieufnie i pożądliwie.
— Tak życzliwa, jak ja tego pragnę... nie.
— Prawie tak. Dajmy pokój bliższym określeniom. Jakobus zaczerwienił się silnie.
Księżna rozpostarła ramiona. Wolno i obojętnie weszła mała Linda. Księżna objęła dziecko, uklękła przy niem, głaszcząc jego dłonie i przyciskając policzek do twardego haftu srebrnego chłodnej, ciężkiej sukni dziewczynki.
160

161
11 lirnrylc MannMhnerwa

Kocham cię. mała Lindo, — rzekla i pomyślała:..Gdyż jesteś jego dzieckiem!... On był przecież tym mężczyzną. który miał równic krótkie, czerwone wargi, jak Nino, i któremu wręczyłam wieniec, zamiast włożyć go chłopcu. San Bacco potrafi wielbić, jeszcze w siedemdziesiątym roku; Nino drży z tęsknoty za pięknem życiem. Obaj są nieco śmieszni, wiem o tem, — starzec górnolotny i spowity w bandaże, chłopiec słabowity i górnolotny. Jak ja ich kocham! Jaka czułość przenika mię pod ich wielbiącetni spojrzeniami! A potem idę i powiadam temu Jakobusowi, że jestem mu życzliwa. Nie zasługuje na to, ale. — I tobie także, — powtórzyła głośno i mocniej przytuliła dziecko do siebie. Obserwowało klęczącą zgóry, rozumnie i chłodno.
— Niech się pani nie rusza! — zawołał malarz. — Se-kundę! Już mam!
Chwycił węgiel; w tej chwili opadła z niej zdolność ruchu. Przyglądała się, jak z gwałtowną zaciętością rzucał na płótno pozę, która pozostała z jej uczucia. — uczucia, które ją już opuściło.
— To mi się znowu udało, — rzekł Jakobus z westchnieniem i natychmiast zaczął malować. Księżna spojrzała na obraz i teraz dopiero dowiedziała się z niego, że przed chwilą przeżyła Ml. Ciemna jej głowa tuliła się z namiętną melancholją do nieruchomej, sztucznej istotki ze srebra i macicy perłowej.
— Księżna Assy i Linda Halm — będzie to jedna z moich najpopularniejszych rzeczy, — twierdził Jakobus. — Sprzedawać się będzie olbrzymie ilości fotografij tego obrazu, w handlu artystycznym będzie się nazywał poprostu..Księżna i Linda’*... Jestem dumny z tego dzieła, księżno, ale czy i pani nie jest odrobinę dumna?

— Że czyni mnie pan sławną? Zbyt wielką wagę przy-wiązuje pan do tego, mój drogi. Stałam się sławna przez swe kaprysy, zanim się nią stałam przez swoje portrety. Dawniej nazywano mię awanturnicą polityczną, teraz marzycielką artystyczną — a jak się będę nazywała później, tego nie wie ani pan, ani ja. Pan w tem wszystkiem jest zupełnie niewinny. Żyję poprostu. a wszystko dzieje się, jak musi.
— Więc nic mi pani nie jest winna, księżno? Rzeczy-wiście nic? Że na pani skupiłem całą swoją sztukę, to pani do niczego nie zobowiązuje? Że życie swe uczyniłem ciasnem i swoją umiejętność także...
— Ciasnem i mocnem. Gdyby pan nie malował jako wielki mistrz „Księżnej i Lindy“, robiłby pan wszelkie inne rzeczy — ale w stylu wszystkich innych.
— Ma pani argumenty, ponieważ jest pani zimna. Ale dla mnie stała się pani przeznaczeniem i kiedyś wypłaci mi już pani moją należność. Czekam.
— Niech się pan pocieszy. Nie czeka pan napróżno. Każdy, kto zdolny jest do silnych uczuć, będzie kiedyś wysłuchany. Niema pożądanych ani wzgardzonych: był tylko taki człowiek, łaknący męki, który chciał mi to wmówdć. Bez nadziei miłości są ci tylko, co sami nie potrafią kochać... Ale kto panu powiada, że właśnie ja będę pana kochała? Jestem pańskicm przeznaczeniem, dobrze, i pozostaję przytem zupełnie spokojna — widzi pan, tak spokojna, jak pan sam. gdy głos I.ony Sbrigati dostał tragicznego timbru.
— To nieuczciwe! — zawołał Jakobus. szczerze obu-rzony, odkładając paletę.
— Nie czuje się pani pewna, inaczej byłaby pani uczciwa. Łona Sbrigati, pani to sama mówi, otrzymała dzięki mnie
162

talent, pani zaś. księżno, pani zabija moje najlepsze dzieła, gdyż odtrąca pani moją miłość. I żyje pani dla sztuki!...
— Uparty jak dziecko!
Potrząsnęła głową.
— Klelja Mortoeil nie dostajc od pana talentu ani miłości. Narzuciła się panu, powiada pan, ale pan przyjął ją jednakże. Bierze pan zbyt wiele, przyjacielu, a żąda jeszcze więcej. Także żona pańska...
— Moja żona jest szczęśliwa! — zawołał malarz gwał-townie. — Bardzo szczęśliwa! To muszę już sobie wyprosić!
— Nie wiem nic o pańskiej żonie. Ale niedowierzam szczęściu, które pochodzi od pana.
— To słusznie... Nie wszystko jest w porządku między mną a moją żoną... Żyjemy rozłączeni, ale powiem pani, dlaczego. Po pierwsze żona artysty musi być skromna, wierząca w objawienie nawet. Objawieniem jej powinien być mąż. Zaś moja żona była wiedząca, chciała „pracować ze mną“. Zauważyłem to już przed ślubem i przeraziłem się. Ale kochała mię tak niewymownie, chorobliwie niemal, a ja nie jestem tak silny, jak pani sądzi. Ożeniłem się z nią. Ale zaraz potem straciła prawie wszystkie włosy. Wtedy skończyło się.
— Wtedy skończyło się?
— Mogę zwalczyć wszystko, tylko nie wstręt fizyczny.
— Z powodu rzadkich włosów odtrąca pan żonę?
— Rzadkie włosy! Nie wie pani, co za ohydną rzecz pani wypowiada. Gęste, długie włosy oznaczają dla mnie płeć kobiety, moc jej połyskuje jak diadem z długich splotów. Kobieta z rzadkiemi włosami jest pozbawiona kobiecości, jest odpychającą istotą. Niech pani wierzy, nie mogę jej pragnąć więcej ani w sypialni ani na stalugach. Maluję histerję i bezsilny występek, maluję zielonawo na-
163


brzuiiały wzrok i nierządne czoło jakiejś pani Pimbusch z Berlina, ale nigdy nie namaluję rzadkich włosów!
Szalał.
— To przecież odrobina obłędu, — rzekla księżna, wzruszając ramionami. Ale przeszedł ją niemal dreszcz.
„Więc dlatego znosi Klelję“, pomyślała. „Że ma piękne, mocne włosy... A jeśli fryzura jej wyda mu się kiedyś niedość miękka i głęboka, aby wycisnąć na niej zimny pocałunek...“
— Nigdy! — powtórzył Jakobus, rozstawiając nogi. — Czy sądzi pani, że przed oczyma kobiety, która obraża mię cieleśnie, mógłbym jeszcze pracować? Komu winien jestem więcej, jakiejś istocie, która wcisnęła się w moje życie — czy sztuce?... Więc któż ini przyzna rację, jeśli nie księżna Assy!
Podszedł bliżej i zniżył głos, poufale i pochlebczo.
— Zresztą niech mnie pani nie uważa za tak okrutnego. Kobićta ta rzeczywiście nie jest nieszczęśliwa, wolno jej przecież kochać mnie. Może pisać do mnie, może wszędzie mówić o mnie. Z gazetami, reprodukującemi moje dzieła, biega od jednego salonu do drugiego. Kiedy wystawiani, rozdarowujc bilety. Nudzi mną wszystkich, ma manję ustawiania żywych obrazów według moich malowideł.
— Ta kobieta jest wzruszająca, chciałabym ją poznać.
— Hm. Zyskuje przez oddalenie. Ale szczęśliwa jest, niech mi pani wierzy, kocha mię przecież tak niewymownie, chorobliwie niemal.
— Tak, szczęśliwsza pewnie, niż my oboje, — rzekla księżna, zanim się nad tem zastanowiła.
Spojrzał na nią nieruchomo.
— Słusznie, szczęśliwsza niż — my.
1 z naglą wesołością:
IM

— Ale już ja dostanę swoją zapłatę! Prawda. Lindo, już ona mi wypłaci, co mam dostać!
Z gwałtownemi pocałunkami rzucił się na zdumione dziecko.
W tej samej chwili noga jakaś stanęła na progu; i blady bardzo, z podniesioną głową, z lekkim uśmiechem, złożonym z pomieszania i wzgardy, zjawił się Nino.
— Witaj z Bogiem, kochany chłopcze! — zawołał Ja-kobus. Chłopiec pocałował księżnę w rękę, nie patrzał na nią.
— Oh, przychodzę tylko — tylko z powodu swojej lekcji. — rzekł zimno i stanął przed oknem.
Księżna żałowała nagle każdego słowa, które od trzy-dziestu minut mówiła. Nie rozumiała już, że mogła siedzieć tutaj.
,,Zdradziłam go“, pomyślała. „Jest to dziecinne i praw-dziwe“.
Obserwowała jego profil i odczuw ała wszystko, co w duszy chłopca oskarżało ją i osądzało. Czuła z wewnętrznym płaczem, jak go zdradziła, jego i jego wielkiego przyjaciela. podobnie jak powszednia kobieta, którą nie była w jego duszy. Była umiłowaną dalą, bajecznym celem, gdzie wśród tkaniny srebra księżycowego i pobrzęku harf, ponad lśniącemi tarasami i granatowemi w mroku nocy cyprysami wytryskało wgórę niemożliwe uczucie, wysoki do nieba strumień fontanny, który nigdy nie opadał zpowrotem.
Jakobus przyniósł jakiś szkic, rozpiął go na ramie i ba-dawczo cofnął się od niego.
— Patrzcieno, co ten chłopiec zrobił! Tak. czyż młody mistrz nie raczy dzisiaj rzucić na to okiem?
Objął Nina odtylu. miłośnie, jak starszy brat. Chłopiec zniósł to dotknięcie, z uniesionetni ramionami. Pozwolił się podsunąć aż pod staiugi. Nagle wyprostował się.
165

— To nie moja robota, — rzeki cicho i stanowczo.
— Co on gada? To ina nie być jego robota?
— To nie moja robota. Pan to poprawił.
— Poprawił... poprawił... Jestem przecież twoim nauczycielem...
— Nietylko poprawił. To, co ja zrobiłem, było wogóle niczem.
Wzrok jego opuścił rysunek; napotkał nagle malarza, potem padł na twarz księżnej, ciężki i smutny. Przerazili się oboje i spojrzeli wbok.
„Przeczuwa“, pomyślała księżna. „Przeczuwa rzeczy, których ja sama nawet nie wiem“.
„I których nie chcę wiedzieć“, dodała, w nicmcm obu-rzeniu. Wstała.
Jakobus nic znalazł więcej odpowiedzi dla Nina. Nie-spodzianie i na jedną sekundę zupełnie jasno rozróżniał wszystko, co się działo i co on sam czynił.
„Rację ma ten chłopak, wmawiam mu, że ma talent. Chcę go przecież uczynić swoim przyjacielem, gdyż księżna lubi go aż za bardzo. Chwytam go więc za ramiona i pokazuję się jej razem z nim. Coś z jej sympatji spływa i na mnie. A on jest przecież chłopcem tylko. Zaleca się... za mnie“.
— Nino, teraz będzie się malować! Malować się będzie teraz! — zawołał i zakręcił chłopca dokoła.
„Ach, ba!“ pomyślał. „On o tem wszystkiem nic nic wie. To urojenia...“
1 zaraz potem sam o tem zapomniał.
Nino rozłożył ręce na stole: rysował, zgarbiony i cichy. „Ach, Yolla, Yolla“, szeptało w nim coś ciągle. Czuł się obolały zupełnie. „Ach, gdybymż był tutaj nie przyszedł, wszystko pozostałoby jednak tak, jak było pierw, przed niespełna godziną, w naszym pokoju... Nie wiem, co się
166

od tego czasu stało. Jest to coś strasznego, ale ja tego nie rozumiem..A z samej głębi jego istoty, z najgłębszego jego bólu, wyłaniało się zdradliwie jedno pragnienie: „O Yollo, obym cię wcale nie kochał!“
„Nie, nie!“ wołał do siebie. „Chcę cię kochać aż do śmierci. Ale tego człowieka nienawidzę, razem z jego teatralnym kaftanem aksamitnym!“
Jakobus spojrzał mu przez ramię.
— Ależ to postęp! Księżno, niech pani spojrzy, proszę: teraz się u tego chłopca zaczyna. Teraz niema wątpliwości, coś z tego wyjdzie!
Paplał z radości. Postępy ucznia czyniły go zarozu-miałym. jak nieoczekiwane usprawiedliwienie.
— Czegóż ta księżna jeszcze chce, Nino! Niedość, że ja sam gwoli niej stałem się wielkim malarzem. Robi się przecież, co się może... Ale teraz gotuję jej jeszcze malarza w tobie — aby później, gdy moje własne palce będą już drżały, był zawsze jeszcze ktoś, kto będzie czcił i cenił jej piękność. Czy jestem wiernym sługą, Nino? Jak sądzisz, czy księżna wypłaci mi kiedyś moją należność?
Chłopiec podniósł wzrok.
— Tego nie wiem, to pańska sprawa, — rzekł zuchwale. Pomyślał:
„Gdy wuj San Bacco nienawidzi kogoś, daje mu to poznać. Tak dłużej nic można“.
— Zresztą dość już rysowałem. Nie robię postępów, pan tylko udaje. Nie przyjdę już więcej. Wogóle nie chcę zostać malarzem.
— Co, proszę? Nic nie słyszałem. Więc pewnie nic nie powiedziałeś.
— Nino, — rzekła księżna, — pamiętasz chyba o tem, że matka twoja leży w domu i cierpi i że nie wolno się jej o tem dowiedzieć! 0 tem, że chcesz porzucić sztukę!
167

Prosiła; słyszał to. Słyszał też, że użyła imienia uniki poto tylko, aby prosić za siebie samą.
— Ach, ta wasza sztuka! — rzekł wolno, bieruie i przekornie, i spojrzał w ziemię.
— Wołałbyś się bić, wiem — dokonywać wielkich czy-nów i przeżywać dziwne rzeczy. Ale zrozum, że wszystko to dzieje się przez sztukę, ba, że to się jeszcze prawie tylko przez sztukę dzieje. Spójrzże, nawet strój wielkich czasów — kto może go jeszcze dziś włożyć? Malarz.
Chłopiec zmierzył wzrokiem wroga, przelotnie i nie podnosząc głowy. „Jestem niewiarogodnie ile wychowany“, pomyślał, „ale tak inusi być“. 1 odetchnął pogardliwie.
— Jestem pewnie niedość piękny dla ciebie? — za-pytał Jakobus.
— Wówczas, — dodała księżna, — malarze mieli powody do obawiania się siebie wzajem. Przy pracy nosili miecze.
— I okulary? — zapytał Nino. — Widzi pani, to się nie zgadza.
Jakobus zaczerwienił się i odszedł nabok.
— Chodź, moja Lindo, usuńmy się. My się wstydzimy.
— I wstydzi się rzeczywiście! — zawołała księżna i roześmiała się. Była wdzięczna obydwum za tę swobodną zwadę. Obydwiema rękoma odchyliła czoło chłopca, aż musial jej spojrzeć w oczy.
— Patrzże, on przecież jest także chłopcem — jak »yDlatego możesz go obrazić. Że nosi okulary. Jacy z was malcy!
Chłopiec zwrócił się do malarza, mówiąc głośno i drżąco:
— Niech mi pan wybaczy, proszę!
„Ciebie, Yollo, obraziłem jeszcze bardziej, daleko bar-dziej... Ach, nie możesz sama wiedzieć, jak bardzo“,
168

Magle zmiękł. Mai *ię niezdolny zadać człowiekowi cierpienie i uszczęśliwiony własną słabością. Ręka ukochanej leżała jeszcze na jego czole: nie czuł jej wcale, tak lekka była. W zmieszaniu swem myślał niemal, że siedzi tam gołąb, biały i cudowny.,,Yolla!“ szepnął i przymknął oczy’.
— Przyjaźń? — zapytał Jakobus i wyciągnął do Mina prawicę.
— Tak. — odpowiedział chłopiec, cicho i z poddaniem. Jakobus objął go za szyję i zatańczył z nim po pokoju.
— Z malowaniem już koniec. Ściemnia się przecież. Gonił Mina i zmuszał go do skakania jak piesek. Z nim
i z marjonetką grał przed księżną komedję. Nino okazał się gibki; myślał: „Ona milczy? Czy myśli, że jestem niezadowolony?“ Zaśmiał się do niej, głośno i serdecznie, a ona odpowiedziała na to.
Jakobus zatrzymał się nagle, z ręką na biodrze, nogą zgiętą z wdziękiem i rozwichrzonemi lokami. Odetchnął głęboko. Czul się młodo; wiedział: „Chłopięce wdzięki smukłego Nina wszystkie będą mnie zaliczone. Księżna widzi jeszcze tylko mnie“.
— Nino! — zawołał, szalony z radości. — Widzę, że księżna jest teraz łaskawie usposobiona. Idź do niej i poproś, aby mi dała moją zapłatę! Idziesz?
— Co za dziecięcy upór! — mruknęła księżna.
„1 to jeszcze“, pomyślał chłopiec. Na sekundę zacisnął znowu powieki. Blady, w oszołomieniu samozaparcia, podszedł do niej. Ujął jej dłoń; wargi jego, jego oddech, jego rzęsy musnęły ją.
— Daj panu Jakobusuwi jego zapłatę! — rzeki sta-nowczo.
— Tego nie powinieneś był powiedzieć.
Odwróciła się i ujrzała w drzwiach Klelję Mortoeil.
169

— Pani także? — zawołał Jakobus. — To cudownie. Bawimy się właśnie. Aleśmy weseli!
— Cieszy mię to. Bawcie się dalej, — odpowiedziała Klelja wolno i bezbarwnie. Usiadła, tyłem do okna. Nagle nikt już więcej nie mówił. Zmierzchało się, Jakobus rzekł wymuszenie:
— Pani Kleljo, widzimy tylko kontur pani — a ma on w sobie coś niesamowitego.
Widać było, jak głowa jej poruszała się, lekkiemi drgnieniami.
— Co pani jest? Nic nosi pani kapelusza? Czy pani była w kościele? Idzie pani na koncert?
Nic otrzymał odpowiedzi.
Mała Linda przytuliła się do ojca. Nino stał wyczekująco.
— Ach ty, Nino Syentatello! — zawołał Jakobus głośno i serdecznie. — Za ciemno jest do zabawy. Opowiem ci historyjkę.
Przyciągnął do siebie dziecko i chłopca, posadził ich na niskiej ławce u stóp długiej, rzeźbionej skrzyni. Księżna stała przed nimi.
— Nino Syentatello, jest to historja o kimś, kto na-zywał się też Jasiem Lekkonogiin i sypiał na stopniach studni, gdyż nie posiadał łóżka. Ale gdy się pewnego dnia obudził, należał do niego Rzym; gdyż pewien wielki pan, który dopiero o brzasku szedł do domu, upodobał sobie jego jasne loki i cienie wokół jego zamkinętych powiek. Kazał go zanieść do swego pałacu i zatroszczył się sam, aby go z największą ostrożnością odziać w nowe ubranie: białe, jedwabne trzewiki, pończochy i spodnie, czerwoną kamizelkę, zielony, haftowany surdut — gdyż spodziewał się, że gdy Nino obudzi się w tym stroju książęcym, będzie się z czego śmiać,
170

Ale Nino śmiał się sam, gdy tylko otworzył oczy, za-dowolony bardzo z kawalerów, którzy zasypywali go komplementami. Peruki ich na pół stopy wlokły się po podłodze, tak głęboko się kłaniali. Nino wyprężał 6ię wówczas z takim wdziękiem, lokajowi, który rozlał czekoladę, dał tak zręcznie po buzi, a potem z taką pewnością siebie dosiadł ulubionego rumaka wielkiego pana, że ten rzekł wreszcie: „Stój! Robisz to przecież, jakbyś był księciem*’. — „Sądzi pan?“ odpowiedział Nino. Pan znał się na żartach. „I zostaniesz nim rzeczywiście. Ale przedtem musisz dowieść, że posiadasz odwagę, uprzejmość i wymowę. Posiadać te przymioty łatwo jest dla kogoś, kto siedzi już w szatach rycerza. Musisz je więc okazać w swojem starem ubraniu**. — „Starem? Nigdy nie nosiłem nic starego**. — Włożono mu je. — „Godzę się na to przebranie’*, rzekł Nino. Przyjrzał się woźnicy pana i rzekł: „To bardzo silny człowiek: odważę się’*.
Kiedy pan odjechał ze swoją piękną córką, Nino po-łożył się na drodze, szyją akurat przed prawe koło. Z prawej strony siedziała panienka; pisnęła z lękiem. Woźnica szarpnął lejce, kolo dosięga już szyi Nina. Pan chcial wyskoczyć, ale córka trzymała go mocno: „Jesteś tak ciężki, powóz mógłby się poruszyć, a on będzie zabity**. — Podczas gdy konie uderzały kopytami koło jego głowy, Nino mówił.
„Zna mię pani, piękna księżniczko: jestem jednym z owych chłopców, którzy stali przy złotych drzwiczkach pani barwnie malowanego powozu i wyciągali rękę; ale moja ręka opadała, gdyż oczy pani były tak wielkie i błękitne. Zna mię pani, jestem jednym z owych chłopców, którzy przy oknach kuchni pani pałacu wdychali zapachy, jedząc przytem kawałek suchego chleba. Ale uagórze, w oknie pani widziałem kawałek białego ramienia, a na niem złoty lok — i oddawałem swój chleb innemu. Zna
171

mię pani, jestem jednym z owych chłopców, którzy obej-mowali rękoma pręty złotego parkanu pani ogrodu, gdy na barwnej murawie panowie i panie bawili się piłka, Ale ja widziałem powiewające złote loki pani, postał pani, przelatującą ponad kwiatami i nie wyrządzającą im przytem krzywdy — i obejmowałem pręty mocniej jeszcze, gdyż inaczej pofrunąłbym przez kratę w sam środek wspaniałego towarzystwa, do pani stóp. A że nie umiałem poradzić sobie inaczej, leżę teraz z szyją pod złoteini kołami pani galowego powozu i mówię pani, jak pani jest piękna i jak bardzo panią kocham“. (Głos Nina drżał przytem, gdyż to, co mówił, było prawdą — a przynajmniej on sądził, że to było prawdą: sam już nie wiedział.) „A choć woźnica pani jest tak silny, za chwilę nie będzie już mógł utrzymać koni, umrę więc dla pani. Gdyż ludzie, którzy stoją tu dokoła gromadą, nie poważą się wyciągnąć mnie z pod pani kół. Nazbyt oni lubią piękne mowy i nazbyt pożądają podniecających widowisk, aby przerwać przed czasem tę zajmującą i podniecającą scenę“.
„Ale ja to uczynię!“ zawołała księżniczka, zeskoczyła z powozu i podniosła Nina...Kto jesteś?“ — „Jestem książę Nino, ojciec pani zna mię“. Wielki pan mruknął gniewnie: „Co to za komcdja? Co ci na myśl przychodzi, żebraku?“ — Nino odpowiedział spokojnie i wytwornie:..Chciał pan. abym odegrał komedję jako żebrak. Ja, książę, miałem dowieść, że i jako żebrak posiadam odwagę, uprzejmość i wymowę. Czy to nie odważnie, jeśli kładę P®*J koła powozu, ciągnionego przez dwa dzikie rumaki? Czy nie uprzejmie, jeśli czynię to na cześć damy? A czy wszyscy obecni nie zaświadczą, że naw’et w tak uiczwykleui i karkołomnem położeniu potrafię mówić?“ — Wielki pan roześmiał się głośno, kazał ubrać Nina znowu w książęce szaty i oddał mu swoją córkę za żonę.
172

Jakobus skończył; z duma słyszał, jak chłopiec obok niego łykał łzy. „Ona to powinna widzieć*4, pomyślał. Nino pomyślał: „Panic Boże, gdyby teraz wniesiono światło! Oczy moje są przecież mokre“. Nic ważył się poruszyć; było cicho.
— Pani Kleljo, czy podobało się to pani? — zapytał J akobus.
Czekano. Wreszcie z ciemności odezwała się odpowiedź, głosem podrażnionego dziecka:
— Nie wiem, ojciec mój umiera.
— Oh! Oli!
Jakobus rzucił się ku niej, objął ją w ciemności tak mocno, jakby ją samą odciągał od skraju mogiły.
— Dlaczego nie powiedziałaś tego odrazu? — szepnął. — Dlaczego nie każesz się pocieszać? Masz przecież mnie.
— Przyszłam do ciebie, lak, — ale to był błąd. Nie mam nikogo. Jestem zupełnie sama. Czy pomyślałeś może o mnie, gdy — pierw byliście tak weseli?
Jakobus wypuści! ją i krzyknął światła. Biegał po pokoju.
— Księżno, niech się pani tem nie przejmuje, błagam panią.
Księżna, gdy tylko zapłouęło światło, podbiegła do Klelji.
— Jestem wstrząśnięta, — rzekła cicho, wiele razy.
— Nie, nie, jestem zupełnie sama, — powtórzyła młoda kobieta, uporczywie i odpychająco. Nie chciala wzbudzać współczucia, nie myślala już o tem, aby przedstawiać miły obraz, jak pierw skarżąca się nimfa. Nie pragnęła już rzucać na oczy innych odblasku swego wdzięcznego tnarzycielstwa. Niechby jej wreszcie nie uważano za powabną. Nie, zupełnic„niepowabną chciala być, zupełnie odtrąconą, zupełnie bez pomocy ludzkiej i serdeczności! Jako o jedynej pociesze marzyła o tem tylko, by wmieść dreszcz
173

grozy i lęku w godziny szczęśliwych — szczęśliwych. którzy ją ograbiali.
— Idziemy tam, prawda, księżno? — zapyta! Jakobus. — Pani Kleljo, nic opuścimy pani.
— To zbyteczne.
Księżna objęła od tylu obydwa jej bezradnie i odpycha-jąco wyciągnięte ramiona.
— On umiera? Nie uwierzy pani, jak się tego lękam!
Klelja zmieszała się wobec tej nieoczekiwanej na-miętności.
Jakobus spojrzał na nie i stał się nagle strwożony. — Zostań tutaj, — poprosił Nina. — Zostań przy małej Lindzie.
Potem poszli.
Pogoda była parna. Niebo, płonące głęboko, rozlewało się niby ognisty strumień stopionych planet. Noc wąskich uliczek nakrapiana była barwnenii plamami: kołyszącenii się łańcuchami kolorowo oświetlonych latnpjonów papierowych i szeregami dziewcząt w niebieskich chustkach i w żółtych i w różowe pasy. Lud oddawał cześć swemu świętemu. Sunął na wszystkie strony, przez opary duszonej oliwy, wśród szczęśliwego od wina śmiechu, miłosnych nawoływań, dźwięku harmoniki i zuchwałych piosenek mandoliny.
Trzy osoby szybko przebiegały wśród bawiących się, myśląc o umierającym.
Klelja oburzała się: „Nie chcę. Mam stracić malarza i kochanka, obu naraz. Będę się broniła, będę zła, ohydnie zła“. I zatopiona we wściekłości, zastanawiała się nad tem — na kogo.
Jakobus pędził niecierpliwie. „Ten starv jest niemoż-liwy. Jakiem prawem umiera i przeszkadza mi. Nareszcie mam ją zdobyć, kobietę, ua którą sobie z takim trudem

zasłużyłem; jak śmie stać się przedtem coś innego!... A ona się boi — jak ja”.
Księżna zadawała sobie pytanie: „Dlaczego lękam się tego zmarłego? Kim on był?.Jednym w świątyni bogini! Oczywista, nie marzył on, lękliwie i błogo jak Giną; nie zawieszał ciężkich wieńców’, nic palił wonnych ziół, nie wydobywał dźwięków z wielkich, złotych lir, jak ja chciałabym czynić. Był chciwym władzy i skąpym kapłanem, liczącym sztuki złota za haftowaną sowami kotarą. Łamał robotników, dobywał z nich ostatnie siły. Co on uczynił Propercji! A jednak mam teraz uczucie, jakby mię pozostawiał samą i tak wystawioną na niebezpieczeństwo, jak niegdyś pozostawiła mię Propercja. Pozostaję sama z pustymi gapiami jak Mortoeil, z lady Olimpją, włóczącą się po świecie nierządnicą, z Siebelindem, wrogiem światła. San Bacco zjawia się jak gość; powrócił on do domu po wielkich czynach i umie czcić. Ale Nino, chłopiec, nie chee jeszcze uwielbiać; prze go coś jeszcze pierw do wielkich czynów... A ja sama czuję w sobie coś, coś gorącego i nieubłaganego, co wygania mnie z uroczystej sali i strąca wdół po wysokich stopniach, o które rozbija się fala niewtajemniczonego ludu. Znikam już w nim, jestem już zgubiona”.
Pośród tych marzeń przeraziła się na widok bezmyślnego tłumu, który toczył się dokoła niej i kłębił. Wsiedli na parowiec i pojechali aż do Cśb d’oro. Gdy skręcali w uliczkę koło Palazzo Dolan, wyszły im naprzeciw trzy młode dziewki uliczne. Trzej młodzieńcy pochylali ztyłu zaczerwienione twarze nad miedzianoblond włosami dziewczyn i dźwrięcznemi głosami śpiewali tuż przy złocistych ich szyjach coś czułego i śmiesznego. Jedna z dziewczyn miała różę między wargami. Odwrróciła się nagle do młodzieńca poza sobą i wargami rzuciła mu różę prosto w usta. Księżna widziała to, wchodząc wportal.
I7ri

U stóp schodów służba pałacowa stłoczyła się w gro-madkę. Drgnęli na widok swojej pani.
— Co się stało? — zapytała Klelja.
Ludzie tłoczyli się, odwracali się, jąkali.
— Giocchino, masz podarty surdut... Twoje ubranie jest zupełnie mokre, Daniele.
Mały, wymuskany człowieczek zbiegał z pewnością siebie po wspaniałych i pustych schodach marmurowych.
— Contesso. witam panią. Przybywa pani w samą porę.
— Doktorze, co z moim ojcem?
— Jest mu dobrze, contesso.
— Będzie żył?
— Niech się pani uspokoi, — rzekł lekarz swobodnie. — Nie będzie wprawdzie żył, ale wyzionie ducha we śnie. Ach, tak...
Urwał.
— M idok ludzi wprawia panią w zdumienie. To nic. Mieliśmy przed chwilą mały pożar, w pokoju chorego... Boże mój, musialo się to stać w chwili niewyjaśnionego nawrotu jego sił... Mnie właśnie nie było. Hrabia opuścił łóżko, zadaję sobie pytanie, jak? Pod obrazy na wysokich postumentach wokół jego loża, pod te wiekowe arcydzieła podłożył ogień, zapomocą zwyczajnej lampki oliwnej. Te stare, suche ramy, te wysuszone pergaminy, wszystko to zapłonęło jak słoma. Nadszedłem w odpowiedniej chwili i zwołałem służbę. Jestem szczęśliwy, contesso, że mogłem wyświadczyć domowi pani przysługę. Kilka terakot popękało wprawdzie, kilka obrazów spłonęło...
— Ojciec mój?
— lłrabia leżał na podłodze i dmuchał w ogień. Pło-mienie chwytały właśnie jego koszulę. Niech się pani uspokoi, contesso, nie się nie stało; jest zupełnie tak, jak
176

przedtem. Sztuce mojej udało się utrzymać hrabiego przy życiu, przynajmniej na najbliższe pół godziny. Nie mamy się czego obawiać przez najbliższe pół godziny — a przynajmniej prawie niczego: czyż kiedykolwiek ma się pewność? Muszę teraz pójść na ważne spotkanie, ale zaraz powrócę. Kłaniam się uniżenie, contesso.
Weszli nagórę. Umierający leżał pośrodku wielkiej sali, głową ku wejściu, ukryty za poduszkami. Z wysokich postumentów stalugowych z hebanu i bronzu, które były powywracane, spływał szeroki potok leciwych dzieł sztuki aż do samego loża. Ramy były zczerniale i popękane, nadpalone strzępy płótna zwijały się w rolki. Czuć było zapach spalonych galganów. Jakaś Niobe pośrodku tego całego zniszczenia wyciągała skargliwie ramiona. W podziurawionym obrazie, w którym stały stopy posągu, poznała księżna swój własny portret. Stanęła na barwnych strzępach i pomyślała, że żyła tutaj piękność i wielkość trzech czy czterech stuleci —, aby skończyć się u jej stóp.
— Dlaczego dopuszczono do tego? — zapytała pod-niecona. — Dlaczego on był sam?
— Mąż mój, — rzekła Klelja płaczliwie, — wyszedł pewnie. Wie pani, że działa mu na humor, gdy ktoś umiera.
— Czy przeniesie się łóżko do innego pokoju?
— Ach, poco.
Potrząsnęła głową, wysunąwszy ramiona nieco do przodu.
— Biedna kobieta, — mruknął Jakobus, w bolesnej niepewności, jak się zachować.
Jaki on blady! — rzekła księżna. Odkryła to uagle.
— Ponieważ ma przecież umrzeć... — wyjaśnił Ja-kobus, a rękoma w kieszeniach.
Księżna stanęła przed łóżkiem i powiedziała natarczywie: Pańska córka tu jest. Conte Dolan, czy pan słyszy? Pańska córka. I my inni. Czy widzi pan mnie?
12 lluufk Mann M nerw*
177

— Zbyteczne, — rzeki Jakobus, stając po drugiej stronic. — On nikogo nie poznaje. Czyż pani nie widzi, że ma jeszcze jedną tylko myśl?
Widziała to. Ostatnia resztka tego życia, które się już niemal ulotniło, zmierzała ku jednemu tylko wysiłkowi, aby raz jeszcze wyrwać się z tego powicia, gdzie trzeba było umierać. Ręce pracowały, głowa drobnemi drgnieniami, beznadziejnie i nieuk oj nie zmierzała ku brzegowi poduszek. Skóra jej była biała jak papier. Bolesne brózdy między wysnszonemi mięśniami poliezkowemi a olbrzymim i twardym nosem drgały regularnie i szybko. Powieki zsuwały niekiedy swoje ciężkie fałdy, zgasły wzrok szukał czegoś, w gorączce dostrzeganej sekundy.
— Kleljo, niechże mu ją pani poda! — poprosiła księżna.
Było to owo popiersie rzymskie, które Propercja jednemu tylko chciała podarować — jej droga Faustyna, ona, którą Dolan nazywał jej duszą i którą zdobył ostatecznie, wówczas, gdy wielka nieszczęśliwa umarła.
Córka jego postawiła ją na brzegu łóżka. — Poznajesz mnie, ojcze? — zapytała. Kurczowe jego palce poczęły natychmiast drapać kamień i szarpać i dławić jej biedną, zniekształconą szyję — tę wyszukaną i zaofiarowaną duszę, z którą i on zmagał się niedyś w dniach swojej siły.
„Jakie okrucieństwa, niesłychane i obłędne, dzieją się teraz w tej czaszce?“ pytała siebie księżna. „A przecież sam on niemal już przeszedł do kamiennej wieczności, do której należy ukochana Faustyna“.
Wreszcie marmur wyślizgnął się z ręki bezwładnego. Klelja płakała łzami gniewu; konający ojciec nie zwracał na nią uwagi. Wykonała ramionami ruch, jakby odrzucała wszystko za siebie, i szybko opuściła salę.
Księżna wskazała na ruiny dokoła, potem na starca.
178

— I to była namiętność, — powiedziała, boleśnie i dumnie.
— Czego tu żałować, — odpowiedział Jakobus twardo. — Są rzeczy ważniejsze.
Chodził dokoła, głęboko zaniepokojony, nadsłuchując swego ducha. Nagle przystanął; doznał wrażenia, jakby ją widział po raz pierwszy.
„To przecież zdumiewające! Tak przeraźliwie piękna nie była nigdy; nigdy nie posiadała tak pożerającej i straszliwej piękności. To jest owo życie w rozkoszy, które chcę namalować: to jest Wenus, którą przeczuwani w niej i która do mnie należy! Oh, teraz niema już wątpliwości... A siła jej rośnie u tego łoża śmierci! Czyż nie widzę, jak wargi jej czerwienią się mocniej? To tak. jakby to przeżyte ciało przed nami rozwarło się już i wyrzuciło z siebie tysiące nowych, bezimiennych zarodków — jakby bieg okrężny by, już zakończony, a gorące życie uderzało teraz, jak ten umarły umiał może, obojgu nam w twarz. Tak, i ja czuję: jakby strumień młodości tryskał z maski śmierci ku nam wgórę, w nasze oczy i usta, i wypełniał nas czemś oszołamiającem. Nie zaprzeczy ona, że to jest miłość!“
— Księżno! — rzekł cicho i prawic władczo.
— Wiem już, — odpowiedziała, stojąc naprzeciw’ niego, i odetchnęła ciężko. Oboje odczuli jednocześnie to pchnięcie, które wznieść ich chciało ponad loże i konającego, w jakiś zamęt, rzucić sobie w’zajem na pierś. Wpijali się każde w krawędź łóżka i patrzeli na siebie, w’ niespokojnym hla<ku jedynej świecy, bladzi i z nieświadomym uśmiechem.
— Należy pani do mnie, — zaczął Jakobus znowm. — Jest pani przecież Wenerą.
Wsparł ręce na łóżku i wypatrywał się w nią ponad brzegiem okularów. Broda jego, siwawa już nieco, zgniatała się na piersi. Nosił jeszcze swój aksamitny kaftan z białą
179

kryzą.
Płaszcz, pod którym to ukrył, zwisał sztywno
i czarno z ramion.
— Wenerą?
— Jak pani przepowiedziałem... Czyż nie poznałem
w pani i Minerwy, zanim nią pani była? Piękność pani przeznaczona była wówczas na to, aby się stawać coraz chłodniejszą. Powietrze wokół pani połyskiwało srebrzyście, tuliła się pani do marmuru i nikła pod statuami. Dzisiaj niepokoi pani marmur, o który się pani opiera. Udziela mu pani osobliwej gorączki. Niechże pani spojrzy na ten podarty portret...
— Pan mnie tak pragnie, przyjacielu. Obrazy moje są pańskiemi pragnieniami.
— Oczywiście. Każdy z pani obrazów jest tylko pra-gnieniem. Niech mię pani wreszcie nasyci, a wówczas przyjdzie arcydzieło. Gdyż, księżno...
Powiedział głosem podniesionym i uroczyście:
— Jest pani zobowiązana dać mi arcydzieło. Dancm mi by’ło niegdyś wyśnić raz jeszcze Palladę, którą przed czterystu lat ktoś byłby namalował. Teraz chcę zrobić niewidzianą nigdy Wenerę. Z Pallady mojej żyła pani przez te cale siedem lat. Przyjęła pani ofiarę mojej sztuki i mego życia — przypominam pani zawsze te same rzeczy. Teraz niech mi pani da Wenerę, którą pani jest: niech mi pani da siebie!
Zamyślił się i stłumił swe podniecenie. Spokojnie, z pychą, dodał:
— Poco panią tyle proszę. To przecież i tak pani prze-znaczenie.
— Może być, — odpowiedziała księżna. — W takim razie niech mnie pan pozostawi memu przeznaczeniu i czeka.
— Ach, czekać, czekać — gdy już oddawna wiemy wszystko i zgodziliśmy się.
180


— Jest pan jak dziecko, staje się pan czerwony z uporu i niecierpliwości. To pan nazywa miłością? Pozwalam panu mówić, gdyż jest pan dzieckiem.
— Za panią jest obraz! — zawoła) Jakobus. — Mówi on śmielej niż ja. Niech pani tylko spojrzy na niego, proszę. Niobe stoi na nim nogami: jaka szkoda. W ubiegłym wrześniu zrobiłem ten szkic, w pani — willi. Miała to być wielka dama, miłośniczka sztuki, w swoim parku: obraz reprezentacyjny. Przysięgam pani, że nie chciałem niczego więcej. Niedawno wykonałem go. 1 cóż? Do lesistego tła, gdzie listowie żółknie w ciężkiem milczeniu, zakradło się tymczasem coś pożądliwego, bez tchu. Stoi pani we wspaniałej toalecie, z haftowanym kołnierzem wyprostowanym na karku, przed balustradą marmurową. Ten marmur żyje, widzi to pani przecież? Kładzie pani nagie ramię na cokół, a pod ręką pani, pokrytą żyłkami, zwisającą wąsko po skraju cokołu, zabarwiają się i żyłki marmuru ciemniej i zdają się nabrzmiewać. Co to jest? Wazon koło pani głowy wzdyma się, gotowy do poczęcia, taniec kobiet na jego okrągłości oddycha goręcej... A pani sama, księżno — suknia pani opada w miękkich, znużonych i pożądliwych fałdach; oczy pani są nawpół przymknięte, ślepe niemal z tęsknoty; jedna z pani ciemnych, miękkich warg całuje drugą. Kilka czerwonych liści leży u pani stóp. W wodzie nadole w zaroślach krwawi kilka czerwonych blasków. Zapomniałem, skąd pochodzą. Co mówi ta ciężka, dysząca z wysiłkiem jesień? Nie wiem. Ja, który przecież szedłem za panią do każdej wody i do każdego kawałka zwierciadła i chwytałem każde pani odbicie, ja nie wiem. Namalowałem to.
— Wiedział pan to jeszcze przed chwilą, — rzekła księżna cicho. Jakobus odpowiedział równie cicho:
— A pani także to wie.
181

— Może... Ale widzę też, że zanadto się rozgorączko-waliśmy. A pomiędzy nami leży ktoś...
— Kto jest już dość zimny, — uzupełnił Jakobus, wy-buchając okrutnym śmiechem.
Księżnę przeszedł dreszcz.
— Kleljo! — zawołała. Odwróciła głowę; włosy jej przetkane były od światła świecy czerwonem zlotem; profil jej skierowany był w ciemność, biały i kamienny.
— Kleljo. ojciec pani...
Kotara podniosła się i opadła; ale kroków uciekających nie słyszał nikt. Klelja wbiegła do pokoju; zamknęła drzwi, rzuciła się na łoże i mocno wcisnęła twarz w poduszki. Wpijała się jej ona w usta, niby knebel z jedwabiu. Paznogcie jej szarpały ją. Nagle uniosła głowę, dysząc, i spojrzała na siebie w lustrze. „Wyglądam już prawne sino11, pomyślała. „Omalby mi się nic udało, mogłabym już być martwa — może przed nim, który nie obdarzył mnie ani spojrzeniem. Dlaczego właściwie wszyscy stali się wrodzy dla mnie?“
Płakała i widziała w lustrze spływające swoje łzy.
„Dobrze, niech mają11, zdecydowała wreszcie. Usiadła, gryząc koronkową chusteczkę, i wlepiła wzrok w okno, skwaszona i zła.
„Dawniej chcieli mię widzieć słodką i łagodną: robiłam im tę przyjemność. Teraz niech widzą, że zależy mi tylko na panowaniu. Co za przyjemność pokazać im, że nie byłam wcale tak dobra, jak myśleli — zburzyć swój własny obraz!... Ou innie nigdy nie kochał, wiem o tem i jest mi to obojętne. A te nieposkromione twory, które chciałam wrydrzeć jego genjuszowi — dawno z nich zrezygnowałam. To właśnie moje zadośćuczynienie, że wraz ze mną osiadł na mieliźnie, on, który tak wiele zapowiadał... A teraz on chce się podźwdgnąć, a ja mam leżeć nadal?
182

Tego arcydzieła, którego ja nie mogłam z niego wywalczyć, zakosztować ma teraz inna? Już ja się postaram, aby się to nie stało. Czy się kochają czy nie — ja nie jestem pokorną porzuconą. Ale nawet jako jej kochanek musi on pozostać malarzem kobiet z prowincji, jakim był za noich czasów. To jest moja ambicja, a zdaje się, że ją zaspokoję.
Napisała potem list do pani Bettiny Halin w Wiedniu.
„Mąż Pani uwikłany jest W intrygi, które grożą jego zdrowiu, a może jego życiu. Kocha go Pani, wiem o tem, i dlatego radzę Pani jako czcicielka jego talentu: niech Pani przybyw*a, niech Pani zamieszka u mnie. Opowiem pani ustnie o niebezpiecznych pokusach, którym on, zmysłowy artysta, niestety nie zdołał się oprzeć. Inni kochankowie tej damy noszą się z zamiarami zemsty, zwłaszcza niebezpieczny pojedynkowicz San Bacco...**
Podarła list.
„Takich rzeczy się nie pisze. Zresztą ta pusta żona jest podobno gęsią, która stroi się w towarzystwie w jego genjusz**.
Wreszcie zredagowała telegram.
„Spokój i praca Pani męża zagrożone, proszę przybyć natychmiast**.
Giną, samotna w swoim pokoju, cierpiała od ciężkich oparów, które przez długie dni wznosiły się między niebem a morzem. Pierwszego pogodnego wieczora księżna zawiozła swoją przyjaciółkę na lagunę, w smuklej bromowej gondoli. Dwaj młodzi gondoljerowie ubrani byli świeżo w biały jedwab. Nosili buty z żółtej skóry’ lewantyńskiej z grubemi chwastami, a wokół ciała niebieskie szarfy jedwabne ze srebrnemi frendzlami. Wiatr powiewał łagodnie, różowo oświetlona chmura stała nad Punta di Salute.
183


— Jak słodkie, niewinne i pełne może być życic! — rzekła Giną. — Rano móc przebywać w pobliżu ukochanego obrazu albo przy pomniku, który czyni nas dumnymi i szczęśliwymi, jakby był na naszą własną cześć wzniesiony; popołudniu wypoczywać w ogrodzie, gdzie zwietrzałe posągi zdobią ciemne altany bajecznemi barwami; głęboko wdychać wiatr morski, a potem wracać przez błękitną, słoneczną lagunę, wzdłuż wesołego wybrzeża; widzieć w gondoli wykwitającą piękną twarz jak niezasłużony cud, a za każdem odwróceniem głowy odnajdować błyszczącą piazettę, różową i białą za pstremi żaglami — jak sen — sen —
Zamilkła: oczy jej marzyły,,, scn“, powtórzyła i roz-koszowała się tem słowem, jakby je w tej chwili stworzyła dopiero. Księżna pomyślała:
„Tak. to jest najlepsze, co znam na świecie. A jednak nudzi mię to“.
Giną mówiła dalej:
— Potem nastaje gwiaździsta noc. Kolumnada portyku starej Dogany odbija się skrząco biała, upiorna w swem ciemnem zwierciedle. Okręt wojenny rzuca szereg długich cieni na wodę, a czarny kontur gondoli, z białymi na niej wioślarzami, pochylającymi się rytmicznie do przodu, ślizga się niemo po żarzącem się jeziorze. Gondole błąkają się wolno i bezgłośnie w ciemności. Mandolina rzuca nam z wilgotnej dali inelodję, niby łańcuch małych, bladych korali. Potem obok nas intonuje ktoś z wody piosenkę ludową...
— Sprzedał całą tę poezję jakiemuś cudzoziemcowi za kilka lirów, — rzekła księżna i uśmiechnęła się, jakby usprawiedliwiając swoje słowa.
— Co mię to obchodzi, — odpowiedziała Giną, — że jest on zwyczajnym sprzedawcą poezji? Nie chcę od niego
184

nic zupełnie, wchłaniam poprostu tony, które nic należą już do niego, które należą do nocy. Na jej łonie, głęboko w swojej gondoli, leżę i przymykam oczy. Nie pragnę od ludzi niczego więcej, tylko kilku zagubionych tonów, których słodyczy oni sami nie znają, nie pragnę niczego więcej, tylko tajemnego uczucia: — dawniej cierpiałam taki niedostatek.
Nie pragnę uczucia w pieśniach. Wzruszam zdziwiona ramionami, gdy mię ktoś chce rozczulić wierszami. Uważani go za natarczywego. Moi poeci są jasnymi mistrzami słowa; gardzą oni matenii, płaczliwemi, ludzkiemi uczuciami. Dumni są ze swego serca, które bije dla doskonałości. Wiersze ich, gdy je wypowiadamy, wydają dźwięk, jakby monety z bronzu padały na marmur. Nienaganne swe stance i sonety wpuścili oni jak płaskorzeźby w tc przeładowane sztuką miejsca, jak nabrzmiałe od obrazów i surowe płaskorzeźby.
A jednak, gdyśmy je razem czytały, płakałyśmy nie-kiedy.
Tylko nadmiar ich piękności wywoływał nasze łzy... Myślę o tem, jak siedziałyśmy na purpurowych i pozłacanych ławkach, w twardem świetle wysokich łuków porfirowych, i czyhałyśmy poezje, w których płaszcze królewskie szeleściły krwawo, a śpiżowe dźwięki trąb toczyły się po stopniach świątyń.
1 leżałyśmy na bladych, miękkich poduszkach, — ciągnęła Giną, — wyblakłe cienie liści ślizgały się po jedwabiach, słabolila i lękliwe, i za gęsto zawieszonemi oknami mówiłyśmy sobie znużone, bełkotane wiersze, wiersze, w których prosi chory kochanek, a na bezlistnych drzewach ciche piórka kołyszą się lekko w opuszczonych gniazdach... Wenus i Amor byli w owalu na okładce książki... Ale niekiedy było to straszne; wczytywałyśmy się w zamki,
185

pełne wspomnieli zlej wielkości. Kobiety uśmiechały się, z czerwonemi piętnami na szyjach, a zdała, pod czarnym murcm lasu, pędziły cienie niesamowitych przygód. Obok nas, z ciężkich lichtarzy o branżowych postumentach, pokrytych obrazami potworów i bitew, wznosiło się blade światło, niby z niepokojów nocy marzenia.
— W tych wierszach. — zakończyła księżna, — madonny są znowu tem, czem były za swoich czasów: ukochancmi aż do nieba. A anioły mają znowu niewypowiedziany wdzięk swego uajpicrwszego spojrzenia.
Po chwili Giną szepnęła:
— Kochane, kochane dzieła sztuki...
Lrwała, oddychała z trudnością.
— Powietrze stało się znowu parne. Jak się te chmury zaciemniają, a laguna traci całą barwę! Jestem bardzo smutna.
— Dlaczego, Gino?
— Muszę opuścić Wenecję, aby żyć jeszcze trochę dla swego dziecka. To piękne miasto zabija mnie — byłaby to nazbyt szczęśliwa śmierć, tutaj, pośrodku mych pocieszycielek, mych kochanych, kochanych dzieł sztuki! Ach! One są łagodne i wierne, one nie przygnębiają lękliwego. Przed gwałtami ludzi uciekłam do nich, które przemawiają do mnie tak uroczyście, a zarazem tak żarliwie. Znikam w nich, zapominam o człowieku, którym byłam, i jak ten człowiek był pomiatany i zbezczeszczony przez innych ludzi — i nie pozostaje ze mnie nic, prócz uczucia, rozgrzanego w blasku słonecznym obrazów.
— Ja zaś, — rzekla księżna, — staję się w zupełności sobą dopiero w obcowaniu z obrazami! Tylko one są mi równe, tylko przy nich zaznaję całej swej dumy i miłości, do jakiej jestem zdolna. Odkąd mię one uczyniły swoją przyjaciółką, żyłam pełniej, rozrzutniej, odważniej, niż
186

dawniej, gdy chciałam obalać państwa i tysiącom ludzi kazałam umierać za siebie.
— Życie? — szepnęła Giną. — O życiu chcę przecież zapomnieć.
— Ja nie. Moje rozkoszowanie się sztuką nie jest re-zygnacją. Jestem w gościnie u pięknych dzieł; gdyż dają mi one oszołomienie i moc.
— A gdy kiedyś przestaną ci to dawać?
Z lękliwym wyrazem twarzy śledziła Giną nadciągającą burzę. Wenecja. niby kredowobiała smuga, leżała upiornie między czarnem niebem a bladoniebieską laguną.
— Wówczas. — odpowiedziała księżna, odrzucając głowę, — wówczas pójdę dalej.
Klelja przyszła w ciężkiej żałobie, która ją odmładzała. Pod gęstym welonem włosy jej połyskiwały złoto jak skarb zatopiony. Przyprowadziła z sobą panią Bettinę Halin. Księżna siedziała przy studni w sali Minę rwy.
— Więc panie znają się już oddawna?
— Bettina jest moją przyjaciółką, jak mąż jej przy-jacielem moim, — wyjaśniła Klelja. — Zaprosiłam ją.
— Nie mieszka pani u męża?
— O, nie.
— Czy widziała go pani?
— Byłyśmy u niego dzisiaj razem, — rzekła pani Halni i nagle spuściła wzrok na łono. Uśmiechnęła się przytem pusto i lękliwie. Wprawiała księżnę w zdumienie. Ta pokryta plamami głowa o bladych oczach, rzadkich, lnianych włosach koronowała wielką postać, pełne ramiona i silną pierś; i tylko ta głowa zdawała się wychudzona przez zmartwienie z własnej brzydoty.
Księżna pomyślała:
187

„Biedna kobieta, nieładna i naiwna! Daje się wyzyski-wać przez Klelję. A żona i kochanka, obie złączone przeciwko mnie, ledwo się odważyły stauąć przed Jakobusem. Biedne kobiety!.. Powiem im cos serdecznego”.
Klelja przyjęła to chłodno, Bettina wdzięcznie. Potem jednostajną rozmowę przerwało nadejście Giny z synem. Pani de Mortoeil usunęła się z nimi. Natychmiast pani llalm pochyliła się nieco do przodu; powiedziała ufnie i cicho:
— Myśli, że nuę zmyli. Bardzo jest niepozorna, ta biedaczka. Niech mi pani wybaczy tę komedję, księżno!
— Sądzę, że wiem, jaką komedję ma pani na myśli. Ale niech mi pani jednak wyjaśni.
— Chciala mi wmówić, że mąż mój jest w niebezpie-czeństwie. Pani miała go wprawiać w niebezpieczeństwo... Niech się pani nie czuje urażona, to przecież głupie kłamstwo.
— Więc nic jest pani jej przyjaciółką?
— Jakżebym mogła nią być! Pisał mi przecież, że ona go dręczy!
— Pisuje do pani?
— Oczywiście!
Wygięła ramiona wtył i zrobiła zdumioną i próżną minę. Głowa jej poczęła drżeć z wysiłku. Kurczowo wlepiała wzrok w oczy księżnej, ale nagle odmówił on jej posłuszeństwa, pomknął zygzakiem, lękliwy i zmieszany, jakby zaskoczony niespodzianie — aż spoczął znowu na jej łonie. Gdy się. opanowała, rzekła:
— Myśli pani pewnie, że on mnie źle traktuje? O, mam pani dowieść, że on jest egoistą. Tamta pragnie tego; łatwo to przejrzeć, prawda? Ja dostrzegam wszystko, nie jestem głupia... Zresztą, jak powiedziałam, Jakobus pisuje do mnie. Często, gdy serce jego jest w tarapatach, pyta mnie o radę.
188

— Robi to?
— Wie przecież, że nikt go tak nie kocha jak ja, tak — bez pragnień.
Westchnęła.
— Naprzykład, — ciągnęła z ożywieniem, — tę salę znam zupełnie dokładnie: to sala Minerwy. Opisał mi ją kiedyś, przy pewnej sposobności. Pani, księżno, siedziała tutaj podczas swego pierwszego przyjęcia, w tem miejscu, gdzie pani teraz właśnie siedzi, a on chodził przed panią tam i zpowrotem. Także Propercja Ponti siedziała przy studni, i jeszcze jedua. Ta trzecia podniecała go i wzięła go sobie, mimo jego gniewu. Od tego wieczora kocha panią, księżno, wie pani przecież o tem. Siedem lat minęło teraz od tego czasu, prawda?
Z lekkicmi gestami silnego ramienia mówiła, jak o obo-jętnych zupełnie rzeczach, a konwencjonalny uśmiech, który zdawrał się potwierdzać zrozumiałe i naturalne rzeczy, nie znikał z jej rysów’.
— Róże mój! Siedem lal!... Przez siedem lal być ideałem, niedosiężonym ideałem. Rozumie pani, księżno, jeśli pani zazdroszczę. W tym sensie! Tamtej — wie pani której — nie zazdroszczę: nazbyt nią gardzę. Natarczywa kochanka jest daleko bardziej godna pogardy, niż niekochana żona: czy i pani nie jest tego zdania? — napytała błagalnie.
— Sądzę, — rzekła księżna. I nagle pęta opadły z Beltiny. Namiętnie, z ręką na sercu, szepnęła:
— Jaka pani jest szczęśliwa, żyjąc w tem samem mieście co on, mogąc go widzieć codziennie. O, szczęśliwa, bardziej niż zdołam zrozumieć. Prawda, on jest wielkim artystą?
Księżna usłyszała krzyk żarliwego przekonania. Ze czcią niemal odpowiedziała: — Tak.
Tajemniczo szeptała dalej Bettina:
189

— Ale nie stworzy, jeszcze swego największego dzieła. Jedna tylko kobieta mogłaby je z niego wyczarować. O, nie tamta. Ona ma piękne włosy, to wiele — bardzo wiele. Gdybym ja miała jej włosy! Ach. ja nie jestem piękna... Ale ona jest zimna i niepozorna. Myśli, że mnie zmyli. Chcieć zmylić kobietę, która tak kocha, jak ja: już to dowodzi, jaka ona jest niepozorna. On znosi ją — gwoli jej włosów, a także dlatego, że nie wie, jak się jej pozbyć. Nie jest przecież jego żoną. O, ze mną to co innego. Mnie się prędko pozbył... Gdybym ja miała jej włosy! Nie, nie potrzeba mi ich: Gdybym miała pani włosy, księżno. I pani ducha: całą pani piękność! Jakimby on się stał wielkim! Wiedziałabym wówczas napewno, co powinien tworzyć, aby się stać większym od wszystkich. Teraz nie wiem przecież nic. biedaczka. A gdybym wiedziała, nie mogłabym mu powiedzieć: jestem przecież brzydka. O, gdybym ja była piękna!
Płakała niemal. Ręce splecione miała na kolanach, głowę pochyloną.
„To przemęczona wysiłkiem dusza“, pomyślała księżna, wzruszona i zatrwożona. „Co mam jej powiedzieć?“
— Zrozumie on jeszcze kiedyś, ile warta jest miłość, — rzekła. Bettina podniosła wzrok.
— Sądzi pani? — zapytała z goryczą, a księżna do-słyszała całą mękę, jaką biedna ta kobieta płaciła za swoje powątpiewanie, za powątpiewanie w męża.
Klelja powróciła z Giną i Ninem. Bettina zerwała się z miejsca, spojrzenie jej błąkało się nieukojnie po sali. Rozpoczęła pośpieszną pogawędkę, z eleganckiemi ruchami i inałemi. płytkiemi wybuchami śmiechu.
W nocy księżna obudziła się z myślą:
„Muszę opuścić Wenecję. Dlaczego pozwalam sprawiać sobie kłopoty i troski? Tam czekają na mnie nieprzejrzane
|90

lale nowego, wolnego życia. Żadne żądania nic pójdą tam za mną. żadne obowiązki wobec minionych świętości. Pojadę przez kraj jako nieznana. Nikt nic wpadnie na myśl, aby mi psuć humor swemi cierpieniami albo niepokoić mnie swemi pożądaniami“.
Bano zastanowiła się nad tym pomysłem, i zaskoczył on ją. „Bettina dala mi do myślenia. Że on pisuje do niej, że bardziej jeszcze mąci jej zbłąkane serce wszystkiemi przygodami swoich zmysłów, dlatego ona dziękuje mu i zaprzecza jego egoizmowi. Ach, znam jego egoizm w zupełności dppiero odkąd znam Bettinę. Zaszkodziła mu bardzo. Wszystkie jego zaloty nie skłonią mnie do zapomnienia widoku tej kobiety“.
Ostatecznie powiedziała sobie:
,,A gdyby mnie nawet nie napawała lękiem, to jednak nieszczęście jej byłoby dla mnie święte. Nigdy nie wysłucham męża kobiety, która tak cierpi“.
San Bacco nosił jeszcze tylko plaster na policzku. Księżna obchodziła jego wyzdrowienie, a przeciwnik jego przyszedł także. Aby zyskać przebaczenie za zwycięstwo nad starym szermierzem, nosił jeszcze Mortoeil rękę na temblaku, choć mała jego ranka dawno się zabliźniła. San Bacco był wzruszony; poszedł mu naprzeciw i uściskał go. Przv stole posadził go obok siebie. On sam siedział po lewej ręce księżnej, która po prawej miała pana Siebelinda. Obok niego czekało miejsce.
— Lady Olimpja przyjdzie. — oświadczył, — przyjdzie napewno. Przyjechałem przecież jej gondolą. Opuściłem ją u mrs. Lewis. Miała jeszcze tylko wstąpić do contessy’ Alhola, do signory Amelji Campobasso...
— Czy kazała się panu nauczyć tej listy napamięć? — napytał Jakobus przez stół.
191

— Sani jej ją nawet ułożyłem, — charknął Siebelind. — Dzisiaj rano, kiedy wracaliśmy z Chioggia... Jeśli, drogi panie, jest pan nieco powątpiewająco usposobiony...
— Nie powątpiewająco, a zazdrośnie.
— I słusznie.
Roześmiali się sobie w twarz. Siebelind chrząkał ze szczęścia, Jakobus był podniecony i zachowywał się hałaśliwie. Ilekroć spoglądał w stronę swojej żony, wybuchała ona posłusznie dziecięcym śmiechem. Klelja, która zdjęła na ten wieczór strój żałobny, spostrzegła, jak chłodno traktowała go księżna, i nie mogła dłużej opanować radości. Nino siedział niemo na końcu stołu, obok poważnej Lindy we wspanialej szacie. Giną uśmiechała się.
Znajdowała się w hali, pośród wymalowanych uczt. Wznosiła się ona otoczona galerjami i schodami aż do szklanego dachu. Dach był otwarty; jaskółki migały przez ciemny błękit nieba. Wdzierał się on do sali, ciężki, jakby miał spaść za chwilę: niby baldachim, który grzebał wszystkich pod blaskiem i triumfem.
Humor Siebelinda pory’wał jednych, mieszał innych.
— Cały ranek spędziłem w składzie bielizny — i to tylko ze względu na ten kołnierzyk. Nie uwierzycie, jak jestem próżny. Krawatowi, który’ czyni cerę moją o ton zdrowszą, poświęcam godziny całe.
— Pan, człowiek ducha!
— Szczęśliwi nie mają ducha, gwiżdżą na to. Daffrizzi sam przymierzał mi kołnierzyki. Pocił się ze strachu przy wybrednym kliencie. Wreszcie uśmiechnął się.
— Spoliczkowal go pan za to?
— Uścisnąłem mu rękę. Jestem przecież szczęśliwy. Ach, posłuchajcie, był wczoraj w (’hioggia osioł z inajoweini popędami...
192

I naśladował krzyk zwierzęcia.
— Ona musi zresztą nadejść lada chwila, — zapewnił zaraz i kolejno spojrzał sąsiadom w oczy. Wszyscy mieli na twarzach uśmiechnięty szacunek. Własne jego oczy nie połyskiwały już; mierzyły wszystko zgóry, one, które zwykle zerkały oddołu. Powieki ich, z czerwonemi brzegami po wysiłkach nocy, były szeroko rozwarte. Skrzyżował nisko na brzuchu ręce o chudych i czerwonych przegubach. Przeciągnął się; chudą jego postać frak obejmował, jakby drewniany, głowę uczesaną miał dumnie z. przedziałem i podniesioną. Oszołamiające losy nieoczekiwanie dla wszystkich wyniosły Siebelinda do suchotniczej pewności siebie.
„Ta wygląda szczęście w miłości“, pomyślała księżna. Przyciągał ją niesamowicie.
— Więc był pan w Chioggia?
— W Chioggia. księżno!
— Od kiedy?
— Od wczoraj rano!
Widziała jak promienia). Nieco szminki i kilka po-ciągnięć węgla dopomagały jego blaskowi. Nadawały one nosowi przelotne wygięcie, a wargom wąski zarys, delikatny i arogancki.
— Niechże mi pan powie: czy jest pan bardzo szczęśliwy? — zapytała księżna, szybko i pożądliwie.
— Ponad wszelką miarę! Ponad wszelkie pojęcie ludzkie! Iło jeśli się dobrze zastanowię, kochałem lady Olimpję już od siedmiu lat — tak, od wtedy: czem się pani tak przeraziła, księżno? — i uważałem zdobycie jej za równie niemożliwe, jak nauczenie się fruwania. A teraz...
Splótł dłonie.
— A teraz ona nauczyła mię fruwać.
— I nic żałuje pan niczego?
13 Hec ryk Mina: Minarwa
193

— Czcgóżby!
— No, myślę, dawniej pragnął pan prawdziwej miłości, jak prawdziwej sztuki, bezzmysłowrj. bezkształtnie mi-stycznej?
— To by, przecież absurd! Boże, co to był za absurd!
— Wierzył pan w to. Ale kształty łady Olimpji były silniejsze. W łamał się pan w swroje ascetyczne zmysły i żałośnie podeptał pan swe prymitywne ogrody z lilij i majeranku... A pański inedal obyczajności?
— Chce pani wiedzieć wszystko? Przystąpiłem do związku, czy sobie to uświadamiałem czy nie, tylko z powodu swojej słabej konstytucji. Sądziłem, ie niczego nie zniosę. Był to błąd, znoszę wiele, mogę powiedzieć, że niezwykle wiele: to — udowodniono mi. Jakże mi to zresztą teraz obojętne! Kocham i jestem kochany!
— Tem lepiej.
— Niech pani zwróci uwagę, księżno, na mój zdrowy apetyt. A czem jest dobry, stary burgund, dowiaduję się teraz dopiero, podnosząc kieliszek do ust. Niech pani to bierze dosłownie. Szczęście uczyniło ze mnie z wczoraj na dzisiaj coś zupełnie nowego, postawiło mię niejako na innej półkuli duchowej. Z pogardzanych przeniesiony zostałem nagle do pożądanych. Może pani sobie wyobrazić, jak dziwnie się czuję. Do wszelkich rzeczy coś się przyłączyło, coś radosnego. Niczego mi nic hrak do błogości; spotykam się nawet z zazdrością.
— Z czyjej strony?
Pomyślała:
,.Ponieważ lady Olimpja nikim jeszcze nie wzgardziła...“
— Ze strony Jakohusa. Ten biedaczysko zachowuje się hałaśliwie, bo mu jest niewesoło. Oświadcza głośno, że jest o mnie zazdrosny, aby mu nie wierzono. Czy nic sądzi pani, że mimo to jest zazdrosny?
194

— Kto wie.
Pomyślała:
„Jakże go musiałam podrażnić, jeśli zerka ku temu szczęściu!**
— Ach, takbym był rad, żeby mi zazdroszczono.
— To nie jest rys dobry, szczęście psuje pana.
— My szczęśliwi powolni jesteśmy swoim popędom. Tylko nie rozumne włażenie w innych! Tylko nie samoudręka: jakie to ohydne! Duch jest wogóle godzien pogardy; tylko nieszczęście go posiada.
— Duch był dotychczas pańską przewagą nad — nami.
— Dziękuję za tę przewagę. Nie chcę ducha. Nie chcę nic widzieć ani wiedzieć... Zresztą przejednam Jakobusa. Będę udawał, jakobym wierzył, że posiada) już lady Olimpję przede mną.
— Profanuje pan przecież swoją ukochaną?
— Wielkie słowa! Co to znaczy, kiedy się kocha i jest kochanym. Onaby mię rozumiała! Czuję potrzebę przeciągnięcia wszystkich na swoją stronę, dla zwiększenia swego szczęścia. Pokój i przyjaźń... Niech pani pozwoli, księżno, że powiem to całemu towarzystwu.
Przełknął jeszcze raz zawartość kieliszka, napełnił go znowu burgundem i zadzwonił w niego.
— Moje panie, moi panowie, zebraliśmy się, jak wiecie, aby uczcić dwóch bohaterów, którzy gdyby to od nich tylko zależało, takby się wzajemnie oporządzili, że nie moglibyśmy ich więcej uczcić. Na szczęście nie udało im się. Na większe jeszcze szczęście podali sobie wzajem dłonie. Żyjmy wszyscy z dłonią w dłoni! Swobodni pośród szczęśliwych! Kochać i być kochanym, to jedyne, co ma znaczenie... Zresztą możemy się lada chwila spodziewać lady Olimpji! — wtrącił i spojrzał na zegarek.
195

— Wałęsać się naprzód, zawsze za zmysłami, bez skru-pułów, bez pośpiechu, bez obowiązków, i o ile możbwe, we dwoje. Zażywać wszystkiego, co świat posiada. Wczoraj jeszcze zastanawialiśmy się w Chioggia, lady Olimpja i ja, jakbyśmy — gdyby do tego doszło — podzielili godziny swego dnia między Europę. Postanowiliśmy po południu jeść kraby w jakiejś małej bałtyckiej miejscowości kąpielowej, a gdy wybrzeże stanie się tam zbyt chłodne, zakończyć spacer w Wenecji na Lido; godzinkę przed dinerem włóczyć się na bulwarze Włoskim; potem zjeść obiad w Rzymie, w małym salonie u Ranieriego; godzinę teatru poświęcić w połowic Scali, w połowie Musie Hall’owi londyńskiemu: potem spożyć w Wiedniu porcję lodów; a na brzegu jeziora alpejskiego iść spać przy otwartych oknach.
Czule obserwował swój mieniący się kiebszek.
— Bądźmy szczęśliwi: to takie piękne! Pijiny za naszych bohaterów!
Nino wypił swój kieliszek wina i niepostrzeżenie opuścił stół.
„Co ja tam mam do roboty! Co za nieszczęśliwy dzień! Nie siedzę obok swego wielkiego przyjaciela. A Yolla nie powiedziała do mnie jeszcze ani słowa. Fiolki na koronkach, zprzodu na jej szyi, widziałem dwa razy, a raz, przelotnie tylko, jej profil. Właśnie spuściła rzęsy: ten, kto z nią mówił, musiał poczuć od tego lekki powiew, tak są długie.
A ciągle pochylony byłem głęboko nad stołem. Ten Mortoeil zauważył to i wskazał swojej sąsiadce. Ostatnio widziało mię też z nią dwóch z tych osłów z liceum. Jacy oni są nędzni, żaden nie kocha jak ja! Ale gdyby powzięli podejrzenie, gdyby się odważyli wypowiedzieć je głośno — zdaje się, że udusiłbym ich!
196


Ach, dlaczego nie jestem dorosły i silny! Co za rozkosz wyzwać tego Mortoeila na pojedynek! Czy to się rzeczywiście nie da zrobić? Mam przecież teraz czternaście lat. Wuj San Bacco powinien być pomszczony. Odpłaciłbym temu cymbałowi za to, co powiedział niedawno: „Ten malec jest przecież kompletnie zakochany“ — pogardliwie wprost powiedział to. Inni kiwali głowami, z obłudną i uprzejmą czułością, jakby nie warto było o tem mówić. Gdybyż raczej siedzieli zupełnie cicho! Jeszcze oni coś przeżyją! Jak można to powiedzieć o mnie — o mnie!“
Z wzrokiem wlepionym w podłogę biegł przez szereg pokojów. Jakieś zamknięte drzwi zatrzymały go: wszedł w boczny korytarz. Nagle przystanął zdumiony.
— Gdzie ja jestem? Są tu jeszcze pokoje, których nie znam. Tam stoi łóżko: ale sala jest wielka, wesoła i pełna malowanych historyj. jak wszystkie inne. Drzwi i okno są otwarte; w sypialniach kobiet, myślę, powinnoby pachnieć wieloma esencjami. Łóżko jest żelazne i bardzo wąskie. Niema dokoła rzeczy; nie można nawet wiedzieć, czy sobie ktoś tutaj mył ręce... Kto może sypiać w tem łóżku?...
Nie, kłamać nie będę! Wiem dokładnie, że ona w niem sypia... A tam leży nawet pończocha, zapomniano jej. Teraz musiałbym się wstydzić, gdybym tego nie zrobił... Jest długa, długa, połyskująco czarna; niewiarogodnic miękka jest w dotknięciu — naturalnie jedwab. Z pewnością była już noszona, wystarczy mi wsadzić do niej rękę — tak —, a wygląda zaraz jak noga... Czuję znowTi, jak mię coś dławi, serce. Zdaje mi się niekiedy, że jestem chory na serce. Ale wszystko mi jedno, uiech się dzieje, co chce... Yolla ma nogi jak najpiękniejsze kobiety na obrazach — nie wiem już na jakich. Jakie to dziwne, widzę naraz cały pęk wielkich, nagich nóg. Wszystkie te malowane kobiety
197

wyciągają do mnie uogi — ale one są niezgrabne, tfu, nie-zgrabne w porównaniu z nogami Yolli“.
Myśli jego pomieszały się nagle. Pobladł silnie i zagryzł wargi w bolesnem zatopieniu. Ręce, nie wiedział Mm kiedy, rozpięły już jego aksamitną kurtkę; odpięły koszulę i przycisnęły pończochę, zwiniętą szybko, do serca. Tętniło ono ku niej głucho; jedwab był ciepły. Chłopiec spoglądał przez okno na powolne wody wdole. Nie odczuwał wstydu, ale podejrzane obrazy jakiejś tęsknoty przeniknęły go ciężko i boleśnie.
Nagle odrzucił pończochę, zapiął ubranie i zawrócił.
„Spostrzegą to znowu. M idzą wszystko z moich oczu, nie wiem jak i co. Ha, jedno słowo tego Mortoeila! Nienawidzę go niemal tak silnie, jak ojca — czyż ktoś może być gorszy, niż on był? I nienawidzę go z pewnością więcej, niż księdza Friuli i pana Tigretti. moich dwóch nauczycieli. Ci obłudnicy i małostkowi oprawcy — czyż może ktoś być nędzniejszy. niż oni?“
Stropił się sam gwałtownością swego wybuchu.
„Mortoeil? Czy nienawidzę go rzeczywiście? Co mię właściwie obchodzi ten jeden nędznik? Nie, nie, wszyscy oni są mi wstrętni — wszyscy, którzy otrzymują od Yolli spojrzenia i słowa, wszyscy, którzy siedzą z nią przy stole, wszyscy, którzy oddychają tem samem powietrzem. Ach, jestem zazdrosny nawet o swego wielkiego przyjaciela; obciąłbym, aby powrócił do Rzymu. Niech Yolla będzie sama ze mną. Chcę ją uprowadzić do zaczarowanego ogrodu. Nikomu nic wolno będzie wejść, każę go bacznie pilnować. Jacy my tam będziemy szczęśliwi...“
— O, i to przeżycie nastąpi jeszcze! — zawołał głośno zupełnie. Biegł błędny i rozpalony przez pokoje. Obrazy ciągnęły się bez przerwy na ściauaeh. Chłopiecrzucił im swoje wyzwanie: „Nie jesteście przecież barw niejsze, niż moje życie
199

Jego życie! Składało się całkowicie z jego dzieciństwa, samotnego i wyzbytego ciepła miłości. A jeśli się oua żarzyła, to od gorąca wielu godzin buntu duszy, od gorąca chłopięcego gniewu bez granic i dzikiego pragnienia sprawiedliwości. Tak często, gdy dom, aleja, mur wiejski i droga pasyjna gięły się opuszczone pod brzemieniem południa. odbywrał spacery, które były ucieczką: nad morze, zawsze nad morze — a słabe jego ręce wyciągały się naprzód, precz z chromej i złośliwej rzeczywistości, ku siedzibie szlachetności i potężnego wesela, tam, gdzie z pewnością było ich królestwo. \ w pokoiku swoim umartwiał się igłami, rzemieniami. szczypcami — tylko aby mieć coś, co stanowiło przewagę nad ojcem i wychowawcami, którzy byli źli: zniesione bóle, twardsze myśli.
„Będę was nienawidził póki życia!“ przysięgał sobie jeszcze raz. w drodze powrotnej z pokoju ukochanej — „i będę dumny, jak wuj San Bacco, i tak piękny, zaprawdę, tak piękny, jak ona sama, moja Yollat“
Towarzystwo siedziało jeszcze przy stole.
— Biłeś się pewnie? — zapytał jego wielki przyjaciel.
— Nie, ale miałem piekielną ochotę, — odpowiedział Nino, spoglądając księżnej prosto w twarz.
„Niech zauważą“, myśłał. Ale nie zwracali na niego uwagi. Na historję pończochy, któraby ich ubawiła, nic wpadl nikt. Nie mieli pojęcia, jaka to pierwsza miłość płonęła pośród nich i krzyczała.
Przenieśli się wszyscy do gabinetu Pallady. Księżna stanęła przed tarasem i dała znak. Gondola pomknęła cicho aż pod wysoki portal z kratą; jego zawiklane gałęzie żelazne połyskiwały. Potem zabrztniala nad martwemi kwiatami sztucznego ogrodu posępna melodja.
199

— To ślepcy, — rzekła księżna. — Markizie, grają na pańską cześć.
San Bacco ucałował jej dłoń.
— Ale proszę o coś mniej rozpaczliwego.
— Coś wesołego! — zawołali inni. Siebełind rzekł:
— O, przygotowałem coś bardzo wesołego. Niewinnie wesołego. Zechciejcie państwo zaczekać dwie minuty.
Wybiegł.
Jakobus rzeki do księżnej:
— Gdzie znajdują się ślepcy?
Wyszła dwa kroki, aby mu ich pokazać. Był z nią sam i zaczął natychmiast:
— Więc kiedy jedzie pani na wieś, księżno?
— Zaraz. Trzeba było wykonać jeszcze pewne roboty w wilii... śpieszno panu?
— Spieszno memu obrazowi, wie pani któremu. Zanim liście zżółkną, musi mi pani kilka razy pozować pod golem niebem.
— Ładnie sobie pan to ułożył.
— A że będzie pani przytem nieubrana. musirny mieć ciepłą pogodę.
— Drogi przyjacielu, cierpi pan na idće fixe. Na szczęście jest ona niewinna. Dlatego nie spieram się z panem.
— Księżno, wie pani doskonale, że musi mię pani wy-słuchać. Gdyż inaczej wiele byłoby stracone.
— A czy pan jest pewien, że mi na tem zależy?
Cicho i szybko odpowiadali sobie wzajem. Nagle zamilkli, przerażeni oboje. Ślepcy zagrali czule jakiś taniec. Księżna uśmiechnęła się.
— Jest pan artystą. Próżność zwodzi patia, by zajęcie swoje traktować zbyt poważnie.
— Nazywa to pani zajęciem? Ale dla pani samej, księżno, — zawołał Jakobus z polotem, — było to służbą bożą,
200

która wypełniała najlepsze chwile pani życia. Niechże się pani zastanowi, ile pani jest winna sztuce!
— I panu?
— Naturalnie. Byłoby niewdzięcznością, byłoby niewytworne, gdyby mnie pani nie wysłuchała!
— Chłopczykiem pan jest, gwałtownym i samolubnym i niezdolnym uznać, że świat niezupełnie przykrojony jest wedle pańskich zachcianek. Miał pan bardzo wiele szczęścia; teraz jest pan szczerze oburzony, że raz coś się panu opiera. Zaliczam panu na dobro pańską niewinność i niedoświadczenie.
— Jest pani winna...
— Ani panu, ani sztuce. Nie mam zobowiązań. Jeśli sztuka znudzi mię, pójdę swoją drogą.
Pozostawiła go w miejscu i powróciła do pokoju. Wszyscy zwrócili się do damy, która weszła z innej strony.
— Pan von Siebelind?
— Madame Blanche de Coquelicot, — odpowiedział jego głos. Nieznajoma ruszyła męskiemi krokami i utykając aż na środek pokoju. Miała rudożółtc włosy i skórę o tłustej bladości; pod opadającą z niej sztywno czarną suknią jedwabną przeczuwało się bezcielesny szkielet o skażonej sprężystości.
Mortoeil roześmiał się z niechęcią i podrażnieniem.
— Brawo, Siebelind, to rzeczywiście Coquelicot. Znałem ją bardzo dobrze.
— Ja także, — rzekł Jakobus pogardliwie.
— No tak, kto mnie nie zna, — powiedział Siebelind; mówił po francusku.
— Rzeczywiście, to ona, — oświadczył San Bacco skamieniały. — Przy mówieniu poznaje się odrazu; księżno, czy pani uwierzy? Jadłem z nią kiedyś kolację. Nieszczęsny Pavic był przy tem także. W bezwstydny sposób pokpiwała sobie z niego.
201

Jakobus rzeki do Nina:
— Przyjrzyj się lej figurze. W szystko, ale to wszystko jest w niej sztuczne, rozumiesz? Kiedy się położy wieczorem do łóżka, nie pozostanie z niej nic, prócz małego grzbietu śledzia.
Chłopiec przeraził się. Wyobrażenie głowy ze srebrnosżarym galaretowatym ogonem, samotnej na olbrzymiej poduszce, przejęło go do głębi. Blanka zapowiedziała towarzystwu produkcję, coś niewinnie wesołego.
— Szyja! — szepnęlna Giną ze zgrozą. Śpiewaczka obracała szyję na wszystkie strony, szyja ta była żylasta i tak grubo upudrowana, że wyglądała, jakby leżała w gipsowym bandażu. Usta jej otwierały się jak krwawa rana. Wąskie, wygięte kreski węglowe nad jej oczyma wznosiły się wgórę; stała, z ramionami prostolinijnie przyciśniętemi do bioder, tak nieruchomo, że nic widać było jej oddechu, i śpiewała, martwo, szybko i ochryple, śpiewała o swoich niezaspokojonych żądzach. Parobków, koniuszych z zapachem męskości i gnoju, rzeżników, rakarzy, katów z zapachem krwi i męskości — to lubi. Na zakończenie wykonała dw’a. trzy znużone kroki kankanowe; wielka, wytrzeźwiała, oddana już nawpół życiu prywatnemu rozpustnica, która udziela nowicjuszom pobieżnej lekcji. Panowie klaskali w dłonie, Bettina chichotała.
— To rzeczywiście sztuka! — oświadczył Mortoeil, szczerze zachwycony. Księżna skierowała wzrok w Palladę; uczyniła to ze zmieszaniem. Potem zadała sobie pytanie, wzruszając ramionami:
„Czyż jestem przesądna?... On mówi o służbie bożej, która wypełnić miała najlepsze chwile mego życia. Ale to przecież była tylko zabawa. Jeśli się nią już przesyciłam? Ustawiłam dokoła siebie symbole i dekoracje: Pallada, świątynia, gdzie oddaję jej cześć, sala, którą dla niej urządziłam, dusze w marmurze, po-ągi mojej przyjaciółki, tamtą


kobieta latu ze swą białą groźbą — wszystko to dusi mię i nudzi. Odsuwam to jak tekturowe kulisy. Chcę być znowu wolna i udać się do nowego kraju i żyć w nowy sposób“.
Zawołała:
— Udany żart, panie von Siebełind. Tak nagle odkrywa pan swoje talenty?
— Szczęście, księżno! Szczęście wydobywa z człowieka wszystko dobre, co w nim jest.
Był wzruszony, a uczucie, wybuchające z maski, stwardniałej w zimnym nierządzie, budziło grozę, jak coś prze-ciwnego naturze. Siedział w prostym fotelu, założywszy nogę na nogę, rozciągnąwszy ręce na tylnej poręczy, i dawał się podziwiać.
— Wyznaję, że byłem zawsze niezmiernie dumny ze swego podobieństwa do tej Co<|uelicot. Musichścic to chyba dawno zauważyć.
— Podobieństwo do starej kobiety! — zawołał Jakobus tonem obrażającym.
— Dlaczego nie, — rzekł Siebełind łagodnie i kokiete-ryjnie. — Właściwie niewiele potrzebowałem szminki.
Mortoeil wtrącił zuchwale:
— Ponieważ już pierw był pan nią zupełnie pokryty.,.
— Numer drugi! — zapiszczał Siebełind i wstał. Z nad wody płynęły takty polki. Zaśpiewał trzy tony, urwał i rzeki:
— Lady Olimpja nie może nam już teraz dać długo czekać na siebie... Widzicie, oto nadchodzi.
Dośpiewal strofkę do końca i swobodnie skierował na ukochaną z pod rudej peruki uwodzicielskie spojrzenie nierządnicy z kącików oczu.
— Milady, czy zyskam pani poklask? Blanche de Cocjuelicot śpiewa na pani cześć, milady... Czy gondola
2Q3

twoja czeka, słodka? — zapytał cicho i z podnieceniem. Lady Olimpja odpowiedziała gniewnie:
— Co za bezwstyd! Co to za nieprzyzwoita osoba?
— To przecież ja, Gotfryd, — szepnął Siebelind. — Ale też maska moja musi być dobra!
— Nie znam żadnego Gotfryda... a przynajmniej bardzo pobieżnie, mój panie. 1 nie mam ochoty odnawiać tej znajomości.
— Co za doskonały żart, milady!
Podskoczył wgórę na jednej nodze.
— Jest pan niezwykle rozweselony. Czy ja ponoszę winę tego? Ubolewałabym bardzo. Podniecił pan wówczas moją ciekawość, wie pan, gdyż był pan tak zgorzkniał)’ i głęboki. Strach człowieka ogarniał; nic rozumiało się nawet wszystkiego. W tem głupiem szczęściu wydajc mi się pan poprostu nieprzyzwoity.
Siebelind uśmiechnął się i mrugnął oczyma.
— Jestem przecież Blanką Coquelicot, kobietą chudą bardzo, a pani jest bardzo silna. Słyszała pani pewnie o sztukach, przez które Blanka była sławna? Teraz będziemy się dopiero kochali, milady.
— Polecę natychmiast, aby panu pokazano drzwi, — rzekla lady Olimpja i zmierzyła go przez ramię, odchodząc. Siebelind począł nagle drżeć od stóp do głowy, ale śmiał się tak samo rozpustnic, jak pierw.
— Więc dzisiaj nic zabierze mnie pani z sobą? — zapytał, ciągle za nią.
„Udawał upośledzonego i cierpiącego, a był poprostu nieprzyzwoitym drabem“, zauważyła, oburzona tem oszu-stwem.
— Mamy przecież czas, znam się na żartach, — zapewniał Siebelind.
2()4

Wykonał piruet i utykając silnie powrócił do towarzystwa. Natychmiast począł dalej śpiewać ochrypłym głosem. Z ostatnim jeszcze, tonem w gardle skoczył znowu do lady Olimpji.
— Ale jutro! — prosił naiwnie, z uśmiechem tak kur-czowym, że wrarstwa tłustej szminki na jego twarzy przesuwała się dostrzegalnie na wszystkie strony.
— Cóż to za człowiek, którego nic można się pozbyć? — zapytała lady Olimpja swobodnie i głośno. Siebelind wyrzucił nagle lewe ramię w powietrze i padł wtył na podłogę, głośno i tak sztywno, że suknia jedwabna nie pofałdowała się nawet.
— Tak się musiało skończyć, — rzekła lady Olimpja spokojnie.
— Bezwątpienia przez cały wieczór można to było przewidzieć, — oświadczył Mortoeil, wkładając monokl do oka. Jakobus przeszedł z wściekłością nad ciałem Siebelinda.
— To ohydne. Nie powinno się tego ścierpieć.
— Ponieważ zdawało się, że to bawi księżnę, — wtrącił San Bacco.
— Ponieważ wszystkim nam sprawiało to przyjemność...
Mruknął z pochyloną głową:
— Jak to wogóle było możliwe?
— Prawda, to było niesamowite — już dawno, — rzekła Giną do Bettiny.
Dwie kobiety wyszły cicho za lokajami, którzy wynieśli Siebelinda. Trzymając go jeden za nogi, drugi za głowę, dźwigali groteskowego nieszczęśliwca za drzwi, niby długą lalkę woskową, udatne naśladownictwo rozpusty. O trzy pokoje dalej ułożyli go na kanapie. Giną obserwowała go, czując lęk przed kobietą, która go zdeptała. Bettina zaglądała jej przez ramię, z naiwną ciekawością.
— Szkoda, — rzekła, — byliśmy tak weseli.
205

— Uważa pani?
— Nie... właściwie nie.
Wskazała na nieprzytomnego; z bolesnym wybuchem dodała:
— Biedny człowiek! 1 Jakobusem jest zupełnie tak samo. O! — rzekła Giną. Bettina potrząsnęła beznadziejnie
głową.
— Kocha ją o wiele zanadto.
— Patrzy pani na to i cierpi, prawda?
Bettina szepnęła skargliwie:
— Tak.
— Kiedyś to się przecież skończy.
— O nie, on jest zbyt nieszczęśliwy — ponad wszelkie pojęcie. Powiedział mi to przecież.
— Viiem: on i także — księżna. Gdy dwoje się męczy, spostrzegam to.
— Rozwarł przede mną serce... Początkowo był zły. że przybyłam, i nie zwracał na mnie wcale uwagi. Potem w bardzo smutnej godzinie powiedział mi wszystko. Okno było zawieszone, deszcz padał, głowa jego leżała na moich kolanach. To było piękne.
Giną pomyślała:
„Wdzięczna jest, gdy się jej skarży, że inna nim gardzi... Nie wiem, czy’ i ja byłabym taka? Rozumiem ją“,
— Gdybym magla odjąć mu coś z jego cierpień! — westchnęła Bettina.
— Gdybym ja była księżną, — zaczęła Giną z wahaniem. Bettina nadstawiła uszu.
— No?
— Myślę, że zrobiłabym to.
— Prawda, uczyniłaby go pani szczęśliwym? O. i jabvm to uczyniła, napewno!
206

— Zrobiłabym to z miłości dla sztuki, — wyjaśniła Giną, — aby powstało piękne dzieło.
— Jahyni to uczyniła dla niego, — rzekła Bettina, — aby on stał się wielki... ale księżna nie chce tego zrobić ani dla niego, ani dla sztuki. Czyż ona jest zimna?
Giną oświadczyła stanowczo:
— Nie, znam ją. Zimna nie jest. Kocham ją.
— To dziwne, że i ja ją kocham..Ale czuję też przed nią lęk.
Giną spojrzała w ziemię.
— Ja także.
— Ona jest taka silna, — szepnęła Bettina płaczliwie.
— Tak. tak. dlatego lękam się jej i kocham ją... że jest taka silna.
I dwie słabe kobiety’ zawróciły w milczeniu.
Nastrój na sali był zmącony i skrępowany. Wszyscy czuli potrzebę spojrzenia po sobie, — czy się nie zbrukali. San Bacco chodził z kąta w kąt. Mrucząc rozważał ciągle jeszcze:
„Kiedy zacząłem zwadę z Mortoeilem, postąpił on przecież daleko tnniej nikczemnie, niż ten nędznik dzisiaj. Nie rozumiem siebie“. Jakobus zabiegł mu drogę. San Bacco podniósł wrzrok, marszcząc czoło, ale malarz był widocznie zatopiony’ zupełnie w swoich dzikich myślach.
„Tego jeszcze brakowało!“ pomyślał. Nazywał figle Siebelinda hańbą i sam cierpiał przez nie.
„To było nieco za ohydne dla człowieka tak podnicconego, jak ja“. Rozpaczliwie szukał ujścia dla swego rozgoryczenia, Przeszedł obok Klelji. Powiedziała drwiąco:
— Niesłusznie się pan podnieca. Dostanie pan także ataku.
W następnej chwili przeraziła się jego oczu.
— Mogę cię przecież zbić, moja kochana, — rzekł Jakobus bardzo łagodnie, z pokornym ukłonem.
207

Zażądała cicho:
— Zbij mię.
Odwrócił się od niej tyłem. Księżna rozmawiała z lady Olimpją. Niezmordowanie przechodził obok nich, niedo-strzegany jednak. Wreszcie stanął w głębi i spoglądał ku nim z ponad okularów, przeniknięty swoją żądzą. Obie były wysokie, kształtne, wypielęgnowane, bardzo kobiece i bardzo godne pożądania. Ale jedna, oddychająca silnie i syta, podobna była do rozrosłego zwierzęcia równiny, do wielkiego kwiatu z czerwonego ciała. Druga była drżącą statuą, białą, na samotnej górze, i białą, białą... Pod drgającemi lekko koronkami stanika poruszały się przed nim nagie mięknie. Potem suknia ześlizgnęła się przed jego oczyma aż do bioder. Ciało, bez skazy, nieruchome, wznosiło się, dźwigało się w triumfie. Wrzynało się w powietrze czystym zarysem swych kształtów. Powietrze ustępowało przed temi piersiami. Były gładkie i dojrzale. Żaden pocałunek nie zmiękczył ich. Ale gorący ich marmur łaknął odcisków warg.
San Bacco zadał pytanie. Malarz wyjaśnił:
— Przyciąga mię zjawisko tych dwóch pań.
Słyszał odpowiedź San Bacca, jeszcze jakieś własnr słowa, i dziwił się przytem:
„To niezrozumiałe, że mogę się powstrzymać od po-rwania jej w ramiona!“
Od strony kominka dochodził głośny i samolubny głos pana de Mortoeila. Mówił za plecami Bettiuy i Giny. Zalęknione ukryły one głowy w wielkich teczkach z miedziorytami. Z lekkiem marzycielstwem pokazywały sobie wzajem Madonnę Frari i tamtą drugą, z dwoma drzewami. Mortoeil pozostał zupełnie niewzruszony wobec przykrego nastroju innych gości, i przywiązywał wagę do okazania tego.
2(MJ

— Cian Bellin, — twierdzi! w swem ja snem i zręczneni przemówieniu, — jest pośród Wenecjan psychologiem. Cenię go bardzo, jest — powiedziałbym — niezwykle paryski. Był zupełnie zatopiony w kobiecie. Ileż zagrzebanych cierpień, ile zgasłych radości odżywa w jego madonnach! Jakież losy odczytać można z tych pięknych, zatroskanych, pobladłych, szczęśliwych, zadumanych twarzy! Każdy jego obraz rzuca nowe, przeczuwające światło w dusze kobiece: w dusze matek, niebiańskich oblubienic, żarliwych świętych, cierpiących kochanek i niezatroskanych dam światowych.
— Zapomina pan o jednej! — zawołał Jakobus. Zbliżył się do rozmawiających.
— Jedną jeszcze odgadł i zachował: Madonnę-Niszczycielkę. Widziałem ten obraz niedawno na wsi, w nędznym kościółku, zaniedbany i zapomniany. Tronuje ona nad aniołami, a jest piękna, silna, bez serca, dumna z władzy swego ciała uad zmysłami mężczyzn, z pod ciężkich powiek spogląda wzgardliwie na świętego, który modli się u jej stóp. Opowiadał mi o niej mały’, podupadły kapłan. Był nicgolony, szyderczy, w’ brudnej sutannie, czuć go było winem. „Gdyby pan wiedział11, rzeki. „To jest oprawczyni. Nigdy’ jeszcze nie wysłuchała prośby. Przeciwnie, spuszcza chorobę na bydło i nędzę na ludzi. A przytem oczarowuje lud, że ciągle przychodzi jednak do niej. Chciałby ją ukamienować, a musi przychodzić i modlić się. Zalękniony człowiek przynosi jej niekiedy ofiarę serca, biednego serca z lichego srebra lub blachy. Następnego dnia serce znika, jakby je pożarła11.
Jakobus wy-prostował się mówiąc, skrzyżował ramiona i buntowniczo szukał wzroku księżnej. „Bezużyteczną niszczycielką jesteś ty!“ Nie wypowiedział tego głośno, ale ona usłyszała to.
14 Henryk M*nn: Minerwa
209

..Traci rozum4*, powiedziała sobie. „Ułagodzę go... Nie, poproszę go, aby mnie więcej nie odwiedzał**.
T.ady Olimpja pociągnęła ją na fotel.
—.Słodka księżno, bawię się znakomicie. Jakże okrutną madonną pani jest! Ten wielki mistrz popada w obłęd, gdyż pani go kocha!
— Gdyż ja...
— Niech się pani spokojnie przyzna. Kocha go pani i potępia. To go rozgorycza — czyż nie ma racji?
— Czy możemy to zmienić? Tam w tylnych pokojach leży zemdlony człowiek, zna go pani, milady.
— Uczyniłam go szczęśliwym, słodka księżno — nie-stety zbyt szczęśliwym... Nie ma on miłości do rozdawania, musi oszczędzać. Zapomniał o tem: stąd jego nieszczęśliwy wypadek... A coby było, gdyby pani swego wielkiego malarza poprostu wysłuchała? Niech pani wybaczy, ja blużnię. Pani jest tak zupełnie duszą, tak daleką od ciała. Czy uwierzy pani, że i ja sama byłam taka? Żyłam we wzorowem małżeństwie z lordem Raggiem. Zapomniano o tem niemal, — ale syn mój, wspaniały boy, skromny i zdrowy, jedzie teraz na kontynent. Pozna go pani, sądzę... Nie jestem zbyt inteligentna, jak pani wie, słodka księżno. Jednej tylko rzeczy się nauczyłam: im surowszemi — zdaje się nam — musimy być wobec swoich zmysłów, tem silniejsze są one w istocie. Doszłam do wniosku, że jestem szczęśliwsza, ustępując swoim zmysłom, niż tłumiąc je. To takie proste. Jaki powód mogłybyśmy mieć my, wolne i szczęśliwe, aby sobie samym stawiać przeszkody?
— Żadnego, — odpowiedziała księżna. — Nigdy też nie tłumiłam swoich zmysłów. Byłam bardzo zmysłowa, gdy marzyłam o silnych ciałach pięknego, wyzwolonego przeze mnie ludu. Byłam bardzo zmysłowa, gdy oddałam się dziełom sztuki.
210

— Ale teraz tłumi pani swoje zmysły, gdy idzie o ciało. Dlaczego?
„Tak, dlaczego?14 pomyślała księżna. W nagłym błysku powróciły do niej wszystkie zapomniane postacie: blade, drgające z żądzy twarze, macające ręce; jej paryscy adoratorzy, krwawi lub obłąkani; Pavic u stóp kanapy z podartem wyściełaniem, żchrzący przebaczenia: książę Fili w teatralnym kostjumie, zaplątany szpadą w jej suknie i plączący głośno; Della Pergola na ziemi, blady z pogardy wobec siebie i zdecydowany znieść tę pogardę.
Lady Olimpja uśmiechnęła się do siebie. „Musi ona czuć wyjątkowo silny pociąg do tej sprawy; inaczej nie broniłaby się tak gwałtownie. Będę jeszcze przy niej świadkiem bardzo zajmujących historyjek44.
Zadowolona z tego wniosku powstała.
— Wyjeżdżam, słodka księżno, za cztery lub pięć dni. Ale spodziewam się zobaczyć panią jeszcze — i szczęśliwą.
— W mojej willi pod Castelfranco. Jutro już tam jadę.
— Będę przejeżdżała. Dowidzenia.
Lady Olimpja pożegnała się. Kiedy wychodziła, wszedł Siebelind. Mimowoli zatrzymała się. Wszyscy zamilkli. Siebelind miał minę powątpiewającą i pocierał czoło ręką. Czuł się rozbity i nieczysty, jak po nocy niewiarogodnej rozpusty.
„Co się ze mną stało?44 zadawał sobie pytanie, starając się przebić myślami jakąś mgłę. „Jestem we fraku? Ach tak, byłem przebrany. Oto jeszcze dwa rude włosy44.
Strząsnął je. Potem ujrzał swoje odbicie w lustrze.
„Policzki moje są tak puste, że wyglądają czarno zu-pełnie. Szminka musiała z nich zejść. Wydaję się sobie jak chory na rdzeń pacierzowy44.
W’ykonał krok i potknął się przytem tak silnie, że aż zagrzmiało. Był zadowolony.
211

„Chcialoby ci się uciec, przyjacielu*4, rzeki do siebie. „Ale to się nic stanie. Byłeś, zdaje się, szczęśliwy? Byłeś głupcem, jeśli polegałeś na tem, zdrajcą byłeś wobec własnego losu. Teraz stań się męczennikiem i wejdź, proszę, między tych wzgardzicieli! A po pierwsze ty masz przewagę, nie oni. Gdyż oni nie starają się nawet odgadnąć, co może się teraz w tobie dziać. Ty zaś każdemu zoddzielna wyczytujesz jego nieświadome próżnostki z nieskażonej cierpieniem twarzy... Oh! Cierpienie to jedyna wzniosłość dla skroni ludzkich! Nigdy nie posiadałem jak w tej chwili władczej świadomości męczennika!44
Ujął wyciągniętą ku sobie dłoń lady Olimpji; usta jego dotknęły jej gorąco i poddańczo. Potem spojrzał za nią.
„Dobroduszna kwoczka. Żałuje już. Nawet nie zupełnie bez sumienia są ci szczęśliwi. I sądzą, że przez „Nie chcę tego więcej robić44 sprawią, iż my — my zapomnimy. Czyż wy macie pojęcie!44
Podreptał z trudem aż na środek pokoju. Panie za-topiły się nagle w ożywionej rozmowie.
„Słusznie, to było przeznaczone zgóry. Wszystko w was, każda myśl, każde słowo, każde wahanie i każdy odruch, wszystko jest nieuniknione. Ten tam wyjmie monokl z oka i odwróci się, z obawy, że możnaby go pomylić ze mną44.
Mortoeil oddalił się od niego.
„A ten drugi będzie na mnie nieznośnie wybałuszał oczy; godne zazdrości życie z jednej bryły zachowało je w doskonalej czystości“.
Przemknął się obok San Bacca.
„No więc — nie mogę znieść twego wzroku... Czyż muszę spuścić oczy przed tobą, mój mały przyjacielu? Patrzcież, nie spostrzegasz mnie wcale; księżna jest zresztą zbyt piękna, któżby tu mógł pozostać spokojny! Jesteś
212

wysmukłym statkiem, gotowym do drogi i naładowanym tylko nadziejami — a ja stałem się rozbitkiem przed odjazdem: ale czujemy ten sam duszny wiatr na swoich burtach, co?“
Był już koło Nina. Szukał czegoś bolesuego; wreszcie szepnął:
— Bosko piękna kobieta, co mój czcigodny? Tak, tak, kiedy ja byłem jeszcze młody i piękny...
Nino wzdrygnął się i spojrzał mu w twarz. Ogarnął go nagły i trwożliwy wstręt. Oddalił się szybko, przepychał się drżąc i niemal błagalnie.
— Nie! Nie chcę!
Siebelind spojrzał za nim z zadośćuczynieniem.
„To był właściwy wybuch całej twojej duszy, mój mały przyjacielu. Nie byłbym dla ciebie tak przeraźliwy, gdybyś był zupełnie zdrów. Ale tak jest z tobą: wybujała wola, pożądania, obejmujące świat, w niedojrzałem ciele. I tacy oni są wszyscy! Tacy są wszyscy, którzy przyznają dziś rację życiu i jego przemocy!
Kim są twoi bracia, Nino? Monarcha, którego trawi żądza zdeptania wszystkich lądów, wychłostania mórz: w głębokim spokoju pociera swoje skrofuliczne członki, które stygną łatwo. Żołnierski piewca nowego imperjum: krew, wawrzyn, słońce tropikalne płoną i szemrzą, kiedy uderza w struny lutni, i rozpętują krzyki drapieżnego zwierzęcia; ale jest on człowieczkiem, który nie może znieść gorąca w dalekich cesarstwach swoich idej. Wspaniały poeta wspaniałej rasy: sławi on także piękność, wielką, tryskającą życiem piękność, która leży na jego łożu; — ale ojcowie jego ją spłodzili, a jego sztuka jest jednem tylko kazirodztwem... I wzniosły filozof, ideał tysiącoleci: przeżywa dwadzieścia trzy i pól godziny swego zdrowia, aby w ostatnich trzydziestu minutach napisać
2B

hymn — <lo życia... Nerwy, odmawiające posłuszeństwa, zagrożone płuca, rachityczne klatki piersiowe, nabrzmiała prostota, nieco zgnilizny tu i tam w ciele, — ule aż do waszych ataków histerji męskiej jeszcze — chuć wielkości: tacy jesteście wszyscy. Mały Nino, jesteś wybitnym typem swojej epoki. Odważny jesteś z wyglądu, wolny, piękny i udany i zrodzony z glębokiem podejrzeniem wobec wszelkiego cierpienia i wobec tych, którzy są jak ja. Ale z was dwóch ja jestem doskonalszy; posiadam wolę siebie samego. Ty chciałbyś być, czem nie jesteś. Strzeż się kobiet, które cię rozbierają do uaga!“
Nagle Siebelind spostrzegł, że Mortoeil obserwował go, kręcąc nosem, bardzo zgóry i z podejrzeniem w zimnych oczach. Siebelind poznał je; żachnął się.
— O nieba, teraz ten cięty człowiek pomawia mnie o pociąg do chłopca, — rzeki głośno i wyraźnie do Jakobusa, który przechodził obok niego. Malarz zatrzymał się. Siebelind zebrał się na odwagę.
— Tego samego zupełnie domyślał się pierw u San Bacca, trzeba panu wiedzieć. Zresztą biorę to na siebie — i to także. Upodobałem sobie chwilowo w sainoponiżeniu, zapewniam pana... Dziwi to pana zapewne. Oświadczyłem dzisiaj wiele razy, że jestem próżny. Tak, mój drogi, to była próżność człowieka, który zraniony i wyssany przez kult swojej wzgardzonej jaśni, chciałby wmówić sobie samemu, że przywiązuje wagę do rzeczy świeckich. Gdy tylko czuje prawdziwie, zdanie nieświadomych szczęśliwców nie jest mu nawet obojętne, — wstrętnem mu jest nawet, gdy omyłkowo sądzą o nim coś dobrego. Ale zmusza się do pożądania życzliwości i gorących uścisków dłoni, i szminkuje się, aby pozbyć się raz własnej nędznej jasności widzenia, to była histeryczna próżność z...
214

Urwał nagle. Oddech Jakobusa stawał się coraz krótszy. „Ten człowiek wygląda przecież, jakby się chciał rzucić na mnie“, pomyślał Siebelind. Ale Jakobus rzekł bardzo zimno:
— Czyż nie przychodzi panu na myśl, że nigdy nie przestoje się pan zajmować sobą? Kiedy pan był szczęśliwy, nurzał się pan w’ szczęściu tak długo, aż się rozsypało. Teraz czuje się pan źle i mści się pan, odsłaniając całą swoją ohydę. Jest pan głęboki, o tak, wierci pan zawsze aż do cuchnących głębin, i zawsze we własnej jaźni. Na tem polega właśnie pańska naiwność: w zainteresowanie, jakie budzić musi pańska jaźń, nigdy pan nic wątpi. Bardzo niesłusznie, gdyż jest pan zupełnie niczajmujący. A teraz niech się pan dziwi!
Po tych słowach Jakobus odwrócił się do niego plecami — a Siebelind dziwił się. Zwolna stało mu się bardzo gorąco, miał ochotę tupać nogami i wołać: „Ja miałbym być niezajmujący? Ja miałbym być niezajmujący?“

dlatego, że liście mogłyby opaść... — poJakobus zrozumiał natychmiast.
pani doda: i własne pani liście mogłyby

to nieuprzejme!
Jakobus zbliżył się na skinienie księżnej. Pochylił się nad jej fotelem.
— Więc wiedziała.
— Niech zwiędnąć.
— Jakie
— Nie idzie o uprzejmość. Teraz, w tej minucie, jest pani Wenerą, dojrzałą i pełną. Piękność pani nie może wzrosnąć więcej, a nie maleje jeszcze. Jest to chwila, która nie powraca. A i moja chwila jest jedyna; w niej tylko żyje arcydzieło, a wraz z nią umarłoby. U każdego celu naszego życia spotykamy się przecież. Nigdy z pewnością dwoje ludzi tak, w tym osobliwym sensie, nic należało do siebie, księżno, jak my. Jakże potężnie to od
215
1




czuwam! Jesteśmy stworzeni na to, aby się wzajemnie podnieść, uczynić »ię wzajemnie rzadszymi, wspanialszy mi. nadać sobie lekkość doskonałości i wreszcie na wyżynie bez pragnień uwielbiać się wzajem.
— O, co zu płomienne słowa!
— To prawda, nie są one właściwie potrzebne. I bez nich uczyni pani wszystko, czego chcę, zostanie pani moją kochanką i moim modelem...
— Mówię poważnie, nie będę tego więcej słuchać.
— Cóżby to pomogło. Już pani to usłyszała: umierający leżał między nami, świadek, który nie powtórzy już nic z tego, co usłyszał. To jest niezmienne.
— Przedtem, gdy opowiadał pan tę historję o okrutnej Madonnie, czy wie pan, że miałam wtedy zamiar wyrzec się pańskiej znajomości? Nie czynię tego, niech pan to sobie dobrze zapamięta. Gdyż nie lękam się, aby mnie pan skompromitował. T nic chcę, aby pan sobie to wmawiał. Pańskie pożądania i myśli innych — to przecież wszystko tylko zabawki dokoła mnie.
— Wiem, pozostaje pani niedosiężona.
— Stąd potworność pańskich uroszczeń?
— Oh, panią, księżno, traktować trzeba z karkołomnej wysokości. Trzeba panią mamić arcysilną, zuchwałą męskością. Zwykłej miłości męskiej nie rozumie pani; nie dociera ona aż do pani. Naturalne pani przekonanie polega na tem, że jest pani jedyna, niedostępna dla reszty ludzkości i niezdolna zbliżyć się do niej. I jest nią pani! Nie łudząc siebie, nie może pani zostać niczyim przyjacielem. Jakże pani jest godna współczucia! I w miłości — w jakiej miłości! — bywa tylko nieprzyjażń z panią — gorzej jeszcze: obcość.
Ujrzał, jak się przeraziła, i nagie gorącą falą oblało go pragnienie porwania jej w ramiona.
216

— Niech palii wybaczy, — rzeki bezgłośnie, — to były tylko zlc słowa. Chcę panią przecież kochać, pośród pani samotności. Przynajmniej o tym bólu z przed chwili musi pani zapomnieć. Będziemy się bardzo kochali i wcale się nic będziemy męczyć.
— Spodziewam się, — rzekła księżna.
— Walczyliśmy’ już z sobą dość przedtem.
— To przynajmuiej jest prawdą. Tęsknię bardzo za spokojem. Pozostawi mię pan na wsi nieco samą. Zabieram tylko Nina.
— Czy napisze mi pani, kiedy mam przybyć?
— Nic wiem... Pani Bcttino!
— Księżno?
— Napiszę do pani niedługo, prosząc panią o wizytę. Czy przyjedzic pani?
— Tak.
Klelja załamała w milczeniu ręce.,.Ona jest już zbyt głupia!“
— Gino, — rzekła księżna, — miała pani do załatwienia jakieś sprawy w domu. Kiedy pani jodzie?
— Pojechałabym zaraz, ale Nino wzbrania się.
— Nie chccsz?
Spojrzał jej w oczy.
— Nie.
— W takim razie pojedz ze mną na wieś na czas, póki twojej matki nic będzie. Będziemy sami z sobą i bardzo szczęśliwi.
Nazajutrz wyjechali. Było późne popołudnie, gdy wjeżdżali pod górę ku willi. Nino był milczący i myślał: „Siedzę na tych jedwabnych poduszkach obok swojej Yolli, uwożę ją do zaczarowanego zamku. Otoczony jest gęstwiną. Nikt nie może się do niego dostać ani wydostać
217

ię z niego. Przysięgałem sobie, że tak musi być. Alo esy wierzyłem istotnie, że to się stanie?“
Winnica i pola z drzewami oliwkowemi wznosiły się powoli. Droga biegła kręto między szaremi murami; kwitły na nich wąskie szeregi bladoczerw onych róż. „Takie stoją ciche i proste i skupione“, rnyślał chłopiec, „jak róże na starych obrazach, gdy pełnią straż przed Madonną“.
Raz ukazały się w głębi, na wysokości z samych falu-jących koron, schody — kilka tylko wąskich stopni; pod niemi drzewa zamknęły się znowu.
— Wejdziemy tam, — rzekła księżna.
Wejdziemy tam, — powtórzył Nino, nie rozumiejąc tych słów, nie wierząc w nie prawie. Wiszące schody, wgórze, w powietrzu, wsparte tylko na zielonych konarach i znikające kto wie gdzie, w bajce może, — po nich miałby wchodzić z Yollą... Trudno było wytrzymać tę błogość. Westchnął.
— Chciałbym, abyśmy nigdy nie przybyli, — rzekł cicho.
Księżna roześmiała się:
— Zgodziłabym się. Jak świeżo pachnie listowie! Tutaj słońce jest dobre i łagodne. Wiesz, kanały gniły bardzo.
Przypomniała sobie, jak nieradośnic ślizgała się jej gondola w wąskich cieniach. Spiżowe niebo ciążyło nad milczącetni pałacami. „Chcę wypocząć“, pomyślała. Oddychała pełną piersią, wzrok jej błąkał się po głębokich manowcach latorośli, po rozległych srebrnych falach oliwek, i biegł wdał na łagodnie zalaną słońcem okolicę. Na każdym pagórku leżał cień chmury. W świetle lub w mroku tuliły się do stoków wille. Poza tem stała nieruchomo granatowoczarna ściana drzew iglastych. Wszędzie wynurzały się z wieńców i dolin połyskującej lub matowej zieleni kamienne wysepki. Wieże z blankami, powyginane murv,

kolumnady, długie skrzydła zamkowe pocięte były po-kryte cieniami grubych mas drzewnych lub wystrzelały oślepiająco w woń dali.
„O, daleko przecież jest — do uiego. Tutaj jestem bezpieczna“.
Z niewidzialnych zagonów u ich stóp, po drugiej stronie murów przydrożnych, wznosiły się wonie heljotropów. Konie parskały; z pysków ich spadały kawałki piany, lekkie i iskrzące się.
— Teraz pewnie jednak przybyliśmy? — zapytał Nino. Zatrzymali się przed bramą. Mur porosły był gęsto blu-szczem. Korkodęby tworzyły nad nim połyskujący i ciężki dach. Jakiś staruszek nadbiegł, wymachując ramionami i skrzecząc powitania. Ukazało się kilku innych ludzi.
— Zostańcie tu wszyscy, — rozkazała księżna. — Wejdziemy po schodach.
Opuścili powóz: zatoczył wielki łuk na gościńcu, w stronę ogrodu. Księżna rozmawiała jeszcze ze staruszkiem; Nino szukał wejścia.
— Tutaj, paniczu, — rzekła jedna z dziewcząt. Spoj-rzała na niego; wysunęła czerwony koniuszek języka przed górne zęby.
Księżna nadeszła; poszli prosto przez pochyłą łąkę. Przed czarnym cieniem, którym wieżaste mury z wawrzynu i lentaggine zakrywały swoje tlo, wspinał się, świecąc i błyszcząc, pegaz. Obok cienia trawa połyskiwała bardzo miękko.
Potem weszli w mur z listowia, przeszli przez ruszto-wanie podwójnych schodów, które dzieliły się, łączyły znowu pod kątem i biegły obok siebie z jednego tarasu na drugi. To stawały się płaskim, szerokim pomostem, a nagórze, w niszy z połyskującego wawrzynu, na cokole, z którego wrytryskało źródło, wznosił się Apollo i z lutnią
219

na biodrze czekał władczo na zbliżających się. To były znowu drabiną, wąską i stromą, a w szeleście liści przechodzący słyszeli cichy śmiech satyra; wysuwał spiczaste uszy z zielonego mroku.
Nagle Nino przechylił głowę do tyłu.
ollo, oto dom. Jest otwarty zupełnie i pełen róż. Czy rzeczywiście będziemy tam mieszkali?
— Pośród róż — jeżeli chcesz. W iszą wokół kolumn, w idzisz. Kolumny dźw igają loggię; jest ona naw pół zatopiona w wawrzynie i różach. Obok niej przechodzi balustrada, która panuje nad tą schodkową budowlą i otacza wzgórek ogrodowy. Białe popiersia na niej nazwę ci wszystkie po imieniu. Wszystko to są ludzie, w których życiu coś pięknego czyni nas dumnymi.
Wyszli na jasną płaszczyznę; studnia powitała ich szme-rem — i dosięgli domu. Szersza jego strona była zboku. Był niski, długi i miał wysokie okna o ostrych lukach. Zewnętrzne jego schody swobodną linją spadały między gaiki jałowców i tuj, z jasnolila owocami.
Zjedli obiad w chłodnej sali. Pięć jej okien było otwar-tych. Za niemi wisiał różowy opar. Wr oddali przerywały go czarne wierzchołki cyprysów. Okrągliły się srebrzyście, jeden po drugim. Był wieczór.
W nocy Nino obudził się. Słyszał cykanie świerszczy i plusk studni. Patrzał w mrok i myślał. Nagle opadło coś na jego skroń, pełno i miękko.
„Tak, była tutaj, wczoraj wieczór, i pocałowała mię. Spałem już, ale czułem to jednak. Czuję to jeszcze. Teraz ona śpi zapewne, a ja myślę o niej, ja sam. Gdyż w tym wielkim domu niema nikogo prócz naB dwojga. Muszę sobie dokładnie wyobrazić, że nikt nie może słyszeć studni, tylko Yolla i ja. Teraz zatrzeszczało okno, czy to jej? Jakie dziwne! Z pewnością prowadzą do niej długie, obce
220

korytarze. Nie znam drzwi, przez które weszła. Nie wiem, jakie drzewa zaglądają do jej okna. A jednak, gdybym teraz powiedział „Yolla“, możeby to usłyszała. Tak bliska jest, a tak niewiadoma; jakbyśmy byli duchami. To zamek duchów. Wczorajsi słudzy stoją teraz napewno znowu w krzakach jako posągi marmurowe z koźlemi nogami...“ Rano, z zamkniętemi jeszcze oczyma, uświadomił sobie w’ słodkicm przerażeniu, gdzie jest. Wstał, ciągle jeszcze ślepy, namacał drogę do okna, wychylił mocno ciało i naraz rozpostarł ramiona i podniósł powieki. Owoce odbijały się w powierzniach wód, a w pokrytych rosą trawach kwiaty. Ze studni piły ptaki razem z trytonami. Kamienne istoty schylały się pod czarami, z których spływała woda. Miały białe ramiona; ręka, która czerpała wodę, i mięsiste udo, po której ona spływała, były pozieleniałe.
— Spójrz, jaki piękny owoc! — rzeki ktoś z tłumionym śmiechem. Nino spojrzał wdól. w twarz dziewczyny, którą znał. Znowu wysunęła koniuszek języka przez zęby. Biodra miała szerokie, włosy kędzierzawe, policzki czerwone. Z jedną ręką na żywopłocie obserwowała bose stopy i nogi chłopca; kształty ich rysowały się przez koszulę. Stał przy żelaznej poręczy okna, które otwarte było aż do podłogi.
Język jej poruszył się; nagle rzuciła brzoskwinę wgórę. Uderzyła ona o wąską i niewprawną dłoń Nina i spadła w trawę.
— Jakiś ty niezręczny, paniczu!
— Nie prosiłem cię przecież o brzoskwinię.
— Ale weźmiesz ją!
Wycelowała jeszcze raz; Nino złapał. Potem cofnął się. Ubrał się, myśląc:
„Yolla nie wstała jeszcze, jest bardzo wcześnie. Czy mam szukać jadalni? Wolę tu jeszcze nie nie poznawać;
221

niech to jeszcze będzie zamek duchów... Jak wspaniała jest ta brzoskwinia w dotknięciu! Prawie jak włosy Yolli. Pęcznieje w mojej ręce, jakby wypełniona była samym sokiem“.
Zjadł owoc. Potem wyjrzał przez okno; dziewczyny nie było. Zszedł do żywopłotu i pobiegł, między maguoIjami. drzewami granatu i krzakami poziomkowemi o miękkich. lepkich owocach, aż tam. gdzie podparte korony korkodębów tworzyły aleje.
Nie zatrzymywał się nigdzie, zdawało mu się, że ciągłe następować musi coś jeszcze piękniejszego. Odnalazł ścieżkę na górę i wszedł nią aż na wierzchołek. Stało tam na wietrze sześć cyprysów, nieruchomych, jakby z zielonego marmuru. Nino wszedł między nie, ale uwikłał się w sidła. Z drewnianego szałasu za drzewami wybiegł wczorajszy staruszek, piszcząc i wymachując ramionami.
— Nie chodź dalej, paniczu, za chwilę byłbym je miał.
— Kogo?
— Ptaki. Nie widzisz? Tak nastawiam te sidła. Mogę złapać sto naraz — co ja mówię, tysiąc. Jak myślisz, ile złapałem w zeszłym roku? Trzydzieści tysięcy. W całej okolicy...
Wskazał wdół.
—... jedzą moje ptaki.
Chłopiec rzekł gwałtownie:
— To nie twoje ptaki. Zabraniam ci je zabijać.
Stary skakał dokoła.
Ptaki? A nacóż są ptaki! Łapie się je, a księżna pani nigdy nie zabraniała.
— Napewno nie wie o tem wcale. Dlatego ja ci zabra-niam, ja!
Tupnął nogą. Jaki ton staruszek był brzydki: ramiona miał wysokie, czaszkę łysą, członki długie, kościste —
222

i chciał zabijać piękne ptaki. Dumnym krokiem obszedł Nino cyprysy dokoła, depcząc pogardliwie po sidłach. Potem począł schodzić z góry. Staruszek dreptał za nim.
— Paniczu, zlituj się nad biednym starcem, nie mów nic księżnej pani.
— Niczego nie mogę przyrzec, — odpowiedział Nino i odszedł szybko.
„Nic powiem jej chyba o tem44, zastanawiał się, „rycerze nie zwykli się pysznić. To był prawdziwy czarownik, będę na niego uważał: wydrę mu jeszcze te wszystkie piękne istoty, które chce zabijać*4.
Począł gwizdać, z twarzą zwróconą ku górze. Sunęły tam chmury: jedna wyglądała jak lekka, powiewna szata kobieca. Obok druga zwijała się wkoło, a błękit, który obejmowała, wydawał mu się głębszy, niby studnia — tak, złota w głębi, jakby w studni ukryta była korona.
Na zakręcie drogi ujrzał ogród. Kilka białych jak wrapno plam przerywało zieleń krzaków.
— To on. To zamek, — rzeki Nino głośno. Przyłożył rękę do ust i zadął jak na rogu. Potem odwrócił się, jakby szła za nim świta.
..Prawda, drwale, że to jest zamek, gdzie śpi zaczaro-wana królewna? Wiedziałem o tem. Wy, myśliwcy moi, pozostańcie tutaj. Żaden niech za mną nie idzie: cierniowy żywopłot rozewrze się przede mną tylko jednym. Przybywam po stu latach4*.
Był nadole, z ręką na biodrze doszedł aż do balustrady nad tarasami. Zeskoczył z dwóch stopni, przesunął palcami po grubych, zardzewiałych strunach liry Apollina — pozostały nieme — i spojrzał wgórę. Loggia leżała w słońcu, pełna róż. Wszedł znowu wgórę, aż pod jej luki. Na poręczy zatoczył się prosto w gęstwinę wawrzynu i róż, z której się podniósł. Wyprężył się, zbadał odległość. Loggia była
223

osłonięta przez niską, popękan.’) ścianę marmurową. Wy-kuty pachołek z pochodnią sterczał z niej ukośnie. Nino zdołał go dosięgnąć, podciągnął się, wdrapał do podłogi i przeszedł przez mtir. Na ramieniu pozostała mu gałązka róży.
Nic obejrzą, się: z ręką na biodrze wszedł w otwarte drzwi sali. Księżna leżała w niej na wypłatanem krześle. Wsparła policzek na prawej dłoni. Z lewej jej ręki wolno osuwała się po tałdach białej sukni książka.
— Kochana \ ollo — szepnął Nino i — kochana, kochana A oilo, — coraz odrobinę głośniej, aż go usłyszała.
— Ależ skąd ty się tu bierzesz?
— Z ogrodu.
— Jakże to możliwe, mur jest przecież wyższy od ciebie.
— Mylisz się. udało się. Zresztą chciałem tego.
— Ale wychodźże stamtąd, — zawołała i zerwała się. — Spójrz tam wdół. Stromo jest, prawda, i głęboko. Nie wiedziałam wcale, że się tak dobrze gimnastykujesz.
— To wcale nie to, — wyjaśnił chłopiec i zarumienił *ię — Ale bawiłem się przed chwilą w śpiącą królewnę. Ja byłem księciem.
— Ach! A ja...
— O nie, ty nie. — zapewnił z pośpiechem i pochylił głowę. Podniósł ją jednak zaraz, blednąc.
— Owszem: ty, Yollo.
— Jestem z. tego dumna, — rzekła księżna, nie uśmie-chając się. Odczepiła ciernie z jego ramienia i przypięła róże do własnej piersi.
— Cóż jeszcze zrobiłeś?
— Zabroniłem brutalnemu człowiekowi bezprawia.
— Spodziewam się, że cię usłuchał.
— Oczywiście.
— Tak, tyhyś nie zniósł, aby się opierał.
2M

Spojrzała na niego, poważnie zupełnie. Przypomniały się jej słowa jej ojca: „Najgorsze byłoby, gdyby ktoś zaniedbał wobec ciebie uniżoności. Ukarałbym go dotkliwie. W razie potrzeby kazałbym mu obciąć głowę“.
Potem zapytała:
— Czy znasz już aleję milczenia?
— Zdaje się, że nie.
— Po cienistej stronie, tam na stoku. Dzisiaj po po-łudniu pójdziemy tam, chcesz?
Nudził się po jedzeniu, gdy księżna wypoczywała, i bardzo był ciekaw alei milczenia. Ale nie poszedł tam. Pozostał ze swoim Dantem przy kamiennym stole, pośrodku krytej galerji korkodębów, w miejscu, gdzie przecinały ją inne aleje i gdzie w lekkim przeciągu szeleściło tyle liści, że często odwracał się, sądząc, iż to jej kroki. Nagle jednak, właśnie w chwili, gdy zatopiony był zupełnie w wierszach, ręka jej legła na jego karku. Nie poruszył się i drżał tajemnic — aż kazała mu pójść z sobą.
Doszli do drugiej strony pagórka: wysokie tuje, dziko rozrosłe, pokrywały jego stok. Na skraju cichej drogi u ich stóp, zapóźnili się goście z kamienia. Mężczyźni w togach wspierali podbródki na dłoni; wielkie panie obserwowały swoje małe nogi; Hermes z podziwem niósł na swej pięści maleńkie dziecko — on. który był tak piękny i szybki.
Nadole weszli w wielki krąg; drzewa iglaste i krzaki zamykały go mrocznie. Wzdłuż ich szeregów stały7 stare ławki marmurowe. Środek placu zajmowało szerokie i najeżone skałami źródło. Najady jego kusiły nagich jeźdźców; rzucali się w wodę, wymachiwali mieczami. Neptun groził im z najwyższej skały trójzębem. Dziewice morza uciekały z powiewająccmi włosami, ze skamieniałym krzykiem. Trytony ułatwiały im ucieczkę, ale na brzegu
15 llearyk M-nn: MiKrwi
225

zdroju, z jedną nogą przełożoną przez jego skraj i uśmie-chając się pożądliwie, czekały na nie satyry i fauny.
Księżna oparła się o kratę i przyglądała się zabawie.
— Wiele tu żądnych przygód, — rzekła. — a mało wody. Nino powiedział:
— Wiedziałem, że będziesz dzisiaj stała przy tem źródle.
— Więc jednak byłeś już tutaj?
— Nie...
Chłopiec spojrzał w czarę źródła, pod czysteiu niebem pełna była ona błękitu, — potem na swoją ukochaną. Nosiła miękką, białą suknię; opadała bez wcięcia od ramion aż do stóp. Poruszała się, wypowiadała jakieś słowo, a lekka tkanina powiewała na jej członkach, tworząc wszystkie zarysy. Pomyślał o rozwiewaniu się chmury.
— Ale widziałem to na niebie, — dodał.
Księżna nie odpowiedziała; z pochyloncmi czołami nadsłuchiwali oboje budzenia się źródeł. Park był ich pełen. Były daleko, leżały zatopione w gęstwinie i wysychały. Ale teraz, w tej głębokiej ciszy, witały się. Szeptały, wzdychały i śpiewały ledwo dosłyszalnie. Chłopiec pomyślał: „Yolla nosi teraz szerokie szaty. Dawniej chodziła w obcisłych sukniach i szybciej. Teraz wypoczywa chętnie, jest blada i przymyka oczv“.
Wtem usłyszał jej głos:
— Ty także przecież żyjesz uczuciem, Nino, — ty także. Ja już w ten sposób tak wiele żyłam, darowałam się marzeniom i obrazom, i czułam — czułam. Było to jak wędrówka po gorącym piasku, zdaje mi się dzisiaj, przez pustynię niemal, z suchemi ustami i spalonemi podeszwami. Teraz chcialabym dotrzeć do oazy i ochłodzić się. Chcę, aby mnie wachlowano, abym nie myślała o niczrin. Chcę. aby mnie kochano.
226

W*
Nie podniosła twarzy. Słyszał słowa jej, padające zoddzielna, jakby kapały w wodę. Uchodziły mu i zatrważały go.
— Widzisz, — rzekła, — mówię z tobą jak z prawdziwym przyjacielem. Ty i San Bacco jesteście mymi przyjaciółmi.
— Yolla... — mruknął Nino.
— Jakże ci jestem wdzięczna za to imię. Jak ty je mogłeś wynaleźć? Przez całe moje życie, trzeba ci wiedzieć, nikt nie nazwał mnie jeszcze pieszczotliwem imieniem... Chcę, aby mię tylko kochano, — powtórzyła słabo zupełnie.
Po chwili wyprostowała się i doszła do ławki. Usiadła w rogu, plecami ku pustemu cokołowi. Zażądała:
— A teraz powiedz mi, co czytałeś pierw.
Nino spojrzał wgórę. Na dwóch cyprysach za nią, na samych wierzchołkach, siedziały dwa białe gołębie i gruchały. Zaczął czytać, ze wzrokiem w wierzchołkach cyprysów: „Amor ch’a cor gentil ratto s’apprende, Presc costui... “
Mówił coraz dalej, nie zastanawiając się. Słowa przy-chodziły mu z oddechem, nie wzyrwał ich. Nie znał innego poematu miłosnego, jak Franceski. Księżna spoglądała ziołu na jego twarz; światło połyskiwało na niej, rozjaśniało ono błogie cierpienie, zachwyconą tęsknotę, aby się stopić z tenii wierszami — jako jedno słodkie słowo z wielu — i z powietrzem, które je przynosiło, przez jedną sekundę płynąć dokoła jej piersi.
Nagle spojrzenie jego zwróciło się wdół, na jej ramię, na jej szyję. Nino zająknął się; wolno potrząsnął głową. Czytała w jego oczach: „Co pomogą wszystkie wiersze, naco cale oszołamiające pragnienie, szybujące ku tobie serce!... Nic nie dotrze aż do twojej piękności. Ona jest nieubłagana. Dlaczego badasz mię z lakiem znużeniem i tak żarliwie z pod ciężkich powiek? Yollo, kochana Yollo, okrutna jesteś samą pięknością’*.
227

Potem dokończył:
„Quel giorno piu non vi leggemmo avante“.
Z westchnieniem siadł obok niej. Cicho przyglądali się przędziwu wieczora. Jak wczoraj rozciągał w powietrzu swój różany woal. Wierzchołki dwóch cyprysów przebijały go, a dwa białe gołębie wypadły w jego sieci. Odleciały łagodnie, z nóżkami niby krople krwi.
Okrągły plac zatonął zwolna w szarzyźnie. Księżna ujęła chłopca ze rękę; minęli znowu aleję milczenia. W ukośnein paśmie słonecznem żwir połyskiwał fioletowo. Każda z postaci kamiennych oddawała się samotności i mrokowi.
Chłopiec milczał, prowadzony za rękę przez swoją ukochaną, której suknia powiewała. Pomyślał: „I ja przecież kiedyś będę umierał, chociaż to takie dziwne. Wówczas pomyślę o tem że przeżyłem ten dzień. Cóż znaczy reszta?“
„Czyż to jest niemożliwe?‘pytał siebie przez tydzień, na zagmatwanych ścieżkach gaików, na górze, przy źródłach i w swoim pokoju — i „Co?“ odpowiadał sobie samemu.
„Nazywa mię swoim przyjacielem. Nigdy nie śmieje się ze mnie, nawet kiedy się zdradzę i wstydzę się. Ona sama wyznajc mi tajemnice — nie rozumiem ich, ale przerażają mię i zdaje mi się, że to raczej źródła w gęstwinie tak mówią... W’ięc czy nie mogłaby kochać mnie jak mężczyzny? Brzmi to obłędnie, wiem o tem naturalnie, ale przypuść to na chwilę, dla zabawy. Nie jesteś już przecież dzieckiem, nie jesteś nawet o głowę niższy od niej samej, prawda? Pomyśl o obrazie świętej Katarzyny w naszym kościele przy liceum. Co za wielka, potężna kobieta — a z jakiem wzruszeniem i czułością wyciąga wspaniałą rękę do swego oblubieńca: małego Dzieciątka Jezus.
228

Piękna jest. W białym adamaszku i zloljm płaszczu, obwieszona cała sznurami pereł, z koroną z diamentów we włosach. Anioły śpiewają: czerwone chorągwie wznoszą się za nią wokół białych kolumn... Co za święto! Tak powinno być, tak właśnie, z Yollą i ze mną“.
Zaklinał się, w lęku, ie marzenie jego rozwieje się.
„Zastanówże się, gdybym miał osiemnaście lat, nie. tylko siedemnaście, i posiadał dw a czy trzy włosy na brodzie, niktby się wówczas nie dziwił. Czyż nie powiadają, że Antonio Fabrizzi z ósmej klasy jest kochankiem żony jakiegoś pułkownika? Trzy lata brakują mi, to wszystko — i jakiżby to był świat, w którym niezmierzone szczęście — czyż ja wiem, jakby to w’ogóle było? — nie inoże się stać, gdyż ktoś jest za młody o trzy lata!“
Szarpał ubranie na piersi i przegubach rąk.
„Czyż nie chcesz urosnąć, stać się szerszy! Zawarłbym sojusz z djabłem! Niechby mnie uczynił mężczyzną na jeden rok i dał mi miłość Yolli, potem może sobie zabrać moją duszę... Rok? Nie, jeden dzień. Za jeden dzień uczyniłbym to! Niestety djabeł nie chce o mnie słyszeć — prawdopodobnie dlatego, że ja o nim nic nie wiem. Dlaczego musimy być niewierzący! Czekaj tylko...“
1 oddawał się domysłom co do prawdziwości czy bajeczności spraw boskich. Towarzyszyły mu tc myśli aż w sen.
Rano postanowił z bijącem sercem:
„Zapytam jej, czy chce wyjść za mnie. Jest to może w istocie bardzo proste, tylko moje rozmyślania komplikują sprawę. Podobno zawsze tak jest u kochających... Ona powie „tak“, gdyż mnie kocha. Zaczekamy, aż będę miał dwadzieścia lat...“
Wieczorem podciągnął kołdrę aż pod brodę, zagryzł zęby i mruknął:
„Jak się to dzieje, że taki obłęd powstaje w moim mózgu?“
229

Gdy się obudził, załamał ręce.
„Ale ja ją tak kocham! Czyż oua nie musi ua to odpo-wiedzieć? Nikt nie może darmo przyjmować tyle miłości: toby było niesprawiedliwe: miłość nie dopuściłaby do tego.
Amor ch’a nullo amato amar perdona —
Yolla jest blada, zmęczona jest, nosi szerokie szaty. Powiada: „Chcę aby mię kochano“ — oczywiście mnie ma na myśli!“
A w nocy jęczał:
„Nie mnie — wiem przecież — ale innego!“
Ujął głowę w obie dłonie; bolała go od wszystkich tych wysiłków, któremi tłumił w swym mózgu prawdę.
„Nie sądź“, tak wołał do drugiego Nina, który czepiał się złudzenia, — „źc poważnie wysłuchuję twoich niemożliwych urojeń. Wiem przecież, co nastąpi!“
Nic wiedział nic — i to było najstraszniejsze.
Pewnego popołudnia księżna rzekła:
— Zejdźmy na gościniec! Oczekuję gości.
Nie zadał pytania; czuł jak krew jego zamarła.
— Pani Bettiny i jej męża, — wyjaśniła.
Po drodze prawie nie rozmawiali. Dni stały się parne. Na jakimś zakręcie ujrzał chłopiec nagórze białe schody, występujące z zielonej masy.
„Teraz znikną pewnie na zawsze“, pomyślał. „Do bajki napewno już nie prowadzą“.
Zagryzał wargę dolną; udało mu się nie płakać.
Księżna rzekła znużonym głosem:
— Zdaje się, że nie przyjadą już. Wracajmy.
Nino przechodził od nadziei do męki. Schody ukazały się jeszcze raz. Nagle stwierdził stanowczo, zimno i prawie z ulgą:
„Teraz skończyło się wszystko“,
2JQ

Usłyszał turkot powozu. Jakobus i jego żona wysiedli. Malarz towarzyszył księżnej, Nino musiał prowadzić przodem panią Bettinę. Głuchy spokój nie opuszczał go; położył się z tym spokojem i spał przez godzinę.
Potem otworzył oczy i nagle stal się trzeźwy jak za dnia. Jakiż lęk przejmował go drżeniem, aż do koniuszków palców. Za każdem trzeszczeniem drzewa, za każdym szelestem liści w ogrodzie noga jego wysuwała się z pod kołdry.
„Teraz jest noc, teraz jest noc. Co się teraz dzieje — nieba, co się teraz dzieje? Gdy dwoje się kocha... Czy są w sypialni Yolli? Ciągle jeszcze nie znam korytarzy, które tam prowadzą, ani drzwi, przez które ona wchodzi. Nie wiem nic! Co oni robią? Gdy koledzy opowiadali w szkole historyjki o kobietach, udawałem, że rozumiem. Dlaczego nie kazałem sobie tego objaśnić! Małemu MignattiemłI Mogłem mu zagrozić biciem, aby tego nic powtórzył... Całują się, napewno, potem się rozbierają. Potem — czy kładą się do łóżka? A potem, potem?“
Zatkał sobie usta i jęknął.
„Nie! Tamci kłamali! Wszystkie kobiety mogą robić takie rzeczy. Ale gwoli Yolli zadaję temu kłam. Zadaję kłam, że to istnieje!“
Uklęknął na łóżku, błagalnie wyciągnął ręce, zalany Izami, bez myśli:
„0, nie dopuść do tego!“
Nagle drgnął; padl przodem na łóżko. Za domem usłyszał szmer. „To kroki“. Był już przy oknie. Ktoś wychodził z między korkodębów. Jeden tylko? Tak, jeden tylko. Cygaro jego żarzyło się: był to Jakobus. Zbliżył się. poznał chłopca.
Nino, nie śpisz? Zrjdźże nadół!
231

— Zaraz! — zawoła) Nino i skoczył zpowrotem <io po-koju. Kochał tego człowieka!
„Włóczył się po alejach, kiedy ja tu leżałem i fantazjo-wałem. To wszystko, wszystko nieprawda!“
Narzucił ubranie i pobiegł. Pośród całej tej radości ogarnął go lęk, że nogi mogą mu odmówić posłuszeństwa. Dysząc ciężko powiedział:
— Jestem.
Długo szli obok siebie. Jakobus myślał: „Nie wytrzymani tego, by spać z nią pod jednym dachem, a jednak rozłączony. To upokorzenie. Nie położę się wogóle. Mam przynajmniej przy sobie tego chłopca, który mi jest tak sympatyczny. Zdaje mi się niekiedy, że gdyby jego nie było, nic kochałaby mnie wcale. Ulgą było dla mnie wiedzieć, że on jest przy niej“.
Sięgnął po papierosy.
— Cbcesz?
Nino zapalił i cieszył się ze swego spokoju i pewności.
„Mam go przy sobie — tu, wystarczy mi tylko wyciągnąć rękę. Nic się nie może stać“.
Szli tak ciągle w kółko, pod połyskującemi gwiazdami: szli z góry i znowu pod górę, między tujami z księżycowo jaskrawemi obrazami i w cieniu gaików, wzdłuż żywopłotów różanych, przez gęstwinę i dokoła zdrojów — ale nigdy kolo domu i pod jego otwartemi oknami, z jednego z których powietrze nocne niosło zadrzemane tchnienia: tchnienia ich ukochanej.
„Czuwałem przez całą prawie noc — dla Yulli“, powiadał sobie Nino z dumą. Ale był zmęczony i włóczył się po domu. Po obiedzie, gdy nawet {losy ptaków usnęły i panowało tylko milczenie upału, minął aleję posągów, przeszedł kolo wielkiego źródła z gonitwą jeźdźców, nimf i trytonów —
23?

w zarośla. Otaczały one zdziczały okrągły plac. Trzeba się było przedzierać aż do ich środka, po wąskich ścieżkach, najeżonych cierniami.
Wreszcie dotarł chłopiec do sporego trójkąta, porosłego trawą i dawno zdobytego i zniekształconego przez rozrastające się krzewy. Spuszczona była przed niemi kotara wysokich jaworów, ustrojonych w bluszcze. Obcinała ona najostrzejszy kąt polany. Nino przecisnął się w to schowanie. Pod wiszącym złomem skalnym, w wysokiej murawie spoczywało tam coś pozieleniałego, marmurowego. Była to zapewne niegdyś czara zdroju; jeszcze dawniej sarkofag. Ponad tem, na skale widniała kamienna maska; niegdyś napewno sączyła się z jej ust woda. Druga maska, z pustemi oczyma i otwartemi ustami, ziewała na ścianie antycznego koryta; niegdyś wypuszczała ona nadmiar wody.
Nino zrobił otwór w bluszczu, który obrastał brzegi. Wpełznął w wydrążenie i rozciągnął się na poduszkach z uschłych roślin. Padalee prześlizgnął mu się między palcami i znikł. Potem był zupełnie sam. Było cicho, chłodno, pachniało gnijącem listowiem. W ystarczało mu się podnieść tylko do połowy, aby wsadzić twarz w maskę, która służyła za odpływ. Przez oczodoły jej wyglądał, poprzez platany, na zaniedbany trójkąt z niezdeptaną murawą. Kilka promieni słonecznych zabłąkało się tam i znikło. Zabłysnął kwiat. Zaśpiewała sikora. Niebo było ciemnobłękitne. Nino opadł zpowrotem i zasnął.
Budząc się, usłyszał gdzieś za sobą głos Jakobusa.
— Cokolwiekbytn robił, akt pozostanie słaby w kolorze. Zielone oświetlenie jest nieszczęśliwe... A pani bezwarun-kowo nie chce przed domem?
Księżna rzekła;
233

— Traci pan rozum. Mam stanąć naga zupełnie przed różanym żywopłotem.
— Toby przecież było piękne, — rzekł Jakobus. — Czy służba przeszkadzałaby pani? Możuaby wszystkich odesłać.
— O, małobym się o nich troszczyła.
— 0 moją żonę także chyba nie; ją się odprawi... Ale?
— Ale!
— Ach! Napewno mały.
— Proszę, niech pan maluje.
Znowu zapanowała cisza. Okrzyk „Yolla!“ rozsadzał chłopcu pierś; ale nikt go nie usłyszał. Klęczał, drżący i nieprzytomny, w swojem ukryciu, z twarzą za maską — i widział ją. Trwała bez ruchu, nawpół w profilu, z odwróconą szyją i przechyloną w tył głow ą; węzeł jej włosów opadał mocno czarny na matowojasny kark. Wspierała się na prawej nodze, lewa była lekko ugięta; a ramiona jej wyprężone były z rozw arł cmi nazewnątrz dłońmi, lekkie, gotowe wznieść się daleko do niezrównanego uścisku.
Wydawała się chłopcu biała — biała, jak nigdy nie wyobrażał sobie ciała kobiecego; ale niepodobna do marmuru, nie, raczej o połysku kwiatu. Cała była jakby wyrosła z ziemi. Była siostrą okalających ją drzew. Krzaki sięgały ku niej wyciągniętemi gałęziami i powolną pieszczotą gładziły podłużne zaokrąglenia jej ud. Niebo spowijało jej twarz, chcialo ją unieść. Błękit jego niby zwycięski odblask wykwitał z nocy jej włosów. Piersiom jej, wezbranym ostro, rzadkim kielichom, bogata ziemia poświęciła obfitość swych soków, a słońce niosło je, okrągłe i kosztownie oprawne w złote obręcze.
— Ten akt jest do niczego, — rzeki Jakobus mrukliwie. Poruszał pcndzlem, jakby rozdawał uderzenia. — Zresztą nie interesuje mnie on,

— Widzi pan, — odpowiedziała księżna, — nie jestem pańską Wenerą.
Jakobus milczał, myśląc: „Przy łożu śmierci starca byłaś nią przecież. Począłem widzieć w tobie Wenerę. Teraz cofa się ona zpowrotem w ciebie, im bliżej podchodzę. Czy uchwycę ją, gdy cię będę trzymał w ramionach? Jakże mi trzeba wierzyć w to!...“
Powiedział:
— Pani nie jest W’enerą? To nic sposób dowiedzenia mi tego. Czekam na inną próbę. Jak długo jeszcze?
Księżna nie odpowiedziała. Nino szepnął:
„O Yollo, boję się. Co ty mi robisz. Taka błogość jest straszliwa. Nie jesteś już Yollą; nie przeczuwałem, że to istnieje. Należysz do drzew i do słońca i do wiewiórek — nie wiem. Kręci mi się w głowie: to światło, w jego kręgach członki twoje rozkwitają. Rozciągają się jak pas ze światła wokół tej polany — nie, wokół wszystkiego, co widzę... Zabierz mię do tego świata, w który spływasz, Yollo! Wyrwij mię z tej nory, nie mogę się ruszyć!“
Zdawało mu się, że krzyczy, a zaledwie poruszał wargami. Czuł, jak całe jego życie uciekało do maski, przez jej puste oczodoły, i zpowrotem do całej natury — z ukochaną.
Słabe jego ramiona przycisnęły się mocno do brzegu starej trumny. Klęczał, nie mógł się przewrócić, miejsce było za ciasne.
Nastał wieczór, trawa powiewała; chłopiec poszedł do
domu. Kazał powiedzieć, że nie chce jeść, i położył się spać. Nie miał snów i obudził się z zamętem w głowie.
„Teraz się skończyło“, pomyślał, „teraz zakosztowałem wszystkiego... Pomyśleć, że jeszcze wczoraj w nocy’ szalałem z obawy, że tamten mógłby być przy niej. Teraz

zupełnie obojętne.
Niech ją sobie maluje: czyż
&

ona jest zwykłą kobietą! Ach! ja — ja wiem teraz, czem ona jest. Leży to poza inną; nigdy, nigdy już tego znowu nie przeżyję... A to coś niewypowiedzianego, to coś przemożnego nazywałem Yolla. Chcialem to całować, chcialem inoże więcej jeszcze? Chcialem się z nią ożenić! Jakie to niewiarogodnie śmieszne! Mogłem przecież także... także...“
Szukał.
„Z morzem mogłem się ożenić! Albo z Bogiem!“
W stydził się, czuł niechęć do siebie i do całego świata. Zdawało mu się, że będzie mógł teraz żyć już tylko w samotności. Przez cały dzień krył się poza domem. Przy jedzeniu siedział ze spuszczonetni oczyma. Wodniste spojrzenia Bettiny drażniły go; badały one nieustannie: „Tv także?“
Jakobus był niewesoły. Księżna zapytała go:
— A pańska Wenus?
— Pociąłem ją. Czy mam jutro zacząć znowu? Jak sądzisz Nino?
— Chcc pan pewnie namalować Yollę jako Wenerę? Haha.
— Czy to takie śmieszne?
— O, to jest głupie!
Jakobus zagryzł wargi. Księżna powiedziała:
— Czyż nie wiesz, że obrażasz nas oboje: pana Jakobusa i mnie?
— Ciebie nie! — zawołał chłopiec namiętnie.
— Dlaczego jesteśmy dzisiaj tak zasępieni? Nino, dąsasz się na mnie. Przyznaj się: dlaczego?
Gwałtowny wstyd owładnął nim znowu.
— Mówisz przecież, jakbym był w tobie zakochany, — odpowiedział odpychająco i zamilkł.
Potem znikł. Księżna stała przy poręczy loggii, w chłodzie, pod nocnemi różami. Jakobus podpierał się na jednetn
236

ramieniu i mówił jej w twarz; prawie nie odpowiadała. Wiele razy odwracał się, aby nie musieć widzieć oczu swojej żony. Ale one nieustannie szukały jego wzroku. Wreszcie rzekł twardo:
— Mam tutaj tylko nędzny tydzień. Tutaj wszystko jest piękne, tylko ty nic.
Twarz Bettiny skrzywiła się boleśnie, szepnęła coś lękli-wego, niezrozumiałego. Potem odeszła. Księżna rzekła z podnieceniem:
— Po raz ostatni mówię z panem poważnie. Jeszcze jedno złe potraktowanie tej kobiety, a zrywam z panem. Nie wie pan zapewne, jak nieszczęśliwym mogę pana uczynić.
— Wiem o tem, — odpowiedział Jakobus.
Znowu przypomniała sobie:
„Ta kobieta jest niemal święta w swej bezbronności. Nie chcę bardziej jeszcze zmącić jej serca. Jutro powiem jej. żeby sobie zabrała raęża“.
Ale nazajutrz deszcz lał strumieniami i nie powiedziała nic. Nastrój był przygnębiony i niespokojny. Nino, który odłączał się od wszystkich, błąkał się po domu. Na końcu krętego korytarza, gdzie wisiały stare miedzioryty, znalazł skromne białe drzwi, ktńre były otwarte. Szedł naprzeciw sobie, w lustrze, na końcu pokoju. 1 Amor odbijał się w niem; stal nawprost łóżka, wyprężony i nagi na kominku, wspierając luk obiodro.
„Więc to jest jej sypialnia’*, pomyślał chłopiec, wzru-szając ramionami i ze znużeniem. Rozejrzał się niemo dokoła i zawrócił.
W czterdzieści osiem godzin później, wśród deszczu, zjawiła się lady Olimpja.
— Niech się pani przekona, słodka księżno, czy jestem do pani przywiązana!
237

— Po kim się tu odprawia żałobę? — zapytała po krótkiej obecności. Dowiedziała się, że z Wenery nic się jeszcze nie zrobiło, i uśmiechnęła się współczująco. Przy pożegnaniu, pozostawszy sama z księżną, poradziła:
— Słodka księżno, niech pani bierze mniej poważnie, co mężczyźni wmawiają gorączkowo nam i sobie samym. Wszyscy oni żyją poezją. Rzeczywistość jest prosta i należy do nas. Wiele przyjemności! Zresztą czyni pani jak ja i odgrywa ze swoich dramatów — o, będzie ich pani jeszcze wiele grała! — tylko pierwsze półtora aktu, póki niebo jest jasne. Gdy nadciągają chmury, odjeżdżam. Żegnam panią!
W nocy księżna zauważyła, że drzwi jej pokoju są otwarte. Księżyc wznosił się właśnie nad drzewami. W lustrze ujrzała postać, która mijała właśnie zakręt na korytarzu. Nie zdziwiła się. Czy to nie był Nino? Oczywiście: podszedł bliżej, z ręką na biodrze, kołysząc się, bez szmeru. Ale teraz Amor na kominku poruszył się. Zszedł na podłogę, wyciągnął się tak samo wgórę, jak tamten, zrośli się z sobą, i oto jeden tylko chłopiec stal przed jej łóżkiem, o wysokich i lekkich brwiach Nina, jego długich lokach, krótkiej, czerwonej wardze i z lukiem Kupidyna. Trzymał go niedbale.
— Nie zadam ci bólu, Yollo, — szepnął, jakby głosem księżyca, który oświetlał podłogę.
— Kimże jesteś? — zapytała.
— Jestem Amorem. Chcę, abyś zaznała nowych zabaw i zakosztowała nowego oszołomienia i była bardzo szczę-śliwa....
Zdawało się jej, że głosik jego brzmial jeszcze. Ale leżała sennie, pod czarem srebrnej zasłony. Cienkie płótno odsłaniało ją jak nagą. Wzrok chłopca posuwał się ogniście i słodko między jej udami, przez wgłębienie jej piersi i we włosy; czarne i pełne ślizgających się skierek rozciągały się one po calem jej ciele i po lśniącej poduszce.
238

— Jesteś przecież Ninem? — zapytała, bez dźwięku.
— Tak, jestem Ninem, i chcę cię prosić o przebaczenie. Nie mogłem przecież spać.
— Dobrze już, Nino, idź teraz zpowrotem do łóżka.
— I chcę ci też powiedzieć, jak bardzo cię...
Pobladł nagle, z księżycem. Stał sztywno i lękliwie.
— Nie, kochana, kochana Yollo. tego nie mogę po-wiedzieć. Nie gniewaj się, nie mogę...
Ruszył, kołysząc się, tyłem. Księżyc ukrył się za firanką. Chłopiec znikł.
Przv śniadaniu uśmiechali się do siebie wzajem, jak po pojednaniu. Niebo stało się weselsze, powietrze lekkie i bez oparów. Za krzakami rozróżniało się każdą różę. „Jaki to był dziwny sen“, myślała księżna. „Może to nie był sen?“ pytała siebie po chwili. „Ach, jestem dziecinna...“
Jakobus zjawił się późno. Nie rozumiała, jak mógł być jeszcze przygnębiony. Ona sama czuła się od dzisiejszej nocy uszczęśliwiona.
— Zaezniemy na nowo? — zapytała go. — Oto słońce. Jestem gotowa.
— To nie ma celu, — odpowiedział malarz, nie patrząc na nią. Do zmroku nie pokazał się więcej. Obiad czekał.
— Nie usiądziemy do stołu, zanim on nie powróci, — rzekła księżna łagodnie i z zatroskaniem. Tak nadeszła noc.
Księżna siedziała sama z Bettiną w loggii. Księżyc nie wzeszedł; nie paliło się światło. Bettina rzekła cicho:
— Jeżeli jeszcze żyje!
— Co pani mówi?
— O, czyż pani nie wie, jaki on jest biedny? Pani tego nie może wiedzieć, inaczej... 1 ma przeczucia śmierci, wyznał mi to.
— Kiedy?
239

— Wczoraj. „Umrę w pięćdziesiątym roku życia“, powiedział. „Wtedy ona będzie żałowała“.
— Czego?
— Dzieła. Że przez panią ginie dzieło; tak on sądzi — zdaje mi się.
— Ach. co tam. Naciera on tak lekko i sprężyście, jak wielki Paolo lub któryś inny z tych, co są do niego podobni.
Tem bardziej obawia się. że ostatecznie nie dorówna pani i umrze, wypalony nagle i zużyty i zanim nm się uda ostatnie, decydujące natarcie na piękność.
— Toby było nieszczęście; co możemy na to poradzić?
— Oh — ja jestem bezsilna... Maluje panią jako We-nerę. prawda?
— I nie udaje mu się.
— Gdyż nie chce wcale namalować pani, księżno. Po niezliczonych damach histerycznego Renesancu chce namalować Wrenerę. która jest wyższa nad wszystkie kobiety — której największy mistrz wielkiej epoki daremnie wzywał: Anadyoinene całej natury! Boginię, która wznosi się z ziemi jak kwiat, na której wypukłych członkach układają się kształtnie gałęzie, muskające je, i zwierzęta, czulące się do nich. Pas jej leży niby obręcz światła wokół Hellady i wokół świata. Niebo nosi jej oblicze i rozlewa się błękitnie z jej włosów. Ciału jej bogata ziemia poświęciła obfitość swych soków, a słońce niesie je niby na złotej huśtawce.
— Toby było piękne!
— Prawda? On wie to wszystko. Ale nie widzi tego. Nie widzi tego! Aby mógł pojąć boginię, musi ona do niego należeć... Tak powiedział, — szepnęła Bettina przerażona.
Po chwili księżna szepnęła:
240

— To wszystko pani powiedział, pani?
— Prawda? Jaki on musi być biedny. jeśli opiera głowę o moje ramię!
Zamilkła znowu skargliwic. Księżna miała ochotę płakać z nieszczęśliwy. Bettina zaczęła znowu:
— To przecież genjusz musimy rodzić, coraz na nowo rodzić, my, kobiety. Ach, ja nie, ja nie!... Każde ze swych dziel przejął z dusz kobiecych — jak GiaD Bellin —, a największe, nieporównane, to, o czem marzą twórcy, a czego żaden nie tworzy, to musi mu dać najrzadsza, najsilniejsza dusza. Gdybyż to była moja! Ale to jest pani dusza, księżno, pani dusza! Niech pani będzie miłościwa!
Księżna była porwana, rozgorączkowana, od tego szeptu w ciemności. Wtem uczuła policzek Bettiny na swoim: naraz wiedziała znowu, kto do niej mówił. Wyrwała się.
— Niech pani będzie miłościwa! — szepnęła żona ma-larza.
— Ja mam... Pani to jest, Bettino, pani tego chce?
— Czyżbym go kochała, gdybym nie chciała tego!
Przysłuchiwały się obie, jak okrzyk ten przebrzmiewal. Każda szukała w ciemności rysów drugiej i znajdowała tylko białawą plamę.
— Niech pani powie „tak“, — prosiła Bettina bez-barwnie.
— Tak, — rzekła księżna.
Krzesło Bettiny cofnęło się hałaśliwie. Odeszła szybko.
Przed domem spotkała swego męża; wracał zakurzony z całodziennej wędrówki. Później małżonkowie zjawili się razem przy stole. Całą zuchwałą nieukojność swego ostatniego okresu pozostawił Jakobus na gorącym gościńcu; był cichy, niemal pokorny. Przy powstaniu od stołu pocałował księżnę w rękę.
16 Henryk Mano Minerwa
241

— Dziękuję pani. Więc teraz jednak to nadejdzie!
— Ale nie tutaj. — odpowiedziała i spojrzała na Nina.
„Obcy Indzie odjechali4*, powiadał sobie Nino podczas następnych dni. „Jestem znowu sam z Yollą. Ale nie jest to tak. jak było przedtem — naturalnie moja w tem wina. Przez ten czas za wiele przeżyłem**.
Księżna myślała:
„Kocham go — i pozwoliłam sobie na to. Może staniemy się szczęśliwi: ale będzie to napewno ciężkie szczęście. Dzieło powstanie może: ale czy się opłaci? C.hciałabym mieć sześćdziesiąt lat i móc uciec z tym chłopcem: nie wiem, dokąd**.
W słońcu jesiennem odbywała teraz przechadzki wdole po gościńcu. I.ubiła przebywać przy jego murach. Nino gnał po okolicy, popędzając swego konika do kłusa. Wszędzie widziało się powiewający między krzakami siwy ogon.
Pewnego południa zaskoczyła go u stóp wzgórza parkowego. Zsiadł z konia i z dzikim śmiechem obejmował dziewczynę o szerokich biodrach z kędzierzawemi włosami i czerwonemi wargami. Ręka chłopca znikła zupełnie za jej stanikiem; dziewczyna chichotała, wysunąwszy czerwony język. Nagle pisnęła i ucickła. Nino nie spostrzegł jeszcze księżnej. Dosiadł swego konia i pognał za dziewczyną. Wbiegła po schodach, w inury wawrzynu. Nino popędził za nią. wymachując kijem, w postawie bohatera, który rozkoszując się w pełni swoją odwagą, galopuje ku wieżycy nieprzyjacielskiej. Kopyta ześlizgnęły się głośno po schodach, zwierzę cofnęło się i padło. Nino stoczył się ze schodów.
Księżna zbliżyła się. Stało się nagle bardzo cicho. Nagórze w listowiu ginął szelest sukni. Podniosła głowę

chłopca; krwawiła. Oczy były zamknięte. Zadzwoniła przy bramie. Staruszek nadbiegł i jęcząc wniósł chłopca nagórę. Księżna ciągle trzymała jego głowę w obu dłoniach; przycisnęła chustkę do rany.
Opatrzyła ją własnoręcznie. Pojechano po lekarza. Tymczasem Nino zbudził się i zażądał jej ręki; ochłodził o nią własną.
— Święta Katarzyna. — bełkotał. — Podaje rękę An-toniemu Fabrizzi... Nie mnie, nie mnie... On ma osiemnaście lat, ja czternaście. Ale przyrzeknę djabłu, jeżeli uczyni mię zaraz mężczyzną... Yollo, gdyby to bvło możliwe — kochana Yollo!
Miotał się.
— Ale to niemożliwe. Gdyż widziałem cię przecież jako Wenerę, kiedy wdzierałaś się w jawory i w sikory i w słońce. Jak mogę się z tobą ożenić? Wszystko się przecież skończyło... A jednak byłaś moją... cyt! — szepnął i pomruk jego stał się niezrozumiały.
W tydzień później Giną powróciła z podróży. Księżna nie napisała jej o niczetn. Zastała swoje dziecko blade.
— To nietylko wskutek owego nieszczęśliwego wypadku, — rzekła księżna, gdy pozostały same. — Posiada on silniejszą wrażliwość, niż powinien; żyje głębiej, niżbyśmy się spodziewały po jego wieku. Trzebaby go zahartować na duchowe zmiany temperatury. Powietrze Wenecji szkodzi mu; szkodzi też i pani, Gino. Niech go pani odwiezie do konwiktu w Sali. Przyzwyczajony jest do życia wiejskiego, wyzdrowieje tam, i pani również, Gino.
Giną pochyliła głowę.
— Więc już teraz... Ale nie powiemy mu. dokąd się udaje i że nie zobaczy więcej pani, księżno.
Gdy potem rano powóz był gotowy, księżna raz jeszcze zawołała chłopca do swego pokoju. Powiedziała:
24ł

— Mówię z tobą znowu jak z prawdziwym przyjacielem. To, że masz dopiero czternaście lat, nie dzieli nas. Nie chcę się z tobą rozstać z kłamstwem. Nie spotkamy się już w Wenecji. Jedziesz z matką do konwiktu w Sald. Masz przecież odwagę?
Stal zimny zupełnie, z białemi wargami. Wzrok jego utkwiony był uporczywie w jej twarzy, z marzycielskieni oddaniem, poprzez to cierpienie jeszcze.
— Co myślisz?
W tej chwili nie myślał nic innego, tylko: „Jaka ona jest piękna!“
— Wiedziałem o tem, — rzekł, nie poruszając prawie wargami. — To moja wina. Tak dalej być nie mogło.
I z nagłem, namiętnem drżeniem, które czyniło głos jego obcym, nie do poznania:
— A teraz odsyłasz mnie — na zawsze?
Przyciągnęła go do siebie, silnie i z czułością.
— Tylko na kilka lat; aż wyzdrowiejesz i staniesz się mężczyzną.
— Nigdy się nim nie stanę, — skarżył się, znowu bardzo łagodnie. — Nie mogę sobie tego wyobrazić.
— Owszem. Wiem napewno. Jako tnężezyznę zobaczę cię znowu. Czem ja sama wówczas będę? Zgóry godzę się na to wszystko... Idź, Nino, zahartuj się, stań się silnym, gorącokrwistym i szczęśliwym.
Stanę się nim, Yollo. Ale ty mnie nie zapomnisz?
— Ja... ciebie!
Chłopiec słuchał lękliwie.
„To brzmi, jakby — mię kochała**, pomyślał. 1 zaraz potem:
„Jakże możesz być takim głupcem — teraz jeszcze!**
— Żegnaj, Yollo.
244

Poszedł. Przy drzwiach odwrócił się gwałtownie, drżał znowu.
„To jednak trudne. Tak wiele się czuło, tak wiele — i ani słowa...* — Yollo! — zawołał z rozpaczą.
— Nino?
Całował jej rękę, naraz była mokra zupełnie od jego lez.
— Nic. Dobrze, że mi to w porę powiedziałaś. Teraz mogę się pożegnać i z moim wielkim przyjacielem.
— Z markizem San Dacco, tak, i powiedz mu, żeby myślał o mnie. Jutro jedzie do Rzymu.
Gdy powóz zjeżdżał po stoku, wychylała się z loggii. Nino widział ją najpierw do bioder, potem, między różami, jej głowę — a wreszcie już tylko rękę, wiszącą powyżej czoła między dwiema gałązkami. Niezmordowanie patrzał za siebie, a piersią jego wstrząsało łkanie.
„Teraz nic już więcej nie będzie; nie mam już czego oczekiwać**.
Ale niespodzianie rozdzieliły się wgórze fale listowia; ukazały się tajemnicze schody, połyskujące w świetle korony, która opadała na miłość chłopca.
— Yolla!
Stała tam, wysoka, cicha, w jasnej sukni, z czarnemi włosami, na białych schodach, kołyszących się i przez szeleszczącą tylko zieleń utrzymywanych w powietrzu — i miała tam pozostać, przyrzekał to sobie, przez całe jego życie, jako bajka, zbyt piękna, aby ją znieść, ale niezatracona.
Giną napisała, że przybyli; Nino dodał swoje imię. Potem księżna powróciła do Wenecji. Noc była, gdy przybyła do domu, natychmiast posłała po swego kochanka. Wezwanie jej szło za nim wszędzie, gdzie przechodził tego wieczora: do restauracji, do stołu gry w klubie,

do loży jakiejś tancerki, do palarni przyjaciela. Zwinął papier w palcach, blady, utkwiwszy skupiony, głęboko zadumany wzrok w płomieniu świecy. Pytano:
— Czy pański bankier uciekł?
Poszedł, mówiąc do siebie z sercem bijącem uroczyście:
..Mam posiadać księżnę Assy: to coś nowego! Tę ko-bietę, do której myśli i losu dostosowywałem swoje życie od siedmiu lat, — która mię ukształtowała, uczyniła mię mężczyzną i zdolnym do czegoś, — której zawsze pożądałem, a nigdy nie spodziewałem się napewno.,.u
Idąc przez jej słabo oświetlone sale, zatrzymał się na sekundę, w triumfie, z pochylonem czołem.
„Czyżby to było potrzebne?“ zadał sobie pytanie, dla siebie samego ledwie dosłyszalnie.
Ale wątpliwości uciekły w noc, gdy otworzył drzwi do wspaniałej sali Wenery. Z sufitu i ścian, z ciężkich obrazów dyszącego szczęścia, zwalił się na niego cielesny zamęt. Spoczywającą pośrodku tego ujrzał księżnę: boginię samą
— a ramiona jej otwarte były dla niego.
W ciągu niewielu chwil zapomniała o skromności całego swego życia.
Potem obserwował ją swobodniej, z. pewną siebie męskością, i z drwiącego ukrycia zwycięzcy i tego, który osiągnął cel.
,,Mniejsza o to: dotarłem dość wysoko. Łona Sbrigati. wszystkie inne, Klelja — i księżna Assy. Poco to podniecenie; ona jest także tylko kobietą“.
— Jestem tylko kobietą, — powiedziała nagle sama.
— Nie uważaj tego za ofiarę. Nie zmagałeś się ze mną wcale, czy uwierzysz w to? Swobodnie i niespodzianie przybyłam do ciebie! Uczynię cię bardzo wielkim, gdyż kocham cię“.

Rzucił się w nagłej wdzięczności do jej nóg. Serce jego, wśród całego zamętu zaspokojenia, wzbierało czułemi zalotami.
— Nie mogę w to uwierzyć!
Potem, z niewiarogodną żądzą i chłopięcemi okrzykami radości rzucił się na jej członki i na jej pocałunki.
Ocknęła się naraz, z głębiny rozkoszy. Nagle przenik-nięta była cała uczuciem bezpłodności, jego i własnej. Wyrwała się i odeszła od niego. Spoglądał za nią, wyprostowany na poduszkach.
— Co tobie?
„On jest tylko moim kochankiem“, myślała, słaba ze znużenia. „Nigdy nie namaluje Wenery. Przewiduję wszystko. Pożeramy się w bezpłodnych uściskach, i opuścimy się wreszcie z przesytem, może jako wrogowie“.
Wsparła ramię o krzyż okienny. W brunatnej nocy płakał wiatr południowy. W blasku lampki leżała za kratą sztucznego ogrodu czarna dzióbiasta gondola. Coś się w niej poruszało w ciemności. Księżna patrzała długo w tę stronę; wiedziała już, że był to drgający, ciężko pochylony na kolana kark. Wiedziała już że tam ktoś łkał: kobieta. Wiedziała już. kto. I pytała ciągle jeszcze, skamieniała zupełnie:
„Kto?“
Nagle z.abrzmiała w niej, bezgłośnie i z dreszczem przerażenia. odpowiedź:
„Bettina!“

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Przez całą limę kochali się, w nieustającym skurczu jednego jedynego uścisku. Godziny, w których nie rozkoszowali się sobą wzajem, przeżywali w półświadomości i bez udziału, jak cienie. Jakobus pytał siebie:
„Jak ona mogła żyć przedtem? U niej i tylko u niej przeczuwam niekiedy, co się ma na myśli, mówiąc o kobiecie, że jest zrodzona do miłości — do miłości i niczego innego4*.
Ona sama była głęboko zdumiona.
„Nie rozumiem, że nie wzięłam go sobie już w Rzymie — w małem, brudnem atelier na Vicolo San Niccolo da Tolcntino, że nie wzięłam go sobie odrazu od pierwszego wejrzenia, aby go nigdy więcej nie wypuścić z ramion. Nie wiem już, co od tego czasu robiłam!**
Nic odczuwała braku żadnego ze swoich starych przy-jaciół. San Bacco zatrzymany był w Rzymie, Siebełind w Niemczech. Giną była cierpiąca i rzadko dawała o sobie znać. Nino pisał krótko i w skąpych zwrotach, że pracuje, hartuje się i myśli o niej o ile możliwe najmniej.
Klelja, wygnana z pracowni swego malarza, żyła jeszcze tylko rozmowami i listami, w których oznajmiała światu o nowym kaprysie księżnej Assy. Nie oczerniała jej, nie dodawała nic; a w głębi duszy była przekonana, że upiększa jeszcze. To, co przechodziła jej uieprzyjaciółka, było nie-
248

tylko kaprysem. Klelja, starzejąca się i znudzona, ostrzyła swą spostrzegawczość obok tępego milczenia męża. Powrócił on z Paryża, gdzie przez dwa miesiące wystawał po kątach salonów. Znajomi witali go, jak człowieka z prowincji, który świeżo wylądował; i natychmiast czuł ciążącą na jego duchu uiezdarność, którą mu przypisywali. Burzliwa jego młodość poszła w zapomnienie. Nikt nie pamiętał już jego tak słynnego w swoim czasie zuchwalstwa ua weselu kochanki, owego pocałunku, tuż pod nosem męża, i owego „bonjour, bćbć. comment ęa va“. Przygnębiony oszańcował się Mortoeil w swoim pałacu nad Wielkim Kanałem i z trupią dumą wyciągał stale nogi przy kominku.
Żona jego siedziała przy tętn, w wielkiej, kamiennej sali; o próg za domem uderzała monotonnie woda; Klelja myślała:
„Dręczy mnie nie rozkosz, którą się wzajemnie darzą, nie, sław’a — poczucie mocy, wynikające ze sławy, które sobie dopomagają osiągnąć. Księżna dowodzi teraz, u jego boku, zastępem artystów, dziennikarzy, zazdrośników, nabywców, pochlebców, głupców, żarłoków, których ze względu na mnie nie chciał utrzymywać, a którzy rozdmuchują jego imię po Europie. Zato podaruje on jej dzieło, jej jednej podaruje dzieło, o którem teraz już trąbią gazety, budząc pożądliwość świata: Wenerę.
Ach! nie zdradzę nikomu, że Wenery nigdy nie będzie; ale wiem o tem. On jest gadułą. Najwyższem, co tworzy, nie jest jego dzieło; najwyższem jest złudzenie, jakie daje nam, kobietom: że jesteśmy jego muzami.
Chwilowo uważa się ona za jego Wenerę. Może nawet zapomniała już o tem. Szum jej smaganej krwi musi teraz wszystko zagłuszać. W sztucznym chłodzie swojej wyłączności tak długo wyrzekała się miłości mężczyzny!

Teraz żąda naraz zupełnego nasycenia. Niemożliwość nasycenia się wtrąci ich oboje w smutek, ją i jego. A pożądanie, aby się jednakże nasycić, zamieni się w pragnienie śmierci albo zabicia się wzajem.
Nic to mnie pomści! Śmierć pośród burzy zmysłów byłaby mniej nędznym losem, niż mój. Tylko spokojnie, nic jest to jej przeznaczone. Krew jej, teraz dopiero zbudzona, pośród całego zamętu zbuntuje się przeciw zniszczeniu. Woła ona coraz gorętszego szału. Pójdzie tam, gdzie oszołomienie jest najpewniejsze, do komedjantów, cyganów, ludowych byków. Dzisiaj jest królową pozłacanej bohemy, która przesuwa się przez jego atelier. Jutro będzie nią dla cyganerji gołej i pijanej. Mówią już, że była z nim za kulisami teatru Malibran i długo rozmawiała z Sliccim. występnym błaznem, do jakiego się — sądzę — uciekamy, gdy wyczerpałyśmy już wszystko inne.
Gdybyż to było prawdą! Nie śmiem uważać tego za możliwe. Wówczas byłoby jednak wszystko zadecydowane. Przyszłą jej karjerę mogłabym zakreślić w powietrzu ze swego krzesła. Dzika pogoń za miłością przez południe i zachód kontynentu; przepych i odosobnienie w niskich willach za gajami paltnowcmi, i hałaśliwe pochody rozkoszy przez miejscowości kąpielowe i domy gry, uszminkowana, gorączkowo znużona, pośród muskularnych panów ze zbyt wielkiemi szpilkami brylantowemi; odtrącenie przez świat; współczucie poetów; może zubożenie! Może małżeństwo — dajmy jej tę ostatnią wygraną w grze; wykorzystywanie uczciwego nazwiska: wszystko w nieprzezwyciężonej niewinności jej niepodpadającej pod prawo wyłączności; skandal; kupne przechodzenie z jednego łoża do drugiego; — co jeszcze? Pijaństwo? czy sfałszowany podpis
250

— Cóż tobie jest, moja droga? — zapytał przeciągle mąż. Klelja jęknęła; rozkosz nienawiści doprowadzała ją niemal do omdlenia.
Nadeszła wiosna. W słońcu czuł się Jakobus posępuy i zużyty. Daremnie spodziewał się po pierwszem cieple dreszczyku w grzbiecie. „A Wenus?“ Budziła w nim wyrzuty sumienia.
— Czy zapomniałeś i u niej? — pytała księżna.
— 0 kim?
— O Wenerze?
Wzruszył ramionami.
— Zróbże ją!
— Zrobię ją. O, nic zważaj na mnie wcale. Znam twoje ciało napainięć. Nie potrzebujesz ini pokazywać bogini.
Ale nie myśląc o tem. ukazywała mu Danae, albo WeIierę, albo Ledę. Stała w niszach, z jedną nogą zgiętą, z jednem biodrem wysuniętem i słuchała szmeru muszli. Potok jej członków przesiąkał śniężnobiały przez bladą bieliznę. W zachwycie, z dłonią odmawiającą posłuszeństwa, przyglądał się kochanek jej grze. Powiadała:
— Marzę o jakimś wspaniałym kraju; szemrze on z płodności, śpiewa z gorąca, drży z woni. Tam musi być życie, nagie i niewyczerpane.
— Idźmy tam. Szukajmy tego kraju, — mówił z nicwielkiem zaufaniem w siebie.
— 0, nie zadów obułabym się tobą. Musisz się przy-gotować na to, że aż do końca jestem Wenerą: łaskawie przyjmuję do swojej piersi każdego, kto mi jest oddany! Dwoje ludzi, którzy się wzajem strzegą, nigdy nie osiągają zupełnej mocy ciała, Do wielkiej cielesności brak nam
251

bachanalij, przyjacielu. Wcześniej mnie nie namalujesz... Ale widzę, że jesteś bardziej zakochanym, niż człowiekiem o potężnych zmysłach i twórcą.
Jakobus czerwienił się i bladł przy jej słowach; czuł jo jak uderzenia bicza. Chwyciła go za gardło wściekła żądza, aby ją widzieć wreszcie tak wyczerpaną, by nie starczyło jej już tchu do pożądania.
„Nie mogę nauczyć jej szalu bachanalij“, wyznawał sobie, zgrzytając zębami. „Nie mogę jej też ofiarować Wenery“.
Oburzał się.
— To przecież szaleństwo, chcieć zrobić coś, co byłoby więcej niż aktem kobiecym.
— Musisz zrobić więcej... Jeżeli nie możesz dzisiaj, zapomnij o wszystkiem. Zapomnij o farbach i węglu, pamiętaj tylko o mojern ciele!
Ale on pysznił się, dumny i przekorny.
— Muszę to sobie wyprosić. Zebrałem tu zwolna dwa-dzieścia studjów aktu, bardzo udatnych, jeden jak drugi. Zdaje się, że mało to cenisz?
— Bardzo mało.
— Jeżeli każę te rzeczy litografować i zeszyć...
— Nic każesz nic litografować.
— Jakto nic? Cały świat zadziwi się, ile ja potrafię. Czyż to nic jest bardzo mocne?
— Ale to nic jest Wenus.
Zatrzasnął teczkę i usiadł. Nagle wydal się jej zupełnie szary.
— Masz rację, — rzeki. — Jestem zmęczony: cóż tnam jeszcze stworzyć. Jestem za stary, nic kocham cię jak młody, który patrzy uu ciebie, a widzi przecież tylko swoje marzenie. Oczy jego obwieszają cię jakby barwnemi strzępami; ty sama znikasz. Ja zaś widzę i kocham ciebie,
25.’

jaką Jesteś — z zaparciem się siebie, aż do zapomnienia, i inaczej zupełnie, niż wszystkie inne swoje kochanki. One były dla mnie środkiem do sztuki. Ale tobie — wstręt czuję przed tem. by tobie wyłudzać doskonało li uje twego ciała i w skażeniu jakiegoś ideału rzucać je na płótno. Ty mi jesteś mojem dziełem sztuki, o nie: nienawidzę sztucznej Wenery, którą mam z ciebie zrobić. Ty mi jesteś — wyznaję wszystko! — mnie, starzejącemu się, jesteś ostatecznym sensem, jaki przyjmuje życie, ostatniem wy-tchnieniem, ostatnim kresem, zanim się szybko pocznie staczać z góry. Przy tobie chcę się uwolnić od tego, co nadejdzie jeszcze; chcę się tobą poprostu rozkoszować, w zatopieniu i bez celu.
Słuchała w znieruchomieniu. Powiedział jeszcze:
— Gdy beznadziejnie pożądałem ciebie, mogłem tworzyć obrazy ze swoich żądz; błędem było, że musieliśmy się kochać... Zaczekaj dziesięć lat: może, gdy zimno i spokojnie będę cię wspominał... Ale teraz, w tym roku, wszystkie obrazy są sztuczne. O Wencrzc nic nie wiem, widzę tylko ciebie — tylko ciebie. Co za szczęście! Patrzeć na rzeczy, nie musząc ich malować.
Ponieważ milczała, zapytał:
— Czy ty to rozumiesz?... O, gdybyś wiedziała, co to za lęk, nie móc spojrzeć na rzecz bez pytania: czy muszę to malować?
Nie słuchała go już wcale, myślała o Ninie.
„Ach! On ja widział, on widział Wenerę — na zielonej polanie, w kołyszącej się trawie. Jego chłopięce spojrzenie wczarowało w moje członki soki całej ziemi. Gdybymż mogła zadrżeć od każdej z jej rozkoszy! Onby mię tego może nauczył? Jest młody... Z nim, z nim mogłabym może dosięgnąć owego parnego i wezbranego kraju“.
253

Porównała go z Jakobusem. Kochanek jej siedział okrakiem na krześle, wczepiwszy się obydwiema rękoma w poręcz i ułożywszy na nich policzek, pełen tęsknoty i bez odw’agi.
— Jestem w podobnym nastroju, — rzekł, — jak wówczas w Rzymie, w chwilę zanim wkroczyłaś w moje życie. Sprzedałem wszystkie swoje studja i nie mogłem nic więcej malować... Tyś je odkupiła. Ale tego, co teraz straciłem, nie przywrócisz mi już.
— Co to jest?
— Moja niewinność... Tak, szanowna pani. Myśli pani zapewne, że kochałem już przed panią, ale wie pani przecież, że Dusza w Parku była moją jedyną miłością. Kiedy przyszedłem do pani, byłem jeszcze zupełnie niewinny. dzieckiem byłem — które pani zabija.
— Z ubolewaniem, — rzekła lekceważąco, patrząc w inną stronę.
Pożerające jego spojrzenia błąkały się po niej tam i sam. Siedziała wyprostowana na ciemnoczerwonym fotelu. Pod pachą jej połyskiwała zwinięta poduszeczka jedwabna; ramię zataczało nagi luk, kształtne i pokryte niebieskiemi żyłkami. Suknia jej na jednej klamrze tylko wisiała na barkach; uroczyście odsłaniała ona biust. Czerwone wierzchołki pieTsi pochylały się oddychając, i oddychając odpowiadało im błyszczące wgłębienie nad brzuchem. Nogi były skrzyżowane pod drżącą tkaniną. Na wyprężonej szyi wznosił się jasny profil, o namiętnej dostojności, wrzynając się w sklepiony błękit otwartego okna. W myśl Jakobusa padały słowa, ciągle te same słowa i coraz silniej:
„Gorączkujący posąg cesarzowej!“
Zerwał się, odmieniony w jednej chwili, odmłodzony, zuchwały i pochlebczy zarazem.
254

— Rozumie się, że wszystko to było absurdem i słabością. Cóżby to było za wielkie dzieło, które nie czyniłoby nas chwilami małymi, nie trwożyło nas wyżynami swoich dzikich szczytów, że z tęsknotą spoglądamy wdół, ku nienagannemu naśladowaniu rzeczywistości. Ty jesteś tem rozpaczliwem dziełem, ty jedyna, niespodziewana! Trzeba wierzyć w ciebie — i we mnie! Potrafię bardzo wiele, więcej niż wszyscy!... 1 potrafię cię uwielbiać!
Leżał przed nią, z wargami na jej kolanach.
Ale z sypialni znikły jego przybory malarskie. Nie mówili więcej o Wernerze. Rozciągała się ona jeszcze tylko, groźna, niema i nieubłagana, niby olbrzym, pożerający ludzi, ponad ich uściskami i czyniła je posępniejszemi i bardziej rozgo-ryczonemu.
Pewnego dnia nie przyszedł i dał jej znać, że pracuje. W tydzień później prosił, aby przyszła do niego. „Pokażę ci ją!“... Kiedy w’eszła. leżał, złamany i szary, na kanapie.
— Wczoraj stała tam, ukończona, — rzekł i wskazał na pustą stalugę.
Zrobiło się jej duszno. W trwodze podała mu ręce, jak z bagna, które ustępowało pod jej nogami.
— Nie dręcz się więcej! Pewnego dnia przyjdzie sama.
— Skąd wiesz?
— Miłość nasza nie może być daremna. Jesteśmy zbyt wielcy: wierz w to tylko... Nadchodzą gorące dni. Pójdź ze mną na morze, moim jachtem. Chcesz, jutro?
Ale na fioletowym i kryształowym bezmiarze sprawił jej bardziej jeszcze beznadziejny zawód. Przejęła ją tęsknota morza i nieba. Zmysły jej prężyły się ku potężnym bogom, wyciągającym do niej ze świutła i wody silne ramiona. Powracając do jedynego towarzysza swej bezgranicznej
255

samotności, znajdowała go pomarszczonym, zużytym, nie-szczęśliwym. Pociągnęła go do kajuty i w półmrok.
— Nie zwalniam cię, mimo wszystko. Jesteś mężczyzną, który mię musi kochać. Jesteś moim dłużnikiem!
Jakobus rzeki zgryźliwie:
— Namiętność dla ciebie nauczyła mię już nienawidzić swej sztuki: czyż to niedość? I czuję jeszcze tylko żądzę zgwałcenia ciebie — ale nie miłość. Miłość i sztuka, djabłi wzięli wszystko!
Zasłoniła mu usta. Rzucili się na siebie, bladzi, z zamkniętemi oczyma, z jednem tylko pożądaniem, aby sobie wzajem zadawać ból.
Kiedy wysiedli znowu na ląd, stali się sobie nagle obcy. Obserwowali się nieufnie, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Każde czuło potrzebę odosobnienia się, pozbycia się drugiego, zagrzebania się w cieniu i oczekiwania jednego tylko jeszcze. Nie powiedzieli sobie nawet sami, czego. Ale widzieli to po sobie wzajem. Stali tam, gdzie Klelja dojrzała ich już. Ta młodzieńcza Sybilla o starych rysach przepowiedziała przy swoim kominku z wyginania się płonącego drzewa ostatnie pragnienie ich rozczarowanej miłości: — umrzeć.
Żądza i przesyt pchały ich ciągle znowu ku sobie. Księżna szukała sposobu przyzwyciężenia siebie i zerwania z nim. Przypomniała sobie jego żonę; od owej pierwszej nocy, gdy siedziała za kratą ogrodową, na lagunie, i łkała. Bettina znikła.
— (Idzie ona jest?
— Zapytaj doktora Gianniniego.
Od lekarza wydostała z trudnością wyznanie, że pani Halni znajduje się w zakładzie dla obłąkanych. Popadła w oburzenie, zażądała, aby natychmiast pojechał z nią po nieszczęśliwą.

— Dokąd ją zawieźć, wasza wysokości?
— Wszystko mi jedno. Do Castelfranco. O, nie wyrządzi ona nikomu szkody. Każę ją pielęgnować.
Zaledwie przeniesiono Bettinę do gondoli, natychmiast zaczęła paplać, z drgającą twarzą.
— Dzięki! Dzięki! Oto dzieło zjawiło się! Gotowe jest, prawda?... Nie? Nie odpowiada pani?... Ach, wiem i tak, że wszystko było daremne. Gdyby dzieło było, spostrzegłoby się to przecież. Świat wyglądałby inaczej. Na wszystkich twarzach czytałoby się: jest!...
Wskazała na lekarza.
— Jak ten człowiek ponuro spogląda! A ja sama stałam się jeszcze brzydsza, prawda? Nie zawoźcie mnie do niego, nie do niego! Widok mój zaszkodziłby dziełu; śpi ono przecież w nim, niezrodzone.
Rozpuściła włosy i zakryła rzadkiemi kosmykami twarz.
Księżna spoglądała poprzez obłąkaną. Widziała, jakby podczas innej przejażdżki morskiej bardzo dawno, skulonego pod żaglem człowieka, wstrząsanego bólem. A za sobą czuła, jak dziecko jego płynęło martwe w smudze wody, pozostawianej przez łódź. Zadrżała i zerwała się.
Bettina wyciągnęła rękę.
— Jaka piękna czerwona plama tam zlyłu na wodzie — purpurowo błyszcząca, oh, purpurowo!... Teraz zbliżamy się, jest jasnoczerwoua, nie, brunatnoezerwona tylko... Ach, zupełnie brunatna się stała — tfu — a teraz...
Wychyliła się z gondoli tak mocno, że lekarz zerwał się. Potem wyjęła z wody rękę, powleczoną zielenią.
— Muł — rzekła z głupim śmiechem. — Tak to jest, tak to jest zawsze, gdy chccmy zbadać piękno do dna.
Ale księżna, z wargami lekko rozchylonemi, ze spoj-rzeniem rozwartem i mocnem, widziała na owianej złotem błękitnej zieleni laguny, daleko i pewnie, coś kolyszącego
17 Hetuyk Mann: MPMHR
257

»i{, białego, z różowemi biodrami: dziwne dziecko, tań-czące na skraju połyskującego szmaragdu. To była Wenecja sama. I był to cud, który nie znikał przed zbliżającym się. Był to cud, którego nic tracili ci, co raz zostali nim uszczęśliwieni.
Pojechała z Bettiną na wieś, a wśród róż, korkodębów, źródeł nie słyszała niezadługo żadnego innego głosu, tylko głos nieszczęśliwej, która ją oskarżała.
— To pani wina. Nie dała mu pani dzieła. A ja panią lak błagalnie prosiłam — tam, w loggii, w ciemności...
Jednostajny ten głos docierał do niej, jako refren jej własnych myśli, w nocy nawet jeszcze, gdy rozpalona, z biciem serca i w niewiadomej trwodze spoglądała gorączkowo ku gw iazdom. Ciemne powietrze muskało jej obnażone członki. Amor na kominku nie poruszał się, nie słyszała więcej jego gawędzenia. Słyszała tylko Bettinę.
„Doszłam znowu do morfiny i sulfonalu, jak niegdyś w Castel Candolfo, gdy się mój sen o wolności kończył. Teraz gaśnic tęsknota, która płonęła w oczach Pallady. Nie widzę jej więcej. Z zamkniętemi oczyma, rozwartemi ramionami i piersią na wietrze pędzę w jakąś purpurową topiel... Oh, pochwalam wszystko, co się ma stać. Ale nuży mię czekanie. Niegdyś czekałam na dziennikarza, który miał napisać artykuł, teraz na malarza, który obiecuje mi obraz**.
Jakobus pisał:
„Polegaj na mnie, znajdę ją. Nie wymknie mi się. Raczej zginę przy tem dziele! Nawet gdy śpię, duch mój pracuje, jak biedny chłop, który w ciemności nawet mozoli się nad swoją rolą**.
Chroniąc się w najdalszej gęstwinie parku, pozwalała mijać latu. Powitała jesień; nadeszła ona już we wrześniu,

a księżna, przytulona <ło niskiej korony klonu, czuła, jak ciemnozłote i nieuwiędłe jeszcze listowie zamykało się wokół niej w cichem powietrzu, niby płaszcz z powietrza, ciężkiego, zapominającego o wszystkiem.
„Po nim“, obiecywała sobie, „zakosztuję wielu mężczyzn, od których nie będę żądała, aby czynili ze mnie boginię. Niechaj nie mają tęsknoty, i ja także nie. Będziemy szczę-śliwi“.
Potem Jakobus doniósł:
„Jestem gotów, przybywaj!“
Otworzył jej atelier, bardzo poddańczy, z zatroskanem czołem. I natychmiast spotkała się na środku pokoju z zaczerwienionemi, mrugaj ącemi oczyma pana von Siebelinda. Obraz jego stał tam zamiast Wenery.
— Czy to to? — zapytała.
— Tak, — odpowiedział Jakobus, cicho, z zagryzionemi zębami.
Przyglądała się wątłej postaci namalowanego i blademu, połyskującemu mętnie grymasowi jego uszminkowanej twarzy. I wspomniała bogatą, żywiącą wszystkich boginię, którą ujrzał Nino. Nabrzmiewała ona sokami ziemi, — a ten tutaj gardził nią, gdyż nie miał siły, aby jej zazdrościć. Blond cienie dojrzałości kwitnęły w zagłębieniach jej ciała, — a na tem tutaj ciele skarżyły się fioletowe cienie zubożałej krwi. Głowa jego połyskiwała na ciemnem tle, zadumana z udręką, głęboka, próżna i pełna wstydu; jej głowa zanurzona była w błękicie i tylko błyszczała i przyrzekała łaskę. Darzyła oddechem swym wszystko, co żyło, ramionami otoczywszy świat, w nadmiarze własnego szczęścia. On zaś musiał oszczędzać, jemu nie wolno było nikogo kochać.
— To doskonałe, — rzekła wreszcie księżna. — Nie zrobił pan nigdy nic lepszego.
— Prawda? — zawołał Jakobus lękliwie. — To arcydzieło!
259

— Arcydzieło, — powtórzyła. — Ale co to mnie obchodzi? 1 skierowała się do odejścia. Stanął tnż za nią.
— Dokąd pani idzie? Czyż już skończone?... Ja się przecież nie opieram. Ma pani rację, skończyliśmy. Ale...
Czem mógł ją zatrzymać?
— Jeszcze chwilę! Niech pani idzie, dokąd pani chce. Ale niech pani nie wTaca do swojej posiadłości wiejskiej! Nie wie pani jeszcze — w okolicy tej wybuchły zamieszki głodowe. Zbuntowani burzą winnice, słyszy pani, dlaczego nie mieliby wtargnąć i do pani dóbr. Niedaleko pani zabili piekarza, który podniósł cenę chleba. Zabraniają zarzynania bydła. Z czegóż ma się żyć? To anarchiści... Księżno, niech pani pozostanie, spotka panią nieszczęście!
— Mnie nie, — odpowiedziała księżna. — Mój los obiecuje mi jeszcze wiele. Wierzę mu.
— Oh, oh, — wołał z bezwladnem szyderstwem. — Wiara!... I ja kiedyś wierzyłem.
— Nie. Pan tylko pożądał... Moje zaś życie jest dzieleni sztuki, które już przed mcm urodzeniem było dokonane: to moja wiara. Mam je tylko odegrać, aż do końca. Żaden przypadek nie przerwie mi.
— W takim razie, niech pani będzie zdrowa.
Ucickła zpowrotein na wieś, zamknęła się i załamała ręce.
„Teraz jestem wolna, co się teraz stanie? Teraz mogę jechać po kraju, wszystkie drogi są otwarte. Ale lękam się, wyznaję. Spotka mię los zabłąkanej nimfy. Każde drzewo, zdaje mi się, sięgać będzie po mnie. Każdy włóczęga będzie mię ciągnął do siebie. Kaprysy moje rozproszą mię między wszystkich, którzy innie pożądają. W ileż przygód zapędzi mię moja krew!

Jeszcze nie! Jeszcze przez chwilę zaczerpnąć oddechu! Przez dziesięć lat żyłam w bezpieczeństwie. 0, nie jestem tchórzliwa. Wszystkiemu wychodzę na spotkanie. Samotność moja nigdy nie stanie się głębsza... Czyż istnieje ktoś równy mi? W takim razie pragnęłabym pierw dobrej godziny z nim, z markizem San Bacco!“ zawołała z ulgą.
Wysłała do niego depeszę.
„Jeśli go zastanie, jutro wieczorem będzie tutaj1*.
I liczyła godziny. Czekała na niego jak na kochanka, który od lat przyobiecał się jej. Gdyby potrzebow ała kiedyś rycerza i dzielnego człowieka, — tak mu wówczas pisała. Chciał wtedy wtargnąć dla niej do obcego kraju. Później walczył dla niej w pojedynku. Za każdym razem myślał, że to chwila, gdy ona go wzywa. Nie! Chwila ta nadeszła dopiero teraz, i wzywała go, aby go kochać!
Zapomniała o nim, o tym starym człowieku, który rozstał się z nią przed rokiem; widziała przed sobą porywczego zapaleńca, który niegdyś podburzył dalmackich pasterzy kóz do powstania. Na śmierć i życie stawiał czoło żandarmom. Potem chodził przed nią w jej buduarze i mówił. Słowo „wolność“ było z giętkiej stali. Wysmukły był i barczysty, biała jego czupryna powiewała, czerwona bródka tańczyła, turkusowe oczy połyskiwały.
I czekała. Dzień minął; wysłała mu powóz naprzeciw. Z pierwszym promieniem księżyca weszła do ogrodu. Noce znowu stały się ciepłe. Chodziła nieustannie przed strzyżonemi korkodębami.
Droga na stoku spadała wdół w ciemności i oślepiającemi nurami wynurzała się znowu pośród wsi. Wokół jej snu wisiały srebrnoszare tkaniny. Pod każdem drzewem leżał okrągły cień na jasnej łące, niby jego odbicie w zwierciedle.
261

Nagle z jednej z dzwonnic wydobył się ton. Słyszała go jeszcze, widziała chyboczący się dzwon, przez nieskończoną chwilę. „Drugi nie nastąpi“, przyrzekła sobie. Ale on biegi już, za nim śpieszyły inne, szybkie, skłębione, zwiastujące nieszczęście. Czerwone światła wyłoniły się z ciemnych jeszcze przed chwilą domów. Obok nich poruszały się większe, migoczące. W dymie, który się z nich unosił, było jakieś bieganie tam i sam, jakiś zamęt, coś zatrważającego. Ginęły w nim też głosy, szczękało coś jakby broń.
Czekała, wyprostowana przy poręczy, ze zwisającemi ramionami i odrzuconą głową. Góry, które tam ztylu tak straszliwie ciążyły nad zatrwożoną okolicą, — spodziewała się, że te góry ruszą z miejsca, naprzód, że zmiażdżą wszystko, dolinę, wsie, pagórek nawet, na którym stała, aby się to coś strasznego nie mogło stać, aby’ ona nie mogła się o tem dowiedzieć. Ale wiedziała już.
Pochodnie poruszały się drogą, wiodącą ku niej. Nikły pod masami listowia, czerwieniąc ich skraje, i znowu znajdowały otwartą drogę i wdzierały się coraz wyżej, nieubłaganie: one i ludzie i to, co ci ludzie nieśli. Księżna czekała na nich. Pozostała nieruchoma, aż nosze z jego ciałem stanęły przed nią. Słyszała stłumione meldunki i powiedziała tylko: — Idźcie!
Potem bez pośpiechu, w białej sukni, która połyskiwała, w czarnych włosach, które migotały, osunęła się obok przyjaciela, piersią na jego pierś, która jeszcze krwawiła. Całowała go i rozmawiała z nim.
„Oto jesteś. Tłum cię zatrzymał, był pewnie zazdrosny, gdyż kochałeś i mnie... Czy jesteś zadowolony? Pragnąłeś przecież, aby lud pociągnął cię do odpowiedzialności, gdyż nie zostały mu dotrzymane przyrzeczenia górnych czasów.

Ale ty, przyjacielu, dotrzymałeś wszystkiego, zawsze na tej samej, osieroconej z mądrości światowej wyżynie. I ja dotrzymuję wszystkiego. Rzeczy zmieniają się, moje uczucie trwa, równie dumne jak twoje. Co leżało w moich ramionach, były to marzenia, stało się to obrazami, i staje się gorącem ciałem... Czy wiesz teraz, że obojętnem jest wszystko, wszystko, co czynimy i co się z nami dzieje — i że jedno tylko ma znaczenie: dusze, które się wzajem czują!“
Czuła jego odpowiedź, rozgrzewała mu wargi, i wraz ze światłem księżyca, spływająccm z domu, źródła i drzew, upłynęła najczulsza godzina jej życia.
Wyprostowała się.
— Prosperze, odjeżdżamy.
Strzelec nie ważył się wyznać, że na gościńcu obozował bunt; znał swoją panią. Powiedział:
— Wasza wysokości, powóz jest strzaskany.
— Więc każ zaprzęgać do powoziku. Zatroszcz się o mój kufer.
— A pan markiz?
— Zarządca niech go ułoży na katafalku, w sali. Zatelegrafujemy do Rzymu. Będą go tam pragnęli, niech go sobie biorą.
Prosper ukłonił się i odszedł; spoglądała za nim zdumiona. Drżał nieco, pod koniec tej nocy, on, stary sługa, który od najwcześniejszej jej młodości aż do tej chwrili zawsze szedł jej tropami, milczący, niedostrzegany przez nią — a może nie obcy?
„On jest stary i...“ rzekła do San Bacca, „ty jesteś stary: zapomniałam o tem. Czyż ja sama nie dosięgłam niepostrzeżenie czterdziestki? Ale ja, ja czuję w sobie silę stu żywotów ludzkich!“

Weszła do domu i przebrała się. Ludzie jej pojechali naprzód przez gościniec. Potem powróciła, wolno i sama, do zmarłego. Rozciągał się, skamieniały zupełnie, w świetle księżyca. Światło księżyca krążyło niebiesko po żwirze, spływało z gontów dachu, sączyło się z waz i kielichów kwiatów, gładziło biodra półbogów w zaroślach, — ale wokół głowy zmarłego tworzyło krąg.
Rozplotła ręce, odwróciła się, podeszła do balustrady, krok za krokiem, zeszła ze schodów, stopień za stopniem. Na ramionach jej i na jej głowie leżało srebro — i wkroczyła, młoda i dysząca na spotkanie wszelkiej dali, niby na prom ku nieoczekiwanym brzegom — w ociekające księżycowem światłem zarośla.