Dyskusja indeksu:PL Edgar Wallace - Bractwo Wielkiej Żaby.pdf

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

TREŚĆ
Rozdział Stronica
Wstęp 7
I. Maytree Cottage 11
II. Rozmowa o żabach 17
III. Żaba 21
IV. Elk 27
V. Mr. Maitland wraca do domu 33
VI. Mr. Maitland idzie po zakupy 43
VII. Mr. Maitland przyjmuje 51
VIII. Niezadowolenie Ray’a. 61
IX. Rozbitek 70
X. Na Harley Terrace 76
XI. Mr. Broad wyjaśnia 84
XII. Elegancja mr. Maitlanda 88
XIII. Napad na Eldor Street 94
XIV. „Słuchajcie, wszystkie ropuchy!“ 100
XV. Nazajutrz 104
XVI. Ray dowiaduje się prawdy 107
XVII. Przybycie Millsa 114
XVIII. Radjostacja nadawcza 119
XIX. W Elsham Wood 128
XX. Hagn y 134
XXI. Gość mr. Johnsona 144
XXII. Śledztwo 146
XXIII. Spotkanie 151
XXIV. Powód wizyty mr. Maitlanda 155
XXV. Saul Morris 164

XXVI. Awans Baldera 168
XXVII. Bezinteresowność mr. Broada 181
XXVIII. Morderstwo 188
XXIX. Lokaj 192
XXX. Włóczędzy 201
XXXI. Towarzystwo chemiczne 213
XXXII. Więzienie w Gloucester 218
XXXIII. Żaba w nocy 220
XXXIV. Wyświetlanie obrazu 230
XXXV. Naprzebój! 242
XXXVI. Kabel 248
XXXVII. Ucieczka 255
XXXVIII. Tajemniczy człowiek 260
XXXIX. Przebudzenie 264
XL. Żaba 269
XLI. Chatka w kamieniołomie 277
XLII. Mr. Broad wyjaśnia 283

Było rzeczą zajmującą dla wszystkich, studjujących psychologię mas, że zanim zamożny, lecz z drugiej’ strony zgoła niepozorny James G. Bliss stał się przedmiotem ich zainteresowania, działalność i rozwój organizacji Żab były prawie zupełnie nieznane. W wielu pismach krajowych ukazały się energiczne wzmianki o bezprawnym charakterze tego stowarzyszenia; pewien dziennik niedzielny dał wesoły artykuł, zatytułowany:
Związek Włóczęgów obiera żabę jako godło swego tajemniczego zakonu
i podał w humorystycznej formie wyciąg z ich regulaminu i rytuału. Wszędzie rozlegały się pytania: — Czy słyszał pan już o tym nowym związku włóczęggw?...
Ukazał się także bardziej poważny artykuł wstępny, traktujący o rozwoju życia związkowego, w którym wspo-mniana też była organizacja Żab; i aczkolwiek od czasu do czasu zjawiały się wiadomości o tajemniczych prze-stępstwach, które przypisywano Żabom, to jednak większość obywateli patrzała na to stowarzyszenie, zakon, czy coś w tym rodzaju, jako na coś zgoła dobroczynnego w swych zamierzeniach i z konieczności ekscentrycznego w swej organizacji, i wychodząc z tego założenia, ze swej strony odnosiła się do niego z wyrozumiałą tolerancją.

Podobnie jak tłum z niewielkiem zainteresowaniem dowiaduje się o wybuchłej w odległym kraju groźnej epidemji, która jego samego mało dotyczy, a pewnego ranka budzi się nagle w obliczu straszliwej zarazy, pukającej już do jego drzwi — tak opinja publiczna została nagle zaalarmowana wyłaniającą się niespodzianie z mgły okropną zjawą.
James G. Bliss był kupcem żelaza i człowiekiem bardzo znanym na giełdzie, która dzięki szeregowi udatnych spe — kulacyj stała się źródłem poważnych bogactw dla Bliss Generał Hardware Corporation. Był on osobistością okazałą i przedsiębiorczą i posiadał ów przywilej, który daje czło-wiekowi przeciętność, połączona z pewną szczodrobliwością, mianowicie, że nie miał wrogów; i od czasu, gdy ta szczo-drobliwość stała się jedną z jego zdrowych zasad handlowych, nie można było o nim powiedzieć nawet tego, co się często o ludziach mówi, że największym jego wrogiem był on sam. Posiadał i posiada dotychczas większość akcyj B. G. H. Corporation — co jest tem bardziej godne uwagi, że mr. Bliss zwykł od czasu do czasu manipulować ceną swych akcyj przy prawnych operacjach.
W tym samym czasie, gdy mała zwyżka giełdowa w przemyśle podniosła akcje Bliss Hardware jednym skokiem z 12.50 na 23.75, przytrafiło się owo zdumiewające wydarzenie, które zwróciło oczy wszystkich na Bractwo Zab.
Mr. Bliss miał posiadłość ziemską w Long Beach w Hamp — shire. Nazywała się ona,,Chatą“, ale była to chata tego rodzaju, jaką król Salomon mógłby był zbudować dla królowej Saby, gdyby ten wybitny mąż był dostatecznie obeznany ze współczesnem budownictwem, najnowszemi metodami ogrzewania i oświetlenia i wymaganiami dzisiejszych szo-ferów. Pod tym względem mr. Bliss był mądrzejszy od Salomona..
8



Powrócił po pracowitym dniu do swej posiadłości podmiejskiej i przechadzał się po ogrodzie w orzeźwiającem powietrzu wieczora. Był on (i jest) żonaty, ałe żona jego i dwie córki spędzały właśnie wiosnę w Paryżu — co było o tyle uzasadnione, że wiosna jest jedyną porą roku, gdy Paryż może mieć jakiekolwiek pretensje do miana pięknego miasta.
Wracał właśnie ze stajni i szedł przez park w stronę zarośli, otaczających jego posiadłość. Na dźwięk jego krzyku stajenny i parobek pobiegli w stronę lasku i znaleźli Blissa nieprzytomnego na ziemi; twarz jego i ramiona zalane były krwią. Został powalony jakąś ciężką bronią: doznał lekkiego pęknięcia kości ciemieniowej, a skóra na głowie była w wielu miejscach przecięta.
Przez trzy tygodnie zawieszony był ten nieszczęsny człowiek między życiem a śmiercią, prawie ciągle nieprzy-tomny; nawet w rzadkich chwilach, gdy odzyskiwał świa-domość, me był w stanie rzucić jakiegoś światła na dokonany na mego zamach lub złożyć w tej sprawie jakichś zrozu-miałych’ zeznań, z wyjątkiem urywanych słów:,,Zaba... żaba... lewa ręka... żaba*.
Było to pierwsze z wielu podobnych przestępstw, pozornie bezpodstawnych i noszących cechy wybryku, w żad-nym wypadku nie związanych z rabunkiem i zawsze (z wy-jątkiem jednego wypadku) popełnianych na ludziach, zaj-mujących w hierarchji społecznej stanowiska bynajmniej nie wysokie.
Żaby stały się natychmiast przedmiotem powszechnego zainteresowania. Okazało się, że epidemja jest już rozpowszechniona, a ludzie, którzy z lekkiem sercem czytywali o jej pierwszych nielicznych ofiarach, zaczęli zamykać drzwi na wszystkie spusty, a wychodząc wieczorem, nosić przy sobie broń.
9

I mądrze robili, gdyż wielka siła była w tej organizacji, która zrodziła się z lęku i dojrzała w ciemności (ku zdumieniu swego twórcy), rządzona tyrańską władzą.
W centrum organizacji, za licznemi szańcami, siedziała Wielka Żaba, opiła władzą, bezlitosna, straszliwa. Jeden człowiek, prowadzący dwa żywoty i używający obydwóch, a przez cały czas smagany lękiem, który tchnął w niego Saul Morris pewnej mglistej nocy w Londynie, gdy ponure ulice pełne były uzbrojonych policjantów, poszukujących człowieka, który między portem Southampton a Cher — bourgiem sprzątnął ze skarbca Mantanji trzy miljony funtów szterlingów.
10

ROZDZIAŁ I.
Maytree Cottage.
Równocześnie z rozgrzaniem się chłodnicy pękła jedna z opon samochodu. Drugi zbieg okoliczności polegał na tem, że oba te wypadki przydarzyły się w sąsiedztwie willi Maytree Cottage, na gościńcu, wiodącym do Horsham. Ryszard Gordon zatrzymał się przed furtką ogrodową, przyglądając się domowi, pochodzącemu z epoki elźbie — tańskiej. Ale zaciekawienie jego nie było jedynie pasją miłośnika starożytności.
Nie, aczkolwiek lubił kwiaty, wzroku jego nie przyciągał barwny kobierzec ogrodu. Nie przyciągał go też panujący dokoła porządek, ani wykładana czerwonemi cegłami ścieżka, wiodąca do domu, ani śnieżnobiałe firanki przy oknach.
Spojrzenie Dicka ciągnęła ku sobie dziewczyna, siedząca na wyplatanym fotelu, pokrytym czerwoną materją. Siedziała na niewielkiej murawie, w cieniu drzewa morwowego, z książką w ręku i pudełkiem cukierków obok fotelu. Włosy jej miały barwę złota, ale złota żywego i połyskliwego. Cerę miała bez skazy, a gdy zwróciła głowę w jego stronę, ujrzał parę szarych, pytających oczu. Szybko zerwała się z fotelu.
— Przykro mi bardzo, że pani przeszkodziłem, — usprawiedliwiał się Dick z kapeluszem w ręku. — Ale potrzeba mi trochę wody dla mego biednego, spragnionego auta.
11

— Niech pan pozwoli za mną na tamtą stronę domu, pokażę panu studnię, — odpowiedziała dziewczyna, a Dick uświadomił sobie natychmiast, jak piękny miała organ mowy. Posłusznie poszedł za nią, ciekaw kto to jest. W głosie jej brzmiała nuta jakiejś wyższości, którą rozumiał doskonale. Był to ton dorosłej panny wobec młodego chłopca. Dick, który miał trzydzieści lat, a wyglądał na osiemnaście, doświadczył już tego tonu „dorosłych** niejednokrotnie i nieraz się nim ubawił.
— Oto wiadra, a to nasza studnia, — rzekła nieznajoma.
— Chętnie przysłałabym panu służącą do pomocy, ale nigdy nie mieliśmy służącej, nie mamy i zapewne nigdy mieć nie będziemy.
— W takim razie jakaś uboga dziewczyna straciła okazję dobrej służby, — rzekł Dick, — gdyż uważam, że tu jest czarująco.
Nieznajoma milczała, przyglądając mu się przy napełnianiu wiader, a Dick odczuwał z jej strony mrożącą obojętność. Ale kiedy poniósł wiadra do auta, poszła za nim. Okrążyła wielki, żółty „Rolls**, przyglądając mu się z za-ciekawieniem.
— Nie boi się pan sam prowadzić tak ciężkie auto? — zapytała. — Jabym umarła ze strachu. Takie jest olbrzymie!
Dick wyprostował się. — Lęk? — rzekł z przechwałką.
— To słowo wykreśliłem ze słownika swojej młodości.
Dziewczyna zmieszała się na chwilę, potem roześmiała się.
— Czy przyjechał pan przez Welford? — zapytała. Dick skinął głową potakująco. — W takim razie spotkał pan pewnie mego ojca na gościńcu?
— Spotkałem tylko jakiegoś pana w średnim wieku, o posępnem wejrzeniu, gwałcącego dzień święta, gdyż dźwigał na plecach wielką, bronzową skrzynkę.
— Gdzie go pan spotkał?
12


— O dwie mile*) stąd, może trochę bliżej. — Potem doda! z zakłopotaniem: — Mam nadzieję, że nie opisałem ojca pani?
— Myślę, że to był on, — rzekła dziewczyna niestro — piona. — Ojczulek jest fotografem przyrody. Robi filmy z życia ptaków i zwierząt, oczywiście jako amator.
Dick odniósł wiadra na miejsce i zawahał się. Szukał pretekstu do pozostania jeszcze chwilę i zdawało mu się, że znalazł go w ogrodzie. Trudno jednak stwierdzić, jak dalece zdołałby wyczerpać ten temat rozmowy, gdyż samot-ność ich przerwał młodzieniec, który ukazał się w drzwiach domu. Był wysoki, przystojny, o atletycznej budowie, mógł mieć koło dwudziestu lat.
— Ella, czy ojciec wrócił? — zaczął, poczem spojrzał na gościa.
— Mój brat, — przedstawiła dziewczyna, a Dick Gordon uświadomił sobie, że łatwość i swobodę zawarcia z nią znajomości zawdzięczał jedynie swemu młodzieńczemu wyglądowi. Okazało się, że niekiedy dobrze jest być trakto-wanym jako niepozorny chłopiec. — Powiedziałam mu, że nie powinno się pozwalać młodzieży na prowadzenie tak wielkich aut, — rzekła Ella. — Czy przypomina pan sobie jeszcze straszne zderzenie na skrzyżowaniu dróg w Norham?
Ray Bennett roześmiał się. — To wszystko rezultat waszego sprzysiężenia, — rzekł. — Wszystko poto, żebym nie dostał motocyklu! Ojciec uważa, że przejechałbym kogoś na śmierć, a Ella jest zdania, że sambym zginął.
W tej chwili Dick ujrzał, jak do domu zbliżał się człowiek, którego spotkał pierw na gościńcu. Przybyły był wysokiego wzrostu, siwawy i chudy; nieufnie spoglądał na nieznajomego głęboko osadzonemi oczyma.
— Dzieńdobry, — rzekł krótko. — Wypadek?
13

— Nie, dziękuję. Zabrakło mi tylko wody, a miss...
— Bennett, — rzekł przybyły. — Dała panu wody? No, to dowidzenia. — Usunął się wbok, aby przepuścić koło siebie Gordona, ale Dick otworzył furtkę z wewnątrz i czekał, aż właściciel Maytree Cottage wejdzie do ogrodu.
— Nazywam się Gordon, — rzekł. — Dziękuję bardzo za gościnność.
Stary pan skinął głową i dźwigając swój ciężar na grzbiecie, wszedł do domu. Zaś Dick, zrozpaczony niemal, że teraz będzie już musiał odejść, zwrócił się do dziewczyny:
— Myli się pani, uważając prowadzenie auta za tak trudne. Czy chciałaby pani spróbować? albo może brat pani?
Dziewczyna zawahała się. Ale młody Bennett rzekł skwapliwie: — Chętniebym spróbował, nigdy jeszcze nie prowadziłem porządnej maszyny.
Że potrafił ją przy sposobności poprowadzić, to się wnet okazało. Przyglądali się oboje, jak auto zatoczyło łuk na zakręcie.
— Nie powinien mu pan pozwolić jechać, — rzekła Ella.
— Niedobrze to dla chłopca, który zawsze marzy o czemś lepszem. Nie rozumie mnie pan zapewne? Ray jest bardzo ambitny i marzy o miljonach. Takie auto gotowe mu zu-pełnie przewrócić w głowie.
W tej chwili ojciec jej wyszedł z domu, a twarz jego spochmurniała, gdy ujrzał parę, stojącą przy furtce. — Po-zwolił mu pan poprowadzić auto? — zapytał niechętnie.
— Wołałbym, żeby pan tego nie robił. Bardzo to ładnie z pańskiej strony, mr. Gordon, ale w przypadku Ray a usłużność była nie na miejscu.
— Przykro mi bardzo... — rzekł Dick ze skruchą.
— Ale oto i on! — Wielkie auto zbliżyło się do nich i zatrzymało przed furtką.
14

— Wspaniałe! — zawołał Ray Bennett, wyskakując z auta i rzucając na „Rollsa“ spojrzenie, w którem podziw łączył się z zazdrością. — O Boże!... gdybyż to moje!
— Ale nie jest twoje, — przerwał mu ojciec. Potem, jakby żałując tego szorstkiego słowa, dodał: — Może będziesz miał kiedyś cały park automobilowy, Ray!
Dick zbliżył się, aby się pożegnać. Czekała go miła niespodzianka, gdy stary Bennett zapytał: — Czy nie zechciałby pan może pozostać i spożyć z nami skromny posiłek? Będzie pan mógł przy tej sposobności wytłumaczyć memu głuptasowi, że posiadanie wielkiego auta niezawsze stanowi już o szczęściu człowieka.
Pierwszem wrażeniem, jakie Dick odniósł, było wrażenie zdumienia dziewczyny. Widocznie spotkał go niezwykły zaszczyt. Istotnie, po odejściu Johna Bennetta przekonał się, że tak było.
— Jest pan pierwszym człowiekiem, którego ojciec zaprosił na obiad, prawda, Ray?
Ray uśmiechnął się. — Ojciec nie jest zbyt towarzyski, to prawda, — rzekł. — Prosiłem go ostatnio, aby zaprosił Fila Johnsona na sobotę, ale on uśmiercił ten pomysł w zarodku. A przecież stary filozof jest poczciwym chłopem i sekretarzem prywatnym szefa. Słyszał pan pewnie o „Domu Bankowym Maitlanda“?
Dick skinął głową potakująco. Marmurowy pałac na wybrzeżu, w którym bajecznie bogaty mr. Maitland otworzył swoje biura, był jednym z najpiękniejszych gmachów Lon-dynu.
— Jestem urzędnikiem wydziału wekslowego w jego biurze, — rzekł młodzieniec. — A Fil mógłby dla mnie zrobić bardzo wiele, gdyby ojciec chciał go kiedy do nas zaprosić. Ale cóż, jestem widocznie skazany na to, by przez całe życie pozostać małym urzędnikiem.
15

Dziewczyna położyła mu dłoń na ustach. — Nie godzi się ganić ojczulka. A możesz być pewnym, że staniesz się jeszcze kiedyś bardzo, bardzo bogatym.
Młodzieniec mruknął coś pod jej ręką i rzekł z goryczą:
— Ojczulek i tak już wypróbował wszelkie metody „Jak się zbogacić“, jakie tylko umysł ludzki i..
— No? I?... — Głos ten brzmiał szorstko i drżał
z gniewu. Nikt nie zauważył powrotu Johna Bennetta.
— Ty każdą pracę spełniasz niechętnie, ale ja... ja próbuję się od dwudziestu lat wybić. Prawda, wypróbowałem każdy głupi plan, jaki się nadarzył... ale robiłem to dla was... — Urwał nagle, spostrzegłszy zmieszanie Gordona. — Za-prosiłem pana do siebie, S tymczasem częstuję pana swemi sprawami domowemi, — rzekł ze skruchą. Ujął Dicka pod ramię i poprowadził go ścieżką ogrodową ku domowi.
— Nie wiem, dlaczego pana prosiłem o pozostanie u nas, — rzekł. — Może to był chwilowy impuls, może nieczyste sumienie. Nie daję dzieciom tyle towarzystwa, ile im się należy, a ja sam me jestem z natury towarzyski. Ale jakie to głupie, że musiał się pan stać przyczyną pierwszej sprzeczki rodzinnej, jaką mieliśmy od wielu lat. — Głos jego i zachowanie zdradzały człowieka wykształconego. Dick rad byłby bardzo dowiedzieć się, jaki był jego zawód.
Podczas obiadu Ella Bennett siedziała po po lewej ręce Dicka. Mówiła mało i sama podawała do stołu. Wniosła właśnie owoce, gdy stary Bennett rzekł: — Nie jest pan chyba tak młody, jak pan wygląda, mr. Gordon. Ile pan ma lat?
— O, jestem już okropnie stary, — rzekł Dick. — Trzydzieści jeden.
— Trzydzieści jeden? — zawołała Ella, okrywając się rumieńcem, — a ja przemawiałam do pana jak do dziecka!
— Może pani być pewna, że jestem istotnie dzieckiem, — odparł Dick poważnie. — Aczkolwiek z zawodu jestem

prześladowcą złodziei, morderców i innych złoczyńców. Jestem wicedyrektorem prokuratury.
Nóż wypadł głośno z ręki Bennetta, a twarz jego pokryła się bladością.
— Gordon! Ryszard Gordon, — rzekł głucho. Na sekundę spotkały się oczy dwóch mężczyzn. Jasnobłękitne i wyblakłe.
— Tak, to moje nazwisko, — rzekł Gordon spokojnie,
— i zdaje mi się, żeśmy się już kiedyś spotkali!
Wyblakłe oczy nie mrugnęły. Twarz Johna Bennetta była zimna jak maska. — Spodziewam się, że nie zawodowo,
— rzekł, a brzmiało to jak wyzwanie.
Przez cały czas w drodze powrotnej do Londynu Dick napróżno wysilał pamięć, ale nie mógł powiązać osoby Johna Bennetta z Horsham z żadnem wydarzeniem.
ROZDZIAŁ II.
Rozmowa o żabach.
Dom Bankowy Maitlanda wyrósł w stosunkowo krótkim czasie z niewielkiego biura do olbrzymich rozmiarów. Maitland był człowiekiem w podeszłym wieku, o patrjarchal — nym wyglądzie, skąpym w słowach. Przybył on do Londynu bez jakiejkolwiek protekcji i wybił się, zanim jeszcze Londyn zauważył jego obecność.
Dick Gordon ujrzał spekulanta po raz pierwszy, czekając w marmurowym hall u. Był to mężczyzna średniego wzrostu, barczysty, z brodą, spadającą mu aż na piersi i oczyma ukrytemi niemal pod gęstemi, siwemi brwiami. Idąc wolno przez korytarz, nie patrzał wprawo ani wlewo, wsiadł do windy i znikł.
2 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
17


— To stary, widział go pan już kiedy? — zapytał Ray Bennett, który nadszedł przed chwilą, aby powitać gościa.
— Bardzo czcigodny chłop, ale tak nieprzystępny, jak hermetycznie zamknięte drzwi. Nie wydobędzie pan z niego grosza, choćby pan zastosował nabój dynamitowy. Fil dostaje pensję, jakiejby się kto inny nie poważył zapropo-nować miernemu sekretarzowi, ale Fil jest zbyt łagodny.
Dick Gordon czuł się nieswojo. Obecność jego w bankuMait — łanda była niezrozumiała, a pretekst wizyty niezmiernie słaby. Gdyby chciał powiedzieć prawdę młodzieńcowi, który czuł się mile pogłaskanym, że mu przerwano pracę, brzmiałaby ona: „Zakochałem się do szaleństwa w pańskiej siostrze. Pan sam wcale mnie nie interesuje, ale uważam pana za łącznika, który ułatwi mi ponowne spotkanie. Dlatego korzystam z rzekomej obecności w tej okolicy jako z pretekstu do wizyty i gotów jestem nawet zawrzeć znajomość z pańskim Filem, który mię z pewnością zanudzi na śmierć!**
Zamiast tego wszystkiego rzekł tylko: — Dlaczego nazywa go pan tak?
— Bo jest starym filozofem. Właściwe imię jego jest Filip. Każdy człowiek jest przyjacielem Fila. Należy on do owego gatunku ludzi, z którymi łatwo się jest zaprzy-jaźnić.
W tej chwili otworzyły się drzwi windy, i Dick Gordon odczuł intuicyjnie, że łysy pan w średnim wieku, o dobrodusznej twarzy, który wyszedł z windy, jest osobą, o której właśnie rozmawiali. Na widok Ray’a okrągła jego twarz rozpromieniła się łagodnym uśmiechem. Oddawszy służącemu plik dokumentów, podszedł do rozmawiających.
— To mr. Gordon, — przedstawił Ray, — a to mój przyjaciel Johnson.
Fil uścisnął gorąco wyciągniętą do niego rękę. Ten wyraz „gorąco“ najlepiej charakteryzował osobę mr. Johnsona.
18

Nawet Dick Gordon, który nie był zbyt skory do ulegania czyimś wpływom, uczuł się podbity urokiem jego szczerej serdeczności.
— To pan jest owym mr. Gordonem z prokuratury, o którym mi Ray opowiadał? — rzekł. — Cieszyłbym się, gdyby pan tak którego dnia zjawił się u nas i przymknął starego Maitlanda. Ze wszystkich ludzi, jakich spotkałem w życiu, zasługuje on na to najbardziej. Muszę już uciekać, w strasznym jest dzisiaj humorze. Moźnaby pomyśleć, że żaby skaczą za nim.
Dowcip ten pobudził mr. Johnsona do śmiechu; widać był o, że lubi on śmiać się z własnych dowcipów. Wesoło skinąwszy dwum młodzieńcom głową, pobiegł zpowrotem do windy.
— Ale teraz i ja muszę już pójść, — rzekł Ray z lękliwem niemal spojrzeniem. — Dziękuję panu, że dotrzymał pan przyrzeczenia i odwiedził mię w biurze. Tak... chętnie zjadłbym kiedy z panem śniadanie. Siostra moja z pewnością także z radością się do nas przyłączy. Przyjeżdża często do miasta.
Pożegnanie jego było pośpieszne i nieco roztargnione, i Dick wyszedł na ulicę z uczuciem zawstydzenia.
Przybywszy do biura, zastał tam oczekującego go urzędnika policji, który na widok Dicka stropił się nieco. — No? — zapytał Gordon. — Co z Genterem?
Detektyw skrzywił się jak chory, gdy musi połknąć niemiłe lekarstwo. — Wymknęli mi się, — rzekł. —,,Źaba“ przyjechał autem, na co nie byłem przygotowany. Genter wsiadł do niego, i zanim się spostrzegłem, co się dzieje, już ich nie było. Nie martwię się o niego, gdyż Genter ma rewolwer, a w trudnych sytuacjach umie sobie radzić, ale...

— Sądzę, że powinien pan był być przygotowanym na auto, — przerwał Gordon. — Jeżeli uważał pan misję Gentera za uzasadnioną, i jeżeli był on na tropie żab, jak pan powiedział, powinien pan był przygotować się na tę możliwość. Niech pan siada, Wellingdale.
Siwy detektyw usłuchał., — Nie próbuję się usprawiedliwiać, — rzekł. — Żaby wprawiły mię w oszołomienie. Dawniej uważałem je za żart.
— Może postąpilibyśmy mądrzej, gdybyśmy je dziś jeszcze uważali za żart, — rzekł Dick, odgryzając koniec cygara. — Może to tylko jakieś zwykłe tajne stowarzyszenie. Ostatecznie wolno przecież i włóczęgom mieć swoje lokale związkowe, hasła, sygnały i umówione znaki.
Wellingdale potrząsnął głową. — Doświadczenia ostatnich siedmiu lat dowodzą czegoś innego. Niedość, że co drugi bandyta, którego łapiemy, ma wytatuowaną żabę na przegubie ręki, to może być zwyczajne naśladownictwo, a nie ulega wątpliwości, że wśród rzezimieszków o niższej umysło — wości popęd do tatuowania się jest bardzo rozpowszechniony. Ale podczas tych siedmiu lat przeżyliśmy serję bardzo przykrych przestępstw. Więc najpierw zamach na charge d affaires poselstwa Stanów Zjednoczonych, którego zabili w Hyde Parku. Potem sprawa prezesa Northern Trading Company, który został zabity kijem w chwili, gdy wysiadał ze swego auta na Park Lane. Potem olbrzymi pożar, który zniszczył Mersey Rubber Stores i pochłonął za cztery mil — jony funtów gumy. Było to bezwątpiema dzieło tuzina bomb, gdyż składy mieściły się w sześciu wielkich szopach, z których każda została podpalona jednocześnie z dwóch końców. Złapaliśmy dwóch ludzi z afery gumowej. Obaj byli „Żabami“, obaj nosili znak swego stowarzyszenia. Byli zwol-nionymi więźniami, a jeden z nich zeznał, że miał rozkaz wykonania tej roboty, ale nazajutrz cofnął swoje zeznanie.
20

Nie widziałem nigdy człowieka bardziej przerażonego. Mógłbym^ panu przytoczyć jeszcze dziesiątki podobnych wypadków. Wie pan, że Genter jest od dwóch lat na ich tropie. Ale de się przez te dwa lata wycierpiał, tego pan nie wie. Włóczył się po kraju, sypiał pod płotami, przy — przyjaźnił się z najniźszemi mętami, kradł z nimi i rabował. Kiedy mi napisał, że wszedł w kontakt z organizacją i ma nadzieję, że zostanie wtajemniczony, zdawało mi się, że bliscy już jesteśmy ujęcia ich.. Kazałem śledzić Gentera od chwili, gdy powrócił do miasta. Ale ranek dzisiejszy był dla mnie strasznym ciosem.
Dick Gordon otworzył szufladę biurka, wyjął z niej teczkę skórzaną i począł przerzucać zawarte w niej papiery. Studjo — wał je starannie, jakby je widział po raz pierwszy. W rzeczywistości badał te protokóły więzienne niemal codziennie od kilku lat. Były to fotografje przegubów rąk wielu mężczyzn. W zamyśleniu zamknął teczkę i włożył ją zpowrotem do szuflady. Przez kilka minut siedział w milczeniu, bębniąc palcami po biurku. Na jego czole legła chmura. — Żaba wytatuowana jest zawsze na lewym przegubie, zawsze nieco ukośnie i zawsze znajduje się pod nią mała kropka, — rzekł. — Czy nie wydaje się to panu godne uwagi?
Ale detektyw nie znalazł w tem nic dziwnego.
ROZDZIAŁ III.
Żaba.
Ściemniało się już, gdy dwaj włóczędzy, którzy okrążyli wieś Morby, znaleźli się znowu na szosie. Okrążenie wsi nie było rzeczą miłą, gdyż deszcz, który padał przez cały dzień, zamienił uprawne pola w wielkie bagna, przez które niełatwo było iść.
21

Jeden z włóczęgów był wysoki, niegolony, brudny. Towarzysz jego wydawał się w porównaniu z nim niski, choć był wzrostu więcej niż średniego i barczysty. Wlokąc się po gliniastej szosie, me mówili do siebie ani słowa. Niższy zatrzymywał się dwa razy, rozglądając się dokoła w zapa-dającym mroku, jakby się obawiał pogoni. Raz chwycił wyższego za ramię i pociągnął go w krzaki, rosnące przy drodze. Stało się to w chwili, gdy z hałasem, rozpryskując dokoła błoto, przemknęło koło nich auto. Po chwili zboczyli z gościńca, przecięli pole i stanęli na skraju meuprawnego pasma ziemi, pociętego staremi śladami kół.
— Zaraz będziemy na miejscu, — mruknął niższy, a towarzysz jego skinął w milczeniu głową. Mimo całej pozornej obojętności zwracał pilnie uwagę na każdy szczegół oto-czenia:...samotny budynek na horyzoncie, przypominający wyglądem stodołę... hrabstwo Essex... co poznał z sygnatury numeru auta, którą spostrzegł, gdy ich samochód mijał. Okolica nieuprawna... wiodąca zapewne do opuszczonych glinianek... czy też był to kamieniołom?... W pobliżu wrót, przez które biegły ślady kół, wisiał na chwie — jącym się słupie jakiś szyld. Za ciemno było, aby odczytać zatarty napis, zauważył tylko sylabę:,,Wap“... „Wapniak?“ — Łatwo będzie zbadać to później. Jedynem możliwem dla niego niebezpieczeństwem była przewaga liczebna Zab. Pod ochroną płaszcza namacał ręką lufę browninga i wsunął go do zewnętrznej kieszeni. Pomocy nie mogło tu być, nie spodziewał się jej też. Carlo zabrał go w mieście do swego nędznego auta i wiózł go krętemi manowcami po deszczu, jadąc bocznemi drogami i unikając miasteczek i wsi, tak że Genter nie mógłby się zorj’entować, nawet gdyby siedział przy kierownicy. Ale wsadzono go w głąb ciemnego auta, tak, że nie widział mc. Wellingdale i jego towarzysze, którzy go obserwowali, nie byli przygotowani na auto. Włóczęga
22

z autem — to była rzecz niesłychana. On sam, Genter, drgnął, gdy samochód zatrzymał się koło chodnika, na którym stał, czekając, a do uszu jego doszedł głos Carla: „Wsiadaj!“
Minęli teraz wierzchołek porosłego chwastami pagórka. Pod sobą widział Genter zardzewiałe wózki żelazne, porzucane na kupę szyny kolejowe, a między tem wszystkiem głębokie, wypełnione wodą deszczową doły. Po drugiej stronie, na ostro zarysowanej linji skraju kamieniołomu, stała maleńka chatka drewniana, ku której Carlo skierował kroki.
— Denerwujące, co? — zapytał, a w głosie jego drżało jakby szyderstwo.
— Niebardzo, — odpowiedział Genter chłodno. — Żaby są pewnie w tej budzie?
Carlo roześmiał się cicho. — Zab niema, — rzekł. — Tylko sama Żaba. Wchodzi od strony kamieniołomu. Są tam schody pod chatką. Dobry pomysł, co? Chatka wisi tuż nad przepaścią, a schodów nie dojrzałbyś, nawet gdybyś się położył na brzuchu i przechylił jak najdalej. Próbowałem kiedyś. Nie złapią go nigdy, choćby nasłali miljony szpiegów!
— A jak otoczą cały kamieniołom? — zapytał Genter.
Carlo potrząsnął głową. — Nie sądzisz chyba, że on nie wie, kiedy będzie złapany. Żaba wie wszystko. — Spojrzał na rękę towarzysza. — To nie będzie bardzo bolało, — rzekł. — Warto to znieść. Zato nie będziesz nigdy bez pomocy, Harry. Kiedy wpadniesz do pułapki, wyciągnie cię najlepszy adwokat. Potrzeba nam takich chłopców jak ty — dość mamy drobnych łajdaków, którym się zdaje, że kiedy robią drobne rzeczy, już należą do nas. Ale ty będziesz miał grubą robotę, a kiedy masz co wielkiego do zrobienia, Żaba daje ci setki a setki funtów. Gdybyś zachorował,
23

gdybyś był głodny, gdyby ci się cokolwiek stało, Żaby przyjdą do ciebie same, żeby ci pomóc. Niezły interes, co?
Genter milczał. Byli teraz w odległości jakichś dwunastu kroków od chatki, która oglądana zbliska była mocnym budynkiem z doskonałego drzewa; miała jedne drzwi, okiennice były zamknięte. Człowiek, który nazywał siebie Carlo, dał Genterowi znak, aby się zatrzymał, sam zaś poszedł naprzód i zapukał do drzwi. Genter widział, jak podszedł następnie do okna i jak okiennica uchyliła się na cal. Nastąpiła długa rozmowa, prowadzona szeptem, poczem Carlo wrócił.
— Powiedział, że ma dla ciebie robotę, która ci przyniesie tysiące. Naprawdę, masz szczęście. Znasz Rochmore?
Genter skinął potakująco głową. Znał to przedmieście arystokracji.
— Mieszka tam pewien człowiek, który ma być sprzątnięty. Co wieczór wraca kolejką o 11, 50 ze swego klubu i idzie pieszo do domu. Przechodzi przez ciemną uliczkę, gdzie można go z łatwością zakatrupić kijem. Jedno uderzenie i po nim. To się przecież nie nazywa zabójstwo, rozumiesz?
— Ale dlaczego Żaba chce, żebym ja to zrobił? — zapytał wysoki włóczęga z zaciekawieniem. Wyjaśnienie, jakie otrzymał, było bardzo logiczne.
— Każdy nowy musi coś zrobić, żeby dowieść swojej odwagi. Więc, cóż ty na to? — Genter nie wahał się ani chwili. — Będzie zrobione! — rzekł.
Carlo powrócił do okna i kazał towarzyszowi iść także.
— Stań tutaj i wsadź lewą rękę przez okno, — rzekł. Genter podwinął mankiet zmoczonego rękawa i wsadził
przez szparę w okiennicy gołą lewą rękę. Pochwycono ją silnie i natychmiast uczuł, jak coś miękkiego i mokrego przylgnęło do przegubu. — Stempel gumowy, pomyślał,

i przygotował się na ból, który miał teraz nastąpić. Było to jak nagłe mrowie drobnych ukłuć tysiąca igiełek. Potem zwolniono uścisk, Genter cofnął rękę i patrzał zdumiony na rysunek z krwi i atramentu, który tatuujący pozostawił na jego ręce.
— Nie ścieraj tego! — rzekł stłumiony głos z mroku chaty. — A teraz możesz wejść.
Okiennica zamknęła się, potem rozległ się zgrzyt klucza, obracającego się w zamku, i drzwi stanęły otworem. Genter wszedł w czarny mrok i usłyszał, jak tajemniczy mieszkaniec chaty zaryglował za nim drzwi.
— Numer twój jest K. 971, — rzekł bezbarwny głos, — gdybyś go zobaczył w rubryce wiadomości osobistych,,Times’u“, dasz tutaj znać, gdzie się w danej chwili znaj-dujesz. Weź to...
Genter wyciągnął rękę, do której włożono mu ko-pertę, — miało się wrażenie, jakby tajemniczy osobnik, tytułujący się,,Żabą“, sam jeden tylko mógł widzieć w tym mroku.
— Tu masz pieniądze na drogę i mapę okolicy. Gdybyś zużytkował pieniądze dla siebie, albo nie przybył tam, gdzie będziesz potrzebny, zostaniesz zabity. Czy zrozumiałeś?
— Tak.
— Otrzymasz ponadto pieniądze, które będziesz mógł wydawać na własne potrzeby. Uważaj teraz. W Rochmore, Park Avenue 7, mieszka Hallwell Jones, bankier...
,,Zaba“ odczuł widocznie, że nowicjusz wzdrygnął się przerażony.
— Znasz go?
— Tak, pracowałem kiedyś dla niego, — rzekł Genter. Wyciągnął browning z kieszeni i wielkim palcem odsunął bezpiecznik.

— Do piątku ma być unieszkodliwiony. Nie potrzebujesz go zabijać, ale gdyby się to stało, nic nie szkodzi. Przypuszczam jednak, że czaszka jego jest dość twarda...
Genter począł się już przyzwyczajać do ciemności i ustalił, gdzie stoi,,Żaba“. Ręka jego wykonała gwałtowny ruch i uchwyciła ramię tajemniczego człowieka.
— Mam rewolwer, — rzekł przez zęby. — Jestem inspektor Genter z policji kryminalnej. Jeżeli będziesz się bronił, zabiję cię.
Przez sekundę panowała śmiertelna cisza. Potem Genter uczuł, jak ręka, w której trzymał rewolwer, została uchwycona z siłą kleszczy. Uderzył drugą pięścią, ale człowiek schylił się i cios trafił w próżnię. Potem straszliwe wykręcenie ręki wydarło mu rewolwer, i począł się zmagać z tajemniczym złoczyńcą. W pewnej chwili twarz jego dotknęła twarzy,,Żaby“. Czy to była maska? Uczuł na swym policzku zimne dotknięcie mikowych okularów. To tłumaczyło zduszony głos. Mimo całej swej siły nie mógł się Genter uwolnić z uścisku obejmujących go ramion. Zataczali się w ciemności. Nagle,,Zaba“ podniósł nogę, a Genter, chcąc uniknąć spodziewanego kopnięcia, uskoczył gwałtownie wbok. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, i do nozdrzy detektywa dotarł ostry, zimny, przenikliwy zapach. Chciał odetchnąć głęboko, ale miał wrażenie, że się dusi, ramiona opadły mu bezwładnie.
„Żaba“ trzymał przez minutę złamaną postać, potem rzucił ją z głuchym stukiem na podłogę.
Nazajutrz rano patrol policyjny znalazał inspektora Gentera w ogrodzie pustego domu i zawezwał pogotowie ratunkowe.
Ale człowiek zatruty zgęszczoną parą kwasu cyjanowodorowego, umiera szybko. W dziesięć minut potem, jak,,2aba“ stłukł przygotowany w chacie na podobne wypadki cylinder szklany, Genter był trupem.
26

ROZDZIAŁ IV.
Elk.
Nie było na świecie detektywa, któryby wyglądem swoim mniej przypominał urzędnika policji — i to mądrego urzędnika policji — niż Elk. Był wysoki i chudy, a zgarbiona nieco postać potęgowała jeszcze wrażenie jego chuderlawości. Ubranie zawsze źle na mm leżało, raczej wisiało na nim, niżeli go okrywało. Latem i zimą nosił to samo brudne palto, niezmiennie zapięte, a jak daleko sięgała pamięć ludzka, nie miał innego ubrania, jak to, w którem go stale widywano. Gdy padał deszcz, melonik jego lśnił od wody, ale Elk nie otwierał parasola, który nosił niedbale pod pachą. Nikt me widział nigdy, aby robił z tego parasola użytek. Trupio blada twarz Elka miała stale wyraz przygnębienia, zaś przełożeni uważali, że wywiera on deprymujący wpływ, gdyż poglądy jego na przyszłość były pod silnym wpływem stałych niepowodzeń przy awansie. Dziesięć razy zgłaszał się do egzaminu i dziesięć razy ściął się — zawsze z tego samego przedmiotu: historji. Dick Gordon, który znał Elka lepiej, niż jego bezpośredni przełożeni, domyślał się, że niepowodzenia te wcale go tak nie martwiły, jak przypuszczano. Odkrył w nim nawet niejaką posępną dumę z nieznajomości dat historycznych, raz zaś, w chwili wyjątkowej szczerości, wyznał mu Elk, że awans może być dla człowieka o niedostatecznem wykształceniu tylko przeszkodą.
— Biedni grzesznicy nie zaznają spokoju na ziemi, — westchnął Elk, siadając na wskazanym sobie fotelu. — Myślałem, mr. Gordon, że przynajmniej teraz, po powrocie ze Stanów, da mi pan urlop.
— Kochany Ełku, chciałbym się dowiedzieć, jak można najwięcej o Loli Bassano, — rzekł Dick. Kto są jej przy
27

jaciele, dlaczego przyczepiła się ona nagle do Ray a Bennetta, który jest tylko małym urzędniczyną u Maitlanda, zwłaszcza zaś dlaczego zabrała go wczoraj wieczorem na rogu St. Ja — mes’s Square i pojechała z nim do Horsham. Widziałem ich przypadkowo, wychodząc z klubu i pojechałem za nimi. Prawie przez dwie godziny siedzieli w aucie o sto metrów od domu Bennetta i rozmawiali. Stałem na deszczu za samo-chodem i słuchałem. Gdyby się do niej zalecał, rozumiałbym to. Ale oni mówili i mówili tylko o pieniądzach. A przy — tem młody Bennett nie ma grosza w kieszeni.
Elk palił w zamyśleniu. — Bennett ma siostrę... — rzekł nagle ku zdumieniu Dicka. — Bardzo ładna dziewczyna, ale stary Bennett napewno jest jakimś szubrawcem. Nie wyko-nuje żadnej stałej pracy, a niekiedy niema go w domu przez kilka dni. Gdy wraca, wygląda bardzo źle.
— Zna pan tę rodzinę?
Elk skinął głową. — Stary Bennett wydaje mi się bardzo zajmujący. Już ktoś zwrócił uwagę na jego wędrówki, jako podejrzane. Policja miejscowa nie ma przecież nic mnego do roboty, jak strzec swoich owieczek, a jeśli ktoś nie jest owieczką, uważa go za podejrzanego. Obserwowałem starego Bennetta, ale nie zdołałem wyśledzić jego roboty. Miał mnóstwo osobliwych zawodów. Teraz zabrał się do fotografji. Dałbym wiele za to, żeby się dowiedzieć, jaki jest jego prawdziwy zawód. Przynajmniej raz na miesiąc, niekiedy dwa a nawet trzy razy znika i nie można go odszukać. Pytałem już o niego każdego włóczęgę londyńskiego, ale wszyscy oni wiedzą tyle, co ja. Lew Brady też się nim już zainteresował. Nienawidzi Bennetta. Przed kilku laty przyczepił się do niego i chciał się wywiedzieć, jakie jest jego zajęcie. Ale Bennett odpłacił mu za to.
— Ten stary? — rzekł Dick niedowierzająco.
28

— Tak! Silny jest jak byk... Więc mam odwiedzić Lolę. Niezła dziewczyna, ale ja osobiście nie gustuję w wam-pirach. Więc... Genter nie żyje? Czy uważa pan, że to także robota Żaby?
— Bezwątpienia, — rzekł Dick, wstając. — A oto jeden z ludzi, którzy go zabili. — Podszedł do okna i wychylił się. Człowiek, którego obserwował od kilku minut, znikł.
— Gdzie? — zapytał Ełk, stając za nim.
— Właśnie odszedł. Wiem... — W tej chwili szyba wewnętrzna okna rozprysła się na kawałki, a odłamki szkła poraniły mu twarz. W następnej sekundzie Elk szarpnął go gwałtownie wtył.
— Z dachu Onslow Gardens, — rzekł Dick spokojnie.
— Strzelec ma pół tuzina dróg do ucieczki, nie wyłączając drabiny pożarnej. Po raz drugi już napadają mię w biały dzień. Pierwszy raz zdarzyło się to, kiedy wracałem do domu. Genjalny pomysł przejechania mnie lekkiem autem, które wjechało aż na trotuar.
— Zauważył pan numer?
— XL. 19741. W rejestrze niema takiego numeru, a szofer zwiał, zanim mogłem zrobić coś, aby go zatrzymać.
Elk podrapał się w podbródek, patrząc powątpiewająco na młodego prokuratora. — To brzmi bardzo zajmująco. Dotychczas zwracałem za mało uwagi na Żaby. Taj ne organizacje są dzisiaj tak rozpowszechnione, że ilekroć ktoś podaje mi rękę, patrzy na mnie zdumiony, że nie łapię się za ucho albo nie kiwam nogą. Uważałem zawsze szajkę bandytów w wielkim stylu za rzecz spotykaną tylko w po-wieściach. Trudno mi w to uwierzyć.
Elk pożegnał się i drogą okrężną powrócił do Scotland Yardu. Sprawiał wrażenie bezrobotnego urzędnika. Skierował się w stronę Trafalgar Square, zatrzymał się w zamy-
29

śleniu i zawrócił. Naprzeciw biura prokuratury zatrzymał się wysoki sprzedawca uliczny z małą ladą przenośną na brzuchu; leżały na niej zapałki, kółka do kluczy, ołówki i tysiące drobnostek, które tacy ludzie sprzedają. Towar jego w tej chwili przykryty był kawałkiem sukna.
Elk nie widział go jeszcze nigdy i był zdziwiony, że człowiek ten obrał sobie tak niekorzystne stanowisko, gdyż koniec Onslow Gardens — najbardziej wietrzne miejsce w White — hall — nawet w dni pogodne nie jest miejscem, gdzie śpieszący się przechodnie mogliby się zatrzymywać, aby kupić jakiś drobiazg. Handlarz nosił brudny płaszcz deszczowy, sięgający prawie do ziemi. Miękki kapelusz spuszczony był na czoło, ale Elk dojrzał sępią twarz i zatrzymał się.
— Interesy w porządku?
— Ne-e.
Elk przystanął zainteresowany. Człowiek ten był Amerykaninem i usiłował zmienić wymowę, aby uchodzić za,,cockney’a“, rodowitego londyńczyka. Było to naj«u wdzięczniejsze zadanie, jakie mógł sobie postawić Amery-kanin, gdyż płaczliwy głos i wymowa dziecka Londynu są niemożliwe do podrobienia.
— Pan jest Amerykaninem — z jakiego stanu?
— Georgja, — brzmiała odpowiedź; tym razem przekupień nie usiłował już zmienić wymowy. — Przyjechałem statkiem bydlęcym podczas wojny.
Elk wyciągnął rękę. — Pokaźno swoje zezwolenie, bratku, — rzekł.
Przekupień podał mu bez wahania zaświadczenie policji, upoważniające go do handlu ulicznego. Opiewało ono na nazwisko „Joshua Broad“ i było zupełnie w porządku.
— Nie jesteś z Georgji... — rzekł Elk, — ale to wszystko jedno. Jesteś z New Hampshire albo Massachusetts.
30

— Z Conńecticut, żeby już być zupełnie ścisłym, — odparł przekupień chłodno. — Ale mieszkałem w Georgii. Nie potrzebuje pan kółka do kluczyków? — Zdawało się, że mrugnął wesoło.
— Nie, nigdy me miałem klucza — nigdy nie miałem niczego, co wartoby było zamknąć, — rzekł Elk, przerzucając przedmioty na desce. — Ale to niezbyt dobre miejsce do handlu.
— Nie, — rzekł przekupień, — za blisko Scotland Yardu, mr. Elk.
Elk rzucił na niego szybkie spojrzenie.
— Skąd mię znacie?
— Wszyscy pana przecież znają? Czy nie mam racji? — zapytał przekupień z niewinną miną.
Elk zmierzył go spojrzeniem od grubych zelówek do miękkiego kapelusza i odszedł, kiwnąwszy mu głową. Przekupień spoglądał za detektywem, aż znikł mu z oczu, potem nakrył znowu swój towar suknem, umocował sobie lepiej deskę i poszedł dalej w kierunku, w którym oddalił się Elk.
* *
*
Gdy Ray Bennett wychodził w południe z domu Mait — landa, ujrzał niechlujnie ubranego człowieka o melancholijnym wyglądzie, który rzucił na niego tylko przelotne spojrzenie. Nie znał Elka i nie zauważył też, że detektyw odprowadził go do małej restauracji, gdzie Ray zwykł jadać skromny lunch w towarzystwie Fila Johnsona. Zresztą myśl Ray’a była dziś zajęta wyłącznie osobą starego Mait — landa.
— Brutal, — rzekł, siadając obok Johnsona. — Zmniejszyć pensje o dziesięć procent i zacząć właśnie ode mnie! A gazety poranne donoszą dzisiaj, że zebrał dla „Szpitala Północnego** pięć tysięcy funtów.
31

— Wielki z niego filantrop, a co do zmniejszenia pensji, to poprostu chciał się pana pozbyć, — rzekł Fil wesoło. — Na co się tu zda wyklinanie? Handel wziął w łeb, a giełda jest trupem jak Ptolomeusz. Stary chciał się pana pozbyć, myślał może, że mu pan jest zbyteczny. Ale nie zapomni pan przecież z tego powodu o idealnych stronach życia, Ray?
— Idealne strony? — żachnął się Ray. — Mam pensję chłopca na posyłki, a potrzeba mi strasznie dużo pieniędzy, Filu!
Fil westchnął, a dobroduszna jego twarz zasępiła się. — Gdybym ja myślał w ten sposób jak pan, musiałbym zwarjo — wać albo zacząć kraść. Zarabiam zaledwie o pięćdziesiąt procent więcej od pana, a przecież stary powierza mi setki tysięcy. Sztuka stworzenia sobie szczęścia polega na tem, by nie mieć potrzeb. Wtedy ma się zawsze więcej, niż się potrzebuje... Jak się wiedzie pańskiej siostrze?
— Dziękuję, — rzekł Ray obojętnie. — Ella jest tego samego usposobienia co pan. Łatwo to patrzeć na cudze troski filozoficznie... Co to za dziwny człowiek? — dodał, gdy jakiś świeży gość usiadł przy przeciwległym stole. Fil, który miał krótki wzrok, włożył okulary.
— To Elk... ze Scotland Yardu, — rzekł, uśmiechając się do przybyłego. To odnowienie znajomości ku wielkiemu niezadowoleniu Ray a sprowadziło przybyłego do ich stołu.
— Mój przyjaciel, mr. Bennett — inspektor Elk.
— Sierżant, — poprawił Elk stanowczo. — Los był dla mnie zawsze okrutny pod względem awansów. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego człowiek ma z większą łatwością łapać złodziei, jeżeli wie, kiedy urodził się Washington, a kiedy umarł Napoleon Bonaparte... Czy pan tu codziennie jada, mr. Bennett?
Ray skinął głową potakująco.
32

— Zdaje mi się, że znam pańskiego ojca... John Bennett ’ z Horsham?
Ray wstał z rozpaczą, wymówił się brakiem czasu i pozostawił dwóch panów samych.
— Ładny chłopak, — rzekł Elk, patrząc długo za odchodzącym.
ROZDZIAŁ V.
Mr. Maitland wraca do domu.
Elk odprowadził Johnsona zpowrotem do biura, a gdy zbliżyli się do pałacu Domu Bankowego Maitlanaa, mr. Johnson przerwał nagle swe ciekawe wywody filozoficzne i przyśpieszył kroku. Elk ujrzał na chodniku Ray’a Bennetta, a obok niego wysmukłą postać dziewczęcą. Stała odwrócona do nich plecami, ale Elk domyślił się natychmiast, że była to Ella Bennett. Widział ją przedtem dwa razy, a posiadał zdumiewającą pamięć linij grzbietów ludzkich. Gdy Johnson podbiegł do nich, z całą szybkością, na jaką pozwalała mu tusza, Ella kiwnęła mu przyjaźnie głową.
— A to miła niespodzianka, miss Bennett. — Twarz Johnsona pokryła się rumieńcem, i Elk domyślił się, że uścisk jego dłoni był jeszcze gorętszy, niż zazwyczaj.
— Nie miałam zamiaru przyjeżdżać dzisiaj do miasta, ale ojciec udał się znowu na jedną ze swych zwykłych wycieczek, — rzekła Ella. — Jakie to komiczne, gdybym nie była pewna, że pociąg jego odjechał już przed dwiema godzinami, przysięgłabym, że go przed chwilą widziałam w autobusie.
— Mój przyjaciel, mr. Elk, — przedstawił Johnson nieco niezręcznie.
— Rad jestem poznać panią, miss Bennett, — rzekł Elk, spostrzegając z zadowoleniem, graniczącem niemal
3 Wallace Bractwo wielkiej żaby
33

z wesołością, gniew Ray’a z powodu tego ponownego spotkania. Ray pożegnał się ze wszystkimi, zaś Ella szepnęła mu jeszcze coś. Elk widział, jak młodzieniec zmarszczył brew.
— Nie, nie, nie wrócę już tak późno, — rzekł o tyle głośno, że detektyw usłyszał jego słowa. Gdy znikł w bramie domu, Ella patrzała za nim przez chwilę z bolesnym wyrazem twarzy, potem opanowała się, podała Johnsonowi rękę, skinęła głową Elkowi i odeszła.
— Czy znał pan już miss Bennett?
— Z widzenia, — mruknął Elk. — Z widzenia znam prawie wszystkich. Dobrych i złych ludzi. Im lepsi są, tem mniej ich znam. Dowidzenia!
Johnson wszedł na schody domu Maitlanda, zaś powlókł się bez celu dalej. Przeszedł na drugą stronę ulicy i zatrzymał się, aby zapalić papieros. Była godzina czwarta, przed drzwiami domu Maitlanda zatrzymał się taksometr. W kilka minut później Elk ujrzał starego Maitlanda, jak wychodził szybko, nie patrząc wprawo ani wlewo. Elk przyglądał mu się z zainteresowaniem. Znał finansistę z widzenia, zaś w biurze jego był dwa czy trzy razy w związku z drobnemi kradzieżami, popełnionemi przez służbę. W ten sposób poznał Fila Johnsona, gdyż stary pan jemu polecał załatwianie wszelkich spraw. Maitland mógł mieć siedem-dziesiąt lat. Po raz pierwszy ogarnęła Elka ciekawość, gdzie on może mieszkać. Uświadomił sobie nagle ze zdumieniem, że nie wiedział o bankierze mc, i że Maitland jest jedyną potęgą finansową w mieście, o której nie pisywano nic w gazetach.
Gdy auto ruszyło z miejsca, Elk nie mógł się oprzeć pokusie i skinął na drugą taksówkę.
— Proszę jechać za tem autem! — rzekł. Szofer skinął w milczeniu głową, gdyż nie było na ulicach Londynu
34

szofera, któryby nie znał melancholijnego detektywa. Pierwsza taksówka jechała szybko w kierunku północnym i zatrzymała się w ruchliwem miejscu koło Finsbury Park. Maitland wysiadł i skierował się szybko w jakąś ożywioną ulicę, zaś Elk pośpieszył za mm. Stary uszedł kawałek drogi, poczem wsiadł do tramwaju. Elk wskoczył za nim w chwili, gdy wagon ruszał. Tramwaj jechał przez Seven Sisters Road w kierunku Tottenham, gdzie mr. Maitland wysiadł.
Skręcił w boczną uliczkę, przeszedł na drugą stronę, znalazł się w jeszcze mniejszym zaułku i — ku niewymownemu zdumieniu Elka — otworzył żelazne drzwi ciemnego i brudnego domu, wszedł i zatrzasnął drzwi za sobą.
Detektyw rozejrzał się po ulicy. Bawiły się na niej dzieci biedaków. Elk obejrzał dom jeszcze raz, nie wierząc własnym oczom.
Okna były brudne, firanki zwisały w strzępach, maleńki ogródek przed domem był zaniedbany. I tu mieszkał Ezra Maitland, człowiek, który ofiarował pięć tysięcy funtów na szpital, człowiek, rozporządzający miljonami!
Elk powziął szybko decyzję i zapukał do drzwi. Po długim czasie usłyszał człapanie nóg w pantoflach, i staruszka o chorobliwie żółtej twarzy otworzyła drzwi.
— Przepraszam, — rzekł Elk. — Zdaje mi się, że ten pan, który wszedł tutaj przed chwilą, zgubił to. — Wyciągnął chusteczkę, zaś staruszka patrzała na nią przez chwilę. Potem wyciągnęła rękę bez słowa, wzięła chusteczkę i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
— Ostatnia z moich dobrych chusteczek, — pomyślał Elk z goryczą. Zdążył rzucić okiem do wnętrza domu. Zobaczył ponury korytarz, wyłożony spłowiałym chodnikiem. Postanowił zasięgnąć bliższych informacyj.
— Maitland czy Mainland, nie wiem napewno, — rzekł kupiec, który miał sklepik na rogu. — Stary pan wychodzi
35

codziennie o dziewiątej rano i wraca o tej porze, co dzisiaj. Nie wiem, kim on jest. Ale wiem jedno: że nie je dużo. Kupuje wszystko u mnie, ale to, z czego tych dwoje ludzi żyje przez cały tydzień, zdrowe dziecko mogłoby zjeść za jednym razem.
Elk powrócił przygnębiony do zachodniej dzielnicy miasta. Skąpiec, była to powszednia postać w literaturze, spotykało się ją i w życiu, ale stary Maitland musiał być chyba arcyskąpcem, i Elk postanowił poświęcić mu przy sposobności większą uwagę.
Chwilowo uznał za właściwsze skoncentrować wszystkie swe siły na owej zajmującej damie, miss Loli Bassano. W jednej z owych nowych ulic, wybiegających z Cavendish Square, istnieje szereg apartamentów, które zamieszkiwać mogą tylko ludzie bogaci. Czynsz, nawet jak na ową kosztowną dzielnicę, jest niezmiernie wysoki, zaś Elk, którego niełatwo było wprawić w zdumienie, zdziwił się niezmiernie, przekonawszy się, że Lola Bassano zajmowała w takim domu długi szereg pokojów.
Windziarz, któremu Elk z łatwo zrozumiałych powodów wydał się nieco podejrzany, oznajmił mu, że miss Bassano mieszka na trzeciem piętrze.
— Jak dawno już tu mieszka? — zapytał Elk.
— To pana nie obchodzi, — odparł windziarz. — Oto wej’ście dla dostawców.
— Ciekaw jestem bardzo, — mruknął Elk, — czy i czem tacy ludzie jak pan wogóle myślą? — Zdawało się, że windziarz wybuchnie za chwilę. — Spójrz pan tu, — rzekł Elk, zaś windziarz, na widok odznaki policyjnej, stał się bardziej uprzejmy i skłonny do informacyj.
— Mieszka tu od dwóch miesięcy, — rzekł. — A jeżeli mam być szczery, mr. Elk, dziwiło mię bardzo, że dostała mieszkanie w Caverley House. Jak słyszałem, miała kiedyś
36

podobno dom gry na Jermyn Street. Nie przyszedł pan chyba aresztować jej? — zapytał z przerażeniem. — Zniszczyłoby to renomę Caverłey House.
— To tylko przyjacielska wizyta, — rzekł Elk. — Windziarz wyszedł z windy i wskazał jedne z dwojga gładkich drzwi mahoniowych, wychodzących na korytarz. — Drugie mieszkanie zajmuje pewien miljoner amerykański, — rzekł.
Elk miał właśnie zamiar odpowiedzieć, gdy windziarz podszedł do drzwi i wskazał na polerowaną futrynę. — Dziwna rzecz... — rzekł, — niech pan spojrzy.
Elk spojrzał we wskazanym kierunku i zrozumiał natychmiast. Na mahoniowej płycie widać było małą, białą żabę, dokładną kopję żab, które widział tego ranka na fotografjach w teczce Ryszarda Gordona. Żaba, przyczajona do skoku, wyrysowana nieco ukośnie. Dotknął jej palcem. Farba była jeszcze mokra.
Ale w tej chwili stała się rzecz najbardziej zdumiewająca.
Nagle otworzyły się drzwi i ukazał się w nich człowiek w średnim wieku; w ręku miał długi rewolwer, skierowany w pierś detektywa.
— Ręce dogóry! — rozkazał szorstko.
Potem drgnął i wpatrzył się w twarz Elka. Detektyw oniemiał ze zdumienia, gdyż eleganckim panem, który stał przed nim, był przekupień uliczny, z którym rozmawiał pierw w Whitehall. Amerykanin pierwszy odzyskał panowanie nad sobą i Elk ujrzał znowu błysk wesołości w jego oczach.
— Niechże pan wejdzie, mr. Elk, — rzekł Amerykanin i zwrócił się do stropionego windziarza: — Dobrze już, Worth, pozwoliłem sobie na mały żart z mr. Ełkiem.
Zamknął drzwi i wprowadził detektywa do salonu. Elk postanowił odłożyć napomknienie o żabie przed drzwiami na później.
37

— Jesteśmy zupełnie sami, mr. Elk, i nie potrzebuje pan mówić cicho. Czy mogę pana poczęstować cygarem? — Elk wyciągnął automatycznie rękę i wybrał jasną hawanę.
— Jeżeli się nie mylę, widzieliśmy się już dzisiaj rano, — rzekł.
— Nie myli się pan, — przerwał Amerykanin chłodno. — Spotkaliśmy się w Whitehall, gdzie sprzedawałem kółka do kluczyków. Nazywam się Joshua Broad. Nie może mi pan więc zarzucić, że uprawiałem handel pod cudzem nazwiskiem.
Detektyw zaciągnął się dymem z cygara. — Mieszkanie to wydaje mi się dość kosztowne, — rzekł wolno. — Rozumiem więc, że stara się pan zarobić coś. Mam jednak wrażenie, że uliczna sprzedaż kółek do kluczy przedstawia dla człowieka interesu niewielkie pole do zarobków.
Joshua Broad skinął głową.
— Ale dla mnie jest to bardzo miłe zajęcie, mr. Elk. Jestem pewnego rodzaju psychologiem kryminalnym. — Rozsiadł się wygodnie na fotelu i zapalił także cygaro. — Jako Amerykanin mam wielkie zainteresowanie dla proble-mów społecznych, a byłem zawsze zdania, że jedyną drogą do poznania nędzarzy jakiegoś kraju jest przebywanie wśród nich.
Mówił tonem lekkim, ale z pewnością siebie. Elk nałożył okulary i skierował spojrzenie na kieszeń Amerykanina, gdzie znikł rewolwer. — Zyjemy w kraju dość wolnym, — rzekł. — Każdy ma u nas prawo sprzedawać na ulicy kółka do kluczy, choćby był członkiem domu panującego. Ale jedna rzecz jest u nas niedozwolona, mr. Broad, mianowicie celowanie w pierś uczciwych policjantów z browninga.
Broad zachichotał. — Ubolewam bardzo, że się tak uniosłem, — rzekł. — Ale prawdę mówiąc czekam przeszło
38

godzinę na kogoś, kto miał do mnie przyjść. A kiedy usłyszałem pańskie kroki... — wzruszył ramionami, —...jestem tak bardzo skruszony, jak tylko może pan pragnąć.
Ełk nie spuszczał z niego wzroku. — Nie chciałbym wydać się panu natrętnym, jeżeli zapytam, czy czekał pan na przyjaciela. Z niezmierną radością poznałbym nazwisko oczekiwanego gościa.
— Ja także... — rzekł Amerykanin. — I wiele innych
ludzi wraz ze mną również. — Spojrzał na Elka w zamyśleniu. — Czekałem na człowieka, który ma poważne powody, aby się mnie obawiać. Nazywa się... ale to nie ma nic do rzeczy. Spotkałem go tylko raz w życiu i nie widziałem wówczas jego twarzy..
— Ale poróżniliście się? — zapytał Ełk.
Amerykanin roześmiał się. — Bynajmniej, zachowałem się wobec niego bardzo życzliwie. Znajdowałem się z nim sam na sam niedłużej jak pięć minut w miejscu ciemnawem, oświetlonem tylko latarnią, stojącą na stole. Zdaje się, że to wszystko, co mogę panu o nim opowiedzieć, panie inspektorze.
— Sierżancie! — mruknął Ełk. — To naprawdę rzecz zdumiewająca, jak wielu ludzi przypuszcza, że jestem inspektorem. — Nastąpiła chwila milczenia i zakłopotania. — Czy obcuje pan z sąsiadami? — zapytał Ełk.
— Z tą Bassano i jej towarzystwem? Nie! Czy pan ze względu na nią przyszedł?
Ełk potrząsnął głową. — Chciałem jej tylko złożyć przyjacielską wizytę, — rzekł. — Przyjechałem właśnie z pańskiej ojczyzny, mr. Broad. Piękny to kraj, ale za wielkie ma odległości, jak dla mnie. — Po chwili milczenia dodał: — Rad — bym bardzo poznać pańskiego przyjaciela. Czy to może także Amerykanin?
39

Broad potrząsnął głową. Gdy odprowadzał Elka do drzwi, obaj nie mówili ani słowa, i mogło się zdawać, że Elk chce odejść bez pożegnania, gdyż szedł w zamyśleniu naprzód. Odwrócił się jednak w drzwiach z melancholijnym uśmiechem. — Rad będę, jeśli się znowu zobaczymy, mr. Broad, — rzekł. — Może spotkamy się znowu w White — hall?
Spojrzenie jego skierowało się na żabę na futrynie. Broad dotknął jej palcem. — Farba jest jeszcze zupełnie świeża, — rzekł. — Czy wyrobił pan już sobie o tem zdanie, mr. Ełk?
Ełk zbadał słomiankę przed drzwiami. Widać było na niej małą plamkę białą. — Zupełnie świeże. Musiało być wymalowane tuż przed mojem nadejściem, — rzekł i zdawało się, że jego zainteresowanie żabą wyczerpało się na tem. — Pójdę teraz do miss Bassano, — dodał, kiwnąwszy Broadowi głową.
Lola Bassano siedziała w swoim pięknym saloniku, na miękkim fotelu, z wieloma poduszeczkami pod plecami i głową, paląc z wdziękiem papieros. Od czasu do czasu zwracała głowę w stronę człowieka, który stał z rękoma w kieszeniach przy oknie i wyglądał na ulicę. Był wysoki, ociężały i nieełegancki. Mimo wszelkich wysiłków krawca i służącego poznać można było z łatwością, że człowiek ten był z urodzenia bokserem. Niegdyś — nie tak jeszcze dawno — Lew Brady był mistrzem Europy ciężkiej wagi. Był to straszliwy zapaśnik, z ową domieszką kolorowej krwi, decydującą na boisku o różnicy pomiędzy wielkością a prze-ciętnością. Silniejszy zapaśnik przejrzał jego słabą stronę i sława Lewa Brady poczęła się rozwiewać z przerażającą chyżością. Miał on nad swemi towarzyszami jedną przewagę, która uratowała go od zupełnej ruiny. Jakiś filantrop znalazł go kiedyś w rynsztoku i kazał go kształcić. Lew uczęszczał

do dobrej szkoły i znał ludzi, którzy mówili poprawną angielszczyzną. Korzyści, jakie z tego wyciągnął, nie poszły na marne i wymowa jego odznaczała się taką kulturą, że ludzie, którzy po raz pierwszy słyszeli tego brutalnego boksera, słuchali go w zdumieniu.
— 0 której’ spodziewasz się swego pazia? — zapytał.
Lola wzruszyła delikatnemi ramionami, ziewnęła i rzekła:
— Nie wiem... wychodzi z biura koło piątej“.
Brady odwrócił się od okna i począł się przechadzać po pokoju. — Nie rozumiem, dlaczego Żaba interesuje się nim,
— mruknął. — Lola, ten stary pan Żaba znudził mi się już śmiertelnie.
Lola uśmiechnęła się i spojrzała na niego z pod nawpół przymkniętych powiek. — Może znudziło ci się tylko dostawać pieniądze i nic za to nie robić, — rzekła. — Mnie takie uczucie nigdy nie nawiedzi. I bądź pewien, że Żaba me pytałby o młodego Bennetta, gdyby w tem nie miał interesu.
Brady wyciągnął zegarek. — Piąta... słuchajno... Ray nie wie chyba, że jesteś moją żoną?
— Głupi jesteś! — rzekła Lola, przeciągając się leniwie.
— Tem się jeszcze miałam przed nim pochwalić?
Lew Brady począł znowu chodzić po salonie tam i zpo — wrotem, tam i zpowrotem. Rozległ się słaby dźwięk dzwonka. Spojrzał pytająco na Lolę, która skinęła głową i rzekła:
— Otwórz!
Brady skierował się posłusznie do drzwi, a po chwili wszedł Ray Bennett. Zbliżył się do Loli i ucałował jej rękę.
— Późno przychodzę. Stary Johnson zatrzymał mię trochę dłużej. O, ale ty pięknie mieszkasz! Nie miałem pojęcia, że żyjesz na tak wielkiej stopię, Lolu.
41

— Znasz Lewa Brady?
Ray skinął głową z uśmiechem. Wyglądał jak wcielone szczęście, a obecność Bradyego nie krępowała go wcale. Wiedział oddawna, że Lola i Brady mieli jakieś wspólne interesy. Poza tem Ray pysznił się owem pomieszaniem pojęć, które nosi nazwę „wolnych poglądów“. Był młody i widział rzeczy takiemi, jakiemi chciał je mieć.
— Pomówmy więc teraz o twoim cudownym planie!
— zawołał, usiadłszy na znak Loli obok niej. — Czy Brady wie o nim?
— To jego pomysł, — rzekła Lola swobodnie. — Zawsze przecież tropi dobre okazje, nie dla siebie coprawda, ale dla innych.
— Tak, to jedna z moich słabości, — rzekł Lew skromnie.
— Nie wiem, czy zgodzi się pan na mój plan. Podjąłbym się tej sprawy sam, ale niestety jestem teraz bardzo zajęty. Czy Lola powiedziała panu już, o co idzie?
Ray skinął potakująco głową. — Trudno mi w to uwierzyć, — rzekł. — Przypuszczałem zawsze, że takie rzeczy czyta się tylko w gazetach. Lola opowiadała mi, że rząd japoński pragnie mieć w Londynie tajnego agenta, któregoby się w potrzebie mógł wyprzeć. Ale na czem polegałaby wła-ściwie moja praca?
— Tego nie wiem, — rzekł Lew. — 0 ile mię poinformowano, me ma pan mc innego do roboty, jak oddychać. Może będą pana potrzebowali, żeby się dowiedzieć rzeczy, które się dzieją w świecie politycznym. Jedyna rzecz, która mi się, jeżeli mam być szczery, w całej tej sprawie nie podoba, to, że będzie pan musiał prowadzić podwójne życie. Nikomu nie wolno się dowiedzieć, że pracuje pan u Maitlanda. Może pan sobie przybrać dowolne nazwisko, zaś sprawy domowe uregulować, jak pan umie.
42

— To nie będzie trudne, — przerwał mu Ray. — Ojciec i tak był już zdania, że powinienem sobie wynająć pokój w mieście. Uważa codzienne jazdy do Horsham za zbyt kosztowne. Załatwiłem z nim tę sprawę w sobotę. Na niedzielę będę zawsze jeździł do domu; ale co mam robić i komu składać sprawozdania?
Lola wstała i podeszła do niego wolno. — Biedny chłopiec, — rzekła z łekkiem szyderstwem w głosie. — To nadzieja, że będzie miał piękne mieszkanie i widywał mnie codziennie, sprawia mu tyle skrupułów!
ROZDZIAŁ VI.
Mr. Maitland idzie po zakupy.
Eldor Street w Tottenham jest jedną z tysiąca szarych i brzydkich uliczek na przedmieściach Londynu.
0 godzinie dziewiątej wieczorem Elk szedł pod potokami deszczu przez Eldor Street, która była teraz zupełnie pusta. Większość okien frontowych była nieoświetlona, gdyż życie domowe odgrywało się teraz w położonych na tyłach domów kuchniach. Ale z okien numeru 47 padał blask światła.
Rankiem tego dnia gazety doniosły o nowej transakcji firmy Maitland, transakcji, która przyniosła ponad miljon funtów zysku. A prezes tego koncernu mieszkał w takiej norze! Podczas gdy Ełk stał przed domem, światło zgasło nagle i w korytarzu rozległ się odgłos zbliżających się kroków. Ełk zdążył jeszcze przejść na drugą, nieoświetloną stronę ulicy, gdy drzwi otworzyły się i wyszły dwie osoby. Byli to Maitland i staruszka, którą widział już w jego domu. Niosła torbę z siatki sznurowej, widocznie wyszli po zakupy.
43

Była sobota wieczorem, a główna ulica, którą Ełk minął niedawno, roiła się jeszcze od łudzi, którzy zwykłi robić zakupy w sklepach w Tottenham tuż przed samem zamknię-ciem, aby osiągnąć niższe ceny.
Ełk zaczekał, aż para staruszków znikła, potem skierował się ku przeciwnemu końcowi ulicy i skręcił wlewo. Szedł wzdłuż muru, pokrytego afiszami, aż doszedł do wąskiego przejścia. Była to ścieżka, szerokości zaledwie dwóch metrów, wiodąca koło płotów ogrodowych. Liczył furtki ogrodowe, oświetlając je ręczną latarką, po chwili zatrzymał się i nacisnął klamkę furtki, przed którą stał. Furtka była zamknięta, ale nie zaryglowana. Elk uśmiechnął się z zadowoleniem i wyciągnął z kieszeni skórzany woreczek; wydobył z niego drewnianą oprawkę, do której wsadził haczyk stalowy, wybrany starannie z tuzina podobnych. Po kilku dopiero próbach drzwi otworzyły się. Tylna fasada domu pogrążona była w ciemnościach, a dziedziniec wolny był od wszelkich przeszkód, jakie Elk spodziewał się napotkać. Minął go szybko i podszedł do drzwi domu. Zdziwił się, że nie były zamknięte. Znalazł się w małej komórce do zmywania naczyń, potem minął pusty korytarz i wszedł do pokoju, w którym widział pierw światło.
Pokój był brudny i ubogo umeblowany. Fotel przy kominku miał złamaną poręcz, w j’ednym kącie stało niedbale zaścielone łóżko, na środku pokoju stół, nakryty poplamionym obrusem. Leżały na mm książki i kilka arkusików papieru, pokrytych niedołężnem pismem dziecięcem.
Elk przeczytał z zaciekawieniem:,,0la ma kota. Ola lubi kota. Kartek zapisanych podobnemi zdaniami było więcej. Książki, znajdujące się na stole, były elementarzami i podręcznikami szkolnemi. Elk rozejrzał się dokoła i spo-strzegł tani gramofon, zaś na kredensie kilka obdrapanych i uszkodzonych płyt.
44

Odkręcił kurek gazowy i zapalił lampę, zamknąwszy pierw drzwi na zasuwkę, aby się uchronić przed niespodziankami. Ubóstwo pokoju, oglądane przy jaśniejszem świetle, wzruszyło go. Nie było mebla nieuszkodzonego. Na kredensie znajdowały się liczydła, jakich używają dzieci. Na kominku leżał arkusz papieru. Była to kopja owego miljonowego kontraktu, który Maitland podpisał tego ranka. Podpis jego z charakterystycznym zakrętasem widniał u dołu. Elk odłożył dokument i począł przeszukiwać pokój. W szafie do naczyń znalazł żelazną skarbonkę, w której stukały mo-nety. Obok leżało może sto listów, zaadresowanych: E. Mait-land, Eldor Street 47, Tottenham. Były to albo cyrkularze rozmaitych firm, albo pamflety, jakiemi kandydaci zarzucają zwykle swoich wyborców. Wszystkie były merozpieczęto — wane. Poza tem w pokoju nie było nic zajmującego. NE® ulegało wątpliwości, że w tym pokoju sypiał stary pan, ale — gdzie było dziecko? Ełk zgasił światło i wszedł po schodach na pierwsze piętro. Drzwi były zamknięte, ale narzędzia Elka nie zdały się na nic, gdyż założono tu — niedawno widocznie — zamek patentowany. Może dziecko jest tutaj’, pomyślał Elk. Drugi pokój, widocznie sypialnia staruszki, umeblowany był tak samo ubogo, jak pokój’ na — dole. Elk wyszedł na platformę schodów i właśnie w chwili, gdy postawił nogę na pierwszym stopniu, usłyszał ostry ton. Począł nadsłuchiwać, ale nic już nie zmąciło ciszy.
Elk miał wspaniały zmysł obserwacyjny i był przekonany, że gdy wchodził do domu, drzwi były otwarte. Teraz były zamknięte, a klucz tkwił w zamku. Czyżby to dziecko, przestraszone jego obecnością, zamknęło drzwi? Elk był dość przezorny, aby nie zapuszczać się zbyt daleko w po-szukiwaniach. Jak mógł naj’ciszej minął ścieżkę ogrodową i wyszedł na ulicę. Przystanął tu, zająwszy pozycję, która mu pozwalała ogarnąć okiem całą Eldor Street. Wkrótce

ujrzał powracających Maitlandów. Staruszek niósł torbę, pełną teraz zakupów. Gdy przechodzili pod latarnią, Elk dostrzegł zieleń główki kapusty. Obserwował ich, aż znikli w domu, potem usłyszał dźwięk zatrzaśniętych drzwi. W pięć minut później ciemna postać wyszła z zaułka za domami. Elk ruszył za nieznajomym, który zanurzył się w labiryncie małych uliczek. Detektyw szedł za nim w trop. Mężczyzna kroczył szybko, ale nie za szybko dla Elka, który był doskonałym piechurem. W świetle głównej ulicy nieznajomy odwrócił się, a Elk zatrzymał się kilka kroków za nim. Nie dostrzegł jednak twarzy jego wcześniej, aż mężczyzna otworzył drzwiczki oczekującego auta i wsiadł.
Był to Joshua Broad, człowiek, który sprzedawał w White — hall kółeczka do kluczy, zajmował luksusowe mieszkanie i miał czas interesować się życiem domowem Ezry Maitlanda.
— Niech pan wsiada, Elk, deszcz leje przecież, — rzekł mr. Broad, a Elk wsiadł szybko do auta, które ruszyło na-tychmiast. Amerykanin zwrócił ku niemu sępią twarz.
— Niech mi pan powie, czy pan widział dziecko?
Elk potrząsnął głową. — Nie, — rzekł. Usłyszał chichot swego towarzysza.
— Tak, a ja je widziałem, — rzekł Broad, zapalając cygaro.
— Gdzież ona była?
— To on, — odparł mr. Broad spokojnie, — i mam nadzieję, że pozwoli mi pan nie odpowiedzieć na to pytanie. Znajdowałem się w domu już o godzinę wcześniej, niż pan. Napędził mi pan strachu. Słyszałem, jak pan przychodził, i myślałem, że to djabeł we własnej osobie. Nawiasem mówiąc, to ja zostawiłem tylne drzwi otwarte. Więc cóż pan sądzi o tem, mój drogi?
— 0 mr. Maitlandzie?
46

— Ekscentryczny, hm? Gdyby pan wiedział, jak ekscentryczny!
Gdy auto stanęło przed Caverley House, Elk ocknął się z długiego zamyślenia.
— Kim pan jest, mr. Broad?
— Pozwalam panu zgadywać dziesięć razy! — roześmiał się Amerykanin, wysiadając z auta.
— Tajnym agentem, — rzucił Elk krótko.
— Źle! Jestem detektywem prywatnym, zaś konikiem moim są studja nad kategorjami złoczyńców. Wejdzie pan może ze mną napić się czegoś?
— Wejdę chętnie, ale pić nie będę, — rzekł Elk. — To znaczy: nie będę pić, jeżeli mi pan da dżinu z pomarańczami. Podczas podróży do Stanów zepsułem sobie tem żołądek.
Broad wsadził właśnie klucz w zamek swego mieszkania, gdy Elk położył mu nagle rękę na ramieniu.
— Niech pan nie otwiera drzwi! — rzekł szeptem. Broad spojrzał na niego zdumiony. Wszystkie mięśnie w twarzy detektywa drgały.
— Dlaczego?
— To tylko takie uczucie. Jestem z urodzenia Szkotem, a my mamy słowo,,fey“, które oznacza rzeczy nadprzyrodzone.
Broad opuścił rękę. — Czy pan jest zabobonny? A może pan żartuje?
— Za temi drzwiami coś jest, gotów jestem przysiąc na to. — Elk wziął klucz z ręki Broada, wsadził go w zamek i przekręcił. Potem otworzył drzwi gwałtownym ruchem, pchnąwszy równocześnie Amerykanina pod osłonę ściany. Przez sekundę nie działo się nic. Potem Elk rzucił się ku schodom.
— Uciekaj pan! Uciekaj pan! — zawołał. Amerykanin ujrzał pierwszą smugę zielonawo-żółtych oparów, wydoby

wających się wolno z pokoju, i pobiegł za nim. Portjer zamykał właśnie swój pokoik na noc, gdy Elk stanął przy nim bez kapelusza, dysząc ciężko.
— Czy może pan telefonować stąd do mieszkań? — zapytał. — To dobrze! Niech pan się połączy ze wszyst-kimi lokatorami poniżej trzeciego piętra i oznajmi, że pod żadnym pozorem nie wolno otwierać drzwi. Niech pan powie, żeby natychmiast pozalepiano wszystkie szpary papierem, pozatykano otwory do wrzucania listów i pootwierano okna. Dom jest napełniony trującemi gazami. Niech pan o nic nie pyta, niech pan robi, co mówię!
Elk sam zatelefonował po straż ogniową, i w kilka sekund później rozległy się dzwonki, a strażacy w maskach gazowych wbiegli na schody. Na szczęście wszj’scy lokatorzy z wyjątkiem Broada i jego sąsiadki opuścili już na niedzielę miasto.
— Zaś miss Bassano wraca dopiero nad ranem, — rzekł portjer.
Minęła cała noc, zanim udało się zapomocą pomp o Wysokiem ciśnieniu i odczynników chemicznych oczyścić powietrze w domu. Broad nie doznał innych szkód, jak tylko że srebro jego zczerniało, zaś wszystkie szyby i lustra pokryły się żółtym osadem. Gdy wiatr poranny rozwiał wreszcie ostatnie ślady przykrego zapachu, dwaj mężczyźni poczęli przeszukiwać pokoje, aby się przekonać, jaką drogą gaz trujący dostał się do mieszkania.
— Przez otwarty komin, — rzekł Elk. — Gaz jest cięższy od powietrza i mógł być wpuszczony do komina równie łatwo jak woda.
Po zbadaniu dachu okazało się istotnie, że teorja ta była słuszna. Znaleźli dziesięć wielkich, pustych cylindrów i długą linę, do której przywiązany był wiklinowy koszyk. — Sprawca zakradł się do domu w chwili, gdy portjer
48

zajęty był przy windzie. Ktoś na ulicy ulokował cylindry z gazem w koszyku, a złoczyńca powciągał je jeden po drugim na dach. Musieli się pierw starannie zorjentować w położeniu, gdyż nie wiedzieliby, który komin prowadzi do pańskiego mieszkania.
Powrócili razem do mieszkania.
— Na szczęście służący mój jest na urlopie, — rzekł mr. Broad. — Inaczej siedziałby już w niebie.
— Spodziewam się! — odpowiedział Elk. Słońce wschodziło właśnie nad dachami, gdy odszedł wreszcie. Zanim jeszcze doszedł do hallu, usłyszał donośne głosy. Przed wejściem zatrzymało się wielkie auto. Przy kierownicy siedział Ray Bennett we fraku. Miejsce obok niego zajął Lew Brady, Lola Bassano stała już na trotuarze.
Ray Bennett był pijany i bliski zupełnej nieprzytomności. — Ach, to przecież pan Elk, Elk nad Elki! Moje uszanowanie, najszlachetniejszy łowco bandytów! Lolu, patrz to Elk z Elkowa, nowy Sherlock Holmes, najdzielniejszy stróż bezpieczeństwa publicznego...
— Milcz! — syknął mu Brady do ucha. Ale Ray był zbyt podochocony, aby się tak łatwo dać zmusić do milczenia.
— Gdzie twój nieoceniony Gordon? Gadaj, kochany Ełku! Uważaj na Gordona — uważaj na biednego, miłego Gordona! Siostra moja bardzo go lubi, tego kochanego Gordona!
— Piękne auto, mr. Bennett, — rzekł Elk, oglądając maszynę z zainteresowaniem. — Czy to podarunek od pańskiego ojca?
Zdawało się, że na wspomnienie ojca młodzieniec otrzeźwiał natychmiast. — Nie, — odparł krótko. — To auto mego przyjaciela. Dobranoc, Lolu!
Puścił maszynę w ruch, co mu się nie odrazu udało.
— Dowidzenia! Dowidzenia!
4 Walia te: Bractwo wielkiej żaby

Elk spoglądał za autem, aź mu znikło z oczu.
— Obawiam się, że ten mały gotów sobie rozbić głowę o księżyc. Jak się pam bawiła, Lolu?
— Dlaczego pan o to pyta? — Spojrzała na niego podejrzliwie.
— Czy to nie pani może zapomniała przykręcić gaz przed odejściem?
— Co pan przez to rozumie? Nie używam nigdy maszynki do gotowania.
— W takim razie kto inny to robi. I omal nie ugotował mego przyjaciela na swoim gazie.
Ełk widział, że zdziwienie Loli było szczere.
— W Caverley House miał miejsce zamach gazowy, — wyjaśnił. — Nie szło tu o gaz świetlny. Poczuje pani pewnie, gdy pani wejdzie do domu.
— Gaz trujący? — zapytała Lola. Ełk skinął głową. — Ale któż go tu przyniósł, wylał, czy co się robi z gazem?
Ełk spojrzał na nią ze zdumieniem, zapomocą którego lubił wyprowadzać swoje ofiary z równowagi. — Gdybym to wiedział, czy stałbym tu, rozmawiając z panią? Niechno pani posłucha, Lolu, czem się zajmuje młody Bennett?
— Zarobił właśnie kupę pieniędzy i zdaje się, że go to trochę oszołomiło.
— Gdybym ja zarobił kupę pieniędzy i nie wiedział, co z niemi zrobić, wybrałbym sobie lepszego przewodnika hulanek, niż ten łajdak bokser.
Twarz Loli oblała się purpurą gniewu, a spojrzenie, jakiem zmierzyła detektywa, zawierało nie mniej trucizny, niż gazy, z któremi walczył przez całą noc.
— Zdaje się, że będę musiał zasięgnąć w biurze central — nem informacji co do jego znajomości kobiecych, — ciągnął Ełk bezlitośnie. — Rozumiem przecież, z jakiego powodu prowadzi pani tę grę, naturalnie, pieniądze kuszą panią.
50

Ale ciekawbym się jednej rzeczy dowiedzieć: skąd te pieniądze pochodzą!
— Nie będzie to jedyna rzecz, którejby się pan bardzo chciał dowiedzieć, — syknęła Lola, zanim zniknęła w półotwartych drzwiach domu.
Elk stał przez pięć minut nieruchomo, z melancholijnym wyrazem twarzy, potem ruszył powoli w stronę swego kawalerskiego mieszkania. Mieszkał nad zamkniętym sklepem z papierosami i był jedynym mieszkańcem domu.
Minąwszy Gray Inn Street, rzucił mimowoli okiem na okna swego pokoju i zauważył’ ze zdumieniem, że wszystkie były zamknięte. Ale stwierdził coś jeszcze dziwniejszego. Każda szyba pokryta była żółto opalizującą substancją. Elk rozejrzał się po osamotnionej ulicy. W niewielkiej odległości od domu prowadzono roboty brukarskie. Dozorca nocny drzemał przy swoim ogniu i ani nie dostrzegł zbliżenia się Elka, ani nie zauważył jego osobliwej czynności.
Detektyw wyszukał w stosie kamieni trzy gładziutkie kamyki i powrócił z niemi przed swój dom. Stanąwszy na środku ulicy, rzucił celnie kamień po kamieniu. Zabrzęczało szkło. Elk przeczekał chwilę i dostrzegł żółte opary gazu trującego, wypełzające wolno z rozbitego okna.
— To się już staje zbyt jednostajne, — rzekł Elk, udając się do najbliższej stacji straży ogniowej.
ROZDZIAŁ VII.
Mr. Maitland przyjmuje.
Zdawało się, jakoby John Benett akceptował nowy tryb życia swego syna, jako naturalną zupełnie konieczność u młodzieńca w jego wieku. Ale wewnętrznie był jednak zanie-pokojony i strwożony. Ray był jego jedynym synem, dumą

całego jego życia, choć nie okazywał mu tego nigdy. Nikt nie znał lepiej od Johna Bennetta niebezpieczeństw, gro-żących niedoświadczonemu młodzieńcowi w wielkiem mie-ście, nikt nie znał Ray’a tak dobrze jak on.
Ella milczała w obecności ojca, ale postanowiła działać na własną rękę. Ubiegłej niedzieli Ray opowiedział jej z rozgoryczeniem o zmniejszeniu pensji i w gniewie wyraził zamiar porzucenia posady i wyszukania sobie innego zajęcia. Myśl o tem napawała Ellę lękiem. Rodzina Bennettów żyła w skromnych warunkach materjalnych. Dom stanowił wprawdzie ich własność, ale suma, pozostająca im na utrzy-manie, była śmiesznie niska. Kobieta ze wsi przychodziła raz na dzień, aby sprzątnąć mieszkanie, raz na tydzień przychodziła praczka. To był cały zbytek, na jaki pozwalały dochody Johna Bennetta.
Pewnego ranka, gdy Johnson przechodził przez marmurowy hall domu Maitlanda, ujrzał szczupłą postać, wchodzącą właśnie przez obrotowe drzwi, i pośpieszył, aby ją dogonić.
— Kochana miss Bennett, co za miła niespodzianka! Ray’a niema w biurze, ale może zechce pani zaczekać chwileczkę.
— Cieszę się, że go niema, — rzekła Ella z widoczną ulgą. — Chciałam pomówić z mr. Maitlandem. Czy może mi pan to ułatwić?
Promienna twarz filozofa zasępiła się. — To będzie bardzo trudne, — rzekł. — Stary pan nikogo nie przyjmuje. Nawet potęg finansowych City. Nienawidzi kobiet, nienawidzi obcych ludzi, a choć pracuję u niego od wielu lat, nie jestem nawet pewien, czy się już do mnie przyzwyczaił. 0 cóż pani idzie?
Ella zawahała się. — 0 pensję Ray a, — rzekła, a gdy Johnson kiwnął głową z powątpiewaniem, dodała gwał-
52

townie: — To takie ważne, mr. Johnson. Ray ma nie-zmiernie wybredny gust, a gdy się jego pensję zmniejszy jeszcze, znaczy to dla niego... ach, pan nie zna Ray’a!
Johnson skinął głową. — Wątpię bardzo, czy coś wskóram, — rzekł z westchnieniem. — W każdym razie wejdę i zapytam mr. Maitlanda. Ale postawiłbym sto przeciw jednemu, że pani nie przyjmie.
Gdy mr. Johnson powrócił, Ella spostrzegła już zdaleka jego szczęśliwy uśmiech.
— Niech pani idzie prędko, zanim się odmyśli, — rzekł, prowadząc ją do windy. — Musi pani sama prowadzić konwersację, miss Bennett! Stary jest ekscentryczny i twardy jak krzemień.
Wprowadził ją do małego, wygodnie umeblowanego saloniku i wskazał na biurko, pokryte papierami.
— To mój pokój, — wyjaśnił. Drzwi z drzewa różanego prowadziły do gabinetu mr. Maitlanda. Johnson zapukał lekko, i Ella stanęła z biciem serca naprzeciw groźnego człowieka.
Pokój był olbrzymi i zbytkownie umeblowany. Za szerokiem, ozdobnem biurkiem siedział wielki Maitland, wyprostowany jak świeca, i obserwował ją z pod krzaczastych brwi. Wyglądał jak patrjarcha, a zarazem sprawiał przerażające wrażenie. Było w nim coś brutalnego, ordynarnego. Ale w ba — dawczem jego spojrzeniu nie było owej pewności siebie, której się Ella obawiała. Przeciwnie, zdawało się, jakoby starzec czuł się nieswojo.
— Oto miss Bennett, sir. Przypomina pan sobie zapewne, że Bennett jest naszym urzędnikiem. Miss Bennett przyszła poprosić pana o cofnięcie postanowienia co do zmniejszenia pensji.
— Nie jesteśmy zamożni, — rzekła Ella cicho, — i różnica ta stanowiłaby dla nas wiele...
53

Mr. Maitland potrząsnął niecierpliwie łysą głową. — Nic mnie nie obchodzi, czy wam się wiedzie dobrze, czy wam się wiedzie źle! Jak zmniejszam pensje, to zmniejszam. Zrozumiane?
Ella znieruchomiała z przerażenia. Głos ten był brutalny i szorstki. Ton i wysłowienie pochodziły z rynsztoka.
— Jak mu się nie podoba, może sobie iść, gdzie chce. A jak się to panu nie podoba... — wlepił wzrok w zanie-pokojonego Johnsona, —.. może pan też iść, gdzie pan chce. Takich śmieciarzy dostanę na kopy, ile będę chciał. Na ulicy ich mogę zbierać. Basta!
Johnson wyszedł na palcach i zamknął drzwi za dziewczyną, która wyszła za nim.
— Przecież to potwór! — zawołała Ella. — Jak pan może z nim wytrzymać?
Tęgi pan uśmiechnął się swobodnie. — Ma rację. Przy półtora miljome bezrobotnych, może sobie rzeczywiście dobierać pracowników.
— Nie miałam pojęcia, — rzekła Ella, kładąc odruchowo dłoń na jego ramieniu, — że on jest taki brutalny! Żal mi pana! To przecież straszne!
— Maitland jest parwenjuszem, ale w istocie me jest zły. Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego panią przyjął?
— Czy zazwyczaj nie przyjmuje nikogo?
— Nie, chyba w razie nieodzownej konieczności, co się zdarza najwyżej dwa razy do roku. Zdaje mi się, że nie rozmawia wogóle z nikim w firmie, nawet z dyrektorami.
Johnson odprowadził Ellę do drzwi. Ray a nie było jeszcze.
— Prawdę mówiąc, — przyznał, gdy Ella poczęła na niego nalegać, — Ray nie był dziś jeszcze w biurze. Kazał powiedzieć, że się źle czuje, a ja urządziłem to tak, że uchodzi dziś za zwolnionego z biura.
54 ’

— Chyba nie jest chory? — zapytała Ella zaniepokojona.
— Nie, rozmawiałem z nim telefonicznie. W nowem mieszkaniu ma telefon.
— Myślałam, że to tylko skromny pokój kawalerski. Powiada pan mieszkanie? Gdzie?
— Na Knightsbridge, — odparł Johnson spokojnie.
— Tak, to brzmi drogo, ale zdaje się, że dostał je tanio. Podnajął je od kogoś, kto wyjechał zagranicę... Czy mogę być szczery, miss Bennett?
— Jeżeli idzie o Ray a, proszę pana o to.
— Obawiam się o niego ostatnio, — rzekł Johnson.
— Oczywiście robię dla niego wszystko, co mogę, gdyż lubię go bardzo. Teraz jedynym moim kłopotem jest ukrywać jego częstą nieobecność w biurze. Niech mu pam tego nie powtarza, ale nie jest to łatwe, gdyż stary ma w tych sprawach niebywały węch. Ray żyje nieco zbyt szeroko, jak na swoje warunki. Widziałem go tak ubranego, jakby chciał konkurować z najelegantszą młodzieżą stolicy.
W duszy Elli rósł nieokreślony niepokój. — Chyba nie... chyba nie zdarzyło się w biurze coś niewłaściwego?
— Nie, pozwoliłem sobie skontrolować jego księgi. Książka kasowa zgadza się co do grosza. Mówiąc prosto z mostu: nie kiadnie. A przynajmniej nie u nas. Ale inny jeszcze szczegół. Na Knightsbridge figuruje jako Raymond Laster. Dowiedziałem się o tem przypadkowo i zapytałem go o powód. Wyjaśnienie jego było dość prawdopodobne: nie chce, aby ojciec dowiedział się, że żyje na tak wielkiej stopie. Ma podobno zyskowne zajęcie uboczne. Ale nie chce powiedzieć jakie.
Ella była rada, gdy ją Johnson pożegnał. Rada, że znalazła ustronne miejsce w parku. Musiała się zastanowić i powziąć plan działania.
55

Była tak zatopiona w tych ponurych rozmyślaniach, że nie zauważyła, iż ktoś stanął przed nią.
— Co za cudowne spotkanie! — rzekł wesoły głos. Dick Gordon usiadł obok niej. — Czy zechce mi pani powiedzieć, jakie to kłopoty panią trapią?
— Dlaczego przypuszcza pan, że mię trapią kłopoty?
— Ma pani taką smutną minę, — uśmiechnął się Dick. — Niech mi pani wybaczy ten strój. Musiałem złożyć oficjalną wizytę w poselstwie Stanów Zjednoczonych.
Teraz dopiero zauważyła Ella, że Gordon ubrany był w galowy strój urzędnika, frak, cylinder i przepisowy krawat. Wyglądał bardzo ładnie.
— Zdaje mi się, że to brat sprawia pani tyle zmartwień. Widziałem go przed kilku minutami. Oto jest znowu!
Ella spojrzała we wskazanym kierunku i ze zdumienia uniosła się na krześle.
Po jezdni, biegnącej równolegle do alei parku, nadjeżdżali konno młody pan i elegancka dama. Panem tym był Ray. Ubrany był niezwykle elegancko. Towarzyszka jego była młoda, ładna i wytworna. Nie dostrzegłszy siedzącej pary, jeźdźcy minęli ją, a Ella usłyszała tylko głośny śmiech brata.
— Nie rozumiem... czy pan zna tę panią, mr. Gordon?
— Z nazwiska, — rzekł Dick sucho. — Nazywa się Lola Bassano.
— Czy to dama?
— Elk przeczy temu, ale Elk ma dziedziczne przesądy. Posiada ona majątek, wychowanie i wiedzę. Czy te trzy atuty wystarczają, aby być damą, nie wiem. Jak powie-działem — Elk przeczy temu.
Ella siedziała jak przygwożdżona.
— Zdaje się, że potrzeba pani pomocy. Brat sprawia pani kłopoty?
56

Ella skinęła potakująco głową. — Jest on i dla mnie tajemnicą, — ciągnął Gordon. — Znam o nim wszystkie szczegóły. Wiem o nowem mieszkaniu i maskaradzie pod przybranem nazwiskiem. Wszystko to nie dziwiłoby mnie, gdyż młodzi ludzie miewają takie kaprysy. Ale są to kaprysy kosztowne, i radbym wiedzieć, jak on sobie z tem daje radę.
Dick wymienił sumę, wobec której Ella otworzyła usta z przerażenia.
— Tak, tyle to kosztuje, — rzekł Dick. — Elk, który ma pasję do dokładnych szczegółów i który wie naprzykład co do grosza, ile kosztuje ten strój do konnej jazdy, podał mi tę cyfrę.
Ella przerwała mu ruchem tak rozpaczliwym, że wydał się sobie brutalnym. — Co mam robić? Co mam robić? — zapytała. — Każdy chce mi pomóc, pan, mr. Johnson, zdaje się, że i mr. Elk. Ale to niemożliwe. Może się to panu wyda śmieszne, że się tak przejmuję głupiemi kaprysami brata, ale dla ojca i dla mnie to rzecz bardzo poważna. — Jakby odgadując myśl Dicka, zapytała nagle: — Czy ta miss Bassano jest miłą osobą? To znaczy, czy jest osobą, z którą Ray może utrzymywać stosunki?
— Jest pełna wdzięku, — odparł Dick po pauzie.
Ella zauważyła, że odpowiedź ta była wymijająca, i nie nalegała dłużej. Wspomniała o rozmowie z Ezrą Mait — landem. Gordon wysłuchał jej, nie okazując zdziwienia.
— To nieokrzesany człowiek, — rzekł. — Elk wie coś o nim, ale nie chce mi powiedzieć. Elk lubi mistyfikować swoich przełożonych, lubi to może bardziej, niż wykrywać przestępców.
— Dlaczego Maitland nosi w biurze rękawiczki? — zapytała Ella niespodzianie.
— Rękawiczki? Nie wiedziałem o tem, — rzekł Dick zaskoczony.

— Zauważyłam to, gdy podniósł rękę, żeby pogładzić brodę. Spostrzegłam też, że na lewym przegubie dłoni miał tatuowanie. Widać je było nad brzegiem rękawiczki. Była to głowa i oczy żaby.
— Czy pani jest pewna, że to nie złudzenie, miss Bennett? — zapytał Dick. — Obawiam się, że Żaba robi nas wszystkich nieco nerwowymi.
— Stałam zaledwie o kilka kroków od niego, — upierała się Ella.
— Czy wspomniała pani o tem Johnsonowi?
Ella potrząsła przecząco głową. — Ale przypominam sobie teraz, iż Ray opowiadał także, że mr. Maitland nosi latem i zimą rękawiczki.
Dick był oszołomiony. Było przecież rzeczą niemożliwą, aby ten człowiek, przywódca wielkiej grupy finansistów, miał pozostawać w związku z szajką rzezimieszków. — Kiedy brat pani przyjeżdża do Horsham? — zapytał, aby zmienić temat rozmowy.
— W niedzielę, — rzekła Ella. — Obiecał ojcu, że będzie na obiedzie.
— Możeby mię pani zaprosiła na czwartego?
— Będzie pan piątym, — uśmiechnęła się Ella. — Mr. Johnson przyjedzie także. Biedny Johnson boi się ojca. Zdaje się, że ta obawa jest obustronna. Pod tym względem ojciec jest podobny do mr. Maitlanda, i on nie lubi obcych. Ale na wszelki wypadek zapraszam pana, — dodała, a na-dzieja wspólnego spędzenia niedzieli uradowała oboje.
Wieczorem, gdy Dick przebierał się do teatru, nadszedł Elk. Ku zdumieniu Gordona przyjął on jego teorję co do Maitlanda chłodno.
— Jest to możliwe, — rzekł, — ale możliwe też jest, że me jest on wcale Żabą. Stary Maitland był w młodości marynarzem, tak przynajmniej opiewa jego jedyna istniejąca
58

biografja. Przed dwunastu laty, gdy zakupił plac lorda Meistera i począł powiększać swoje biura, ukazała się o nim półszpaltowa wzmianka. Powiem panu tylko jedno, mr. Gordon, o starym Maitlandzie uwierzę we wszystko, co pan zechce. Ludzie, którzy zarabiają miljony, me są normalni. Gdyby byli normalni, nie zarabialiby miljonów.
W tym tygodniu uwaga Dicka odwrócona została od Zab przez niezwykły wypadek. W czwartek przysłał po niego sekretarz Ministerstwa Spraw Zagranicznych, i ku wielkiemu zdumieniu Gordona, przyjął go najwyższy dostojnik departamentu osobiście. Wkrótce dowiedział się o powodzie tego rzadkiego zaszczytu.
— Kapitanie Gordon, — rzekł minister, — oczekuję z Francji kopji traktatu handlowego, zawartego między rządem naszym, francuskim i włoskim. Jest rzeczą niezmiernej wagi, aby dokument ten był dobrze strzeżony, gdyż — mogę to panu zaufać — dotyczy on rewizji taryfy celnej. Koniecznem jest, aby kurjer królewski, który przywiezie traktat, był pod najściślejszą opieką, i pragnąłbym posunąć stosowane zwykle środki policyjne dalej, wysyłając pana do Dover, na przyjęcie kurjera. Wykracza to nieco poza pańskie obowiązki, ale pańska służba wywiadowcza podczas wojny będzie dla mnie usprawiedliwieniem, że wkładam ten obowiązek na pańskie barki. Trzej członkowie tajnej policji angielskiej i francuskiej będą mu towarzyszyli do Dover, poczem pan i pańscy ludzie obejmiecie straż. I będzie pan czuwał osobiście, aż dokument nie znajdzie się w moim safe’ie.
Jak wiele ważnych zadań, tak i to okazało się zupełnie niezajmującem. Przyjęto kurjera na Quai w Dover, odprowadzono do przedziału pullmanowskiego, zarezerwowanego dla niego, zaś dwaj ludzie ze Scotland Yardu pełnili straż na korytarzu.
59

Na dworcu Victoria na Dicka i kurjera czekało już auto, prowadzone przez szofera z policji i strzeżone przez uzbrojonych detektywów. Auto to zawiozło ich na Calden Gardens. Sekretarz ministerstwa zbadał starannie pieczęcie i w obecności Dicka oraz inspektora policji tajnej, który dowodził eskortą, włożył kopertę do safe’u. Gdy wszyscy obecni prócz Dicka wyszli, minister rzekł z uśmiechem: — Wątpię, czy przyjaciele nasi, Żaby, interesują się tym dokumentem, a jednak oni to byli powodem do moich nadzwyczajnych zarządzeń... Czy nie natrafiono na dalsze ślady morderców Gentera?
— Nie, Ekscelencjo, przynajmniej ja o tem nic nie wiem. Przestępstwa krajowe nie należą wprawdzie do mego wydziału, zaś do prokuratury nie dochodzi zbrodnia jakiego-kolwiek rodzaju, póki nie ma możności wytoczenia sprawy któremuś z oskarżonych.
— Szkoda wielka, — rzekł lord Farmley. — Wołałbym, żeby sprawa Zab nie znajdowała się zupełnie w rękach Scotland Yardu. Stanowi ona takie niebezpieczeństwo dla spokoju publicznego, że uważałbym za wskazane, gdyby śledztwo w tej sprawie prowadziła specjalna komisja.
Dick wtrąciłby chętnie, że byłby rad otrzymać taką misję, ale powstrzymał się.
Jego lordowska mość potarł w zamyśleniu podbródek. — Pomówię z premjerem ministrów i zaproponuję pana na to stanowisko, — rzekł.
Wczesnym rankiem następnego dnia wezwano Dicka na Downing Street, gdzie mu zakomunikowano, iż utworzony zostaje specjalny wydział, który ma się zająć wyłącznie sprawą owej tajnej organizacji.
— Ma pan carte blanche, kapitanie Gordon. Może mi kto weźmie za złe, że powierzyłem panu to stanowisko, ale jestem zdania, że znalazłem właściwego człowieka, —

rzekł prezydent ministrów. — Może pan sobie dobrać do pomocy dowolnego oficera Scotland Yardu.
— Wezmę sierżanta Elka, — rzekł Dick natychmiast, ale premjer spojrzał na niego z powątpiewaniem.
— To niezbyt wysoki stopień, — wtrącił.
— Jest to człowiek, który ma za sobą trzydzieści lat służby. Niech mi go pan da, Ekscelencjo, i niech go pan mianuje inspektorem.
Prezydent ministrów uśmiechnął się. — Jak pan woli.
A gdy sierżant Elk przeglądał tego popołudnia listę awansów, ujrzał swój nowy tytuł.
Przez chwilę był stropiony, potem uśmiechnął się.
— Założyłbym się, że jestem jedynym angielskim inspektorem policji, który nie wie, kiedy urodziła się królowa Elżbieta! — rzekł, a duma jego nie była nieuzasadniona.
ROZDZIAŁ VIII.
Niezadowolenie Ray’a.
Gdy Ryszard Gordon otwierał w niedzielę furtkę ogrodu Bennettów, ujrzał okrągłą postać filozofa Johnsona, rozpartą w krześle ogrodowem. Sekretarz wstał, aby mu z szczerą życzliwością uścisnąć dłoń.
Dick lubił Johnsona za jego pilność i lojalność wobec pracodawcy.
— Ray powiedział mi, że pan przyjdzie, kapitanie Gordon. Jest z panną Bennett w sadzie owocowym, i jak zauważyłem przelotnie, wysłuchuje właśnie kazania.
— Czy nie chodzi już do biura? — zapytał Dick, zdejmując płaszcz od kurzu.
— Obawiam się, że się to skończyło na zawsze. — Twarz Johnsona posmutniała. — Ja sam musiałem mu to zakomuni-
61

kować. Stary dowiedział się, że Ray nie przyszedł do biura, a dzięki jakiejś niezwykle przebiegłej, podziemnej służbie wywiadowczej wyśledził też, że chłopiec prowadzi rzekomo niesolidny tryb życia. Sprowadził rzeczoznawcę i kazał zbadać księgi, które na szczęście były w porządku. Ja sam omal przy tem nie wyleciałem.
— Czy nie wie pan może, gdzie mieszka mr. Maitland? — zapytał Dick, — i jak mieszka? Czy ma dom w mieście?
Johnson uśmiechnął się. — Oczywiście, — rzekł ironicznie. — Przed rokiem dopiero dowiedziałem się, gdzie się ten dom znajduje. Dotychczas nie powiedziałem tego nikomu. Stary Maitland mieszka w okolicy, którą można niemal nazwać dzielnicą nędzarzy. Mieszka jak bezrobotny. A przecież posiada miljony. Ma u siebie siostrę, która prowadzi mu gospodarstwo, co jej z pewnością nie sprawia wiele kłopotu. Nie widziałem nigdy, żeby Maitland wydal na siebie choćby pensa. Od czasu, jak go znam, nosi to samo ubranie. W południe wypija szklankę mleka i zjada dwu — pensową bułkę, a czasami stara się mnie nabrać, żebym za niego zapłacił.
— Niech mi pan powie, mr. Johnson, dlaczego stary nosi w biurze rękawiczki?
Johnson potrząsnął głową. — Nie wiem. Dawniej myśla — łem, że robi to, żeby ukryć bliznę na dłoni, ale nie jest to człowiek, który z takiego powodu nosiłby rękawiczki. Ręce ma aż po ramiona pokryte wytatuowanemi kotwicami i del-finami.
— Może i żabami? — zapytał Dick spokojnie, a Johnson był jakby zaskoczony.
— Nie, żaby nie widziałem nigdy. Wieniec żmij ma wytatuowany na przegubie, to widziałem. Boże wielki, stary Maitland nie jest chyba,,Zabą“? — zapytał. Dick uśmiechnął się, widząc trwogę, przebijającą z jego pytania.

— I ja chciałbym to wiedzieć, — rzekł.
— Mnie się zdaje, że on jest dość brutalny na to, żeby być nawet,,Żabą“ czy czemś podobnem, — rzekł Johnson.
W tej’ chwili nadeszli Ray i Ella. Ray spoglądał dokoła ponuro, a widok Gordona nie nastroił go weselej. Policzki Elli były zarumienione; widać było, że płakała.
— A, Gordon, — rzekł Ray bez wstępu, — to pan pewnie nagadał mojej siostrze te niestworzone historje o mnie. I polecił pan Elkowi szpiegować mnie. Wiem o tem, bo spotkałem Elka właśnie w chwili, gdy...
— Ray, nie powinieneś mówić w ten sposób do kapitana Gordona, — przerwała mu siostra. — Nigdy nie opowiadał mi o tobie nic złego. To, co wiem, widziałam na własne oczy. Zapominasz też, zdaje się, że mr. Gordon jest gościem ojczulka.
— Wszyscy robią o mnie taki gwałt, — mruknął Ray. — Nawet stary Johnson. — Poklepał filozofa po ramieniu.
— Bo też sprawia pan swoim przyjaciołom kłopoty, mój kochany, — rzekł Fil.
Sytuacja odprężyła się dopiero, gdy John Bennett nadszedł z kamerą na grzbiecie, aby powitać gości.
— Ach, mr. Johnson, musi mi pan wybaczyć, że tak odkładałem dzień pańskiej wizyty u nas. Ale rad jestem niezmiernie, że pana widzę. Czy jesteście panowie zadowoleni z Ray’a w biurze?
Johnson rzucił na Gordona bezradne i wyraziste spojrzenie. — A owszem, mr. Bennett, — wyjąkał.
Dick uczuł się nieswojo, gdy zrozumiał, że mr. Bennett nie mógł się dowiedzieć nic o nowym zawodzie swego syna. Johnson był tem widocznie także skrępowany, gdyż po obiedzie, gdy pozostał z Dickiem sam w ogrodzie, wy — wnętrzył się przed nim. — Wstyd mi, że muszę okłamywać starego Bennetta. Ray powinien mu powiedzieć prawdę.
63

Dick przekonał się tego dnia, że pulchny mr. Johnson był tak samo jak on po uszy zakochany w miss Bennett. W jej obecności był zdenerwowany i roztargniony. Czuł się nieszczęśliwy, gdy odchodziła, a jeszcze nieszczęśliwszy, gdy Dick ujął ją potem pod ramię i skierował się wraz z nią do ogrodu różanego, leżącego po drugiej stronie domu.
— Nie wiem, czego ten człowiek tu szuka, — rzekł Ray dziko, gdy młoda para oddaliła się nieco. — Nie należy do naszej sfery i nienawidzi mnie.
— Trudno mi sobie wyobrazić, aby pana nienawidził, Ray, — rzekł Johnson, budząc się ze swego rozpaczliwego zamyślenia. — To przecież człowiek niezmiernie uprzejmy.
— Blaga! — rzekł Ray pogardliwie. — To snob. Przede — wszystkiem jest policjantem, a ja nienawidzę szpiegów. Może mi pan wierzyć, że patrzy na nas zgóry. Ale ja jestem tyleż wart co on, a założę się, że będę zarabiał więcej od niego.
— Pieniądze to nie wszystko, — odparł Johnson mrukliwie. — Czem się pan teraz właściwie zajmuje, Ray?
— Tego panu powiedzieć nie mogę! — rzekł Ray ta-jemniczo. — Nie mogłem tego powiedzieć nawet Elli, choć poddała mię godzinnemu przesłuchaniu. Istnieją tajemnice, o których człowiek interesu nie może mówić.
Mr. Johnson zamilkł. Myślał o Elli i zastanawiał się, kiedy nareszcie jej piękny towarzysz odprowadzi ją zpo — wrotem. Ach, mr. Johnson nigdy nie był piękny, a teraz zbliżał się już do pięćdziesiątki!
W odosobnieniu ogrodu różanego Ella opowiadała o swoich obawach.
— Czuję, że ojciec odgadł wszystko. Prawie przez całą ubiegłą noc nie było go w domu. Czuwałam, aż wrócił: był straszliwie blady. Opowiadał mi, że włóczył się przez cały
64

ten czas po okolicy, a sądząc z kurzu na jego butach, musiał mówić prawdę.
— Chociaż niewiele wiem o mr. Bennecie, — rzekł Dick, — nie sądzę, aby to był człowiek, który milczałby, gdy idzie o pani brata. Raczej’ wyobraziłbym sobie w takim wypadku bardzo niemiłe wystąpienie... Dlaczego brat pani jest dla mnie tak nieżyczliwie usposobiony?
— Nie wiem. Ray zmienił się nagle. To nowe życie rujnuje go. Dlaczego przybrał fałszywe nazwisko, jeżeli... jeżeli uprawia uczciwe rzemiosło? — Kiedy mię pocałował dzisiaj rano, zalatywało od niego wódką, a wie pan przecież, Dicku, że dawniej nie pił nigdy.
Nie nazywała go już „mr. Gordonem’* i ku wielkiej radości Dicka zgodziła się zwracać się do niego po imieniu.
Dzień był pogodny i Ella podała herbatę na murawie, w czem jej dopomagali dzielnie Dick i mr. Johnson. Zachowanie młodzieńca było nadal wrogie i po kilku nieudanych próbach Dick zrezygnował z przełamania lodów. Obecność ojca, który po południu usunął się był od towarzystwa, nie wpłynęła także na zmniejszenie tej wrogości Ray’a.
— Najgorszą rzeczą w zawodzie prokuratora, — mówił mr. Bennett, — jest to, że nigdy nie może się on uwolnić od tego zawodu. Domyślam się, że zachowuje pan naj — niewinniejsze tematy rozmowy w pamięci, aby je kiedyś później zużytkować w swojej pracy.
— Posiadam istotnie bardzo dobrą pamięć, — odparł Dick, smarując sobie bułkę. — Pomaga mi ona nieraz do wybrnięcia z trudnych i niemiłych sytuacyj.
Nagle Ray odwrócił się. — Patrzcie, — zawołał, — oto nadchodzi głowa szpiegostwa angielskiego. Pański wierny Elk.
Dick zmieszał się. Pozostawił Elka na nowym tropie Żab, za którym detektyw powinien się był skierować ku pół-
5 Wallace: Bractwo wielkiej źtby
65

nocy miasta. A oto Elk stał przed nimi, z rękoma na kratach furtki, opuściwszy podbródek na pierś, i ponuro spoglądał na zebrane w ogrodzie towarzystwo.
— Czy mogę wejść, mr. Bennett? — zapytał. John Bennett skinął głową zachęcająco. — Zupełnie przypadkowo znalazłem się w tej okolicy i przyszło mi na myśl, żeby pana odwiedzić. Dobry wieczór, miss, dobry wieczór, mr. Johnson.
— Podaj sierżantowi Elkowi krzesło, — rzekł John Bennett do Ray’a.
— Inspektorowi! — poprawił detektyw. — Zdumiewająca rzecz, jak wielu ludzi wyobraża sobie, że jestem sierżantem. Nie, dziękuję, postoję chętnie. Zresztą i ja sam niezupełnie sobie to mogę uświadomić, zwłaszcza, gdy mię policjanci witają pierwsi. Zapominam się odkłonić. — Ukradkowe spojrzenia jego przechodziły z osoby na osobę.
— Awans pański napędził pewnie strachu wszystkim rzezimieszkom londyńskim? — zapytał Ray drwiąco.
— 0 tak, zwłaszcza amatorom, — rzekł Elk. — Poza tem, — przyznał skromnie, — nowina ta nie wywołała sensacji, gdyż Londyn jest teraz jak nigdy pełen bałamutów, którzy gotowi są rzucać miljonami między ubogich, byleby im pierw pożyczono sto funtów, aby im dowieść swego zaufania. Jest też wielu zawodowych bokserów, żyjących z rabunku i wymuszenia, jak również pięknych, młodych dam, utrzymujących domy gry i lokale taneczne.
Twarz Ray’a stała się ciemno-purpurowa, a gdyby spojrzenia mogły zabijać, przyjaciele inspektora Elka rozmawialiby o nim tego wieczora przyciszonym głosem. Ale Elk zwrócił się teraz do Dicka:
— Panie kapitanie, radbym bardzo dowiedzieć się, czy dostanę w przyszłym tygodniu wolny dzień? Mam pewne kłopoty rodzinne.
66

Dick, który nie wiedział wogóle, że przyjaciel jego ma rodzinę, był temi słowami zaskoczony. — Współczuję panu bardzo, — rzekł.
Elk westchnął. — I ak, to dla mnie ciężka sprawa. Chętnie opowiedziałbym panu o niej. Czy wybaczy nam pani na chwilę, miss Bennett?
Dick wstał i wyszedł z detektywem za bramę. Elk rzekł szybko i cicho: — 0 pierwszej nad ranem włamano się do domu lorda Farmley a i skradziono kopję traktatu handlo-wego.
Ella obserwowała ukradkiem twarz Dicka, ale nie do — strzegła, aby tajemnica Elka wywarła na nim jakieś wra-żenie. Powrócił wolno do stołu.
— Niestety będę musiał już pójść, — rzekł. — Kłopoty Elka są istotnie poważne i wymagają mojej obecności w mieście.
Błysk żalu w oczach Elli wynagrodził mu stratę kilku godzin jej towarzystwa.
W aucie Elk począł opowiadać:
— Lord Farmley spędził koniec tygodnia w swym domu w mieście. Pracował nad dwiema nowemi klauzulami, które zostały dołączone do traktatu na skutek interwencji posła amerykańskiego. Lord Farmley schował dokument do safe’u, wmurowanego w ścianę jego gabinetu i zaopatrzonego w najnowsze urządzenia techniczne. Zabezpieczył podwójnie stalowe drzwi, włączył dzwonek alarmowy i położył się spać. Dopiero dziś po obiedzie miał znowu sposobność otworzyć safe. Drzwi wyglądały jak nienaruszone. Minister, chcąc popracować znowu nad traktatem, wsadził klucz w zamek i przekonał się, że zęby klucza nie natrafiały na opór. Schowek był otwarty, zaś traktat wraz z jego poprawkami i uwagami znikł.
67

— jak się dostali do domu? — zapytał Dick, podczas gdy auto pędziło po szosie.
— Przez spiżarnię. — Była to czysta robota, najczystsza robota, jaką widziałem od dwudziestu lat, a dwaj tylko ludzie są na świecie, którzy potrafią coś podobnego zrobić. Ani odcisków palców, ani wypalonych w safe’ie brzydkich dziur, wszystko zrobione czysto i dziwnie pięknie. Aż miło spojrzeć na to.
— Mam nadzieję, że lord Farmley był z tej roboty równie zadowolony, jak pan, — odparł Dick z przekąsem.
— Nie był usposobiony do śmiechu, — rzekł Elk, — przynajmniej nie w chwili, gdy odchodziłem.
Jego lordowska mość nie był też weselszy, gdy Elk wrócił.
— To przecież straszne, straszne, Gordon! Mamy dziś wieczorem posiedzenie gabinetu w tej sprawie. Premjer ministrów specjalnie przyjechał do miasta. Oznacza to dla mnie ruinę polityczną.
— Czy pan sądzi, Ekscelencjo, że odpowiedzialność za ten wypadek ponoszą Żaby? — zapytał Dick.
Odpowiedź lorda Farmley’a polegała na tem, że otworzył drzwi safeu. Na wewnętrznej ścianie widać było biały nadruk, dokładnie taki sam nadruk, jaki Elk widział na framudze drzwi mr. Broada. Dla laika było rzeczą prawie niemożliwą odgadnąć, w jaki sposób otworzono safe. Elk wyjaśnił to. Wyjęli najpierw rączkę, a potem zniszczyli zamek zapomocą specjalnego materjału wybuchowego, tak że nikt w całym domu nie usłyszał tego.
— Użyli tłumika, — rzekł Elk. — Powiadam, że dwóch tylko ludzi na świecie potrafi zrobić coś podobnego.
— A są to...?
— Jeden to młody Harry Lyme. Nie żyje on od lat. Drugi nazywa się Saul Morris. I Saul nie żyje także.
68

— Ale że robota nie została jak widać dokonana przez dwóch zmarłych, należałoby może pomyśleć o kimś trzecim,
— rzekł jego lordowska mość z podnieceniem, które łatwo było zrozumieć.
— Tak, musi to być trzeci, najmądrzejszy z całej bandy, — rzekł Elk, potrząsając wolno głową. — Znam całe to towarzystwo: Wal Carmon, Jerzy Szczur, Billy Harp, Ike Velleco, Pheeny Moore, — ale przysiągłbym, że tego nie zrobił żaden z nich. To robota wielkiego artysty, jakich rzadko spotyka się obecnie.
Lord Farmley, który przysłuchiwał się tej przemowie z cierpliwością, wyszedł z pokoju.
— Panie kapitanie, — rzekł Elk, gdy drzwi zamknęły się za parem, — czy nie wie pan może, gdzie stary Bennett spędził ubiegłą noc? — Elk mówił tonem swobodnym, ale Dick czuł wagę jego pytania, i w tej chwili zrozumiał, że Ella była mu bliższa, niż przypuszczał.
— Nie było go prawie całą noc w domu, — odpowiedział.
— Miss Bennett powiedziała mi, że wyszedł w piątek, a wrócił dopiero dziś nad ranem. Dlaczego pyta pan o to?
Elk wyjął z kieszeni arkusz papieru, rozwinął go wolno i nałożył okulary. — Kazałem jednemu ze swoich ludzi sporządzić notatki co do nieobecności Bennetta w domu. Nie było to trudne, gdyż kobieta, która przychodzi’ do niego sprzątać, ma doskonałą pamięć. W ubiegłym roku nie było go w domu piętnaście razy, a podczas każdej takiej wycieczki dokonywano gdzieś w okolicy wielkiego włamania.
Dick dyszał ciężko. — I co pan o tem sądzi? — zapytał.
— Sądzę, — rzekł Elk stanowczo, — że jeżeli Bennett nie będzie mógł się wytłumaczyć z tego, gdzie spędził dzisiejszą noc, każę go aresztować. Nie znałem ani Saula Morrisa, ani Harryego Lyme, grasowali oni zanim mnie
69

przypadła w udziale wielka robota, zdaje mi się jednak, że Saul Morris nie jest takim trupem, jakim powinien wedle prawa być. Wracam teraz do Horsham, aby odwiedzić brata Bennetta, a możliwe, że zagramy małą scenkę zmar-twychwstania.
ROZDZIAŁ IX.
Rozbitek.
John Bennett pracował z samego rana w swoim ogrodzie, gdy zjawił się Elk i natychmiast przystąpił do rzeczy.
— W mieszkaniu lorda Farmley a dokonano w nocy z soboty na niedzielę włamania, prawdopodobnie między dwunastą a trzecią nad ranem. Wyłamano safe i skradziono ważny dokument. Zapytuję pana, czy potrafi pan usprawiedliwić swoją nieobecność w domu tej nocy?
Bennett spojrzał detektywowi prosto w oczy. — Wracałem z miasta. 0 drugiej rozmawiałem z policjantem w Dorking. O północy byłem w Kingbridge, gdzie także rozmawiałem z policjantem. Policjant z Dorking jest jak i ja amatorem fotografem.
Elk zastanowił się. — Moje auto jest tutaj. Czy nie zechciałby pan pojechać ze mną, aby to sprawdzić na miejscu? — zaproponował. Ku wielkiemu zdumieniu detektywa Benett zgodził się natychmiast.
Policjant w Dorking kończył właśnie służbę.
— Tak jest, panie inspektorze, przypominam sobie dokładnie, że rozmawiałem z mr. Bennettem. Dyskutowaliśmy na temat fotografij zwierząt.
— Czy pamięta pan, o której to było godzinie?
— Z całą pewnością! 0 drugiej wizytuje mię sierżant służbowy. Nadszedł on właśnie w trakcie naszej pogawędki.
70

Sierżant, którego Elk zbudził ze snu porannego, po-twierdził to zeznanie. Rezultat badania w Kingbridge wypadł identycznie. Elk skierował auto zpowrotem do Horsham.
— Nie przepraszam pana, mr. Bennett, — rzekł. — Zna pan moje obowiązki dość dobrze, aby uważać mię za usprawiedliwionego.
— Nie uskarżam się, — rzekł Bennett mrukliwie. — Obowiązek jest obowiązkiem. Mam jednak prawo dowiedzieć się, dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie podejrzewał pan właśnie mnie?
Elk zapukał w szybkę i auto stanęło. — Chodźmy dalej pieszo, — rzekł. — Tak mi się lepiej mówi.
Wysiedli i przez chwilę szli obok siebie w milczeniu.
— Bennett, z dwóch względów jest pan podejrzany.
Jest pan tajemniczym człowiekiem, gdyż nikt nie wie, czem pan zarabia na utrzymanie. Nie ma pan majątku. Nie ma pan stałego zajęcia i w nieregularnych odstępach czasu znika pan z domu, a nikt nie wie, dokąd się pan udaje. Gdyby pan był człowiekiem młodszym, przypuszczałbym, że prowadzi pan podwójne życie w zwykłym sensie. Ale pan nie jest tego rodzaju człowiekiem. To podejrzana. okoliczność numer pierwszy. Numer drugi brzmi: ilekroć pan znika, zostaje gdzieś dokonane wielkie włamanie, a jestem zdania, że jest to robota Żab. Wyjaśnię panu swoją teorję. Żaby to przecież najniższa kategorja. Niema w całej tej organizacji tyle mózgu, aby wypełnić orzech średnich rozmiarów. Ale zapewniam pana, że u góry siedzą ludzie mądrzy. Nie są to jednak zwykłe opryszki, żyjące z przestępstwa. Tacy chłopcy nie mają na to czasu. Układają oni plan i wykonują go albo wpadają. Jeżeli zdobędą łup, dzielą się. I przepuszczają potem wszystko z dziewczynami, aby znowu zacząć od początku. Ale Żaby utrzymują z pew
71

nością szereg ludzi, stojących poza organizacją i spełniają nadzwyczajne posługi.
— I sądzi pan, że ja jestem jednym z tych ludzi? — zapytał Bennett.
— To właśnie miałem na myśli. Włamanie w domu lorda Farmleya zostało dokonane przez specjalistę. Wy-, gląda to zupełnie na robotę Saula Morrisa.
Bystre oko Elka badało twarz Bennetta, ale najmniejsze drgnienie nie zdradziło myśli starego.
— Przypominam sobie Saula Morrisa, — rzekł Bennett powoli. — Nie widziałem go nigdy, ale słyszałem o nim. Czy był podobny do mnie?
Ełk wydął wargi. — Jeżeli pan wie wogóle coś o Saulu Morrisie, to wie pan także, że nie wpadł on nigdy w ręce policji, że prócz członków jego szaj’ki nikt nie widział go nigdy, że więc nikt nie mógł go opisać.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Gdy wracali do auta, Bennett rzekł:
— Nie robię panu wyrzutów; tryb mego życia jest podejrzany. Ale mam po temu powody. Co do włamań, nie wiem o tem nic. Proszę pana tylko o milczenie w tej sprawie wobec mojej córki, gdyż... no, nie potrzebuję panu chyba wyjaśniać dlaczego?
Gdy auto nadjechało, Ella stała przy furtce ogrodu. Na widok Elka uśmiech znikł z jej twarzy, a detektyw czuł, że powodem tego zakłopotania była myśl o bracie i przy-krościach, jakie mogły na mego spaść.
— Pan Elk wstąpił do nas, aby mi zadać kilka pytań w sprawie mr. Gordona, — rzekł Bennett krótko.
Gdy pozostali sami, Ella zapytała detektywa: — Czy coś jest nie w porządku, mr. Elk?
— Bynajmniej, miss.. Przyjechałem tylko, aby odświeżyć swą pamięć, która nigdy nie była świetna, zwłaszcza jeżeli

idzie o daty. Jedyną datą, którą naprawdę zapamiętałem, jest rok urodzenia czy też śmierci Wilhelma Zdobywcy — 1140, czy coś koło tego. Brat pani powrócił już pewnie do miasta?
— Odjechał wczoraj wieczorem, — rzekła Ella i dodała przekornie: — Ray ma teraz rzeczywiście bardzo dobrą posadę, mr. Elk.
— Słyszałem już o tem. Mam jednak nadzieję, że nie pracuje w tem samem przedsiębiorstwie, co ludzie, z któ-rymi przebywa. Ale może pani być spokojna, nie spuszczę go z oka, miss Bennett.
Wieczorem detektyw wyznał Dickowi z największą skruchą swoją pomyłkę. — Nie wiem, jak wpadłem na to podejrzenie, — rzekł. — Zdaje się, że głupstwa mojej młodości zaczynają się znowu. Widzę, że gazety wieczorowe przyniosły już wiadomość o kradzieży.
— Ale nie wiedzą, co zostało skradzione.
Znajdowali się w wewnętrznem biurze, z którego Dick korzystał teraz czasowo. Myśl Dicka pomknęła znowu do sprawy, która go oddawna absorbowała. Mimo nieustannego dozoru, pod jakim znajdował się włóczęga Carlo, i mimo wszystkich zastosowanych środków ostrożności, przestępca ten znikł bez śladu, a wspólnym wysiłkom Scotland Yardu i policji zamiejskiej nie udało się stwierdzić jego identyczności. Był to słaby punkt Gordona, jak słusznie powiadał Elk. Gdyż Carlo był prawdopodobnie owym słynnym Numerem Siódmym, najważniejszą po Wielkiej Żabie osobą w organizacji.
— Na nic się nie zda, gdybyśmy wysłali kogo innego, aby grał rolę Gentera. System nie funkcjonuje już sprawnie. Czy też Lola wiedziałaby coś o tem?
— Nie sądzę, aby Żaby ufały kobiecie, — rzekł Dick.
73

Powróciwszy wieczorem do swego pokoju w dyrekcji policji, Elk siedział długo na fotelu, pogrążony w głębokiem zamyśleniu. Potem nacisnął dzwonek. Wszedł jego asystent Balder.
— Niech pan pójdzie do biura statystycznego i przy-niesie mi wszelkie dokumenty, dotyczące kasiarzy, znanych w kraju. Może pan pominąć Francuzów i Niemców, ale jest kilku specjalistów szwedzkich, operujących lampą doskonale, no i co najważniejsza — Amerykanie.
Po dłuższym czasie Balder zjawił się z pokaźnym stosem papierów, fotografij i odcisków palców.
— Może pan odejść, Balder. Człowiek, który ma służbę nocną, odniesie to.
Elk przerzucił już prawie cały stos, gdy natknął się na fotografję młodzieńca ze zwisającemi wąsami i kędzierżawą czupryną. Była to doskonała, ostra odbitka, jakie sporządzają meromantyczm detektywi, i wykazywała najmniejszą chro — < powatość skóry. Pod fotografją wypisane było starannie nazwisko:,,Henry John Lyme R. V.“
,,R. V.“ była to sygnatura więzienna. Każdy rok od 1874 do 1899 oznaczony był wielką literą alfabetu. Potem następowały małe litery. Wielkie R oznaczało, że Henry J. Lyme skazany został na karę więzienia w roku 1891, druga litera V — że ponownie uwięziony był w roku 1895. Elk odczytał straszliwą krótką notatkę.
Urodzony w roku 1873 w Guernsey, człowiek ten jeszcze przed dwudziestym rokiem życia karany był sześciokrotnie (krótszych kar nie zaznacza się w kodeksie więziennym literami). W końcowym ustępie, gdzie wymienia się specjalne cechy przestępcy, napisano: „Niebezpieczny; posiada stale bron’. Innem pismem, czerwonym atramentem, jakim zwykle zamyka się karjerę przestępcy, dopisano:,,, Zginął na morzu, Channel Queen. Blach Rock — 7 lutego 1898“.
74

Elk pamiętał jeszcze rozbicie statku pocztowego z Guernsey na Black Rock. Odwrócił stronicę, aby się dowiedzieć szczegółów przestępstw zmarłego i uwag tych, którzy mieli z nim styczność. W uwagach tych zawarta była jego prawdziwa biograf ja.,, Pracuje sam“, brzmiała jedna uwaga. A potem:,,Nigdy nie widywano go w towarzystwie kobiet“. Trzecią uwagę trudno było odcyfrować, ale gdy Elk uporał się z nieczytelnem pismem, uniósł się z podniecenia na fotelu. „Do ogólnego rysopisu dodać: D. C. P. 14 wytatuowana żaba, lewy przegub. J. J. M“.
Data tej uwagi była datą ostatniego aresztowania zło-czyńcy. Elk odszukał arkusz D. C. P. 14 i przekonał się, że był to formularz, zatytułowany: „Opis aresztanta“. 0 tatuowanej żabie nie było wzmianki. Pisarz był widocznie niedbały. Detektyw czytał dosłownie:
„Henry John Lyme, a. młody Harry, a. Tomasz Martin, a. Boy Place, a. Boy Harry (następowało pięć wierszy takich alias’ów). Włamywacz (niebezpieczny, nosi broń). Wzrost pięć stóp i sześć cali, obwód piersi 38. Cera świeża. Oczy szare. Zęby zdrowe. Usta regularne. Dołek w podbródku. Nos prosty. Włosy brunatne, kędzierżawe, długie. Twarz okrągła. Wąsy obwisłe, nosi bokobrody. Ręce i nogi normalne, u lewej stopy pierwszy człon małego palca amputowany po wypadku, Więzienie Królewskie Portland. Mówi dobrze, ładny charakter pisma, niema specjalnych zamiłowań. Pali papierosy, podaje się za urzędnika państwowego, poborcę podatkowego, inspektora sanitarnego, pracownika gazowni lub instalatora. Mówi płynnie po francusku i włosku. Nie pije, gra w karty, ale me jest szulerem. Ulubione schronienia Rzym lub Medjolan. Nie karany poza krajem. Nie ma krewnych. Wyśmienity organizator. Bez-pośrednio po przestępstwie szukać go w jakimś dobrym hotelu w hrabstwach środkowych lub w drodze do Hull ku ho-
75

lenderskim lub skandynawskim okrętom. Wiadomo, ze był w Guernsey...“
Teraz następowały tylko wymiary Bertillona*) i znamiona cielesne, gdyż działo się to w czasach przed zaprowadzeniem metody odcisków palców. 0 żabie na przegubie lewej dłoni nie było więcej wzmianki. Elk dopisał brakujące dane. Potem napisał: „Człowiek ten może jeszcze żyje’ 1 I podpisał swemi inicjałami.
ROZDZIAŁ X.
Na Harley Terrace.
Elk pisał jeszcze, gdy zadźwięczał telefon. Skończył j’ednak spokojnie swoją uwagę i wytarł ją bibułą, zanim zdjął słuchawkę.
— Kapitan Gordon prosi, aby pan wziął pierwszą lepszą taksówkę i przyjechał do niego. Sprawa jest niezmiernie pilna. Mówię z Harley Terrace, — rzekł jakiś głos.
— Dobrze, — odpowiedział Elk, wziął kapelusz i parasol i zszedł na ciemny dziedziniec. Ze Scotland Yardu były dwa wyjścia. Jedno prowadziło w stronę Whitehall i było z pewnością lepszą drogą, gdyż na Whitehall stoi auto przy aucie. Drugie wyjście prowadziło na wybrzeże Tamizy, na małą uliczkę, i było bezwątpienia dłuższą drogą, na której 0 tak późnej godzinie z pewnością me znalazłby auta.
Ale Elk tak był zamyślony, że znalazł się na wybrzeżu, zanim się spostrzegł, w którą stronę poszedł. Skierował się ku parlamentowi na Bridge Street, spotkał starą taksówkę i podał adres. Szofer był w podeszłym wieku i zapewne
*) Alfons Bertillon, uczony francuski, twórca teorji antropo-metrycznej, służącej do ustalania identyczności przestępców. Dzisiaj metoda ta zastąpiona została przez daktyloskopję. — Przyp. tłum.
76

nieco podchmielony, gdyż zamiast zatrzymać się przed numerem 273, minął jeszcze kilkanaście domów i zatrzymał się dopiero, gdy gość począł groźnie kląć.
— Co się z wami dzieje, ojczulku Noe? To przecież nie góra Ararat? — żachnął się na niego Elk. — Jesteście pewnie pijani.
— Cieszyłbym się, — mruknął szofer, wyciągając rękę po pieniądze. Elk poświęciłby tej sprawie z pewnością więcej czasu, gdyby wezwanie Gordona nie było tak pilne. Zaczekał, aż szofer rozpiął mnóstwo guzików i wydał mu resztę, tymczasem zaś rozglądał się z przyzwyczajenia po ulicy. Przed domem Dicka Gordona stało auto, którego latarnie miały światło możliwie najbardziej stłumione. Nie było w tem nic osobliwego. Natomiast dwaj mężczyźni, stojący na chodniku, wydali mu się podejrzani. Stali oparci o mur, każdy z innej strony bramy. Elk cofnął się o krok i rzucił okiem na przeciwległy trotuar. I tam stali dwaj mężczyźni, czekający na coś bezczynnie tuż naprzeciwko numeru 273. Taksówka Elka zatrzymała się przed domem lekarza i detektyw, nie tracąc czasu, powziął decyzję.
— Proszę tu zaczekać, zaraz wracam! — rzucił szoferowi.
— Niech pan tylko nie siedzi za długo, — poprosił starowina. — Za kwadrans zamykają gospody.
— Czekaj, czekaj, Bachusie, — rzekł Elk, który posiadał powierzchowną tylko znajomość mitologji.
Bachus mruknął, ale czekał.
Na szczęście lekarz był w domu, i Elk dał mu się poznać. W kilka sekund później był połączony z posterunkiem policyjnym Mary Lane.
— Tu mówi Elk, Scotland Yard, — rzekł szybko, podając swój numer. — Proszę wysłać wszystkich ludzi, jakich pan ma do rozporządzenia, na północ i południe od domu Harley
77

Terrace Nr. 273. Na mój znak — dwa krótkie i dwa długie sygnały świetlne — niech pan każe zatrzymać wszystkie auta. Kiedy pańscy ludzie mogą być na miejscu?
— Za pięć minut, mr. Ełk. Nocna zmiana nadchodzi właśnie, a mam tu parę aut ciężarowych, których szoferów przytrzymano za pijaństwo.’
Ełk odłożył słuchawkę i powrócił do haiku.
— Chyba się mc nie stało? — zapytał zdenerwowany doktór. Elk wyjął rewolwer z futerału i odsunął bezpiecznik.
— Mam nadziej’ę, że tak, — rzekł. — Bo jeżeli zaalarmowałem oddział policji dlatego tylko, że kilku gamomów stoi na Harley Terrace, mogłoby to mieć dla mnie przykre następstwa.
Przeczekał pięć minut, otworzył bramę i wyszedł na ulicę. Mężczyźni stali jeszcze w tych samych miejscach. W tej chwili z obu stron nadjechały dwa olbrzymie auta ciężarowe, które zatrzymały się na środku jezdni, stając wpoprzek ulicy. Latarka kieszonkowa Elka błysnęła wprawo i wlewo, i detektyw wyskoczył na ulicę. Przekonał się natychmiast, że podejrzenie jego było uzasadnione. Ludzie, którzy stali na przeciwległym trotuarze, przebiegli przez jezdnię i wskoczyli na stopień auta ze stłumionemi lampami, które ruszyło natychmiast. Dwaj pozostali wskoczyli jednocześnie do wnętrza auta. Ale było już za późno. Samochód ich skręcił wbok, aby wyminąć blokujące ulicę auto ciężarowe, uczynił to jednak w tej samej chwili, w której wóz policyjny cofnął się tyłem. Nastąpiło zderzenie, rozległ się brzęk tłuczonego szkła, i zanim jeszcze Elk nadbiegł, pięciu pasażerów znajdowało się już w rękach policji, która zamknęła ulicę. Schwytani przyjęli swoje aresztowanie bez sprzeciwu. Jednemu tylko, szoferowi, który starał się odrzucić nieznacznie rewolwer, nałożono kajdanki. Na posterunku policji Elk obejrzał sobie bliżej swoich jeńców. Czterech z nich było wspania-
78

łemi okazami przestępców, którzy czuli się nieswojo w nowych strojach ze sklepu z gotowemi ubraniami. Piąty, który podał nazwisko rosyjskie, był to mały człowieczek o bystiych oczach, których spojrzenie biegało niespokojnie z jednej twarzy na drugą.
— Zdejmcie palta i podwińcie rękawy, — zakomenderował Elk.
— Niech się pan nie trudzi, Elk, — rzekł mały szofer, który był widocznie przewódcą. — Myśmy wszyscy dobre Żaby.
— Dobrych Zab niema. Są tylko złe Żaby, gorsze Żaby i najgorsza Zaba. Zaprowadźcie tych ludzi do cel, sierżancie, i trzymaj’cie ich oddzielnie. Litnowa zabiorę z sobą do dyrekcji.
Szofer spoglądał niespokojnie to na Elka, to na sierżanta.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał. — „Trzeciego stopnia“ przesłuchania w Anglji me wolno stosować.
— Prawo to zostało ostatnio zmienione, — rzekł Elk i kazał opatrzyć ponownie kajdanki na rękach szofera. Przez cały następny dzień mały Rosjanin rozmawiał w Scotland Yardzie ze sobą, a gdy go wprowadzono do gabinetu Elka, był gotów złożyć zeznanie.
Elk powrócił na Harley Terrace i opowiedział Dickowi swoje zdarzenie.
— Nigdybym nie przypuścił, że to podstęp, zanim nie zobaczyłem ludzi, którzy na mnie czekali, — rzekł Elk. — Naturalnie pan nie telefonował. A Żaby wywabiły mnie. Ładna to była robota, godna tej szajki. Przypuszczali, że wyjdę ze Scotland Yardu na Whitehall, i napewno mieli tam auto, które na mnie czekało, na wypadek zaś, gdyby im się to nie powiodło, wydelegowali małe ale dobrane towarzystwo, które miało mię przyjąć na Harley Terrace.
— A kto był tym, który im wydał ten rozkaz?
79

Elk wzruszył ramionami. — Pan Nikt! Litnow otrzymał list pocztą. List ten wyznaczał mu schadzkę i podpisany był cyfrą,,7“. To wszystko. Zeznaje on, że odkąd został wtajemniczony, nigdy nie widział Żaby. Gdzie składał przysięgę, także nie wie. Auto należy do Zab, a on otrzymuje pensję tygodniową za utrzymywanie go w porządku. Za-zwyczaj używają go w klubie Herona, gdzie prowadzi auto ciężarowe. Powiada, że w Londynie ukryte jest jeszcze dwadzieścia takich samochodów, które stoją w rozmaitych garażach, a każde ma swego szofera, który przychodzi raz na tydzień oczyścić je.
— Klub Herona to ten lokal taneczny, do którego uczęszczają Lola Bassano i Lew Brady, — wtrącił Dick.
Elk zastanowił się. — To mi jeszcze nie wpadło na myśl. Coprawda nie musi to koniecznie oznaczać, że dyrekcja klubu Herona ma coś wspólnego z nocną pracą Litnowa. Obejrzę sobie ten lokal.
Elk mógł sobie zaoszczędzić tego trudu, gdyż nazajutrz rano, kiedy przyszedł do biura, zastał tam jakiegoś pana, który pragnął z nim mówić.
— Nazywam się Hagn. Jestem dyrektorem klubu Herona, — przedstawił się. — Jak słyszałem, jeden z moich ludzi wpadł w tarapaty.
Hagn był wysokim, przystojnym Szwedem i mówił bez śladu obcego akcentu.
— Jakże się pan o tem dowiedział, mr. Hagn? — zapytał Elk podejrzliwie. — Człowiek ten jest od wczoraj wieczór zamknięty i nie porozumiewał się z nikim.
Hagn uśmiechnął się. — Nie można przecież aresztować kogoś, żeby się ludzie o tem nie dowiedzieli, — rzekł. — Jeden z moich kelnerów widział, jak wieziono Litnowa w kajdanach na Mary Lane, a że Litnow nie stawił się dzisiaj

do pracy, można było wyciągnąć jeden tylko wniosek. Co on zawinił, panie inspektorze?
— Niestety nie mogę panu udzielić informacyj w tej sprawie, — rzekł Elk.
— Czy mogę się z nim widzieć?
— I to nie. Ale mogę pana zapewnić, że spał dobrze i przesyła pozdrowienia swoim przyjaciołom.
Mr. Hagn okazał wielkie zaniepokojenie. — A może mógłbym się przynajmniej dowiedzieć, gdzie podział klucz od komórki z węglami? — nalegał dalej. — Jest to dla mnie rzecz dość ważna, gdyż miał go zwykle pod swoją opieką.
Detektyw zawahał się. — Mogę go o to zapytać, — rzekł. Pozostawił Hagna pod czujnem okiem swego pisarza i skierował się w stronę cel. Gdy otwarto drzwi, Litnow wstał ze swego tapczanu.
— Odwiedził mię jeden z pańskich przyjaciół, — rzekł Elk. — Chciałby wiedzieć, gdzie pan ma klucz od komórki z węglami.
W oczach więźnia zabłysła tylko na mgnienie iskra radości, ale Elk dostrzegł ją.
— Niech mu pan powie, iż zdaje mi się, że zostawiłem klucz u człowieka z Wandsworth, — rzekł Litnow.
— Hm! — mruknął Elk i powrócił do oczekującego go Hagna.
— Powiedział, że zostawił go na Petonville Road, — rzekł Elk, niezupełnie zgodnie z prawdą. Ale mr. Hagn pożegnał go bardzo zadowolony.
Elk powrócił do cel i zawołał dozorcę. — Czy człowiek ten pytał, dokąd go stąd przewiozą?
— Tak, panie inspektorze, — odparł dozorca. — Powiedziałem mu, że do Wandsworth. Mówimy zwykle więźniom, dokąd będą przewiezieni, żeby mogli zawiadomić krewnych.
6 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
81

Elkowi zakręciło się w głowie z triumfu. Po telefonicz — nem zapytaniu, skierowanem do Mary Lane, okazało się, że jakaś kobieta, rzekomo żona jednego z aresztowanych, pytała tego ranka o zaginiony klucz od komórki z węglami. Odpowiedź brzmiała, że ma go człowiek z Brixton.
— Proszę przewieźć tych ludzi do więzienia Wormwood Scrubbs i nie mówić im, dokąd jadą, — zarządził Elk.
Tegoż popołudnia konna karetka więzienna jechała z Can — non Row w stronę Whitehall. Przy zbiegu ulic St. Martin’s Lane i Shaftesbury Avenue zderzył się z nią nieostrożnie prowadzony motorowy wóz ciężarowy, który zdruzgotał bok karetki i oderwał jej jedno koło. Natychmiast zbiegli się dokoła ludzie o dziwnym wyglądzie. Zdawało się, jakoby wszyscy włóczędzy świata wyznaczyli sobie tutaj schadzkę. Wysadzono drzwi i wyciągnięto dozorcę. Zanim mu jednak spadł włos z głowy, z karetki wyskoczyło dwudziestu policjantów, a z bocznych ulic nadjechało tyluż policjantów konnych z pałkami w rękach. Walka trwała mniej niż trzy minuty. Niektórym z dziko wyglądających indywiduów udało się zbiec, większość pomaszerowała dwójkami, w kajdankach, z opuszczonemi głowami, między swoją eskortą. Ryszard Gordon, dumny ze swego talentu organizacyjnego, obserwował walkę z dachu wypchanego policjantami omni-busu, który zajechał na skrzydło karetce więziennej. Gdy się zamieszanie skończyło, udał się do Elka.
— Zaaresztowaliście kogoś ważnego? — zapytał.
— Za wcześnie jeszcze, żeby o tem sądzić. Wszyscy razem wyglądają mi na zwykłe żabki. Litnow jest już zapewne w Wandsworth. Wysłałem go w zamkniętem aucie policyjnem, na długo zanim wyruszyła karetka.
Przybywszy do Scotland Yardu kazał Żabom przemaszerować parami. Badano jednego po drugim, wszyscy mieli wytatuowaną żabę na przegubie lewej ręki.
82

‘ — Jeden z tych ludzi chce z panem mówić, panie inspektorze, — zameldował policjant. Elk wymienił spojrzenie ze swoim przełożonym.
— Niech pan z nim mówi, — rzekł Dick. — Nie możemy niestety wyrzekać się jakichkolwiek informacyj.
Policjant wprowadził Żabę. Był to wysoki mężczyzna, z brodą, liczącą tydzień, ubogo ubrany i zakopcony.
— No, Żabo, — rzekł Elk, — co chcesz rechotać?
— Rechotanie to dobra rzecz, — rzekł aresztant, a na dźwięk jego głosu Elk zerwał się. — Panie inspektorze, nie sądzi pan chyba, że wasz stary wóz policyjny dojedzie do Wandsworth? — co?
— Kto pan jest? — zapytał Elk, wlepiając w niego wzrok.
— Oni muszą mieć Litnowa, chcą go zakatrupić, — rzekł,,Żaba“. — A jeżeli ten biedny głupiec myśli, że Wielka Żaba jedynie z miłości braterskiej zadaje sobie tyle trudu, to myli się bardzo.
— Broad!
Amerykanin poślinił palec i zmył sobie znak żaby z przegubu. — Wyjaśnię to panu później, mr. Elk, a teraz niech pan przyjmie dobrą radę od przyjaciela i zadzwoni do Wands-worth.
Gdy Elk powrócił do swego biura, telefon jego dzwonił wściekle. Mówił posterunek policji w Wandsworth.
— Wasze auto policyjne zostało zatrzymane na łące gminnej, dwaj ludzie z policji są ranni, więzień został za-strzelony, — brzmiał meldunek.
— Dziękuję najmocniej, — rzekł Elk.
83

ROZDZIAŁ XI.
Mr. Broad wyjaśnia.
Dick Gordon i jego asystent przybyli do Wandsworth w dziesięć minut po otrzymaniu tej wiadomości i zastali rozbite auto policyjne, otoczone tłumem ludzi, których policja trzymała w szachu.
Zwłoki Litnowa przeniesiono do więzienia, gdzie znalazł się też jeden z napastników, ujęty przez oddział dozorców więziennych, powracający właśnie z pauzy obiadowej. Krótkie badanie zwłok nie powiedziało Dickowi nic nowego. Serce było przestrzelone, śmierć musiała nastąpić natychmiast.
Nowy więzień był mężczyzną lat około trzydziestu i bardziej wykształconym, niż większość Żab. Nie znaleziono przy nim broni, zapewniał, że nie miał nic wspólnego z zasadzką. Twierdził, że jest bezrobotnym urzędnikiem i spacerował właśnie po łące, gdy się zaczęło zamieszanie. Został niewinnie zaaresztowamy w chwili, gdy gonił mordercę.
— Żabo, jesteś trupem! — rzekł Elk jak najbardziej grobowym głosem, patrząc na więźnia ponad stalową oprawą okularów. — Gdzie mieszkałeś, gdy jeszcze żyłeś?
Pojmany zeznał, że mieszkał w północnej dzielnicy miasta.
— Północni londyńczycy nie przychodzą do Wandsworth, żeby się przespacerować po łące gminnej.
Elk kazał go wprowadzić na dziedziniec, poczem rzekł doń bez ogródki:
— Coby ci się stało, gdybyś nam trochę zaśpiewał?
Więzień pokazał zęby w niemiłym uśmiechu.
— Niedźwiedź, którego skórę mam zanieść na rynek, jeszcze nie jest zabity, — rzekł.
84

Elk rozejrzał się. Dziedziniec był małym, wybrukowanym kwadratem o wysokich, bezbarwnych murach. W jednym kącie znajdowała się mała szopa z zasuwanemi drzwiami.
— Wejdź tu! — rzekł Elk. Wziął klucz, który mu dał naczelny dozorca, otworzył drzwi i rozsunął je. Widać było bielone ściany wnętrza. Wpoprzek pułapu biegły dwie mocne belki, a między niemi trzy stalowe pręty. Gdy Elk podszedł do długiej dźwigni stalowej, więzień zmarszczył brew.
— Uważaj, Żabo! — rzekł detektyw i nacisnął dźwignię. Środek podłogi otworzył się z trzaskiem, ukazując głęboki dół, wyłożony cegłami.
— Patrz na tę zapadnię, widzisz to T wypisane kredą? Tam musi skazaniec postawić stopy, kiedy mu kat związuje nogi. Powróz zwisa z tamtej belki.
Twarz więźnia powlekła się bladością. — Nie możecie mnie powiesić, — syknął. — Nie zrobiłem nic złego!
— Zabiłeś człowieka, — rzekł Elk, zamykając zpowrotem drzwi. — Jesteś jedynym, którego schwytaliśmy, i musisz odpokutować za wszystkich.
Więzień podniósł drżącą rękę do ust. — Powiem panu wszystko, co wiem, — rzekł ochryple.
W godzinę później Dick, wzbogacony niemałym zapasem wiadomości, powrócił do Scotland Yardu. Kazał natychmiast zawezwać mr. Broada, który zjawił się wesół.
— No, mr. Broad, niech mi pan opowie swoją historję, — rzekł Dick, wskazując mu krzesło.
— Niewiele mam do opowiedzenia, — rzekł Joshua Broad. — Od tygodnia zapoznałem się bliżej z Żabami. Uważałem za rzecz zupełnie nieprawdopodobną, aby się wzajemnie nie znali, i przyczepiłem się odrazu do pierwszego, którego znalazłem. Spotkałem go w jakimś domu noclegowym w Deptford. Dowiedziałem się dzisiaj, że
85

wydano nagłe wezwanie do wielkiego przedsięwzięcia, i przyłączyłem się. Po drodze do Scotland Yardu opo-wiedziano mi, że jedna grupa została odkomenderowana, żeby czuwać nad Litnowem, który jechał do Wandsworth.
— Czy widział pan kogo ze starszyzny?
Broad potrząsnął głową. — Wyglądają wszyscy jednakowo. Ale bezwątpienia było wśród nich dwóch czy trzech prowodyrów. Nigdy nie wierzyłem, aby można było uratować Litnowa. Żaby wiedziały, że wyznał wszystko, musiał więc odpokutować. To znaczy... zabili go pewnie?
— Tak, — skinął Dick potakująco. — Ale niech mi pan powie, dlaczego to pan sam tak się interesuje Żabami?
— Jedynie z żądzy przygód, — odparł mr. Broad. — Jestem człowiekiem bogatym, nie mam co robić i interesuję się żywo sprawami kryminalnemi. Przed kilku laty słyszałem po raz pierwszy o Żabach, podnieciło to tak dalece moją wyobraźnię, że już wówczas postanowiłem wpaść na trop tej organizacji. — Wzrok jego wytrzymał badawcze spojrzenie Dicka.
— Chciałbym jeszcze wiedzieć, jak się to stało, że pan został człowiekiem bogatym? — zapytał Dick. — Podczas ostatnich dni wojny przyjechał pan do Anglji z transportem bydła i miał pan w kieszeni około dwudziestu dolarów. Sam pan to opowiadał Elkowi i była to prawda. Ja interesuję się panem prawie tak samo, jak pan interesuje się żabami. I zasięgnąłem nieco informacyj. Przybył pan do Anglji w roku 1917 i opuścił swój okręt. W maju tegoż roku traktował pan o kupno jakiejś zapadłej budy w Eastleigh, Hamp — shire. Wylatawszy jako tako tę nędzną lepiankę, mieszkał pan tam, o ile zdołałem odkryć, z owych niewielu przywiezionych dolarów. Nagle znikł pan i zjawił się dopiero na Boże Narodzenie tegoż roku w Paryżu. Pan to był zapewne, który uratował rodzinę, zasypaną podczas ataku powietrznego
86

gruzami. Nazwisko pańskie zostało zanotowane przez policję, aby panu wyznaczono nagrodę. Raport policji fran-cuskiej stwierdza, że był pan „ubrany dość ubogo**. Uważano pana za dezertera z armji amerykańskiej. Ale w lutym mieszkał pan w Hotel de Paris w Monte Carlo, mając kupę pieniędzy w kieszeni i będąc wyposażony w najelegantszą garderobę.
Podczas całej tej przemowy Joshua Broad siedział bez ruchu. Lekki uśmiech igrał tylko na jego wargach.
— Ależ panie kapitanie, w Monte Carlo trzeba mieć pieniądze!
— Jeżeli się je przywiozło, — rzekł Dick i ciągnął: — Nie myślę wcale, że zdobył pan pieniądze inaczej, jak uczciwą drogą. Stwierdzam jedynie, że pańskie nagłe przejście od ubóstwa do bogactwa jest — skromnie mówiąc — zdumie-wające.
— I tak też było, — przyznał Amerykanin. — Sądząc zaś z pozoru jest moje przejście od bogactwa do ubóstwa równie nagłe i zdumiewające.
Dick spojrzał na brudnego włóczęgę, siedzącego przed nim. — Chce pan przez to powiedzieć, że jeżeli łatwo się panu teraz maskować, nietrudniej było to panu zrobić wtedy, i że w roku 1917 był pan równie bogatym człowiekiem, chociaż nadawał pan sobie pozór biedaka?
— Tak jest, — rzekł Joshua Broad.
— Wołałbym, aby pan pozostał szanownym sobą. Nie lubię być zmuszonym powiedzieć Amerykaninowi, że wy-siedlam go z kraju, gdyż brzmi to, jakby powrót do Ameryki był dla niego karą.
Joshua Broad wstał. — Panie kapitanie Gordon, to była zbyt wyraźna aluzja i zbyt uprzejma groźba. Od dzisiej-szego dnia Joshua Broad stanie się znowu poważanym
87

członkiem społeczeństwa. Jedyne, o co pana proszę, to aby pan nie polecał policji cofać moich zezwoleń.
— Zezwoleń? — zapytał Dick.
— Tak, noszę ze sobą stale dwa rewolwery, a bliska jest już chwila, gdy mi obydwa nie wystarczą, — rzekł Joshua Broad.
ROZDZIAŁ XII.
Elegancja mr. Maitlanda.
W Queen’s Hall miał się odbyć koncert wielkiego skrzypka, i Dick postanowił skorzystać z tej okazji, aby wypocząć nieco po denerwującej pracy. Lord Farmley nalegał w liście, aby przyśpieszyć odszukanie zaginionego dokumentu. Dick postanowił zapomnieć na ten jeden wieczór o wszystkich troskach, zadzwonił do garażu i kazał sobie zamiast własnego auta przysłać wynajęte, zamknięte, a w dziesięć minut później słuchał wraz z dwoma tysiącami oczarowanych ludzi gry wielkiego mistrza. Podczas pauzy zszedł do foyer, a pierwszą osobą, którą ujrzał, był urzędnik tajnej policji, unikający jego wzroku. Drugi agent stał na schodach, prowadzących do baru. Trzeci palił papieros na stopniach przed hallem. Rozległ się dzwonek, i Dick chciał właśnie rzucić papieros, gdy zajechała wspaniała limuzyna, a lokaj w dyskretnej liberji wyskoczył i otworzył drzwiczki. Z auta wysiadł samotny mężczyzna. Dick poznał go natychmiast. Był to Ezra Maitland!
— Na Mojżesza! — mruknął ktoś za nim, a gdy Dick odwrócił głowę, ujrzał Elka w jedynym starym fraku, jaki detektyw posiadał w swojem życiu. Zdumienie objęło obydwum mowę. Niedość, że mr. Maitland występował z przepychem udzielnego księcia, zajeżdżając w wytwornej
88

limuzynie, z lokajem, ale nadto ubrany był w nienaganny frak, skrojony wedle ostatnich wymogów mody. Brodę miał o kilka cali skróconą, na nieskazitelnie białej kamizelce kołysał się gruby łańcuch złoty. W klapie jego płaszcza wieczorowego tkwiła biała kamelja, cylinder jego był naj — połyskliwszy, laska najelegantsza, jaką można było sobie wyobrazić.
— Jedwabne skarpetki!... Lakierki!... Boże! niechże pan patrzy, — bełkotał Elk.
Uosobienie przepychu minęło ich i przeszło przez hall.
— Zwarjował! — szepnął Elk. Dick obserwował miljo — nera ze swego miejsca. Podczas gdy mr. Maitland siedział z przymkniętemi oczyma, a po każdym utworze bił brawo rękoma w białych rękawiczkach. Widocznie spał, a budziły go oklaski.
Gdy się koncert skończył, Maitland rozejrzał się lękliwie, jakby chcąc się upewnić, że należy wstać. Potem wyszedł majestatycznie.
— To bogaty Maitland, — usłyszał Dick czyjś szept. — Kupił teraz pałac księcia Caux na Berkeley Square.
Elk nadszedł z innemi jeszcze nowinami.
— Co pan powie o muzykalności starego Maitlanda, kapitanie Gordon? Niech pan sobie wyobrazi, że kupił zawczasu miejsce na wszystkie większe koncerty sezonu. Sekretarz jego był tu dzisiaj z tem poleceniem. I on był tem niemniej stropiony. Kazano mu też zamówić na dzisiejszy wieczór stolik w klubie Herona.
Elk skinął na jednego ze swych towarzyszów.
— Ilu ludzi potrzebuje pan, żeby obsadzić klub Herona?
— zapytał.
— Sześciu, — brzmiała natychmiastowa odpowiedź. — Dziesięciu, żeby go zamknąć, a dwudziestu, gdyby było źle.
89

— Niech pan weźmie trzydziestu, — rzekł Elk.
Klub wyglądał z zewnątrz zupełnie niepozornie, ale kto się znalazł za jego zamkniętemi drzwiami i zasumętemi firankami, zapominał o ubogim, ponurym wyglądzie ze-wnętrznym. Zbytkowny korytarz, wyłożony grubemi dywa-nami, prowadził do sali tanecznej i restauracji. Dick czekał na przybycie dyrektora, i stojąc w drzwiach, podziwiał przepych sali.
— Pozłacany występek! — rzekł Elk pogardliwie. — Ciekaw jestem, ile ośmielą się tu zażądać za kolację. A oto nasz Matuzalem.
Matuzalem siedział przy najlepszym stoliku na sali. Przed mm stał kufel piwa.
— Pije! To przynaj’mniej’ ludzkie, — rzekł Elk.
Hagn nadszedł usłużnie z uprzejmym uśmiechem. — Co za miła niespodzianka, panie kapitanie! — rzekł. — Chce pan, żebym panów wpuścił. Ależ, moi panowie, to zupełnie zbyteczne. Każdy wyższy urzędnik policji jest honorowym członkiem mego klubu.
Ruszył przodem, poprowadził ich między stolikami i znalazł wolną lożę. Niektórym z gości zrzedła mina na widok nowoprzybyłych, a jeden wymknął się chyłkiem i nie pokazał się więcej.
— Mamy dzisiaj doborową publiczność, — rzekł Hagn, pocierając ręce. — Oto lord i lady Belfin, ten pan z długą brodą to bogaty Maitland, a jego sekretarz także jest.
— Johnson? — zapytał Dick zdumiony. — Gdzie on siedzi?
W tej chwili i on zauważył otyłego filozofa. Siedział w oddalonym kącie i prezentował się w staromodnym fraku przeraźliwie niezręcznie i nieszczęśliwie. Siedząc na brzeżku fotelu, zrobił uroczystą minę i splótł dłonie na stole.
90

— Niech go pan sprowadzi do naszego stolika, — szepna.ł Dick do Elka. Elk przebrnął między wirującemi parami do stcłu filozofa, który powitał go z radością i ulgą i tak mocno uścisnął mu dłoń, jakby detektyw uwolnił go z bez-ludnej wyspy.
— Bardzo to ładnie, żeście mię panowie wybawili, — rzekł do Dicka, witając się z nim. — Czuje się tu tak nieswojo. To moja pierwsza i ostatnia wizyta w tym lokalu. — I spojrzał w stronę niewielkiego towarzystwa w przeciwległej loży. Gordon dostrzegł ich już wcześniej. Byli to Ray, w niebywałym humorze, Lola Bassano, ubrana z przepychem i ekscentrycznie, oraz masywny eks-bokser Lew Brady. Johnson wskazał im okiem starego Maitlanda.
— Czy to nie cud? — zapytał szeptem. — Podczas jednego jedynego dnia zmienił zupełnie tryb życia. Kupuje pałac na Berkeley Square, wzywa armję krawców, posyła mię po bilety na koncert, kupuje brylanty! Nie rozumiem, — przyznał, kiwając głową. — Zwłaszcza, że w biurze nie zmienił się zupełnie. Ciągle jest takim samym kutwą. Chciał, żebym prowadził też jego sprawy prywatne, ale odmówiłem stanowczo. Lękam się tylko, że gotów mię jeszcze wyrzucić z firmy, jeżeli się nie zgodzę. W tym tygodniu stał się zupełnie niemożliwy do zniesienia. Czy Ray widział go?
Ray nie zauważył jeszcze swego byłego szefa. Zbyt był uradowany, że znajduje się w tak eleganckiem towarzystwie, i zbyt zajęty Lolą, aby widzieć cokolwiek innego.
— Narażasz się na śmieszność, Ray, — rzekła Lola, — pół Scotland Yardu jest tu i obserwuje cię.
Ray rozejrzał się dokoła, jakby spostrzegł po raz pierwszy, że nie są sami. Naprzeciw niego siedział Dick, przyglądając mu się z powagą. Ray wpadł we wściekłość, zerwał się z miejsca, przeszedł wpoprzek sali, zderzając się z tańczącemi parami, i stanął wreszcie przed Dickiem.
91

— Czy pan mnie szuka? — rzekł głośno. — Czy pan mnie może potrzebuje?
Dick potrząsnął głową.
— Przeklęty szpiegu, dlaczego pan szczuj’e na mnie swoje psy policyjne? — wołał młodzieniec, blady ze wściekłości. — Johnson, co pan robi przy tej bandzie? Może i pan został szpiegiem policyjnym?
— Ależ, kochany Ray’u, — mruknął Johnson.
— Kochany Ray’u! — powtórzył młody Bennett drwiąco. — Jest pan zazdrosny, nędzniku! Zazdrosny, że wydostałem się ze szpon pańskiego wampira! Ale pan!... — Wymachiwał zaciśniętą pięścią przed twarzą Dicka. — Ale pan niech mię zostawi w spokoj’u, panie! Niech pan sobie znajdzie inne zaj’ęcie, niż opowiadanie mojej siostrze niestworzonych historyj o mnie!
— Sądzę, że lepiej’ będzie, jeżeli pan powróci do swoich przyjaciół, — rzekł Dick chłodno, — a jeszcze lepiej, jeżeli pan pójdzie do domu i wyśpi się, żeby wytrzeźwieć.
Scena ta rozegrała się podczas przerwy w tańcu. Teraz orkiestra poczęła grać znowu, ale zainteresowanie sali nie zmniejszyło się, choć głos Ray’a zagłuszony został przez muzykę murzyńską.
Dick był pewien, że dyrektor lub któryś z urzędników klubu nadejdzie zaraz, aby zainterweniować. Istotnie po chwili zjawił się starszy kelner, próbując odprowadzić Ray ’a. Goście powstali przy wszystkich stolikach i patrzeli z wyciągniętemi szyj’ami na rozgniewanego młodzieńca, który bronił się z wściekłością przed uspokajającym go kelnerem.
Dlatego też nikt nie zauważył nieznajomego, który przez dłuższą chwilę obserwował zajście, zanim usunąwszy widzów nabok, wyszedł na środek sali. Siwowłosy mężczyzna w zni — szczonem ubraniu odbijał się rażąco od eleganckiego tła gości. Stał z rękoma na grzbiecie, z twarzą bladą jak trup i poważną,
92

i obserwował Ray’a, który otrzeźwiał natychmiast, poznawszy ojca.
— Muszę z tobą pomówić, Ray, — rzekł John Bennett z prostotą. Stali sami pośrodku wielkiego koła widzów, którzy cofnęli się przed nimi. Muzyka przestała grać, jakby dyrygent otrzymał znak.
— Chodź ze mną do Horsham, chłopcze.
— Nie pójdę! — rzekł Ray z uporem.
— Niech pan idzie z ojcem, Ray, — rzekł Johnson, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca. Ray strząsnął jego rękę.
— Zostanę tutaj! — rzekł, a głos jego brzmiał donośnie. — Nie masz prawa przychodzić tu, ojcze, i ośmieszać mnie. Przez tyle lat gnębiłeś mię i odmawiałeś mi pieniędzy. A teraz śmiesz się oburzać, że spędzam czas w przyzwoitym klubie i jestem przyzwoicie ubrany? Ja jestem w porządku. Czy możesz to samo powiedzieć o sobie? A gdybym nawet nie był zupełnie w porządku, czy mógłbyś mię ganić?
— Chodź stąd. — Głos Johna Bennetta brzmiał ochryple.
— Nie pójdę! — rzekł Ray stanowczo. — I proszę cię, pozostaw mię na przyszłość w spokoju. Zerwanie musiało kiedyś nastąpić, dobrze, że nastąpiło nareszcie.
Ojciec i syn stali naprzeciw siebie, a w znużonym wzroku Johna Bennetta był bezgraniczny smutek.
— Chodź ze mną, — rzekł błagalnie i nieśmiało wyciągnął rękę.
W tej chwili Ray ujrzał twarz Loli, ujrzał stłumiony uśmiech wokół jej ust, i urażona próżność podnieciła jego wściekłość.
Z okrzykiem szału rzucił się naprzód. Uderzenie, jakie trafiło starego Bennetta, zachwiało nim, ale nie upadł. Długo spoglądał na syna, potem pochylił głowę i bez słowa pozwolił Dickowi wyprowadzić się z sali.
Ray Bennett stał znieruchomiały z przerażenia, bez słowa, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu.
93

Muzyka poczęła znowu grać hałaśliwie, i Lew Brady odprowadził Ray’a zpowrotem do stolika, gdzie młodzieniec usiadł bez ruchu, z opuszczoną głową.
Lola zamówiła szampana.
— Bywają chwile, — rzekł Ełk, — gdy syn marnotrawny i tuczne cielę są do siebie tak podobni, że trudno ich odróżnić.
Dick milczał, ale serce jego krwawiło na myśl o tajemniczym człowieku z Horsham, gdyż dostrzegł w oczach Bennetta rozpacz potępieńca.
ROZDZIAŁ XIII.
Napad na Eldor Street.
Podczas całej tej sceny Ezra Maitland siedział zupełnie spokojnie, i zdawało się, j’akoby wypadek ten nie wywarł na mm najmniejszego wrażenia, j’akby go nawet nie zauważył. Wreszcie wstał ociężale i opuścił lokal.
— Idzie teraz do domu, nie zapłaciwszy rachunku, — szepnął Elk.
Mimo tego faktu starszy kelner uprzejmie odprowadził starego miljonera do drzwi, podano mu płaszcz, cylinder i laskę, i mr. Maitland znikł, zanim się pochyleni w ukłonie kelnerzy znowu wyprostowali. Publiczność na sali jakby odzyskała po przykrym incydencie humor. Dick spoj’rzał na zegarek i dał znak Elkowi. Wstali i bez pośpiechu skierowali się ku drzwiom. Jeden z kelnerów pośpieszył za nimi. — Panowie pragną płacić?
— Później“, za trzy minuty, — rzekł Dick.
W tej chwili wskazówka zegara wskazywała pierwszą. Dokładnie w trzy minuty później klub był w rękach policji.

O pierwszej piętnaście w całym lokalu nie było nikogo prócz dyżurującego detektywa i personelu.
— Gdzie Hagn? — przesłuchiwał Dick starszego kelnera.
— Poszedł do domu, — brzmiała mrukliwa odpowiedź. — Wychodzi zawsze wcześnie.
— To wymysł, mój synu, — rzekł Elk. — Niech nas pan zaprowadzi do jego pokoju.
Znaleźli się w wielkiej komnacie bez okien, wygodnie urządzonej i położonej na parterze, w części dawnej sali misyjnej, którą pozostawiono nietkniętą. Podczas gdy niżsi urzędnicy przeglądali księgi kartkę za kartką, Elk dokonał rewizji pokoju. W kącie stała mała kasa ogniotrwała, na której widniała pieczęć policyjna. Na kanapce leżało nie — porządnie rzucone ubranie, zdjęte widocznie w wielkim pośpiechu. Elk wziął je do światła i obejrzał uważnie. Był to frak, który nosił Hagn, odprowadzając ich do stolika.
— Proszę przyprowadzić starszego kelnera. — Starszy kelner nie chciał udzielić wyjaśnień.
— Mr. Hagn zmienia zawsze ubranie przed odejściem, — rzekł.
— Dlaczego odszedł przed zamknięciem klubu?
Kelner wzruszył ramionami. — Nie znam jego spraw prywatnych, — rzekł, a Elk kazał go odprowadzić.
Przy ścianie stała toaletka z lustrem. Po obu stronach lustra znajdowały się małe lampy bez abażurów. Elk zapalił je i przy jasnem świetle dostrzegł dwie kępki włosów, które obejrzał na tle czarnego rękawa. W szufladzie znalazł fla — szeczkę gumy alkoholowej, potem obejrzał starannie szczotkę.
Następnie wytrząsł zawartość kosza do papierów na stół. Znalazł kilka podartych rachunków, listów handlowych, cyrkularz jakiegoś sklepu, trzy ustniki od papierosów i roz-maite strzępy papieru. Jeden kawałek pokryty był gumą i zlepiony we dwoje.

— Założyłbym się, że wytarł tem swoją szczotkę, — rzekł Elk.
Z trudnością rozlepił papierek. Był on pokryty pismem maszynowem i składał się z trzech wierszy:
,,Pilne. Odwiedzić Siedem E. S. 2. Napadu niema. Zapewnić sobie zeznania M.
Pilne! Ż. /“.
Dick wziął papier z ręki Elka i przeczytał.
— Co do tego, że nie będzie napadu, to się myli, — rzekł.
— E. S. oznacza Eldor Street. Zaś 2 to albo numer drugi albo godzina druga.
— Ale kto to jest M.? — zapytał Elk, marszcząc brew.
— Prawdopodobnie Mills, człowiek, którego złapaliśmy w Wandsworth. Złożył on zeznania na piśmie, prawda?
— W każdym razie podpisał je, — rzekł Elk w zamyśleniu. Przewracał raz poraź papiery, wydobyte z kosza, aż wreszcie
znalazł to, czego szukał, małą kopertę zaadresowaną na maszynie do G. V. Hagna i noszącą na odwrocie stempel dzielnicowej poczty posłańców.
Elk posłał po portjera. — 0 której godzinie przyniesiono ten list? — zapytał.
Portjer był wysłużonym żołnierzem, jedynym z aresztowanych, który rozumiał swoje położenie.
— List ten nadszedł około dziewiątej, panie inspektorze, — rzekł usłużnie i okazał na potwierdzenie książkę pocztową.
— Przyniósł go messengerboy (posłaniec miejski).
— Czy mr. Hagn często otrzymuje takie listy?
— Bardzo rzadko, panie inspektorze, — rzekł portjer i zapytał lękliwie, co się z nim stanie.
— Może pan iść do domu, ale pod nadzorem. Nie wolno panu rozmawiać z nikim, ani wspominać komukolwiek, że pytałem o ten list. Czy pan zrozumiał?

— Tak, panie inspektorze.
Elk połączył się z centralą telefoniczną i kazał przerwać na godzinę wszelkie połączenia. Było trzy kwadranse na drugą.
Pozostawił w klubie na straży osiemnastu detektywów i pojechał z Dickiem i pozostałymi ludźmi z jak największą szybkością na Tottenham. Jakieś sto metrów przed Eldor Street auto zatrzymało się i wszyscy wysiedli. Dick kazał ludziom pójść bocznemi ulicami, sam zaś poszedł z Ełkiem dalej.
Na rogu Eldor Street Elk przekonał się, że ostrożność jego zwierzchnika była uzasadniona. Jakiś człowiek stał oparty o słup latarni, i Elk zaczął natychmiast głośną rozmowę z Dickiem na obojętny temat.
Człowiek pod latarnią wahał się o chwilę za długo. Gdy stanęli obok niego, Elk zwrócił się doń: — Czy mogę pana poprosić o ogień?
— Nie, — mruknął nieznajomy.
W następnej chwili leżał na ziemi. Elk klęczał na nim, trzymając go kościstemi palcami za gardło.
— Jeżeli krzykniesz, Żabo, uduszę cię, — syknął detektyw. Zanim opryszek zrozumiał, jaki to huragan zwalił się na niego, był już w rękach detektywów, którzy nadbiegli szybko, związany, z zakneblowanemi ustami, w drodze do auta policyjnego.
— Wszystko zależy teraz od tego, czy gentleman, który pilnuje pasażu za ogrodami, dostrzegł ten incydent, — rzekł Elk, strząsając kurz ze spodni. — Jeżeli nas widział, przeżyjemy miłe rzeczy.
Ale widocznie wartownik w pasażu był zbyt oddalony. Elk stanął u wejścia i usłyszał po chwili stłumione kroki. Ruszył naprzód, nie zachowując się zbyt cicho.
— Kto to? — zapytał wartownik.
— Ja! — szepnął Elk. — Nie wrzeszcz tak.
7 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
97

— Czego tu szukasz? — rzekł nieznajomy rozkazującym tonem. — Powiedziałem ci, że masz stać przy latarni.
Oczy Elka przywykły już do ciemności i mierzyły odległość.
— Dwóch śmiesznych człowieczków nadchodzi przez Eldor Street. Chciałbym, żebyś ich zobaczył, — szepnął.
W młodości Elk grywał w piłkę nożną, a teraz machnął potężnie nogą. Wartownik padł na ziemię, wydawszy tylko mimowolny stłumiony okrzyk. Nie odzyskał jeszcze tchu, gdy usłużne ręce rzuciły go już do auta policyjnego.
— Musimy wejść przez tylne drzwi, chłopcy, — rzekł Elk.
Tym razem furtka ogrodowa była otwarta. Elk zdjął buciki i w skarpetkach minął długi korytarz. Cicho otworzył drzwi do pokoju Maitlanda. Pokój był ciemny i pusty. Powrócił do komórki, gdzie zmywano naczynia.
— Na parterze niema nikogo, — rzekł. — Musimy zajrzeć na górę.
Był już prawie u szczytu schodów, gdy przez szparę pokoju gospodyni Maitlanda dostrzegł światło. Przesadził resztę stopni w trzech susach i rzucił się ku drzwiom. Ustąpiły za trzeciem natarciem. Pokój był zupełnie ciemny.
— Ręce dogóry! — zawołał w nagłą ciemność.
Odpowiedzią była zupełna cisza. Elk schylił się i rzucił na pokój snop światła swojej latarki elektrycznej. Pokój był pusty. Nadbiegli detektywi, zapalono lampę na stole, szkiełko lampy gazowej było jeszcze gorące. Przeszukano pokój, który był jednak zbyt mały, aby mógł ukrywać wielu ludzi. Jedno spojrzenie na okno przekonało Elka, że mie-szkańcy domu nie mogli tędy uciec.
W drugim końcu pokoju znajdowała się szafa do garderoby, wypełniona staremi ubraniami, wiszącemi na wieszakach.
— Wyrzucić te rzeczy! — rozkazał Elk. — Muszą tam być drzwi do sąsiedniego domu.
98

Wyrzucono ubrania i policjanci poczęli rąbać tylną ścianę szafy. Dick przeszukiwał szybko papiery, leżące na stole.
— Zeznanie Millsa, — rzekł zdumiony. — A sporządzono przecież tylko dwa odpisy, z których ja mam jeden, a drugi znajduje się w pańskiem biurze, Elk.
W tej chwili tylna ściana szafy została wywalona i detektywi wpadli do sąsiedniego domu.
Teraz wyszedł najaw niezwykle ciekawy fakt, że przejście to biegło przez blok dziesięciu sąsiednich domów, a wnet okazało się, że we wszystkich tych domach aż do końca ulicy mieszkały Żaby. Ponieważ każdy z mieszkańców mógł być Numerem Siódmym, aresztowano wszystkich. Prócz owych drzwi w domu Maitlanda nie usiłowano nigdzie zamaskować przejść. W pozostałych domach były to tylko zwykle otwory, wybite w murach.
— Wątpię, czy go mamy, — rzekł Elk, powróciwszy bez tchu do Dicka. — Nie widziałem żadnego, któryby wy-glądał na odrobinę mózgu.
— Czy nikt nie uciekł z tego bloku domów?
Elk potrząsnął głową. — Ludzie moi są w pasażu i na ulicy. Jest też sporo policji mundurowej. Nie słyszał pan gwizdków?
Nadszedł asystent Elka, aby mu zdać raport. — Na tylnym dziedzińcu znaleziono jakiegoś człowieka. Pozwoliłem sobie zabrać go policjantowi i przyprowadzić tutaj. Czy chce go pan widzieć?
— Dawaj go pan! — rzekł Elk.
W kilka minut później wepchnięto do pokoju związanego człowieka. Był średniego wzrostu, miał długie blond włosy. Przez chwilę Dick patrzał na niego zdumiony, potem zawołał:
— Toż to Carlo!
99

— A ja jestem nawet pewien, że to Hagn! — rzekł Elk. — Zdejm-no brodę, Żabo! Pogadamy trochę o liczbach, poczynając od siedmiu!
Nawet Dick nie był w stanie uwierzyć własnym oczom. Peruka była tak łudząca, broda przyprawiona tak wspaniale, że nikt nie poznałby w tym człowieku dyrektora klubu Herona. Ale na dźwięk jego głosu Dick wiedział, że Elk ma rację.
— Numer Siódmy? — rzekł Hagn przez nos. — Myślę raczej, że Numer Siódmy przedostanie się przez wasz kordon bez najmniejszej trudności. Jest on w wyśmienitej komitywie z policją. Naco mnie pan właściwie potrzebuje, mr. Elk?
— Żeby się dowiedzieć o roli, jaką odegrał pan w nocy czternastego maja podczas zamordowania starszego in-spektora Gentera.
Hagn wydął wargi. — Dlaczego nie zapyta pan lepiej Broada? On też był przy tem. Może jako świadek złoży zeznania na moją korzyść. Niech pan spojrzy przez okno, tam stoi.
— Dick otworzył okno i wyjrzał. Tłum kobiet w chustkach i spódnicach stał tam, przyglądając się transportowaniu aresztowanych.
Blask cylindra przyciągnął spojrzenie Dicka, a glos, co do którego nie mógł mieć wątpliwości, zawołał:
— Dzieńdobry, kapitanie Gordon. Akcje Żab spadły bardzo, co? A propos, czy widział pan dziecko?
ROZDZIAŁ XIV.
„Słuchajcie, wszystkie ropuchy!“
Elk zszedł nadół na ulicę, aby się przywitać z Amerykaninem. Mr. Broad był we fraku, zaś reflektor jego auta rozjaśniał mrok brudnej ulicy.
— Ma pan istotnie dobry węch, — rzekł Elk z uznaniem.

— Gdy zobaczyłem, jak dwudziestu detektywów wybiegło z klubu Herona i odjechało w szalonem tempie, nie mogłem przecież przypuszczać, że pośpiech ich to tylko ma na celu, żeby jeszcze przed drugą lec w łóżeczkach, — rzekł Broad. — Bywam w klubie zwykle nad ranem. Członkowie jego są może mniej jeszcze pożądaną znajomością, niż reszta Zab. Ale bawią mię... Powtarzam swoje pytanie: czy widział pan milutkie dziecię, które uczy się sylabizować słowa 0 — LA MA KO — TA?
Elk miał wrażenie, że uprzejmy Amerykanin drwi z niego. — Niech pan lepiej wejdzie i pomówi z moim szefem.
Broad poszedł za inspektorem do sypialni gospodyni Maitlanda, gdzie Dick badał pozostawione przez Numer Siódmy przy raptownej ucieczce papiery.
Prócz kopji zeznania Millsa znalazł paczkę kartek, z których wiele wydawało się nieczytelnemi i niezrozumiałemu Pisane były na maszynie i przypominały zupełnie rozkazy wojskowe. Były to rzeczywiście rozkazy Wielkiej Żaby, wydawane przez jego dowódcę sztabu, i nosiły podpis Numeru Siódmego.
Jedna kartka głosiła:,, Pośpieszyć się z Raymondem Bennettem! L. niech mu powie, że jest Żabą. Cokolwiekby się z nim stało, musi to być wykonane przez kogoś, kt° nic jest znany jako Żaba“.
Na innej kartce było napisane:,,Gordon jest zaproszony na czwartek na obiad do poselstwa amerykańskiego. Zrobić koniec. Elk kazał zaprowadzić nowy dzwonek alarmowy pod czwartą kondygnacją schodów. Jedzie jutro o 4.15 do Wandsworth przesłuchać Millsa“.
Były i inne karteczki, mówiące o ludziach, o których Dick nie słyszał nigdy. Uśmiechał się właśnie nad lakoniczną instrukcją, nakazującą zrobić z nim koniec, gdy wszedł Amerykanin.
101

— Niech pan siada, mr. Broad. Posępne spojrzenie Elka zdradza mi, że potrafił pan usprawiedliwić swoją obecność tutaj.
Broad skinął głową z uśmiechem. — Amr. Elk zadaje sobie tyle trudu. — Spojrzenie jego padło na papiery. — Czy byłoby niedyskrecją, gdybym zapytał, czy to są wizytówki Żaby? — zapytał.
— Owszem, — rzekł Dick. — Każda uwaga pańska, dotycząca Żab, jest szczytem niedyskrecji, póki nie ma pan zamiaru dopomóc nam w wyjaśnieniu zagadki.
— Nie zdradzając się zupełnie, mogę panu jedno tylko zakomunikować, że pańska Żaba Numer Siedem uciekła, — rzekł Amerykanin chłodno. — Słyszałem okrzyki radości Żab, sprowadzanych pod eskortą na ulicę. Przebranie Numeru Siódmego było idealne. Nosił mundur policjanta.
Elk zaklął cicho, ale siarczyście. — Więc to był on, — rzekł. — On był tym policjantem, który odprowadził Hagna pod pozorem aresztowania go. A gdyby jeden z moich ludzi nie odebrał mu przypadkowo aresztanta, uciekliby obaj. Niech pan zaczeka chwilę.
Elk odszukał detektywa, który przyprowadził Hagna.
— Nie znam tego policjanta, — rzekł urzędnik. — Był z obcego mi oddziału. Wysoki mężczyzna z grubemi, czar — nemi wąsami. Jeżeli to było przebranie, w takim razie było doskonałe.
Elk powrócił zdruzgotany.
— Jedno chciałbym tylko wiedzieć, jaką grę prowadzi Żaba z Ray em Bennettem, — rzekł mr. Joshua Broad.
— Gdyż jest to w każdym razie jedna z najbardziej zajmujących intryg strategji Żab. — Powstał i wziął kapelusz.
— Dobranoc! Niech pan nie zapomni poszukać dziecka, inspektorze, — uśmiechnął się na pożegnanie. Elk przeszukał dom od strychu do piwnic, ale bez rezultatu.

— Zdaje mi się, że to jest dla nas cennym śladem, — rzeki Dick, pcdając Elkowi jedną z kartek. Detektyw przeczytał:
„Wszystkie Ropuchy mają słuchać wtorek. 3. 1. n.l L. V. M. B. Ważne!“
— Tę prostą, ale osobliwą wiadomość mam tu w dwudziestu pięciu odpisach, — rzekł Dick. — A że nie widzę do tych instrukcyj kopert, przypuszczam, że Hagn rozsyłał je albo z klubu, albo ze swego mieszkania. 0 ile orjentuję się w numeracji Zab, to Numer Jeden pracuje przez Siedem, który może zna szefa, a może i nie zna. Hagn, którego numer, mówiąc nawiasem, jest 13, co mu też przyniesie wiele nieszczęścia, — jest naczelnikiem biura Numeru Siódmego i komunikuje się z kierownikami poszczególnych sekcyj. Siódmy otrzymuje rozkazy wprost od Wielkiej Żaby, ale może też działać bez pytania, gdy zachodzi konieczność. Tu naprzykład, — stuknął palcem w jedną z kartek, — usprawiedliwia się z użycia Millsa, co potwierdza moje przypuszczenie.
— Nigdzie pisma ręcznego?
— Nie. Ani odcisków palców.
Elk wziął do ręki jeden z papierków, na których wypisane były rozkazy, i potrzymał go pod światło.
— Znak wodny z trzema lwami, — rzekł. — Nowa maszyna do pisania, pisał ktoś wprawny, mający mały palec u lewej ręki słaby, gdyż litery a i y stale wychodzą słabiej. Znaczy to, że pisał wszystkiemi palcami. Amatorzy rzadko używają małego palca, zwłaszcza lewej ręki. Schwytałem kiedyś pewnego bandytę jedynie dzięki temu, że wiedziałem o tem. — Przeczytał jeszcze raz treść kartki. — Wszystkie Ro-puchy mają słuchać Wtorek — „Ropuchy“ są to oczywiście przywódcy organizacji Żab. Hm, ale gdzie mają słuchać. To „3. 1. n.“ daje mi wiele do myślenia, panie kapitanie.
103

Dick spojrzał na niego dziwnie.
— We wtorek o godzinie 3 min. 1 w nocy będziemy słuchali radja według sygnału,,code“ L. V. M. B. Usłyszymy Wielką Żabę, Elk!
ROZDZIAŁ XV.
Nazajutrz.
Ray Bennett obudził się. Skronie tętniły mu, język był suchy. Z wielkim wysiłkiem udało mu się unieść zbolałą głowę z poduszek i wstać. Nalał sobie szklankę wody i wypił chciwie, potem siadł na skraju łóżka i wsparłszy głowę na rękach, usiłował przypomnieć sobie wydarzenia ubiegłej nocy. Nie pamiętał dokładnie, co się stało, ale czuł, że stało się coś strasznego. Po długim czasie dopiero wypadki odżyły w jego pamięci. Zerwał się z łóżka, i chodząc nerwowo po pokoju, starał się usprawiedliwić swoje postępowanie przed sobą samym.
Gdy po kąpieli otrzeźwiał zupełnie, doszedł już do przekonania, że wyrządzono mu wiele, wiele złego. Oczywiście nie powinien był uderzyć ojca — napisze do niego zaraz, aby mu wyrazić swój żal z tego powodu. Ale nie będzie to list błagalny, lecz w miarę dumny. Tak postanowił. Osta-tecznie nieporozumienia takie zachodzą we wszystkich rodzinach. A przyjdzie dzień, gdy Ray Bennett powróci do ojca jako człowiek bogaty i...
Ray wydął wargi. Wiodło mu się teraz przecież nieźle. Miał drogie mieszkanie, co tydzień poczta przynosiła mu nową paczkę szeleszczących banknotów. Miał auto... ale jak długo będzie to trwało? Ray nie był głupcem, nie był może tak mądry, jak sobie wyobrażał, ale głupcem nie był. Dlaczegóż miałby rząd japoński, czy inny, płacić mu tyle

pieniędzy za informacje, które można było przecież czerpać z każdego podręcznika, wystawionego w księgarni za kilka szylingów? Porzucił tę myśl. Posiadał on właściwość od-pychania od siebie wszelkiej uciążliwej myśli. Otworzył drzwi do jadalni i stanął jak wryty.
Przy otwarłem oknie siedziała Ella, wsparłszy głowę na rękach. Była blada, a pod oczyma miała sine smugi.
— Ella, na miłość boską, co ty tu robisz? — zawołał Ray. — Jak się tu dostałaś?
— Portjer otworzył mi swoim kluczem, kiedy mu powiedziałam, że jestem twoją siostrą, — rzekła Ella obojętnie. — Przyjechałam z samego rana, żeby cię zapytać, czy chcesz pojechać do Horsham i pomówić z ojcem.
— Nie teraz, nie... za kilka dni, — rzekł Ray szybko. W istocie nie obawiał się spotkania z ojcem.
— Czy tak wielką ofiarą byłoby, Ray’u, wyrzec się tego wszystkiego?
— Tego wszystkiego nie, jeżeli masz na myśli mieszkanie. Ale ty i ojciec chcecie przecież, żebym porzucił swoją pracę.
— Nie sądzę, aby ci to wyszło na złe. — To był nowy ton, i Ray patrzał na siostrę zdumiony. — Wróć do ojca, Ray’u, wróć zaraz!
Ray potrząsnął głową. — Nie, nie mogę. Napiszę do mego. Przyznaję, że postąpiłem wobec niego niesłusznie, i to mu właśnie napiszę, ale więcej nie mogę zrobić.
Zapukano do drzwi.
— Proszę! — zawołał Ray.
— Czy przyjmie pan miss Bassano i mr. Brady ego? — zapytał służący szeptem i spojrzał znacząco na Ellę.
— Naturalnie, że mię przyjmie! — zawołał głos z zewnątrz. — Naco te formalności?... Ach... rozumiem... — Lola Bassano zmierzyła Ellę wzrokiem z pod półprzymknię — tych powiek.
105

— To moja siostra Ella, — przedstawił Ray, — a to miss Bassano i mr. Brady.
Ella patrzała z mimowolnym podziwem na szczupłą postać przy drzwiach. Twarz Loli, jej postawa, jej kształtna ręka, jej strój budziły w niej zachwyt.
— Czy podoba się pani mieszkanie brata? — zapytała Lola, siadając naprzeciw Elli i zakładając nogę na nogę.
— Tak, bardzo tu ładnie, i Horsham wyda mu się pewnie niezmiernie puste, gdy powróci do nas, — rzekła Ella.
— A czy pan wraca do Horsham? — Stawiając to pytanie, Lola odrzuciła głowę w tył i spojrzała Ray’owi prosto w oczy.
— Ani myślę! — rzekł Ray energicznie. — Powiedziałem już Elli, że praca moja tutaj jest mi zbyt ważna, abym się jej miał wyrzec.
Lola skinęła głową z zadowoleniem, a Ellę przeszedł nagle dziwny dreszcz. Przed chwilą jeszcze była zachwycona urodą Loli, teraz miała wrażenie, że w kącikach jej pięknych ust czai się okrucieństwo.
— Bo musi pani wiedzieć, miss Bassano, że Gordon naopowiadał mojej siostrze najpotworniejsze historje o nas wszystkich.
— Gordon jest monomanem, — rzekł Lew Brady. — Nasłał przecież nawet Elka na pańskiego ojca i kazał go przesłuchać. Zdaj’e mu się, że na całym świecie są sami prze-stępcy oraz jeden jedyny człowiek, powołany do chwytania ich, a tym jest on sam...
— Tap — tap — taptap — tap.
Zapukano do drzwi. Wolno, z namysłem, nieuchronnie. Działanie, jakie wywarło to na Brady’m, było nader osobliwe. Potężne jego ciało jakby się skuliło, twarz stała się nagle tępa
— Tap — tap — taptap — tap..
.106

Ręka, którą Brady przytknął do ust, drżała. Ella patrzała to na niego, to na Lolę, która także pobladła pod szminką. Brady poczłapał do drzwi, dysząc ciężko w nagłej ciszy, jaka zapanowała w pokoju.
— Proszę! — wysapał wreszcie, ale nie mógł się doczekać wejścia pukającego — i sam szarpnął drzwi.
Na progu stał Dick Gordon.
Spojrzał z uśmiechem na wszystkich pokolei.
— Widzę, że znak Żaby wywiera na niektórych z państwa przerażające wrażenie? — rzekł z satysfakcją.
ROZDZIAŁ XVI.
Ray dowiaduje się prawdy.
Lola pierwsza odzyskała panowanie nad sobą. — To nieładnie z pańskiej strony tak nas nastraszyć. Od czasu, gdy tyle się o tem czyta w gazetach, bardzo się boję Zab.
— Ten znak to moja najnowsza zdobycz, — rzekł Dick z drwiącą powagą. — Nauczyła mię tego Żaba trzydziestego stopnia, jako znaku, który daje stary mistrz, Wielka Żaba, gdy raczy odwiedzić swoich poddanych.
— Pańska Żaba trzydziestego stopnia kłamie zapewne, — rzekła Lola, zarumieniona z gniewu. — Wogóle Mills...
— Nie wspomniałem wcale o Millsie, — rzekł Dick.
— Ale o jego aresztowaniu pisały przecież wszystkie gazety.
— Wiadomość ta me ukazała się w żadnej gazecie, — rzekł Dick, — chyba tylko w ’„Nowym Kurjerze Żabim“, w rubryce,,Osobiste“.
Ray wysunął się o krok naprzód. — Co pana tutaj sprowadza, Gordon? — zapytał.
— Chciałbym pomówić z panem prywatnie, — rzekł Dick.
-07

— Niema rzeczy, której nie mógłby mi pan powiedzieć w obecności moich przyjaciół, — odparł Ray, któremu zrobiło się nieswojo.
— To też obecność pańskiej siostry nie krępuje mnie, — rzekł Gordon.
— Chodźmy, Lew, — rzekła Lola, wzruszając ramio-nami. Ale Ray powstrzymał ich.
— Przepraszam bardzo, czy to jest mój dom, czy nie? — zapytał z wściekłością. — Wdziera się pan do mego mieszkania, obraża pan moich przyjaciół i poprostu wyrzuca ich za drzwi! Podziwiam pańską odwagę. Oto drzwi!
— Jeżeli pan to tak rozumie, muszę odejść! — rzekł Dick. — Ale przyszedłem tu, aby pana ostrzec.
— Fi, gwiżdżę sobie na pańskie ostrzeżenia!
— Przyszedłem, aby panu powiedzieć, że wedle po-stanowienia Wielkiej Żaby będzie pan musiał na przyszłość pracować za otrzymane pieniądze. To wszystko.
Nastąpiła chwila śmiertelnej ciszy, którą przerwał wreszcie głos Elli.
— Żaby? Ależ mr. Gordon, Ray nie należy przecież do Żab?
— Jest to dla niego może nowiną, ale mimo to tak jest. Pańscy goście, Ray u, to wierni słudzy tego płazu, Lola jest przez niego utrzymywana, tak samo jak jej mąż...
— Kłamco! — zawołał Ray. — Lola nie jest zamężna. Jest pąn nędznym kłamcą. Precz, zanim pana sam wyrzucę!
Milczące błaganie Elli skłoniło Dicka do tego, że bez słowa skierował się do drzwi. Na progu odwrócił się i wlepił zimny wzrok w Lewa Brady.
— W księdze Żaby obok pańskiego nazwiska postawiony jest wielki znak zapytania, Brady! Niech się pan ma na baczności!
108

Brady załamał się pod tym ciosem, — gdyż był to cios.
Gdyby się mógł zdobyć na odwagę, pobiegłby za Gordonem na korytarz, aby wybłagać od niego dalsze infor-macje. Ale nie poważył się, stał tylko bezradnie na środku pokoju i spoglądał na drzwi, które gość zamknął za sobą.
— Na miłość boską, wpuśćmy tu trochę świeżego powietrza! — zawołał Ray, otwierając okno, — Ten człowiek to przecież chodząca zaraza... Zamężna! Mnie to chce wmówić?... Odchodzisz już, Ello?
Siostra skinęła głową.
— Powiedz ojcu, że napiszę do niego. Wstaw się za mną i dowiedź mu, że i on postępował ze mną niesłusznie!
Ella wyciągnęła do niego rękę. — Bądź zdrów, Ray’u, — rzekła. — Może wrócisz do nas jednak? — Wzruszenie owładnęło nią i łzy popłynęły jej z oczu. Przytuliła się do brata i szepnęła: — 0 Ray’u, Ray u, to przecież nieprawda, ty nie należysz do Żab?
— Ależ Ello, tyle w tem jest prawdy, co w historji o małżeństwie miss Bassano... Sensacje! Gordon lubi sensacje!
Ella skinęła Loli na pożegnanie głową, nie podając jej ręki. Lew Brady patrzał pożądliwie, jak Ray odprowadzał siostrę do windy.
— Co on przez to myślał, Lola? — zapytał Brady, gdy zostali sami. — Gordon coś wie! Słyszałaś? Znak zapytania przy mojem nazwisku! To źle... Lola, mam już dosyć tych Żab. Już mi to działa na nerwy!
— Jesteś głupcem, — rzekła Lola spokojnie. — Gordon dopiął celu, napędził ci strachu.
— Strachu? — odparł Lew. — Ty się nie boisz, bo nie masz wyobraźni! Jestem niespokojny, gdyż zaczynam rozumieć, że Żaby są dziesięć razy potężniejsze, niż mi się zdawało! Niedawno dopiero zabili Szkota Macleana, tak
109

samo ze mną zrobią bez namysłu koniec. Już ja znam Żaby, Lola. To ludzie zdolni do wszelkiego przestępstwa, poczynając od mordu. Wielka Zaba jest ich bogiem, ich bałwanem... Znak zapytania przy mojem nazwisku? Gotów j’estem uwierzyć w to! Wypaplałem trochę o nich, nie daruj’ą mi tego.
— Cyt! — ostrzegła go Lola. Rozległy się kroki, i Ray powrócił.
— Dzięki Bogu, już poszła! Ach, co to za straszny poranek. Żaby... Żaby... Żaby! On oszalał!
Lola spokojnie zapaliła papieros i rzuciła od niechcenia przez ramię: — Co masz przeciw Żabom? Płacą dobrze i mało wymagają.
Ray zdębiał. — Jak to rozumiesz? Przecież to są nikczemni przestępcy, którzy zabij’ają ludzi?
Lola potrząsnęła głową. — Nie wszyscy, — poprawiła. — To tylko motłoch. Większe Żaby są innego charakteru. Ja nałeżę do nich, i Lew należy.
— Co ty tam gadasz u licha? — zapytał Lew z lękiem i gniewem.
— Musi się nareszcie dowiedzieć. Prędzej czy później musiał się dowiedzieć, — rzekła Lola niewzruszona. — Ray jest zbyt mądrym chłopcem, żeby miał długo wierzyć w poselstwo japońskie. Dlaczego nie ma się dowiedzieć, że jest Żabą?
— Żabą? — powtórzył Ray automatycznie, padając na krzesło.
Lola podeszła do niego. — Nie rozumiem, dlaczego miałoby być gorzej nazywać się Zabą, niż agentem obcego mocarstwa, któremu sprzedajesz tajemnice swojej ojczyzny. Wybrano cię z pośród tysięcy, ponieważ posiadasz wielką inteligencję. Powinieneś się czuć dumny, a me oburzony. — Wyciągnęła do niego wąską, piękną rękę, którą Ray ucałował.
110

— Niczego naprawdę złego nie będą przecież ode mnie żądali? — zapytał lękliwie. — Nie nadaję się zresztą zu-pełnie do zabijania ludzi, ale może masz rację — nie można winić „Żaby“ za wszystko, co robią jego ludzie. Pod jednym tylko względem nie ustąpię, Lolu: bezwarunkowo nie pozwolę się tatuować!
— Głuptasie! — rzekła Lola, wyciągając białe ramię. — Czyż ja jestem tatuowana? Albo Lew? Starsi nigdy nie są tatuowani! Nie wiesz wcale, jak wielka przyszłość cię czeka, mój drogi.
Ray ujął jej rękę i pogładził. — Lolu, — rzekł, — ta hi — storja, którą opowiadał Gordon... że jesteś zamężna... to przecież nieprawda?
Lola pogłaskała go po włosach. — Gordon jest zazdrosny. Nie, nie pytaj, nie mogę ci teraz powiedzieć wszystkiego. Ale czyż on nie ma swoich powodów?
Ray wyciągnął ku niej ramiona, ale Lola cofnęła się.
— Słuchaj, zadzwonię teraz po stolik i pójdziesz z nami na lunch. Wypijemy na zdrowie Wielkiej Żaby, która żywi nas wszystkich.
Ale gdy Lola podniosła słuchawkę, ujrzała małą, czarną skrzyneczkę metalową, umocowaną do podstawy telefonu.
— Czy to jakiś nowy wynalazek? — zapytała.
— Założono to wczoraj, — rzekł Ray. — Monter opowiadał mi, że ktoś, telefonując podczas burzy, dostał silnego szoku, robią więc teraz próby z tym instrumentem, który zakładają wszędzie. Telefon jest przez to cięższy i brzydszy, ale...
Lola odłożyła wolno słuchawkę i pochyliła się nad aparatem.
— To dyktafon, — rzekła. — Przez cały czas naszej rozmowy podsłuchiwano nas.
111

Podeszła do kominka, wzięła żelazny haczyk i jednem uderzeniem strzaskała aparacik.
Inspektor Elk, który siedział ze słuchawkami na uszach w swoim małym gabinecie na wybrzeżu Tamizy, z westchnieniem odłożył ołówek. Potem połączył się z centralą policyjną.
— Można już odśrubować dyktafon przy numerze 93718 na Knightsbridge, — rzekł.
Zebrał stenogramy i ułożył je starannie na biurku.
Tej nocy więzień Mills, któremu przyrzeczono bezkarność i ułatwienie swobodnego wyjazdu do Kanady, zdecydował się złożyć pełne wyznanie. A Mills wiedział wiele, znacznie więcej, niż zeznał dotychczas.
„Mogę panu wskazać drogę do schwytania Numeru Siódmego“, głosiła karteczka.
Numer Siódmy! Ełk zaczerpnął głęboko oddechu. Numer Siódmy to była oś, dokoła której obracało się kolo. A może ślad ten zaprowadzi i do znalezienia zaginionego dokumentu. Przy tej myśli Elk westchnął. Obaj ministrowie stale atakowali Scotland Yard zapytaniami i przypomnieniami.
— Żądają cudów! — skarżył się Elk. — A cudy już się dzisiaj nie dzieją.
Podszedł do wieszadła, aby sobie wziąć na pocieszenie cygaro z palta, ale gdy sięgnął do kieszeni, uczuł pod ręką grubą rolkę papieru. Wyciągnął ją i rozłożył na biurku. Pierwsze słowa dokumentu były:,,W imieniu Jego Kró-lewskiej Mości, Najjaśniejszego Pana...“
Elk chciał krzyknąć, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Drżącemi rękoma począł przerzucać karty dokumentu. Był to zaginiony traktat.
Elk ścisnął cenną zdobycz w ręku i począł sobie przypominać zdarzenia ubiegłej nocy. Kiedy zdjął palto? Kiedy wkładał po raz ostatni rękę do kieszeni? Oddał palto do gar-

deroby klubu Herona i nie przypominał sobie, aby sięgał potem jeszcze ręką do kieszeni. Więc to się stało w klubie. Może któryś z kelnerów był Zabą.
Elk nacisnął dzwonek. Wszedł Balder.
— Balder, przypomina pan sobie pewnie, że przeszedłem przez pański pokój. Czy niosłem wtedy palto na ręku?
— Nie zauważyłem, — rzekł Balder z satysfakcją.
Balder sprawiał na swoim zwierzchniku wrażenie, jakby największą przyjemnością było dla niego nie wiedzieć czegoś, nie móc odpowiedzieć, nie móc pomóc.
— To dziwne, — rzekł Elk.
— Czy coś jest nie w porządku, panie inspektorze?
— Nie, nie... Czy zapamiętał pan sobie instrukcje co do Millsa? Nie wolno mu z nikim rozmawiać. Gdy tylko zostanie przyprowadzony, ma zostać wpuszczony do po-czekalni i siedzieć tam zupełnie sam. Nie wolno z nim mówić, a gdyby sam się odezwał, nie wolno odpowiadać.
Elk zbadał jeszcze raz swoją zdobycz. Nie brakowało niczego, uwagi ministra były także. Detektyw zatelefonował do jego lordowskiej mości i zakomunikował radosną wiadomość. W dziesięć minut później przybyła z Ministerstwa Spraw Zagranicznych mała delegacja, która zabrała cenny dokument i w imieniu ministra wyraziła Elkowi podziękowanie za położone zasługi.
Do przybycia Millsa była jeszcze godzina, i Elk spędził ten czas w towarzystwie Hagna, który otrzymał teraz odosobnioną celę, oddaloną od zwykłych miejsc aresztu, na posterunku Cannon Row.
Hagn wzbraniał się składać jakichkolwiek zeznań.
— Nie ma pan żadnych dowodów, Elk, — rzekł. — I wie pan, że jestem niewinny.
— Był pan ostatnim człowiekiem, którego widziano w towarzystwie Gentera, — rzekł Elk stanowczo. — Zresztą
8 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
113

Mills wyznał wszystko. Przyznam się panu, że od dzisiaj rano mamy już Numer Siedem pod kluczem.
Hagn wybuchnął śmiechem.
— Bluff! — rzekł. — I lichy bluff! Takiemi sztuczkami może pan straszyć drobnych złodziejaszków, ale nie mnie. Gdyby pan złapał Numer Siódmy, nie gadałby pan ze mną tak wesoło. Niech go pan poszuka, Elk. A jak go pan znajdzie, niech go pan mocno trzyma. Żeby panu nie uciekł, jak Mills ucieknie.
Elk powrócił z tej rozmowy z uczuciem, że może jednak nie wszystko poszło po jego myśli. Opuszczając budynek, skinął na starszego dozorcę.
— Podeślę dziś Hagnowi wabika. Niech ich pan zamknie razem i pozostawi samych.
Dozorca skinął głową na znak, że zrozumiał.
ROZDZIAŁ XVII.
Przybycie Millsa.
Owego ranka, gdy Elk oczekiwał przybycia Millsa, zarządzono specjalne środki ostrożności. Przez całą noc wię-zienie otoczone było silnym kordonem policji. Więzień był człowiekiem wykształconym, któremu wiodło się źle i który został zwerbowany do bandy przez dwóch włóczęgów. Z zeznań jego wynikało, że był on naczelnikiem oddziału i miał obowiązek komunikowania rozkazów i instrukcyj podoficerom i szeregowcom, którzy musieli meldować o stratach i brać udział w napadach, organizowanych od czasu do czasu.
O dziewiątej wyprowadzono go z celi, ale mimo danych mu przyrzeczeń Mills był zdenerwowany i zalękniony. Poza tem przeziębił się nieco i miał silny kaszel.
114

O jedenastej piętnaście otworzono wrota więzienne i trzej policjanci na motocyklach wyjechali jednocześnie. Za nimi jechało zamknięte auto z zapuszczonemi firankami. Po obu stronach auta jechało wielu policjantów na motocyklach, zaś z tyłu drugie auto ze zbrojnymi.
Do Scotland Yardu zajechano bez wypadku. Zamknięto boczne bramy budynku i wprowadzono Millsa przez środkową. Asystent Elka, Balder, i jeszcze jeden detektyw wzięli pod opiekę więźnia, który był bardzo blady i chwiał się na nogach.
Zaprowadzono go do małego pokoiku, przylegającego do biura Elka. Okna tego pokoju zaopatrzone były w silne kraty żelazne, gdyż podczas wojny służył on jako areszt dla szpiegów. Za drzwiami ustawiono dwóch ludzi na straży, zaś wiecznie niezadowolony Balder przyszedł zdać raport.
— Wsadziliśmy tego zucha do poczekalni, panie inspektorze.
— Czy mówił coś? — zapytał Dick, który przyszedł, aby asystować przy przesłuchaniu.
— Nie, prosił tylko, żeby zamknąć okno. Sam je zamknąłem.
— Proszę przyprowadzić więźnia! — rzekł Elk.
Czekali chwilę, potem usłyszeli zgrzyt kluczy i zmieszane głosy. Balder wpadł do pokoju.
— Zachorował... zemdlał, czy co! — zawołał. Elk wypadł na korytarz i wbiegł do poczekalni. Mills nawpół siedział, oparłszy się ciężko o mur. Oczy miał zamknięte, twarz szarą jak popiół. Dick pochylił się nad nim i położył go na ziemi. Powąchał jego usta.
— Cyjanek potasu, — rzekł. — Koniec.
Owego dnia rozebrano Millsa przed wywiezieniem do naga i przeszukano starannie całe jego ubranie. Dla bezpieczeństwa pozaszywano mu kieszenie. Wobec towarzyszących
115

mu detektywów mówił z nadzieją o zamierzonym wyjeździe do Kanady. Nikt prócz urzędników policji nie zetknął się z nim.
Pierwsze spojrzenie Dicka padło na okno, o którem wspomniał pierw Balder, że je zamknął. Było teraz uchylone na jakieś sześć cali.
— Panie kapitanie, wiem z całą pewnością, że je zamknąłem, — rzekł Balder z naciskiem. — Sierżant Jeller był świadkiem.
Sierżant potwierdził jego słowa. Dick otworzył okno zupełnie i wyjrzał. Cztery sztaby żelazne zamykały je, ale gdy Dick wychylił nieco głowę, ujrzał, że w odległości metra od okna przymocowana była do muru długa drabina żelazna, prowadząca zapewne z dachu na ziemię. Pokój znajdował się na trzeciem piętrze, z okna widać było krzewy ogrodu. Z drugiej strony wysoki płot zasłaniał widok.
— Co to za ogród? — zapytał Dick.
— Onslow Gardens, — rzekł Elk.
— Onslow Gardens? — powtórzył Dick. — Czy to nie stamtąd Żaby chciały mię zastrzelić?
Elk potrząsnął bezradnie głową. — Co pan przez to rozumie, kapitanie?
— Sam nie wiem, jak to wyjaśnić! Nie wydaje mi się to mądrą teorją, że ktoś wszedł na drabinę i przez okno zmusił Millsa do przyjęcia trucizny. A przecież jeszcze bardziej nieprawdopodobne jest, że popełnił on samobójstwo. Balder zapewnia, że zamknął okno, a teraz było uchylone. Czy można na Balderze polegać?
Elk skinął głową z przekonaniem. W tej chwili nadszedł lekarz policyjny, który potwierdził, że powodem śmierci był istotnie kwas pruski.
Elk odprowadził Ryszarda Gordona do jego biura w hall.
116


— Nigdy w życiu nie znałem trwogi, — rzekł. — Ale te Żaby przerastają mię. Istotnie zabito tu człowieka niemal w naszych oczach. Był strzeżony, nie zostawialiśmy go samego
— z wyjątkiem tych kilku minut, które spędził w zamkniętym pokoju, a jednak Żaba dosięgła go. Nie dziw, że się człowiekowi robi nieswojo, kapitanie Gordon!
Dick wprowadził detektywa do gabinetu. — Niech pan nie traci nadziei, Żaba jest tylko człowiekiem, jak my wszyscy, i doznaje tak samo jak my obaw... Gdzie jest nasz przyjaciel mr. Broad?
Elk sięgnął bez wahania po słuchawkę i zażądał numeru Amerykanina. Po chwili odpowiedział mu znajomy głos.
— Czy to pan, mr. Broad? Co pan teraz robi?
— Kto mówi? Elk? Miałem właśnie zamiar wyjść.
— Zdawało mi się, że przed pięciu minutami widziałem pana w Whitehall, — łgał Elk.
— Musiał pan widzieć mego sobowtóra, — odparł Broad.
— Zaledwie przed dziesięciu minutami wyszedłem z kąpieli. Czy chciał pan czegoś ode mnie?
— Nie, nie, — mruknął Elk. — Chciałem się tylko dowiedzieć, jak się pan czuje.
— Dlaczego? Czy coś się stało? — zabrzmiało szorstkie pytanie.
— Nie, nie. Wszystko w najlepszym porządeczku! — odparł Elk nieszczerze. — Może wpadnie pan do mnie kiedy? Dowidzenia.
Elk odłożył słuchawkę, spojrzał w sufit i wykonał szybkie obliczenie.
— Z Whitehall na Cavendishe Square jedzie się dobrem autem cztery minuty. W takim razie jego obecność w domu w tej chwili niczego nie dowodzi.
Podniósł znowu słuchawkę i zadzwonił do dyrekcji policji.
— Proszę wysłać człowieka, który będzie obserwował mr. Jo-
117

shuę. Broada. Do ósmej wieczór ma go nie spuszczać z oka, a potem złoży mi raport.
Elk siadł i zapalił cygaro. — Jutro jest wtorek, — rzekł. — Gdzie będziemy słuchali?
— W gmachu admiralicji, — rzekł Dick. — Załatwiłem już wszystko, tak że o trzy na trzecią będziemy mogli być w sali instrumentów.
W ciągu tego dnia Dick widział przez okno, jak Elk szedł powoli z parasolem pod pachą po drugiej stronie ulicy, a w godzinę później wracał tą samą drogą. Dick zastanowił się, jakie to osobliwe sprawy miał detektyw do załatwienia. Dowiedział się, że składał on tego dnia dwa razy wizytę w admiralicji. Ale powód poznał dopiero, gdy się spotkali wieczorem.
— Niezbyt się znam na telegrafji bez drutu, — rzekł Elk, — ale przypominam sobie, że czytałem coś o „piono — waniu“. Jeżeli się chce wiedzieć, gdzie znajduje się stacja nadawcza, trzeba słuchać jednocześnie z dwóch lub trzech miejsc.
— Naturalnie.. jakiż ze mnie głupiec! — przerwał mu Dick. — Nie przyszło mi na myśl, że przecież możemy dotrzeć do stacji nadawczej.
— Mnie czasem takie pomysły wpadają, — wyjaśnił Elk skromnie. — Admiralicja dała znać do Milford Haven, Harwich, Portsmouth i Plymouth i poleciła okrętom słuchać i „pionować“ kierunek.
Rozmowa zeszła znowu na Millsa i Elk westchnął.
— Boję się już jeść kiełbasę, odkąd Mills został tak tajemniczo sprzątnięty. A tak mi się chce kiełbasy!
118

ROZDZIAŁ XVIII.
Radiostacja nadawcza.
Wiecznie niezadowolony urzędnik Elka był jak zwykle w nastroju zrzędziarskim.
— Ci z Rekordu znowu mi nasolili, — skarżył się z goryczą. — Rekord więcej sobie pozwala, niż całe to przeklęte biuro razem.
Walka między Balderem a „Rekordem** — co było skróconą nazwą owego wydziału Scotland Yardu, gdzie przechowywano dokładne opisy i biografje przestępców — trwała już od dłuższego czasu. Rekord przeciwstawiał się z powagą i dostojeństwem wszystkiemu, co nie było faktem wciągniętym do rubryk. Urzędnicy Rekordu nie czuli dla nikogo szacunku i ścigali każdego, kto oparł się ich przepisom, choćby to był sam szef policji.
— Cóż się znowu stało? — zapytał Elk.
— Wie pan, mają tam teraz moc materjału o tym człowieku... jakże on się nazywał...?
— Lynje?
— Tak, tak. Ale zdaje się, że im zginęła jakaś fotografja. Nazajutrz po owym dniu, kiedy je pan przeglądał, poszedłem do Rekordu i kazałem sobie znowu dać te akta, bo myślałem, że będzie pan dalej czytał. Ale że pan nic nie mówił, więc odniosłem je zpowrotem. A oni powiadają teraz, że im brakuje jakaś fotografja i wymiary.
— Czy to ma znaczyć, że zginęły?
— Jeżeli zginęły, to statystyka sama je zgubiła. Zawsze mają do mnie jakieś pretensje. Zarzucają mi, że przekręcam karty z odciskami palców, — wyrzekał Balder.
— Balder, obiecałem panu kiedyś, że panu dam dobrą sposobność do awansu. Teraz będzie ją pan miał. Nie został
119

pan ostatnio awansowany, ponieważ ci z góry przypuszczali, że był pan jednym z prowodyrów podczas ostatniego strajku. Ale ja znam uczucia pominiętych. Wiem, jak one rozgoryczają. Czy chce pan skorzystać z okazj’i?
Balder nadstawił uszu z zapartym tchem.
— Hagn znajduje się w oddzielnej celi, — rzekł Ełk. — Niech się pan przebierze w cywilne ubranie i ucharakteryzuje się trochę, a j’a pana każę zamknąć z nim razem. Jeżeli się pan boi, może pan zabrać rewolwer, a j’a już tak urządzę, żeby pana nie rewidowano. Musi się pan postarać wciągnąć Hagna w rozmowę. Może mu pan powiedzieć, że pana zamknięto pod zarzutem udziału w morderstwie w Dundee. Nie pozna pana. Niech mi pan wyświadczy tę przysługę Balder, a za tydzień będzie pan miał naszywkę na ramieniu.
Balder skinął głową. Kłótliwy ton w j’ego głosie znikł. — To dobra okazja, — rzekł wesoło. — Dziękuję bardzo, panie inspektorze.
W godzinę później jeden z detektywów przyprowadził do Cannon Row ponurego aresztanta i wepchnął go do odosobnionej celi. Jedynym, kto poznał Baldera, był starszy dozorca, który czekał na przybycie,,wabika“. Sam odprowadził Baldera do celi, wepchnął go i zawołał: — Dobranoc, Żabo!
Odpowiedź Baldera me nadaje się do druku.
Załatwiwszy te sprawę, Elk powrócił do biura. Chciał się trochę przespać, ale sen me przychodził. Wstał więc znowu i udał się do Cannon Row.
Dozorca zameldował mu, że nowy aresztant wiele rozmawiał z Hagnem, i Elk uśmiechnął się. Miał nadzieję, że „nowy aresztant“ me wyjechał wobec swego towarzysza niedoli ze skargami na administrację policji.
0 trzy na trzecią spotkał się z Dickiem w sali instrumentowej admiralicji. Dodano im do pomocy operatora, i po
120

wstępnych instrukcjach dwaj detektywi zasiedli z nim przy stole, pokrytym dźwigniami i guzikami. Dick słuchał z przyjemnością sygnałów odległych okrętów i rozmów stacyj pośredniczących. Raz zdawało mu się, że usłyszał cichy kwik, ale był on tak cichy, że nie był pewien, czy się nie myli.
— Cap Race, — rzekł operator. — Za minutę usłyszycie panowie Chicago. 0 tej porze są tam rozmowni.
Gdy wskazówka zbliżyła się do trzeciej, operator począł zmieniać długości fal, aby złapać oczekiwane słowa w eterze. Dokładnie minutę po trzeciej rzekł nagle:
— Macie swoje L. V. M. B.
Dick usłyszał wyraźnie:
— Słuchajcie, wszystkie Ropuchy! Mills nie żyje! Numer Siedem zrobił z nim koniec.
Numer Siedem otrzymuje premję sto funtów.
Głos był jasny i niespodziewanie słodki. Był to głos młodej kobiety.
— Okręg dwudziesty trzeci ma się tak urządzić, żeby mógł otrzymywać instrukcje wprost od Numeru Siódmego. Instrukcje będą udzielane u) zWykłem miejscu.
Serce Dicka waliło jak młotem. Poznał mówiącą. Nie mógł mieć wątpliwości. Znał ten miękki ton głosu. Był to głos Elli Bennett. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Elk wpatrywał się w niego, i Dick robił nadludzkie wysiłki, żeby się opanować.
— Zdaje się, że to koniec, — rzekł operator.
Dick zdjął słuchawki. — Musimy jeszcze zaczekać na sygnały z dyrekcji.
Wiadomość przyniósł po kilku minutach młody oficer marynarki.
121

— Radiostacja nadawcza znajduje się w Londynie. Najprawdopodobniej’ w West End, w samem sercu City. Czy trudno było panu złapać fale? — zwrócił się oficer do ope-ratora.
— Tak, — rzekł operator, — zdaj’e się, że mówiono zupełnie zbliska.
— W jakiej części miasta może się pańskiem zdaniem znajdować stacja? — zapytał Elk.
Oficer wskazał na mapę, którą rozłożył pierw na stole. Widniała na niej linja, wyrysowana ołówkiem. — Prawdopodobnie na tej’ linji, — rzekł.
Dick pochylił się nad mapą.
— Caverley House, — rzekł zdławionym głosem.
Parło go coś na powietrze. Musiał się zastanowić nad tą potwornością. Czy i detektyw poznał ten głos?
Doszli już do Whitehall, gdy Elk rzekł wreszcie:
— Brzmiało to przecież, jak doskonale znaj’omy głos, kapitanie Gordon, prawda?
Dick nie odpowiedział.
— Bardzo podobny głos, — ciągnął Elk, jakby mówił do siebie samego. — Rzeczywiście, mógłbym złożyć niezliczoną ilość przysiąg, że znam tę młodą damę, przemawiającą w imieniu starego pana Żaby.
— Dlaczego to zrobiła? — jęknął Dick. — Dlaczegóż, na Boga, musiała to zrobić?
— Przypominam sobie, że słyszałem ją już przed laty, — rzekł Elk. — Była wtedy podlotkiem, wstępowała właśnie na scenę.
Dick Gordon zatrzymał się i wlepił w Elka wzrok.
— Zauważyłem coś, kapitanie. Kiedy pan patrzy na skórę przez szkło powiększające, widzi pan wszelkie jej najdrobniejsze defekty, prawda? Ten telefon bez drutu to coś jakby szkło powiększające dla głosu. Zawsze sepleniła nieco,
122

co natychmiast zauważyłem. Pan tego może nie dostrzegł, ale ja mam bystry słuch. Nie może wymówić s prawidłowo. Czy słyszał pan to dzisiaj?
Dick zauważył to i skinął w milczeniu głową.
— W niektórych sprawach nie jestem — jakby to powiedzieć? — nieomylny — ciągnął Elk. — Z datami może trochę szwankuje, naprzykład kiedy urodził się Wilhelm Zdobywca... Ale głos potrafię zapamiętać!
Mijali właśnie ciemną bramę Scotland Yardu, gdy Dick rzekł tonem rozpaczy: — Naturalnie, że to był jej głos! Ale nie miałem pojęcia, że występowała na scenie. Czyżby i ojciec jej był aktorem?
— 0 ile mi wiadomo... nie ma ojca, — brzmiała odpowiedź Elka. Dick spojrzał na niego jak na szaleńca.
— Czy pan zwarjował? Ella Bennett nie ma ojca?
— Przecież ja nie mówię o Elli Bennett! — rzekł Elk.
— Ja mówię o Loli Bassano!
Nastąpiła chwila milczenia.
— Więc pan sądzi rzeczywiście, że to mówiła Lola? — zapytał wreszcie Dick z ulgą.
— Naturalnie, że Lola! Była to może bardzo dobra imitacja głosu miss Bennett, ale każdy imitator powie panu, że takie łagodne głosy altowe łatwo naśladować.
— Ale z pana łotr! — zawołał Dick, czując, że kamień spada mu z serca. — Wiedział pan doskonale, że mówię o Elli Bennett, i trzymał mię pan na katuszy!
— Która teraz godzina? — rzekł Elk chłodno zamiast odpowiedzi. Było pół do czwartej. Elk zebrał swoje rezerwy i w dziesięć minut później niewielki oddział policji wysiadł z auta przed zamkniętą bramą Caverley House. Portjer nocny zjawił się na dźwięk dzwonka.
— Znowu alarm gazowy? — zapytał, poznając Elka.
123

— Proszę o książkę domową, — rzeki Elk, a portjer zaczął natychmiast wyliczać nazwiska, zawód i charakter lokatorów.
— Do kogo należy ten blok domów?
— Do Domu Bankowego Maitlanda. Teraz mr. Maitland kupił też pałac księcia Caux na Berkeley Square i...
— Niech mi pan nie opowiada jego całego życiorysu. 0 której godzinie miss Bassano wróciła do domu?
— Była cały wieczór w domu. Od jedenastej.
— Czy był ktoś u niej?
Portjer zawahał się. — Mr. Maitland przyszedł z nią, ale zaraz odszedł.
— Poza tem nikt?
— Nikt, prócz mr. Maitlanda.
— Niech mi pan da zapasowy klucz.
Portjer żachnął się. — Stracę posadę, — rzekł błagalnie. — Czy nie może pan zapukać?
— O, owszem, — rzekł Elk. — Niema dnia, żebym kogoś nie puknął w plecy przy aresztowaniu. Ale mimo to chciałbym mieć klucz.
Elk me wątpił, że Lola zamknęła drzwi od wewnątrz na zasuwkę, i przypuszczenie jego sprawdziło się. Zadzwonił i czekał dość długo, zanim w okienku ukazało się światło, i Lola zjawiła się w szlafroku i czepku.
— Co to ma znaczyć, panie inspektorze? — zapytała. Nie próbowała nawet okazać zdziwienia.
— Zwykła przyjacielska wizyta. Czy mogę wejść?
Lola otworzyła drzwi szerzej, i Elk wszedł w towarzystwie Gordona i dwóch detektywów. Lola ignorowała Dicka zupełnie.
— Jutro pójdę do szefa policji, — rzekła, — a jeżeli mi nie da pełnego zadośćuczynienia, ogłoszę tę sprawę we wszystkich gazetach. To rzecz niesłychana, żeby wśród nocy

wdzierać się do mieszkania samotnej panny, gdy jest sama i bez opieki...
— Jeżeli istnieje pora, w której samotna panna powinna być sama i bez opieki, to właśnie noc, — rzekł Elk uprzejmie. — Chciałem tylko rzucić okiem na pani miłe mieszkanko, Lolu. Opowiadano nam, że włamano się do pani. Może w tej chwili ten złoczyńca ukryty jest właśnie pod pani łóżkiem. Myśl, że mogłaby pani być, że tak powiem, zdana na łaskę i niełaskę takiego nikczemnego osobnika, nie daje spokoju naszej rycerskości. Williams, proszę przeszukać jadalnię! Ja zbadam salon. I sypialnię.
— Nie wejdzie pan do mojej sypialni, jeżeli ma pan w sobie choćby odrobinę przyzwoitości, — oburzyła się Lola.
— Niestety, nie mam jej, — przyznał Ełk, — ani iskierki. Zresztą pochodzę z licznej rodziny, było nas w domu dziesięcioro. Jeżeli jest tam coś, czego mam nie widzieć, niech pani powie tylko: proszę zamknąć oczy! A ja zamknę na — pewno.
Napozór nie było jednak nic, co mogłoby się wydać podejrzane. Z sypialni przechodziło się do łazienki, gdzie okno było otwarte. Elk oświetlił latarką zewnętrzną stronę muru i zobaczył małą cewkę szklaną.
— To wygląda zupełnie jak izolator, — mruknął.
Powrócił do sypialni, szukając aparatu radjonadawczego. Otworzył drzwi olbrzymiej mahoniowej szafy do ubrań i zanurzył w niej rękę. Była to najpłytsza szafa, jaką widział kiedykolwiek, a tylna ściana wydała mu się dziwnie ciepła.
Lola obserwowała go z pogardliwym uśmiechem. Elk zamknął zpowrotem drzwi szafy, szukając ręką guzika. Długo trwało, aż go znalazł, ale wreszcie jakiś kawałek inkrustacji ustąpił pod naciskiem jego palca. Rozległ się cichy szmer i przednia część szafy poczęła się obracać.
125

— A, ukryte łóżko! To praktyczny wynalazek!
Ale me było to łóżko, lecz kompletny aparat, jakich używają radjostacje nadawcze. Elk patrzał i podziwiał.
— Ma pani z pewnością pozwolenie na to? — zapytał. Nie przypuszczał coprawda, aby tak było, gdyż zezwolenia na stacje nadawcze wydawane są w Anglji w bardzo niewielkiej ilości.
Ale Lola podeszła do biureczka i wyjęła żądany dokument.
— Dzielna z pani osoba, — rzekł Elk z szacunkiem. — Radbym zobaczyć też zezwolenie, jakie pani ma od Żaby Numer Jeden.
— A ja radabym wiedzieć, czy pan zawsze budzi ludzi po nocy, żeby ich pytać o zezwolenia?
— Korzystała pani dzisiejszej nocy z tego aparatu w służbie Żaby, — rzekł Elk krótko. — I może zechce pani wyjaśnić kapitanowi Gordonowi, dlaczego pani to uczyniła?
Lola zwróciła się po raz pierwszy do Dicka. — Nie używałam aparatu od szeregu tygodni, ale siostra jednego z moich przyjaciół prosiła mię dzisiaj wieczorem, żebym jej pozwoliła skorzystać z niego. Odeszła przed godziną.
— Ma pani na myśli miss Bennett? — zapytał Gordon, a Lola z idealnie odegranem zdumieniem uniosła piękne łuki brwi.
— Skąd pan to wie?
— Kochana Lolu, teraz się zdradziłaś, — roześmiał się Elk. — Miss Bennett stała przy mnie, kiedy zaczęłaś prze-mawiać żabim językiem. Złapałaś się, Lolu. A najlepsze, co możesz zrobić, to usiąść i opowiedzieć nam całą historję. Złapaliśmy wczoraj wieczorem Numer Siódmy i wiemy wszystko. Jutro Wielka Zaba będzie w kajdankach, a ja przy-szedłem ci dać ostatnią szansę. Przyznam, że w gruncie rzeczy lubiłem cię zawsze potajemnie. Coś w tobie przypomina mi dziewczynę, którą kochałem niegdyś do szaleństwa.

— Powiem panu jedno tylko, Elk, — rzekła Lola. — Nikogo pan nie złapał i nikogo pan nie złapie. Wsadził pan tego pokrakę Baldera do jednej celi z Hagnem, żeby przeżyć triumf. Ale nie przeżyje pan mc prócz wielkich, wielkich nieprzyjemności.
Kiedy indziej Dick byłby bardzo ubawiony wrażeniem, jakie słowa te wywarły na Ełku, gdyż podbródek nieszczęsnego detektywa opadł, a oczy spoglądały bezradnie na Lolę ponad okularami.
— Hagn nie zezna nic, — ciągnęła Lola. — Gdyż ręka Żaby dosięgłaby go, jak dosięgła Litnowa i Millsa, jak do — sięgnie pana, gdy Żaba uzna pana za godnego tego zaszczytu. Tak, teraz może mię pan aresztować, jeżeli pan chce. Słyszał pan przez dyktafon wszystko, co opowiadałam Ray’owi Bennettowi. Dlaczego nie zaaresztuje mnie pan, żeby mi wytoczyć proces?
Upokorzony Elk wiedział dobrze, że me miał dowodów winy, żeby ją móc oskarżyć. A Lola wiedziała, że on to wiedział.
— Czy pani sądzi, że w ten sposób wymknie mi się pani, Bassano?
Słowa te wypowiedział Gordon, a Lola rzuciła mu złe spojrzenie.
— Przed mojem nazwiskiem stawia się,,miss“, — warknęła.
— Prędzej czy później będzie pani tylko numerem, — rzekł Dick spokojnie. — Prędzej czy później złapię panią, a jeżeli nie ja, to mój następca. Przed prawem nie może się pani obronić, gdyż prawo jest wieczne.
— Rewizji mego mieszkania nie mogę panu zabronić, ale kazania nie mam potrzeby ani chęci słuchać, — rzekła Lola pogardliwie. — A jeżeli panowie skończyli, to pozwolę
127

sobie poprosić, abyście mi się dali trochę wyspać, żebym rano nie była brzydka.
— To jedyna rzecz, której nigdy nie potrzebuje się pani obawiać, — rzekł szarmancki Elk, a Lola roześmiała się.
— Niezły z pana człowiek, Elk, — rzekła. — Jest pan coprawda kiepskim detektywem, ale serce ma pan złote.
— Gdyby to było prawdą, nie odważyłbym się zostać sam w pani towarzystwie! — brzmiała odpowiedź Elka, cofającego się do drzwi z ukłonem.
ROZDZIAŁ XIX.
W Elsham Wood.
Po powrocie do Scotland Yardu Elk pogrążony był jeszcze w zamyśleniu.
— Największą trudnością jest dla nas to, że Żaby nie są bezprawnym związkiem, — rzekł Dick. — Trzeba będzie jeszcze wkońcu prosić prezydenta ministrów o zatwierdzenie tej spółki.
— Może i on jest Żabą! — rzekł Elk z miną beznadziejnie ponurą. — Niech się pan ze mnie śmieje! Kapitanie Gordon, powiadam panu, wysokie osoby są w to wmieszane. Zaczynam już podejrzewać każdego.
— Może pan zacznie ode mnie, — rzekł Dick swobodnie.
— Już dawno zacząłem, — brzmiała szczera odpowiedź.
— Potem przyszło mi na myśl, że jako dziecko byłem lunatykiem. Może prowadzę podwójne życie i za dnia jestem detektywem, a w nocy Żabą... kto wie!... Gdyż jedno jest dla mnie jasne, że wśród Zab musi być jakiś genjusz, — ciągnął z nieświadomą nieskromnością.
— Lola Bassano? — podsunął Dick.
— Nie, ona nie umie organizować. Kiedy miała dziewiętnaście lat, prowadziła trupę, która zmarniała wskutek
128

złej organizacji. Sądzę, że do kierowania Żabami trzeba mieć przynajmniej takąż inteligencję, co naprzykład do kierowania bankiem. Maitland byłby odpowiednim czło-wiekiem! Po rozmowie z Johnsonem na temat Maitlanda, zacisnąłem sieć koło mego jeszcze silniej. Johnson powiada, że nigdy jeszcze nie widział księgi bankowej starego, a choć jest jego sekretarzem prywatnym, nie wie o j’ego osobistych transakcjach nic więcej, jak tylko, że kupuje i sprzedaje posiadłości gruntowe. Pieniądze, jakie stary zarabia pry-watnie, nie są księgowane na kontach bankowych, a Johnson był wprost przerażony, gdy mu powiedziałem, iż sądzę, że stary wogóle nie robi żadnych interesów poza prowadzeniem banku. Ale chciałbym pana teraz zapytać o co innego, kapitanie Gordon. Czy nie chciałby pan przekonać się raz na zawsze, że miss Bennett nie ma z tem nic wspólnego?
— Nie sądzi pan chyba, że to jest możliwe? — zawołał Dick, znowu ogarnięty przerażeniem.
— Jestem zdecydowany uwierzyć o każdym we wszystko! — rzekł Elk. — Szosa jest teraz pusta, za godzinę możemy być w Horsham. Ja osobiście wiem z całą pewnością, że to nie był głos miss Bennett, ale niech pan weźmie pod uwagę, że musimy pisać raporty dla tych ludzi z góry („ludzie z góry“ była to u Elka niezmienna definicja wyższych władz policyjnych), a wtedy brzydkoby wyglądało, gdybyśmy napisali, że słyszeliśmy przez radjo głos miss Bennett i nie zadaliśmy sobie nawet trudu przekonania się, gdzie się ona rzeczywiście w tym czasie znajdowała.
— Ma pan rację, — rzekł Dick. Elk krzyknął na szofera i podał mu nowy kierunek.
Świtało już, gdy auto zbliżyło się do Maytree Cottage. W domu me widać było oznak życia. Rolety były spuszczone, nigdzie nie paliło się światło.
9 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
129

Dick zawahał się, gdy Elk wyciągnął rękę do dzwonka. — Nieradbym budzić tych ludzi, — przyznał. — Stary Bennett gotów pomyśleć, że przywozimy złe wieści o jego synu.
Ale okazało się, że nie potrzebowali budzić Johna Bennetta. Zawołano nazwisko Elka, a gdy detektyw podniósł głowę, ujrzał tajemniczego człowieka, wychylającego się z okna.
— Co pana tu sprowadza, panie inspektorze? — zapytał cicho, aby nie obudzić córki.
— Nic szczególnego, — szepnął Elk wgórę. — Słyszeliśmy dzisiejszej nocy pewną wiadomość przez radjo i wydało nam się, jakby to był głos pańskiej córki.
John Bennett zmarszczył brew, a Dick widział, że wątpił w prawdę tego wyjaśnienia.
— I ja słyszałem ten głos, mr. Bennett, — potwierdził. — Przysłuchiwaliśmy się dość ważnej wiadomości, a okoliczności zmuszają nas do stwierdzenia, czy to miss Bennett mówiła.
— To dziwna historja, — rzekł Bennett, kiwając głową. — Zaraz zejdę i wpuszczę panów.
Otworzył drzwi i Wprowadził ich do ciemnego pokoju; ubrany był w stary szlafrok. — Obudzę Ellę, która z pewnością będzie panom mogła dowieść, że jest od dziesiątej w łóżku.
Wyszedł z pokoju, odsunąwszy rolety, aby wpuścić światło dzienne.
Słyszeli, jak wchodził po schodach, ale po chwili wrócił, a na twarzy jego widniało przerażenie.
— Nie rozumiem tego, — mruknął. — Elli niema w pokoju. Widać, że spała, ale musiała się ubrać zpowrotem i wyjść.
Elk podrapał się w podbródek, unikając wzroku Dicka.
— Miss Ella często chyba wychodzi na tak wczesne spacery?

— Nigdy tego nie robiła. Dziwne, że nie słyszałem, jak odchodziła, gdyż spałem dziś bardzo mało. Wybaczcie mi, panowie, na chwilę.
Wyszedł z pokoju i po kilku minutach powrócił ubrany. Było już zupełnie jasno, choć słońce nie wzeszło jeszcze. John Bennett wydawał się niemniej zaniepokojony niż Dick.
— Czy jadąc autem nie zauważyliście panowie nikogo? Dick potrząsnął głową.
— Możebyśmy pojechali gościńcem dalej w stronę Shoreham?
— Chciałem panu to właśnie zaproponować, — rzekł Dick. — Czyż to dla niej nie niebezpieczne spacerować o tej porze samej? Drogi roją się od włóczęgów!
Stary nie odpowiedział. Usiadł obok szofera, utkwiwszy wzrok w szosie. Auto ujechało z szybkością pociągu pośpiesznego dziesięć mil, potem zawróciło i poczęło przeszukiwać boczne drogi. Kiedy się zbliżyli do wsi, Dick wskazał na gęsty las, ku któremu prowadziła wąska ścieżka.
— Jak się nazywa ten las?
— To Elsham Wood, w tę stronę chyba nie poszła! — zawahał się Bennett.
— Spróbujmy w każdym razie, — rzekł Dick, i skierowali się przez lasek z wysokich drzew, których rozrosłe wierzchołki ocieniały drogę.
— Tu są ślady auta, — rzekł nagle Dick.
Ale Bennett potrząsnął głową. — Wiele osób przyjeżdża tu, aby spędzić niedziele na powietrzu.
Dick zauważył jednak słusznie, że ślady te były świeże, a teraz stwierdził także, że skręcały one z drogi i wjeżdżały między drzewa. Auta nigdzie jednak nie było widać. Droga skończyła się i wjechali na polanę. Z trudnością zawrócono auto zpowrotem. Przejechali znowu przez lasek i wyjechali na gościniec, gdy Dick wydał nagle okrzyk.
131

John Bennett dostrzegł już córkę. Szła szybkim krokiem przed nimi, przez środek gościńca, a gdy usłyszała zbliżające się auto, zboczyła na skraj drogi, nie oglądając się za siebie. Potem podniosła oczy, ujrzała ojca i zbladła. Za chwilę John Bennett był przy niej.
— Ależ, dziecko kochane, — rzekł z wyrzutem, — gdzieś ty była przez ten cały czas?
Dickowi wydało się, jakoby Ella była przestraszona. Oczy Elka zwężyły się badawczo.
— Nie mogłam spać i wyszłam trochę, ojczulku, — rzekła i kiwnęła Dickowi głową. — Skąd pan tutaj o tak wczesnej godzinie, kapitanie Gordon? To prawdziwa niespodzianka!
— Przyjechałem prosić panią o rozmowę, — rzekł Dick z wielką powagą.
< — Mnie! — zawołała Ella, szczerze zdumiona.
— Kapitan Gordon słyszał tej nocy twój głos w radjo i chciałby się o tem czegoś bliższego dowiedzieć. Czy wyszłaś w sprawie Ray a? Czy on przyjechał? — zapytał Bennett szybko. Ella potrząsnęła głową.
— Nie, ojczulku, — odpowiedziała spokojnie. — A co do radja, to nigdy jeszcze nie mówiłam do aparatu nadawczego, nigdy go nawet jeszcze nie widziałam.
— I myśmy też byli odrazu pewni, że to nie była pani!
— rzekł Dick szybko. — Elk twierdził zaraz, że to ktoś podrabiał pani głos.
— Niech mi pani powie tylko jedno, miss Bennett, — wtrącił Elk, — czy była pani wczoraj wieczorem w mieście?
Ella milczała.
— Córka moja poszła o dziesiątej spać, już panom to powiedziałem, — odpowiedział za nią John Bennett.
— Czy pani była nad ranem w Londynie, miss Bennett?
— nastawa! Elk.
Ku zdumieniu Dicka Ella skinęła głową potakująco.
132

— Czy pani była w Caverley House?
— Nie! — odpowiedziała Ella natychmiast.
— Ależ, Ello, coś ty robiła w mieście? — zapytał Bennett.
— Czy odwiedziłaś Raya?
Po chwili wahania Ella zaprzeczyła.
— Czy byłaś sama?
— Nie, — rzekła Ella, a usta jej zadrgały. — Proszę cię, nie pytaj więcej. Nie mogę mówić w tej sprawie swobodnie... Ojcze, miałeś do mnie zawsze zaufanie, będziesz mi przecież i nadal ufał?
John Bennett ujął jej rękę. — Będę ci ufał zawsze, dzieweczko, — rzekł. — A ci panowie muszą ci także zaufać.
Błagalne spojrzenie Elh skłoniło Dicka do potakującego skinięcia głową.
Elk pocierał podbródek z wściekłością.
— Ja jestem z pewnością naturą z urodzenia skłonną do zaufania, — rzekł, — i w prawdę pani słów będę równie mało wątpił, co w swoich własnych, miss Bennett. — Spojrzał na zegarek. — Ale zdaje się, że musimy już wracać i uwolnić biednego Baldera z więzienia.
— Może zjecie z nami śniadanie? — zaproponował Bennett.
Dick spojrzał na detektywa z prośbą w oczach, i Elk zgodził się z rezygnacją.
— Balderowi pewnie na godzinie mniej czy więcej nie zależy, — rzekł.
Podczas gdy Ella przygotowywała śniadanie, Dick i Elk spacerowali po szosie.
— Mam absolutne zaufanie do prawdomówności miss Bennett! — rzekł Dick z zapałem.
— Zaufanie to piękna rzecz! — mruknął Elk. — Ostatecznie miss Bennett jest niczem więcej, jak cząstką tej łamigłówki i znajdzie się wreszcie na swojem miejscu, gdy
133


tylko położymy na właściwe miejsce cząsteczkę, zbudowaną na podobieństwo żaby!
Z miejsca, w którem się znajdowali, mogli, patrząc w kierunku Shoreham, dojrzeć początek wąskiej drogi, wiodącej ku lasowi Elsham.
— Ale co jest dla mnie w tem wszystkiem zagadkowe, — mruknął Elk, — to dlaczego nagle wśród nocy musiała iść na spacer do lasu!
Urwał i pochylił głowę, nadsłuchując. Warczenie samochodu zbliżało się coraz bardziej. Wolno ukazała się na ścieżce leśnej najpierw chłodnica, a potem reszta wielkiej limuzyny. Samochód zbliżał się do nich, zwiększając coraz bardziej szybkość. W chwilę później przemknął koło nich. Zdążyli zauważyć samotnego pasażera.
— A niechże mię licho porwie! — rzekł Elk, który rzadko używał przekleństw. Ale w tej chwili Dick uważał to istotnie za usprawiedliwione, gdyż człowiekiem w limuzynie, człowiekiem, z którym Ella spotkała się w nocy w lesie Elsham, był... był Ezra Maitland!
ROZDZIAŁ XX.
Hagn.
W pół godziny później przejeżdżali w głębokiem milczeniu koło opustoszałych will, gdzie znaleziono zwłoki Gentera. Dick uświadomił sobie z dreszczem, że śmierć Gentera nastąpiła właśnie w okolicy Horsham.
A Hagn miał za to umrzeć! Dick był na to zdecydowany. Bo czy on był Wielką Żabą, czy nie, w każdym razie brał udział w morderstwie.
Elk, jakby odgadując jego myśli, zapytał: — Sądzi pan, ’że dowody pańskie będą dostateczne, aby go posłać ną szubienicę?
134

— Niestety nie mamy przeciw memu żadnych dowodów rzeczowych, z wyjątkiem auta, które pan ma pod opieką, i faktu, że właściciel garażu może go rozpoznać.
— Z brodą? — Elk potrząsnął głową. — Sądzę, że póki stary Balder nie wydobędzie od niego wyznania, trudno będzie przekonać przysięgłych o jego winie. Co do mnie, gdyby mnie skazano na spędzenie całej’ nocy z Balderem, wyznałbym mu wszystko, byleby się go pozbyć. To sprytny chłopak, ten Balder. Ci ludzie z góry niedoceniają go.
Elk kazał szoferowi jechać wprost do Cannon Row. Myśl Dicka zajęta była czem innem.
— Cóż ona, na Boga, miała do roboty ze starym Mait — landem? — zapytał.
— Nie wiem, — rzekł Elk. — Oczywiście mogło jej zależeć na tem, żeby go namówić do przyjęcia zpowrotem jej brata. Ale stary Maitland to nie poławiacz przygód, któryby wstał wśród nocy, żeby rozprawiać na temat Ray’a i jego posady. Gdyby był młodszym człowiekiem, toby jeszcze było możliwe. Ale on jest przecież w djabelnie podeszłym wieku! I jest to zły starzec, którego nie obchodzi wcale, czy Ray Bennett pracuje przy swojem biurku za tyle a tyle, czy tłucze kamienie w Dartmoor.
Auto zatrzymało się przed wejściem do budynku policyjnego, i dwaj detektywi wysiedli. Gdy weszli do kancelarji, pisarz wstał i spojrzał na nich zdumiony.
— Przyjechaliśmy zabrać Baldera, — wyjaśnił Elk.
— Baldera? — zdziwił się urzędnik. — Nie wiedziałem wcale, że Balder tu jest.
— Zamknąłem go z Hagnem.
— To dziwne! Nawet mi na myśl nie przyszło, że to Balder! Mówił mi tylko inny sierżant, że wsadzono jakiegoś włóczęgę do celi Hagna. A oto i klucznik.
Ten urzędnik był również zdziwiony, jak sierżant.
135

— Ani mi się śniło, że to Bakier, — rzekł. — To dlatego pewnie gadali tak długo, prawie do pierwszej w nocy!
— No, i rozmawiają jeszcze? — zapytał Elk zadowolony.
— Nie, panie inspektorze, zaglądałem przed chwilą przez „judasza**. Śpią obaj. Dał mi pan przecież dyspozycję, żeby ich zostawić w spokoju.
Dick i jego podwładni poszli za klucznikiem. Na końcu długiego korytarza klucznik otworzył drzwi. Elk wszedł i zbliżył się do pierwszego ze śpiących. Podniósł kołdrę, którą był nakryty i — znieruchomiał.
Balder leżał na grzbiecie, usta miał zakneblowane jedwabną chustką. Ręce i nogi były nietylko zakute w kajdanki, ale jeszcze związane sznurami. Elk rzucił się do drugiego tapczanu, ale gdy dotknął kołdry, opadła ona pod jego ręką. Hagn znikł!
Gdy przeniesiono Baldera do biura Elka i otrzeźwiono wódką, opowiedział swoją historję:
— Było pewnie koło pierwszej w nocy, kiedy się to stało. Przez cały wieczór gadałem z Hagnem, ale zrozumiałem odrazu, iż od pierwszej chwili domyślił się, że jestem poli-cjantem. Przez cały wieczór kpił sobie ze mnie. Ale ja byłem wytrwały, panie inspektorze! Próbowałem ciągle na nowo i zdawało mi się już, że wyzbył się pierwszego podejrzenia, bo nagle zaczął mówić o Żabach. Powiedział mi, że tej nocy, to znaczy ubiegłej nocy, wszystkie wielkie Żaby dostaną wiadomość przez radjo. Potem zapytał mnie, dlaczego zabito Millsa, ale jestem pewien, że ten łotr wiedział doskonale. Po pierwszej nie mówiliśmy już tyle, a o kwadrans na drugą położyłem się i widocznie zasnąłem. Kiedy się obudziłem, miałem już knebel w ustach, chciałem się bronić, ale trzymali mię mocno.
Trzymali? — zapytał Elk. — Iluż ich było?
136

— Musialo ich być napewno dwóch albo trzech, dokładnie nie wiem, — rzekł Balder. — Z dwoma dałbym sobie przecież radę, nie należę też do najsłabszych — nie, musiało ich być więcej, niż dwóch. Prócz Hagna widziałem z pewnością jeszcze dwóch.
— Czy drzwi od celi były otwarte?
— Tak, były szeroko otwarte, — rzekł Balder po chwili zastanowienia.
— Jak wyglądali?
— Mieli długie, czarne palta i nie próbowali wcale ukrywać twarzy. Poznałbym ich natychmiast. Byli to młodzi jeszcze ludzie, przynajmniej jeden. Co się potem stało, nie wiem. Związali mi nogi i nakryli mię kołdrą, tak że nic więcej nie widziałem ani słyszałem. Przez całą noc leżałem opuszczony i myślałem o swojej kochanej biednej żonie i swoich kochanych biednych dzieciach...
Elk opuścił go pośrodku tej jeremjady i udał się do celi, aby ją przeszukać starannie. Na tym samym korytarzu pełnił służbę dozorca, w małej, oszklonej komórce, w której znajdowały się indykatory cel. Każda cela miała na wypadek nagłej choroby dzwonek, zaś sygnały tych dzwonków uka-zywały się na tablicy.
Na pytanie detektywa dozorca odpowiedział, że tej nocy dwa razy wzywano go do kancelarji. Raz gdy pijany aresztant zażądał lekarza, drugi raz o pół do drugiej w nocy, gdy miał przyjąć włamywacza, schwytanego w mieście.
— Oczywiście ludzie ci uciekli w tym czasie, — rzekł Elk.
Drzwi od celi Hagna otwierały się z obu stron. Pod tym względem różniły się one od drzwi innych cel. Umieszczono tu taki zamek, aby urzędnikowi, przesłuchującemu więźnia, umożliwić wyjście z celi bez wzywania dozorcy. Zamek nie został wyłamany, podobnież jak drzwi na dziedziniec. Elk
137

kazał natychmiast zawezwać policjantów, którzy pełnili służbę przy bramach Scotland Yardu.
Od strony wybrzeża nie widziano nikogo. Policjant, który stał od strony Whitehall, przypomniał sobie, że o pół do trzeciej wychodził jakiś inspektor w uniformie. Był pewien, że to inspektor, bo nosił szablę i miał gwiazdkę na ramieniu. Zasalutował mu, a inspektor odkłonił się.
— To mógł być jeden z nich, — rzekł Elk, — ale co się w takim razie stało z dwoma pozostałymi?
Tu brakło wszelkiego śladu. Dwaj zbawcy znikli, jakby wsiąkli w powietrze.
— Za to dostaniemy napewno burę, kapitanie Gordon, — rzekł Elk. — Możemy się cieszyć, jeżeli się na tem tylko skończy. Niech pan lepiej idzie do domu i wyśpi się, kapitanie. Ja tej nocy przynajmniej trochę spałem. Jeżeli chce pan zaczekać chwilę, aż wyślę mego biednego Baldera do jego kochanej żony i kochanych dzieci, które zresztą znam już wszystkie po imieniu, to pójdę z panem.
Dick zaczekał przy wyjściu na Whitehall, aż Elk nadszedł.
— Tak, z ministerstwa nadejdzie z pewnością zapytanie, — rzekł Elk, — na to niema rady. Martwi mię tylko, że stawia to biednego Baldera w złem świetle, a ja chciałem mu właśnie wyświadczyć przysługę. Tak to zwykle bywa.
Było już blisko dziesiątej i Dick słaniał się z głodu i niewyspania.
Po drodze na Harley Terrace Elk oglądał się kilka razy za siebie.
— Czy czeka pan na kogoś? — zapytał Dick. — Widziałem właśnie jakiegoś człowieka, który — jak mi się zdaje — szedł za nami. W bronzowem palcie...
— Ach, nie, — rzekł Elk obojętnie. — To jeden z moich ludzi. Ale czy nie ma pan nic przeciwko temu, że pójdziemy tędy? — «,! nie czekając na odpowiedź, chwycił Gordona za

ramię i pociągnął na szeroką ulicę. — To sobie właśnie myślałem!
Mały,,Ford“ z wymalowaną wielkiemi literami firmą jakiejś pralni, jadący dotychczas wolno za nimi, wyprzedził ich teraz z wielką szybkością. Elk gonił auto wzrokiem aż dojechało do Trafalgar Square na rogu Whitehall. Ale zamiast skręcić wlewo na Pall Mail lub w prawo ku wybrzeżu, zatoczyło ono półkole i jechało teraz naprzeciw nim. Elk odwrócił się i dał znak.
Detektyw w bronzowem palcie, który szedł za nimi, skoczył naprzód i stanął na schodku auta. Pomiędzy nim a szoferem wywiązała się gwałtowna utarczka słowna, wreszcie odjechali razem.
— Złapany! — rzekł Elk lakonicznie. — Zaprowadzi go teraz do dyrekcji i zatrzyma tam pod jakimś zarzutem. Najłatwiej jest właśnie ścigać kogoś, używając auta reklamowego. Auto reklamowe może robić, co chce, a nikt nie zwraca na to uwagi. Gdyby za nami jechała limuzyna, zwróciłaby uwagę każdego policjanta. Był to tylko szpieg, — dodał z dreszczem, — ale ja miałem wrażenie, jakby to była sama śmierć.
— Weźmy taxi, — rzekł Dick, a ostrożność jego była tak wielka, że przepuścił trzy wolne taksówki, zanim wziął czwartą. — Niech pan jedzie ze mną, Elk. Nie chciałbym zostawiać pana teraz samego. Mam wolny pokój, jeżeli chce się pan wyspać.
Elk kiwnął głową na znak zgody. Służący, który otworzył im drzwi, rzekł:
— Jakiś pan czeka na pana już od pół godziny.
— Jak się nazywa?
— Mr. Johnson.
Był to istotnie filozof, choć w tej chwili brakło mu wszelkich oznak równowagi duchowej, najważniejszej zalety
139

filozofów. Tęgi pan był zupełnie oszołomiony. Siedział zmieszany na brzeżku krzesła, jak kiedyś w klubie Herona.
— Wybaczy mi pan, że tu przyszedłem, kapitanie Gordon,
— rzekł, wstając. — Właściwie nie mam zupełnie prawa zawracać panu głowy swojemi troskami.
— Cieszy mię, że widzi pan we mnie przyjaciela, — rzekł Dick, potrząsając mu życzliwie rękę. — Czy panowie się znają?
— 0 tak! — rzekł Johnson i na chwilę odzyskał dawną jowjalną serdeczność.
— Jestem okropnie głodny, — rzekł Dick, — czy zechce pan zjeść ze mną śniadanie?
— Chętnie. Jeszcze dziś nic nie jadłem. Bo musi pan wiedzieć, kapitanie Gordon, że on mię wyrzucił.
Dick spojrzał na niego stropiony. — Co? Maitland wydalił pana?
Johnson skinął głową. — I pomyśleć, że służyłem temu staremu potworowi przez tyle lat za takie liche pieniądze! I nigdy nie dałem mu najmniejszego powodu do skargi! Setki i tysiące funtów przechodziły przez moje ręce — co mówię miljony! A wszystko zgadzało się co do pensa. Natu-ralnie, bo gdyby tak nie było, odkryłby to przecież natych-miast. On jest największym rachmistrzem, jakiego kiedykol-wiek spotkałem. Liczy i pisze dwa razy szybciej od każdego człowieka, — dodał z mimowolnym podziwem.
— Dziwne to właściwie, że człowiek o tak nieokrzesanych manjerach i tak prostackiej mowie posiada takie talenty,
— rzekł Dick.
— Dla mnie był on cudem, odkąd go znam, — przyznał Johnson. — Kiedy się słyszy, jak on mówi, możnaby przypuścić, że to zamiatacz ulic. A jednak jest to człowiek bardzo oczytany i o wielkiem wykształceniu.
— Czy ma może także pamięć dat? — zapytał Elk z zazdrością.
140

— Naturalnie! — odparł Johnson poważnie. — To niezwykły człowiek, choć pod niektóremi względami jest bardzo niemiłym staruszkiem. Nie mówię tego ze względu na swoją utraconą posadę, nie, byłem zawsze tego zdania. Niema w nim ani iskierki dobroci. Zdaje mi się, że jedyne jego ludzkie uczucie, to miłość do malca.
— Do jakiego malca? — zapytał Elk zaciekawiony.
— Nie widziałem go nigdy, — rzekł Johnson. — Nigdy jeszcze nie przyprowadzono dziecka do biura. Nie wiem nawet, czyje to dziecko, ale zapewne jego wnuk.
— Teraz rozumiem! — rzekł Dick wolno po dłuższej pauzie. I miał prawo to powiedzieć, gdyż w tej chwili błysnęło mu rozwiązanie tajemniczej zagadki Żaby.
— Dlaczego panu wymówił posadę?
— Naprawdę, z powodu głupstwa. Kiedy przyszedłem dzisiaj rano, był już w biurze, chociaż zwykle przychodzi o godzinę później od nas. „Johnson“, rzekł, „zna pan miss Bennett?“ Odpowiedziałem, że mam przyjemność. „I jak słyszałem, był pan tam raz czy dwa razy zaproszony na obiad“. „Tak jest, mr. Maitland“, odpowiadam. „To dobrze, Johnson“, mówi Maitland, „jest pan zwolniony z posady“.
— To było wszystko? — zapytał Dick zdumiony.
— Tak, to było wszystko, — rzekł Johnson z rozpaczą.
— Czy pan to rozumie?
Dick nie odpowiedział. Ciekawy Elk, któremu się chciało pogadać jeszcze o Maitlandzie, zapytał:
— Mr. Johnson, pan przecież był przez wiele lat razem z tym człowiekiem: czy nigdy nie zauważył pan w nim czegoś, coby się panu wydało podejrzane? Czy nigdy nie miał potajemnych wizyt? Czy nie zauważył pan naprzykład, żeby on miał coś wspólnego z Żabami?
141

— Z Żabami? — Johnson otworzył szeroko oczy, a głos jego potęgował jeszcze wrażenie niedowierzania. — Broń Boże! Nie! Nie wyobrażam sobie nawet, żeby wiedział coś o tych ludziach. Nie, mr. Ełk, nigdy nie słyszałem, nie widziałem ani nie czytałem niczego, co mogłoby mi tę myśl nasunąć.
— Widział pan przecież sprawozdania z jego transakcyj, czy istniej’e okoliczność, która mogłaby nasunąć panu myśl, że Maitland mógłby... powiedzmy osiągnąć jakąś korzyść ze śmierci mr. Macleana z Dundee albo z napadu, jaki został dokonany na handlarza wełny w Derby? Nie wie pan może naprzykład, czy nie jest on zainteresowany w zakupie lub sprzedaży francuskich likierów i perfum?
Johnson potrząsnął głową. — Nie, panie inspektorze, prowadził jedynie handel nieruchomościami. Ma posiadłości gruntowe w Anglji, w południowej Francji i w Ameryce. Grał też troszeczkę na giełdzie... tak, talk... zrobiliśmy nawet jeden niezły interes giełdowy przed spadkiem marki.
— Co pan zamierza teraz robić, mr. Johnson? — zapytał Dick.
Johnson zrobił bezradny ruch ręką. — Cóż mam robić? — rzekł. — Zbliżam się już do pięćdziesiątki... spędziłem przeważną część swego życia na tej jednej posadzie, a bardzo jest nieprawdopodobne, abym dostał teraz drugą. Na szczęście nietylko odłożyłem sobie trochę pieniędzy, ale zrobiłem też jedno czy dwa dobre kupna, co zawdzięczam staremu. Nie wiem coprawda, czy go to bardzo cieszyło, gdy widział, że idę za jego przykładem, ale to teraz nie należy do rzeczy. To mu w każdym razie zawdzięczam. Mam akurat tyle w majątku, że mogę wyżyć z tego do końca życia, o ile oczywiście nie będę się wdawał w ryzykowne spekulacje i urządzę sobie życie bardzo skromnie. Ale przyszedłem tu właściwie, aby się zwrócić do pana o pomoc: czy nie wie-

działby pan może o jakiemś skromnem stanowisku dla mnie? Rozumie pan przecież, że chciałbym jeszcze pracować, a najchętniej pracowałbym z panem.
Dick był nieco zakłopotany, gdyż nie widział możliwości posady dla mr. Johnsona. Mimo to nie chciał mu odmawiać.
— Niech mi pan da kilka dni czasu, — rzekł. — Kto jest teraz sekretarzem mr. Maitlanda?
— Nie wiem. I to mię najbardziej boli. Widziałem na jego biurku list, zaadresowany do miss Bennett. I wtedy przyszło mi na myśl, że może jej zamierza powierzyć moje stanowisko.
Dick nie wierzył własnym uszom. — Co pana skłania do tego przypuszczenia?
— Nie wiem... ale stary pytał mię kilka razy o siostrę Ray’a Bennetta. Było to równie zdumiewające, jak wszystko, co robił.
Elk uczuł litość dla Johnsona. Był on najwidoczniej absolutnie nieprzygotowany do brutalnej walki konkuren-cyjnej, a możliwości, jakie oczekują człowieka pięćdziesięcioletniego, który całe życie spędził na jednej posadzie, są praktycznie biorąc równe zeru.
— Nie sądzę, aby miss Bennett przyjęła tę propozycję, gdyby jej ją mr. Maitland zrobił, — rzekł Dick. — Proszę, niech mi pan da swój adres na wypadek, gdybym miał panu coś do zakomunikowania.
— Fitzroy Square Nr. 431, — rzekł Johnson, mruknąwszy przeproszenie z powodu nieco przybrudzonej karty wizytowej. Skierował się do drzwi, ale już z ręką na klamce zawahał się.
— Ja... ja bardzo lubię miss Bennett, — rzekł, jąkając się. — I chciałbym bardzo, aby się przekonała, że mr. Maitland nie jest wcale tak zły, jak wygląda. Nie chciałbym postąpić wobec niego niewłaściwie.
143

— Biedaczysko! — rzekł Elk w chwilę później, patrząc przez okno na filozofa, wlokącego się w najwyższem przygnębieniu przez Harley Terrace. — Wielki to cios dla niego. Omal nie wygadałby się pan przed nim, że widział pan Maitlanda dziś rano. Zauważyłem to i byłem już gotów przerwać panu. Gdyż jest to tajemnica tej pani, — dodał z wyrzutem.
— Daj Boże, aby tak nie było, — westchnął Dick. I teraz dopiero przypomniał sobie, że przecież zaprosił mr. Johnsona na śniadanie.
ROZDZIAŁ XXI.
Gość mr. Johnsona.
0 północy wezwano Elka nagle na Fitzroy Square Nr. 431. Do mieszkania mr. Johnsona dokonano włamania, a gdy filozof spłoszył intruza, dostał ciężkim przedmiotem w głowę i zwalił się nieprzytomny na podłogę.
Gdy Elk nadszedł, filozof siedział już na kanapie, z opatrunkiem na głowie, blady i drżący. Dom roił się od poli-cjantów, a na ulicy zebrał się podniecony tłum.
— Ładnie pana poczęstował, — rzekł Elk z uznaniem. — Wątpię jednak, czy to była sama,,Żaba“, chociaż, jak pan twierdzi, podawał się za niego.,,Żaba“, o ile sobie przypominam, nigdy jeszcze nie dopuścił się osobiście napadu.
Elk poddał mieszkanie jak najskrupulatniejszemu badaniu, a gdy się znalazł w sypialni, zauważył w pobliżu otwartego okna kartkę z przechowalni kolejowej. Był to zielony kawałek papieru, potwierdzający oddanie do przechowalni walizki ręcznej. Wystawiony był przez końcową stację dworca Północnego.
Elk potrzymał kartkę pod światło i zbadał datę na stemplu.
144

Walizka została oddana przed dwoma tygodniami. Elk schował kwit starannie i czule do portfelu.
Najbardziej zdumiewające było dla Elka w całym napadzie to, że człowiek, który go wykonał, podawał się za Wielką Żabę. Elk znał już organizację dość dobrze, aby wiedzieć, że żaden z podwładnych, a raczej niewolników tego człowieka nie odważyłby się nadużyć jego imienia.
Nie rozumiał, dlaczego Żaba miałby uważać właśnie Johnsona za godnego swojej osobistej obecności.
— I sądzi pan, że to był sam naczelnik Bractwa Żab? — zapytał sceptycznie.
— Albo on sam, albo ktoś z jego zaufanych wysłanników, — rzekł Johnson, uśmiechając się łagodnie. — Niech pan spojrzy tu.
Pośrodku różowej bibuły ujrzał Elk stempel z wizerunkiem żaby. Rysunek ten widniał też na odrzwiach.
— To było ostrzeżenie, co? — rzekł Johnson.
— Bywają rzeczy gorsze od kija, — rzekł Elk wesoło. — Czy panu co nie zginęło?
Johnson potrząsnął głową. — Nie, nic!
— Może miał pan w domu jakieś papiery prywatne Maitlanda, które zapomniał mu pan oddać? — zapytał Elk.
— Sformułowanie pańskiego pytania jest bardzo uprzejme, rzekł filozof z uśmiechem, mrugnąwszy oczyma. —
Niema tu ani jednego dokumentu o jakiejkolwiek wartości. Dawniej miałem coprawda zwyczaj zabierania roboty z biura Maitlanda do domu i nieraz siedziałem nad nią do północy. To jest też jedna z przyczyn, dla których wymówienie posady tak mię boleśnie dotknęło. Ale jeżeli pan chce, może pan przeszukać wszystkie moje szafy, szuflady, komody, mogę pana jednak zapewnić, że jestem człowiekiem bardzo pedantycznym i istotnie znam każdy papierek, jaki się u mnie znajduje.
10 Walłace: Bractwo wielkiej żaby
145

W drodze powrotnej Elk jeszcze raz przebiegł myślą wszystkie zdumiewające szczegóły tej przygody. Prawdę mówiąc, rad był, że ma przed sobą nowe zagadnienie, które odciągało jego myśl od czekającego go śledztwa w sprawie Hagna.
Coprawda kapitan Gordon przyjmie pewnie na siebie całą odpowiedzialność wobec prezydjum policji, ale detektywowi wydawali się „ludzie z góry“ równie straszni, jak Wielka Żaba.
ROZDZIAŁ XXII.
Śledztwo.
Elk zamierzał udać się jak najrychlej na dworzec Kings Cross, aby zbadać zawartość zdeponowanej walizki, ale gdy się obudził następnego ranka, myśl jego zajęta była wyłącznie śledztwem.
Aczkolwiek wciągnął skrupulatnie włamanie u Johnsona do swej książki raportów, a zielony kwit schował w safe ie, był jednak zbyt zajęty, aby się tej sprawie zaraz poświęcić. Gdy nadszedł Dick Gordon, Elk zdał mu pokrótce sprawę z wypadków na Fitzroy Square, poczem otworzył schowek i wyjął zielony kwit.
— Kwit był przyczepiony do czegoś innego, — rzekł Dick, trzymając kartkę pod światło. — Tu widać zupełnie dobrze odcisk spinacza. Może to ma jakieś znaczenie.
— Ach, obawiam się, że ci ludzie z góry sprawią nam teraz gorącą łaźnię, — rzekł Ełk z westchnieniem.
— Niech się pan o to nie martwi, — pocieszył go Dick. — Nasi przyjaciele z góry są tak uradowani z odnalezienia traktatu, że nie będą nas zbytnio męczyli o Hagna.
Przepowiednia ta sprawdziła się dosłownie.

Gdy Elk został wezwany do „ludzi z góry“, siedzących przy zielonym stole śledczym, stwierdził z radością, że nastrój jego przełożonych był raczej życzliwem zainteresowaniem, niżeli zimną naganą.
— W zwykłych okolicznościach zniknięcie Hagna stałoby się powodem do surowych zarządzeń w stosunku do osób odpowiedzialnych, — rzekł prezydent policji. — Ale w tym szczególnym wypadku nie będę nikogo ganił. Prawdę mówiąc, Żaby są niesłychanie potężne.
Nie wszyscy członkowie komisji śledczej byli w tak życzliwem usposobieniu, jak prezydent.
— Faktem jest, — rzekł jakiś siwowłosy radca policyjny, — że w ciągu jednego tygodnia dwaj więźniowie zostali w oczach policji zabici, a trzeci uciekł, również w oczach policji! To źle, kapitanie Gordon! Bardzo źle! — Potrząsnął głową.
— Możeby pan, panie radco, sam podjął się śledztwa w sprawie Żab? — rzekł Dick. — Nie idzie tu o zwykły typ niepozornych przestępców, i wysokie prezydjum będzie musiało też uzbroić się w tym wypadku w niezwykłą miarę cierpliwości... Ale ja znam Żabę, — dodał.
— Zna pan go? Kto to jest? — zapytał prezydent niedowierzająco.
— Chociaż jest dla mnie rzeczą zupełnie łatwą wydać przeciw niemu dziś jeszcze nakaz aresztowania, to jednak nie byłoby rzeczą łatwą zebrać przeciw niemu odpowiedni materjał dowodowy. Muszę mieć jeszcze pewien okres czasu!
Gdy Gordon i Elk powrócili do biura, inspektor szepnął tajemniczo: — Jeżeli to był bluff, to był to najładniejszy bluff, jaki kiedykolwiek słyszałem!
— To nie był bluff, — rzekł Dick spokojnie.
— Więc któż to jest, na Boga?
147

Dick potrząsnął głową. — Poproszę pana, żeby pan zechciał zająć się teraz kwitem z przechowalni, — rzekł z godnością.
Elk pośpieszył strapiony na dworzec. Przedstawił zielony kwit, zapłacił za czas przechowania i otrzymał od urzędnika bronzową walizkę skórzaną.
— A teraz, mój drogi, — rzekł Elk, wyjawiwszy swoje nazwisko, — może pan sobie przypomina, kto przyniósł tę walizkę?
Urzędnik uśmiechnął się. — Tak doskonałej pamięci nie mam.
— Sympatyzuję z panem w zupełności, — rzekł Elk. — Ale gdyby pan spróbował to sobie przypomnieć, zeznania pańskie mogłyby być dla nas bardzo ważne. Twarze to przecież ostatecznie nie daty.
Urzędnik przerzucił kilka kartek książki.
— Zgadza się. Tego dnia miałem służbę. Ale otrzymujemy tyle bagażów na przechowanie, że niepodobieństwem jest zapamiętać czyjąś twarz. Wiem tylko jedno, że gdyby osoba ta miała w sobie coś szczególnego, przypomniałbym ją sobie.
— Tak. Więc przypuszcza pan, że człowiek ten wyglądał zupełnie zwyczajnie? Może to był Amerykanin?
— Nie, nie sądzę. Już od szeregu tygodni nie widziałem tu Amerykanina.
Elk zabrał walizkę do biura posterunku policyjnego na dworcu i otworzył ją wytrychem.
Zawartość była powszednia. Kompletne ubranie, koszula, kołnierzyk i krawat. Nowiutki komplet przyrządów do golenia. Mała buteleczka,,Annato“, barwnika, używanego przez mleczarzy. Paszport na nazwisko John Henry Smith, ale bez fotografji, browning z pełnym magazynem, koperta z pięcioma tysiącami franków i pięcioma

banknotami studolarowemi. Ubranie nie miało firmy krawca, browning był wyrobu belgijskiego, paszport zaś mógł być fałszywy, ale w każdym razie blankiet, na którym był wy-stawiony, był bezsprzecznie prawdziwy. Późniejsze badanie wykazało, że paszport ten nie został wystawiony w drodze urzędowej.
Elk obejrzał przedmioty, rozłożone rzędem na biurku inspektora policji.
— Jest to najpiękniejszy ekwipunek podróżny jaki kiedykolwiek widziałem, — rzekł inspektor policji kolejowej. — Najpiękniejszy ekwipunek do ucieczki.
— I ja tak sądzę, — rzekł Elk. — A wie pan... założyłbym się, że na każdej krańcowej stacji kolejowej w Londynie znajduje się taka sama walizka. Zabiorę te rzeczy do Scotland Yardu. Może człowiek ten przyjdzie do pana zapytać o swoją walizkę, choć ja uważam to za zupełnie nieprawdo-podobne.
Elk wyszedł z biura inspektora.
Jeden z północnych kurjerów nadszedł właśnie z dwu — godzinnem opóźnieniem. Elk stał bezczynnie, obserwując falę podróżnych, wychodzących z dworca.
Po chwili dostrzegł znajomą twarz. Był jednak tak zatopiony w myślach, że poznał tego człowieka dopiero wówczas, gdy dotarł on już do wyjścia.
Był to John Bennett.
Elk podszedł do jednego z urzędników kolejowych.
— Skąd przychodzi ten pociąg?
— Z Aberdeen, sir.
— Ostatni postój?
— Ostatni postój w Doncaster.
W tej chwili Elk spostrzegł ze zdumieniem, że Bennett wraca. Przepychał się z trudem przez tłum podróżnych, dążących ku wyjściu. Widocznie czegoś zapomniał.
149




Gdy się ukazał znowu, niósł na plecach ciężką skrzynkę bronzową, w której Elk poznał kamerę, ulubioną słabostkę starego pana.
— Dziwny człowiek! — pomyślał Elk, zawołał auto i odwiózł swoją zdobycz do Scotland Yardu. Posłał po dwóch najlepszych swoich ludzi.
— Proszę przeszukać przechowalnie wszystkich dworców krańcowych w Londynie, pytając wszędzie o takie walizki, — rzekł, pokazując znalezioną walizeczkę. — Wszystkie leżą prawdopodobnie już od kilku tygodni. Proszę pytać za każdym razem o człowieka, który oddał te rzeczy na przechowanie, zaś dla zupełnej pewności otwierać walizki zaraz na miejscu. Jeżeli znajdziecie komplet przyrządów do golenia, paszport i pieniądze, przynieście walizki do mnie.
Dick zdumiał się nad zmysłem organizacyjnym Żaby, gdy ujrzał zdobycz Elka.
— Postarał się o to, aby o każdej porze dnia i nocy mieć możliwość ucieczki, — rzekł Elk. — Na każdej stacji krańcowej miał pieniądze, inne ubranie, paszport, żeby móc wyjechać zagranicę,,, Annatto“, żeby sobie móc ufarbować ręce i twarz. Wystarczyło mu tylko zabrać z sobą własną fotografję... Wie pan, że spotkałem Johna Bennetta?
— Gdzie? Na dworcu?
Elk skinął głową. — Przyjeżdżał z północy, z jednego z pięciu miast: Aberdeenu, Arbroarthu, Edynburga, Yorku lub Doncasteru. Nie widział mnie, a ja nie pchałem się też naprzód. Niech mi pan odpowie, panie kapitanie: co pan sądzi o tym człowieku?
Dick nie odpowiedział.
— Czy i on jest może Żabą? — zapytał Elk ponownie.
Ale Dick Gordon uśmiechnął się tylko. — Zaoszczędziłby pan sobie wiele czasu, gdyby pan sobie wybił z głowy myśl.
DO

że przesłuchiwanie mnie, zadawanie mi krzyżowych pytań może doprowadzić do jakiegoś rezultatu.
— 0 tem wiem i tak, — mruknął Elk. — Ten John Bennett to dla mnie zagadka. Jeżeli jest rzeczywiście Wielką Żabą, to przecież nie mógł być wczoraj w nocy w domu Johnsona.
— Chyba że pojechał motocyklem do Doncasteru, żeby sobie stworzyć alibi, — rzekł Dick z uśmiechem, a po chwili dodał: — Ciekaw jestem rzeczywiście, czy policja z Doncasteru zatelefonuje do nas, czy zda się na własny wydział wywiadowczy?
— Wywiadowczy? W jakiej to sprawie?
— Mabberley Hall pod Doncasterem zostało wczoraj ograbione przez włamywaczy, — rzekł Dick, — skradziono przytem tiarę brylantową lady Fitz Herman. Potwierdza to pańską teorję, co, Elk?
Elk nie odpowiedział. Ale pragnął niezmiernie znaleźć jakiś pretekst, aby móc przeszukać walizeczkę Johna Bennetta.
ROZDZIAŁ XXIII.
Spotkanie.
Klub Herona, który z rozkazu policji został zamknięty, mógł znowu otworzyć swoje wrota.
Ray jadał lunch prawie codziennie u Herona, jeżeli nie był w towarzystwie Loli, która wołała świetniejsze otoczenie, niżeli to, jakie stanowił klub w godzinach południowych. Gdy przyszedł, niewiele tylko stolików było zajętych: wspomnienie rewizji policyjnej było jeszcze zbyt żywe, a ostrożniejsi klienci nie ważyli się jeszcze powrócić.
151

Ray nie otrzymywał nigdy poczty pod adresem klubu, to też zdziwił się bardzo, gdy portjer podał mu dwa listy, jeden ciężki i z wieloma pieczęciami, drugi mniejszy. Otworzył pierw większy list i chciał już wydobyć jego zawartość, gdy spostrzegł, że koperta zawierała jedynie pieniądze. Nie chciał ich wyciągać w obecności nielicznych nawet gości klubowych i skonstatował tylko ku wielkiemu zadowoleniu znaczną ilość i wysoką wartość banknotów. Listu w kopercie nie było.
Ale była jeszcze druga koperta. Ray rozerwał ją. List pisany był na maszynie i brzmiał:
„W przyszły piątek rano włoży Pan ubranie, które zostanie Panu dostarczone, i uda się Pan pieszo szosą w łzierunłztz Nottingham. Będzie się Pan nazywał Jim Carter, papiery legitymacyjne, opiewające na to nazwisko, znajdzie Pan w kieszeni ubrania, które przyniesie Panu z samego rana specjalny posłaniec. Od chwili obecnej ma się Pan nie golić. Nie wolno Panu pokazywać się w miejscach publicznych, składać ani przyjmować wizyt. Co Pan ma robić w Nottingham, dowie się Pan na miejscu. Niech Pan nie zapomina, że ma Pan odbywać drogę pieszo, nocować w zajazdach, a gdy to będzie możliwe, w schroniskach Armji Zba-wienia, jak to czynią zazwyczaj włóczędzy. W Barnet, na Great North Road, w pobliżu dziewiątego kamienia milowego, spotka Pan kogoś, ki° Pana zna i będzie Panu towarzyszył przez resztę drogi. IV Nottingham otrzyma Pan dalsze rozkazy. Prawdopodobnie nie będzie Pan wcale potrzebny, a robota, jaką Pan ma wykonać, pod żadnym względem nie narazi Pana na przykrości. Niech Pan nie zapomni, że nazywa się Pan „Carter“. Niech Pan nie zapomni, że nie wolno się Panu golić. Niech Pan nie zapomni dziewiątego
152

kamienia milowego i piątka rano. Jeżeli zanotował Pan już te szczegóły W pamięci, niech Pan Weźmie ten list i kopertę, w której były pieniądze, i spali to Wszystko w kominku klabu. Ja będę Pana przytem obserwował“.
List był podpisany „Żaba“.
Nadeszła więc chwila, gdy Żaby potrzebowały go. Lękał się tego dnia, a jednak wyczekiwał go. Wykonał instrukcję ściśle i przed licznemi oczyma ciekawych gości zaniósł list i kopertę do pustego kominka, podpalił je zapałką i zdeptał popiół nogą.
Tętno jego waliło szybciej, gdy siadał zpowrotem do stolika. Uświadomił sobie, że spełnił tę czynność w obecności Wielkiej Żaby. Ray rozejrzał się lękliwie po otaczających go twarzach i spotkał ostre spojrzenie nieznajomego, spo-czywające na nim bez przerwy. Twarz wydała mu się znajoma, a jednak obca.
Skinął na kelnera. *
— Proszę się nie odwracać odrazu, — rzekł. — Ale niech mi pan powie, kto to jest ten pan w drugiej loży?
Kelner spojrzał w tym kierunku niby odniechcenia.
— To jest mr. Joshua Broad, — rzekł.
Prawie w tej samej chwili, gdy kelner wymienił jego nazwisko, Joshua Broad wstał, przeszedł przez salę i zbliżył się do Ray’a.
— Dzieńdobry, mr. Bennett. Zdaje się, że nie rozmawialiśmy z sobą jeszcze nigdy, choć jesteśmy członkami tego samego klubu i widzieliśmy się tu już nieraz. Moje nazwisko jest Broad.
— Może pan siądzie? — Ray z ledwością mógł opanować głos. — Rad jestem, że pana poznałem, mr. Broad. Czy zechce pan zjeść ze mną śniadanie?
— Dziękuję, — odparł Amerykanin, — jadłem już. Ale jeżeli to panu nie przeszkadza, dokończę swego papierosa.
153

Jestem sąsiadem pańskiej przyjaciółki. Miss Bassano zajmuje mieszkanie vis-a-vis mojego.
Teraz Ray przypomniał sobie dziwacznego Amerykanina, nad którym Lola i Lew Brady nieraz sobie łamali głowy.
— Czy dawno zna pan Brady ego? — zapytał Broad.
— Lewa? Nie pamiętam dokładnie. Miły człowiek, — rzekł Ray bez zapału. — I jest zaprzyjaźniony z jedną z moich znajomych.
— Właśnie z miss Bassano, — rzekł Broad. — Niech mi pan powie, czy pan me był kiedyś u Maitlanda?
— Tak, dawno, — rzekł Ray obojętnie, a z tonu jego można było wnosić, że zwiedzał tylko pałac jako obojętny gość.
— Dziwny człowiek z tego Maitlanda, co?
— Niewiele o nim wiem, — rzekł Ray. — Ale ma bardzo miłego sekretarza.
— Ma pan na myśli Johnsona? Znam go dobrze.
— Biedny, stary Fil, stracił posadę.
Twarz Broada zmieniła się.
— Johnson? Kiedyż się to stało?
— Spotkałem go dzisiaj rano i opowiedział mi o tem.
— Dziwię się, że Maitland odważył się na to.
— Odważył? — zapytał Ray zdziwiony. — Niewiele trzeba odwagi, żeby wydalić sekretarza.
— Mam na myśli, że ezłowiek o charakterze Maitlanda musi mieć wiele odwagi, żeby wydalić człowieka, który zna tyle jego tajemnic. A cóż Johnson zamierza teraz robić?
— Szuka innej posady, — rzekł Ray krótko.
Uporczywe pytania nieznajomego poczęły go drażnić. Broad zauważył to widocznie natychmiast, gdyż zmienił temat rozmowy, pogadał jeszcze nieco o powszednich sprawach i pożegnał się..
154

Ray pozostał sam i myśl jego powróciła znowu do otrzymanego polecenia. Tajemniczość, przebranie, wszystko to pociągało bardzo romantyczną naturę Raymonda Bennetta. Jak się ta przygoda mogła skończyć, o tem nie myślał.
I dobrze było dla spokoju jego ducha, że nie umiał zaglądać w przyszłość. Bo gdyby miał ten dar, uciekłby w tej chwili smagany przerażeniem, wyszukałby sobie jakieś samotne miejsce, jakąś jaskinię, żeby tam wpełznąć i drżeć z trwogi i modlić się.
ROZDZIAŁ XXIV.
Powód wizyty mr. Maitlanda.
Ella Bennett zamierzała właśnie przygotować lunch, gdy powrócił jej ojciec. Ciężką kamerę postawił w stołowym, zaś walizkę zaniósł jak zwykle do swojej sypialni. Ella dawno już przestała się dziwić, że ojciec niezmiennie chował walizkę w tym pokoju. Kiedy powrócił, miał wygląd dziwnie zmęczony i stary. Pod oczyma miał ciemne kręgi, a twarz była niezwykle blada.
— Czy dobrze ci się powiodło, ojczulku? — zapytała Ella. Było to niezmienne pytanie, na które John Bennett odpowiadał niezmiennem skinieniem głowy.
— Znalazłem dziś rano osadę dzikiego ptactwa i porobiłem rzeczywiście dobre zdjęcia. Koło Horsham możliwości są bardzo ograniczone.
Siadł w starym fotelu koło kominka i napchał fajkę.
Ella nakryła do stołu i odezwała się dopiero, podając ojcu jedzenie. — Przyszedł dziś rano list od Ray’a, — rzekła. Po raz pierwszy od wielu dni wymieniła imię brata.
— Tak? — rzekł Bennett, nie podnosząc oczu od talerza.
— Zapytuje, czy dostałeś jego list, ojcze.
155

— Owszem, dostałem, — rzekł John Bennett. — Ale me mam mu nic do odpowiedzenia. Jeżeli Ray chce mię zobaczyć, wie, gdzie mieszkam.
Mówił z dziwnym spokojem. Ella zastanawiała się, czy może powierzyć mu teraz swoją tajemnicę.
— Ojcze, chciałam ci powiedzieć, co to było ostatnio z mr. Maitlandem.
— Opowiadałaś mi przecież, że go odwiedziłaś w biurze.
— Nie, ojcze. Czy przypominasz sobie ten ranek, gdy kapitan Gordon przyjechał do nas tak wcześnie? Ten ranek, kiedy poszłam do lasu? Wyszłam wtedy, żeby się spotkać z mr. Maitlandem-.
Bennett odłożył nóż i widelec i wlepił w nią wzrok.
— Nie miałam poj’ęcia, że mam go spotkać, — ciągnęła Ella. — Ale w nocy obudził mię ktoś, rzucając kamyczkami w szyby. Myślałam, że to Ray. Dawniej często przecież wracał tak późno i zawsze budził mię w ten sposób. Dniało już, kiedy wyjrzałam i ku wielkiemu swemu zdumieniu zobaczyłam mr. Maitlanda. Poprosił mię szybko, żebym zeszła, a że myślałam, iż przybywa w sprawie Ray’a, ubrałam się szybko i zbiegłam do ogrodu. Byłam jednak tak oszoło-miona, że nie ważyłam się obudzić ciebie. Wybiegłam na szosę, gdzie stało jego auto. Było to najdziwniejsze spotkanie, jakie możesz sobie wyobrazić. Gdyż właściwie nie powiedział nic.
— Nic?
— No, owszem. Zapytał mnie, czy chcę być jego przyjaciółką. Gdyby to powiedział kto inny, byłabym się prze-straszyła, ale mr. Maitland był teraz tak wzruszający, tak stary, przychodził do mnie tak błagalnie i ciągle powtarzał: „Panienko, powiem pani cuś/“ Ale ilekroć zaczynał mówić, rozglądał się dokoła przerażony. Prosił, żebym wsiadła do auta. Naturalnie odmówiłam, ale potem spostrzegłam, żę
156

szoferem była kobieta. Była to bardzo stara kobieta, jego siostra. Przeżyłam naprawdę zdumiewającą przygodę. Czegoś bardziej śmiesznego mepodobno sobie wyobrazić. Pojechałam z nim do lasu i zapytałam: „Czy pan przybył w sprawie Ray’a?“ Ale on nie przyjechał wcale w sprawie Ray’a. Mówił tak nieskładnie, tak dziwacznie, że zaczęło mię ogarniać zdenerwowanie. A gdy się już począł opanowywać i wypowiedział wreszcie kilka zdań z sensem, nadjechaliście wy w aucie. Mr. Maitland przestraszył się bardzo i drżał na całem ciele. Poprosił mię, żebym odeszła i omal nie padł na kolana, błagając, bym nie wspomniała nikomu, że go widziałam.
— Co? — rzekł John Bennett, odsuwając krzesło. — I nie dowiedziałaś się niczego?
Ella potrząsnęła głową. — Połowy z tego, co mówił, nie mogłam wcale zrozumieć. Mówił półgłosem, tak że prawie go nie słyszałam.
Bennett siedział przez chwilę z oczyma spuszczonemi.
— Gdyby przyjechał jeszcze raz, byłoby lepiej, gdybyś mię o tem zawiadomiła, żebym mógł z nim pomówić, — rzekł wreszcie.
— Nie sądzę, ojcze, — rzekła Ella spokojnie. — Mam wrażenie, że chciał mię prosić o pomoc.
— Miljoner, który prosi ciebie o pomoc, Ello? To brzmi bardzo dziwnie!
— I jest też dziwne, — rzekła Ella. — Wydawał mi się zupełnie nie taki straszny, jak za pierwszym razem. Było w nim coś tragicznego, coś bardzo smutnego. A dzisiaj w nocy przyjedzie znowu, obiecałam, że z nim pomówię. Czy pozwalasz mi?
— Tak, możesz z nim mówić. Ale nie wychodź z ogrodu. Przyrzekam ci, że się nie pokażę, ale będę wpobliżu. Nie sądzisz, że idzie tu o Ray’a?
157

— Nie sądzę, ojcze. Maitlanda nie obchodzi zupełnie Ray ani to, co się z nim dzieje. Ciekawa jestem, czy powinnam wogóle opowiedzieć o tem komuś?
— Kapitanowi Gordonowi? — zapytał ojciec sucho, a Ella zarumieniła się. — Czy bardzo go lubisz, Ello?
— Tak, — rzekła po chwili. — Lubię go bardzo.
— Mam nadzieję, że me za bardzo, kochanie, — rzekł John Bennett, i oczy ich spotkały się.
— Dlaczego nie? — zapytała z wysiłkiem.
— Ponieważ me jest to pożądane, — odparł Bennett. — Nie chciałbym, abyś miała zmartwienie. A mówię ci o tem, gdyż wiem, że ja byłbym przyczyną tego zmartwienia.
Ella zbladła i zapytała: — Więc cóż chcesz, żebym zrobiła?
Bennett podniósł się wolno, podszedł do córki i otoczył ją ramieniem. — Cokolwiekbyś zrobiła, Ello, ja muszę odpokutować za swoj’e grzechy. Może on nie dowie się o tem nigdy. Ale przestałem już wierzyć w cudy.
— Co masz na myśli ojcze? — zapytała Ella lękliwie.
— Może... — Zastanawiał się przez chwilę. — Może osiągnę coś przez film, który wykonałem wczoraj. Co — prawda powiadałem to sobie już nieraz i wiarę tę pokładałem w wielu rzeczach, do których się brałem. Człowiek, który kupuje te filmy — ma on przedsiębiorstwo na Wardour Street — powiedział mi, że filmy moje są za każdem nowem zdjęciem coraz lepsze. Sfotografowałem dziką kaczkę z małemi w gnieździe, właśnie w chwili, gdy pisklęta wypełzały. Nie wiem, jak obraz wypadnie po wywołaniu, gdyż stałem może trochę za daleko od gniazda...
Ella me podejmowała już poprzedniej rozmowy.
Po południu ujrzała nieznajomego pana, stojącego na szosie naprzeciw furtki ogrodowej i przyglądającego się ich domowi. Ubrany był przyzwoicie i nosił okrągłe okulary,
158

jak Amerykanie. Kiedy przemówił do niej, jego nowo — angielski akcent upewnił Ellę, że jest istotnie Amerykaninem.
— Czy się me mylę, przypuszczając, że mam przed sobą miss Bennett? — zapytał. A gdy Ella skinęła głową, przedstawił się. — Nazywam się Broad, spacerowałem sobie właśnie w tej okolicy i przyszło mi na myśl, że państwo mieszkacie tu gdzieś wpobliżu. Brat pani wspominał mi o tem.
— Czy pan jest przyjacielem Ray a?
— Nie jest to zupełnie ścisłe, — wyjaśnił Broad z uśmiechem. — Jestem jego znajomym z klubu.
Nie usiłował zbliżyć się bardziej. I widocznie nie spodziewał się zaproszenia do domu ze względu na znajomość z Rayem. Przeciwnie, po przelotnej uwadze na temat pogody, co dowodziło, że zapoznał się już zupełnie ze zwyczajami angielskiemi, oddalił się wolno w stronę lasu. Było to ulubione miejsce wycieczek automobilowych, i Ella nie zdziwiła się wcale, widząc w kilka minut później Broada, przejeżdżającego w aucie.
Mr. Broad uniósł w przejeździe kapelusza, kłaniając się komuś, kogo Ella nie widziała. Ciekawość popchnęła ją do tego, że otworzyła furtkę i wyszła na gościniec. Na pniu ściętego drzewa siedział człowiek, który czytał gazetę i palił wielką fajkę.
W godzinę później, gdy wyszła znowu przed dom, był tam jeszcze, ale tym razem stał.
Był to wysoki mężczyzna, wyglądał jak żołnierz. Kiedy spojrzała w jego stronę, odwrócił głowę wbok. Widocznie Maytree House był z jakiegoś powodu pod obserwacją.
Początkowo Ella uczuła lęk, potem jednak przyszło jej na myśl pójść do wsi i zatelefonować do Elka, aby go poprosić o wyjaśnienie. Położyła się wcześnie i nastawiła budzik na trzecią.
159

Obudziła się jeszcze zanim się dzwonek odezwał, ubrała się szybko i zeszła nadół, żeby sobie zagotować kawy. Gdy przechodziła koło drzwi sypialni ojca, Bennett zawołał: — Nie śpię już, gdybyś mię potrzebowała, Ello!
— Dziękuję ci, ojczulku, — rzekła Ella serdecznie. Rada była, że czuła jego obecność wpobłiżu.
Pierwsze światło ukazywało się już na niebie, gdy sylwetka mr. Maitlanda wyłoniła się z mroku. Ella usłyszała cichy szmer, gdy otwierał furtkę. Tym razem pozostawił auto w sporej odległości od domu. Wydawał się bardzo zdener-wowany i początkowo nie mógł wymówić ani słowa. Ciężkie, zniszczone palto było zapięte pod szyję, a wielka czapka nakrywała jego łysą głowę.
— To pani, miss? — zapytał szeptem.
— Tak, mr. Maitland.
— Chce pani iść ze mną na spacer? Muszę pani cuś powiedzieć, cuś bardzo ważnego.
— Możemy pospacerować po ogrodzie, — rzekła Ella, zniżając głos.
Maitland zawahał się. — A jakby nas kto zobaczył? Ładnaby heca była. Chodźmy tylko kawałek na szosę, miss, — prosił.
— Nikt nas tu nie usłyszy, — pocieszała go Ella łagodnie. — Możemy przecież wejść na trawnik, jest tam kilka krzeseł.
— Wszyscy śpią? Służące?
— Nie mamy służby, — uśmiechnęła się Ella.
Maitland potrząsnął głową. — Wielkiej straty nima. Ja na nich patrzeć me mogę. Sześć chłopa mam w domu, zawsze się boję, żeby mnie nie ukatrupili.
Ella poprowadziła go przez murawę, położyła na jednem z wyplatanych krzeseł poduszeczkę i cz.ekała.
160

Początek rozmowy był jak i poprzednim razem beznadziejny, ale po chwili mr. Maitland tak się rozgadał, że Ella me mogła nadążyć za jego słowami.
— Pani jest porządna dziewczyna, — mówił ochrypłym głosem. — Zaraz sobie to pomyślałem, jak tylko panią zobaczyłem pierwszy raz. Pani nie skrzywdzi bidnego staruszka, co? Panienko?
— Ależ, oczywiście, mr. Maitland.
— Zaraz sobie tak pomyślałem. I powiedziałem to nawet Matyldzie. Ona też mówi, że z panią jest wszystko w po — rzundku Czy pani już była w domu poprawy? Panienko?
— W domu poprawy? — powtórzyła Ella i roześmiała się mimowoli. — Nie, mr. Maitland, nigdy jeszcze nie byłam w domu poprawy.
Maitland rozejrzał się ostrożnie dokoła, jakby się obawiał, że w krzakach okalających może ktoś być ukryty.
— A w klatce pani była? Ach, tak, myślę niby w więzieniu, panienko? Naturalnie, taka osoba jak pani nie może się na tem znać!
Rozejrzał się znowu.
— Widziałem tam wszystkich wielkich ludzi. Założyłbym się, że jestem jedynym, który widział na własne oczy samego Saula Morrisa, najtęższego chłopa z nas wszystkich... Niech pani pomyśli, że pani jest ja, o to tylko idzie. Niech pani pomyśli, że pani jest ja... ach, to jest straszne, panienko!
— Nie rozumiem pana, mr. Maitland, — szepnęła Ella cicho.
— On na panią nastaje! — Objął silnie jej ramię. — Pani się przecież wstawi za mną u niego, no nie? Niech mu pani pawi, że panią ostrzegłem! On mnie już wtedy obroni, no nie?
Mówił błagalnym tonem, a Ella zaczęła pojmować, że to,,on oznaczało Dicka. Ujął jej rękę i głaskał ją, a choć Ella nie widziała jego twarzy, wiedziała, że płakał.
U Wallace: Bractwo wielkiej żaby
161

— Zrobię dla pana z pewnością wszystko, co będzie w mojej mocy! Ale pan się niepotrzebnie denerwuje, drogi, drogi mr. Maitland. Powinien się pan poradzić lekarza!
— Nie, nie... tylko bez dochtorów, miss! Ale powiadam pani... — mówił wolniej i z naciskiem, — oni mnie złapią. I Matyldę tyż\ Ale ja oddałem wszystkie piniendze komuś, jednej osobie, i tu jest cały kawał, miss! — zaśmiał się obłędnie.
— A potem złapią jego.
Wstrząsany cichym śmiechem, padł na kolana. Ella poczynała przypuszczać, że Maitland oszalał.
— Ale mam wielki plan, haha! Nigdy nie miałem większego, miss. Czy pani umi pisać na maszynie?
— Owszem, chociaż niezbyt biegle.
— Niech pani idzie ze mną, do mojego biura! Nie myśli pani chyba, że nabieram, co?... Osiemdziesiąt siedem lat już przeżyłem, panienko! Niech pani przyjdzie do mnie, będzie się pani śmiać! — Nagle ogarnęło go znowu łkanie.
— Mnie złapią, wiem. Ale Matyldzie nic nie powiedziałem. Bo onaby zaraz wrzeszczała. Tak się rzecz ma, panienko. Starego Johnsona już nima, niech pani do mnie przyjdzie... Czy pani nigdy nie dostała listu, co? — zapytał nagle.
— Od pana? Nie, mr. Maitland! — rzekła Ella zdziwiona.
— Napisany był, — rzekł stary. — Ale może nie wysłany. Nie wim! — Zerwał się i cofnął, gdyż przed domem ukazała się ciemna postać. — Kto to? — zapytał. Ella czuła, jak ręka jego z drżeniem legła na jej ramieniu.
— To mój ojciec, mr. Maitland, — rzekła. — Widocznie był zaniepokojony moją długą nieobecnością.
— Ach tak, pani ojciec? — Zdawało się, że uczuł raczej ulgę, niż zaniepokojenie. — Niech mu pani nie mówi, że byłem w domu poprawy i w klatce, miss!
162

John Bennett stał niezdecydowany, nie wiedząc, czy się zbliżyć, czy nie wprawi przez to Elli w zakłopotanie. Maitland rozstrzygnął sytuację, poczłapawszy w jego stronę.
— Dzieńdobry, panie, — rzekł. — Właśnie sobie gadamy z pańską dziewczynką. Chyba się pan nie gniewa., mr. Benett, co?
— Bynajmniej, — rzekł mr. Bennett. — Może pan wejdzie do domu, mr. Maitland?
— Nie, nie, — rzekł Maitland z lękiem. — Matylda czeka. — Nie wyciągnął ręki, zdjął tylko kapelusz. Maniery jego były istotnie niżej wszelkiej krytyki. Kiwnął Elli głową i rzekł: — Dowidzenia, panie!
W tej chwili Bennett wynurzył się z cieniu domu.
— Dowidzenia, mr. Maitland, — rzekł.
Maitland nie odpowiedział. Oczy jego rozwarte były szeroko z przerażenia, twarz śmiertelnie blada.
— Pan? Pan? — wykrztusił. — 0 Boże! — Zachwiał się. Ella chciała go podtrzymać, ale Maitland opanował się i ze zdumiewającą w jego wieku szybkością zbiegł po ścieżce, prowadzącej ku furtce, i rzucił się wdół szosy.
W wielkiej ciszy Ella słyszała jego suche łkanie.
— Ojcze, — szepnęła z trwogą, — czy on cię znał?
— Toby było dziwne? — rzekł John Bennett. — Połóż się teraz, kochanie.
— A dokąd ty idziesz, ojcze? — zapytała Ella zdziwiona.
— Muszę z nim pomówić.
Ella nie położyła się.
Stała przy drzwiach i czekała... pięć minut... dziesięć minut... piętnaście minut. Potem usłyszała warczenie motoru automobilowego i limuzyna przemknęła koło furtki, rozpryskując dokoła błoto. Wreszcie zjawił się John Bennett.
— Nie położyłaś się jeszcze? — rzekł szorstko,
— Ojcze, czy mówiłeś z nim?
163

— Możebyś mi zagotowała czarnej kawy?
— Ojcze, dlaczego on się tak ciebie zląkł?
— Kochanie, pytasz za wiele. Poprostu zna mię z dawnych czasów.
— Żeby tylko nie wrócił! — westchnęła Ella.
— Już on nie wróci, — rzekł John Bennett z Horsham.
ROZDZIAŁ XXV.
Saul Morris.
Dick Gordon przyszedł do Scotland Yardu, i Elk pośpieszył zdać mu raport.
— Znaleźliśmy jeszcze sześć takich samych walizek, o takiej samej zawartości jak ta z King’s Cross.
— Czy niema jakiegoś śladu, któryby prowadził do właściciela tych walizek?
— Nie, najmniejszego. Badaliśmy je daktyloskopijnie, ale ponieważ przechodziły one przez ręce szeregu pracowników kolejowych, nie sądzę, aby to dało jakieś rezultaty. Tylko w Paddington — znaleźliśmy walizkę większą niż pozostałe. Zawierała ten sam ekwipunek, a ponadto grubą paczkę blankietów czekowych, opiewających na rozmaite filje rozmaitych banków. Są tam czeki na Credit Lyonnais, na Ninth National Bank w New Yorku, na Burrowstown Trust, na banki hiszpańskie, włoskie i rumuńskie i na pięćdziesiąt blisko filij pięciu największych banków angielskich.
Dick słuchał przygnębiony.
— Elk, oddałbym kilka lat życia za to, by móc zgłębić tajemnicę Zab. Kazałem teraz śledzić Lolę. Lew znikł, a gdy posłałem dziś człowieka do młodego mr. Raymonda Bennetta, żeby się dowiedzieć, co to ma znaczyć, oznajmił,
164

że jest chory, i nie przyjął mego wysłańca. Ale mogę panu zakomunikować ciekawą nowinę.
Gordon wyjął z teczki kopertę i rzucił ją na stół. — Wywiadywałem się w New Yorku o Saula Morrisa. Oto depesza kablowa, którą otrzymałem od tamtejszego prezydenta policji.
„W odpowiedzi na zapytanie: Saul Morris żyje. Chwilowo ma być w Anglji. Tu skarg niema, ale istnieje przypuszczenie, że on był tym przestępcą, który 17 lutego 1898 włamał się do kasy ogniotrwałej okrętu Mantania koło Southampton w Anglji i uciekł z pięćdziesięcioma pięcioma milionami franków. Sprawdzono“.
Elk czytał depeszę raz poraź. Potem złożył ją starannie, włożył zpowrotem do koperty i wręczył Dickowi przez stół.
— Więc Saul Morris jest w Anglji, — rzekł automatycznie. — Toby wyjaśniało wiele rzeczy.
Gdy Dick wyszedł, Elk postanowił jeszcze raz zrewidować walizki, gdyż przyszło mu na myśl, że mogły one mieć podwójne dna. Zawołał więc Baldera i sierżanta Fayrea, gadatliwego młodzieńca, do którego miał wielkie zaufanie, poczem jął wydobywać klucze.
Wyciąganie pęku kluczy związane było z ustalonym rytuałem. Możnaby przypuszczać, że Elk zamierza się roze-brać, gdyż klucze spoczywały w tajemniczych regjonach, do których można się było dostać dopiero po rozpięciu mary-narki i kamizelki, przyczem kieszeń trzeba było odszukać w miejscu, gdzie się zazwyczaj nigdy kieszeni nie znajduje. Po dokonaniu tej ceremonji, Elk uroczyście wsadził klucz W zamek schowku i otworzył drzwi.
Safe był tak wypełniony walizkami, że poczęły się wymykać Elkowi, gdy usunął ochronę, jaką stanowiły drzwi. Elk podawał je jedną po drugiej Fayreowi, który stawiał je na stole.
165

— Najpierw rozetniemy tę z Paddington, — rzekł Elk, wskazując na największą z walizek.
— Muszę przynieść inny nóż, — — rzekł Balder. — Ten będzie za tępy.
— Niech się pan pośpieszy! — odpowiedział Elk, i Balder wybiegł z pokoju.
W następnej chwili Fayre został rzucony z potężną mocą na drzwi, zaś Elk znalazł się na nim. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, syk wdzierającego się powietrza i ogłusza-jący huk eksplozji.
Elk pierwszy zerwał się na nogi. Pokój pełen był czarnego dymu, tak że nie widział przed sobą nic. Za pierwszym krokiem natknął się na bezwładne ciało sierżanta. Elk podniósł go i wyciągnął na korytarz. W pierwszej chwili zdawało się, że niewielka jest nadzieja uratowania go. Zabrzmiały sygnały alarmowe, ze wszystkich stron nadbiegali przerażeni policjanci, załoga strażacka pędziła już przez korytarz, wlokąc za sobą długą kiszkę.
Ogień ugaszono natychmiast, ale biuro Elka zmieniło się w kupę gruzów. Nawet drzwi safe’u wyrwane były z zawias. W środku pokoju ział czarny otwór.
— Balder, ratuj pan walizki! — zawołał Elk, zajęty cuceniem Fayrea. Gdy asystenta wyniesiono do ambulansu, Elk powrócił, aby się przyjrzeć zniszczeniu, spowodowanemu przez wybuch.
— Tak, tak, to była ciężka bomba, — rzekł.
Grupa starszych oficerów stała na korytarzu, przyglądając się ruinom.
— Cud rzeczywiście, że żyję jeszcze, zaś Balder tylko mnie zawdzięcza życie, bo posłałem go po nóż do rozkrawania walizek.
— A czyż nie zbadano walizek przedtem? — zapytał prezydent policji groźnie.

— Owszem. Wczoraj zrewidowałem sam wszystkie. Wyjąłem każdy przedmiot i zapisałem. Sam włożyłem potem wszystko do schowku, i nie było w nim bomby.
— Więc jak mógł ją ktoś podłożyć? — zapytał prezydent.
— Nie wiem. Jedyny człowiek, który ma jeszcze prócz mnie klucz do tego safe’u, to radca mego wydziału, pułkownik Mc. Clintock, który znajduje się właśnie na urlopie. Szczęście tylko, że wysłałem w porę Baldera. Jest on ojcem siedmiorga dzieci.
— Co było materjałem wybuchowym?
— Dynamit, — odpowiedział Elk niezwłocznie. — Wybuch szedł wdół. — Wskazał na dziurę w podłodze. — Nitrogliceryna wybucha wgórę i na boki.
Przy przeszukiwaniu pokoju znalazł potem zgniecioną rolkę z cienkiej stali i poczerniały, pogięty cyferblat taniego budzika.
Co zdołał uratować ze swoich rzeczy, przeniósł do pokoju Baldera.
Mało było nadziei, aby wypadek ten nie przedostał się do gazet. Eksplozja powybijała szyby w całej części budynku i ściągnęła na wybrzeże tłum ciekawych. Gdy Elk opuszczał budynek Scotland Yardu, wykrzykiwano już nadzwyczajne dodatki, przynoszące wiadomość o wybuchu.
Przedewszystkiem skierował się do pobliskiego szpitala, gdzie znajdował się nieszczęsny Fayre. Ale wiadomości, jakie otrzymał, brzmiały pocieszająco. Lekarze sądzili, że przy odrobinie szczęścia uda się nietylko uratować mu życie, ale i uchronić go przed ciężkiem kalectwem.
— Straci może jeden czy dwa palce, ale rzeczywiście miał szczęście, — rzekł chirurg. — Nie rozumiem, jak się to stało, że nie został poszarpany na kawałki.
— A czego ja nie rozumiem, — dodał Elk, — to że ja sam nie zostałem poszarpany na kawałki. — Lekarz skinął głową.
167

— Te materjały wybuchowe, — rzekł, — robią niekiedy dziwne figle. Rozumiem, że wybuch wyrwał drzwi safe ’u, a jednak ten papier, który znajdował się także w sferze działania dynamitu, jest zaledwie osmalony. — Wyciągnął z kieszeni ćwiartkę papieru, opaloną na brzegach. — Znalazłem to w jego kieszeni, — wyjaśnił.
Elk rozprostował papier i przeczytał:
„Pozdrowienia od Numeru Siódmego!“
Starannie złożył papier zpowrotem. — To sobie zatrzymam, — rzekł, chowając kartkę do pochewki od okularów. — Cz.y pan wierzy w przeczucia?
— Do pewnych granic, — uśmiechnął się lekarz.
Elk skinął głową. — Mam przeczucie, że przeżyję niezadługo wielką radość!
ROZDZIAŁ XXVI.
Awans Bal dera.
Minął tydzień i eksplozja w Scotland Yardzie przeszła do historji. Ranny sierżant znajdował się na drodze do uzdrowienia, a w sprawie Zab nie słychać było mc nowego.
Fatalistyczna wiara Elka dziwiła jego kolegów. Szóstego dnia po wybuchu Scotland Yard kazał ponownie przeszukać przechowalnie na dworcach, i jak się Elk spodziewał, znaleziono na każdej stacji krańcowej nowiutką walizkę z taką samą zawartością, jak poprzednio. Z wielkiemi ostrożnościami otworzono walizki, ale prócz rewolweru belgijskiego me zawierały one nic niebezpiecznego. Paszport opiewał tym razem na nazwisko Clarence Fielding.
— Ci ludzie są mistrzami w swojem rzemiośle, — rzekł Elk z mimowolnym podziwem, oglądając łup.

— Czy zatrzyma pan znowu walizki w swojem biurze? — zapytał Dick.
Ale Elk potrząsnął melancholijnie głową.
— Ani myślę, — rzekł.
Kazał natychmiast opróżnić walizki i posłać ich zawartość do wydziału śledczego.
— Według mego zdania, — przepowiadał Balder, — w samym Scotland Yardzie musi być ktoś, kto pracuje przeciw nam. Dawno już zastanawiałem się nad tem, a kiedy omówiłem tę sprawę z moją kochaną żoną...
— Czy i kochane dzieci wciągnął pan do narady? Hm? — zapytał Elk z niechęcią. — Im mniej będzie pan mówił o sprawach policyjnych w swem kole rodzinnem, tem korzystniejsze będzie to dla pańskich widoków na awans.
Mr. Balder skrzywił się.
— Tu się niema czego bać ani czego spodziewać. Jestem już na czarnej liście. A wszystko dlatego, że mię pan zamknął ze swoim Hagnem.
— Jest pan niewdzięcznym łotrem, — rzekł Elk.
— Kto to jest właściwie ten Numer Siódmy? — zapytał Balder. — Kiedy się wczoraj zastanawiałem nad tą sprawą i omówiłem ją z moją kochaną żoną, doszedłem do wniosku, że musi to być ktoś z ważniejszych Żab. A gdybyśmy tego drania złapali, niewieleby już brakowało do schwytania wielkiego zucha.
Elk odłożył pióro — zajęty był właśnie redagowaniem raportu.
— Powinien się pan był poświęcić polityce, — rzekł, nakazując podwładnemu ruchem pióra, że może się wynosić.
Skończył raport i przeglądał go jeszcze raz krytycznie, gdy telefon służbowy zameldował gościa.
— Proszę go przysłać natychmiast! — zawołał Elk, usłyszawszy nazwisko.
169

Zadzwonił na Baldera. — Proszę zanieść ten raport kapitanowi Gordonowi do podpisu, — rzekł. W tej chwili Joshua Broad otworzył drzwi.
— Dzieńdobry, panie inspektorze, — rzekł, skinąwszy i Balderowi uprzejmie głową, choć nie widział go nigdy przedtem.
— Proszę, niech pan wejdzie i siada, mr. Broad. Czemu zawdzięczam przyjemność pańskiej wizyty? Niech mi pan wybaczy tę przesadną uprzejmość, ale w porannych godzinach mam zwyczaj być zawsze tak uprzejmym. Dobrze już, Balder, może pan iść!
Broad podał detektywowi papierośnicę.
— Przychodzę z powodu bardzo dziwnej sprawy, — rzekł.
— Nikt nie przychodzi do Scotland Yardu w nie dziwnych sprawach, — odpowiedział Elk.
— Dotyczy to mojej sąsiadki.
— Loli Bassano?
— Jej męża.
— Lewa Brady? — Elk poprawił okulary. — Nie chce mi pan chyba wmówić, że ta para jest normalnem mał-żeństwem? — zapytał zdziwiony.
— Nie sądzę, aby pan miał pod tym względem jakieś wątpliwości, — rzekł Broad. — Aczkolwiek jestem zupełnie pewien, że nasz młody przyjaciel Bennett nie ma o tem pojęcia. Brady jest od tygodnia w Caverley House i przez cały ten czas nie ruszył się krokiem za drzwi. Ale co dziwniej-sza, że i młody Bennett nie opuścił przez ten czas mieszkania. Nie przypuszczam, aby się pokłócili, mam raczej wrażenie, że jest w tem jakaś głębsza przyczyna. Przypadkowo dojrzałem Brady’ego, wychodząc ze swego mieszkania. Drzwi do mieszkania miss Bassano były właśnie uchylone, gdyż mle — czarka podawała mleko. Brady miał najpiękniejszą nowiutką brodę, jaką kiedykolwiek widziałem u boksera. A bokserzy

nie miewają zwyczaju pielęgnowania zarostu. To podnieciło moją ciekawość. Złożyłem Ray’owi Bennettowi wizytę — spotkałem się z nim niedawno u Herona, co mogło być wytłumaczeniem mej wizyty. Służący jego — gdyż ma on człowieka, który przychodzi na dzień i sprząta mieszkanie — oznajmił mi, że pan jego czuje się niedobrze i nie przyjmuje. — Broad puścił kółko dymu i obserwował je uważnie. — Jeżeli służący ma być wierny, musi mieszkać u swego pana, — rzekł. — Kosztowało mię według dzisiejszego kursu dokładnie dwa dolary’ i trzydzieści pięć centów, żeby się dowiedzieć, że i Ray Bennett oddaje się gorliwie pielęgnowaniu brody. Sprawa ta nie podoba mi się wcale.
— Nie jestem biegły w prawie, — rzekł Elk. — Ale zdaje mi się, że niema ustawy, na mocy której możnaby zabronić ludziom zapuszczania bród. Ale niech mi pan powie, mr. Broad, pan jest Amerykaninem, prawda?
— Korzystam z tego przywileju.
— Czy nie słyszał pan kiedy o człowieku z nazwiskiem Saul Morris? — zapytał Elk obojętnie, patrząc w okno.
Joshua Broad wytężył pamięć. — Zdaje się, że tak, rzekł. — Był to wielki przestępca. Amerykanin, jeśli się nie mylę. Ale on już przecież dawno nie żyje, nieprawdaż?
Elk drapał się nerwowo w podbródek. — Bardzobym chciał spotkać kogoś, kto brał udział w jego pogrzebie. Kogoś, czyjej przysiędze mógłbym uwierzyć.
— Nie sądzi pan chyba, że Lew Brady...
— Nie! — rzekł Elk. — Nie sądzę nic o Lewie Brady, poza tem, że jest byłym bokserem. A nad tym wyścigiem w zapuszczaniu bród zastanowię się bliżej, mr. Broad. Dziękuję panu za informację.
O piątej Balder przyszedł do Elka i zapytał, czy może iść do domu.
— Obiecałem mojej kochanej żonie... — zaczął.
171

— Dość, dość... może pan iść, — przerwał Elk jego wynurzenia.
W pół godziny zaledwie po odejściu podwładnego nadszedł urzędowy list do inspektora Elka, a gdy detektyw przeczytał go, twarz rozpromieniła mu się. Był to list na-czelnego intendenta policji i brzmiał:
„Prezydjum policji upoważniło mię do zakomunikowania Panu, że wniosek o nominację funkcjonariusza policji J. J. Baldera na rzeczywistego sierżanta został przyjęty. Awans liczy się wstecz od dnia 1 maja b. r.“ Elk złożył dokument i doznał uczucia szczerej radości. Zadzwonił gwałtownie, żeby zawołać Baldera, ale przypomniał sobie, że posłał go już do domu. Elk był tego wie-czora wolny, a radość, jaka gościła w jego sercu z powodu awansu ulubionego asystenta, skłoniła go do decyzji, aby mu osobiście zanieść dobrą nowinę.
— Rad będę poznać jego „kochaną żonę“, — rzekł do siebie, — a także siedmioro „kochanych dziatek*’.
Otworzył policyjną książkę adresową i przekonał się, że Balder mieszkał pod numerem 93 na Leaford Road, Ux — bridge. Auto policyjne zawiozło Elka na Leaford Road 93.
Był to mały, miły domek, zupełnie taki, jak sobie Elk wyobrażał.
Na pukanie zjawiła się starsza pani, ubrana do wyjścia, a Elk zdziwił się, widząc, że nosiła strój pielęgniarki.
— Tak, mr. Balder mieszka tutaj, — odpowiedziała, zdumiona widocznie widokiem gościa. — To znaczy: ma tu dwa pokoje, ale rzadko pozostaje tu na noc. Przychodzi zwykle tylko przebrać się i odchodzi znowu. Zdaje się, że do przyjaciół.
— A czy żona jego także tu mieszka?
— Jego żona? — zapytała staruszka zdziwiona. — Nie wiedziałam wcale, że on jest żonaty.

Elk zabrał z sobą dokumenty Baldera, aby wpisać do nich pewne dane, potrzebne w przyszłości do emerytury. Teraz zauważył, że widniał tam jeszcze jeden adres, jednakże atrament był tak wyblakły, że początkowo nie zwrócił na to uwagi.
— Pomyliłem się, — rzekł. — Tu jest nowy adres, Orchard Street, Stepney.
Ale pielęgniarka uśmiechnęła się.
— 0 nie, mr. Balder mieszkał u mnie przez wiele lat, — rzekła. — Przeprowadził się potem na Orchard Street, ale podczas wojny powrócił znowu do mnie, gdyż ataki po-wietrzne były na wschodnim krańcu miasta dość niebez-pieczne. Mimo to ma może jeszcze pokój w Stepney.
— Hm, — mruknął Elk w zamyśleniu. Był już przy drzwiach, gdy pielęgniarka zawołała go znowu.
— Nie wiem, czy powinnam mówić z nieznajomym o jego sprawach, ale jeżeli pan ma do niego pilny interes, to myślę, że go pan zastanie w Slough. Dwa razy widziałam przypadkowo, jak auto jego zajeżdżało do „Siedmiu Szczytów” na Slough Road. Myślę, że ma tam przyjaciela.
— Czyje auto? — zapytał stropiony Elk.
— Jego, czy któregoś z jego przyjaciół, — rzekła pielęgniarka. — A czy pan jest z nim blisko zaprzyjaźniony?
— 0 tak, bardzo blisko! — rzekł Elk ostrożnie.
— Może pan wejdzie?
Elk wszedł za nią do małego, czystego, miłego pokoju.
— Jeżeli mam być szczera, to wymówiłam mr. Balderowi mieszkanie. Zawsze miał tyle wymagań i tak trudno go zadowolnić. Nie mogę już temu podołać. I nawet nie płacił mi wiele. Dostawałam za te dwa pokoje bardzo mało, a teraz mam widoki na znacznie korzystniejsze odnajęcie ich. A przy — tem był zawsze taki dziwny z listami. Przez niego musiałam
173

przymocować na drzwiach tę olbrzymią skrzynkę do listów. Ale i to me wystarcza czasem, żeby pomieścić wszystkie listy. Nie, jakie jest jego zajęcie, nie wiem. Listy, które nadchodzą, są przeznaczone dla Towarzystwa Chemicznego w Didcot. Nie, pomyśli pan jeszcze, że jestem bardzo wymagalną osobą, bo przecież jego ostatecznie przez cały dzień niema, a i na noc rzadko przychodzi...
Elk odetchnął głęboko.
— 0 me, — rzekł. — Uważam, że pani jest najmilszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Pani wychodzi teraz?
— Tak, mam dyżur nocny i wrócę dopiero koło jedenastej rano. Miał pan szczęście, że mię pan jeszcze zastał.
— Czy pani me powiedziała: jego auto? Jakież to jest auto? — zapytał Elk.
— Takie wielkie, czarne auto, ale marki nie znam. Zdaje się, że to amerykańskie. On musi mieć coś do czynienia z autami, bo widziałam kiedyś w jego sypialni moc katalogów opon automobilowych, a niektóre z nich zaznaczył ołówkiem.
Elk zadał jeszcze ostatnie pytanie. — A czy on przychodzi w nocy do domu w pani nieobecności?
— Zdaje się, że rzadko. Ma własny klucz, a że często niema mnie w nocy, nie wiem, kiedy przychodzi.
Elk stał już jedną nogą na stopniu auta. Powrócił do swego biura w Scotland Yardzie, wziął z sobą kilka narzędzi zawodowych, i wydawszy szereg pilnych poleceń, skoczył znowu do auta, które pomknęło na Harley Terrace.
Dick otrzymał zaproszenie od członków poselstwa amerykańskiego i siedział z nimi w loży teatru Hilarity, gdy Elk otworzył cicho drzwi i dotknął jego ramienia, dając mu znak, aby wyszedł na korytarz — a wszystko tak, że reszta to-warzystwa nie zauważyła nic.
— Czy się coś stało? — zapytał Gordon.
174

— Tak, niech pan sobie wyobrazi, że Balder dostał awans! — rzekł Elk uroczyście, a Dick wlepił w niego osłu-piałe spojrzenie. — Został mianowany rzeczywistym sierżan-tem! — ciągnął Elk. — Uważam, że nie ma odpowiedniejszego stopnia dla Baldera. Gdy wiadomość ta dojdzie do niego, jego kochanej żony i jego siedmiorga kochanych dziatek, sądzę, że na świecie będzie o dziewięciu szczęśliwych ludzi więcej.
Elk nie miał zwyczaju pijać trunków wyskokowych, ale bluźniercza myśl o podchmieleniu była pierwszą, jaka błysnęła Dickowi. Drugą był lęk, czy aby podniecenie i wy-siłek ostatnich tygodni nie pomieszały biedakowi zmysłów.
— Cieszę się wraz z Balderem, — rzekł ostrożnie, — i rad jestem również ze względu na pana, Elk. Gdyż wiem, że przyczynił się pan bardzo do nominacji tego biedaka.
— A teraz myśli pan sobie, że dostałem udaru słonecznego, bo przecież inaczej nie wyciągałbym pana z wygodnej loży w teatrze poto tylko, żeby pana zawiadomić o awansie Baldera. Ale niech pan zechce jednak wziąć palto i pójść ze mną. Pragnę osobiście zawieźć Balderowi radosną wiadomość.
Nie wiedząc, co o tem myśleć, skierował się Gordon do garderoby i po chwili spotkał się z detektywem w hallu.
— Jedziemy do „Siedmiu Szczytów”, — zadecydował Elk. — Piękny dom, nie widziałem go jeszcze wprawdzie, ale słyszałem o nim. Posiada garaż i wspaniałe urządzenia, centralne ogrzewanie, telefon i najnowszego systemu pokój kąpielowy. To wszystko jest tylko wnioskiem logicznym. A teraz dodam jeszcze coś, co jest również wnioskiem logicznym: Są tam druty alarmowe na murawie, dzwonki alarmowe przy drzwiach i oknach, potrzaski i samostrzały!
— Ależ o czem, u licha, pan mówi? — zapytał Dick bezradnie. Elk zachichotał jak histeryczna stara panna. Przejeżdżali właśnie przez Uxbridge, gdy długie auto wyminęło

ich z najwyższą szybkością. Było ono tak napchane śmiejącymi się mężczyznami, że siedzieli sobie wprost na kolanach.
— Wesołe towarzystwo! — rzekł Dick.
— Bardzo! — odparł Elk lakonicznie.
W kilka sekund później przemknęło drugie podobne auto, jadące również ze znacznie większą szybkością, niż oni.
— Ależ to mi przecież wygląda na jedno z naszych aut policyjnych! — zawołał Dick. I to auto było przepełnione.
— Tak, wygląda tak istotnie! — potwierdził Elk.
Gdy samochód ich zwolnił bieg w wąskiej uliczce Colle — brock, wyminęło ich trzecie auto, a tym razem Dick nie miał już wątpliwości. Człowieka, który siedział obok szofera, znał doskonale. Był to inspektor ze Scotland Yardu.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytał Dick, którego ciekawość wzrastała nieogramczenie.
— Jedziemy wszyscy do Baldera, aby mu urządzić serenadę z powodu nominacji, — rzekł Elk.
W Langley ulica Windsor skręciła w lewo, i Elk, wychyliwszy się, podał szoferowi nowy kierunek. Po autach policyjnych nie było już śladu. Widocznie skierowały się w stronę Slough. Samotny policjant stał na skrzyżowaniu ulic, przyglądając się im z małem zainteresowaniem.
— Zatrzymamy się tutaj, — rzekł Elk, i auto skręciło z jezdni w zieloną aleję koło trotuaru. Elk wysiadł.
— Niech się pan trochę przespaceruje, muszę pomówić z kapitanem Gordonem, — rzekł do szofera. I zaczął opowiadać, a Dick słuchał z podziwem i niedowierzaniem.
— Teraz, — rzekł Elk, — mamy przed sobą jeszcze tylko pięć minut drogi, jeżeli mnie pamięć me myli. Już dość dawno nie jeździłem na wyścigi w Windsor.
Znaleźli wejście do domu o „Siedmiu Szczytach“ między dwoma żywopłotami. Szeroka ścieżka, wysypana żwirem, biegła pośrodku szerokiego pasa jodeł, za któremi ukryty
176

był dom. Był to wielki budynek, o ścianach oszalowanych drzewem.
— No, to dopiero dom? — mruknął Elk z podziwem.
Z szerokich okien biło światło, ale kremowe firanki były zasunięte. Elk nałożył na buty parę grubych podeszew, drugą parę podał Dickowi. Z latarką elektryczną w ręku ruszył ścieżką ogrodową, biegnącą równolegle do domu. Nagle zatrzymał się.
— Uwagał — szepnął.
Dick zobaczył czarny drut, biegnący wpoprzek ścieżki i ostrożnie przeskoczył przez niego. Po kilku krokach Elk zatrzymał się znowu i oświetlił latarką drugi drut, który nawet przy silnem świetle elektrycznem był zaledwie wi-doczny. Elk nie robił ani kroku, nie zbadawszy wpierw najdokładniej drogi. Minęło pół godziny, zanim przebyli niewielką przestrzeń, dzielącą ich od okna.
Noc była ciepła i jedno ze skrzydeł okna było otwarte. Elk podkradł się bliżej i wrażliwemi swemi palcami zbadał gzyms, szukając dzwonka alarmowego. Znalazł go, przeciął drut i ostrożnie odsunął nieco firankę.
Ujrzał wielki, zbytkownie urządzony pokój. Olbrzymi, otwarty kominek otoczony był kwiatami, a przy małym stoliku przed nim siedzieli dwaj mężczyźni. Jednym z nich był Balder.
Był to niewątpliwie Balder i wyglądał bardzo ładnie. Jego czerwony nos nie był już czerwony, nieogolone policzki nie były już zarośnięte. Nosił frak, a w zębach miał — on, Balder, któremu Elk od czasu do czasu dawał na niedzielę lepszy papieros — długą, kosztowną fajeczkę do papierosów. Dick widział to wszystko przez ramię Elka i słyszał przyśpieszony, gniewny oddech detektywa. Potem poznał drugiego pana. Był to mr. Maitland.
12 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
177

Maitland siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, a Balder patrzał na niego z niesamowicie cynicznym uśmiechem. Niemożliwością było usłyszeć, o czem mówili, ale widać było, że Maitland dostawał burę.
Po chwili stary pan wyprostował się i zaczął mówić. Słyszeli pomruk jego podnieconego, ochrypłego głosu, ale znowu nie mogli zrozumieć ani słowa. Potem zobaczyli, jak Maitland zacisnął pięść i potrząsnął nią groźnie przed twarzą uśmiechniętego przeciwnika, który obserwował go z zupełnym spokojem i najzimniejszem zainteresowaniem. Po tym groźnym ruchu starzec odwrócił się i skierował do drzwi.
W minutę później wyszedł z domu. Ale me przez główne wyjście, jak się dwaj detektywi spodziewali, lecz przez wąską ścieżkę ogrodową po drugiej stronie żywopłotu, gdyż widzieli odblask jego reflektorów, gdy auto odjeżdżało.
Pozostawszy sam w pokoju, Balder zadzwonił.
Człowiek, który wszedł, w najwyższym stopniu przykuł uwagę Dicka. Nosił zwykłą liberję lokaja, ciemne spodnie i pasiastą kamizelkę. Ale ze sposobu, w jaki się poruszał, widać było natychmiast, że nie był to zwykły lokaj. Był to wysoki, ociężały mężczyzna o ruchach powolnych, wy-konywanych ze zdumiewającą rozwagą. Balder wydał jakiś rozkaz, a lokaj skinął głową, zabrał ze stolika filiżankę i wy-szedł z nią tym samym powolnym, uroczystym krokiem, jakim wszedł.
Dick drgnął i szepnął detektywowi do ucha: — Ślepy!
Elk skinął potakująco głową.
Drzwi otworzyły się znowu i weszło trzech lokajów, niosących ciężki stół, nakryty białym obrusem.
Gordon myślał początkowo, że Balder będzie jadł kolację. Ale rychło zrozumiał prawdę. Nad kominkiem wisiała na j’ednym drucie wielka lampa elektryczna. Jeden z lokajów
178

wszedł na krzesło, odkręcił lampę i włączył kontakt, połączony ze stołem zapomocą drutu.
— Wszyscy ślepi! — rzekł Elk szeptem.
Służący wyszli, i Balder zamknął za nimi drzwi. Stał jeszcze odwrócony do nich plecami, gdy Elk postawił stopę na gzymsie okna, szarpnął firankę wbok i wskoczył do pokoju. Na ten dźwięk Balder odwrócił się.
— Dobrywieczór, Balder! — rzekł Elk słodko. — Przyszedłem do pana, żeby panu oznajmić, że nareszcie w uznaniu wielkich pańskich zasług został pan mianowany sierżantem. Jest to wyraz wdzięczności za przysługę, jaką oddał pan państwu przez otrucie Żaby Millsa, uwolnienie Żaby Idagna i wysadzenie w powietrze mego biura.
Balder ciągle jeszcze stał nieruchomo, bez słowa. Gdyż browning w ręku Elka skierowany był prościutko na naj-niższy guzik jego eleganckiej, białej kamizelki pikowej.
— A teraz, — rzekł Elk, a brzmiało to jak radosna pieśń triumfu, — zrobi pan ze mną mały, piękny spacerek. Gdyż jest mi pan rzeczywiście potrzebny, Numerze Siódmy.
— Czy nie sądzi pan, że się pan myli? — rzekł Balder przez nos, głosem tak niepodobnym do zwykłego, że nawet Elk zawahał się na chwilę.
— Nie, nie mylę się nigdy, chyba że mię kto zapyta, ile żon miał Henryk VIII i kiedy każdą z nich poślubił.
Elk zbliżył się do niego jednym skokiem i przytknął otwór rewolweru do piersi swego więźnia. — Tak, a teraz zechce pan łaskawie wyciągnąć ręce i raczy się pan odwrócić, — rzeki.
Balder usłuchał. Elk wyciągnął z kieszeni kajdanki i zatrzasnął je wokół jego przegubów, przegiąwszy mu ręce do tyłu.
— To bardzo niewygodne, — rzekł Balder. — Czy pan częściej popełnia takie omyłki, panie inspektorze?... Moje nazwisko jest Collett-Banson.
179

— Pańskie nazwisko jest łajdak! — rzekł Ełk. — Ale rad będę posłuchać, co mi pan ma do powiedzenia. Może pan usiąść.
Dick ujrzał błysk w oczach schwytanego. Elk zauważył to także.
— Radzę panu, Balder, me pokładać teraz nadziei w żadnych głupich kawałach, jakie mogliby nam spłatać pańscy służący. Pięćdziesięciu dzielnych ludzi, z których większość zna pan osobiście, otacza ten dom.
— Oświadczam panu, panie inspektorze, że popełnił pan omyłkę, która będzie pana drogo kosztowała, — rzekł więzień gniewnie. — Jeżeli Anglik me może już siedzieć we własnym sałonie i... — spojrzał na stół, —... przysłu-chiwać się koncertowi radjowemu z Hagi bez interwencji policji, to czas już najwyższy, aby położyć kres tej’ tyranji.
Chodził gniewnie po pokoju i kopnął przytem jeden z dwóch trójnogów, stojących przy kominku. Trójnóg przewrócił się. Wydawało się to mczem więcej, jak nerwowym ruchem człowieka, który nie wie już w złości, co robi. Nawet Ełk nie dostrzegł w tem nic, co mogłoby go pobudzić do obaw.
— Nie wiem, za kogo mnie pan uważa! — wołał więzień. — Jedyne, co mogę panu powiedzieć, to... — i nagle rzucił się bokiem na płytę kominka.
Ale Elk był zwinniejszy. Chwycił go za kołnierz, odciągnął od zapadni i rzucił na środek pokoju.
Zaczęli się zmagać, ale siły Baldera wzrosły w rozpaczy w dwójnasób.
Krzyk jego usłyszano. Za drzwiami rozległo się pukanie i gniewna wrzawa głosów.
Potem nastąpił szereg donośnych eksplozyj, gdyż armja detektywów biegła przez murawę, nie zważając na wystrzały alarmowe.
180

Walka była krótka.
Sześciu ślepych lokajów wsadzono do auta policyjnego, w ostatniem zaś aucie rozpierali się dumnie Dick i Elk, a między nimi rzeczywisty sierżant policji Balder — Numer Siódmy, prawa ręka Wielkiej Żaby.
ROZDZIAŁ XXVII.
Bezinteresowność mr. Broada.
Dick Gordon zakończył rozmowę z Ezrą Maitlandem i powrócił do Scotland Yardu, aby się porozumieć z Ełkiem.
— Ostatecznie uważam Pentonville za najpewniejsze więzienie, — rzekł inspektor, — i kazałem umieścić tam Baldera. Zażądałem natychmiast, aby go umieszczono w celi skazańców. Bądź co bądź, Pentonville to najpewniejsze miejsce, jakie znam, a jeżeli Żaby nie potrafią gryźć kamieni, będzie tam musiał pozostać. Więc cóż Maitland miał panu do powiedzenia, kapitanie?
— 0 ile mogłem z niego wydobyć, to przybył on do Baldera z jego polecenia. „Co można zrobić, jak policja czło-wieka woła?“ zapytał mnie, a na pytanie to niełatwo było mi odpowiedzieć.
— Co do tego niema przecież wątpliwości, — wtrącił Elk, — że w Slough nie odwiedził on Baldera jako funkcjo — narjusza policji. Jeszcze mniej jest wątpliwości, że człowiek ten był w porozumieniu z Żabą.
— Maitland jest tak energicznym, a zarazem tak lękliwym staruszkiem. Kiedy wspomniałem o aresztowaniu Baldera, myślałem, że się pod ziemię schowa. Omal nie zemdlał.
— Trzebaby iść za tym śladem, — rzekł Elk. — Po-słałem po Johnsona. Powinienby już tu być. To bardzo ważny świadek, trzeba ich będzie skonfrontować.
181

Filozof nadszedł w pół godziny później.
— Mr. Ełk opowie panu coś, co za kilka dni stanie się powszechnie wiadome, — rzekł Dick. — Własny urzędnik Elka został aresztowany jako Zaba.
Johnson kazał sobie wytłumaczyć, kim był Balder, a Dick opowiedział mu o wizycie Maitłanda w Słough. Johnson potrząsnął głową.
— Nigdy nie słyszałem, żeby Maitland miał przyjaciela tego nazwiska, — rzekł. — Balder? Nie, nie słyszałem nigdy!
— Nazwał się też Collett-Banson, — rzekł Dick.
— Tak, tego znam bardzo dobrze! Odwiedzał Maitlanda nieraz w biurze, zwłaszcza późno wieczorem. Maitland trzy razy w tygodniu pracuje w biurze dopóźna w noc, gdy już wszyscy urzędnicy odeszli, czego niestety doświadczyłem na własnem ciele, — rzekł Johnson. — Tak, tak... był to wysoki, przystojny mężczyzna lat około czterdziestu.
— Zgadza się, — rzekł Dick. — Ma dom w pobliżu Windsoru.
— Tak, chociaż ja sam nigdy tam me byłem, ale wiem, bo wysyłałem do niego łisty.
— Jakie interesy łączyły Collett-Bansona z Maitlandem?
— Tego się nigdy nie mogłem dowiedzieć. Uważałem go zawsze za agenta, pośredniczącego w sprzedaży nieruchomości, gdyż to byli jedyni ludzie, jakich dopuszczano do Maitłanda. Przypominam sobie także, że dziecko było u niego przez tydzień.
— Hm, dziecko z domu Maitłanda? — zapytał Ełk.
Mr. Johnson skinął potakująco głową.
— A nie wie pan, jaki stosunek łączył dziecko z tymi dwoma ludźmi?
— Nie, pomijając to, iż wiem napewno, że mały rzeczywiście był u mr. Collett-Bansona, gdyż z polecenia Mait-

landa posłałem tam jego zabawki. Było to owego dnia, gdy mr. Maitland sporządził testament, mniej więcej półtora roku temu. Przypominam sobie ten dzień ze szczególnego powodu. Spodziewałem się mianowicie, że mr. Maitland zawezwie mnie do podpisania testamentu w charakterze świadka, i jako wierny urzędnik czułem się dotknięty, że kazał w tym celu zawołać dwóch innych urzędników z biura. Takie drobne krzywdy wywierały na mnie zawsze najsilniejsze wrażenie, — dodał.
— Czy testament został sporządzony na korzyść dziecka? Johnson potrząsnął energicznie głową i rzekł, zwrócony
ciągle do Elka, gdyż Dick milczał przez cały czas rozmowy:
— Nigdy ze mną o tem nie mówił. Nie chciał nawet zasięgnąć porady adwokata. Powiedział mi, że formę ze-wnętrzną testamentu zaczerpnął z jakiejś książki.
Dick wstał. — Dziękuję panu serdecznie za pańskie ciekawe informacje, mr. Johnson, — rzekł, odprowadzając filozofa do drzwi.
Nazajutrz rano Dick miał rozmowę z więźniem. Zastał go w nastroju opornym.
— Nie wiem nic o żadnem dziecku ani o zabawkach, a jeżeli Johnson twierdzi, że je posyłał, to kłamie jak najęty,
— oznajmił Balder uparcie. — Odmawiam jakichkolwiek zeznań, dotyczących Maitlanda i moich stosunków z nim. Jestem ofiarą prześladowania ze strony policji i żądam uwolnienia mnie z aresztu. Wzywam pana do dostarczenia dowodu, iż popełniłem w swem życiu jakikolwiek karalny czyn, chyba że w pańskiem pojęciu przestępstwem jest prowadzić tryb życia gentlemana.
— Ale czy pan jednakże nie ma jakiejś wiadomości do zakomunikowania swojej kochanej żonie i kochanym dziatkom? — zapytał Dick ironicznie.
183

Groźna twarz więźnia złagodniała na chwilę. — Nie, o nich zatroszczy się już Elk.
Godzinę przed porą, w której’ zbiera się zwykle sąd, wniesiono na Bow Street oskarżenie przeciw Balderowi. Rozkaz aresztowania został wydany, a Balder przewieziony w aucie pod eskortą do więzienia Pentonville.
Trzeciego wieczora po umieszczeniu Baldera w celi więzienia Pentonville, w życiu zastępcy naczelnego dozorcy zaszła romantyczna przygoda. By to człowiek stosunkowo młody, samotny, o miłej powierzchowności i mieszkał z owdowiałą matką na Shepherds Bush. Miał zwyczaj po całodziennej’ pracy wracać do domu autobusem, i zamierzał właśnie wysiąść koło swego domu, gdy jakaś dama wysiadła przed nim, zachwiała się i padła na ziemię. Podbiegł do niej natychmiast, aby j’ą podnieść. Była młoda, elegancka i zdumiewająco piękna. Wprowadził ją ostrożnie na trotuar.
— Nic mi się nie stało, — rzekła dama z uśmiechem, ale z twarzą skrzywioną od bólu. — Głupio zrobiłam, że poj’echałam autobusem. Odwiedziłam swoją starą służącą, która zachorowała. Może pan zechce zawołać mi auto?
Młodzieniec skinął na przejeżdżającą taksówkę, a blada panienka rozejrzała się dokoła bezradnie.
— Gdybym spotkała kogoś ze znaj’omych! Trochę się boj’ę jechać sama do domu! Obawiam się, żebym znowu nie zemdlała.
— Jeżeli nie ma pani nic przeciw mojemu towarzystwu, — rzekł nadzorca, — to chętnie odprowadziłbym panią do domu.
Przeciągłe spojrzenie wdzięczności było całą odpowiedzią.
Młoda dama mieszkała przepięknie. Młody dozorca więzienny był zachwycony. Chętnie zbadałby bliżej jej ranę w kostce, ale nieznajoma czuła się już o wiele, wiele lepiej, zaś w tej chwili nadeszła też jej pokojówka.
184

Czy nie zechciałby się napić whisky z wodą sodową? I czy nie pozwoli może papierosa? Wskazała mu miejsce, gdzie leżą papierosy, a potem główny dozorca Pentonville mówił przez całą godzinę o sobie i uważał, że spędził niezwykle miły wieczór.
— Jestem panu bardzo wdzięczna, mr. Bron, — rzekła pani na pożegnanie, — przykro mi tylko, że stracił pan przeze mnie tyle czasu.
— Jeżeli to się nazywa stratą czasu, w takim razie nie widzę powodu oszczędzania go.
— Wspaniała sentencja! — zawołała piękna dama z uśmiechem. — W takim razie pozwalam panu przyjść do mnie i jutro, aby się dowiedzieć o stanie mojej nogi.
Mr. Bron odnotował sobie starannie adres samotnego domku na Bloomsbury Square, a gdy zadzwonił następnego wieczora, nie był już w uniformie.
0 dziesiątej odszedł w ekstazie, odszedł jako człowiek, który zadzierał głowę wysoko, rozmawiał z sobą samym i śnił złote sny.
Gdyż „woń jej wdzięków”, jak pisał do niej, „przeniknęła go do wnętrza”.
Pewnego dnia, w dziesięć minut po jego odejściu młoda dama wyszła, zamknęła za sobą starannie bramę domu i stanęła na ulicy.
Człowiek, który włóczył się leniwie po przeciwległym trotuarze tam i zpowrotem, odrzucił papieros.
— Dobrywieczór, miss Bassano, — powitał ją.
— Zdaje się, że się pan myli, — rzekła młoda dama sztywno.
— Bynajmniej! Pani jest miss Bassano, a jedynem mojem usprawiedliwieniem, że ośmieliłem się panią zagadnąć, jest, że sąsiadujemy z sobą.
185

Teraz dopiero spojrzała na niego. — Ach, mr. Broad! — rzekła tonem nieco życzliwszym. — Odwiedziłam właśnie przyjaciółkę, która zachorowała ciężko.
— Tak, powiedziano mi o tem. Przyjaciółka pani ma bardzo ładne mieszkanie, — rzekł mr. Bread, towarzysząc jej. — Ja sam chciałem je wynająć przed kilku dniami. Bardzo teraz trudno o umeblowane pokoje. Zgadza się, byłem tu akurat tydzień temu. Tego dnia właśnie, kiedy pani miała tak przykry wypadek na Shepherd’s Bush.
— Nie rozumiem pana! — rzekła Lola.
— Idzie o to, — rzekł mr. Broad tonem usprawiedliwienia, — że i ]a próbowałem zawrzeć znajomość z mr. Bronem. Podczas ostatnich dwóch miesięcy oddawałem się wyczerpującym studjom personelu więziennego w Penton — ville i posiadam listę łatwo dostępnych młodzieńców, której zestawienie kosztowało mię moc pieniędzy. Przypuszczam, że me doszła paru jeszcze do tego stadjum, aby go móc namówić opowiadania o więźniu. Gdyż mr. Bron zbyt chętnie rozwodzi się nad swemi przeżyciami duchowemi. Robiłem z nim ostatnio próby, uczęszcza do pewnego lokalu tanecznego na Hammer Smith, poznałem go za pośrednictwem pewnej dziewczyny, do której się zaleca. Nawiasem mówiąc, nie jest pani jedyną miłością tego kochliwego młodzieńca.
Lola roześmiała się cicho. — Jakiż z pana mądry człowiek, mr. Broad, — rzekła. — Nie, nie interesuję się wcale tak bardzo więźniami. A kimże to pan się właściwie tak inte-resuje?
— Ależ, ależ! Numerem Siódmym, który siedzi w Penton — ville, — rzekł Broad z uśmiechem. — Mam coś takie przeczucie, że on jest i pani przyjacielem.
— Numer Siódmy? — Zdziwienie Loli musiałoby człowieka mniej wytrawnego niż Joshua Broad przekonać. — Zdaje się, że to ma coś wspólnego z Żabami?
186

— Zgadza się! — odparł Broad. — Miss Bassano, chciał — bym pani zrobić pewną propozycję!
— Niech mi pan zaproponuje, że chce mi pan zawołać taxi. Jestem bardzo zmęczona, — rzekła Lola. A gdy już siedzieli razem w aucie, zapytała: — No, więc jakaż jest ta pańska propozycja?
— Proponuję pani tyle, ile będzie pani potrzebowała, żeby opuścić Anglję i spędzić kilka lat zagranicą, aż stara Żaba przegra. A on — przegra. Obserwowałem panią od dłuższego czasu i proszę, niech pani tego nie uważa za zuchwalstwo, jeżeli powiem, że panią lubię. Ma pani w sobie coś niezwykle pociągającego... nie, niech mi pani pozwoli dokończyć, nie mam zamiaru prawić pani komplementów. Lubię panią jakimś rodzajem współczucia. Nie powinna się pani czuć tem obrażona, ale nie chciałbym, aby panią spotkało coś złego.
— Czy pan jest rzeczywiście tak zupełnie bezinteresowny?
— 0 ile to mnie samego dotyczy, tak! — odparł Amerykanin. — Ale, Lolu, ostrzegam panią. Niezadługo nastąpi straszliwe trzęsienie ziemi i najprawdopodobniej zostanie pani przytem także poszarpana na kawałki.
Lola nie odpowiedziała odrazu, gdyż słowa jego po-tęgowały jej własny niepokój.
— Spodziewam się, iż pan wie, że jestem zamężna.
— Domyślałem się tego. Niech pani zabierze męża ze sobą. A co pani chce zrobić z młodzieńcem?
Dziwne było, że Lola nie próbowała nawet zaprzeczać roli, jaką grała. Później dziwiła się temu sama.
— Ma pan na myśli Ray’a? Nie wiem, — rzekła. — Wołałabym, aby nie był w to wmieszany. Mam go na sumieniu. Pan się śmieje?
187

— Nie nad tem, że pani ma sumienie, nie. Pomyślałem sobie tylko, co on mógł w istocie czuć dla pani? A co znaczy broda, którą sobie zapuszcza?
— 0 tem nic nie wiem. Wiem tylko, że my... ale pocóż panu to wszystko opowiadam? Kim pan jest, mr. Broad?
Amerykanin zachichotał. — Przyjdzie dzień, gdy się pani dowie. Obiecuję pani, że jeżeli można będzie z panią rozsądnie rozmawiać, będzie pani pierwszą, która się o tem dowie... Niech pani traktuje tego młodzieńca dobrze, Lolu.
Nie broniła się przeciw temu, że nazywał’ ją po imieniu, raczej zjednywało to tajemniczemu człowiekowi jej sympatję.
— I niech pani napisze do mr. Brona, wicenadzorcy więzienia Pentonville, że odwołano panią z miasta i nie będziecie się mogli widzieć w ciągu najbliższych dziesięciu lat.
Lola nie odpowiedziała. Broad pożegnał j’ą przed drzwiami jej mieszkania. — Jeżeli będzie pani potrzebowała pieniędzy na wyjazd, przyślę pani czek in blanco. Niech mi pani wierzy, nie ma na ziemi drugiego człowieka, któremubym dał czek in blanco.
Lola kiwnęła głową i miała łzy w oczach.
Bliska była załamania się pod brzemieniem, a nikt nie wiedział o tem lepiej od człowieka o sępiej’ twarzy, który spoglądał za nią, j’ak wchodziła do mieszkania.
ROZDZIAŁ XXVIII.
Morderstwo.
Dom księcia Caux, który przeszedł na własność Maitlanda, zbudowany był z przepychem, nie pytaj’ącym o koszta.
Mr. Ezra Maitland siedział we wspaniałym stylowym salonie, rozparty w fotelu Louis XV, ze szklanką piwa przed sobą i grubą fajką glinianą w ustach.
188

Mr. Maitland siedział nieruchomo. Zapukano cicho do drzwi i wszedł lokaj w pudrowanej peruce. — Trzej pa-nowie pragną z panem mówić, mr. Maitland — kapitan Gordon, mr. Elk i mr. Johnson.
Stary pan zerwał się. — Johnson? — zapytał. — Czegóż on chce?
— Czekają w małym salonie.
— Niech wejdą, — mruknął stary.
Obecność dwóch oficerów policji wydawała mu się obojętną. Pierwsze słowa skierował do Johnsona.
— Czego pan chce? — zapytał gwałtownie. — Co to ma znaczyć, że się pan ośmielił tu przyńśc?
— Pobudka do wizyty mr. Johnsona wyszła ode mnie, — rzekł Dick.
— Tak? Od pana, nono, — rzekł stary.
Elk spojrzał na pustą szlankę od piwa i rad był wiedzieć, ile razy napełniano ją od powrotu mr. Maitlanda do domu, gdyż w tonie starego było tyle brutalności, oczy jego miotały takie błyskawice, że tylko podchmieleniem można to było sobie wytłumaczyć.
— Na żadne pytania odpowiadać nie bede, — rzekł głośno. — Ani prawdy nie bede mówił, ani kłamstwa nie bede mówił.
— Mr. Maitland, — rzekł Johnson z wahaniem, — ci panowie chciehby się dowiedzieć czegoś o dziecku.
Stary pan przymknął oczy.
— Ani prawdy nie bede mówił, ani kłamstwa nie bede mówił, — powtórzył uparcie.
— Mr. Maitland, — prosił łagodny Elk. — Niech pan zmieni to postanowienie i niech nam pan powie, dlaczego mieszkał pan w tej nędznej dzielnicy na Eldor Street?
— Ani prawdy, ani kłamstwa, — mruczał stary. — Zamknąć mnie możecie, ale gadać nie bede nic a nic. Za-mknijcie mnie, jestem Ezra Maitland, jestem miloner. Mogę
189

was wszystkich kupić. Mogę sobie wszystkich ludzi kupić, stary Ezra Maitland jestem. W domu poprawy byłem i w klatce byłem, aha!
Dick i jego towarzysz wymienili spojrzenie, zaś Elk nieznacznie potrząsnął głową, aby podkreślić bezużyteczność dalszych pytań. Mimo to Dick zrobił jeszcze jedną próbę.
— Poco pojechał pan niedawno w nocy do Horsham? — zapytał.
Chętnie odgryzłby sobie w tej chwili język, gdyż uświadomił sobie popełniony błąd. Stary wytrzeźwiał zupełnie.
— Nie byłem w Horsham! — zawył. — Nie wiem, o czem wy wszyscy bredzicie! Nic wam gadać nie bede\ Absolutnie nic! Wyrzuć ich pan, Johnson!
Kiedy znaleźli się znowu na ulicy, Johnson rzekł: — Nie wiedziałem nigdy, że on pije. Jak dawno go znałem, zawsze był abstynentem.
Filozof był bardzo przygnębiony. Jak wspomniał pierw Elkowi, musiał wyprowadzić się nazajutrz ze swego mieszkania i przenieść się do dwóch tanich pokoików w południowej dzielnicy miasta.
Gordon dał Elkowi znak, aby pożegnał Johnsona, a gdy ich tęgi pan opuścił, rzekł: — Musimy jeszcze dziś wie-czorem umieścić dwóch policjantów w domu Maitlanda. Ale jakież usprawiedliwienie znajdziemy, na Boga, żeby ich tam posłać?
— Nie wiem, — przyznał Elk zakłopotany. — Zanim go zaaresztujemy, musimy przecież otrzymać pełnomocnictwo. Możemy z łatwością otrzymać rozkaz rewizji, ale dalej’ me wolno nam się posunąć, jeżeli sam nie poprosi o opiekę.
— W takim razie musi go pan zaaresztować! — odparł Dick gwałtownie.
— Tak, ale pod jakim zarzutem?
190

— Niech go pan oskarży, że był w porozumieniu z Bal — derem — niech go pan sprowadzi, jeżeli trzeba, do naj-bliższego komisarjatu, ale musi się to stać natychmiast.
Elk popadł w zdenerwowanie. — To nie drobnostka zaaresztować „milonera“. W Ameryce jest to zapewne rzecz bardzo prosta. Słyszałem, że tam można zamknąć nawet prezydenta, jeżeli się go złapało z buteleczką w kieszeni. Ale u nas jest jednak trochę inaczej.
Gdy Dick chciał otrzymać konieczne pełnomocnictwo, przekonał się, że Elk miał rację. Dopiero o czwartej po południu otrzymał od urzędnika opornego magistratu nakaz aresztowania, i obaj z Ełkiem powrócili w towarzystwie urzędników policji do pałacu Maitlanda.
Lokaj, który ich przyjął, oświadczył im, że mr. Maitland udał się na spoczynek, a on nie waży się przerwać mu drzemki.
— Gdzie znajduje się jego sypialnia? — zapytał Dick. — Jestem wicedyrektorem prokuratury i muszę z nim mówić natychmiast.
— Na drugiem piętrze. — Służący poprowadził ich do windy, która zawiozła ich na drugie piętro. Naprzeciw drzwi windy znajdowały się wielkie, bogato złocone po-dwoje.
— To mi wygląda raczej na wejście do teatru! — mruknął Elk.
Dick zapukał. Nie było odpowiedzi.
Zapukał głośniej. Znowu nie było odpowiedzi.
Potem ku zdumieniu Elka kapitan Gordon rzucił się całem ciałem na drzwi. Rozległ się trzask drzewa i drzwi ustąpiły.
Dick stanął na progu jak przygwożdżony. Ezra Maitland leżał na łóżku, nogi zwisały mu bezwładnie. U jego stóp widniała skulona postać starej kobiety, którą nazywał Matyldą.
191

Oboje nie żyli, a niebieski obłok o silnej woni wisiał jeszcze przy suficie.
ROZDZIAŁ XXIX.
Lokaj.
Dick rzucił się do łóżka. Jedno spojrzenie powiedziało mu wszystko.
— Zastrzeleni! — mruknął i spojrzał na dym przy suficie. — Mogło się to stać już przed kwadransem... dym wisi zwykle dość długo w pokoj’u.
— Proszę zatrzymać całą służbę! — rozkazał Elk półgłosem swoim ludziom.
Weszli przez korytarz do małej sypialni, którą zamieszkiwała widocznie siostra Maitlanda.
— Strzał został oddany stąd, ode drzwi, — rzekł Dick. — Prawdopodobnie morderca miał tłumik. — Schylił się i podniósł z podłogi dwa wystrzelone naboje z automatycz-nego rewolweru dużego kalibru. — Tego się właśnie oba-wiałem-. Gdybymż miał swoich łudzi w pałacu!
— Spodziewał się pan, że go zabiją? — zapytał Ełk zdziwiony.
Dick skinął głową. Zbadał okno w pokoju kobiety. Było otwarte, a pod niem biegł niezmiernie wąski gzyms, z którego można się było dostać do innego pokoju na tem samem piętrze. Morderca nie próbował nawet ukryć, że skorzystał z tej drogi. Na podłodze widać było wilgotne ślady, prowadzące do pokoju gościnnego, którego drzwi wychodziły na klatkę schodową, naprzeciwko wąskich stopni, wiodących na poddasze służby.
Ełk uklęknął i zbadał starannie ślady na posadzce. Trzecie piętro składało się wyłącznie z pokoików dla służby, i ślady
192

widać było prościutko aż do numeru pierwszego. Elk nacisnął klamkę, ale drzwi były zamknięte.
Dick cofnął się o krok, podniósł nogę i wywalił drzwi jednem kopnięciem. Pokój był pusty. Mansardowe okno wychodziło na pochyły dach, a Dick i Elk wyszli przez nie bez chwili namysłu, posuwając się wąskiem przejściem na dachu.
Pełzli przez chwilę na czworakach, aż doszli do poręczy, chroniącej dalszą drogę, i mogli się wyprostować. Widocznie była to jedna z dróg do ucieczki z pałacu w razie pożaru. Minęli bez tchu trzy dachy, aż dotarli do krótkiej drabiny żelaznej, która zaprowadziła ich na płaski dach czwartego domu, a stąd do wyjścia na drabinę bezpieczeństwa. Żelazne drzwi, prowadzące na drabinę, były w tej chwili otwarte, a gdy zeszli nadół, znaleźli się na dziedzińcu, otoczonym z trzech stron murami ogniotrwałemi, a z czwartej tyłem jakiegoś domu.
Dom był widocznie niezamieszkany, gdyż we wszystkich oknach żaluzje były pospuszczane. W trzecim murze była otwarta szeroko brama. Kiedy tam wbiegli, znaleźli się w garażu.
Jakiś człowiek mył właśnie auto. Podbiegli do niego.
— Tak, sir! — rzekł człowiek, ocierając grzbietem dłoni pot z czoła, — widziałem przed pięciu minutami jakiegoś nieznajomego, któremu się widocznie bardzo śpieszyło. Jakiś służący, czy lokaj... nie poznałem gc.
— Czy nosił czapkę?
Człowiek zastanowił się. — Zdaje się, że tak, sir. Wybiegł tamtędy. — Wskazał ręką wyjście, a Dick i Elk po-biegli dalej i skręcili na Berkeley Street.
Kiedy znikli, człowiek, myjący auto, skierował się do zamkniętych drzwi drugiego garażu i gwizdnął lekko.
Wolno otworzyły się drzwi i wyszedł Joshua Broad.
13 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
193

— Dziękuję panu bardzo! — rzekł, wsuwając w rękę człowieka szeleszczący banknot.
Broad znikł już dawno, gdy Gordon i Elk powrócili po bezowocnych poszukiwaniach.
Zdaniem Dicka nie mogło być wątpliwości co do osoby mordercy, gdyż jeden z lokajów znikł. Sześciu pozostałych służących byli to dzielni ludzie o nienagannym charakterze. Siódmy przybył do domu równocześnie z mr. Maitlandem, a choć nosił liberję lokaja, miało się jednak wrażenie, jak — gdyby poprzednio nie miał najmniejszego doświadczenia w tym zawodzie. Był on człowiekiem nielubianym, który trzymał się zdała od reszty służby i nie pozostawał we wspólnym pokoju służby ani chwili dłużej, niż to było konieczne.
— Widocznie Żaba! — rzekł Elk i uradował się nie-zmiernie na wiadomość, że istniała fotografja tego człowieka, zawdzięczająca swe powstanie niewinnemu żartowi, którego ofiarą była kucharka. Żart miał polegać na tem, że chciano znaleźć niby przypadkiem w koszyku kucharki fotografję tego brzydkiego mężczyzny i w tym celu najmłodszy z lokajów zrobił migawkowe zdjęcie.
— Czy pan go zna? — zapytał Dick, obserwując fotografję.
Elk skinął głową. — Przeszedł już przez moje ręce i sądzę, że nietrudno będzie mi przypomnieć sobie jego nazwisko, chociaż chwilowo wypadło mi z pamięci.
Badanie w biurze statystycznem doprowadziło rychło do stwierdzenia identyczności przestępcy, a w pismach wieczorowych ukazało się powiększenie jego fotografji, jego nazwisko, nazwiska, jakie pierw nosił, i ogólny rysopis.
Jeden ze służących zeznał, że słyszał strzały. Sądził jednak, że to tylko trzaśnięto drzwiami. Omyłkę tę łatwo było sobie wytłumaczyć, gdyż mr. Maitland miał zwyczaj głośno trzaskać drzwiami.
194

— Maitland był zupełnie prawidłową Żabą, — rzekł Elk po zbadaniu zwłok. — Na przegubie lewej ręki ma przepiękną ozdobę, żaba wytatuowana jest zgodnie z przepisem nieco ukośnie. Nawiasem mówiąc, jest to jeden z punktów, których mi pan jeszcze nie wyjaśnił, kapitanie Gordon. Dlaczego należy do elegancji być tatuowanym właśnie na lewej ręce, to jeszcze potrafiłbym sobie wytłumaczyć, ale dlaczego żaba me ma być wyrysowana prosto, tego nie rozumiem.
Zaginiony lokaj otrzymał tego popołudnia telegram. Przypomniano sobie o tem dopiero, gdy Elk powrócił do Scotland Yardu. Po skomunikowaniu się z urzędem tele-graficznym, Elk otrzymał kopję depeszy. Brzmiała ona bardzo prosto: „Skończyć i zniknąć!“ głosiły trzy słowa jej treści.
Telegram był bez podpisu. Nadano go o drugiej w urzędzie telegraficznym Tempie, a morderca nie tracił widocznie czasu.
Biuro Maitlanda zostało obsadzone przez policję, która rozpoczęła systematyczną rewizję ksiąg i dokumentów.
O siódmej wieczorem Elk udał się na Fitzroy Square, a Johnson otworzył mu drzwi ze zdziwioną miną. Korytarz zastawiony był meblami i kuframi. Elk przypomniał sobie, że Johnson opowiadał mu rano o czekającej go przeprowadzce.
— Już się pan spakował?
Johnson skinął głową. — Niechętnie się stąd wyprowadzam, — rzekł. — Ale niestety jest mi tu o wiele za drogo. Zdaje się, że nigdy już nie dostanę innej posady, chcę więc rozumnie spojrzeć losowi w oczy. Mieszkając w Balham, będę mógł wyżyć, zwłaszcza że nie mam kosztownych za-miłowań.
195



— A gdyby je pan miał, mógłby im pan dowoli hołdować — rzekł Elk. — Znaleźliśmy testament starego. Zapisał panu wszystko.
Johnson otworzył oczy i usta. — Czy pan sobie ze mnie żartuje? — wykrztusił.
— Nigdy w życiu nie byłem jeszcze tak poważny. Stary zapisał panu wszystko, do ostatniego pensa. Oto odpis testamentu. Sądziłem, że chętnie go pan zobaczy.
Otworzył teczkę i wyjął dokument, a Johnson przeczytał: „Ja, Ezra Maitland, zamieszkały przy Eldor Street Nr. 47, w hrabstwie Middlesex, oznajmiam tym do-kumentem siwo ją ostatnią wolę i zarządzam formalnie, aby wszystkie poprzednie testamenty i kodycyle uznane zostały wobec niniejszego za nieważne. Zapisuję cały swój ruchomy i nieruchomy majątek, wszystkie grunta, domy, papiery wartościowe, udziały w towarzystwach akcyjnych jakiegokolwiek rodzaju, wszystkie pretensje prawne, klejnoty, auta, powozy, słowem całkowiie swoje mienie wyłącznie Filipowi Johnsonowi, Fitzroy Square Nr. 471, urzędnikowi w Londynie. Oświadczam, iż jest to jedyny uczciwy człowiek, jakiego spotkałem w swym długim i pełnym udręki żywocie, i polecam mu poświęcić się z niezmordowanem staraniem wytępieniu zbrodniczej organizacji, znanej pod nazwą „Bractwa Wielkiej Żaby“, która przez dwadzieścia cztery lata wymuszała ode mnie olbrzymie sumy“.
Dokument podpisany był znanym Johnsonowi charakterem pisma i poświadczony przez dwóch świadków, których nazwiska znał. Johnson usiadł i milczał przez długi czas.
— Czytałem w pismach wieczorowych o morderstwie, — rzekł po chwili. — Poszedłem nawet do pałacu, ale policjanci odesłali mnie do pana, a wiedziałem, że jest pan zbyt zajęty, żebym mógł panu przeszkadzać. Jak został zabity?
196

— Zastrzelony! — rzekł Elk.
— Złapaliście zbrodniarza?
— Sądzę, że do jutra rano będziemy go mieli, — rzekł Elk z przekonaniem. — Teraz, gdy Balder siedzi, niema przecież nikogo, ktoby ostrzegał Żaby, gdy jesteśmy na ich tropie.
— To naprawdę straszne, — rzekł Johnson po pauzie. — Ale to tutaj, — wskazał na dokument, — dobiło mię do reszty. Nie wiem, co mam powiedzieć? Gdybyź był tego nie robił! — westchnął gorąco. — Boję się tak wielkiej odpowiedzialności. Temperament mój nie odpowiada wielkim interesom. Nie, rzeczywiście wołałbym, aby był tego nie robił.
— No? Jak to przyjął? — zapytał Dick, gdy Elk po-wrócił.
— Jest zupełnie rozbity, — rzekł detektyw. — Biedaczysko! Żal mi go było poprostu, a nigdybym nie przy-puścił, że będzie mi żal człowieka, który odziedziczył taką masę pieniędzy. Chciał się właśnie przeprowadzić do tańszego mieszkania. Nie przeniesie się chyba do pałacu księcia Caux... Ale zmiana w życiu Johnsona może oznaczać zarazem zmianę i dla Ray a Bennetta, czy nie pomyślał pan o tem, kapitanie?
— Tak, już mi ta możliwość przyszła na myśl, — rzekł Dick krótko.
Po południu miał Dick rozmowę z szefem prokuratury na temat Baldera. Szef zgadzał się z jego obawami.
— Nie widzę możliwości osiągnięcia wyroku za morderstwo, — rzekł. — Chociaż jasne jest jak na dłoni, że to on otruł Milłsa i spowodował wybuch dynamitowy. Ale nie można człowieka powiesić z powodu samego tylko po-dejrzenia. Nawet wtedy, gdy podejrzenie to nie ulega naj-mniejszej wątpliwości. Jak pan sądzi, czy on zabił Milłsa?
197

— Mills był przeziębiony, — rzekł Dick. — Przez cały czas miał kaszel w aucie i prosił potem Baldera, żeby za-mknął okno. Balder zamknął okno i dał mu pigułkę z kwasem pruskim, pod pozorem, że jest to środek na kaszel. Było rzeczą zupełnie naturalną, że Mills wziął pastylkę. Jestem zupełnie pewien, że tak było. Przeszukaliśmy dom Baldera w Slough i znaleźliśmy pęk duplikatów kluczy, między innemi także klucz do safe’u Elka. Balder przyszedł wczesnym rankiem i podłożył bombę, gdyż wiedział, że Elk będzie chciał jeszcze raz zrewidować walizki.
— A potem dopomógł Hagnowi w ucieczce?
— To było jeszcze o wiele prostsze, — wyjaśnił Dick. — Przypuszczam, że inspektor, którego widziano, jak wychodził ze Scotland Yardu o pół do trzeciej, był to Hagn. Gdy prowadzono Baldera do celi, miał on na sobie pod ubraniem mundur inspektora policji oraz potrzebne kajdanki i klucze. Nie rewidowano go przecież, za co w równej mierze ja jestem odpowiedzialny, jak Elk. Największe niebezpieczeństwo polegało na intymności Baldera z nami i możliwości natychmiastowego komunikowania Wielkiej Żabie każdego naszego zamiaru. Jego prawdziwe nazwisko jest Kramer. Jest on Litwinem. Gdy miał osiemnaście lat wysiedlono go z Niemiec za działalność rewolucyjną, w dwa lata później przybył do Anglji, gdzie potrafił wkręcić się do policji. Dlaczego wszedł w porozumienie z Żabami, nie wiem. Ale stwierdzone jest dowodami, że człowiek ten brał udział w rozmaitych bezprawnych operacjach. Obawiam się tylko, że będzie niezmiernie trudno udowodnić mu morderstwo, zanim schwytamy Wielką Żabę.
— A czy ma pan istotnie odwagę przypuszczać, że pan złapie Wielką Żabę, kapitanie Gordon?
Dick Gordon kiwnął głową z uśmiechem.

W sprawie zamordowania Maitlanda i jego siostry nie zaszło nic nowego, i Dick skorzystał z zapałem z krótkiej pauzy.
Ella Bennett zajęta była właśnie w ogrodzie warzywnym bardzo prozaiczną czynnością kopania kartofli, gdy „Rolls“ Dicka zatrzymał się przed furtką.
— Co za miła niespodzianka! — zawołał i zarumieniła się, uświadomiwszy sobie własną radość. — Straszne czasy musiały teraz nastać dla pana. Czytałam dzisiaj rano gazety. Czyż to nie okropne? Biedny mr. Maitland! Był tu dwa razy w strasznej rozpaczy.
— Czy pani wie, że zapisał cały majątek mr. Johnsonowi?
— Ach, to przecież wspaniałe! — ucieszyła się Ella.
— Czy pani tak lubi mr. Johnsona?
— Tak, to bardzo miły człowiek, — rzekła Ella. — Nie znam go zbyt blisko, ale był zawsze bardzo dobry dla Ray’a i zaoszczędził mu wielu przykrości. Czy też teraz, gdy dom bankowy należy do niego, skłoni Ray’a, aby powrócił do firmy?
— Ciekaw jestem, czy skłoni panią, aby... — Dick urwał.
— Aby co? — zapytała Ella zdumiona.
— Johnson lubi panią bardzo. Nigdy me ukrywał tego faktu. A teraz jest człowiekiem bardzo bogatym. Nie mówię tego dlatego, żebym sądził, iż będzie to u pani odgrywało rolę! — dodał szybko. Potem rzekł cicho: — Ja nie jestem bardzo bogaty, ale...
Delikatne palce, które trzymał w dłoni, objęły jego palce w krótkim uścisku, ale wypuściły je zaraz.
— Nie wiem... — rzekła Ella i odwróciła się, — ojciec powiedział... — Zawahała się. — Nie wiem, czy ojciec zgodzi się na to. Uważa on, iż między pańskiem a naszem stanowiskiem społecznem jest tak ogromna różnica...
199

— Absurd! — rzekł Dick niegrzecznie.
— A poza tem jeszcze coś... — Kosztowało ją wiele trudu, zanim to wypowiedziała. — Nie wiem, jaki jest zawód mego ojca, ale musi to być praca, o której niechętnie mówi. Praca, którą on sam uważa za hańbiącą.
Ostatnie słowa wypowiedziała tak cicho, że Dick ledwo je dosłyszał.
— No, ale przypuśćmy, że wiedziałbym najgorszą rzecz o ojcu pani?
Ella cofnęła się i spojrzała na niego ze zmarszczoną brwią.
— O Boże, co to jest, Dicku?
Dick potrząsnął głową. — Może nie wiem nic, może jest to tylko nieuzasadnione przypuszczenie. Ale nie powinna pani wspominać nic, że ja coś wiem lub mam jakieś podej-rzenia. Czy zrobi pani to dla mnie?
— A gdyby pan wiedział wszystko, czy zmieniłoby się wtedy coś? — zapytała słabym głosem.
— Nic.
Zerwała kwiatek i nieświadomie szarpała płatki.
— Czy to... czy on... nie, nie, niech mi pan lepiej nic me mówi!
Dick objął ręką jej drżące ramiona i ujął ją pod brodę.
— Kochana, — szepnął, i młody prokurator zapomniał, że istnieją na świecie morderstwa.
John Bennett ucieszył się bardzo, widząc Dicka, gdyż chciał mu zakomunikować wielką nowinę, która oznaczała dla niego niebywały triumf. Pokazał Dickowi wycinki z gazet, noszące tytuły:,,Zdumiewające sludja natury“,,, Niezwykle zdjęcia filmowe amatora!“. Otrzymał też czek, którego wysokość przyprawiła go o zawrót głowy.
— Nie wie pan wcale, co to dla mnie znaczy, Gordon, — rzekł. — Pardon, kapitanie Gordon, zapominam zawsze, że pan ma tytuł wojskowy. Jeżeli tylko mój chłopiec odzyska

rozum i wróci do domu, będzie mu tak dobrze, jak nie marzył nigdy. Jest on w wieku, w którym większość chłopców popełnia głupstwa. Czasem kończy się to na błahostkach, ale czasem prowadzi do rzeczy, na które się potem spogląda niechętnie. Ray obrał, spodziewam się, tę pierwszą drogę.
Dick doznał ulgi, słysząc te słowa z ust starego pana, gdyż myślał o Ray’u zawsze jako o człowieku, który popełnił błąd nie do wybaczenia.
— Jeżeli tak dalej pójdzie, od dziś za rok będę artystą, żyjącym jedynie dla własnej przyjemności, — rzekł John Bennett, który z radości odmłodniał o dziesięć lat.
Musiał się udać do Dorking. Prawdopodobnie listy, odnoszące się do jego tajemniczych wycieczek, adresowane były do tego miasta. Dick zaofiarował się, że odwiezie go autem, ale Bennett ani słyszeć o tem nie chciał.
Dick opuścił Horsham z sercem o wiele lżejszem, niż tam przybył, i był w takim humorze, że omal nie wykpił Elka, który martwił się, że nie może wytoczyć Balderowi procesu.
ROZDZIAŁ XXX.
Włóczędzy.
Lew Brady siedział pochmurny w salonie Loli, a trudno było wyobrazić sobie mniej odpowiednią postać w tej ramie. Tygodniowa broda sama przez się zmieniła go w nieape — tycznego opryszka, zaś brudne, stare ubranie, które nosił, wykoszlawione buty, które straciły już barwę, wyplamiona koszula, czyniły z niego w połączeniu z niechlujnym wyglądem odrażającą postać.
201

— Muszę zrobić koniec z Żabami, — mruknął Lew. — Płaci, naturalnie, płaci, ale jak długo to ma jeszcze trwać, Lola? To ty wciągnęłaś mię w tę matnię! — Spojrzał na nią ponuro.
— Wciągnęłam cię w matnię, kiedy chciałeś, żeby cię w nią wciągnąć, — odparła dziewczyna spokojnie. — Nie możesz żyć zawsze tylko z moich oszczędności, najwyższy czas, żebyś i ty zaczął coś odkładać.
— Balder siedzi, a stary nie żyje, — ciągnął Lew po-nuro. — A to byli wielcy. Jakież szanse ja mam?
— Jak brzmią twoje instrukcje? — zapytała Lola po raz drugi tego ranka. Brady potrząsnął głową.
— Nie chcę się narażać na niebezpieczeństwo, Lola. Nie ufam nikomu, nawet tobie. — Wyjął z kieszeni buteleczkę i potrzymał ją pod światło.
— Co to jest? — zapytała Lola ciekawie.
— Jakiś środek nasenny.
— Czy i to należy do twoich instrukcyj? — Lew skinął głową. — Czy będziesz nosił własne nazwisko?
— Nie, to nie, — rzekł Brady krótko. — Nie pytaj mnie więcej. Widzisz, że nie chcę ci nic powiedzieć. Wycieczka będzie trwała dwa tygodnie, ale jak się skończy, to koniec też z Żabami.
— A chłopak? Czy i on idzie z tobą?
— Skąd mam wiedzieć? Mam kogoś gdzieś spotkać, to wszystko.
Spojrzał na zegarek i wstał z pomrukiem. — Po raz ostatni na przeciąg najbliższych dwóch tygodni siedzę w przy-zwoitym salonie. — Skinął jej krótko głową i ruszył ku drzwiom. Niedostrzeżony przez nikogo wyszedł kuchennemi schodami w noc.
Była znowu noc, gdy przybył do Barnet. Nogi bolały go i czuł się bardzo źle. Musiał ścierpieć hańbę, że policjant,
202

którego mógł zabić jedną pięścią, spędził go z chodnika. Za każdym krokiem przeklinał Żabę. Gdy opuszczał Barnet, czekała go jeszcze długa droga, a zegar wiejski wybijał już jedenastą, kiedy natknął się na postać, siedzącą na skraju drogi. Widać ją było w bladem świetle księżyca, ale Brady poznał ją dopiero wtedy, gdy czekający wstał i zaczął mówić.
— Czy to pan? — zapytał jakiś głos.
— Tak, to ja, a ty jesteś Carter, tak?
— Ach, Boże wielki, — zdumiał się Ray, kiedy poznał głos. — Lew Brady?
— Ani słowa o tem! — warknął Lew. — Nazywam się Phenan, a ty się nazywasz Carter. Siadaj trochę, jestem śmiertelnie zmęczony.
— Co teraz będzie? — zapytał Ray, gdy usiedli obok siebie.
— Do djabła, skądże ja to mam wiedzieć? — syknął Brady, rozcierając obolałe nogi.
— Nie miałem pojęcia, że to jest pan! — rzekł Ray.
— Ja wiedziałem o tem doskonale.
— Ale poco kazano nam zrobić wycieczkę w tę piękną okolicę, Bóg raczy wiedzieć.
Po chwili Lew wypoczął dostatecznie, aby ruszyć w dalszą drogę.
— Jest tu gdzieś wpobliżu szopa, należąca do kupca z sąsiedniej wsi. Za parę pensów pozwoli się nam przespać.
— Dlaczego nie mamy wziąć lepiej pokoju?
— Nie bądź głupcem! — przerwał mu Lew. — Kto przyjmie taką parę włóczęgów? My wiemy, że jesteśmy czyści... ale oni nie. Nie, musimy postępować jak włó-czędzy.
— Dokąd idziemy? Do Nottingham?
— Nie wiem. Jeżeli napisano ci, że mamy iść do Nottingham, to ja ci powiadam, że jest to ostatnie miejsce na świecie,
203

dokąd pójdziemy. Mam w kieszeni zapieczętowaną kopertę. Gdy dojdziemy do Baldock, mam ją otworzyć.
Spędzili noc w szopie, a Ray oczywiście nie zmrużył oka, myśląc o wygodnem łóżku w Maytree Cottage. Co dziwna, nie tęsknił ani przez chwilę do swego królewskiego mieszkania na Knightsbridge. Następnego dnia padał deszcz. Do Baldock przybyli dopiero późno po południu. Pod ochroną jakiegoś płotu Lew Brady otworzył kopertę i obserwowany wyczekująco przez swego towarzysza, przeczytał pocichu:
,,Opuścisz Baldock i pojedziesz najbliższym pociągiem do Bath. Potem udasz się gościńcem do Gloucester. We wsi Lauerstock oznajmisz Carterowi, że jesteś mężem Loli Bassano. Zaprowadzisz go do gospody,,Pod czerwonym lwem“ i tam powiesz mu to w jak. najbardziej wyzywającej formie, aby wywołać kłótnię. Ale pod żadnym pozorem nie możesz mu pozwolić odłączyć się od siebie. Pójdziecie dalej do Ibbley Copse. Tam znajdziesz miejsce, gdzie stoją trzy uschłe drzewa. Zatrzymacie się pod niemi i tu cofniesz wyznanie, jakobyś był mężem Loli, i przeprosisz go. Będziesz miał z sobą butelkę wódki i w tym czasie musisz już mieć przygotowany napój usypiający w wódce. Kiedy Carter zaśnie, pójdziesz dalej do Gloucester, Hendry Street Nr. 289, gdzie otrzymasz nowiutkie ubranie. Ogolisz się i powrócisz pociągiem o 2.19 do Londynu“.
Lew czytał list raz poraź, słowo po słowie, aż wbił sobie całą jego treść w pamięć. Potem zapalił zapałkę, przytknął do niej papier i zaczekał, aż się spalił.
— Jakie masz instrukcje? — zapytał Ray.
— Przypuszczam, że takie same jak ty. Co zrobiłeś ze swoim listem?
204

— Spaliłem go. Czy wiesz, dokąd idziemy?
— Idziemy do Gloucester. To znaczy pieszo tylko do linji kolejowej. Potem pojedziemy pociągiem do Bath.
— Dzięki Bogu! — rzekł Ray uradowany. — Zdaje się, że nie uszedłbym już ani mili.
0 siódmej wieczorem dwaj włóczędzy wysiedli w Bath z wagonu trzeciej klasy. Młodszy utykał lekko i siadł na ławce stacyjnej.
— Chodź dalej, tu nie możemy zostać, — rzekł towarzysz jego mrukliwie. — Musimy się przespać w mieście. Zdaje się, że jest tu gdzieś przytułek Armji Zbawienia.
— Zaczekaj jeszcze, — rzekł młodszy. — Dostałem kurczy od siedzenia w tym przeklętym wagonie. Nie mogę się ruszyć.
Pociąg, którym dwaj włóczędzy przyjechali, zajechał na dworzec prawie jednocześnie z pociągiem londyńskim i pasażerowie tłoczyli się śpiesznie do wyjścia. Ray patrzał na nich z zazdrością. Czekały ich czyste łóżka w domu...
Nagle wzrok jego przylgnął do postaci jednego z przybyłych pasażerów, i Ray drgnął.
Był to jego ojciec.
John Bennett zszedł po schodkach, rzuciwszy przy-padkowe spojrzenie na dwóch obdartusów na ławce. Nie przyszło mu nawet na myśl, że ten włóczęga mógł być jego synem, dla którego układał właśnie plany przyszłości.
Poszedł do miasta, zabrał swoją kamerę z szynku, w którym ją był pozostawił, załadował sobie ten ciężar na plecy i z walizką w ręku udał się w drogę.
Jakiś policjant spojrzał za nim niechętnie i zawahał się, czy go nie zatrzymać.
Siła i wytrzymałość siwego człowieka były godne podziwu.
205

Nie zwalniając kroku wszedł na wzgórze, dotarł do wierzchołka i poszedł dalej białą drogą. Pod nim rozciągały się łąki Somersetu, rozległe pola nakrapiane stadami bydła i połyskujące w świetle, gdzie przewijała się przez nie rzeka.
Gdy tak szedł przed siebie, na sercu stało mu się dziwnie lekko, a na pamięć przyszło mu wszystko, co było pięknego i szczęśliwego w jego życiu. Zwłaszcza zaś myśl jego mknęła ku owym pochwalnym artykułom w pismach.
Szedł wytrwale naprzód. Powiedziano mu, że w okolicy tej są borsuki. Jakiś pan, z którym nawiązał rozmowę w pociągu, opisał mu tę okolicę jako prawdziwy raj dla miłośników przyrody, a szło właśnie o tę połać, ku której zmierzał teraz Bennett, orjentując się wedle mapy, kupionej ubiegłego wieczora. Po godzinie drogi znalazł się w zarosłym lasem parowie, a gdy spojrzał na mapę, upewnił się, że był u celu.
Wszystko, o czem opowiadał mu przygodny znajomy z pociągu, sprawdziło się. Wszędzie dokoła widział mnóstwo zwierzyny, a wkrótce odkrył i to, czego szukał: starannie ukryte wejście do nory borsuka.
Bennett ustawił aparat w gąszczu zieleni, przygotowany na to, że będzie musiał zrobić długie zdjęcie, gdyż wiedział, że borsuk jest najpłochliwszem zwierzęciem na świecie. Bennett zastąpił pneumatyk do puszczania kamery w ruch przez przyrząd elektryczny, który pozwalał mu pracować z większą pewnością. Długi sznur elektryczny umożliwił mu zajęcie stanowiska na stoku wzgórka, w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów. Ulokował się tam wygodnie, zdjął marynarkę, podłożył ją sobie pod głowę i ujął lornetkę.
Po półgodzinnem oczekiwaniu ujrzał koło nory jakiś ruch. Dostrzegł wychylający się nos zwierzęcia i chwycił w rękę przycisk aparatu do puszczania kamery w ruch. Minuta mijała za minutą — pięć — dziesięć — piętnaście — ale nic
206

się nie pokazywało, a John Bennett był z tego nawet rad, gdyż upał i zmęczenie czyniły go niezdolnym do trzeźwej myśli. Ogarnęło go miłe uczucie nieświadomości i John Bennett zasnął.
Śnił o triumfach, spokoju i wolności... Przez sen słyszał jakieś głosy, potem ostry ton jakby wystrzału. Ale wiedział, że nie był to wystrzał i zadrżał. Znał ten ton i przez sen zacisnął mocniej pięść. Przycisk aparatu elektrycznego miał jeszcze w ręku.
*
Owego ranka dwaj utykając}’ włóczędzy przybyli o godzinie dziewiątej do Laverstock. Wyższy z nich zatrzymał się przed drzwiami gospody „Pod czerwonym lwem“, zaś podejrzliwy gospodarz obserwował gości z za firanki, ukry-wającej go przed ich wzrokiem.
— Wejdź! — mruknął Lew Brady.
Ray był rad z tego rozkazu. Postać gospodarza zatarasowała wejście.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Chcielibyśmy się czegoś napić.
— Tu się darmo nie pije, — rzekł gospodarz, mierząc podejrzanych gości od stóp do głów.
— Kto mówi, że chce czego darmo? — żachnął się Lew. — Moje pieniądze są tak samo dobre, jak czyjekolwiek inne.
— Jeżeli są uczciwie zarobione. Pokaźno je...
Lew wydobył z kieszeni garść srebra, i gospodarz cofnął się. — No, to wejdźcie, — rzekł. — Ale mech wam się nie zdaje, że jesteście u siebie w domu. Możecie się napić, ale potem jazda!
Lew mrukliwie zamówił wódkę, gospodarz nalał im i podał do stolika.
207

— To twoje, Carter, — — rzekł Lew. Ray wychylił szybko kieliszek palącego płynu.
— Chciałbym, żeby się to już skończyło, czas mi wracać, — zaczął Lew. — Dla was, kawalerów, taka wędrówka to nic, ale my, żonaci, nie nadajemy się już do włóczęgi. Nawet kiedy żony nie są takie, jakie powinny być.
— Nie wiedziałem, że jesteś żonaty, — rzekł Ray z małem zainteresowaniem.
— Wiele jest rzeczy na świecie, których me wiedziałeś! Naturalnie, że jestem żonaty. Już ci to raz powiedziano, ale tyś był za głupi, żeby w to uwierzyć.
Teraz Ray spojrzał na towarzysza stropiony. — Masz może na myśli to, co powiedział Gordon? — Lew skinął głową.
— Nie chcesz chyba powiedzieć, że Lola j’est twoją żoną?
— Naturalnie, że jest moją żoną, — rzekł Lew zimno.
— Nie wiem, ilu mężów miała przede mną, ale ja j’estem obecnym.
— Boże wielki! — szepnął Ray.
— No, co ci się stało? Nie wybałuszaj tak głupio ślepiów. Nie mam przecież nic przeciwko temu, że się w niej durzysz. Cieszę się, gdy widzę, j’ak się podziwia moją żonę. Nawet jeżeli to robi taki żółtodzióbek jak ty.
— Twoja żona? — powtórzył Ray, nie mogąc się opanować. — I ona należy także do Zab?
— Dlaczego nie? Ale nie możesz gadać trochę ciszej? Ten stary, gruby łajdak za ladą słucha obydwoma uszami. Naturalnie, że Lola jest zbrodniarką. Myśmy przecież wszyscy zbrodniarze, ty też! I takim trzeba być dla Loli, ona najwięcej lubi zbrodniarzy. Jeżeli chcesz mieć u niej widoki, musisz wykonać parę poważniejszych robót...
— Ty łajdaku! — syknął Ray, uderzając Lewa w twarz.
Zanim Brady zdążył podnieść się na nogi, gospodarz stanął między nimi:
208

— Wynoście się obaj! — zawył. I rzucając się do drzwi zawołał pół tuzina imion męskich. Nadbiegł zpowrotem jeszcze w porę, aby schwytać Brady ego, który potrząsał pięścią przed twarzą Ray’a.
— Odpokutujesz mi za to, Carter! — zawołał Lew głośno. — Już ja się z tobą kiedyś porachuję!
— Dalibóg, i ja z tobą! Ty psie! — rzekł Ray, pieniąc się z wściekłości.
Ale w tej samej chwili muskularny parobek chwycił go wpół i wypchnął na ulicę. Zaczekał na Brady ego, który podążył za nim tą samą drogą.
— Skończyłem z tobą! — rzekł. Twarz jego była blada, a głos drżał. — Skończyłem z tą całą przeklętą bandą! Wracam do Londynu.
— Nie zrobisz tego, — rzekł Lew. — Słuchaj, chłopcze. Czyś ty zupełnie oszalał? Musimy iść do Gloucester i spełnić swoje zadanie. A jeżeli nie chcesz iść ze mną, możesz przecież chodzić kawałek przede mną.
— Pójdę sam! — rzekł Ray.
— Nie bądź głupcem! — Lew Brady dogonił go i schwycił za rękę. Przez chwilę sytuacja wydawała się niebezpieczna, ale Ray Bennett wzruszył tylko ramionami i nie strząsnął ręki Brady ego.
— Nie wierzę ci teraz, — rzekł, gdy byli już oddaleni o pół godziny drogi od „Czerwonego lwa“. — Dlaczego miałbyś pierw kłamać?
— Twój dobry humor już mnie zbyt złościł, oto cała prawda. Musiałem ci coś skłamać, żeby cię trochę dopro-wadzić do złości. Inaczej byłbym ja sam zwarjował.
— Ale czy to z Lolą jest prawdą?
— Naturalnie, że nie, — rzekł Brady pogardliwie. — Myślisz, że ona coś sobie robi z takiego człowieka jak ja?
14 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
209

Ani się zaczyna! Lola to dzielna dziewczyna. Zapomnij o głupstwach, które powiedziałem, Ray.
— Zapytam ją sam, a ona mi nie skłamie.
— Naturalnie. Tobie napewno nie, — zgodził się Brady.
Zbliżali się teraz do wyznaczonego celu, zarosłej drzewami doliny między dwoma wzgórzami, a oczy Bradyego szukały trzech uschłych drzew. Nagle ujrzał j’e.
— Chodź tam, opowiem ci wszystko, — rzekł. — Nie pójdę już dzisiaj dałej. Nogi mam tak poranione, że nie mogę zrobić kroku. — Poprowadził Ray’a między drzewa.
— Siadaj tu, chłopcze. Teraz będziemy pić i palić.
— Cała prawda jest właściwie, — zaczął Brady, gdy usiedli na trawie, — że Lola rzeczywiście bardzo cię lubi, chłopcze.
— Więc dlaczego powiedziałeś mi to wszystko?... Słuchaj!... — Ray odwrócił się.
— Co to było? — zapytał Lew. I on ledwo panował nad nerwami.
— Zdaje mi się, że słyszałem, jakby się coś poruszyło.
— Gałąź się ułamała, to pewnie królik, pełno ich tu jest, — rzekł Lew. — Nie, me, Lola to porządna dziewczyna.
Wyciągnął butelkę z kieszeni, wyjął kubek, odkorkował flaszkę i potrzymał ją pod światło. — Porządna dziewczyna!
— powtórzył nieprzytomnie. — I nigdy nie będzie niczem innem. — Nalał pełny kubek. — Wypiję za jej zdrowie... nie... Ray, ty wypij pierw!
Ray potrząsnął głową. — Nie lubię wódki, — rzekł.
Brady roześmiał się. — Dla człowieka jak ja, który się co noc marynował spirytusem, kiepski to widok. Ale jeżeli nie potrafisz znieść kieliszka whisky, kiedy pijemy za zdrowie Loli, to jesteś ’ nędznym...
— Dawaj! — Ray wyrwał mu kubek, rozlał przytem nieco wódki, zaś resztę wypił jednym haustem i rzucił
210

próżny kubek towarzyszowi. — Huuu!... wcale mi ta wódka nie smakuje. Zdaje się, że wogóle nic mnie do wódki nie ciągnie. A niema nic trudniejszego, jak udawać, że się lubi pić, kiedy się to w istocie robi niechętnie.
— Zdaje się, że początkowo nikt jej nie lubi, — rzekł Brady, patrząc na niego bacznie z ukosa.
— A dokąd pójdziemy z Gloucester?
— Nigdzie. Zostaniemy tam przez jeden dzień, potem zmienimy ubrania i pojedziemy do domu.
— Jaki to głupi pomysł, — rzekł Ray Bennett, otworzył szeroko oczy i ziewnął. Położył się na trawie, splótł ręce pod głową i ziewnął znowu. — Ty... Lew!... Kto jest właściwie Wielką Żabą?
Lew Brady wylał resztę zawartości flaszki na trawę, zakorkował ją zpowrotem i wytrząsnął z kubka pozostałe parę kropel, poczem wstał i podszedł do leżącego młodzieńca.
— Hej, ty... wstawaj! — rzekł.
Ray nie odpowiedział.
— Wstawaj!
Ray poruszył się z jękiem, poczem zapadł w jeszcze głębszy sen.
W Brady’m zbudziło się nagłe podejrzenie. Czyżby on nie żył? Lew zbladł na tę myśl. Ta kłótnia, tak zręcznie przeprowadzona, wystarczyłaby, aby go skazać. Wydobył butelkę z kieszeni i wsadził ją do kieszeni śpiącego. Wtem usłyszał szmer. Kiedy się odwrócił, ujrzał człowieka, który go obserwował. Lew wlepił w niego nieruchomy wzrok i otworzył usta, żeby przemówić, gdy nagle...
Ping!
Ujrzał błysk ognia, zanim trafiła go kula. Chciał znowu otworzyć usta i przemówić, ale znowu...
Ping!
211

Lew Brady nie żył.
Nieznajomy zdjął tłumik z rewolweru, bez pośpiechu podszedł do śpiącego Ray’a i wsadził mu broń do bezwładnej ręki. Potem odwrócił ciało zastrzelonego i zajrzał mu w twarz. Wyjął z jego kieszeni trzy cygara, zapalił jedno z nich i starannie schował zapałkę zpowrotem do pudełka. Niezmiernie lubił dobre cygara, zwłaszcza cudze. Następnie, ciągle bez pośpiechu, powrócił drogą, którą przyszedł, dotarł do gościńca, obejrzawszy się pierw starannie dokoła, i zbliżył się do auta, które na niego czekało.
W aucie, pod daszkiem, zaopatrzonym w firanki, siedział młody człowiek ze zwisającemi ustami i szklanemi oczyma. Nosił źle skrojone ubranie, a jeden koniec kołnierzyka zwisał mu niechlujnie.
— Znasz to miejsce, Bdl?
— Tak, sir. — Głos brzmiał gardłowo i ochryple. — Ibbley Copse.
— Przed chwilą zabiłeś człowieka. Zastrzeliłeś go, co mi przecież wyznałeś.
Zidjociały młodzieniec skinął głową. — Zabiłem go, gdyż go nienawidziłem, — rzekł posłusznie.
,,Zaba“ uśmiechnął się z zadowoleniem i wsiadł do auta.
John Bennett obudził się nagle. Spojrzał z przestrachem na przycisk aparatu w swej dłoni i począł zwijać sznur. Potem podszedł do kamery, ukrytej w krzakach, i przekonał się, że licznik wykazał stratę około trzystu metrów filmu. Z wściekłością rzucił okiem na norę borsuczą, skąd jakby na szyderstwo ukazał się znowu koniec nosa zwierzęcia.
Bennett pogroził mu pięścią i począł schodzić z pagórka. Niedaleko ścieżki ujrzał dwóch ludzi, leżących w trawie, obaj spali i obaj byli — jak mu się zdawało — włóczęgami.
212

Powrócił z kamerą na miejsce, gdzie pozostawił marynarkę, ubrał się, załadował sobie kamerę na plecy i skierował się ku wsi Laverstock, skąd mógł jeszcze zdążyć na miejscowy pociąg.
Po drodze obliczał swoją stratę.
ROZDZIAŁ XXXI.
Towarzystwo chemiczne.
Elk obiecał Gordonowi, że zje z nim obiad w jego klubie. Dick czekał; minęło już dwadzieścia minut od umówionej godziny, a Elk nie zjawiał się. Dopiero dwadzieścia pięć minut po czasie nadszedł z wielkim pośpiechem.
— Boże wielki! — odsapnął, spoglądając na zegar ścienny,
— nie miałem pojęcia, że jest tak późno. Muszę sobie nareszcie sprawić zegarek!
— Co pana tak długo zatrzymało, Elk? — zapytał Dick.
— Nie uskarżam się, ale gdy pan me przychodzi na czas, obawiam się zawsze, że się panu coś przytrafiło.
— Nic mi się nie przytrafiło. Mieliśmy tylko śledztwo w Gloucester. Myślałem, że odkryłem nową aferę Zab, ale dwaj ludzie, którzy zaplątani są w tę sprawę, nie mają znaku żaby.
— O kogo idzie?
— Jeden nazywa się Phenan, on właśnie me żyje.
— Morderstwo?
— Sądzę. Nie żył już, gdy go znaleziono w Ibbley Copse. Drugiego zamknięto. 0 ile zbadaliśmy, byli oni pierw w Laverstock i pokłócili się, czy pobili nawet w gospodzie „Pod czerwonym lwem“. Zawiadomiono o tem policję, która zatelefonowała do najbliższej wsi, aby ich miano na
213

oku, ale oni nie nadeszli tam wcale. Wysłano więc na poszukiwanie patrol rowerowy, gdyż w okolicy było kilka włamań. Cartera, tak się nazywa morderca, przewieziono do więzienia w Gloucester. Sprawa jest zupełnie prosta, i policja w Gloucester z dumą pokpiwała sobie z myśli, że musi zawiadomić o tem Scotland Yard. Ale jest to jednakże przestępstwo, wymagające wyższego poziomu umysłowego, niżeli poziom policji prowincjonalnej.
Nałożywszy sobie na talerz, Elk ciągnął:
— Poza tem spotkałem dziś znowu Johna Bennetta na dworcu Paddington. Zawsze mam szczęście spotykać go na dworcach. Tym razem rozmawiałem z nim. Był zrozpaczony. Opowiedział mi, że zasnął, i we śnie nacisnął aparat, puszczający w ruch korbę kamery, przyczem zepsuł olbrzymi kawał taśmy. Wspomniałem mu, że czytałem niedawno notatkę o jego zdjęciach. Wyglądało to przecież rzeczywiście jak niezwykły sukces.
— Życzyłbym mu tego szczerze, — rzekł Dick spokojnie.
— Przypomniałem sobie w tej chwili, że otrzymałem od naszego przyjaciela Johnsona list z zapytaniem, jaki jest obecny adres Ray a. Telefonował do niego do klubu Herona, ale Ray nie był tam od kilku dni. Chce go wziąć zpowrotem na posadę. To naprawdę bardzo ładnie ze strony tego poczciwego Johnsona.
— Dał mu pan adres?
— Dałem mu adres i sam byłem u Ray’a, ale niema go w mieście. Wyjechał przed kilku dniami i nie wróci podobno rychło. Głupio byłoby, gdyby z tego powodu miał stracić posadę. Zdaje się, że Johnsonowi przykro było patrzeć, jak się ten chłopak marnuje. A może był tu w grze i inny czynnik.
Dick zrozumiał, że Elk miał na myśli Ellę, ale nie za-reagował na tę aluzję. Po obiedzie przeszli do palarni.
214

Elk począł wyjaśniać Dickowi swoją teorję.
— Wysłałem jednego ze swoich ludzi, żeby się przyjrzał owej fabryce chemicznej, dla której przeznaczone były listy Baldera. Jest to firma oszukańcza. Ma ona zaledwie tuzin pracowników, angażowanych tylko sporadycznie. Jest to stara fabryka trucizn, ale posiada instalację elektryczną o wielkiej mocy. Obecne towarzystwo kupiło ją za bezcen, a dwaj łotrzykowie, których mamy pod kluczem, są nomi-nalnymi nabywcami.
— Gdzie się ta fabryka znajduje?
— Między Newbury a Didcot. Kiedy była ona jeszcze pod kontrolą rządu, musiała opłacać roczną składkę na straż ogniową w Newbury, a kiedy przejęło ją obecne towarzystwo, przejęło ono i ten kontrakt. Zapewniali wprawdzie straż ogniową nieraz, że rezygnują z jej usług i nie chcą korzystać z sygnału alarmowego, ale straż ogniowa, która ma prawo za sobą, nie chce unieważnić trzyletniego kontraktu.
Dick nie był bynajmniej zainteresowany tym sporem między strażą ogniową a fabryką chemiczną, ale bliską była chwila, gdy za tę wiadomość winien był Elkowi dozgonną wdzięczność.
*
W jakieś dwa tygodnie po zniknięciu Ray’a Bennetta, Elk przyjął zaproszenie mr. Broada na lunch.
Jak zwykle przyszedł znowu o kwadrans za późno.
— Trzy na drugą, — rzekł. — Nie mogę być teraz punktualnym. Tyle kramu jest teraz w biurze z moim nowym schowkiem, wmurowanym niedawno. Coś jest nie w po-rządku, a nawet mechanik nie wie co.
— Nie może go pan otworzyć?
— O to właśnie idzie. Nie mogę, a muszę dziś jeszcze wyjąć pewne akta o wielkiej doniosłości. Pan ma przecież
215

wielkie doświadczenie w kryminalistyce, myślałem więc sobie, idąc tutaj, czy nie zna pan może jakiej metody, za — pomocą której udałoby się otworzyć ten przeklęty safe. Właściwie trzeba do tego inżyniera, a jeżeli sobie dobrze przypominam, powiedział pan kiedyś, że pan jest inżynierem, mr. Broad?
— Pamięć pana zawiodła, — rzekł Amerykanin spokojnie. — Nie, otwieranie kas ogniotrwałych me jest niestety moją specjalnością.
— Ani mi na myśl przyszło, twierdzić to, — upewnił go Elk serdecznie. — Ale tak mi tylko przeszło przez głowę, że wy, Amerykanie, macie daleko zręczniejsze ręce, niż moi rodacy. A więc, czy może mi pan dać jaką radę?
— Zaznajomię pana z moim ulubionym włamywaczem, — rzekł Broad poważnie, poczem obaj roześmiali się. — Co pan właściwie o mnie sądzi? — zapytał Amerykanin niespodzianie. — Nie żądam, aby wypowiedział pan swój sąd o moim charakterze lub wyglądzie zewnętrznym. Ale co pan właściwie sądzi o moim pobycie w Londynie, gdzie nie zajmuję się niczem innem, jak tylko odrobiną amatorskiej pracy policyjnej?
— Nigdy się nad tem dłużej nie zastanawiałem, — rzekł Elk nieszczerze. — Ale ponieważ jest pan Amerykaninem, oczekuję po panu czegoś niezwykłego.
— Pochlebca! — rzekł Broad.
— O, bynajmniej, — bronił się Elk.
Rozłożył gazetę popołudniową, przeprosiwszy współbiesiadnika.
— Chce pan pewnie zobaczyć, co porabiają amfibje bezogoniaste?
Elk spojrzał na niego stropiony.
— Żaby, — wyjaśnił Amerykanin.
216

— Nie, bardzo mało pisze się teraz o nich. Ale będzie niedługo więcej.
— Kiedy?
— Gdy złapiemy Wielką Żabę.
— Czy pan sądzi, że złapiecie Żabę Numer Jeden wcześniej ode mnie?
— Tego dawno już jestem ciekaw, — rzekł Elk, i dwaj panowie patrzeli sobie przez sekundę w oczy. Elk pochylił się znowu nad gazetą.
— Szybka robota, — mruknął. — Pod tym względem przewyższamy Amerykę!
— Pod jakim?
— Dwa tygodnie, — obliczył Elk. — I to wystarczyło, aby zostać skazanym na śmierć.
— Kto został skazany?
— Ten Carter, który zabił jakiegoś włóczęgę pod Gloucester.
— Carter? O tem morderstwie nic nie czytałem.
— Właściwie niema dowodu. Carter nie przyznał się ani nie udzielił informacyj adwokatowi. Musiał to być rekord szybkości w procesach o morderstwo. W gazetach mało o tem pisano, bo też było to mało zajmujące morderstwo, i co dziwna, kobieta me wchodziła tu w grę.
Elk zwinął gazetę. W trakcie dalszej pogawędki mr. Broad starał się najwidoczniej skierować rozmowę na Baldera, co musiało być celem zaproszenia. Ale Elk potrafił wykręcić mu się mimo całej jego zręczności.
— Jest pan zamknięty jak ostryga, — rzekł Broad i skinął na kelnera, żeby przyniósł rachunek. — A jednak mógłbym panu powiedzieć o Balderze tyleż, ile pan sam wie.
— Proszę, więc w jakiem on jest więzieniu?
— Jest w Pentonville. Dozorca Nr. 7, cela Nr. 84, — odparł Broad natychmiast, a Elk wyprostował się jak świeca
217

na krześle. — Ale niech pan sobie nie zadaje trudu przewożenia go gdzie indziej, byłbym tak samo dobrze po-informowany, gdyby się znajdował w Brixton, Wandsworth, Holloway, Wormwood Scrubbs, Maidstone lub Chelmsford.
ROZDZIAŁ XXXII.
Więzienie w Gloucester.
W więzieniu w Gloucester istniej’e cela, położona na końcu długiego korytarza. Drzwi w drzwi z nią znajduje się inna cela, która ze szczególnych przyczyn nigdy nie gości u siebie więźniów.
Cela, w której znajdował się Ray Bennett, była nieco lepiej urządzona niż inne. Stało w niej żelazne łóżko, prosty stół, wygodny fotel i dwa krzesła; na jednem z nich siedział dzień i noc dozorca. Do celi tej prowadziło troje drzwi. Jedne na korytarz, drugie do małej alkowy, zaopatrzonej w umywalnię i wannę, trzecie do owej właśnie zawsze pustej celi z drewnianą podłogą, pośrodku której odcinała się zapadnia.
Ray me wiedział, jak blisko znajdował się siedziby śmierci, ale gdyby o tem wiedział, niewieleby go to obchodziło. Śmierć była najmniejszą z udręk, jakie go trapiły. Przebudziwszy się z oszołamiającego snu, znalazł się w celi więziennej i z przerażeniem wysłuchał oskarżenia o mor-derstwo. Nie mógł sobie przypomnieć ubiegłych wypadków. Jedyne, co pamiętał, to że czuł nienawiść do Lewa Bradyego ze względu na Lolę i że pragnął go zabić. Później powiedziano mu, że Lew me żyje i że broń, którą popełniono morderstwo, znaleziono w jego ręku. Ray łamał sobie głowę, czy rzeczywiście miał przy sobie ten rewolwer. Lew
218

powiedział mu coś ohydnego o Loli, a on widocznie zastrzeli! go.
Ray dziwił się, że myślał o Loli tak bez tęsknoty. Miłość jego wygasła. Trapiła go jedna tylko myśl, żeby ojciec i Ella nie dowiedzieli się o jego hańbie. Tego chciał im za wszelką cenę oszczędzić. Z niecierpliwością czekał końca procesu i chwili, gdy będzie mógł zniknąć z oczu ludzi. Na szczęście morderstwo nie zainteresowało nawet fotografów gazet prowincjonalnych. Ray pragnął tylko, aby wszystko skończyło się wreszcie, aby mógł rozstać się z życiem niepoznany. Był Jimem Carterem i nie miał rodziny ani przyjaciół. A jeżeli chciał umrzeć jako Jim Carter, to musiał też jako Jim Carter spędzić ostatnie dni. Dozorca zdradził mu, że od wyroku do egzekucji muszą wedle prawa upłynąć trzy niedziele. Kapelan odwiedzał go codziennie, podobnież jak dyrektor więzienia. Pukanie oznajmiało mu wizytę siwego urzędnika.
— Czy macie jakie zażalenia, Carter?
— Nie, panie dyrektorze.
— Czy życzycie sobie czegoś?
— Nie, panie dyrektorze, niczego.
Dyrektor spojrzał na stół, gdzie leżała nietknięta teczka do korespondencji, dawana zwykle skazańcom.
— Czy me macie listów do napisania? Umiecie przecież pisać?
— Tak, ale me mam nikogo, do kogobym mógł napisać.
— Kim wy właściwie jesteście, Carter? Nie jesteście zwykłym włóczęgą. Jesteście na to za dobrze wychowani.
— Jestem zupełnie zwyczajnym włóczęgą, panie dyrektorze.
— Czy dostajecie książki, których sobie życzycie?
— Tak, panie dyrektorze.
Dyrektor wyszedł.
219

Codziennie powtarzały się te niezmienne pytania. Ray nie żałował już niczego. Rano i wieczorem spacerował po ciasnym dziedzińcu, strzeżony przez trzech dozorców i śle-dzony zazdrosnemi spojrzeniami innych więźniów, których zdumiewała jego wesołość.
Zębate koło wypadków pochwyciło go i musiał wykonać z niem pełny obrót. Był już człowiekiem umarłym. Nikt nie zada sobie trudu żądania rewizji procesu, gazety nie pisały o nim, sławni adwokaci nie zainteresują się jego sprawą. Był zbyt mało zajmującym mordercą.
Pewnego dnia dyrektor wszedł z miną niezmiernie uroczystą w towarzystwie jakiegoś pana, którego Ray pamiętał z dnia procesu. Był to pomocnik szeryfa.
Dyrektor musiał dwa razy odkaszlnąć, zanim przemówił:
— Carter, prokurator zakomunikował mi, że nie widzi powodu powstrzymywania biegu prawa. Egzekutor naczelny wyznaczył termin stracenia na przyszłą środę o godzinie ósmej rano.
Ray pochylił głowę.
— Dziękuję wam, panowie, — rzekł.
ROZDZIAŁ XXXIII.
Zaba w nocy.
John Bennett wyszedł z komórki, którą przekształcił na ciemnię. W każdej ręce trzymał kwadratową kasetę.
— Ello, proszę cię, nie rozmawiaj ze mną teraz, — rzekł,
— bo pomieszam te dwa filmy. To, — potrząsnął prawą ręką, — jest zdjęcie pstrągów, zdaje się naprawdę cudownie! Człowiek, który ma akwarjum z pstrągami, pozwolił mi je sfotografować przez szkło naczynia, a dzień był słoneczny i wspaniały.
220

— A to drugie, ojczulku? — zapytała Ella.
— Ach, to jest zepsute, — rzekł Bennett z ubolewaniem.
— Trzysta metrów filmu zepsute. Może przypadkiem coś się nawet sfotografowało, ale nie mogę ryzykować i narażać się jeszcze na koszta wywołania. Schowam sobie ten film, a jeżeli będę kiedyś bogaty, zrobię sobie tę przyjemność i zaspokoję swoją ciekawość.
Zaniósł kasety do domu i miał właśnie zamiar nalepić na nich etykietki z napisami, gdy pod oknem rozległ się wesoły głos Dicka Gordona. Bennett wstał szybko i wy-szedł do niego.
— No, kapitanie, cóż słychać?
— Dostałem! — zawołał Dick radośnie, potrząsając trzymaną w ręku kopertą. — Jest pan pierwszym kino — fotografem, który otrzymał pozwolenie robienia zdjęć w Ogrodzie Zoologicznym, ale musiałem się wysokim per — sonatom kłaniać, żeby ten dokumencik wydostać.
Blada twarz Bennetta zarumieniła się z zadowolenia.
— To wspaniale, — rzekł. — Nie robiono przecież jeszcze zdjęć w Ogrodzie Zoologicznym, a Sileński obiecał mi bajeczną sumę, jeżeli mu przyniosę ten film.
— Ta bajeczna suma jest już w pańskiej kieszeni, mr. Bennett, — uśmiechnął się Dick.
— Bardzo to ładnie z pańskiej strony, kapitanie Gordon.
— Wiedziałem przecież, że interesują pana zdjęcia zwierząt.
John Bennett powrócił do swego biurka z sercem znacznie lżejszem, niż zazwyczaj. Przygotował karteczki, zwilżył gumę i zawahał się. Potem wstał i wyszedł do ogrodu.
— Elło, czy nie przypominasz sobie, w której z tych dwóch kaset był film z pstrągami?
— W prawej, ojczulku.

— I mnie się tak zdaje, — rzekł Bennett i powrócił do pokoju. Ale gdy nalepił etykietkę, znowu ogarnęły go wąt-pliwości. Nie pamiętał, z której strony stolika stał, kładąc na nim kasety. Potem wzruszył ramionami, zapakował kasetę z pstrągami i ruszył na pocztę.
— Niema jeszcze wiadomości od Ray’a? — zapytał Dick. Ella potrząsnęła głową. — Co ojciec pani sądzi o tem?
— Nie mówi o nim nigdy, a ja me wspomniałam też przy mm o fakcie, że od ostatniego listu Ray’a minęło tyle czasu. A czy pan nic o nim nie słyszał? Wyobrażam sobie zawsze, że pan jest wszechwiedzący. Czy schwytał pan człowieka, który zabił mr. Maitlanda?
— Nie, — rzekł Dick. — Ale pragnąłbym rzeczywiście być wszechwiedzącym. — Przez cały ten czas myślę ciągle 0 jednem...
Ella spojrzała na mego, ale natychmiast spuściła powieki. Twarz jej pokryła się rumieńcem, a głos drżał, gdy zapytała:
— 0 czem pan myślał, ’ kapitanie Gordon?
— 0 tobie, — rzekł Dick. — Tylko o tobie. Czy kochasz mnie tak jak ja ciebie, i czy zechcesz zostać moją żoną?
John Bennett długo czekał tego dnia na lunch. Wyszedł zobaczyć, gdzie jest córka, i spotkał Dicka, który w krótkich słowach opowiedział mu wszystko. Na twarzy starego Bennetta widniał ból. Dick położył mu dłoń na ramieniu i rzekł:
— Ella zaręczyła się ze mną i me cofnie swego słowa, cokolwiekby się stało, czegokolwiekby się dowiedziała.
John Bennett z Horsham podniósł wzrok ku twarzy Dicka.
— Ale pan, czy pan me cofnie swego przyrzeczenia, czegokolwiekby się pan dowiedział?
— Ja wiem, — rzekł Dick z prostotą.

Ella Bennett miała tego dnia wrażenie, jakby stąpała po obłokach. Wszystkie obawy pierzchły wobec szczęśliwości, którą odczuwała.
Ojciec poszedł do Dorking, a gdy wrócił, miał znowu twarz przygnębioną.
— Będę musiał wyjechać do miasta, kochanie, — rzekł. — Od dwóch dni czekał na mnie list, a tak mię ostatnio zajęły te fotografje, że omal byłbym zapomniał o swoich innych obowiązkach.
Przed wyjazdem —. Bennett nie odszukał jej w ogrodzie, aby się z nią pożegnać, a gdy powróciła do domu, ujrzała, że odjechał w takim pośpiechu, iż nie zabrał nawet swojej kamery.
Ella nie obawiała się samotności, gdyż nawet w czasie, gdy Ray mieszkał j’eszcze w domu, nieraz spędzała noc sama. Wypiła herbatę i zasiadła do pisania długiego, szczęsnego listu do Dicka. 0 jakieś sto metrów od domu była skrzynka pocztowa. Ella postanowiła zaraz wysłać list. Wieczór był piękny, a gdy przechodziła, ludzie stali przed domami i rozmawiali. Ella wrzuciła list do skrzynki, po-wróciła do domu, zaryglowała furtkę i zasiadła z robótką przy stole, aby popracować trochę przed snem.
Myśli jej powracały ciągle do Ray’a.
Na stole stała lampa naftowa, rzucająca niewielki krąg światła. Reszta pokoju tonęła w ciemnościach. Ella za-kończyła właśnie robotę i wsadziła igłę do poduszeczki, gdy wzrok jej padł na drzwi, prowadzące do kuchni.
Zamknęła je poprzednio. Teraz drzwi te otwierały się wolno, cal za calem.
Przez chwilę Ella siedziała na miejscu, znieruchomiała ze zgrozy, potem zerwała się i podbiegła do drzwi.
— Kto tam! — zawołała.
223

Na tle ciemnego prostokąta drzwi ukazała się postać, której widok zdusił krzyk w jej gardle. W wąskim czarnym płaszczu postać ta wydawała się olbrzymia. Twarz i głowa ukryte były za ohydną maską z gumy i miki. Światło lampy odbijało się od wielkich szkieł przed oczyma, wypełniając je niesamowitym ogniem.
— Nie krzycz i nie ruszaj się! — rzekł zamaskowany, a głos jego brzmiał, jakby szedł z wielkiej dali. — Nic ci złego nie zrobię.
— Kto pan jest? — wybełkotała Ella.
— Ja jestem Wielka Żaba, — rzekł nieznajomy. Przez wieczność całą stała Ella jak skamieniała, niezdolna do ruchu. Przybyły zaczął znowu mówić: — Ilu mężczyzn kocha cię, Ello Bennett? — zapytał. — Gordon i Johnson i Wielka Żaba, a ten kocha cię najwięcej.
Urwał, jakby czekał na odpowiedź. Ale Ella nie była w stanie mówić.
— Mężczyźni pracują dla kobiety i gniją dla kobiety, a poza wszystkiem, co czynią, czy to jest uczciwe, czy nieuczciwe, stoi kobieta, — rzekł,,Żaba“. — Dla mnie kobietą jesteś ty, Ello.
— Ale kim pan jest? — zdołała wykrztusić dziewczyna.
— Jestem Wielka Żaba, — powtórzył, — a imienia mego dowiesz się, gdy je sama ode mnie usłyszysz. Chcę cię posiadać. — Widząc przerażenie w jej oczach, podniósł rękę. — A ty przyjdziesz do mnie dobrowolnie!
— Pan jest szalony! — zawołała Ella. — Nie znam pana. Jakże mogę... ach, ach, co za straszna myśl... błagam, niech pan odejdzie!
— Nie odejdę zaraz, — rzekł „Żaba**. — Czy chcesz mię poślubić, Ello?
— Nie!
224

— Czy chcesz zostać moją żoną, Ello? — powtórzył.
— Nie! — Ella odzyskała nieco panowania nad sobą.
— Dam ci wszystko, czego...
— Choćby mi pan dał wszystko złoto ziemi, nie poślubię pana!
— Dam ci coś jeszcze cenniejszego, — głos jego stał się łagodniejszy, ledwo dosłyszalny. — Daruję ci życie ludzkie.
Myślała, że mówi o Dicku Gordonie.
— Daruję ci życie twego brata.
Przez sekundę cały pokój wirował w oczach Elli, a ręka jej mimowoli sięgnęła po krzesło.
— Jak pan to rozumie?
— Daruję ci życie twego brata, który siedzi w więzieniu w Gloucester, skazany na śmierć, — rzekł,,Żaba“.
Ella ścisnęła poręcz krzesła z najwyższym wysiłkiem.
— Mój’ brat? — wybełkotała.
— Dzisiaj jest poniedziałek, — rzekł,,Zaba“. — W środę brat twój umrze! Daj mi słowo, że przyjdziesz, gdy cię zawezwę, a uratuję go.
— Co on zawinił?
— Zabił Lewa Brady’ego.
— Brady’ego?
,,Zaba“ skinął głową.
— To kłamstwo! — wybuchła Ella. — Mówi pan to, żeby mię nastraszyć!
— Czy zgadzasz się zostać moją żoną?
— Nigdy! Nigdy! Raczej umrzeć! Pan skłamał!
— Jeżeli mnie będziesz potrzebowała, wezwij mię. Wystaw w swojem oknie białą kartkę, a uratuję twego brata.
15 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
225

Ella padła twarzą na stół, ukrywszy twarz w ramionach.
— To kłamstwo, to kłamstwo! — łkała.
Nikt nie odpowiedział, a gdy podniosła głowę, nikogo nie było w pokoju. Chwiejnym krokiem weszła do kuchni. Drzwi, prowadzące do ogrodu, były otwarte. W ciemności nocy nie słychać było kroków. Zdobyła się jeszcze na tyle siły, by zaryglować drzwi i wejść na górę do swego pokoju, poczem padła zemdlona na łóżko.
Światło dzienne zaglądało przez okno, gdy Ella odzyskała przytomność. Całe ciało bolało ją, ale patrzała na swoje przeżycie z większym spokojem. Człowiek ten chciał ją tylko nastraszyć.
Ubrała się szybko i pobiegła do miasta, aby zdążyć na pociąg poranny.
Dick i Elk siedzieli właśnie przy śniadaniu, kiedy weszła, a pierwsze spojrzenie powiedziało im, że przynosiła złą wiadomość.
— Niech pan nie odchodzi, mr. Elk, — rzekła, gdy inspektor zrobił ruch, jakby chciał wstać. — Musi się pan wszystkiego dowiedzieć.
Jak mogła najzwięźlej opisała przeżycie ubiegłej nocy, a Dick słuchał ze wzrastającym gniewem.
— Ray skazany na śmierć? — zapytał niedowierzająco.
— To kłamstwo!
— Gdzie, powiada pani, ma się Ray znajdować? — zapytał Elk.
— W więzieniu w Gloucester.
— W Gloucester? — powtórzył Elk wolno. — Siedzi tam jakiś skazany na śmierć włóczęga, niejaki... niejaki... — Wysilał myśl, aby sobie przypomnieć, —... Carter, — rzekł wreszcie. — Tak, Carter, włóczęga, zabił innego włóczęgę, Phenana.
226

— Ale to oczywiście nie ma nic wspólnego z Rayem, — rzekł Dick i uścisnął dłoń Elli. — Ten potwór chciał cię tylko nastraszyć. Kiedy ma się odbyć to stracenie?
— Jutro! — łkała Ella, która straciła już poprzedni spokój, gdy znikła konieczność panowania nad sobą.
— Kochanie moje, nie płaczże, Ray znajduje się najprawdopodobniej na kontynencie, — pocieszał ją Dick. Gdy rozmowa doszła do tego punktu, Elk uważał za wskazane wynieść się dyskretnie.
Elk nie był tak niezłomnie jak Dick przekonany, że „Zaba“ chciał tylko nastraszyć Ellę. Zaledwie przyszedł do swego biura, zadzwonił na jednego z urzędników.
—,,Rekord“, — rozkazał krótko. — Wszelkie szczegóły, dotyczące niejakiego Cartera, skazanego na śmierć w więzieniu w Gloucester. Fotografja, odciski palców i protokół śledztwa w sprawie zbrodni.
Po dziesięciu minutach urzędnik powrócił z małą teczką.
— Fotografji jeszcze nie dostaliśmy, — rzekł. — W wypadkach morderstw dostajemy raporty od policji prowincjonalnej dopiero po straceniu.
Elk zaklął pod adresem policji prowincjonalnej i począł przeglądać papiery. Niewiele mu one powiedziały. Wzrost i waga skazańca odpowiadały mniej więcej Ray’owi. Znaków szczególnych nie podano, tylko uwagę: „Krótka broda“.
Elk zerwał się z miejsca. — Krótka broda? — Ray Bennett zapuszczał sobie przecież z jakiegoś powodu brodę? — Ach, co tam, — rzekł głośno i rzucił kartkę z odciskiem palca na biurko. — To niemożliwe!
Było to niemożliwe, a jednak...
227

Wziął z biurka blankiet telegraficzny i napisał:
„Dyrektor więzienia J. K. M. w Gloucester, bardzo pilne. Nadesłać przez umyślnego fotografię Jamesa Cartera, znajdującego się u was pod zarzutem morderstwa. Do Dyrekcji Policji, wydział sprawozdawczy. Umyślnego wysłać najbliższym pociągiem. Bardzo pilne!“
Pozwolił sobie podpisać to nazwiskiem prezydenta policji. Po wysłaniu telegramu powrócił znowu do tabeli z rysopisem. I nagle odkrył uwagę, której pierw nie dostrzegł: „Na prawem przedramieniu ślady od szczepienia ospy“. To było niezwykłe. Większość ludzi miała szczepioną ospę na lewem ramieniu. Odnotował to sobie i powrócił do oczeku-jącej go pracy.
W południe nadeszła z Gloucester odpowiedź telegraficzna, że fotografja została wysłana. To było przynajmniej zadowalające. Ale gdyby się okazało, że to był Ray, co począć? W głębi serca Elk modlił się żarliwie, aby wszystko to wyjaśniło się jako podstęp Żaby.
Przed pierwszą spotkał Dicka, który zaprosił go na lunch do klubu. Kiedy Elk przyszedł (tym razem niezwykle punktualnie), zastał Ellę w nastroju prawie wesołym. Dick Gordon nie zmarnował przedpołudnia.
— Spodziewam się, — rzekł Dick, — że moja nieobecność nie była dla pana przeszkodą w pracy?
— Nie, — odparł Elk. — Miałem dziś bardzo zaj-mujący ranek. W East End znowu grasuje ospa, — ciągnął po chwili, — i słyszałem w dyrekcji, że cały personel ma być poddany ponownemu szczepieniu. Jeżeli jest rzecz na świecie, której nie znoszę, to tego szczepienia. Sądzę, że w moim wieku jest się już niewrażliwym na bakcyle.

Ella uśmiechnęła się. — Biedny mr. Elk, współczuję z panem. Kiedy Ray owi i mnie szczepiono ospę przed pięciu laty podczas wielkiej epidemji, było z nami kiepsko. Ze mną coprawda nie tak jeszcze kiepsko, jak z Ray’em. Prawie przez dwa tygodnie musiał nosić rękę na temblaku.
Odwinęła rękaw bluzki i pokazała trzy małe blizny na prawem przedramieniu.
— Doktór powiedział, że lepiej szczepić tutaj, gdzie me jest to tak widoczne. To niezły pomysł, prawda?
— Tak, — rzekł Elk wolno. — I brat pani też ma w tem miejscu szczepioną ospę?
Ella skinęła głową potakująco i zapytała stropiona: — Co się panu stało, mr. Elk?
— Ach, połknąłem znowu pestkę oliwki, — rzekł Elk. — Nie rozumiem, dlaczego nie zacznie ktoś wyjmować pestek z oliwek. — Spojrzał przelotnie w okno. — Ładny dzień wybrała pani sobie na wizytę, miss Bennett. — ł roz-począł długi wywód krytyczny na temat klimatu angiel-skiego.
Elk zdawał się czekać z niecierpliwością końca lunchu. Ella miała pojechać do domu Gordona, aby obejrzeć katalogi, które Dick zamówił telefonicznie do mieszkania na Harley Terrace.
— Czy nie zechciałby pan wstąpić do biura? — zapytał Elk.
— Niechętnie! Uważa pan to za konieczne?
— Poprosiłbym pana o dziesięć minut rozmowy, — mruknął Elk przez nos. — Najwyżej kwadrans.
— Możemy przecież pomówić w klubie. <
— Racja, me pomyślałem o tem, — mruknął Elk. — Czy nie ma tu salonu dla pań? Zdaje się, że go zauważyłem
229

w przejściu, a miss Bennett me będzie chyba miała nic przeciwko temu?
— Ależ, oczywiście, — rzekła Ełla. — W podróży godzę się na wszystko. Zaprowadź mię do salonu dla pań, Dicku.
Gdy Gordon powrócił, detektyw siedział z papierosem w ustach, wsparłszy łokcie na stole.
— 0 co idzie, Ełk? — zapytał Dick, siadając obok niego.
Ełk utkwił wzrok w oczach Dicka.
— Człowiekiem skazanym na śmierć w Gloucester jest Ray Bennett, — rzekł.
ROZDZIAŁ XXXIV.
Wyświetlanie obrazu.
Twarz Dicka stała się szara jak popiół.
— Skąd pan to wie?
— Fotografja jest już w drodze, dziś popołudniu będzie w Londynie. Ale nie jest mi ona potrzebna. Człowiek z Gloucester ma na prawem przedramieniu trzy blizny od szczepienia ospy.
Zapanowała śmiertelna cisza.
— Byłem zdziwiony, gdy sprowadził pan rozmowę na temat ospy, — rzekł Dick, opanowawszy się już. — Powinienem się był domyślić, że coś kryło się poza tem. Co mamy teraz robić?
— Wyliczę panu lepiej, czego mamy nie robić, — rzekł Ełk. — Nie powinniśmy zawiadamiać o tem Bennetta i miss Elli. Ray miał widocznie — powody, jeżeli zdecydował się nie odsłaniać swego inkognita. Będzie pan miał zepsute
230

popołudnie, kapitanie. Nie zamieniłbym się z panem. Gdyż musi pan, jeżeli miss Ella ma się nie domyślić prawdy, prowadzić z nią ożywioną pogawędkę.
— Boże wielki, to przecież straszne! — zawołał Dick.
— Ma pan rację. — I nie możemy nic poradzić. Musimy przyjąć za fakt, że on jest winien. Gdyby pan pomyślał o czem innem, oszalałby pan. A jeśliby on nawet był niewinny, jakąż mielibyśmy możliwość podjęcia rewizji pro-cesu lub powstrzymania wykonania wyroku?
— Biedny John Bennett, — rzekł Dick przygnębiony.
— Jeżeli pan będzie sentymentalny, wynoszę się do trzeźwiejszej atmosfery, — rzekł Elk, wstając.
— Niech pan zaczeka chwilę, nie mogę teraz pozostać sam. Niech pan powróci ze mną!
Elk zawahał się, ale poszedł, choć niechętnie. Ella nie mogła z twarzy wchodzących odgadnąć, jak straszne trapiły ich myśli. Po drodze na Harley Terrace Elk zabawiał Ellę opowiadaniem o zgryzotach, j’akich doświadczył w życiu z powodu dat.
— Dzięki Bogu, katalogi nadeszły, — zawołał Dick po przybyciu do domu, widząc piętrzący się przed nim stos zeszytów z wzorami mebli.
— Dlaczego „dzięki Bogu“? — uśmiechnęła się Ella.
— Bo go sumienie gryzie, że zaniedbuje robotę w biurze, — wtrącił Elk.
Z ulgą dostrzegł wreszcie znak Dicka, zezwalający mu na odej’ście.
— Muszę już pójść, miss Bennett, — rzekł. — Spo-dziewam się, że będziecie państwo potrzebowali całego po-południa, aby umeblować Maytree Cottage, chociaż...
W tej’ chwili w przedpokoju rozległ się donośny głos, wysoki, histeryczny głos kobiecy. Zanim Dick zdążył pod-
231

biec do drzwi, otwarto je gwałtownie i do pokoju wpadła Lola. Nie panowała nad sobą a twarz jej obrzękła była od łez.
— Gordon, Gordon...! O Boże, — łkała. — Czy pan już wie?
— Cicho! — rzekł Dick, gdyż Ella stała obok niego. Ale Lola nie była w stanie słyszeć ani rozumieć.
— Złapali Ray’a i powieszą go! A Lew nie żyj’e!
Stało się.
— Moj’ego brata? — zapytała Ella, znieruchomiała z przerażenia.
Lola poznała ją dopiero w tej chwili i skinęła głową potakująco.
— Dowiedziałam się o tem, — łkała. — Miałam podejrzenie i napisałam. Dostałam fotografję Phenana. Wie-działam odrazu, że to Lew. To robota,,Żaby“! Plan ten był przygotowany od kilku miesięcy! Nie płaczę ze względu na Lewa... Przysięgam, że nie płaczę ze względu na Lewa. Ale ten chłopiec! To moja wina, ja go skusiłam na tę drogę śmierci, Gordon!
I wybuchnęła histerycznem łkaniem.
— Niech ją pan wyprowadzi, — rzekł Dick cicho.
Elk spełnił posłusznie polecenie.
— Czy to prawda? — wyszeptała Ella.
— Obawiam się, że to prawda, Ello.
— Gdybymż chociaż wiedziała, gdzie mogę zastać ojca! — zawołała Ella, panując nad sobą w zupełności.
— Czy sądzisz, że dobrze byłoby zawiadomić go o tem, jeżeli nie może dopomóc.
Ella spojrzała na niego.
— Zdaj’e się, że masz rację, Dicku. Tak, ojciec me powinien się niczego dowiedzieć. Dicku, czy mogłabym widzieć Ray’a?
232

— Jeżeli Ray milczał tak dzielnie, aby wam zaoszczędzić tego bólu, to straciłby teraz całą odwagę i panowanie nad sobą, gdybyś go odwiedziła.
W tej chwili Elk powrócił szybko do pokoju.
— Telegram dla pani, miss Bennett, spotkałem po-słańca przed drzwiami; zdaje się, że przysłano go tu z Horsham.
— Otwórz go, Dicku, — rzekła Ella. — To może być od ojca.
Dick rozerwał telegram i przeczytał:
,,Pański film wywołany. Nie rozumiem morderstwa. Proszę przyjechać. Sileński, Wardour Street“.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Elk.
— I ja nic nie rozumiem! — rzekł Dick. — „Nie rozumiem morderstwa“? Czy ojciec próbował jakichś zdjęć dla kina?
— Nie, kochanie, napewno nie! Powiedziałby mi przecież.
— Jaki film posłał twój ojciec Sileńskiemu?
Ella wytężyła pamięć. — Fotografję pstrągów, — rzekła. — Ale wspominał mi coś o jakimś zepsutym filmie. Zasnął podobno, czekając na borsuka, a aparat zdejmował przez cały czas. Miał zamiar nie dać tego filmu wcale do wy-wołania. Widocznie pomieszał je. Sileński nie wspomina przecież wcale o pstrągach.
— Musimy natychmiast pojechać na Wardour Street.
Wygłosiwszy to zdanie stanowczo, Elk sprowadził natychmiast auto i wepchnął ich do niego oboje.
Gdy przybyli na Wardour Street, mr. Sileński udał się właśnie na lunch, i nikt nie wiedział o filmie, ani nie miał pozwolenia na wyświetlenie go. Półtora godziny czekali w brudnem biurze, podczas gdy posłańcy przebiegali miasto
233

w poszukiwaniu Sileńskiego. Wreszcie właściciel firmy zjawił się. Był to uprzejmy, usłużny, mały Hebrajczyk, który rozwodził się w tysiącznych przeproszeniach, choć nie mógł się przecież wcale spodziewać swoich gości.
— Tak, to bardzo osobliwe zdjęcie, — rzekł. — Ojciec pani, miss Bennett, jest bardzo dobrym amatorem... to znaczy teraz już jest zawodowym fotografem. A jeśli prawdą jest, iż otrzymał zezwolenie na robienie zdjęć w Ogrodzie Zoologicznym, w takim razie stanie on napewno w rzędzie naszych najlepszych fotografów przyrody.
Weszli za nim do wielkiej sali, w której stały rzędami krzesła. Usiedli przed małym ekranem.
— Oto nasz teatr, — wyjaśnił Sileński. — Nie wie pani może, miss Bennett, czy ojciec pani próbował robić zdjęcia natury kinowej? Gdyż scena ta jest bardzo dobrze odegrana. Na etykiecie było napisane: „Pstrągi w stawie“, czy coś podobnego, ale nie było ani pstrągów, ani stawu.
Sala pogrążyła się w ciemnościach. Potem na płótnie ukazał się obraz. Na przednim planie była połać szarego, piaszczystego gruntu. Widać było czarny otwór nory, z któ-rego wychylało się zwierzę o dziwnym wyglądzie.
— Widzicie państwo, to borsuk, — wyjaśnił mr. Si-leński. — Dotychczas wszystko wygląda bardzo obiecująco, ale nie rozumiem, co ojciec pani zrobił z tem dalej. Całe położenie kamery uległo zmianie.
W miarę jak mówił obraz obrócił się nieco w prawo, jakby szarpnięto mocno aparat. Teraz widać było dwóch ludzi, widocznie włóczęgów. Jeden siedział z twarzą w dłoniach, drugi nalewał wódkę do kubka.
— To Lew Brady! — szepnął Elk podniecony. W tej chwili drugi włóczęga podniósł głowę. Ella wydała okrzyk.
234

— To Ray! O Dicku, to Ray!
Nie było wątpliwości, że to on. Zobaczyli, jak Brady namawiał go do picia, widzieli, jak Ray wypił niechętnie i zwrócił mu kubek. Potem ujrzeli, jak się przeciągnął ziewając i ułożył do snu. Leżąca postać odwróciła się twarzą do ziemi, a Lew pochylił się i włożył coś Ray owi do kieszeni. Ujrzeli dokładnie refleks szkła.
— Butelka! — rzekł Elk.
Ale potem postać na środku obrazu odwróciła się gwałtownie. Jakiś człowiek podszedł wolno do Lewa. Twarzy jego nie mogli dojrzeć, gdyż przez cały czas nie odwrócił się ku nim ani razu. Widzieli, jak podniósł ramię, ujrzeli błysk dwóch strzałów i bez tchu przyglądali się tragedji, która nastąpiła potem. Morderca schylił się, włożył rewolwer w rękę śpiącego Ray’a i... właśnie gdy... teraz... teraz... teraz odwrócił się ku nim — płótno stało się nagle białe i światło zapłonęło.
— On jest niewinny, Dicku, on jest niewinny! — zawołała Ella z rozpaczą. — Czy nie widziałeś człowieka, który strzelił?
Dick ujął silnie jej obydwa ramiona. Była nawpół oszalała z bólu i przerażenia. Zmieszany mr. Sileński patrzał na tę scenę, nie rozumiejąc nic, zaś Dick rzekł krótko i rozkazująco:
— Pójdziesz teraz do mnie do domu, weźmiesz książkę
i będziesz czytała. Słyszysz, Ello?... Nie wolno ci przedsiębrać niczego, aż nie otrzymasz wiadomości ode mnie! Nie wyjdziesz z domu, będziesz tylko czytała i czytała — biblję, wiadomości policyjne, co chcesz, ale nie wolno ci myśleć o tem. Elk i ja zrobimy wszystko, co w mocy ludzkiej. ♦
Ella przemogła swój lęk i spróbowała się nawet uśmiechnąć. — Wiem, że zrobisz wszystko, — * rzekła, drżąc na całem ciele, — Proszę, zawieź mię do domu.
235

Dick posłał Elka na Fleet Street, aby zebrał najszcze — gółowsze wiadomości o morderstwie, sam zaś odwiózł Ellę na Harley Terrace.
Gdy wysiadali z auta Dick ujrzał, że przed domem czekał jakiś człowiek. Był to Joshua Broad. Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, aby się upewnić, że wiedział o mor-derstwie i odgadywał jego okoliczności. Zaczekał w przed-pokoju, aż Dick zaprowadził narzeczoną do swego gabinetu i położył przed nią stos książek i pism.
— Lola była u mnie i opowiedziała mi o wszystkiem.
— Domyśliłem się tego, — rzekł Dick. — Czy pan zna jakie szczegóły?
— Wiedziałem tylko, że wyruszyli om obaj z miasta w przebraniu włóczęgów. To robota,,Żaby“. Ale dlaczego to zrobił?
— Ja to wiem, — rzekł Dick. —,,Zaba“ był wczoraj wieczorem u miss Bennett i zapytał, czy chce go poślubić. Trudno mi jednak uwierzyć, że wymyślił on cały ten piekielny plan jedynie w tym celu.
— W żadnym innym, — rzekł Broad chłodno. — Nie zna pan,,Żaby“, Gordon. Ten człowiek jest strategikiem. Może największym strategikiem od czasów Napoleona. Czy mogę zrobić coś dla pana, Gordon?
— Poprosiłbym pana, aby pan pozostał tutaj i dotrzymywał miss Bennett towarzystwa, — rzekł Dick.
Gdy gość wszedł do pokoju, Ella spojrzała na niego z lękiem.
— Jeżeli nie chce pani, żebym tu pozostał, miss Bennett, odejdę natychmiast, — rzekł Broad. — Ale chciałem pan zakomunikować, że brat pani będzie z pewnością uratowany.
236

— O Boże, czy pan ma wiadomości od niego? — zapytała Ella szybko.
— Tak, mam, ale nie weźmie mi pani za złe, że nie mogę jeszcze teraz mówić o tem!
Dick zatelefonował do garażu po swoje auto, po tego samego żółtego „Rollsa“, który prowadził Ray, gdy Gordon po raz pierwszy przybył do Horsham.
Pierwszą wizytę złożył w prokuraturze, gdzie przedstawił stan faktyczny.
— To niezwykle zdumiewająca historja, — rzekł prokurator, — ale ja nie jestem oczywiście kompetentny. Naj-lepiej pan zrobi, jeżeli się pan uda natychmiast do sekretarza stanu, Gordon.
— Czy Izba Gmin obraduje teraz?
— Nie, i zdaje mi się, że sekretarz stanu, który jest jedynym człowiekiem, mogącym panu dopomóc, me znajduje się teraz wogóle w Londynie. W ostatnim tygodniu odbywała się konferencja w San Remo, i tak mi się coś zdaje, że i on tam pojechał.
Serce Dicka zamarło.
— Czy nikt poza tem z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nie mógłby mi dopomóc?
— Podsekretarz stanu. Może pan pojedzie do niego.
Departament prokuratury mieścił się w budynku ministerialnym i Dick ruszył wprost na poszukiwanie wysokiego urzędnika.
Sekretarz, któremu wyjaśnił, o co idzie, potrząsnął głową.
— Obawiam się, że nie będziemy mogli nic zrobić, Gordon, — rzeki. — Sekretarz stanu jest na wsi, ciężko chory.
— A jego zastępca?
— Wyjechał do San Remo.
237

— A jak daleko znajduje się willa mr. Whitby ego od miasta?
— Około trzydziestu mil, z tej strony Tunbridge Wells.
Dick zapisał sobie adres, a w pół godziny później długi żółty,,Rolls“ mknął przez Westminster Bridge. W czter-dzieści minut po opuszczeniu Whitehall biegł Dick przez aleję wiązów ku domowi sekretarza stanu.
Kamerdyner nie dodał mu otuchy.
— Obawiam się, że mr. Whitby nie będzie mógł pana przyjąć, gdyż miał silny atak podagry, i lekarze zarządzili, aby się trzymał zdała od wszelkich interesów.
— Idzie tu o życie człowieka, — rzekł Dick. — Muszę z mm mówić! Jeżeli mnie nie przyj’mie, nie pozostanie mi mc innego, j’ak udać się do króla!
Rezultatem tego oświadczenia, które służący powtórzył choremu, było zaproszenie Dicka.
— 0 cóż idzie? — zapytał minister ostro, gdy Dick wszedł. — Nie mogę się zajmować żadnemi normalnemi sprawami. Ta piekielna noga sprawia mi potępieńcze bóle. Niech pan mówi prędko, o co idzie!
Gordon opowiedział krótko o swoj’em odkryciu.
— Zdumiewająca historja! — rzekł minister z jękiem. — Gdzie się ten film znajduje?
— W Londynie.
— Ależ ja nie mogę przecież jechać do Londynu, to dla mnie fizyczna niemożliwość. Czy nie może pan poprosić kogoś z ministerstwa, aby to potwierdził? Kiedyż pański człowiek ma być powieszony?
— Jutro o ósmej rano, Ekscelencjo.
Sekretarz stanu zamyślił się, bębniąc z wściekłością palcami po stole.
— 238

— Byłbym potworem, gdybym się wzbraniał zobaczyć ten przeklęty film, — rzekł. — Ale nie mogę jechać do Londynu. Chyba że mi pan sprowadzi karetkę pogotowia. Może zadzwoni pan do jakiego londyńskiego szpitala, albo lepiej jeszcze sprowadzi karetkę z tutejszej kliniki?
Zdawało się, że wszystko sprzysięgło się przeciw Dickowi. Auto pogotowia miejscowego oddane było do reperacji. Wreszcie jednak zawiadomiono Dicka z Londynu, że auto pogotowia wyjedzie za dziesięć minut.
— Zdumiewająca historja, oszołamiająca historja! Oczywiście będę panu mógł dać odroczenie, albo, jeżeli się przekonam o prawdzie pańskiego przypuszczenia, możemy dziś jeszcze donieść o tej sprawie królowi. Mógłbym nawet przyrzec panu rewizję procesu, ale śmierć moja spadnie na pana, jeżeli się przy tej jeździe przeziębię!
Dwie godziny minęły, zanim nadjechała karetka pogotowia. Szofer musiał podczas jazdy dwa razy zmieniać opony. Z wielką ostrożnością wniesiono nosze z chorym do samochodu. Podróż wydawała się Dickowi nieskończenie długa. Zatelefonował zawczasu do Sileńskiego, prosząc, aby nie zamykał swego biura do ich przyjazdu. Była już godzina ósma wieczorem, gdy minister zasiadł w,,teatrze.
Mr. Whitby przyglądał się dramatowi z wielkiem zainteresowaniem, a gdy skończono wyświetlanie, zaczerpnął głęboko oddechu.
— Jak dotąd wszystko jest w porządku, — rzekł. — Ale skąd mam pewność, że film ten nie został sporządzony rozmyślnie, aby zapewnić skazanemu zwłokę w wykonaniu wyroku? I skąd mam pewność, że włóczęga ten jest tym, o kim pan mówi?
— Tę pewność mogę panu dać, Ekscelencjo, — rzekł Elk. — Otrzymałem po południu fotografje z Gloucester.
239

Wyciągnął z portfelu dwie fotografie, jedną z profilu, drugą en face, i położył je na stole przed ministrem.
Sekretarz stanu kazał jeszcze raz wyświetlić film.
— Ale cóż, na Boga, skłoniło operatora do sfotografowania tej sceny?
— Wyszedł, aby sfotografować borsuka, ale zasnął i aparat sam wykonał automatycznie to zdjęcie. Wiem o tem, Ekscelencjo, gdyż mr. Sileński udzielił mi posiadanych wiadomości.
Minister spojrzał na Dicka. — Pan jest z prokuratury, przypominam sobie pana teraz. Muszę uwierzyć pańskiemu słowu. Nie jest to powód do odroczenia wyroku, lecz do rewizji procesu, aby wyjaśnić wszelkie okoliczności.
— Dziękuję, Ekscelencjo, — rzekł Dick, ocierając pot ze skroni.
— Może mię pan teraz zawieźć do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, — mruknął tęgi pan. — Jutro będę zapewne przeklinał pańskie nazwisko i pańską pamięć, chociaż muszę przyznać, że czuję się po tej przejażdżce prawie lepiej. Chciałbym mieć ten film.
Zaczekali, aż zapakowano kasetę, potem Dick i Elk pomogli sekretarzowi stanu zejść do oczekującej karetki pogotowia. 0 trzy na dziewiątą odroczenie wyroku, wymagające jeszcze tylko podpisu króla, znajdowało się w ręku Dicka. A cud, o którym minister nie marzył wcale, stał się: zdołał on przy pomocy Dicka i laski zejść do auta.
Przed wielkim pałacem stały nieprzejrzane sznury pojazdów. Był to wieczór pierwszego balu w tym sezonie, i hall przedstawiał widok niezapomniany.
Minister znikł utykając w jednym z przedsionków, ale po chwili wrócił i skinął na Dicka. Goidon poszedł za nim, mijając służbę w szkarłacie i złocie, aż przybyli do drzwi, przed któremi stał lokaj.
240

Na wypowiedziane przez ministra szeptem słowo lokaj zapukał, a głos z pokoju rzekł: — Proszę!
Służący otworzył przed nimi drzwi.
Z za biurka, przy którem siedział, wstał mężczyzna, ubrany w szkarłatny mundur generalski. Pierś jego przecinała błękitna szarfa orderu Podwiązki. Z oczu jego biło tyle dobroci i ludzkości, ile Dick nigdyby się nie spodziewał w nich ujrzeć.
— Niech panowie siadają. Proszę mi teraz opowiedzieć sprawę możliwie najkrócej, gdyż mam zamówioną jeszcze jedną audjencję, a punktualność jest grzecznością królów, — uśmiechnął się.
Słuchał uważnie, przerywając Gordonowi od czasu do czasu krótkiem pytaniem. Gdy Dick skończył, ujął pióro i śmiałym, męskim charakterem podpisał przygotowany dokument, przycisnął bibułę i wręczył papier ministrowi.
— Oto odroczenie. Rad jestem z tego bardzo, — rzekł.
Po powrocie do ministerstwa Dick pożegnał ze szczerym wyrazem wdzięczności cholerycznego lecz dobrodusznego ministra, wbiegł po schodach do własnego biura i chwycił słuchawkę telefoniczną.
— Proszę mię połączyć z Gloucester 8585, — rzekł i zaczekał na sygnał stacji międzymiastowej. Sygnał nadszedł po kilku minutach.
— Niestety, niema połączenia z Gloucester, linja jest zepsuta. Druty przecięte.
Dick odłożył wolno słuchawkę telefonu. W tej chwili dopiero przypomniał sobie, że „Zaba“ żyje jeszcze, — czujny, — potężny, — mściwy, jak zawsze.
16 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
241

ROZDZIAŁ XXXV.
Naprzebój!
Gdy Elk wszedł do pokoju młodego podprokuratora, Dick siedział przy biurku i wypełniał jeden blankiet telegraficzny po drugim. Wszystkie adresowane były do dyrekcji więzienia w Gloucester i zawierały krótką wiadomość, że odroczenie wyroku na Jima Cartera jest w drodze. Każdy telegram nadany był inną drogą.
— Co to znaczy? — zapytał Elk.
— Telefon do Gloucester jest uszkodzony, — rzekł Dick, a Elk zagryzł wargi.
— Hm, rzekł. — No, jeżeli telefon jest uszkodzony, to pewnie i...
— W to nie chciałbym jeszcze wierzyć — przerwał Dick krótko.
Elk wziął słuchawkę telefonu do ręki. — Proszę mię połączyć z centralnym urzędem telegraficznym, — rzekł. — Poproszę dyrektora, miss. Tak, tu inspektor Elk z policji kryminalnej. Chcielibyśmy nadać kilka telegramów do Gloucester, linje są zapewne w porządku?
W twarzy jego nie drgnął ani jeden mięsień, gdy słuchał odpowiedzi. Potem rzekł: — Dziękuję... a może mogli-byśmy skorzystać z hnij okrężnych? Jakie jest najbliższe dostępne miasto? Ach, tak... dziękuję.
Odłożył słuchawkę. — Wszystkie druty do Gloucester są przecięte, kable główne uszkodzone w trzech miejscach, połączenie z Birminghamem, biegnące podziemną drogą, w trzech miejscach wysadzone zostało w powietrze.
Dick zmarszczył brwi.

— Niech pan spróbuje ze stacją radjonadawczą, — rzekł.
— Jest teraz stacja odbiorcza w Devizes i druga w pobliżu Cheltenhamu, skąd mogliby przesłać wiadomość.
Elk podszedł znowu do telefonu. — Czy radjostacja? Tu inspektor Elk ze Scotland Yard. Chciałbym przesłać wiadomość do Gloucester, do więzienia, w sprawie... hę?... Ależ sądzę, że taką trudność można przecież pokonaa?... Tak? A od kiedy są te zakłócenia? Dziękuję! — rzekł odkładając znowu słuchawkę.
— Jakieś zakłócenia przeszkadzają w przesyłaniu radjo — telegramów. Stacja sądzi, że robi to ktoś zapomocą tajemnego aparatu, którym podczas wojny przesyłano wiadomości Niemcom.
Dick spojrzał na zegarek. Było pół do dziesiątej.
— Może pan jeszcze zdążyć na pociąg do Gloucester, odchodzący o 10, 5, ale zdaje mi się, że ten pociąg nie zajedzie na miejsce.
Gdy Elk znowu ujął cierpliwie słuchawkę telefonu, rzekł:
— Jako specjalista telefoniczny odznaczam się wieloma zaletami, które — że tak powiem — czynią mię wielkim człowiekiem, gdyż... hallo! Proszę mię połączyć z Dworcem Zachodnim, proszę, Dworzec Zachodni, zawiadowca stacji... gdyż posiadam doskonały organ mowy, idealną cierpliwość, zaufanie do swoich współobywateli i... hallo, czy zawiadowca stacji? Tu inspektor Elk z policji kryminalnej. Powiedziałem panu pierw... nie, to był kto inny... tu inspektor Elk, Scotland Yard... czy linja kolejowa nie jest dzisiaj uszkodzona?
Tym razem pauza była dłuższa.
— Na miłość Boską! — zawołał Elk. — Czy niema możliwości przedostania się? Co?... Bezwarunkowo me? Kiedy pociągi będą mogły być znowu uruchomione?... Dziękuję!
243

Zwrócił się do Dicka. — Trzy mosty koło Swindon wysadzone w powietrze. Dwaj ludzie aresztowani. Jeden z dróżników zastrzelony. Dwa nasypy w Reading zerwane. Szyny w Slough wysadzone w powietrze. Nie będę się już trudził zapytywaniem na innych torach kolejowych, gdyż widzę, że Zaba działa.
Dick Gordon otworzył szafę i wyjął z niej skórzany płaszcz i miękką, białą czapkę skórzaną. Otworzył szufladę, w której leżały dwa groźne browningi, zbadał magazyny i wsunął broń do kieszeni. Do przedniej kieszeni płaszcza włożył kilka cygar.
— Nie zamierza pan chyba jechać sam do Gloucester, Gordon? — zapytał Elk poważnie.
— Owszem, — rzekł Dick. — Poślij pan za mną auto policyjne i każ pan tym ludziom jechać ostrożnie. Nie sądzę, aby mię zatrzymano przed Newbury. Mogę tam dojechać jeszcze przed nastaniem ciemności. Niech pan powie rniss Bennett, że odroczenie wyroku jest podpisane i że jestem w drodze do jej brata.
Elk nie rzekł ani słowa, ale towarzyszył Dickowi na ulicę i stał tak długo obok policjanta, czuwającego nad autem, aż Gordon zbadał najstaranniej zbiornik benzyny i pneumatyki. Potem kiwał ręką w stronę odjeżdżającego długiego, żółtego auta, póki mu nie znikło z oczu.
Dick skierował się w stronę Bath, a mały oddział strzelców, który oczekiwał go z obu stron stacji lotniczej na wypadek, gdyby chciał skorzystać z drogi powietrznej, czekał napróżno.
Unikał bezpośredniej drogi do Reading i wybrał dłuższą drogę okrężną. 0 jedenastej zajechał do Newbury i dowiedział się o kilku nowych wypadkach na torach kolejowych. Po mieście krążyły najbardziej niepokojące pogłoski.
244

Zajechał do inspektora policji miejcowej. Szosa musiała być j’eszcze w porządku, gdyż dziesięć minut przed przybyciem Dicka, przyjechało jakieś auto ze Swindon.
— Aż do Swindon jest w każdym razie bezpiecznie, — rzekł inspektor. — W okolicy grasują coprawda włóczędzy, ale patrol konny, który wrócił niedawno z gościńca, nie zauważył nic groźnego.
Jakaś myśl zaświtała Dickowi. Poprosił inspektora, aby z nim wszedł do budynku policyjnego.
— Potrzebna mi jest koperta i papier urzędowy, — rzekł. Siadł przy biurku i sporządził odręczną kopję odroczenia wyroku, zalakował kopertę woskiem i schował do kieszeni na piersi. Potem wyjął prawdziwy dokument, zdjął but i skarpetkę z lewej nogi i starannie ulokował papier na bosej nodze, poczem włożył skarpetkę i but zpowrotem.
Skierował się teraz ostrożnie do Didcot. Chociaż reflektory jego oświetlały drogę, j’echał ze zmniejszoną szybkością, a jeden z rewolwerów leżał obok niego na siedzeniu.
Spostrzegł trzy odwrócone V i domyślił się, że były to szczyty dachów jakichś budynków czy hangarów. Potem jednak przypomniał sobie, że musiała to być owa fabryka chemiczna, o której’ opowiadał mu Elk.
Jechał dalej z coraz większą ostrożnością. Wtem ujrzał trzy czerwone światła, ustawione wpoprzek drogi, a obok nich policjanta.
— Tędy nie może pan dalej’ jechać! Droga jest uszkodzona.
— Od kiedy? — zapytał Dick.
— Przed dwudziestu minutami została wysadzona w powietrze, — brzmiała odpowiedź. — Ale o milę wstecz j’est boczna droga, skąd może się pan dostać na drugą stronę szyn. Niech pan tutaj zawróci.
245

Wskazał na wrota, prowadzące widocznie do fabryki. Dick skierował auto tyłem w tę stronę. Ręka jego była wyciągnięta, aby zmienić kierunek, gdy policjant, idący obok auta, zadał mu cios.
Głowa Gordona była właśnie pochylona, a skórzana czapka uratowała go od śmierci. W następnej chwili z ciemności wynurzyło się kilka postaci. Jeden z przybyłych podbiegł do auta, wyrzucił z niego bezwładne ciało właściciela, zgasił lampy i cofnął samochód jeszcze bardziej.
Inni usunęli czerwone latarnie, ustawione na szosie. Policjant pochylił się nad Dickiem.
— Ach, myślałem, że już zupełnie po nim, — rzekł rozczarowany.
— Możesz to jeszcze załatwić, — rzekł ktoś za nim, ale policjant był widocznie innego zdania.
— Hagn chce go widzieć! — rzekł. — Podnieście go.
Ponieśli omdlałą postać po nierównym gruncie do źle oświetlonej sali fabrycznej, z której usunięto maszyny. W jednym końcu hali oddzielony był murem z cegieł pokój, który zamieniono na biuro.
— Masz go, Hagn, — mruknął policjant. — Zdaje się, że jest gotów.
Hagn wstał od stołu i podszedł do Gordona.
— Niewiele mu się stało, — rzekł. — Przez taką czapkę uderzenie nie może zabić. Zdejmcie mu ją.
Zdjęli czapkę z głowy nieprzytomnego, i Hagn zbadał go pobieżnie.
— Nie, nic mu się nie stało, — rzekł. — Pokropcie go wodą... nie, czekajcie! Pierw go lepiej zrewidujmy. Te cygara zabieram.
Pierwszą rzeczą, którą znaleźli, była niebieska koperta. Hagn rozerwał ją i przeczytał.
246

— Tak! — uśmiechnął się, zamykając dokument w biurku.
— A teraz skropcie go wodą.
Dick odzyskał przytomność. Głowa bolała go, tętniło mu w skroniach i czuł wzbierający w nim gniew, że podlegał przymusowi. Usiadł i potarł twarz, jak człowiek, budzący się ze snu. Potem spojrzał pokolei w otaczające go uśmiechnięte twarze.
— 0, — rzekł wreszcie. — Jeden w was powalił mię. Któryż to?
— Zaraz panu damy jego kartę wizytową, — zadrwił Hagn.
— Ale dokąd to jechał pan po nocy?
— Do Gloucester, — rzekł Dick krótko.
— Tak, do piekła! — zawył Hagn. — Nagórę z nim, chłopcy!
Z biura prowadziły niemalowane drewniane schody nagórę. Po tych schodach powleczono Dicka. Pokój nagórze był podczas wojny biurem starszego majstra. Mała lampka rzucała skąpe światło na ponurą grupę, otaczającą Dicka. Miał czas rozejrzeć się dokoła.
Pokój miał wielkie okno, z którego widać było rozległą okolicę. Szyby pokryte były warstwą brudu, podłogę zaścielały śmieci, których obecni właściciele fabryki nie uważali za potrzebne zamieść.
— Przeszukajcie go jeszcze raz... Upewnijcie się, czy niema przy sobie broni i zdejmcie mu buty! — zawołał Hagn ze schodów. — Zostaniesz tu dzień lub dwa, Gordon! Może uda ci się wyjść z życiem, jeżeli oddadzą nam Baldera. A jeżeli nie, to... żegnajcie, sny młodości!

ROZDZIAŁ XXXVI.
Kabel.
Dick Gordon wiedział, że wszelka dyskusja z przeciwnikami byłaby stratą czasu. Ale gdy tylko pozostał sam, zastosował przepis, który mu dał kiedyś pewien lekarz. Przycisnął podbródek do piersi, a dłonie położył napłask na karku, przyciskając go mocno końcami palców, poczem wolno podniósł głowę, co sprawiało mu niewypowiedzianą mękę. Potem przesunął palcami po gardle. Powtórzywszy to ćwiczenie trzy razy, uczuł, że ma umysł względnie jasny, i począł się zastanawiać nad możliwością ucieczki.
Drzwi sporządzone były z lekkich desek, które łatwo byłoby wprawdzie wyłamać, ale nie było innego wyjścia, jak przez schody. A pokój pod mm pełen był ludzi. Nagle światło zgasło i cały budynek pogrążył się w mroku.
Dick domyślił się, że powodem tego była obawa Hagna, aby nie dojrzano światła z szosy.
Hagn wydał odpowiednie zarządzenia na przyjęcie auta policyjnego, którego musiał się spodziewać za Dickiem.
Dick spostrzegł z radością, że nie zabrano mu zapałek. Przy świetle jednej z nich rozejrzał się dokoła.
0 otwarty kominek, pełen nawpół spalonych papierów i kurzu, opierała się płyta stalowa, zaopatrzona w dziurki do śrubek i stanowiąca widocznie część tanku, którego nie zmontowano. Na ścianie widniał duży przełącznik elektryczny i Dick przekręcił go w nadziei, że odzyska światło, ale lampa łączyła się widocznie z przewodem nadole. Zapalił znowu zapałkę i począł badać przewód elektryczny. Gruby, czarny drut prowadził w kąt pokoju. Kończył się on nagle naprawo od kominka, a ze śladów na ścianie Dick wywnioskował, że znajdowała się tu kiedyś instalacja do doświadczeń. Usiadł,
248

aby się zastanowić. Słyszał pomruki głosów przez deski podłogi. Mówił Hagn.
— Jeżeli wysadzimy drogę do Newbury, zwąchają wszystko.
— To głupia myśl, Hagn. Co zamierzasz zrobić z tym draniem?
— Nie wiem. Czekam na wiadomość od Żaby. Może go każę zabić.
— Lepiej byłoby zatrzymać go jako zakładnika i wymienić na Baldera, jeżeli Żaba uważa, że on tego wart.
Około piątej nad ranem Dick usłyszał głos Hagna.
— Chce, żeby umarł!
*
W gabinecie Dicka dwie osoby siedziały przez cały czas czuwając. Była godzina czwarta. Elk wyszedł, aby po raz dwudziesty iść do Scotland Yardu i po raz dwudziesty wrócić. Ella Bennett napróżno usiłowała spełnić życzenie Dicka. Godzinami przewracała kartkę po kartce, czytając, a jednak nie czytając. Z westchnieniem odłożyła książkę i spojrzała na zegarek.
— Ach, czy pan sądzi, że on dojedzie do Gloucester?
— Z pewnością! — rzekł Broad przekonywująco. — Gordon jest człowiekiem, który wszędzie dotrze. Nic go nie powstrzyma.
— Czy nie słyszał pan nic o autach policyjnych? Mr. Elk opowiadał mi o nich wieczorem bardzo obszernie, ale od tego czasu nie wspomniał ich więcej.
— 0, przedostały się one pomyślnie, — rzekł Joshua Broad.
Nie wspomniał jej, że dwa auta policyjne uległy wypadkowi między Newbury a Reading i że trzech ludzi zabiła mina,
249

która wybuchła pod niemi. Nie wspomniał jej także, że motocyklista przywiózł ze Swindon wiadomość, iż auto Dicka nie było tam widziane.
— Jacy to straszni ludzie! Jacy straszni! — Ella drżała.
— W jaki sposób taka szajka mogła wogóle powstać, mr. Broad?
— Obawiam się, że ja sam jestem oj’cem Żab, — odparł mr. Broad ku zdumieniu Elli.
— Pan?
Broad skinął głową. — Tak, nie wiedziałem, że to z tego powstanie. Ale powstało.
W tej chwili rozległ się dzwonek, a Broad, sądząc, że to Ełk zapomniał klucza, wstał, aby otworzyć drzwi. Ale nie był to Elk.
— Proszę mi wybaczyć wizytę o tej porze. Czy to pan, mr. Broad?
— To ja, Broad, tak. Mr. Johnson? Niech pan wejdzie.
Zamknął drzwi i zapalił w korytarzu światło. Otyły pan znajdował się w stanie godnym litości.
— Wczoraj wieczorem nie spałem długo i służący przyniósł mi poranne wydanie Post Herald a.
— Więc wie pan wszystko?
— To straszne, straszne! Trudno mi w to uwierzyć.
— Johnson wydobył z kieszeni zmiętoszoną gazetę i jeszcze raz przeczytał tytuły, jakby się chciał upewnić, że to prawda.
— Nie wiedziałem wcale, że już o tem piszą gazety, — rzekł Broad.
Johnson podał mu pismo.
— Tak, istotnie. Myślę, że to stary Whitby musiał roz — powiedzieć tę historję.
250

— A mnie się zdaje, że ona pochodzi od kinowca Sileń — skiego. Czy to prawda, że Ray został skazany na śmierć?
Broad skinął potakująco głową.
— Co za okropność! — zawołał Johnson głosem stłumionym. — Dzięki Bogu, że wyszło to w porę najaw, mr. Broad, — rzekł poważnie. — Mam nadzieję, iż zechce pan zakomunikować miss Elli Bennett, że może rozporządzać każdym pensem, jaki teraz posiadam, aby dowieść nie-winności swego brata. Przypuszczam, że nastąpi odroczenie wykonania wyroku i nowy proces? Jeżeli dojdzie do tego, trzeba będzie wziąć najlepszych adwokatów.
— Miss Bennett jest tutaj, może pan wejdzie i pomówi z nią?
— Tu? — zdziwił się mr. Johnson. — Nie miałem o tem pojęcia.
— Niech pan wejdzie... Przyszedł jeden z naszych przyjaciół, który chce panią odwiedzić, mr. Johnson.
Filozof wyciągnął do dziewczyny obie ręce.
— Tak mi jest przykro, miss Bennett, — rzekł. — Tak okropnie przykro. A jakże się pani musi czuć? Czy mogę pani w czem dopomóc?
Ella potrząsnęła głową, a w oczach jej zaświeciły łzy wdzięczności.
— To bardzo ładnie z pańskiej strony, mr. Johnson. Zrobił pan tyle dla Ray’a, inspektor Elk opowiadał mi też, że chciał go pan zpowrotem zaangażować na posadę.
Johnson potrząsnął głową. — To przecież nic nie znaczy. Lubię Ray a bardzo, i jest to chłopiec bardzo zdolny. Jeżeli wyciągniemy go z tej matni, musimy go zaraz postawić na nogi. Ojciec pani nie wie chyba nic?
— Dzięki Bogu, nie! Gdybyż tylko wiadomość ta nie przedostała się była do gazet! — rzekła, gdy Johnson opo-wiedział jej, w jaki sposób dowiedział się o wszystkiem.
251

— Oczywiście rozgadał to Sileński, — rzekł Broad. — Filmowiec wykorzystałby własny pogrzeb, aby móc nakręcić złożenie swoich zwłok do grobu... Jakże się pan czuje w nowem położeniu, mr. Johnson?
Johnson uśmiechnął się. — Jestem jeszcze ciągle oszołomiony i nie rozumiem, czem sobie na to zasłużyłem. Ale dzisiaj otrzymałem już pierwsze ostrzeżenie od Żab. Wydaję się sobie samemu osobistością bardzo ważną.
Wyciągnął kawałek papieru, na którym widniały słowa:
„Pan jest następny!“
i charakterystyczny znak Żaby.
— Nie wiem, co zrobiłem tym ludziom, ale domyślam się, że coś bardzo złego, gdyż w dziesięć minut później, gdy portjer podał mi herbatę, poczułem zaraz przy pierwszym łyku tak gorzki smak, że natychmiast przepłókałem sobie usta środkiem dezynfekcyjnym.
— Kiedy się to stało?
— Wczoraj, — rzekł Johnson. — Dzisiaj rano dałem herbatę do analizy, a chemik oświadczył, że zawierała ona dość kwasu pruskiego, aby otruć sto osób. Poruczę dzisiaj całą tę sprawę policji.
Otwarto drzwi z korytarz.a i wszedł Elk.
— Jakie pan ma nowiny? — zawołała Ella, biegnąc mu naprzeciw.
— Dobre, — rzekł Elk. — Nie ma pani zupełnie powodu do niepokoju, miss Bennett. Kapitan Gordon bezwarunkowo dotrze do celu. Przypuszczam, że w tej chwili jest już w Gloucester i wypoczywa w wygodnem łóżku.
— Ale tylko przypuszcza pan, nie otrzymał pan żadnych wiadomości z Gloucester?
252

— Dokładnych wiadomości nie mam, ale mogę panią zapewnić, że wiadomości, jakie mamy, nie brzmią źle, — rzekł Elk. — A jakże się pan dowiedział o sprawie, Johnson? — zapytał.
Świeżo upieczony miljoner powtórzył swoje wyjaśnienie.
— Powinienem był wtajemniczyć Sileńskiego i jego pomocników w całą sprawę, — rzekł Elk. — Wtedy możeby milczeli. No, a jakże się pan czuje w roli Krezusa, mr. Johnson?
— Mr. Johnson nie czuje się zbyt dobrze, — rzekł Broad. — Zwrócił na siebie uwagę miłego mr. Żaby.
Elk obejrzał starannie kartkę z groźbą. — Kiedy otrzymał pan ten świstek? — zapytał.
— Znalazłem go wczoraj rano na biurku. — Mr. Johnson opowiedział jeszcze wypadek z zatrutą herbatą, poczem pożegnał się. — Ach, mr. Elk, gdyby się panu dało złapać Żabę, wyświadczyłby pan ludzkości wielką przysługę!
Świtało już, gdy Johnson wyszedł, a Elk zamknął za nim bramę i spoglądał przez chwilę na dobrodusznego pana, idącego przez pustą ulicę.
— Lubię tego starego dzieciaka, — rzekł do Broada. — Bezwątpienia urodził się on pod szczęśliwą gwiazdą, gdyż nie mogę zrozumieć, dlaczego stary nie zapisał raczej pieniędzy dziecku...
— Czy znalazł pan już dziecko? — przerwał mu Broad.
— Nie, to także jedna z żabich tajemnic, czekająca jeszcze na rozwiązanie.
Johnson doszedł właśnie do rogu ulicy, i widzieli, jak przechodził na przeciwległy trotuar, gdy z cieniu wyszedł naprzeciw niego jakiś człowiek. Nastąpiła krótka wymiana słów, poczem Elk ujrzał błysk rewolweru i usłyszał huk wystrzału. Johnson zachwiał się, zaś napastnik jego odwrócił się i uciekł.
253

W następnej chwili Elk był na ulicy. Filozof był przerażony, ale widocznie nie ranny.
Elk pobiegł za róg, ale napastnik znikł. Detektyw powrócił więc do filozofa, który siedząc na skraju trotuaru, obmacywał swoje członki.
— Nie, nie, zdaje się, że to był tylko szok, — jęknął Johnson. — Nie byłem przygotowany na taki system napadu.
— Jakże się to stało?
— Nie rozumiem tego zupełnie, — odparł Johnson. — Chciałem przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle podszedł do mnie jakiś człowiek i zapytał, czy to ja jestem mr. Johnsonem. A potem, zanim się mogłem zorjentować, co się stało, wystrzelił.
Marynarka Johnsona była osmalona od ognia.
— Nie, nie powrócę już do mieszkania Gordona. Przypuszczam, że nie powtórzą zaraz próby.
W tej chwili nadeszli dwaj detektywi, którzy strzegli Harley Terrace. Ich opiece powierzono Johnsona.
— To przecież najruchliwsi ludzie, jakich znam, — rzekł Elk. — Możnaby było przypuszczać, że wystarcza im sprawa w Gloucester i nie będą szukali jeszcze pobocznych zajęć.
— Kiedy będzie pan wiedział o Żabie tyle, co ja, nie będzie się pan dziwił niczemu, — rzekł Broad.
Biła szósta, a z Gloucester nie nadchodziły wiadomości. O siódmej stan dziewczyny był godny litości. Zdawało się, że w miarę zbliżania się straszliwej godziny, znika siła, z jaką panowała nad sobą przez całą noc. O pół do ósmej zadzwonił telefon, i Elk skokiem pantery znalazł się przy aparacie.
— Kapitan Gordon przed godziną minął Didcot, — brzmiała wiadomość.
254

— Didcot? — zawołał Elk z rozpaczą i spojrzał na zegarek. — Przed godziną? W takim razie powinien dojechać do Gloucester za sześćdziesiąt minut!
Ella, która zmuszała się właśnie w jadalni Gordona do picia kawy, na dźwięk telefonu weszła do gabinetu. Elk nie ważył się więc kontynuować rozmowy.
— Dobrze już! — rzekł głośno i odłożył słuchawkę.
— Jakież pan ma wiadomości, mr. Elk?
W głosie Eili brania! hlmiuony szloch.
— Wiadomości? — Elk zmusił się do śmiechu. — O, dobre!
— Kto dzwonił?
— Ach, to? — rzekł Elk, spoglądając z gniewem na telefon. — To jeden z moich przyjaciół, który zaprosił mię na obiad.
Ella powróciła do jac^dlr^ii a EU skinął na AB^ahammy.
— Niech pan oprowadoi lekkrza l niech mu pam pawiew żeby dał tej młodej damie coś, co pogrąży ją na dwanaście godzin w śnie.
— Złe wiadomości? — zap^tai Broad.
Elk skinął głową. — Niema nadziei uratowania chłopca, — rzekł, — najmniejszej nadziei.
ROZDZIAŁ XXXVII.
Ucieczka.
Przycisnąwszy ucho do desek podłogi, Dick usłyszał słowa:,,Chce, żeby umarł“, i wargi jego skrzywiły się w uśmiechu.
— Słyszeliście może, czy spaceruje jeszcze? — zapytał Hagn.
— Nie, zdaje się, że śpi, — odparł inny głos.
255

— Musimy zaczekać, aż będzie jasno. W ciemności nie można nic zrobić. Pozabijalibyśmy się wzajemnie.
Pogląd ten podzielała większość obecnych. Dickowi zdawało się, że słyszy sześć głosów. Zapalił zapałkę, aby jeszcze raz rozważyć położenie, i wzrok jego padł znowu na kabel.
W tej chwili zeszło na niego natchnienie. Przesunął się bezgłośnie po podłodze, uchwycił drut i pociągnął z całej siły. Pod ciężarem jego ciała złamał się izolator. Na szczęście odłamki spadły na kupę śmieci w kominku i nie wywołały hałasu. Podczas następnej półgodziny Dick pracował go-rączkowo, odwijając z kabla gumę izolacyjną, aby uwolnić druty miedziane. Ręce miał pokrwawione. Ale po godzinie wysiłków, koniec kabla był goły. Z radością przypomniał sobie, że drzwi otwierały się nazewnątrz, i dźwignąwszy z niebywałym wysiłkiem płytę stalową, ułożył ją tuż przed drzwiami, tak że każdy, ktoby chciał wejść do pokoju, mu — siałby na nią nastąpić. Potem począł wolne druty kabla umocowywać w dziurkach płyty.
Zaledwie skończył tę pracę, gdy poczęło dnieć. Dick słyszał ciche szepty i szmer, jakby odsuwano rygle przy drzwiach. Podpełznął do przełącznika i przekręcił go.
Szarpnięto drzwi i jakiś człowiek stanął na płycie. Zanim krzyk jego mógł ostrzec drugiego, który szedł za nim, leżeli już obaj nieprzytomni na podłodze.
— Co się tam stało u licha? — był to głos Hagna. Wbiegł po schodach i postawił nogę na płycie elektrycznej. Przez chwilę stał bez ruchu, potem padł z jękiem wtył, a Dick słyszał trzask, z jakim zleciał ze schodów.
Nie czekał dłużej.
Wielkim susem przesadził płytę, zbiegł po schodach i przeskoczył przez ciało nieprzytomnego Hagna.

Małe biuro było puste. Na stole leżał jeden z jego rewolwerów. Złapał go i pomknął przez pustą salę fabryczną, która wydawała mu się nieskończona. Szarpnął drzwi i znalazł się na wolności.
Usłyszał krzyk, a gdy się odwrócił, ujrzał dwóch ludzi z bandy, biegnących za nim. Podniósł rewolwer i wypalił. Nastąpił trzask, ale Hagn wypróżnił magazyn.
Browning to cudowna broń, nawet gdy nie jest nabity. Dick Gordon uderzył lufą w głowę człowieka, który chciał go złapać, i pobiegł dalej.
Zrozumiał, iż omylił się, przypuszczając, że w budynku było tylko sześciu ludzi. Było ich ze dwudziestu, a wszyscy w niedalekim obrębie. Dążył teraz do tego tylko, by znaleźć się na gościńcu, od którego dzielił go jedynie szereg krzaków.
Ale to był jego błąd. Między krzakami przeciągnięty był drut kolczasty, aby go ominąć, zatoczył łuk i skierował się ku drugiemu z trzech budynków fabrycznych. Ale prześladowcy byli już za nim. Słyszał sapanie przewodnika, a jego własne siły były już na wyczerpaniu.
W tej chwili jednak ujrzał tuż przed sobą na murze wielką, okrągłą szybę sygnału pożarnego. Jak błyskawica mignęło w jego pamięci wspomnienie obojętnej rozmowy z Ełkiem. Gołą pięścią stłukł szkło i szarpnął za dzwonek. W tej chwili napastnicy spadli już na niego.
Dick walczył z rozpaczą, bezsilny wobec przeważającej liczby. Musiał zyskać na czasie.
— Dajcie pokój, chłopcy, — zawył. — Hagn nie żyje!
W złej chwili stwierdził ten fakt, gdyż Hagn wyszedł właśnie z przeciwległego budynku, blady wprawdzie i osłabiony, ale niewątpliwie żywy. Był nieprzytomny z wściekłości i klął zawzięcie w języku, którego Dick nie rozumiał i który uważał za szwedzki.
17 Wallace Bractwo wielkiej żaby
257

— Zapłacisz mi za to! — zawołał wreszcie. — Zakosztujesz sam prądu elektrycznego, psie!
Chciał go uderzyć pięścią w twarz, ale Dick odchylił głowę i pięść trafiła w mur. Z okrzykiem wściekłości rzucił się Hagn na Dicka, drapiąc go i szarpiąc obydwiema rękoma. Ale to właśnie uratowało Dicka, gdyż ludzie, którzy go trzymali, usunęli się, aby ułatwić swemu przewódcy zadanie. Dick wymierzył starannie obliczone kopnięcie w brzuch Hagna, i Szwed padł z głośnym okrzykiem na ziemię.
Zanim ktokolwiek mógł go zatrzymać, Dick pomknął naprzód jak huragan, tym razem prosto do bramy. Dosięgnął jej właśnie, gdy ręka jakaś chwyciła go. Strząsnął ją z siebie i jak nieprzytomny wypadł za bramę, w tej samej właśnie chwili, gdy na szosie rozległy się dźwięki dzwonków i połysk mosiądzu i blask szkarłatnej czerwieni.
Auto straży ogniowej nadjechało z najwyższą szybkością. Żaby patrzały na nie przez chwilę znieruchomiałym wzrokiem, potem nie troszcząc się więcej o Dicka, zawróciły i poczęły uciekać.
W kilku słowach wytłumaczył Dick dowódcy straży sytuację. W tej chwili z karkołomną szybkością nadjechał drugi wóz, a strażacy byli ludźmi, którzy nie bali się Zab.
Podczas gdy Hagna niesiono związanego do auta, Dick spojrzał na zegarek. Wskazówka stała na szóstej. Dick pobiegł do swego Rolka, przygotowany na najgorsze.
Ale Hagn nie próbował wcale unieruchomić auta. Może zamyślał przywłaszczyć je sobie. W trzy minuty później siedział Dick przy kierownicy, z gołą głową, brudny, ze śladami pazurów Hagna na twarzy, i mknął w stronę Glou-cester. Nie mógłby jechać prędzej nawet wówczas, gdyby wiedział, że zegarek jego stał.
Z karkołomną szybkością minął Swindon i znalazł się właśnie na Gloucester Road, gdy spojrzał znowu na zegarek.

Wskazywał on ciągle jeszcze szóstą, i serce Dicka zamarło z przerażenia.
Jechał z największą szybkością, na jaką mógł się zdobyć, ale gościniec był kiepski, z licznemi zakrętami. W pewnej chwili pękła guma u jednego z kół, ale Dick nie mógł zatrzymać auta i jechał dalej. Szybkość uległa przez to oczywiście znacznemu zmniejszeniu. W chwili, gdy ujrzał szczyt wieży kościelnej w Gloucester, pękła druga opona.
Ale me mógł się zatrzymać, choćby miał na gołych kołach zajechać do Gloucester.
Wjechał w przedmieścia. Zatrzymał go tramwaj, a gdy nie zwrócił uwagi na sygnał ostrzegawczy policjanta, omal nie dostał się pod koła wielkiej lokomobili ulicznej. Teraz zobaczył też, która była godzina: dwie minuty brakowały do ósmej. A więzienie odległe było jeszcze o pół mili. Dick zagryzł zęby i modlił się w duchu.
Gdy ujrzał wreszcie przed sobą wrota więzienia, dzwony katedry biły ósmą. Dźwięk ten wydał się Dickowi przeraźliwym, niby trąby dnia Sądu Ostatecznego. Wiedział, że śmierć Ray’a Bennetta nastąpi punktualnie co do sekundy. Na myśl o tem okrył się trupią bladością.
Zatrzymał chwiejące się auto przed bramą więzienną i podbiegł do dzwonka. Zadzwonił dwa razy, ale drzwi pozostały zamknięte. Dick zdjął skarpetki, cenny dokument pokryty był plamami krwi, gdyż nogi jego były poranione od ucieczki bez butów. Zadzwonił znowu z wściekłością rozpaczy. W malem okienku ukazała się twarz odźwiernego.
— Nie może pan wejść, — rzekł. — Czy pan nie wie, co się tu dzieje?
— Ministerstwo Spraw Wewnętrznych! — wył Dick ochryple. — Mam rozkaz z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Odroczenie wyroku!
259

Okienko zamknęło się, minęła wieczność, zanim otworzono drzwi.
— Jestem kapitan Gordon z prokuratury, — rzekł Dick.
— Mam odroczenie wyroku dla Jima Cartera!
Odźwierny potrząsnął głową. — Stracenie odbyło się przed pięciu minutami, — rzekł.
— Ależ zegar wieżowy...! — wytchnął z siebie Dick.
— Zegar wieżowy spóźnia się o cztery minuty, — rzekł odźwierny. — Obawiam się, że Carter nie żyje.
ROZDZIAŁ XXXVIII.
Tajemniczy człowiek.
Ray Bennett obudził się z pokrzepiającego snu i usiadł na łóżku. Dozorca, który przez całą noc znajdował się w jego celi, wstał i podszedł do niego.
— Czy chcecie dostać swoje dawne ubranie, Carter? Dyrektor powiedział, że nie będzie wam pewnie zależało na tem, żeby nosić je przy straceniu.
— Ma rację, — rzekł Ray. — To ubranie też jest dobre, — rzekł, wciągając spodnie.
Dozorca odkaszlnął. — Tak, dobre jest. — Nie rzekł nic więcej, ale coś w jego zachowaniu zdradziło prawdę. Było to ubranie, w którem już kogoś powieszono. Mimo to ręce Ray’a nie drżały, gdy je wkładał. O szóstej przyniesiono mu śniadanie.
Wzrok jego padł na teczkę z przyborami do pisania, ale nie wyciągnął do niej ręki. Wszedł kapelan, człowiek spo-kojny i uduchowiony. Rozmawiali przez chwilę, potem do-zorca poradził, aby Ray pospacerował trochę po brukowanym dziedzińcu.

Ray skorzystał chętnie z tej propozycji, chciał zobaczyć jeszcze raz niebo. Wiedział jednak, że nie była to bezinteresowna propozycja, a gdy wyszedł wraz z kapelanem na dziedziniec, domyślił się, czemu spotkał go ten przywilej. Przygotowywano celę egzekucyjną obok jego celi i chciano mu zaoszczędzić tego widoku. W pół godziny później był znowu w swojej celi.
— Czy chce pan złożyć zeznanie, Carter? Czy pan się tak wogóle nazywa?
— Nie, sir, — odparł Ray spokojnie, — ale to nie ma nic do rzeczy.
— Czy zabił pan tego człowieka?
— Nie wiem, — rzekł Ray. — Pragnąłem go zabić, możliwe więc, że go zabiłem.
Dziesięć minut przed ósmą do celi wszedł dyrektor z szeryfem. Zegar w haiku więziennym wolno ale stanowczo posuwał się naprzód. Ray widział go przez otwarte drzwi, a dyrektor, który to spostrzegł, przymknął drzwi celi lekko, gdyż brakowała tylko jeszcze jedna minuta do ósmej, i drzwi musiały się wnet otworzyć znowu. Ray ujrzał, jak z zewnątrz naciśnięto klamkę, i na sekundę opuściło go panowanie nad sobą. Odwrócił się, aby nie widzieć człowieka, który miał teraz wejść. Uczuł, jak ręce jego ściągnięto do tyłu i związano.
— Niech mi Bóg wybaczy! Niech mi Bóg wybaczy! — mruczał ktoś za nim, a na dźwięk tego głosu Ray odwrócił się nagle i spojrzał w twarz kata.
Katem był John Bennett.
Ojciec i syn, kat i skazaniec, stali naprzeciw siebie. Niedosłyszalnym prawie głosem szepnął Bennett jedno słowo:
— Ray!
Ray skinął głową. Dziwne było, że w tej straszliwej chwili myśl jego pomknęła do tajemniczych wycieczek ojca. Przy-
261

pomniał sobie nienawiść, jaką stary Bennett czuł do zawodu, do którego popchnął go mus.
— Ray! — szepnął kat po raz drugi.
— Czy pan zna tego człowieka? — zapytał dyrektor głosem drżącym z podniecenia.
John Bennett zwrócił się ku niemu.
— To mój syn, — rzekł i szarpnął sznury, aby je odwiązać.
— Bennett, pan musi wykonać wyrok! — Tym razem głos dyrektora brzmiał stanowczo i przeraźliwie.
— Wykonać? Zabić swego własnego syna? Czy pan oszalał? Czy pan mnie uważa za szaleńca? — Tulił Ray a w ramionach i przycisnął twarz do jego zarośniętych po-liczków.
— Chłopcze mój! Chłopcze mój! — rzekł i pogłaskał go po włosach, jak w dzieciństwie Ray’a. Potem wyprostował się nagle, wepchnął chłopaka przez otwarte drzwi do celi śmierci, skoczył za nim, zamknął drzwi i zaryglował je od wewnątrz.
Izba ta nie miała innych drzwi, i Bennett przekręcił klucz tak, aby go nie można było wypchnąć z zewnątrz.
Ray ujrzał chwiejącą się żółtą linę, znak na zapadni — i drżąc oparł się o ścianę, z oczyma zamkniętemi.
Potem John Bennett pociął sznur, pociął go na kawałki. Rozległ się trzask, zapadnia otwarła się, i w ziejącą jej paszczę wrzucił Bennett kawałki odciętego stryczka. Ray patrzał na niego nieprzytomnie. Pięści waliły w drzwi, zaś stary podszedł do niego, ujął jego twarz w dłonie i ucałował ją.
— Czy możesz mi przebaczyć, Ray’u? — zapytał złamanym głosem. — Musiałem to robić. Omal nie skonałem z głodu, zanim się na to zajęcie zdecydowałem. Wyszedłem właśnie z wydziału medycznego i sprawa ta nie wydawała mi się taka straszna. Wypróbowałem wszełkie możliwe zawody, wszelkie sposoby zarabiania na życie, przez całe
262

życie żyłem w nieustannym lęku, że ktoś wskaże na mnie palcem i powie: „Oto Benn, kat!“
— Benn, kat? — zapytał Ray zdumiony. — Ty jesteś Benn?
Stary skinął głową.
— Niech pan wychodzi, Benn. Daję panu słowo honoru, że odłożę egzekucję na jutro. Nie możecie przecież zostać tam!
John Bennett spojrzał na obcięty sznur. Stracenie nie mogło się odbyć, gdyż istniał przepis, że wyrok musiał być wykonany zapomocą zupełnie nowego sznura z głównego więzienia. Wszystko, co potrzebne było do stracenia, aż do kawałka kredy, którym wypisywano na zapadni literę T, aby skazaniec postawił na niej stopy, musiało pochodzić bezpośrednio z głównego więzienia i być tam w porządku zwrócone.
John Bennett odsunął rygiel, otworzył drzwi i wyszedł. Twarze ludzi zebranych w celi były trupio blade.
Lekarz więzienny był złamany, szeryf siedział na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Zatelegrafuję do Londynu i opiszę wypadki, — rzekł dyrektor. — Nie potępiam pana za to, co pan zrobił, Benn, potwornością byłoby spodziewać się czegoś innego!
W tej chwili przez korytarz nadbiegł dozorca. Za mm biegł utykając człowiek z gołą głową, pokryty błotem, z twarzą podrapaną, poplamioną pasami zakrzepłej krwi, z oczyma czerwonemi i nabrzmiałemi. Przez minutę John Bennett me mógł go poznać.
— Odroczenie wyroku podpisane własnoręcznie przez króla, — wyjąkał Dick Gordon i podał dyrektorowi za-krwawioną kopertę.
263

ROZDZIAŁ XXXIX.
Przebudzenie.
Przez cały dzień Ella Bennett znajdowała się w stanie pół snu, pół jawy. Wiedziała, że leży w łóżku Dicka, wi-działa jakąś postać kobiecą w białym czepku, krzątającą się koło niej. Domyśliła się, że to pielęgniarka. W następnej chwili znowu zapadła w sen.
Obudziła się ponownie. Kobieta siedziała przy niej jeszcze, ale tym razem Ella była zupełnie przytomna.
— Która godzina? — zapytała.
Pielęgniarka podeszła ze szklanką wody, którą Ella wypiła chciwie.
— Siódma, — rzekła.
— Siódma? — Ella zadrżała i chciała się podnieść. — Wieczór jest, — szepnęła.
Po chwili zapytała znowu:
— Co się stało?
— Ojciec pani jest nadole, — rzekła pielęgniarka. — Zawołam go.
— Ojciec jest tutaj?
— Mr. Gordon także i mr. Johnson.
Kobieta wypełniała wiernie instrukcje, jakich jej udzielono.
— I... nikogo więcej? — zapytała Ella szeptem.
— Nie, miss, tamten pan przyjedzie dopiero jutro lub pojutrze.
Z łkaniem ukryła dziewczyna twarz w poduszkach.
— Pani mi nie mówi prawdy!
— Owszem! — rzekła pielęgniarka, a uśmiech jej dodał Elli otuchy.
264

Pielęgniarka wyszła z pokoju, a po chwili otworzyły się drzwi i wszedł John Bennett. Ella padła w jego ramiona, łkając z radości.
— Czy to prawda? Czy to rzeczywiście prawda, ojczulku?
— Tak, serce moje, to prawda! — rzekł Bennett. — Ray będzie tu jutro. Trzeba jeszcze załatwić kilka formalności. Uwolnienie jego nie może nastąpić tak szybko, jak się to czyta w powieściach. Rozmawiamy właśnie o jego przyszłości...
— Kiedy dowiedziałeś się o tem, ojcze?
— Dzisiaj rano, — odparł Bennett spokojnie.
— Czy nie zabolało cię to okropnie?
Bennett skinął głową. — Johnson chce oddać Ray owi kierownictwo banku Maitlanda, — rzekł. — Byłoby to dla niego coś wspaniałego. Ello, nasz chłopiec zmienił się bardzo.
— Czy widziałeś go? — zapytała Ella zdumiona.
— Tak, dzisiaj rano.
Ella nie zastanawiała się dłużej nad tem, w jaki sposób udało się ojcu przedostać za strzeżone zazdrośnie mury więzienia.
— Nie sądzę jednak, aby Ray przyjął propozycję Johnsona, — rzekł ojciec. — Jeżeli go dobrze rozumiem, nie uczyni tego. Nie przyjmie teraz żadnego gotowego stano-wiska, lecz będzie się chciał sam wybić. Ello, on wróci do nas!
— Ojcze, jeżeli Ray wróci do nas, czy nie mógłbyś wtedy wyrzec się swego zajęcia, do którego odnosisz się z taką nienawiścią?
— Już się go wyrzekłem, kochanie, — odparł Bennett spokojnie. — Już nigdy! Już nigdy więcej! Dzięki Bogu!
Nie widziała jego twarzy, ale czuła dreszcz, który przebiegł przez całe ciało ojca.
265

Gabinet był pełen dymu. Dick Gordon, którego głowa pokryta była bandażami, a piękna twarz zeszpecona nieco od zadrapań, siedział w szlafroku i pantoflach z fajką między zębami, niby obraz zadowolenia.
— To bardzo ładnie z pańskiej strony, Johnson, — rzekł. — Czy jednak Ray przyjmie tę propozycję? Czy sądzi pan naprawdę, że jest on zdolny do prowadzenia tak po-tężnego przedsiębiorstwa?
— U Maitlanda był wprawdzie tylko urzędnikiem, ale nie miano tam pojęcia o jego zdolnościach organizator-skich, — rzekł Johnson.
— Czy nie jest pan trochę zanadto wyrozumiały wobec niego?
— Nie wiem. Może, — rzekł Johnson. — Oczywiście chciałbym bardzo dopomóc mu. Zresztą są jeszcze inne, mniej odpowiedzialne stanowiska, gdyby Ray, jak pan sądzi, nie chciał zostać naczelnym dyrektorem banku.
— Jestem pewien, że nie zechce, — rzekł Dick stanowczo.
— Mnie się zdaje, — rzekł Elk, — że najważniejszą rzeczą jest, abyśmy wyrwali chłopca zupełnie ze szponów Żab. Kto raz był Żabą, pozostanie Żabą na zawsze! A ten stary panNumerPierwszy nie jest z gatunku ludzi, którzy siedzieliby z założonemi rękoma i godzili się na porażkę. Dziś rano mieliśmy na to dowód. Do Johnsona strzelono na ulicy.
Dick wypuścił kłąb dymu z fajki.
—,,Żaba“ przegrał, — rzekł. — Jedyne pytanie jest tylko, jaka jest najszybsza i najskuteczniejsza droga skoń-czenia z nim? Balder jest złapany, Hagn w więzieniu. Lew Brady, jeden z najdzielniejszych agentów, nie żyje, a Lola Bassano...
— Lola uciekła, — rzekł Elk. — Dziś rano wsiadła na okręt do Stanów Zjednoczonych, zaś Joshua Broad umożliwił
266

jej wyjazd. Pozostaje więc tylko sam „Wielka Żaba“ i jego organizacja. Jeżeli się jego złapie, koniec z całą bandą.
W tej chwili powrócił John Bennett, i rozmowa przyjęła inny obrót. W chwilę później pożegnał się Johnson.
— Nie powiedział pan przecież Elli nic, mr. Bennett? — zapytał Dick.
— 0 sobie? Nie! Czy to potrzebne?
— Sądzę, że nie, — rzekł Dick spokojnie, — niech to pozostanie pańską i Ray a tajemnicą. Ja sam wiedziałem o tem już dawno. Owego dnia, gdy Elk opowiedział mi, że widział pana na dworcu Kings Cross i że dokonano napadu, dowiedziałem się, że w więzieniu w York powieszono skazańca. Zadałem sobie trud przejrzenia szpalt pism i przekonałem się, że wycieczki pańskie istotnie, jak twierdził Elk zbiegały się z wypadkami większych włamań. Ale w Anglji dokonuje się rocznie tylu włamań, że byłoby dziwnem, gdyby się ten zbieg okoliczności nie przydarzył. Owego dnia, gdy dokonano moderstwa w Ibbley Copse, był pan w Gloucester. I tegoż dnia został powieszony Walbsen, morderca z Hereford.
John Bennett pochylił głowę. — Wiedział pan o tem, a jednak...
Dick skinął głową.
— Znałem ruinę wszystkich pańskich planów, która popchnęła pana do tego straszliwego zawodu, — rzekł życzliwie. — Uważałem pana za wykonawcę prawa, ani mniej, ani więcej okropnego, niż ja sam, który tak bardzo przy-czyniam się do tego, by prowadzić ludzi na szafot. Nie jest pan mniej czysty, niż sędzia, który wydaje i podpisuje wyrok. Wszyscy my jesteśmy tylko narzędziami ładu społecznego.
Ella i jej ojciec pozostali przez noc na Harley Terrace i pojechali nazajutrz na dworzec Paddington, aby spotkać się tam z Rajdem. Ani Elk, ani Dick nie towarzyszyli im.
267

— Wydaje mi się tylko dziwnem, że ani pan, ani ja nie znaliśmy Bennetta, — rzekł Elk.
— Skądże go mieliśmy znać — zapytał Dick. — Ani pan, ani ja nie asystowaliśmy nigdy przy straceniu, a osoba kata pozostaje zawsze nieznana. Bennett unikał zresztą popularności i wystrzegał się nawet dworców miast, w których miał wykonywać wyroki. Wysiadał zazwyczaj w jakiejś sąsiedniej wiosce, skąd pieszo szedł do miasta. Naczelny dozorca w Gloucester powiedział mi, że przychodził on do więzienia zawsze dopiero o. północy przed egzekucją. Nikt nie widział, jak przychodził lub odchodził.
— Ale stary Maitland musiał go znać.
— Owszem, — rzekł Dick. — Maitland był przez długi czas w więzieniu, a jest rzeczą możliwą, że bardziej uprzywilejowani więźniowie znali kata. Pod „uprzywillejowanymi*’ więźniami rozumiem tych, którzy ze względu na nienaganne prowadzenie mieli prawo swobodnego poruszania się po więzieniu. Maitland opowiadał przecież Elli, że był w „klatce*. Wszelkie oficjalne listy do Bennetta przychodziły do Dorking, gdzie miał on wynajęty pokój.
Kiedy Elk przyszedł wieczorem znowu na Harley Terrace, dowiedział się ze zdumieniem, że Dicka niema w domu. Służący oznajmił mu, że pan przespał się nieco, potem wstał i przebrał się. Wyszedł z domu, nie mówiąc, dokąd idzie. Dick nie miał zwyczaju wychodzenia na samotne spacery, i Elk pomyślał początkowo, że pojechał on do Horsham. I jemu tęskno było do łóżka, me chciał jednak wracać do domu, zanim nie pomówi z przełożonym. Rozsiadł się więc w fotelu w gabinecie i zasnął mocno. Ktoś potrząsnął go za ramię, Elk otworzył oczy i ujrzał przed sobą Dicka.
— Hallo, — rzekł zaspany jeszcze, — czy pan się przez całą noc nie położy spać?
268

— Auto moje czeka przed domem, — rzekł Dick. — Niech pan weźmie palto, jedziemy do Horsham.
Elk ziewnął i spojrzał na zegarek. — Miss Ella marzy teraz o łóżeczku, — zaprotestował.
— Przypuszczam, — rzekł Dick. — Ale ja mam swoje obawy. O dziewiątej wieczorem widziano Żabę na szosie, prowadzącej do Horsham.
Elk otrzeźwiał natychmiast. — Skąd pan to wie? — zapytał.
— Obserwowałem go przez cały wieczór, — rzekł Dick, — ale wymknął mi się.
— Obserwował pan Żabę? — powtórzył Elk wolno. — Ależ... czyż pan go zna?
— Znam go już od miesiąca, — rzekł Dick. — Niech pan zabierze rewolwer!
ROZDZIAŁ XL.
Żaba.
Istnieje szczęście, którego nie można porównać z żadnem innem, mianowicie, gdy człowiek bliski nam zostaje po wielkich niebezpieczeństwach przywrócony życiu. Ray Bennett siedział obok ojca, rozkoszując się okazywaną mu miłością i czułością. Wszystko, co widział teraz, wydawało mu się snem. Od czasu do czasu dotykał swojej ogolonej twarzy, aby się upewnić, że nie śni.
— Siadaj przy stole, chłopcze, — rzekł John Bennett, gdy Lila weszła do pokoju z dymiącym czajnikiem.
John Bennett siedział przy stole z pochyloną głową. Rozległy się słowa modlitwy, którą ojciec od lat powtarzał stale przed jedzeniem i którą Ray ostatniemi czasy wydrwiwał
269

w duchu. Teraz wydała mu się ona jednak pełna najpiękniejszego sensu.
— Za wszystkie błogosławieństwa, jakich doświadczyliśmy dzisiaj, uczyń serca nasze prawdziwie wdzięcznemi, Panie.
Był to cudowny obiad, nierównie cudowniejszy od tych, które jadał w klubie Herona lub drogich restauracjach w towarzystwie Loli.
— Ray’u, — rzekł ojciec po chwili. — Hr. Johnson proponuje ci objęcie stanowiska naczelnego dyrektora banku Haitlanda. Co sądzisz o tem, synu?
Ray potrząsnął głową.
— Nie nadaję się tak samo na dyrektora firmy Maitlanda, jak nie mógłbym być prezesem Banku Angielskiego, — rzekł z uśmiechem. — Nie, ojcze, me mam dziś tak wielkich ambicyj, jak dawniej. Sądzę, że mógłbym dość dobrze zarabiać na życie kopaniem kartofli. Chętnie to będę robił.
Stary zawahał się.
— Ja... ja sam potrzebowałbym koniecznie asystenta do swoich zdjęć, jeżeli — jak powiada Sileński — będą się one nadal cieszyły powodzeniem. Tymczasem mógłbyś kopać kartofle... gdy Ella wyjdzie zamąż.
— Ella ma wyjść zamąż? Rzeczywiście? Elio? — Ray podbiegł do siostry i ucałował ją. — Ale moja sprawa me zaszkodzi ci chyba?
— Nie, mój kochany, teraz już nie.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał John Bennett, widząc, że twarz Elli spochmurmała.
— Pomyślałam o czemś bardzo niemiłem, ojcze, — rzekła Ella i opowiedziała o straszliwej wizycie.
— Co?,,Zaba“ chciał się z tobą ożenić? — zapytał Ray bez tchu. — To przecież nie do wiary! I widziałaś jego twarz?

— Nie, nosił maskę, — rzekła Ella. — Ale nie mówmy lepiej o tem.
Wstała szybko i poczęła sprzątać ze stołu, a Ray, po raz pierwszy od długiego czasu pomagał jej przy tem.
— Co za okropna noc, — rzekła Ella, powróciwszy z kuchni. — Wiatr zgasił lampę, a deszcz leje potokami.
— Teraz wszystkie noce są dla mnie dobre, — rzekł Ray, a w śmiechu jego brzmiało jakby hamowane łkanie. Nie wymówiono jeszcze ani słowa o jego straszliwem przeżyciu, jakby w milczącej zgodzie, że wypadki te mają być na zawsze pogrzebane w milczeniu.
— Zarygluj tylne drzwi, kochanie, — rzekł John Bennett do córki. Potem, gdy Ella wyszła, Ray począł opowiadać ojcu o Loli.
— Nie sądzę, że ona była zła, ojcze, — rzekł. — Nie mogła przecież wiedzieć, co mię czeka. Plan był szatańsko mądry, tak mądry, że aż do chwili, gdy dowiedziałem się od Gordona prawdy, wierzyłem święcie, że to ja zabiłem Brady ego. Ten człowiek musi mieć głowę generała.
Bennett skinął głową.
— Domyślałem się zawsze, — ciągnął Ray, — że Maitland miał coś wspólnego z Żabami, odgadłem to po raz pierwszy, gdy go ujrzałem w klubie Herona... ale co tobie, ojcze?
— Ello! — zawołał John Bennett. Z kuchni nie było odpowiedzi.
Ray wstał i otworzył drzwi. Kuchnia pogrążona była w ciemnościach.
— Lampę, daj lampę, ojcze! — zawołał. John Bennett pośpieszył za nim.
Drzwi kuchenne były zamknięte, ale nie na zasuwkę. Na podłodze leżało coś białego, Ray schylił się, aby to podnieść.
»
271

Był to oddarty kawałek fartucha, który nosiła Ella. Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie, poczem Ray wbiegł do swego pokoju i powrócił z latarką, którą zapalił po drodze.
— Może wyszła do ogrodu, — rzekł zdławionym głosem i wybiegł w ciemność, wołając imię siostry.
Deszcz lał potokami. Zanim jeszcze uszli kilka jardów, przemokli do nitki. Ray oświecał latarką ziemię. Na wilgotnym gruncie widniały ślady wielu stóp i nagle poznał ślad bucika Elli. Ślady te znikły na skraju murawy, ale tuż przed furtką boczną ukazały się znowu. Przejście to łączyło gościniec z łąką za Maytree Cottage, i furtka ogrodowa była zazwyczaj zamknięta. Ray dojrzał ślady auta, potem przekonał się, że furtka była otwarta. Wybiegł przez nią i zobaczył, że ślady skręcały wprawo.
— Powinniśmy może przeszukać ogród, aby mieć zupełną pewność, ojcze, — rzekł. — Zawołam kilku sąsiadów do pomocy.
Zanim to zrobił, John Bennett przeszukał już cały ogród, ale nie odkrył ani śladu córki.
— Jedź do miasta i zatelefonuj po Gordona! — rzekł. Głos jego był dziwnie spokojny.
Po kwadransie Ray zeskoczył przed furtką ze swego starego roweru, aby zakomunikować ojcu niepomyślną nowinę.
— Linja telefoniczna jest przecięta, — rzekł przygnębiony. — Ale zamówiłem z garażu auto. Spróbujemy pojechać za temi śladami.
Wynajęte auto zajechało właśnie przed dom, gdy ukazały się już reflektory samochodu Dicka.
Gordon ujrzał twarze ojca i syna, i zanim jeszcze wyskoczył z auta, przygotowany był na najgorsze. Nastąpiła
272

krótka, rzeczowa rozmowa. Dick wszedł szybko do kuchni i ruszył za śladami, prowadzącemi na szosę. Tam ujrzeli już Elka, który wolno i metodycznie badał grunt, oświetlając go lampką.elektryczną.
— Tu widać wąski ślad koła, — rzekł. — Za ciężki jednak na rower, a za lekki na auto. Wygląda mi to na motocykl!
Dick odesłał Ray’a z ojcem do domu, nalegając, aby się przebrali, zanim rozpoczną dalsze kroki. Po chwili powrócili obaj, otuleni w płaszcze deszczowe, i wskoczyli do żółtego, Rollsa“, który ruszył natychmiast.
Ślady widoczne były na przestrzeni pięciu mil, potem przejechali przez wieś. Policjant widział przed krótkim czasem auto, za którem jechał motocyklista.
— Czy motocyklista jechał tuż za autem? — zapytał Elk.
— Nie, w odstępie jakichś stu jardów, — rzekł policjant. Chciałem mu spisać protokół, bo miał zgaszoną latarkę, ale on nie zatrzymał się nawet.
Ujechali jeszcze milę i znaleźli się na gruncie twardym, gdzie zgubili natychmiast ślady. O milę dalej doszli do miejsca, gdzie droga dzieliła się na trzy odnogi. Dwie z nowych dróg były makadamizowane i nie widać było na nich żadnych śladów. Na trzeciej również śladów me było, choć grunt był tu miękki.
— Musi to więc być jedna z tych dwu dróg, — rzekł Dick. — Wypróbujmy prawą.
Ale policjant w najbliższej wsi potrząsnął głową. — Nie, sir, od dwóch godzin nie przejeżdżało tędy auto.
— Musimy wracać! — rzekł Dick. Po chwili dotarli do rozstaju i ruszyli drugą z makadamizowanych dróg. Po krótkim czasie Dick ujrzał przed sobą czerwoną latarkę tylną stojącego auta i zatrzymał samochód. Nadzieje jego me spełniły się jednak.
18 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
273

Nie było to auto, którego szukali. Doznało ono uszkodzenia na bocznej szosie, ale zabłocony szofer mógł im jednak udzielić cennych wskazówek.
Przed trzema kwadransami minęło go w wielkim pędzie auto. Opisał je dokładnie, odróżnił nawet markę. Moto-cyklista jechał ztyłu, motocykl jego był marki „Red Indian’*.
— W jakiej odległości za autem jechał?
— Dobre sto jardów, — brzmiała odpowiedź.
Od tej chwili słyszeli o aucie często, ale w najbliższej wsi nie widziano już motocyklisty, tak samo w następnych.
Minęła już północ, gdy dogonili wreszcie auto, za którem jechali. Stało przed garażem na Shoreham Road, i Elk był pierwszym, który dopadł do niego. W garażu sam właściciel szykował miejsce dla nowego gościa. Auto było puste i bez kierowcy.
— Tak, sir, przed kwadransem, — rzekł właściciel garażu, gdy się Elk wylegitymował. — Szofer powiedział, że rozejrzy, się w mieście za noclegiem.
Z pomocą silnej lampki elektrycznej przeszukali starannie wnętrze auta. Nie było wątpliwości, że Ella znajdowała się w niem. W jednym kącie znaleźli małą broszkę z kości słoniowej, którą Bennett podarował jej na imieniny.
— Niema sensu szukać szofera, — rzekł Elk. — Jedyna nasza szansa byłaby, gdyby sam powrócił do garażu.
Zawezwano policję miejscową. — Jest to miejscowość dość duża, — rzekł szef policji. — Jeżeli szofer wasz należy do bandy złodziejskiej, możliwe, że nie znajdziecie go wcale, gdyż z powodu auta nie wróci chyba do garażu.
Jedna rzecz wydawała się jednak Dickowi najdziwniejsza. Było to zniknięcie motocyklisty. Jeżeli prawdą było, że jechał on za autem w odległości stu jardów i zsiadł między dwiema wsiami, to powinni go byli spotkać.
274

— Wróćmy lepiej, — rzekł Elk. — Nie ulega wątpliwości, że ktoś wysiadł po drodze z miss Bennett. Motocyklista jest teraz jedyną naszą gwiazdą przewodnią, gdyż znajdowała się ona niewątpliwie razem z nim. A był to albo sam,,Źaba“, albo ktoś z jego zaufanych.
— Znikli między Shoreham a Morby, — rzekł Dick. — Pan przecież zna tę okolicę, Bennett? Czy istnieje tu jakaś miejscowość w pobliżu Morby, do której mogli się udać?
— Znam okolicę, poza Morby jest jeszcze kilka domów... Naturalnie może to być także Morby Fields! Ale istotnie nie mogę sobie wyobrazić, aby Ellę tam zawieziono.
— Co to jest Morby Fields? — zapytał Dick, gdy auto ruszyło wolno w powrotną drogę.
— Morby Fields to opuszczony kamieniołom. Towa-rzystwo to zostało przed kilku laty zlikwidowane, — odpowiedział Bennett. Przejechali w ślimaczem tempie przez Morby i zatrzymali się przed budynkiem policji, aby się dowiedzieć, czy nie zaszło coś nowego. Ale nic nie zaszło.
— Czy jest pan zupełnie pewien, że motocyklista nie jechał za autem? — zapytał Dick policjanta.
— Zupełnie. Auto przejechało tak blisko mnie, jak pan stoi teraz. Musiałem się cofnąć na chodnik, żeby nie być opryskany błotem. Miałem nawet wrażenie, że auto było puste.
— Dlaczego był pan tego zdania? — zapytał Elk szybko.
— Po pierwsze, bo jechało lekko, po drugie, bo szofer palił. A w moim umyśle palący szofer łączy się zawsze z pustem autem.
— Synu mój! — zawołał Elk z podziwem. — W panu ukryty jest genjusz!
275


I odnotował sobie nazwisko nowego kandydata do Scotland Yardu.
— Zgadzam się z tym policjantem wiejskim, — rzekł, gdy wrócili do Rollsa. — Auto było puste, a to tłumaczy nieobecność motocyklisty. Musimy szukać między Morby a Wellan.
Poruszali się teraz z szybkością piechurów. Reflektory zostały skierowane wbok, tak że oświetlały rowy przydrożne. Nie ujechali jeszcze pięciuset jardów, gdy Elk zawołał:
— Stój!
I wyskoczył. Po kilku minutach zawołał Dicka. Trzej mężczyźni pobiegli naprzeciw detektywa, który stał przed wielkim, czerwonym motocyklem, ukrytym pod osłoną rozwalonego muru kamiennego. Poprzednio minęli motocykl, gdyż stał on za murem, a jedynie odblask światła na kierowniku doprowadził do odkrycia. Dick podbiegł do auta i nastawił reflektory tak, że motocykl został zupełnie oświetlony.
Był nowiutki, choć cały pokryty błotem; latemie miał zimne. Elk wpadł na szczęśliwy pomysł. Ztyłu za siodełkiem umocowany był rzemieniami woreczek z narzędziami. Elk otworzył go.
— Jeżeli to nowa maszyna, to fabrykant wypisał tam nazwisko i adres nabywcy, — rzekł.
Elk zajrzał do środka.
— Na Mojżesza! — zawołał.
Na surowej skórze widniał starannie odmalowany napis:
„Joshua Broad, 6 CaDerley House, Catiendish Sguare“.
276

ROZDZIAŁ XLI.
Chatka w kamieniołomie.
Pierwszem wrażeniem Elli, gdy weszła do kuchni, było, że zawieszony na sznurze pod sufitem do wysuszenia obrus spadł.
Ze zdumiewającą szybkością została spowita od tyłu w fałdy ciężkiego, mokrego płótna. Otoczyło ją jakieś ramię, jakaś ręka zatkała jej usta i przechyliła głowę do tyłu. Chciała krzyczeć, ale nie zdołała wydobyć głosu. Kopnęła nogą w drzwi, ale żelazne ramię otoczyło jej kolana. Usłyszała dźwięk jakby dartego materjału, i członki jej zostały związane. Po lodowato zimnym przeciągu poznała, że otworzono drzwi, a w następnej chwili znalazła się w ogrodzie.
— Idź! — syknął jakiś głos, i Ella uczuła, że nogi jej znowu są wolne. Nie widziała nic, czuła tylko, jak deszcz spływał potokami na tkaninę, spowijającą jej głowę i jak wiatr dął jej z całą siłą w twarz. Po chwili podniesiono ją i wsadzono do auta. Słyszała, jak ktoś siadł obok niej i jak auto ruszyło. Potem zręczna ręka zerwała jej tkaninę z głowy. Na jednem z przednich siedzeń znajdowała się ciemna postać, której twarzy nie mogła dostrzec.
— Kto pan jest, czego pan chce? — zapytała Ella. Ale zanim jeszcze głos tego człowieka dotarł do jej uszu, wiedziała, że jest w mocy Wielkiej Żaby.
— Chcę ci dać jeszcze jedną szansę, — rzekł stłumiony głos. — Po tej nocy termin minie.
Z wysiłkiem opanowała Ella drżenie głosu i zapytała:
— Czego pan chce ode mnie?
— Zobowiążesz się poślubić mnie i rano opuścić Anglję. Mam do ciebie tyle zaufania, że wystarczy mi twoje słowo.
277

Ella potrząsnęła gwałtownie głową, potem uświadomiła sobie, że w ciemności nieznajomy nie mógł widzieć tego gestu.
— Nie zrobię tego, — odpowiedziała spokojnie. Podczas całej podróży nie padło więcej ani słowo. Raz tylko człowiek w masce — mimo zasuniętych firanek dojrzała odblask światła na okularach z miki, gdy auto mijało wieś — wydał szeptem jakiś rozkaz, a człowiek, który siedział obok niego, wyjrzał przez tylne okienko.
— Nic! — odpowiedział.
Nie zadawano jej żadnej przemocy, nie trzymano jej, nie związano, ale wiedziała, że myśl o ucieczce byłaby szaleństwem.
Jechali teraz wolniej, i auto zatrzymało się. Mężczyźni wyskoczyli, Ella wysiadła ostatnia. Jakiś człowiek chwycił ją za ramię i pociągnął przez otwór w płocie na niezaorane pole, jak jej się zdawało.
Drugi przyniósł płaszcz deszczowy i pomógł jej go włożyć. Deszcz lał ciągle strumieniami.,,Żaba“ ruszył pierwszy, nie oglądając się za siebie. Ella poślizgiwała się nieraz i byłaby padła, gdyby nie trzymała jej tak mocno ręka mężczyzny.
— Dokąd mię pan prowadzi? — zapytała wreszcie. Nie otrzymała odpowiedzi. Zastanawiała się, czy nie udałoby się jej wyrwać i uciec w ciemności. Właśnie w tej chwili, gdy jej błysnęła ta myśl, ujrzała po prawej stronie odblask wody, okrągłą, upiornie bladą powierzchnię.
— To Morby Fields, — rzekła, gdyż w tej chwili poznała miejscowość. — Prowadzi mię pan do kamieniołomu!
Znowu nie było odpowiedzi. Szli naprzód bez wytchnienia, aż Ella zorjentowała się, że muszą być już blisko kamieniołomu. Ciekawa była, jaki los czeka ją, jeżeli będzie się nadal
278

uporczywie wzbraniała spełnić żądanie „Żaby“. Czy ten człowiek chciał ją zabić?
— Czekaj! — rzekł „Żaba nagle i znikł w ciemnościach. Potem ujrzała światło, wychodzące z małej chatki drewnianej. Właściwie były to dwa oświetlone czworokąty, podłużny i kwadratowy. Drzwi i okno. Kwadrat okna ściemnił się natychmiast, gdyż zamknięto okiennicę. Potem zobaczyła na tle drzwi postać „Żaby“ z dziwacznem nakryciem głowy.
— Chodź! — rozkazał, a Ella podeszła do niego, jak zahipnotyzowana. Przy drzwiach chatki chciała się cofnąć, ale ręka jego uchwyciła mocno jej ramię.
Wciągnięto ją do wnętrza chatki, zamknięto i zaryglowano drzwi — była sama z Wielką Żabą. Ciekawość jej przewyż — sz.ała teraz lęk. Rozejrzała się w małej izdebce. Miała ona mniej’ więcej sześć jardów długości i cztery szerokości. Umeblowanie było skromne, stół, łóżko, dwa krzesła, kominek. Drewniana podłoga pokryta była starym, brudnym dywanem. Przy j’ednej ze ścian stały długie cylindry szklane, zawierające opalizującą substancję czy płyn. Obok uj’rzała dwie podłużne skrzynki, zupełnie nowe.
Zamaskowany poszedł za jej wzrokiem. Usłyszała jego chichot.
— Złoto! — rzekł. — Twoj’e złoto... nasze złoto. Miljon funtów szterlingów!
Ella patrzała oślepiona.
— Siadaj’, — rzekł. Mówił szybko, jak człowiek interesu. Spodziewała się, że usiądzie naprzeciwko niej, że zdejmie maskę. Ale zawiodła się. Przez mikowe okulary widziała, jak oczy jego obserwowały ją gniewnie.
— No, Elio Bennett, czy chcesz zostać moją żoną? Czy też wolisz zapaść się w upragnioną nicość? Opuścisz ten dom jako moja żona albo jako trup.
279

Wstał, podszedł do cylindrów szklanych i stuknął w nie palcem.
— Rozbiję jeden z nich i zdejmę maskę. Będziesz miała przynajmniej tę satysfakcję, że dowiesz się przed samą śmiercią, kim jestem. Ale tylko przed samą śmiercią!
— Nigdy pana nie poślubię! — zawołała Ella. — Nigdy! Gdybym nie miała innego powodu, to choćby ze względu na nikczemną intrygę pańską wobec mego brata.
— Twój brat jest głupcem, — rzekł głuchy głos, — a mógł uniknąć tych mąk, gdybyś mi była wtedy odrazu przyrzekła, że mię poślubisz. Miałem w pogotowiu pewnego człowieka, pół-idjotę, który wyznałby, że to on zamordował Brady ego, a ja sam wziąłbym na siebie ryzyko potwierdzenia jego zeznań.
— Tak, ale dlaczego mnie właśnie pragnie pan za żonę? — zapytała Ella.
Brzmiało to banalnie, prawie głupio, ale sytuacja była tak groteskowa, że Ella wypowiedziała to z zimną krwią, bez wzruszenia wewnętrznego.
— Bo cię kocham, — brzmiała odpowiedź. — Nie wiem, czy kocham cię tak, jak Gordon. Może idzie o to, że jesteś czemś, czego ja nigdy nie mogę posiadać i co mi się dlatego wydaje cenniejszem od wszystkiego na świecie. Nigdy jeszcze nic nie oparło się memu życzeniu.
— Raczej śmierć powitam z radością, — rzekła Ella szybko i usłyszała znowu jego stłumiony chichot.
— Bywają rzeczy gorsze od śmierci dla subtelnej dziewczyny, — rzekł zamaskowany znacząco. — Umrzesz wtedy dopiero, gdy wszystko będzie skończone.
Spojrzał na nią, a błysk jego oczu zmroził jej krew w żyłach.
280

— Może nigdy nie zobaczysz mojej twarzy, — rzekł i wyciągnął rękę do lampy naftowej, stojącej na stole. Wolno przykręcał knot, a płomień malał coraz bardziej i bardziej.
W tej chwili przy drzwiach rozległo się ciche pukanie.
— Tap — tap — taptap — tap.
,,Zaba“ znieruchomiał z ręką przy lampie.
— Tap — tap — taptap — tap.
Wykręcił nieco światło i podszedł do drzwi.
— Kto tam? — zapytał.
— Hagn! — odparł cichy głos, a,,Zaba“ cofnął się zdumiony. — Otwieraj! szybko!
,,Zaba“ odsunął ciężką sztabę żelazną, wyjął z kieszeni klucz i otworzył.
— Hagn, jak się wydostałeś?
Drzwi pchnięto z taką siłą, że zamaskowany padł na przeciwległą ścianę, zaś Ella wydała okrzyk radości.
W drzwiach stał człowiek bez kapelusza, w ociekającym od deszczu palcie.
Był to Joshua Broad.
— Wtył!
Nie patrzał na nią, ale Ella wiedziała, że słowa te od-nosiły się do niej i wtuliła się nieruchomo w kąt pokoju. Obie ręce Broada tkwiły w kieszeniach płaszcza. Nie spuszczał oczu z maski.
— Harry, — rzekł stłumionym głosem, — wiesz, czego żądam.
— Masz, co ci się należy! — padło z ust Żaby. Dwa strzały rozległy się równocześnie i zamaskowany padł pod ścianę. Noga jego oddalona była zaledwie o kilka cali od cylindrów — podniósł ją do kopnięcia. Ale Broad strzelił
281

po raz drugi, i,,Zaba“ padł na grzbiet, uderzając głową o kominek. Powstał jeszcze, padł znów z krótkiem, zdła — wionem westchnieniem — i wyciągnął ramiona.
Potem rozległy się za drzwiami dźwięki głosów, chlupanie nóg po rozmiękłym gruncie, i John Bennett wpadł do chatki. Ella rzuciła się w jego ramiona. Elk i Dick zatrzymali się przy drzwiach, przyglądając się tej scenie.
— Moi panowie, — rzekł Joshua Broad, stając naprzeciw trzech mężczyzn, — biorę was na świadków, że zabiłem tego człowieka w obronie życia. To jest Wielka Żaba! Nazwisko jego jest Harry Lyme. Jest byłym więźniem angielskim.
— Wiedziałem, że to Harry Lyme, — rzekł Elk.
Broad schylił się i sięgnął ręką za kamizelkę leżącego.
— Tak, nie żyje. Przykro mi bardzo, że zabrałem panu łup, mr. Elk, ale to była nieunikniona konieczność, abym go zabił. Gdyż jeden z nas dwu musiał tej nocy umrzeć.
Elk klęknął przy nieruchomej postaci i począł zdzierać z jej twarzy maskę gumową.
— Tutaj zabito Gentera, — rzekł Dick Gordon cicho. — Widzi pan gaz?
Elk spojrzał na cylindry i kiwnął głową. Potem oczy jego zwróciły się w stronę Amerykanina.
— Saul Morris, jeżeli się nie mylę? — rzekł.
„Joshua Broad“ skinął potakująco głową. Elk podrapał w zakłopotaniu podbródek i spojrzał znowu na leżącą postać.
— No, Żabo, pokaż nam swoją twarz! — rzekł i zerwał maskę.
Ujrzał twarz filozofa Johnsona!
282

ROZDZIAŁ XLII.
Mr. Broad wyjaśnia.
Światło słoneczne wpadało przez okna Maytree Cottage; nakrycia nie uprzątnięto jeszcze po śniadaniu, gdy Amerykanin rozpoczął opowieść swoich dziejów.
— Nazwisko moje jest, jak się pan słusznie domyślił, mr. Ełk, Sauł Morris. Z moralnego punktu widzenia jestem przestępcą, chociaż podczas ostatnich dziesięciu lat nie dopuściłem się żadnego czynu sprzecznego z prawem. Uro-dziłem się w Hertford, w stanie Connecticut.
Nie chcę panów obrażać, prosząc was o sympatję dla mego zawodu. W każdym razie przyszedłem na świat z lekką ręką i wielkiem pożądaniem bogactwa, któregobym sam nie zapracował. Nie byłem zepsuty, ani sprowadzony na ma-nowce, nie miałem złego towarzystwa. W istocie karjera moja była dość niepodobna do żywotów innych przestępców.
Studjowałem włamania bankowe, jak lekarz studjuje anatomję, i osiągnąłem wyczerpującą znajomość wszelkiego rodzaju kas ogniotrwałych. Kiedy zdecydowałem się na wkroczenie na swoją drogę, pracowałem przez pięć lat w fabryce największego angielskiego wytwórcy kas ognio-trwałych w Wolverhampton. W wieku dwudziestu pięciu lat wróciłem do Ameryki i zaopatrzyłem się w komplet narzędzi do włamań, który kosztował mię kilka tysięcy dolarów.
Przy pomocy tych narzędzi wyłamałem — zupełnie sam — kasę ogniotrwałą Ninth National Banku, a ta pierwsza próba przyniosła mi trzysta tysięcy dolarów. Nie będę panom dawał listy swoich włamań. 0 niektórych zapomniałem już, inne nie są ważne lub zawierają zbyt wiele rozczarowań, aby się wdawać w szczegóły. Niech panom

wystarczy, iż prócz tych moich słów niema najmniejszego dowodu, że włamania te dokonane zostały przeze mnie. Nazwisko moje wymieniano w związku z jednem jedynem tylko włamaniem, mianowicie do kasy ogniotrwałej na okręcie Mantania.
W roku 1898 dowiedziałem się, że Mantania przewozi do Francji pięćdziesiąt pięć miljonów franków w walucie papierowej. Pieniądze te poddane zostały uprzednio ciśnieniu prasy hydraulicznej dla zmniejszenia ich objętości i zapakowane były w dwóch mocnych skrzynkach drewnianych. W jednej skrzynce znajdowało się trzydzieści pięć paczek, w drugiej dwadzieścia paczek po tysiąc banknotów tysiąc — frankowych.
Okręt miał zajechać do jakiegoś portu francuskiego, zdaje się, że do Havru, gdyż statki oceaniczne me lądowały jeszcze wówczas w Cherbourgu. W owym czasie kradzież była już właściwie wykonana. Pozostawiłem w kasie podrobione skrzynki o takim samym wyglądzie, i wszystko zdawało się w najlepszym porządku, gdy ku wielkiemu memu niezadowoleniu, przejeżdżając koło wybrzeża Irlandji, straci-liśmy łopatę propellera. Kapitan Mantanji zdecydował się wylądować w Southampton, me dojeżdżając wcale do portu francuskiego. Zmiana planu podróży wpływa na człowieka mego zawodu, jak zmiana planu bitwy na oficera. Przy tej pracy miałem pomocnika. Człowiek ten umarł później na delirium tremens. Przedsięwzięcie było zakrojone na zbyt szeroką skalę, abym mógł pracować sam, a miałem do-stateczne powody, by ufać swemu pomocnikowi.
— Harry Lyme? — zapytał Ełk.
„Joshua Broad“ potrząsnął przecząco głową.
— — Nie, myli się pan. Nie wymienię jego nazwiska, człowiek ten nie żyje, a był dla mnie wiernym i rzetelnym towarzyszem, chociaż miał skłonność do wypitki, której to
284

słabości ja nie podzielałem z nim. Zmiana planu podróży znaczyła dla nas, że musimy znaleźć pretekst, aby się w Sout — hampton wydostać na ląd. I to jeszcze przed odkryciem kradzieży. Nie wydawało się jednak prawdopodobnem, aby się nam to udało.
Na szczęście panowała mgła, i musieliśmy jechać wzdłuż wybrzeża bardzo wolno. Jeżeli przypominacie panowie sobie okoliczności, to pamiętacie jeszcze, że Mantania zderzyła się z holownikiem, jadącym do Portsmouth. I oto nadarzyła się dla nas sposobność. Z otwartego przejścia na pokładzie, gdzie czekaliśmy ze swoim bagażem, rzuciłem oba kuferki na pokład holownika, ja zaś i mój przyjaciel sko-czyliśmy za niemi. Jak powiedziałem, panowała gęsta mgła, i załoga holownika odkryła nas wówczas dopiero, gdy Mantania rozłączyła się z nim. Aczkolwiek historyjka, którą opowiedzieliśmy kapitanowi, brzmiała bardzo podejrzanie, uwierzył nam tem chętniej, że poparłem jej wiaro — godność dwudziestodolarowym banknotem.
Z wielkiemi trudnościami wylądowaliśmy późnym wieczorem w Portsmouth, gdzie nie było rewizji celnej, i szczę-śliwie wydostaliśmy się ze swemi kuferkami na ląd. Za-mierzaliśmy spędzić noc w Portsmouth. Ale gdyśmy odszukali polecony nam zajazd, udaliśmy się do gospody, aby coś wypić, i usłyszeliśmy tam wiadomość, która zmroziła nam krew w żyłach. Dowiedzieliśmy się, że włamanie zostało już odkryte i że policja szuka dwóch ludzi, którzy ukryli się na holowniku. Że zaś sam kapitan holownika polecił nam nasz zajazd, małą mieliśmy nadzieję ucieczki.
W każdym razie rzuciliśmy się ku domowi, a gdyśmy opuszczali ulicę z jednej strony, z drugiej nadchodziła już policja. Puściliśmy się pieszo w dalszą drogę i o świcie przybyliśmy do miejscowości, zwanej Eastleigh. Kiedyśmy stanęli w Eastleigh, towarzysz mój udał się do miasta po

zakupy i nie powrócił. Poszedłem go szukać i znalazłem pijanego zupełnie na ulicy. Nie miałem innego wyjścia, jak pozostawić go tam.
Ale obydwa kuferki były dla mnie za ciężkie i musiałem znaleźć jakieś wyjście. Wtem spostrzegłem stary dom, na którym widniała tabliczka z ogłoszeniem, że dom ten jest wystawiony na sprzedaż. Przelazłem przez płot, obej-rzałem sobie wszystko jak najdokładniej i przekonałem się, że na końcu zaniedbanego ogrodu znajdowała się stara studnia, pokryta zgniłemi pniami. Spuściłem lżejszy z kuferków do tej studni i nakryłem leżącemi dokoła rupieciami. Gdybym był ukrył wówczas oba kuferki, zaoszczędziłbym sobie wielu przeżyć. Ale obawiałem się pozostawiać na jednem miejscu wszystkie z tak wielką zuchwałością zdobyte pieniądze. Zanotowałem sobie nazwisko i adres sprzedawcy domu, jakiegoś adwokata w Winchester, zabrałem z sobą drugi kuferek, kupiłem sobie w Winchester nowe ubranie i pomówiwszy z adwokatem, spędziłem tam mile dzień. Miałem przy sobie dość jeszcze pieniędzy angielskich, aby dokonać kupna. Wydałem ścisłe polecenia, że dom bezwarunkowo nie może być wynajęty i wszystko ma pozostać w tym stanie, w jakim było, aż nie powrócę z podróży do Australji. Gdyż grałem rolę Australijczyka, który chce sobie nabyć dom.
Z Winchester pojechałem do Londynu, nie przeczuwając nawet, w jakiem się znajdowałem niebezpieczeństwie. Przyjaciel, którego porzuciłem na drodze, podał mi kiedyś adres jednego ze swoich przyjaciół, niejakiego Harry ego Lyme, który miał być największym włamywaczem w Europie. Twierdził on, że Lyme dopomoże mi w każdym kłopocie.
A kłopot nadarzył się wnet. Pierwszym człowiekiem, którego ujrzałem, stanąwszy na dworcu Waterloo, był skarbnik okrętu Mantania, zaś detektyw okrętowy znajdował

się w jego towarzystwie. Na szczęście jakiś pociąg podmiejski odjeżdżał właśnie z przeciwległego peronu, pojechałem nim do Surbiton i inną drogą powróciłem do Londynu. Później dowiedziałem się, że towarzysz mój został aresztowany i po pijanemu wyznał wszystko, czego od niego żądano. Nie pozostawało mi nic innego, jak ukryć resztę pieniędzy, trzydzieści pięć miljonów. I wówczas pomyślałem o Harry’m Lyme.
Przeczytałem w gazetach, że specjalne oddziały policyjne mają za zadanie strzec domów znanych przestępców angielskich, do których się napewno zwrócę. Ale ja postano-wiłem mimo to dotrzeć do Lyme’a.
Dom jego znajdował się na jakiejś podejrzanej uliczce w Camden Town. Mgła była gęsta, z trudnością orjento — wałem się w brudnych zaułkach. Jakiś człowiek otworzył mi dopiero po długiem wahaniu i wprowadził mię do małego pokoiku, oświetlonego przez jedną tylko latarkę, stojącą na stole. Pokój był także pełen mgły, gdyż okno było otwarte, aby Lyme miał zawsze sposobność do ucieczki.
„Pan jest tym Amerykaninem?“ zapytał. „Oszalał pan chyba, żeby teraz przychodzić! Od południa policja ob-serwuje dom“.
Opowiedziałem mu pokrótce, w jakich się znajduję opałach. „Mam tu trzydzieści pięć miljonów franków — to znaczy miljon trzysta tysięcy funtów szterlingów“, rzekłem. „Starczy to dla nas obu. Czy może pan ukryć to gdzieś, zanim ja zdołam uciec?“
„Tak“, rzekł natychmiast. „Co dostanę za to?“ „Połowę“, obiecałem mu. Wydawał się zadowolony. Byłem zdziwiony, słysząc, że mówi on głosem i tonem człowieka wykształconego. Później dowiedziałem się, że był wykolejeńcem i przygotowywał się początkowo do innego zawodu, ale — podobnie jak ja — obrał łatwiejszą drogę zbogacenia się.
287

Nie uwierzycie panowie, jeżeli wam powiem, że nie zapamiętałem jego twarzy.
Przyczyną był fakt, iż uwaga moja skoncentrowana była wyłącznie na żabie, wytatuowanej na przegubie jego ręki. Tak, usunął ją potem wielkim nakładem kosztów zapomocą operacji, której dokonał pewien lekarz hiszpański w Valładolid.
Żaba ta wytatuowana była nieco ukośnie, i Lyme wiedział równie dobrze, jak ja, że nosił znak, który mię zawsze przywiedzie do niego, gdziekolwiekby był.
Umówiliśmy się, że w razie szczęśliwego przybycia do Ameryki dam mu telegraficznie znać pod umówionym adresem, a on przyśle mi natychmiast w liście poleconym do Grand Hotelu w Montrealu połowę pieniędzy.
Krótko mówiąc, ucieczka moja powiodła się. W określonym czasie byłem w Stanach Zjednoczonych i natychmiast po przybyciu zatelegrafowałem do Lyme a.
Pieniądze nie nadeszły.
Zatelegrafowałem znowu, tym razem z Montrealu, gdzie czekałem na nie, — nie nadeszły znowu. W kilka miesięcy później dowiedziałem się z gazet, że Lyme utonął w drodze do Guernsey.
W rzeczywistości Lyme żył. Przeniósł się do jakiegoś miasta w hrabstwach centralnych, gdzie mieszkał przez sześć miesięcy jako skromny kupiec. W tym czasie zmienił zwolna swój wygląd zewnętrzny. Zgolił wąsy i osiągnął sztuczną łysinę przez zastosowanie środków chemicznych. Żyjąc tak w osamotnieniu, począł zwolna organizować Bractwo Żab. Celem tego stowarzyszenia było chwilowo tylko jak najszersze rozpowszechnienie znaku, po którym mogłem go rozpoznać.
Początkowo nie miał zapewne nic innego na celu. Ale nikt nie da się namówić, aby znosił napróżno męki tatuo-wania, musiał więc nadać organizacji określony cel i kapitał.

Z tych małych zaczątków powstała potężna szajka Żab. Jednym z pierwszych, z którymi wszedł w kontakt, był stary przestępca, Maitland, człowiek, który nie umiał pisać ani czytać.
Słuchacze Broada podnieśli głowy.
— Naturalnie! — zawołał Elk i stuknął się w kolano.
— To jest wyjaśnieniem tajemnicy „dziecka“!
— Dziecko nie istniało nigdy, — uśmiechnął się Broad.
— Dzieckiem był sam Maitland, który potajemnie uczył się pisać. Zabawka dziecka, o której opowiadał Johnson, była jego wymysłem, aby panów wprowadzić w błąd. Gdy Johnson znalazł Maitlanda, przybył do Londynu i założył „Dom Bankowy Maitlanda**. Maitland nie miał nic innego do roboty, jak siedzieć w biurze i wyglądać malowniczo i nieprzystępnie.
Najskromniejszy jego urzędnik, jeden z najzręczniejszych aktorów, jakich kiedykolwiek spotkałem, był rzeczywistą głową przedsiębiorstwa, a pozostał on urzędnikiem Maitlanda, póki mu to było wygodne. Gdy poczuł, że poczynają się nad nim gromadzić chmury podejrzenia, kazał się wydalić. A gdy sądził, że domyśliliście się w nim „Wielkiej Żaby**, kazał jednemu ze swych ludzi, aby do niego strzelił z pustego naboju.
Tymczasem organizacja Żab rozrastała się i Lyme począł się zastanawiać, jak ją wykorzystać. Codzień przybywali nowi rekruci, co kosztowało moc pieniędzy.
Ale wybrańcami z tych szumowin byli tylko dwaj czy trzej wybitniejsi złoczyńcy. Jednym z nich był Balder, drugim Hagn. Może byli i inni jeszcze, których już teraz nigdy nie poznamy. Jako rzeczywisty kierownik firmy Maitlanda, nie miał trudności z dysponowaniem swemi frankami.
19 Wallace: Bractwo wielkiej żaby
289

A gdy mu się spekulacje nie udawały, znajdował drogi, na których mógł odzyskać straty. Przy transakcji z akcjami żelaza omal nie skręcił karku. Wówczas za sprawą „Żaby“ przeniósł się do wieczności jedyny człowiek, który mógł mu zaszkodzić. Ilekroć trzeba było zabić człowieka, czy to był attache wojskowy, czy zwykły kupiec, który poważył się spekulować na jego niekorzyść, Johnson nie wahał się nigdy. Popełnił tylko jeden wielki błąd. Kazał Mait — landowi żyć nadal jak nędzarzowi w zakupionym przez siebie domu. Gdy się przekonał, że Elk wyszpiegował starego, kazał mu się przeprowadzić na Berkeley Square, sprawił mu nowe ubrania, zaś gdy Maitland odważył się pojechać do Horsham, zabił go. Widziałem, jak morderca uciekał, gdyż znajdowałem się w chwili oddania strzałów na dachu. Sam z trudnością wtedy umknąłem.
Ale powracam do wydarzeń swego życia. Po pięciu latach nie posiadałem już nic i postanowiłem podjąć nową próbę odzyskania swoich pieniędzy. Czekała na mnie przecież jeszcze olbrzymia suma w Eastleigh — oczywiście, gdybym nie został poznany jako człowiek, który kupił ten dom. Wiele czasu upłynęło, zanim się upewniłem, że mnie tam nie znano, poczem z aktem kupna w kieszeni popłynąłem na statku bydlęcym do Anglji i wylądowałem, jak to panowie słusznie stwierdziliście, z kilkoma dolarami w Southampton. Pojechałem wprost do tego domu, który znajdował się teraz w stanie kompletnej ruiny i ulokowałem się tam jak mogłem, pracując po całych nocach przy studni, aby wydobyć skrzynkę z pieniędzmi. Kiedy tego dokonałem, pojechałem do Paryża, a resztę mojej historji znacie już panowie sami.
Rozpocząłem poszukiwania Żaby. Ale przekonałem się rychło, że gdybym polegał tylko na tatuowaniu, wysiłki moje byłyby daremne. Kiedy odkryłem, że Maitland był Żabą, ograniczyłem się w badaniach do jego biura. Za-

pomocą bardzo prostego podstępu przekonałem się, że Maitland był analfabetą.
Pewnego dnia zagadnąłem go w pobliżu jego domu i pokazałem mu kopertę, na której napisałem: „Pan jest oszu-stem!“ Zapytałem go, gdzie jest dom, wymieniony w tym adresie. Maitland wskazał jakiś dom w końcu ulicy i oddalił się szybko. Od tej chwili wiedziałem, że Johnson był Wielką Żabą.
Johnson był genjuszem. Sposób, w jaki kierował tą olbrzymią organizacją, i to właściwie wyłącznie w godzinach pozabiurowych, zasługuje na najwyższy podziw. Wszystkich wciągał w sieci, a jednak nikt go nie znał.
Zdaje się, że to wszystko, co mam panom do powiedzenia, a teraz będę was chyba musiał pożegnać na zawsze.
Gdy Joshua Broad odjechał do Londynu, Dick odprowadził Elka do furtki ogrodowej.
— Nie będę teraz przez niejaki czas w biurze, — rzekł tonem usprawiedliwienia.
— Spodziewałem się tego, — rzekł Elk z uśmiechem, — ale niech mi pan powie, kapitanie Gordon, co się stało z temi dwiema skrzynkami drewnianemi, które wczoraj w nocy stały w chatce w kamieniołomie?
— Nie widziałem żadnych skrzynek, — rzekł Dick.
— Ale ja! — ’ zawołał Elk. — Były tam, gdyśmy odprowadzali miss Bennett, a kiedy powróciłem z policją, już ich nie było. Joshua Broad znajdował się w chatce przez cały czas.
Spojrzeli po sobie. — Zdaje się, że nie będę tej sprawy zbyt blisko badał, — rzekł Dick, — zawdzięczam Broadowi wiele.
— Właściwie ja także! — rzekł Elk i zawstydził się nieco swego zapału. — Czy pan wie, że on mię wczoraj nauczył
291

pewnego poematu? Poemat ten ma około stu pięćdziesięciu wierszy, ale ja umiem tylko dwa początkowe:
„Wilhelm Zdobywca chce Anglji jarzmo nieść,
Bitwa pod Hastings, dziesięć — sześćdziesiąt sześć”.
To cudowny wiersz, kapitanie Gordon, gdybym go znał przed dziesięciu laty, mógłbym być dzisiaj prezydentem policji w Londynie!
Idąc w stronę dworca kolejowego, Elk długo jeszcze machał chusteczką.
Słońce świeciło na wilgotne od rosy łodygi malw, rosnących w ogrodach koło domków wiejskich. Nagle z jakiegoś kąta wyskoczyło małe, zielone stworzonko, a Elk zatrzymał się i obserwował je długo.
Mały gad rozglądał się dokoła i także obserwował detektywa wyłupiastemi, czarnemi, nieruchomemi oczkami.
— Hej, żabo! — Inspektor Elk podniósł ostrzegawczo palec. — Wracaj lepiej do domu — twoje panowanie skończyło się już.
Jakby zrozumiawszy jego słowa, żabka jednym skokiem schroniła się w gęstwinę wysokiej trawy.
KONIEC.

W najbliższym czasie przystąpimy do wydania powieści kryminalnych nowego autora
POLSKIEGO WALLACEA.
Jest nim
SOJKA
Wśród autorów, reprezentujących powieść kryminalną i fantastyczną, najbardziej poczytnym i najbardziej łubianym będzie wkrótce Sojka. Każda jego powieść będzie rozchwytywana i każda niemal przerabiana na scenę i na film. Powieści Sojki mimo całej nieprawdopodobnej fantastyczności fabuły nie oburzają zdrowego rozsądku i cieszyć się będą niebywałą wziętością.
W przygotowaniu mamy 15 powieści
Sojki
Wyłączne prawa na Polskę:
Instytut Wydawniczy „Renaissance“
293

, Wyborowe dzieła
JAKOBA WASSERMANNA
„Corriere della Sera“:
Romanse Jakóba Wassermanna, rozchodzące się w miljonach egzemplarzy w Europie i Ameryce malują zagadnienia życia współczesnego w sposób swoisty, nie mający odpowiednika w literaturze europejskiej.
Człowiek Złudzeń
Trylogja: „KRYSTJAN**, „EWA“, „RUT“
„Krystjan“ przełożyła Dr. E. Wilder;,,Ewa“ i „Rut“ przełożył F. Mirandola. Powieść ta, wspaniała w treści i celu, jest czasem naszego czasu, oddechem naszego oddechu, krwią naszej krwi. Tętno jej wybija rytm naszego serca, a płomienne przemienienie drugiego tomu uczy nas rozumieć znaki dni dzisiejszych. Język Wassermanna to styl brokatowy, przetykany krwią i łzami. Atoli ponad artystyczne wrażenie dzieła wyrasta jeszcze przeżycie duchowe. Artysta Wassermann ustępuje miejsca ewangeliście. 1 odkładamy to wielkie dzieło z pokorą i podziwem, jako dokument epoki, która stworzyła ponury, krwawy chaos nienawiści, aby zrodzić gwiazdę tańczącą wszechobejmującej miłości.
Maski Erwina Reinera
Powieść przełożył Marceli Tarnowski
Subtelny znawca duszy męskiej kreśli w tej powieści przytłaczający swym ogromem obraz zmagań człowieka.
Z poza zmieniających się jak w kalejdoskopie masek Erwina Reinera wyłania się wreszcie prawdziwa twarz mężczyzny niezdolnego do wzruszeń, który mocą nieznanych, drzemiących w nim potęg rzucony zostaje nagle w wir namiętności.
Dziecię Europy czyli KACPER HAUSER Powieść przełożył L. Belmont
Mistrz współczesnego romansu, Wassermann na tle ciemnej sprawy rzeczywistego Hausera wysnuł tak głęboką, prawdziwą historję tragicznej duszy dziecka, że czytelnik staje przed nią ze łzami w oczach, z gardłem ściśniętem mocą przerażeń. Niema książki, w którejby dano tak potężny obraz rozwoju duszy ludzkiej, jak w tej genjalnej, niezwykłej powieści. Od czasu ukazania się słynnej powieści „Oliwer Twift“ żadna inna książka nie porwała tak mocą swych wrażeń czytelnika, jak ta doskonała powieść Wassermanna.
Usta Nigdy Niecalowane
Przekład L. Belmonta
Opowieść mistrzowska o dziewczęciu, którego cudnych ust nikt nie tknął za życia — o demonie kobiecie, kuszącej do zbrodni obietnicami wyrafinowanych rozkoszy — i o wytwornym starcu, napawającym się skrycie uciechami biblijnego patrjarchy.
Złote Zwierciadło
Powieść
W zwierciadle tem zobaczycie mnóstwo znajomych twarzy i postaci. Kobiety, mężczyźni, zwierzęta, wieśniacy, artyści, dziwacy, zbrodniarze, głupcy, sny i cuda; wszystko to odzwierciadla się w tem szkle przedziwnem.
I SPRAWA MAURIZIUSA
Urok życia — Groza śmierci Powieść przełożył Marceli Tarnowski
= Sprawiedliwości zamiast prawa!, E
5 „Jeśli możemy sobie czego życzyć, to pragnęlibyśmy tylko, aby nie było wkrótce E j prawnika, nie było adwokata, nie było sędziego, nie było wogóle człowieka, E: któryby nie wchłonął w siebie po wszystkie czasy tego hymnu tęsknoty człowieczej E = za sprawiedliwością.44
Niewolnicy Życia przełożył L. Staff
Wielka powieść o małżeństwie