Dyskusja indeksu:PL Duchińska - Antologia poezyi francuskiej XIX wieku.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

PRZEKŁADY Z WIKTORA HUGO.


I. Z LEGENDY WIEKÓW.

I. Aymerillot.

Karol z brodą zarosłą, z groźną w oku chmurą Wraca z kraju Hiszpanów i woła ponuro:

„Nieszczęsny Ronceralu! zdrajco Ganelonie!”

Bo żal ściska mu serce po Rolanda skonie,

I po skonie tych parów dwunastu, co razem Z dzielném wojskiem pod wroga polegli żelazem.

Góral powraca w góry, wchodzi w próg swój śmiało, Ściska żonę i rzecze: — „Ha! dobrze się stało!”

Krwawy łuk zmywa w zdroju, co w pobliżu płynie,

A kości bohaterów bieleją w dolinie.

Dobry król czuje ciężki żal w sercu stroskanem,

I koń jego Syryjczyk żałosny wraz z panem.

Płacze mocarz — och, łzami płacze on krwawemi Za wodzami dwunastu, kwiatom Franków ziemi,

Których ramię waleczne nigdy nie omdlało,

On płacze za Rolandem, za straconą chwałą,

Bo złowrogićtn przeczuciem w mętną przyszłość sięga; On, przed którym hiszpańska runęła potęga.

Wie, że z gór tych wnet rozgrzmi pieśń po éwiecie całym

0 mężnych, co polegli pod chłopstwa nawałem.

Karol jedzie trzy doby nic ustając wcale,

Aż stanął na najwyższej Pirenejów skale

1 wzrok orli wlepiwszy w przestrzeń niezmierzoną,

Widzi zdała, na wzgórzu, za mglistą osłoną Warownię, wkrąg objętą potrójnemi mury;

Przy każdej bramie baszty dwie sterczą do góry,

r

I niby las, owiany w powietrzne błękity,

Trzydziestu groźnych wieżyc najeżone szczyty. Saraceńskie krużganki świecą się wokoło,

Grubo zewnątrz oblane żywicą i smołą.

A za niemi z pośrodka warownego miasta,

Olbrzymich kształtów wieża w obłoki wyrasta;

Blanki jej ołowiane, a w każdej strzelnicy,

Ze wzrokiem wytężonym czatują łucznicy,

A na złotym jéj szczycie, wielki jak tarcz słońca Dyament lśni wokoło blaskiem barw tysiąca I strumieniem światłości oblewa krąg cały.

A na lewo poważnie kipią morskie wały I do podnóża grodu białe niosą żagle.

Karol ’i góry dopatrzył gród i zadrżał nagle.

O! mądry mój Naimie, patrz, patrz, tam daleko,

Jakiż to gród potężny połyska nad rzeką?

Kto posiądzie go, wieczną okryje się chwałą,

Jam smutny, mnie się raczej weselić przystało.

Gdybym tu z lat dziesiątek strawił w ciężkiéj zbroi!

Hej łucznicy, wodzowie, towarzysze moi,

Dziatki moje, lwy moje, przysięgam na duszę,

Nim na krok wstecz ustąpię, ten gród zdobyć muszę.

Dreszcz trwogi nawskroś przejął starego Naima:

— „Kup go, królu! przemocą nikt go nic otrzyma;

Bo prócz dzielnych Bearnów, niezachwianych w wierze, Bitnych Turków dwadzieścia tysięcy go strzeże.

Niegdyś o naszych czynach brzmiały głośne wieści,

Lecz dziś, królu, czyż stanie za zastęp niewieści Ta garstka zmordowana i dachu spragniona!

Jam starzec najdzielniejszy z twych rycerzy grona. Panie, pozwól, niech słuszne powody wyliczę, —

Kędyż mamy tarany? kusze oblężnicze?

Konie padły w pochodach, a żołnierz syt boju,

Radby wreszcie odpocząć po trudach i znoju;

Szaleniec chyba mniema — wyznam, królu, szczerze.,

Iż pociskiem kul ręcznych rozwali te wieże.”

A król na to z słodyczą rzecze nieudaną:

„Książę, jam ciebie pytał, jak ten gród nazwano.”

— „Chybia pamięć, gdy człeka wiek ciśnie do ziemi’, Ależ panie, miéj litość nad barony twemi;

Daj powitać ogniska i progi domowe!

Na co nam nowe trudy i podboje nowe?

Małożeémy to ziemi krwią zdobyli własną?

W twém olbrzymićm cesarstwie jeszczeż ci za ciasno? Chcesz, by wróg ci urągał z wierzchołków tych wieży Gdy w lot mu zbrojny zastęp na odsiecz przybieży, Skoro śmiałków szalonych zaoczy z oddali!

Bo trzy drogi mu w ziemi Turcy wykowali;

Pierwsza z nich prosto wiedzie w wąwozy JSastana Druga do morza, trzecia w kraj ciemny szatana.”

Król się słodko książęcej przysłuchiwał mowie;

„Ależ powiedz mi — rzecze — jak się gród ten zDwie?

„To Narbona!”

— „Narbona! — król woła z zapałem, Jak piękna! mieć ją muszę! nieraz podziwiałem Słynne z cudnej urody narbońskie dziewice, Czarodziejskim ich wdziękiem wnet oczy nasycę.”

I Karol po rycerstwie wzrok powiódł dokoła.

„Niech Dreus z Montdidier przyjdzie tu” — zawoła.

— „Hrabio! już serce w starym strupiało Naimie,

Ty, bracie, weź Narbonę! twe ramię olbrzymie, Zagarnie gród potężny, jać zapłacę wzajem Trud, szerokim téj ziemi aż po morze skrajem;

Tyś ojcem walecznego ojca, przyjacielu,

Twój stryj, oaąż świątobliwy, był opatem w Szellu; Wszak idą torem ojców nieodrodne syny,

Daléj, rnężny rycerzu, każ stawiać drabiny,

Do dzieła!”

Na to hrabia: — „Królu mój a panie, Ledwie mi do odwrotu ostatka sił stanie.

Dość chadzałem w pancerzu, hełmie i kolczudze,

A dziś, łoża miękkiego twemu trzeba słudze:

Jam chory, krew mi kipi gorączkowym warem,

I barki się ugięły pod zbroi ciężarem.

Już gromem strzaskanemu nie dźwignąć się drzewu!”

A Karol nie okazał ni żalu ni gniewu:

Lecz wzrok powiódł i szuka Huga z Kanektynu,

Wodza części niezłomnej, skorego do czynu.

— „Hugonie! czegóż dzielne ramię nie dokona?

Wyciągnij śmiało rękę, n twoja Narbona!”

Hugo przed królem głowę pochylił wyniosłą;

— „O, panie! jak szczęśliwe rolnika rzemiosło!

Idzie z pługiem na rolę, a gdy łan zaorze,

Wraca spocząć do chaty, nim zagasną zorze.

Jam pokonał Gajfera, Tessala, Tryfona,

A czy w mróz, czy w skwar letni, gniecie mi ramiona.

Ten pordzewiały pancerz; a spoczynek senny Co ranek mi przerywa huk trąby wojennej.

Dość tych nocy bezsennych, dość krwi i zasługi,

Jam już strudzon: Narbonę niech posiędzie drugi.”

Smutno król zwiesił głowę i dumał głęboko.

Znów na wiernych baronów baczne zwraca oko, l Ryszera z Nortnandji przyzywa do siebie:

— „Tyś, książę, doświadczony w rycerskiej potrzebie, Chcesz-li ród twój odwieczny odziać w nowe blaski, Zdobądź oto Narbonę!”

— „Jam już z bożéj łaski Książęciem od pradziadów, potężny Karolu!

Mnie zadość, nie chcę chwały zbierać na tém polu.”

Ku hrabiemu z Gandawy król zwrócił oblicze;

— „Tyś zwalczył Magierona zgraje rozbójnicze!

Gdy ci w dni twoich progu pierwsza błysła zorza, Dzielność w pierś twą wpłynęła z czystém tchnieniem morza. Zacną była twa matka, tyś wziął cnotę po niej,

A miecz chyba ci zdradą wróg wytrącił z dłoni:

Lecz z upadku tém dzielniej duch pełen zasobu Powstawał. Nie przeponmę téj chwili do grobu!

Jakaż zuchwała radość tliła w twej źrenicy,

Gd) śmy obaj zbłąkani w obcej okolicy,

Nagle, lane saraceńskich posłyszeli szczęki;

Z jakim szalem tyś oręż pochwycił do ręki:

Kuś ty nigdy na sercu nie upadł w zlej dobie,

Hrabio! zdobądź Narbonę, a oddam ją tobie!”

— „O panie! mnie do FIandryi co żywo biedź trzeba, Jam głodny i drużyna moja łaknie chleba.

Po co w kraju przeklętym nowe wszczynać boje? Zamiast mąki pszenicznej, tu rycerstwo twoje Jadło szczury i myszy. a gdy tych nie stało,

Stary rzemień z obuwia chciwie pożerało!

A potém, skwar słonecznych w tym kraju promieni Czerni skórę, i dziwnie krasę lica mieni.

Kto wie, czyli małżonka, którą cenię drogo,

Wziąwszy mnie za Maura, nie odtrąci z trwogą.

Mnie pilno już powitać dom i żonę młodą.

Gdybyś mi, panie, dawał za ten gród w nagrodę Cały skarb Salomona i Pepina złoto,

Po kęs chleba do Flandrji wracałbym z ochotą.”

— „Te poczciwe Flamandy — król rzecze — im trzeba Bardziej niźli wawrzynów, ogniska i chleba.

Lecz co szukać zdobywcy, gdy w rycerstwa kole,

Ty jesteś, hrabio Nancy, mój stary sokole!

Wierny mój Eustachy, patrz ten gród wspaniały Ma trzydzieści wież bronnych i potrójne wały;

Przy każdej bramie sterczą dwie baszty na straży,

A kto w miasto przez wyłom wedrzeć się poważy,

Ten ledwie począł dzieło: trud go czeka nowy,

Dopóki nie zdobędzie wieżycy środkowéj.

Twarda sprawa, lecz tobie wszak sił na to stanie,

Tyś przecie stary sokół!”

— „Jam gołąbek, panie!

Licha zięba, co rada ukryćby się w chrósty I ulecieć do gniazda; mój skarbiec już pusty.

Nie mam solda przy duszy, a głodna drużyna Niecierpliwie się ncdznéj płaty dopomina.

Jam zgrzybiały już, panie, tak duchem jak ciałem, Dawno téj staréj pięści z krwi nie opłókałem;

Wojna zużywa człeka, aż przyjdzie nań pora,

Że dziś to znienawidzi, co ukochał wczora!

Niegdyś patrzał w twarz śmierci przeze mgłę różową,

A dziś, wszystko mu w oczach zczerniało grobowo;

Lata wloką podagrę, radość z serca płoszą,

Kto biegł z gniazda sokołem, powraca kokoszą.

Jam chwałą przesycony, dość mi w śmierci progu Odpocząć starym kościom na garści barłogu.”

Dzielny rumak królewski grzebał nogą ziemię,

Jakby słowa rozumiał, a czarne chmur brzemię Wlokło się ponad górą, a poniżej skały Gerarda z Russyllonu dzielne roty stały.

Król przystąpił z uśmiechem:

— „Mężu walk świadomy! Twardy w boju jak męże starożytnéj Romy;

U ciebie niczém trudy, sam żywot w pogardzie!

Patrz! ten gród będzie twoim, zdobądź go, Gerardzie!”

A Gerard z Russyllonu pogląda ponuro Na garstkę niedobitków, co stała pod górą,

Na zbroję rdzą na wylot przegryzioną z laty I na starą chorągiew podartą na szmaty.

— „Tyś zadumań — król rzecze — niby żak z Sorbony. Nie chcesz li w upominku z rąk moich Narbony?”

„Królu! mam własnej ziemi dość!” — Gerard odpowie.

I takto przemawiali ci dumni wodzowie,

A wśród dębów poważnie potoki szumiały.

Król spiął konia, objechał wojsk swych zastęp cały.

I z kolei wyzywa dzielnych Franków syny,

Eudesa lennika z Burgundów krainy,

Samona dziś w legendach głośnego po święcie;

Garyna, co lwa uniósł na szerokim grzbiecie,

Z przedsionka onéj sławnej Marka bazyliki.

Ożjera, co wiódł śmiałe do boju Duńczyki,

I Rogera, co gotów zawdy w harce nowe,

Lecz wszyscy odmówili.

A król podniósł głowę,

Wspiął się — oparłszy stopy o strzemiona twarde.

W zbladłćm króla obliczu znać gniew i pogardę.

Dobył miecza, szerokie ogniom błysło ostrze, l jak orzeł, gdy skrzydła nad ziemią rozpostrze,

Sypiąc iskry złowrogie z rozwartej źrenicy

Jak grom straszliwym głosem ryknął: „Nikczemnicy!”

„O! wodzowie, polegli u tych gór podnóża!

Olbrzymy, których czoła zdruzgotała burza,

Z wami niegdyś sam szatan nie émiał iść w zapasy.

Oli wiórze? liolandzie! gdzieżeście w te czasy?

Snadnoby wam, rycerze, zdobyć gród Narbony,

Boście w dłoniach dzierżyli oręż nieskażony!

Bo wam w sercu krew wrzącym kipiała potokiem,

Boście śmiało szli naprzód, wstecz nie mierząc okiem. Wy, których dzielne ramię skrył grobowiec głuchy,

Z wami świat-bym pokonał, moje wierne druhy!

Boże! wskaż mi co czynić w téj nagłej potrzebie,

Próżno serca dzielnego szukam blizko siebie,

Daremnie wokół wodzę oczyma trwożnemi;

Od podłych do walecznych, co śpią w chłodnej ziemi!

Mój język do zelżywych słów nie zaprawiony:

Precz mi z oczu! precz, mówię, nikczemne barony!

Wy, coście na me hasło biegli do zapasów,

Normandy, Lotaryngi, wy z giermańskich lasów Dziedziczni margrafowie, Burgundy, Bretony,

Pikardy, Flandry, Franki, precz w rodzinne strony!

Precz z obozu, gdzie trąby grzmią, gdzie oręż błyska, Precz stąd, idźcie powitać domowe ogniska!

Idźcie, gdzie was ponętnie wzywa głos niewieści:

Tam ostrożni, szczęśliwi bez sławy, bez części,

Snujcie ostrożnie życia pasmo niezmącone,

Ja sam bez waszej laski zdobędę Narbonę!

Sam zostanę tu, pełen otuchy i siły;

A kiedy wy spoczniecie w ojcowiźnie miłéj;

Wy, co ze mną gromili saksońskie narody,

Wsparłszy nogi w kominie o dębowe kłody,

Zdała szczęku oręża i wojennej wrzawy,

Gdy was tam kto zapyta pomny waszéj sławy,

Co ją pieśń tak rozgłośnie po świecie powtarza, Gdzieżeście to wodzowie odbiegli cesarza?

Wy natenczas ze sromu rumieńcem na czole Rzekniecie: — My w dzień biały rzuciliśmy pole,

Strach tak nagłym do domu popędził nas krokiem,

Ze nam znikł ślad cesarza za kurzu obłokiem.”

Tak przemawiał król Franków, Karolem Wielkim zwany, On, co berło cesarskie dzierżył nad Giermany.

Wiatr powiał i daleko grzmiące słowa niesie,

A pastuszki z trzodami rozpierzchli po lesie Mniemali, że nad nieuii grzmot rozległ się z góry. Baronowie wlepili w ziemię wzrok ponury.

Przestrach odjął im mowę; wstyd pali im czoła,

Wtém młodzieniec wybiega z szeregów i wola:

— „Niech święty Dyonizy króla Franków strzeże!”

Na te słowa w serdecznej wyrzeczone wierze,

Wlepił oko w młodzieńca król zdumiony cały,

Jako Saul, gdy mu Dawid pojawił się mały,

Patrząc na ręce białe na różane lice,

Chwilę mniemał, że widzi przebraną dziewicę;

Taka słodycz i ufność na młodziana czole.

Nie ma tarczy ni herbu ubogie pacholę,

Lecz postać jego świeci pod prostą siermięgą Dziewiczą niewinnością a męską potęgą.

— „Czego żądasz? — król pyta — w tej stanowczej chwili?”

— „Błagam cię o to, panie, czćm wszyscy wzgardzili, Chcę być tym, o kim z chlubę wieki nieskończone Powtarzać będą wiekom: Ou zdobył Narbonę!”

Prawda jaśnieje w słodkićm pacholęcia słowie;

Z prostotą spojrzał w stronę, gdzie stali wodzowie.

Hrabia z Gandawy pierwszy podniósł w górę czoło, Itozśmiał się, do rajtarów swych rzecze wesoło:

Patrzcie, to Aymerillot, co służy nam z młodu.”

— „Aymerillot — król rzecze — a z jakiego rodu?”

„Imię moje Aymery — ród nieznany, panie,

Moje mienie dla konia na obrok nie stanie,

Nic, oprócz, lat dwudziestu i szkolnego wieńca,

Nie mam; snąć los przepomniał biednego młodzieńca;

Gdy drugich wyposażał dziedzictwy lennemi,

Mnie i marnego kęsa nie wydzielił ziemi.

Lecz pierś moja młodzieńcza takim ogniem pała,

Że przestrzeń widnokręgu jeszcze jéj zamała;

Ja wkroczę do Narbony, bo śmiałe mam serce,

A skoro gród zdobędę, poskromię szydercę!”

A Karol promienisty, jak archanioł z nieba,

Zawoła:

„O! serc takich zaprawdę mi trzeba!

Dziś ubogi młodzieniec z imieniem nieznanem, Będziesz wodzem wojsk moich i Narbony panem. Rychło pod skrzydły memi cześć walecznych wzrasta! Idź!“...

Nazajutrz Aymery — został panem miasta.

Z. Lwy.

Lwy w głębokiém podziemiu, bez pastwy, bez wody, Odzywały się rykiem do wielkiej przyrody,

Co po kniejach plemiona zasila zwierzęce,

Głodne lwy, nic trzy doby nie miały w paszczęce. Owoż gdy ziemia szarym zabiegała mrokiem,

Przez kraty i łańcuchy, nienawistnym wzrokiem W krwawy obłok zachodu poglądały srodze,

Trwożąc rykiem przechodnia, co na pustej drodze Szedł, zdała powietrznemi owiany błękity,

Smutne lwy biły boki kudlatemi kity,

Jaskrawy płomień buchał z rudego ich oka,

A od ryku w posadach aż drżała opoka.

Jaskinia była wielka, niegdyś w głębi skały, Olbrzymy ten podziemny pałac zbudowały,

I pogoń nie dosięgła tam, w otchłań grobową,

A gdy trwoga minęła, rozsadziły głową Twardą skałę, i potok słonecznych promieni Uroczo się po czarnej rozpłynął przestrzeni;

A pałac lazurowém pokrył się sklepieniem.

Aż Nabuchodonozor, którego ze zdrżeuiem Ludy szeptały imię grożące zatratą,

Zaparł wgórze jaskinię łańcuchem i kratą,

I odtąd pzez Tytanów wy kowane progi,

Zamieszkał z woli króla zastęp lwów złowrogi.

Czterech było, a wszystkie zapalczywe w złości, Zamiast słomy, ich łożem były stosy kości,

Z po za kraty ponuréj chrzęst ucho uderza,

Gdy po szkielecie człeka, lub szkielecie zwierza,

Z dziko rozdętém nozdrzem stąpa lew łakomy.

Pierwszego sprowadzono z pustyni Sodomy,

Niegdyś on wiatr na stepie prześcigał z swobodą, Spiekle piasku tumany chłonął piersią młodą,

I w samotnćm więzieniu wciąż sprawując czaty Nie wypuszczał zdobyczy z pod łapy kudłatej,

Był to mieszkaniec piasków zaeięty w zapasach.

A drugi zrodzon w ciemnych Eufratu lasach Gdy schodził do krynicy poić pierś spragnioną,

Drżał wszelki zwierz, nie łatwo nań sidła stawiono; Aż dwóch potężnych królów połączone sily Leśnej kniei mieszkańca przemocą zwalczyły.

Trzeci zrodził się w czarnej rozpadlinie góry,

Za krwawym jego śladem szedł postrach ponury; Widywano, jak gnane niby wichrem burzy Stada owiec i wołów zbiegały z podgórzy,

Dalej psy i pastuszki gromadą pierzchliwą,

A nad niemi lew wstrząsał zamaszystą grzywą.

Czwarty, okropny potwór płowy a kudłaty,

Nad brzegiem oceanu zrodził się przed laty-Chciwic szumu fal morskich słuchał on za miodu,

A nad morzem sterczały groźne mury grodu,

Dym buchał w górę z ognisk, a przystań wspaniała Las masztów szerokiemi skrzydły otulała.

Tam, co dnia na targ z manną garnie się niewiasta, Siwy prorok na ośle podąża do miasta,

A naród w onćm mieście roi się wesoły,

Jakby w gnieździe ptaszęta, albo w ulu pszczoły-Na wielkie targowisko, tam wszystkie krainy Ślą płody swe bogate, a morza bursztyny,

Askala świeży nabiał, Aser czyste zboże,

Od statków aż się mąci oceanu łoże.

A lew na owo miasto patrzał gniewnćin okiem,

I nieraz pogrążony w milczeniu głębokiem, Przemyślał, jak z niém skończyć; a do miasta nocą, Ledwie pierwsze na niebie gwiazdy zamigocą, Przystęp aż potrójuemi lud zapiera brony.

Między blankami sterczy szereg najeżony Wielkich rogów bawolich: mur bezpiecznie stoi, Twardy, gruby i prosty jak bohater w zbroi;


Morze pryska tam pianą i huczy zuchwale,

Gdy w fosę niezgłębioną przetacza swe fale;

I nikt nocą do brony zbliżyć się nie waży,

Bo tam, zamiast brytanów, czuwają na straży Dwa smoki, ułowione w sitowiu nilowem,

Zaklęte czarodzieje tajemniczém słowem.

Otóż lew się nie uląkł, i jednym poskokiem Przesadził mur olbrzymi. Wraz z mureiu szerokim Starł na miazgę, paszczęką w ostre kły zjeżoną,

Potrójne mury miasta, i zwaloną broną Przygniótł oba na straży czatujące smoki.

A gdy na brzeg powrócił, już ciszy głębokiej Głos ludzki nie przerywał, bo gród runął cały,

Tylko o nim po świecie głuche wieści brzmiały,

A w złomach starych wieżyc zagnieżdżone sępy Lecąc na żér, o gruzy ostrzyły dziób tępy.

Lew wyciągnięty leżał na ziemi niedbale.

Otwierał paszczę, ziewał, lecz nie ryczał wcale,!

W tym lochu, gdzie człek marny gniótł go stopą hardą, Nudził się, on nie gniewem płacił, lecz pogardą.

A tamte obiegając niespokojnie wkoło,

Wzrok zatopiły w ptaka, co dziobkiem wesoło Trącał w żelazną kratę, i kły zjeżonemi Żując z rykiem powietrze, błyskały z pod ziemi.

Nagle w kącie pieczary, za mroku zasłoną Skrzypły rdzawe zawiasy: kratę uchylono,

I człowiek w loch popchnięty przemocą okrutną,

Stanął w białym całunie milcząco a smutno:

Kratę nielitościwi wnet zwarli strażnicy,

I sam człowiek ze lwami pozostał w ciemnicy.

Lwy jeżą straszne grzywy, toczą piany kłęby:

Aż spadły nań jak burza, wyszczerzyły zęby, l rykną tym porykiem, który snać porywa Z gardła dzikiego zwierza nienawiść krwi chciwa I ten instynkt zniszczenia, drapieżny a srogi:

— ”Pokój z wami, lwy!” — człowiek wyrzecze bez trwogi. I dłoń podniósł ku niebu — lwy wstecz odskoczyły!

Wilk zgłodniały i trupa wywlecze z mogiły,

Niedźwiedzie z płaską czaszką, zacięte szakale,

Gdy śledzą ciał topielców na podmorskiéj skale,

Okrutne są; hiena niespokojnym wzrokiem Patrzy w łup, tygrys jednym chwyta go poskokiem; Tylko lew, król pustyni, wzniesione do góry Gotów czasem od łupu odwrócić pazury.

I lwy depczą po gruzach tytańskiéj budowy,

Aż pospołu mądremi jęły radzić słowy:

Rzekłby kto, że to starców okazałe grono,

Gdy widzi wąs ich biały i brew najeżoną.

A on lew, co w pustyni spiekłe deptał piaski,

Rzecze: „Gdy wszedł ten człowiek, jam dojrzał odblaski, Jakie żar południowy rozsiewa w przestrzenie,

Kędy przebiega Symun i uczułem tchnienie Pustyni, snać pustynia śle tego człowieka.”

A lew z lasu odrzecze: „Kiedy mi zdaleka Cedry, palmy i figi szumiały tajemno,

Gdy niosły gwar wesela w mą pieczarę ciemną,

W milczeniu nocy nawet, oni bracia leśni Kołysali mnie chórem czarodziejskich pieśni,

Gdy ten człowiek przemówił, słowa jego brzmiały Jak szum ziół chwianych wiatrem w rozpadlinie skały. Człowieka tego lasy przysłały zielone!”

A czarny lew z gór rzecze, odbiegłszy na stronę:

„O, bracia lwy, podobna ta postać wysoka Do Kaukazu, którego nie zadrży opoka;

Wspaniały on, jak Atlas; gdy dłoń podniósł w górę, Mniemałem, że to Liban, upowity w chmurę,

Powstał i niebios czołem dosięgną! wyniosłem,

Człowiek ten jest niechybnie wybranym gór posłem “

A lew, co wiecznie krążył po nadbrzeżnej skale,

I strasznym głuszył rykiem oceanu fale,

Wzrok ognisty w postaci utkwił tajemniczéj,

I rzekł: „Wobec wielkości, nie pomny goryczy,

Dlatego jam się bacznie wpatrywał w głąb morza,

Ą gdy fale kipiały — jam na dnie przestworza Śledził księżyc, mgły z czoła strząsający skrycie,

I ciemną nieskończoność tonącą w przedświcie,

Od téj doby jam przywykł, o! bracia kochani.

Czytać w łonie wieczneéci i w łonie otchłani,

Anieśw iadorn imienia, jakiém świat go mieni,

W oku jego blask widzę niebieskich promieni.

Ten człowiek z jasném czołem zesłany od Boga!”

A gdy zapadł mrok nocny, do jaskini proga Przyszedł stróż, co nad więźniem baczne sprawiał czaty. Przycisnął twarz wybladłą do żelaznój kraty I ujrzał w głębi lochu proroka Daniela,

Jak stał i z okiem pełném bożego wesela Tonął wśród gwiazd i zdzierał przyszłości zasłonę;

A stopy mu lizały lwy w proch ukorzone!

S. Wskrzeszenie Łazarza.

Onego czasu Jezus chodził po Judei.

Uwolnił opętaną: — a potem z kolei Uzdrawiał trędowatych, słuch wrócił głuchemu,

A kapłani szemrali z cicha przeciw niemu.

Kiedy obrócił kroki w strony Jeruzalem,

Że Łazarz zmarł w Betanii, powtarzano z żalem.

Łazarz bratem był Marty i Maryi téj saméj,

Co zmyła Panu stopy wonnemi balsamy

Żywiąc w sercu wspomnienie win ciężkich niestarte.

Jezus miłował Maryę, Łazarza i Martę.

Ktoś rzekł doń: „Łazarz umarł”.

I nazajutrz zrana Gdy wokół otaczała go rzesza zebrana,

On nauczał ją prawa, — pisma tekst głęboki Tłómaczył przypowieścią, — jak niegdyś proroki,

I rzekł: „Kto idzie za mną, ten istnym aniołem.

Bo gdy człek w skwar słoneczny cały dzień, z mozołem Idąc, nie znalazł w drodze gospody ni zdroju,

Gdy nie wierzy, to płacze, narzeka i w znoju Pada bez tchu, bez mocy na ziemię spaloną;

A jeśli we mnie wierzy, niech błaga, ja w łono Tchnę mu potrójną siłę i znów pójdzie daléj...”

I przerwał, i do uczniów, co na boku stali,

Rzekł: „Łazarz, nasz przyjaciel, śpi; zbudzę sennego”.

Ci rzekli: „Mistrzu! ucznie w twoje ślady biegą.”

A z grodu, gdzie Salomon wniósł w przybytku progi Świętą arkę, — do Betanii trzy dni było drogi.

Jezus poszedł, a za Nim niezliczona rzesza,

I kiedy zamyślony sam naprzód pośpiesza,

Od szat Jego bił odblask cudownych promieni.

Gdy przyszedł Jezus, Marta wybiegła do sieni,

I objęła Mu stopy, tłumiąc w piersi łkanie:

„Gdybyśmy Cię tu mieli, nie umarłby, Panie!

Lecz zbyt późno — zagadnie — nawiedzasz to miasto, On umarł.”

Jezus na to; „Co ty wiész, niewiasto! Tylko-li żniwiarzowi pora żniw wiadoma.”

Marya sama żałosna pozostała doma.

Marta wola: „Chodź, siostro, nauczyciel w mieście!” Przyszła, a Jezus pyta: „Przecz te łzy niewieście?”

A Marya smutno rzecze, ściskając Mu nogi:

„Gdybyśmy Ciebie mieli, nie zmarłby brat drogi”.

Jezus odrzecze na to: „Jam światło i życie,

Szczęśliw ten, kto ogląda stóp moich odbicie I podąża za niemi! kto wierzy, ten żywy,

I grób go nie okuje twardemi ogniwy!”

Jan z Piotrem, mili ucznie, szli w ślady za Panem,

A zwróciwszy się Jezus ku rzeszom zebranym,

Pyta: „Gdzieście złożyli zmarłego?” a oni W milczeniu ukazali grób skinieniem dłoni,

Przy potoku, co z szumem po żwirze się toczy.

Jezus rzewnie zapłakał.

Rzesza zwraca oczy Ku niemu: „Patrzcie, mówią, jak Go śmierć ta boli;

On, co czynił szatana podległym swéj woli,

Czemuż-li będąc Bogiem, jak wieść brzmi zdaleka, Pozwolił na skon sercu miłego człowieka?”.

Owóż żałosna Marta za Pana rozkazem Powiodła go do grobu. Przyciśnion był głazem.

— „O, Panie! jak ci ucznie i ja ufam Tobie,

Ale, rzecze, — dzień czwarty nasz brat leży w grobie!”

Pan wyrzekł: „Milcz, niewiasto, duszą ufaj całą,

A ujrzysz Boga wieczną odzianego chwalą!”

I dodał: „Niechaj kamień oddalą na stronę”.

Stało się, — widać wnętrze grobu otworzone.

A Jezus spojrzał w górę i postąpił krokiem,

(idzie, otoczon zgnilizną i grobu pomrokiem,

Leżał zmarły, w całuny spowity dokoła,

Schylił się, wielkim głosem: „Łazarzu!” — zawoła.

I wnet na rozkaz pana Łazarz powstał w grobie; Chustami powiązane miał on nogi obie.

A pan rzekł do obecnych: „Rozwiążcie mu ciało: Niech sam pójdzie, jak człeku żywemu przystało”.

Lud obecny uwierzył w moc Pańskiej potęgi.

A tłum Faryzeuszów, jako piszą księgi,

Przed pretorem zelżywe wciąż skargi powtarza, Świadom, że Jezus wskrzesił zmarłego Łazarza,

Iż moc grobu zwyciężył głos Bożego Syna, Wyrzekli: „Niechaj umrze! wybiła godzina!”

é. B i w a r.

W głębi ciemnego lasu, opatrzony murem,

Groźny, jak stary olbrzym z obliczem ponurem, Wznosił się zamek Biwar. Z czterech jego boków, Cztery wysokie baszty sięgały obłoków.

Tu wjechał na podwórzec przez bramę sklepioną Wódz Maurów, później zwieńczon Toledu koroną, Przybył odwiedzić Cyda.

Saraceński książę Widzi, jak giermek w stajni klacz do żłobu wiąże, Odwrócony obliczem; tuż przy nim, na ziemi,

Stos rzeczy, które przyniósł rękoma silnemi:

Wór owsa, kubeł z wodą, siodło ze strzemiony,

A na wieży zamkowej proporzec zatkniony Świadczy, jako dziedzicznym panem zamku tego, Ojciec Rodryga Cyda, sędziwy Dyego.

Z odkrytemi łokciami, ze spotniałćm czołem, Giermek, zgięty ku ziemi, pracuje z mozołem,

Antologia Francuska.

A kaftan na nim prosty, ze skóry surowej.

Saraeen go nie uczcił pozdrowienia słowy,

I.ucz zawołał: „Hej giermku, co służysz w tym dworze, Daj mi wieść o lŁodrygu, wielkim Kampeadorze Chcę go widzieć”,

A giermek wlepił w Maura oko,

I rzecze: „Jam Cyd...”

„Panie! ty, coś tak wysoko Podniesion w Kastylii, któremu nadano Wielkiego Kampeadora, bohatera miano,

Ciebie widzę, o, Cydzie! — woła Maur struchlały —

Ty, na którego hasła z Hiszpanii całéj Biegną hufce walecznych, gdy trąby bojowe Zwiastują nowe harce i podboje nowe;

Ty, za którego śladem, jak rój pszczół po lcsie,

Wiatr na skrzydłach zwycięstwa i tryumfy niesie! Gdym cię widział rok temu, twój jeniec w niewoli, Ciebie, Cydzie, zwycięzcą w pałacu twych króli, Majestatem królewskim lśkniło czoło twoje,

Bo dokonane świetnie nad libro podboje Uczyniły cię słońcem, co nad ziemię własną Promienistym odblaskiem świeciło tak jasno...

Słusznieś tam nad lliszpany górował twą sławą, Snadniej-Iły świeże zgliszcze porosło murawą,

Niżby wynaleźć zucha, coby do wyścigu W odwadze i wziętości szedł z tobą, Rodrygu.

Nie jeden nowy przybysz przewodził nad pauy,

Skoroś go między twoje przygarnął dworzany,

Bo Cyd odblaskiem chwały i wielkości swojej Poił wszystkich, jak matka mlekiem dziatwę poi.

Owi, czczym dymem pychy nadęci grandowie,

Co od chwili, jak noszą pióropusz na głowie,

Na sam majestat tronu nie baczą zuchwali, —

Gdyś przechodził, przed tobą ze czcią powstawali, Szlachta kastylska biegła na twoje posługi;

Cyd miał swe majordomy, jak monarcha drugi:

Guzman nosił twą tarczę, Leon — hełm bogaty,

Od złota i klejnotów płonęły twe szaty;

Rój giermków bacznie śledził skinienia w twym wzroku, Eo nikt nie stał nad Cydem, nikt przy Cyda boku, Nikt, choćby na królewskim zrodzim majestacie!

Książę, infant do ciebie nie śmiałby rzec: „Bracie!”

Bo z czoła twego, Cydzie, bił blask tak uroczy,

Że ćmił wszystko, jak słońce olśniewając oczy,

A gdyś na czele hufca wystąpił bojowo,

Jak odwieczny dąb w puszczy, tyś wybujał głową;

I znęcone z obłoków promieniem twej chwały Stada orłów poważnie nad tobą wzlatały.

Wszystko jak dym pełzało, wodzu, twemi tory;

Tyś sam jeden nie zaznał jarzma, ni zapory.

Jak bohater niezłomny przy zwycięskim znaku,

Z włócznią w dłoni, z powiewnćm piórem na szyszaku, Tyś nad wszystkićm panował, wielki Kampeadorze!”

Cyd rzecze: „Tak, bo byłem na królewskim dworze”.

— „A dziś, skąd ta przemiana? — pyta Maur zdumiony, Przybywam tu przed Cydem bić korne pokłony; Widzę go w tym przyborze... Mów, Cydzie, co znaczy To zgrzebło w twój prawicy, ten kaftan prostaczy? Wszakże cię lada giermek zastąpić w tém może?”

— „Nie! rzecze Cyd^ojestem na ojcowskim dworze!”

S. Ojciec i syn (La Paternité).

Ojciec dał w twarz synowi.

Oba jak Tytany.

Syna zowią don Askań — przez potok wezbrany Rzucić się w pław, isć śmiało w zapasy z kudłaczem, Być hrabią z sercem twardćm jak stal, a prostaezem! Tak ćwiczył się od dziecka, w takiej wyrósł szkole. Góry się zdumiewały, gdy nieraz pacholę,

Jak pasterz za kozami, żartkiemi poskoki Zbiegało nad przepaścią sterczące opoki.

Dwa dziesiątki lat chłopcu jeszcze nie dobiegły, — Od Irun do Lokaris zdobył kraj rozległy,

Zburzył Tormes, a Sangrę rozkruszył taranem, Pięciu królów arabskich starł w proch nad Zabancm.

Ojciec zwał się don ITaim, do walk on zaprawny, Tell byłby mu łuk oddał, Roland róg przesławny;

Herkules-by go własną obdarzył maczugą-,

Czém przy dziarskim junaku olbrzym z brodą długą, Tém llaim przy Askanie. Włos ma śnieżno-biały; Nietknięte ludzką stopą śnieg pokrywa skały,

Tylko niezgięte czoła starość w brózdy orze. Snadniej powstrzymać w biegu rozhukane morze, Twardym złomem granitu, lub piaszczystą ławą;

Lecz Hairn się nie cofnie, gdy czuje swe prawo!

Być mężnym, to powinność: on ją spełnia święcie, Góry na widnokręgu toną w chmur odmęcie,

Nad niemi stara baszta straż od wieków trzyma,

A nad basztą góruje duch wielki Ilaima,

Przed nim Kernosza druhów pierzchnęla ćma duża. Gdyby stanął Anibal u tych gór podnóża,

„Jestem tu!” — rzekłby Haim z podniesioną głową. Gród stoi w miejscu pustém; nad groźną budową Wieczna harcuje burza, chmura pędzi chmurę, Wzdętą potwornie paszczą dmą wichry ponure.

I wściekle ryczą, zwarte piekielnym uściskiem;

A deszcz głucho pluskocze nad starym zamczyskiem, L góry, jak przez rzeszoto, kroplisto się toczy.

IIaim nieraz pogląda huraganom w oczy;

Gdy rozdarte piorunem pęknie chmury łono W jasny grom on źrenicę utkwi zasępioną,

Zmarszczy brew tak złowrogo, że cień od niej pada, A pasterz, co w dolinie strzeże owiec stada,

Mniema, że ten pan stromych potoków i wzgórzy, Stanął jako rozjemca, wśród gromów i burzy.

Jego baszta się wokół bluszczami zieleni,

Ku niemu wciąż o pomoe wołają zwaśuieni,

Haim godzi walczących, w sposób znany sobie,

Po za kres widnokręgu spycha strony obie.

Jakby oka źrenicy, on poddanych strzeże,

Od włości swoich mieczem odgania grabieże.

Mściciel krzywd, on oręża nie wypuści z ręki,

Słowo jego tak szczere, jak stall poszczęki.

Cudzego nie ulaknie: równa dlań ohyda,

Wydrzeć panu trzos złota, lub towar z rąk żyda. Klnie rzadko, sypia nialo, w radzie sercem prosty, Chroni się złud niewieścich. Drżą zwodzone mosty, Gdy żelaznym taranem druzgoce łańcuchy;

Bez trwogi, bez obłudy, na pochlebstwa głuchy,

Wierzy w Boga, nie kłamie, niema w duszy jadu; Zniewaga nań rzucona prześliźnie bez śladu.

Zadumań o prawnukach, miłuje naddziady,

W nienawiści ma wielkich podstępy i zdrady,

Dla złych pełen litości, lecz go złość nie trwoży,

Kiedy prawda przemawia, rad głowę ukorzy.

Pan gór, i na dolinie po królewsku włada:

Słynąca jedwabiami urocza Grenada I Segowia dumna swych trzód miękką wełną,

Położyły w nim ufność i wiarę zupełną,

Sześćdziesiąt łat on rządzi w Hiszpanów krainie;

Nigdy z pod powiek ludzkich łza tam nie popłynie. Ilekroć obozowe roztleją ogniska,

Kiedy hasło bojowe od gór do gór błyska,

Zaczćm lud oręż z pochwy do walki dobędzie,

Zrywają się z gniazd sępy i śnieżne łabędzie,

By spojrzeć na rycerskie Hanna obroty;

Sępy czczą jegomęstwo, a łabędzie — cnoty:

On dobry!

W piersi syna gra téż krew junacza,

Lecz ojciec po zwycięstwie pobitym przebacza:

AYiększy zatem od syna był llaim wspaniały.

Już dzierżą w mocy Ileuss i Kantabrów skały;

Ich gniazdem zamek Arko), tam, u góry szczytu Don Maldrias, król Wandalów, dźwignął go z granitu W miejscu, gdzie stoczył walkę ze skrzydlatym smokiem. U stóp Ebro przepływa korytem szerokiem;

Stąd Ludwik jedenasty, pchan podbojów żądzą,

Zbity, z hańbą ustąpił.

Stary don Alonzo Ojcem był Haimowym: proch, widmo w téj chwili,

Trup, — lecz większy od obu, którzy go przeżyli.

Wielkie on spełnił czyny, ludzie ich nie zliczą.

Nieraz téż, upowity w chmurę tajemniczą,

Zawieszon ponad światem, żałośnie coś marzy,

O nim-to przy ognisku rozprawiają starzy,

Jego posąg w głębokiej pod wieżycą krypcie.

Siedzi na sarkofagu, — niby sfinks w Egipcie.

Olbrzym spiżowćtu czołem dotyka powały.

Grób wiernym jest obrazem umarłego chwały:

Wielki, gdy mąż był wielkim. Alonzo w téj dobie Widmem w nocy pomroku, olbrzymem na grobie.

Od lat tysiąca pięćset świat uznał moc krzyża;

Ale serca się psują, duch ludzki się zniża.

Rycerstwo bylo służbą zacną i zaszczytną,

Piękno, dobro i prawda wspaniale w niém kwitną; Być rycerzem znaczyło — być obywatelem,

Prostą drogą za słusznym uganiać się celem, Łaskawym być dla słabych, dla mocnych przeszkodą. Zwyciężać z czystém sercem bylo niegdyś modą; Tego się obyczaju stary IIaim trzyma.

Odmienną poszedł drogą Askań, syn HaimaL.

Nieraz ojciec, gdy żarem pierś jego wybucha,

Widzi z boleścią w synu skarlałego ducha.

Żartko rycerz na krwawe biegi zapasów pole,

Póki wiarę miał w sercu, i honor na czole;

Paladyn swego rodu, strzegł czci niesplamiouéj. Orzeł szersze miał skrzydła, lecz tępsze miał szpony; Iriny czas, inni ludzie: wszystko dziś inaczej! Dzisiejszych zapaśników nie pcha szsif junaczy:

Nim zetrą się pierś z piersią i z ramieniem ramie, Obłudnomi podstępy wróg wroga okłamie.

Wielki Cyd-by nie przyjął tej taktyki nowej,

Ze wzgardą ją odtrąca w pustyni lew płowy.

Krótkie bywały szturmy, — dzisiaj miasta jęczą, Nazbyt długo żelazną. ściśnięte obręczą,

Nim rzecz zakończy grabież i płomień pożarny. Kmutne też dziś zwycięstwo, sam tryumf dziś czarny; Tćm serce okrutniejsze, im uderza słabiej.

Askań obiegł gród Altros. Bronią się Arabi,

Wśród mężnego oporu zapal w sercach wzrasta,

— „Próżno walisz taranem, nie damy ci miasta!” — Wołają oblężeni. Askań, z gniewu wściekły,

Skruszył twarde wrzeciądze; strugi krwi pociekły, Zrozpaczone żołnierstwo, za wodza rozkazem, Pustoszy gród nieszczęsny ogniem i żelazem;

Z pogwałceniem praw bożych, spraw ludzkich zakałą, W zgliszcza płonących domów rzuca dziatwę małą.

Z trzaskiem walą się wzręby, — pożar bucha slupem. Trzy dni trwała biesiada, aż zdobytym łupem Obciążone żoldactwo w góry wódz zagania.

Mordem pijana tłuszcza ciągnie w ślad Askania. Liczy złoto, ze śmiechem gwałty przypomina —

I dlatego-to IIaim uderzył w twarz syna.

Na to rzekł syn: „Ja pójdę, gdzie mnie wzrok poniesie. Com ja zniósł, niech utonie w niedostępnym lesie.

Taka straszna zniewaga, to niby rzut z procy,

(iłęboko nas pogrążą w czarną otchłań uocy.

Krewka młodość do gniewu nadaje mi prawo.

’ren policzek ojcowski, co okrył niesławą Twarz moję, wiek dziecięcy przywiódł już do koucat Pójdę skryć swoję hańbo przed obliczem słońca,

Pójdę rozmyślać nad nią w ciemnej lasów głuszy. Jakto? że krew zawrzała w méj młodzieńczej duszy, Żem ten motłoch niesforny skarcił ostrzem stali,

Na drogę powinności zwrócił tych wassali,

Żem kilku mieszczan zdusił w płomieniach i dymie,

Tyś mnie, ojcze, znieważył, zbezcześcił me imię, Zniewagę roi ojcowska zadała twa ręka!

I poznałem, czćm hańba, czéni piekielua męka:

Nie módz strasznej zniewagi odpłacić wet za wet!

Do dziś dnia nikt mi żywy nie (lal poznać nawet,

Co to jest drżeć, na twarzy mieć rumieniec sromu! Pustynia mi przystała — więc uciekam z domu.

Zwierz leśny, gdy do walki ma kly i pazury,

Rad szerokiemi kroki zbiega las ponury;

Lew dojrzały porzuca niewolniczą knieję,

Ptak na gnieździć drapieżny pomału dziczeje,

(Sdy poczuł krzepkie siły, opieka mu zbrzydła,

Orle pisklę do lotu gdy rozpostrze skrzydła,

Zakracze i źrenice zatopi w twarz słońca:

Czćm mu ojciec, — gdy przed nim błękity bez końca! Ojciec... och!.. ona szyita, którą czas odchyli Przed duszą niemowlęcia w urodzenia chwili Jakaż ciemna!... ja ojcu przebaczyć nic mogę Tej nieszczęsnej godziny, gdym w żywota drogę,

Nie własną wolą moją, lecz przezeń popchnięty,

Począł snuć nieświadomie wątek dni przeklęty!

Choćby nas jakieś dawne łączyły ogniwa,

Te pękły już na wieki: on sam je rozrywa.

Mamże temu być wdzięcznym, kto mą cześć znieważy? Złowrogą, jak noc czarną mam plan ę na twarzy, Niczyim już dziś synem być mi nie przystało!

Nio chcę patrzeć na ojca: me serce zdziczało.

Łańcuch, co mnie krępował, na wieki dziś pryska: Porzucam ciebie, ojcze, i ten próg zamczyska;

Idę w góry, gdzie piorun w czarnej wzbiera chmurze, I w duszy mojej wściekłe szamocą się burze.

Idę, gdzie złomy opok światła nie przepuszczą.

Tyś jedyną ochroną temu, straszna puszczo,

Komu pamięć zniewagi przyrosła do czoła!”

Tak rzekł syn — potem odszedł.

I głucho dokoła.

Zbyt pochopnie zapala gniew serce człowiecze,

Za chwilowym połyskiem czarny cień się wlecze: Ten ojciec kochał syna!

Z baszty zamku starej Smętnéin okiem zamglone ogarnął obszary.

Postać odchodzącego maleje mu w oku,

Gdy znikła w oddalenia błękitnym obłoku,

Starzec zstąpił do krypty, gdzie śpi ojciec zmarły. Przez kratę, którą dawno rdze na wskroś przeżarły, Słabiuchny ledwie odblask rozprasza noc ciemną. Często odwiedza IIaim tę kryptę podziemną. Naprzeciw drzwi żelaznych u zgiętej w łuk ściany Siedzi na grobie olbrzym ze spiżu ulany;

W miarę, jak się z pomrokiem godzi oko twoje Ujrzysz tu snów promiennych wzlatujące roje.

Bohater na kolanach ręce wsparte trzyma, Łagodnym tchną spokojem źrenice olbrzyma;

Lecz niech je gniew zapali — piorunem uderzą!

Nie słychać ludzkich głosów pod samotną wieżą, Śpiew ptactwa, ani okrzyk tryumfu i trwogi,

Ni szum wichru nic wniknie w te milczące progi.

Co zajmuje człowieka, nęci myśl i ucho,

Co przemawia do żywych bólem czy otuchą, —

Nie poważy się zmącić téj ciszy grobowej.

Zadumany na grobie siedzi mąż spiżowy.

Trzy stopnie, ludzkim nigdy nie tknięte sandałem, Dźwignęły w górę posąg. Dziś krokiem nieśmiałym Wstąpił na nie don llaim, cały jak liść drżący;

Utopił smętne oko w ów posąg milczący,

A potém, jak przed sędzią, upadł na kolana —

I pierś starca, szaloną boleścią wezbrana,

Wybucha głośnćm łkaniom i przez zgasłe oczy Łez próżno wstrzymywanych strumień się potoczy I zawoła:

„Ach! ojcze! tyś w innym już świecie!

Zaliż ojca rodzone porzucać ma dziecię?

Czemuż zdała to jabłko padło od jabłoni?

Ojcze! syn twój przed tobą niech głowę nakłoni.

Jam tu, w onćm podziemiu, przy twym drogim grobie, Klęczę u kolan twoich pogrążon w żałobie.

Ty mnie widzisz, twe oko spiżowe zadrgało.

Jam żywot przebiegł w trudzie, jam uwieńczou chwałą! Walczyłem, zwyciężałem, trąba sławy grzmiąca Z wieścią moich tryumfów szczyty gór potrąca.

Gdy brzmi, trzęsą się króle i wodze od trwogi;

Dziś ukorzon z miłością całuję twe nogi.

On rycerz, w bohaterskim nie wstrzymali zapędzie,

W domu ojca maluczkićm niech dzieciątkiem będzie. Kiedy błogosławieństwo z ócz ojca mu błyska, Radosna jego dusza, ona Bogu blizka.

Gdy brak ojca, wnet krzepkie wątleją mu bary.

Ty sam wszechwładnym panem téj siedziby starej, Olbrzymem tego zamku, w górze po nad światem, Oblicze twe połyska chwały majestatem.

Przed okiem twojém wschodzi wiekuista zorza...

Och! spuść na chwilę oczy z jasnego przestworza Na ten padół, gdzie ludzie gną się niby kłosy.

Patrz, u nóg twoich klęczy starzec siwowłosy,

Do piersi twej spiżowej z otuchą kołacze.

Samotny wobec śmierci, on szlocha, on płacze.

Ach! i któż mu odpowie, jeśli groby milczą?

Syn porzucił nie gniazdo jakby knieję wilczą;

Téj szalonej ucieczki jak nędzna przyczyna!

Policzek z ojca ręki maż obrażać syna?

Ani Bóg, ani ojciec obrazić nie może:

Kto karci, ten miłuje. Oceanu łoże,

Choć skrzydło uraganu wściekle nim pomiata,

Nie wyschnie i spokoju nie zamąci świata!

Ręka boska nie hańbi, dłoń ojca nie plami;

Wiecznemi Bóg ogni wy sprzągł ojców z synami.

Tyś pień, jam słabą płonką wzrosłą z serca twego;

Ja cię kocham. Tyś umarł, a jeszcze mnie strzegą Cienie konarów twoich w długiej życia męce:

Przy ojcu się nie kończą synom dni dziecięce. Jakabądź człowiekowi tu wytknięta droga,

Ma on ojca na ziemi, a w niebie ma Boga!

Czuje w sobie utkwione w żywota pomroezu,

Dwie gwiazdy, dwoje śmiercią spromienionych oczu! Ach! czemuż ciebie niema? byłbyś moim panem,

Stróżem, sędzią, doradcą w paśmie dni splątanćm; Chciałbym jako niewolnik uznać twoję władzę,

Czuć, żeś żyw, choćby uledz chłoście i zniewadze:

Pocisk z ręki ojcowskiej bolesny, lecz zdrowy.

Niechby grom twego gniewu dosięgną! mej głowy! Wszystko, co z góry płynie, za serce pochwycą;

Z piorunem zawsze jasna świeci błyskawica.

Mieć ojca — jakie szczęście!

Olbrzymie przeszłości, Policzkuj mnie, znieważaj, zsiecz do szpiku kości!

Bądź gromem, lecz bądź ojcem; bacz, zali czyn szpetny, Nie zmącił we mnie zdroju twojej krwi szlachetnéj, Strzeż we śnie i na jawie; bodaj bym w twym progu Jako pies leżał nocą na garści barłogu, lłyłem się czuł przy sercu, byłeś był mym panem!

Od sześciu lat dziesiątek pod moim taranem W proch grodów saraceńskich waliły się mury. Trzydziestu-m ja Emirów przepędził za góry,

Z powalonych baszt śmieci zmiatałem pajęcze,

Kruszyłem twardą garścią żelazne obręcze;

Na karkach drżących ludów, przez dni mych bieg długi, Zebrałem plon niemały rycerskiej zasługi.

.Jeślim kiedy przekroczył — uderz mnie, masz prawo!

(inki mój silny, mój oręż połyskuje sławą,

Sieroce ludy moje błogosławią imię.

Wrogie gniazda runęły w zwaliskach i dymie;

Jam tu jak król potężny i głośny po świecie,

Poczczony włos mój siwy — lecz jam twoje dziecię!”

Tak przemawiał don IIaim w skrusze i żałobie Do ojca spiżowego, co siedział na grobie,

Do widma, w któiém żywo drgały zbiegłe wieki.

W miarę jak mówił, Haim przymrużył powieki,

I siwa głowa starca, bólem skołatana,

Obwisła na posągu szerokie kolana.

I on, mąż pełen chwały, a syty wawrzynów,

Wybuchnął rzewnym płaczem. — O! bo miłość synów Bezdenua, jak bezdenną boleść w ojców duszy!

On płacze!

Coś się nagle w ciemności poruszy:

Straszno-to, kiedy wieczna zbudzi się martwota,

Gdy w otchłaniach grobowych drgnie iskra żywota; Łez sila czasem w łonie śmierci tajetnniczém Rozbudzi tę iskierkę. Nad starca obliczem Powiał chłód, — z głębi serca wybuchnął zdrój nowy: Ach! on uczuł pieszczotę prawicy spiżowój!

G. Biedni ludzie.

i.

Noc. Chata znać uboga, lecz zamknięta wkoło; Izdebka ocieniona, a jednak wesoło.

Jakiś promyk tajemny wśród pomroku świeci: Wokół izby, rybackie rozwieszone sieci,

A na półce dębowej, szczelnie wbitej w ścianę, Rzędem misy i dzbanki błyszczą polewane. Naprzeciw stoi łoże pod obrazem świętym,

A przy nim, na tapczanie, słomą potrząśniętym, Śpi dziateczek pięcioro: gniazdeczko to raczej, Które Bóg zlepił duszom do drogi tulaczéj.

Słaby płomień z ogniska rzuca blask ua łoże.

Przy nićrn klęczy niewiasta, modli się w pokorze. To matka, sama czuwa. A porykiem tali Niebu, wichrom i skałom ocean się żali, l noc głuche roznosi jęki po przestworzu.

II.

Mąż popłynął! on z miodu rybakiem na morzu; Czy to zamieć, czy słota, po wszystkie to czasy Z srogim wichrem i burzą stacza on zapasy,

Bo dziatwa łaknie chleba. O słońca zachodzie Wypływa śmiały rybak po wezbranej wodzie. Wiatr dmie w żagle i łódka pomyka jak strzała, A żona sama w chacie z dziatkami została.

Ona przyrządza wędkę, łata sieci staro I warzy na wieczerzę drobnych rybek parę;

A gdy dziatki posnęły, trwożliwa i blada,

Z pokorą do modlitwy na kolana pada:

Bo on biedny pchną? łódkę w rozhukane wały,

Po omacku, w noc czarną, i wskroś zziębły cały W kłębach kipiącéj fali bacznie śledzi okiem,

Gdzie ma siatkę zapuścić, i w morzu szerokiem Bada miejsca, skąd połysk tajemniczo strzeli;

Gdy w mroku pomknie ryba o srebrzystej skrzeli, Lecz trudno ją dopatrzeć, bo w głębię się chowa,

A wokół, słoni przestrzeń gruba mgła grudniowa. Musi chwilę przypływu obliczać koleją I łódź wątłą skierować tam, skąd prądy wieją.

A gdy spiętrzone fale mącą wód głębiny,

Gdy z głuchym jękiem maszty pękają i liny,

On myśl swą ku Joannie zasyła tajemno; l Joanna go z płaczem woła — i w noc ciemną Krzyżują się ich myśli jak ptaszęta boże!

III.

Ona rzewnie się modli oparta o loże,

A szyderczy krzyk mewy przenika ją trwogą.

Drży na ryk oceanu, i widma złowrogo Snują się w błędnej myśli, i widzi trwożliwa,

Jak wicher słabą łódkę żeglarza porywa,..

Nagle zegar ponuro zadzwonił na ścianie, l kroplę nową w czasów przetoczył otchłanie,

Kroplę, z jakich się sączą dni, pory i lata,

A z których uderzeniem wśród przestrzeni świata Duszom — stadom gołąbków, lub stadom jastrzębi — Otwiera się kołyska — łub grób w ziemi głębi. —

Ona klęczy i duma nad dolą ubogą...

Dziatki zimą i latom chodzą bosą nogą,

Jadają chleb jęczmienny: nie starczy pszenicy.

O, Boże! wicher szumi, niby miech w kuźnicy!

Skała jęczy jak twarde kowadło pod młotem; Gwiazdy zgasły, spłoszone czarnym chmur namiotem, Jak w dymie gasną iskry wybiegłe z ogniska,

To chwila, kiedy północ śmiałem okiem błyska, Unosząc płochą młodzież w obłęd biesiadniczy;

To chwila, kiedy północ, zbrodzień tajemniczy,

Kryje słotną zamiecią.swe czoło zuchwałe l kruchą łódź rybaka roztrąca o skałę.

0 zgrozo! jęk człowieka głuszy wściekła burza,

On czuje, jak łódź zwolna wgłębi się zanurza,

1 w bezdennej otchłani, w ciemności bez końca,

Widzi przystań w marzeniu — i złoty blask słońca.

Te czarne myśli dręczą jéj umysł strwożony:

Drży i płacze.

iy.

Ha! biedne wy rybaków żony!

Któraż z serdeczną w duszy boleścią nie powie:

Wszystko, co kocham — ojciec, mąż, bracia, synowie —

W tym odmęcie szalonym — łódce się powierza!

Jednoż być łupem fali, albo łupem zwierza?

Dość pomyśleć, że woda igra z głowy temi,

Z głową starca i z dziecka kędziorki złotemi,

Że wicher wściekły, w trąby gdy zahuczy nagle,

Roztacza po nad niemi z chmur utkane żagle;

Że może łódź ich wątła już w otchłań się chyli:

Bo któż zdoła odgadnąć, co czynią w tej chwili!

Wszak, aby bezdennemu stawić czoło morzu,

Gdy drobna nawet gwiazdka nie lśni na przestworzu,

Mają tylko deszczułkę i skraj płótna mały:

Z tém-że się między groźne zapuszczać im skały?!

Fala rośnie i kipi; niewiasta z rozpaczą Woła: „Ocal ich, Boże! niech próg swój zobaczą!”

I nie wié, myśl obłędną w którą zwrócić stronę,

Bo myśl jéj zawsze czarna — wciąż morze wzburzone.

Lecz Joanna biedniejsza. Mąż sam jeden płynie,

Sam pod tém chmurućm niebem, w téj strasznej godzinie; Dziatki drobne: któż ojca od szkody uchowa?

„Gdybyć urosły!” Matko! odwołaj te słowa!

Później gdy pójdą z ojcem — pierś twą zbiegną dreszcze, Rzekniesz płacząc: „O! gdybyć małe były jeszcze!”

y.

Bierze płaszcz i latarkę; to właśnie godzina,

Gdy patrzy, czy już morze opadać poczyna,

Czy światełko połyska na maszcie wysokim.

Wyszła z chaty. Wokoło, jak zasięgnąć wzrokiem,

Noc czarna; słychać tylko głuchy łoskot fali.

Jeszcze blada jutrzenka nie świta w oddali.

Deszcz mży! — Smutnoż, gdy rankiem niebo się rozpłacze, Rzekłbyś, iż jako dziecię na dolę tulaczę Dzień rodzący się zżyma i trwoży tajemno...

Idzie, pogląda w okna, ale w oknach ciemno.

Nagle, gdy po omacku szuka śladu drogi,

Mignął jéj przed oczyma, niby cień złowrogi,

Ta napół rozwalona, mchem porosła chata.

Ni w niéj ognia, ni światła; wiatr drzwiami kołata,

I potrąca krokwiami, i miota na strony,

Czarne, przegniłe snopy strzechy nastroszonéj.

Tu Joanna, jak wryta, stanęła wśród drogi:

— „Patrzcie! jam przepomniała o wdowie ubogiej — Rzecze — a mąż mi mówił, że sama i chora!

Muszę zajrzeć, czy lepiej biedaczce od wczoraj”

Puka we drzwi i słucha: nie widać nikogo.

Joanna drży jak listek, wskroś przejęta trwogą.

Ona chora, a dziatki kto karmi w téj dobie?

Prawda, ich tylko dwoje; ależ ojciec w grobie!

Znów kołacze. — Hej, matko! — zawoła co siły,

Lecz chata głucho milczy. — „O, mój Boże miły,

Jakże ona śpi twardo! daremne me słowa.”

Wtem drzwi, jakby je litość przejęła chwilowa,

Same przed nią na oścież rozwarły się w cieniu.

yi.

Weszła... i przy latarki gasnącym płomieniu W głąb ubogiéj izdebki spojrzała z obawą.

Deszcz pada jak przez sito przez strzechę dziurawą;

W głębi na potrząśniętym barłogu, na ziemi,

Leży na wznak niewiasta z nogami bosemi.

Oczy jéj mgłą zmroczone, a postać — — straszliwa.

To trup, niedawno matka serdeczna i tkliwa...

Dziś blade widmo głodu w postaci niewieściej,

Szczątek ludzki, po długiej walce i boleści.

A z pomiędzy barłogu ohydnie wystała Ręka jéj sucha, zimna, zzółkła i skostniała,

A z ust, ua pół otwartych, wieje chłód grobowy,

Z nioli dusza, snadź rzucając śmiertelne okowy, Wyrwała straszny okrzyk, co się rozległ w niebie.

Przy barłogu matczynym leży koło siebie Dwoje maleńkich dziatek, w kołysce jedynej.

Cudnież się uśmiechają te śpiące dzieciny!

Biedna matka, śmiertelne czując dreszcze, z trwogą Otuliła dziateczki w swą odzież ubogą,

By na nie chłód grobowy nie powiał z jej łona,

Aby im ciepło było, gdy skostnieje ona!

MI.

Jak one śpią w kołysce, choć ją wiatrtak chyli!

Ich oddech tak spokojny! zda się, że w téj chwili Nic uśpionych sierotek z snu zbudzić nie zdoła; Gdyby nawet zagrzmiała trąba archanioła,

Duszy dziecka niewinnej wszak sąd nie zatrwoży!

A na zewnątrz w chmur kłębach toną brzaski zorzy. Deszcz leje, istny potop; przez dachu szczelinę Spada kropla po kropli na twarz matki sinę...

Jakby z oczu zagasłych zdrój łez tryskał nowy,

Fala huczy o skałę, jak dzwon pogrzebowy.

A trup słucha łoskotu z twarzą osłupiałą...

Bo gdy duch już uleci, wtedy martwe ciało Zda się stróża anioła przyzywać z oddali.

I trup, niby zdumiony, milcząco się żali:

Nieme usta i zgasłe zapytują oczy:

Gdzie twoje ciepłe tchnienie? gdzie twój blask uroczy? Żyjl kochaj! zrywaj kwiaty, młodości swobodna! Pląsaj, żartuj, płoń sercem, spełniaj pnhar do dna! Jak strumienie w ponurym oceanie toną,

Tak wszystkiemu na ziemi jeden kres znaczono: Matkom, którym uroczo brzmią dziatcczek głosy, Miłości, która duszę porywa w niebiosy,

Wdziękom w pełnym rozkwicie, pieśni w pełnej sile, Znaleźć chłód i ostoję w milczącej mogile!

yui.

Co tak długo Joanna bawiła u wdowy?

Cóż to niesie pod płaszczem, dążąc w próg domowy? Czemu tak pilnie bieży w ciemności głębokiej,

Z sercem mocno bijącém i drżącemi kroki?

Czemu błotnistą ścieżką w cwał pędząc w pomroczu, Nie śmie za siebie zwrócić bojaźliwych oczu?

Cóż to wbiegłszy do chaty, zdyszana, wpól żywa, Składa cicho ua łoże, i w pościel ukrywa?

IK.

Ledwie do dom wróciła, błysnął świt poranny. Siadła drżąca przy łóżku. Na licu Joanny Odbija groźny wyrzut; twarz jéj dziwnie blada, Czoło jéj, ciężkie troską, na wezgłowie spada. Jakieś siowa bezładne z ust rwą się chwilowo,

A morze groźnym rykiem huczy jéj nad głową. —

— „Biedny mąż! co on powić? mój Boże, czyż mało Ma trudów! mnież przyczyniać jeszcze ich przystało? Pięcioro dziatek ciąży na ojcowskiej głowie,

I to ciężko wyżywić!! a cóż gdy się dowie,

Że mu dwoje przybyło: — To on!.. nie... drżę z trwogi... Jeżeli mnie wybije, rzeknę: „dobrze, drogi!”

On-że to?... tém lepiej; drzwi się poruszyły,

Jakby kto wszedł... nie jeszcze... O, mężu mój miły, Na myśl o twym powrocie krew ścina się we mnie.” A poteno, zadumana poczęła tajemnie,

Zstępować, jak po szczeblach, w ciemną otchłań myśli, (idzie bojaźń i zgryzota czarne widma kreśli;

Nie słyszy już biedaczka, ani huku burzy,

Ni krzyku kormoranów, owych czarnych stróży,

Ani groźnego wichru, ani plusku fali.

Nagle drzwi się rozwarły — brzask błysnął z oddali. Jizeźki rybak sieć mokrą wlecze do ogniska I woda się szeroko po izbic rozpryska.

Stanął i rzecze smutno: „Oto połów caly!”

.K.

— „To ty! — wola Joanna, wlepia wzrok nieśmiały W męża; ku niemu żywo biegnie w progi chaty, Przyciska drżące usta do przemokłej szaty.

Ilybak rzecze łagodnie: — „To ja, żono mila”.

A w kominie płonąca głownia rozświceila Swobodny jego uśmiech i wydatne czoło.

— „Złupiono mnie jak w lesie!” — zagadnie wesoło.

— „Zły czas miałeś?” — „ot twardy!” — a połów?” — „nie tęgi Ale gdy cię już widzę, nie pomnę mitręgi.

Nic zgoła nie złowiłem! na domiar pociechy Podarłem sieć! sam szatan musiął dąć dziś w miechy.

Cóż za noc? istne piekło! wiatr zerwał mi linę,

Mniemałem, że się łódka zanurzy w głębinę,

Lecz Bóg ustrzegł od złego: a ty, żono droga,

Coś robiła?”

— „Nic... — cicho odrzecze nieboga;

I zimne dreszcze trwogi przejęły struchlałą —

Latałam sieć i drżałam, bo morze huczało Tak straszno! — twardaż zima, lecz Bóg czuwa przecie!” Wtedy trwożna jak zbrodniarz, gdy go wyrzut gniecie, Rzecze z cicha: „wiesz, mężu, umarła już chora;

Wczora biedna skonała, zapewne z wieczora.

W chwilkę potem gdy z siecią wpłynąłeś na morze,

Zostało dwoje sierot... Dziwneż sądy boże!

Córeczce imię Magdzia, aWilhelm synowi;

Jedno jeszcze nie chodzi, drugie ledwie mówi;

Biedaczka! w ciężkiej była za życia potrzebie!”

Rybak utonął w myślach, rzucił precz od siebie Czapkę, którą zmoczyła na wylot ulewa:

— „Tam do licha! pomruUnął, człek się nie spodziewa Co nań spadnie, z pięciorga będzie ich siedmioro;

Już i tak, kiedy zimą połów szedł nie sporo,

Szliśmy spać bez wieczerzy... Ot, jakaż tu rada?

Źle!.. ależ jam nie winien. Snadź Bóg ciężar wkłada;

Trzeba przyjąć, kark poddać, skoro wyrok taki.

Czemuż pozbawił matki te biedne robaki?

A małe to jak piąstka... Dziwnież świat się toczy,

Ten to pojmie, kto biedzie spojrzał nieraz w oczy.

Trudnoż je gnać do pracy, gdy nie starczą siły!”

— „Żono! ruszaj co żywo, może się zbudziły,

Same przy trupie matki drżą z bólu i trwogi;

Czy słyszysz? duch umarłej zakołatał w progi;

Otwórzmy je sierotkom. Dalej w linię Pana!

Będzież to nam wieczorem lazło na kolana;

Spoinie z pięciorgiem naszych wychować je trzeba,

Ą gdy Pan Bóg dostrzeże z yyysokości nieba,

Ze nam chleba zabrakło dla tych biednych dzieci,

Więcej ryb przy połowie napędzi mi w sieci.

Będę pił czystą wodę, a praco podwoję;

— No idź, żono! — Co widzę? chmurne czoło twoje? Nie lękaj się daremno, gdy ja się nie trwożę!”

— „One już tu!” odrzekła — wskazując na łoże.

?. Mściciel.

Pyszne Generalefu Cyd przekroczył progi,

Wszedł i zabił kalifa: był nim Ognił srogi.

Truchlały przed nim sługi — drżeli domownicy, Płomień w Kampeadora połyska źrenicy.

Ma on dusze poczciwy a pięści spiżowe.

Przystąpił do kalifa, ugodził go w głowę I odszedł i zatonął wzrokiem pełnym dumy.

Przed mścicielem w milczeniu rozbiegły się tłumy, Snadź jakąś czarodziejską zaklęte potęgą.

Wtéiu ukazał się Medant: nad Koranu księgą Pochylon od pół wieku starzec białowłosy Co z gwiazd Aldebaranu wróżył przyszłe losy, Pokłoni się głęboko i przed Cydem.stanie, „.Spotkałeś Cydzie kogo?”

— Grom spotkałem, panie! „Wiem o térn — rzecze mędrzec — tam, na ouéj górze, Gdym się modlił przed chwilą, by oddalić burze, Zbiegł do mnie jasny piorun, szepnął mi do ucha: Obudziły mnie ze snu poszczeki łańcucha,

Zbiegłem tam, wtem posłyszę Kampeadora kroki, Cyd zastąpi mnie godnie! powracam w obłoki!”

S. Pawełek.

Przyszło na świat dzieciątko; w tejże samej dobie Matka zeszła ze świata.

Gdy spoczęła w grobie, Dziadek podjął niemowlę; nieraz to, co było, Strzeże tego, co będzie! Serce nową silą

Drgnęło w nim, gdy dziecinę przytulił do łona, łSam je tuli i niańezy jak matka rodzona.

On stary, już mu tylko na żywota drodze

Słodkim być przewodnikiem; niech ku niemu w trwodze

Idzie ten, czyja dusza boleścią przejęta;

Niech ku niemu dzieciątko wyciągnie rączęta,

Gdy widnokrąg zasłany chmury tak czaruemi,

Wypada, by ktoś jeszcze był dobrym na ziemi,

Iiy w sercu miłosierdzia przechowa! zdrój czysty,

A gdy zabraknie dziecku piersi macierzystej,

By kozę karmicielkę przywiódł mu z parowu,

Uczył słowa kochajmy i w myśl temu słowu,

Poranek dni sierocych otoczył pogodą;

By z doświadczeniem starca łączył duszę młodą.

To téż Bóg, jeśli matkę całunem spowinie,

Kochającego dziadka przysyła dziecinie,

Wskrzesza iskrę z pod lodu i ciulem pomieści,

W stygnącej piersi starca, kwiat uczuć niewieści.

Od pierwszej chwili życia Pawełek sierotką.

Wielkiém okiem błękitnćm patrzy na świat słodko, Jakieś niezrozumiale bełkocze wyrazy;

Ciałko jego niewinne, duszyczka bez skazy;

Istny boży aniołekl Z miłością głęboką,

Starzec na pół zagasłe utopił w nim oko,

Wić, że zachód dni jego zbliża się do końca;

Jak mu duszę raduje ta zorza wschodząca;

Dziadek zabrał do wioski maleńką dziecinę.

Ogarniesz stąd oczyma szeroką dolinę;

Na polu ialującćm podzwania kłos nowy,

Kłębem żywicznej woni bucha las jodłowy.

Za domem piękny ogród, pełen drzew i kwiatów,

Wpośród takiej przyrody i tych aromatów

Pod żywotućm ich tchnieniem krzepko dziecię rośnie,

A kwiatki na Pawełka nie patrzą zazdrośuie.

W cieniu grusz i jabłoni, kolczysta jerzyna Szeroko swe gałązki po ziemi rozpina.

Przez wierzbowo konary coś tam się zabieli:

Czy wodnica z głębokiej wybiegła topieli?

Nic, to promyk słoneczny odbił się na wodzie.

Roje ptasząt na gniazdkach świergoczą w swobodzie;

W błękitach zasłyszane powtarzają wieści;

Ukryty pod murawą zeioha zdrój szeleści.

Ogród śliczny — wszak prawda, gdy rozkwitnie w lesie? O, ileż on cudniejszy, gdy w nim ujrzysz dziecię,

A przy wnuczku dziadunia z głową jak śnieg białą. Dziecięciu obok róży, starcu być przystało U boku niemowlęcia, gdy z nóżki bosemi Pół-zanurzone w trawie, tarza się po ziemi.

Pawełek zrazu wątły, istna pajęczynka:

Azaliż grób za matką nie powoła synka?

Gdy się rodził, wiatr zimny powiewał zdradziecko.

Koza karmi go mlekiem, i wyrasta dziecko.

Braciszkiem mu koziołek, co pląsa po łące,

Dziecię goni oczyma to koźlę skaczące,

Chciałoby wstać na nóżki: — Ghodź-że — dziadek rzecze; Słusznie! chodzić po ziemi, to prawo człowiecze! Dzieciątko drży jak listek, ramionka się chylą,

Każdy mu sprzęt czy kamień, Charybdą lub Scylą, Słaba stopka się chwieje, kolanko się zgina,

Drży, a przecież wesoło spogląda dziecina.

I gałązka, choć drżąca, wszak rozkwita wiosną!

Pawełek rok już skończył i siły w nim rosną,

Już postawił krok pierwszy, potém drugi!.. Matki! Chcecież widzieć Pawełka — patrzcie na swe dziatki! Cudny obraz, ach! dziwnież raduje nam oczy.

Trop w trop, stary dziadunio za dziecięciem kroczy.

— „Ostrożnie. Dalej. Naprzód. Tak. O własnej sile!” Dziecię słucha i patrzy, zawaha się chwilę, l ruszy coraz żwawiej!.. Dziadunio schylony Pobieży ku dzieciątku, ogarnie rarniony,

Chwiejący, chwiejącemu podpory udziela,

Ileż potem tryumfu, śmiechu i wesela!

Nie opisać nam gwiazdki, co na niebie świeci,

Ni jasnego słoneczka, ani śmiechu dzieci.

Chwała, miłość, pogoda, dzwoni w nim tak słodko. Jakaż duma niewinna wstrząsa tą istotką,

Jak szczęśliwa w prostocie, w niewinności swojej,

Pyszni się, że raz pierwszy na nożętach stoi!

Śmiech dziecka, ileż mówi o Bogu, o Niebie!

Starzec, postać poważna jak Mag na IIorebie,

Przy drogim swoim wnuczku dziaduniem był tylko,

Zapatrzony w dziecinę, śledzi z każdą chwilką,

Jak promyk coraz głębiej miody mózg przenika, Wsłuchując się rozkosznie w szczebioty chłopczyka, Widzi, z jakim się trudem dziecka myśl skrzydlata Plącze w sieć słów nieznanych, to w górę ulata,

Znów spada, i gdy wątku zabrakło dziecinie,

Myśl w słowo niezwiązana, piosnką się rozpłynie.

Pawełek wciąż bełkocze: o domowe ściany Rozlega się tych gwarów dźwięk niezrozumiany,

To grzechocze wesoło, to krzyczy, to śpiewa,

Szumem liści w ogrodzie wtórują mu drzewa.

I Pawełek szczęśliwy, och! bardzo szczęśliwy!

On całym trząsa domem i dziadunio siwy Ulega Pawełkowi: — Stój, dziaduniu! on staje:

— Chodź... idzie. Daj mi rękę! on rękę podaje.

Nad zimą, wiosna musi zapanować młoda,

Zawsze trwa między niemi niezmącona zgoda;

Wnuk zawsze rozkazuje, dziadek zawsze słucha;

Chodzą razem, pieśń ptasząt wpływa im do ucha.

Ayciąż bawią się wesoło jak zwyczajnie dzieci,

Teu ma lat osiemdziesiąt, a tamten rok trzeci.

Wątek myśli rozwija w chłopcu dziadek stary,

Dziecko w starcu rozpala zgasłą iskrę wiary.

Rzekłbyś, że zamieniając myśl, duszę i słowo,

Jeden drugiemu wskazał stronę Boga nową.

Słodkie we dnie wrażenia przyjmują w połowie,

Jedne sny im zbiegają nocą na wezgłowie,

I nigdy dusza z duszą nie sprzęgła się szczerzej;

Nigdy jeden drugiego na krok nie odbieży.

Niewinne serca obu łączy miłość święta;

Wiecznie gwarzą jak w bajce niebieskie ptaszęta.

— Strzeż się, patrz, rów przed tobą! zamoczyłeś nogi!

— Umyślnie wszedłem w wodę, przebacz, dziadziu drogi!

— Nie stąpaj po kamykach, biegaj tam po łące.

Niebo tak jasne było; słoneczko błyszczące Patrzy na nich, wspólnemi ogarnia pieszczoty Bieluchny włos dziadunia i włos dziecka złoty!

A ojciec gdzieś opodal z żoną mieszka nową.

Próżno drży biedne serce pod darnią grobową,

Gdy żywa po umarłej praw się dopomina.

Już w kołysce maleńka pokwila dziecina,

Pawełek nie wić o tém, (lni mu płyną słodko, Przy dziadku nikt go nawet nie nazwał sierotką, Aż w końcu na śmiertelnej legł starzec pościeli.

Gdy Booz rzekł do Ruty, Jakób do Racheli: Zapłaczcie, bo umieram! niewiasty płakały.

Ale z dzieckiem rzecz inna? czyż zna chłopiec mały Co to śmierć? Starzec ciężką złamany chorobą Rzekł do wnuka: Pawełku, mnie krótko być z tobą! Ja umrę, ty zostaniesz biedny sam ua świecie! Zadumaną źrenicą patrzało nań dziecię.

A potém znowu radość połyska mu i oczu,

Znów śmieje się wesoło.

Przy wsi, na uboczu Stoi mały kościołek: udeizyły dzwony,

Pomnę, lud wkoło trumny licznie zgromadzony, Ksiądz odmówił modlitwę i pokropił piało;

Widzę słodkiego starca głowę posiwiałą,

Wyżółkłe jak wosk lica, i spokój na czole.

Wzięto trumnę i orszak pociągnął przez pole.

Wkoło buchają wonią macierzanki świeże,

Lud idzie za umarłym, w głos mówi pacierze.

Przy drodze leży krówka i żałośnie ryczy I zwraca na przechodni wzrok pełen słodyczy.

A za trumną podąża Pawełek sierota.

Ot, kościołek i cmentarz; rozwarte już wrota,

Nie rosną tu wawrzyny ni smukłe cyprysy,

Nie dopatrzyć marmurów z sznmnemi napisy,

Wśród krzyżów i mogiłek wiedzie wązka droga,

Jak tu cicho, poważnie! Tu pod okiem Boga Spi lud, skwarnym żywota utrudzony znojem, Wkoło parkan oplccion bluszczem i powojem. Pawełek idzie zwolna i milczy głęboko,

I we wrota cmentarne pilne wlepił oko.

Życie snem dla dzieciny! czasem promyk słońca Zgaśnie wprzód, zaczćm dzionek dobieży do końca, Pawolek miał trzy lata.

— „IIa! psotniku brzydki! Precz stąd, bo cię wy tłukę, popamiętasz zbytki!

Gdy patrzę na dzieciaka, żółć się we mnie burzy,

Precz stąd! — ja przy mym stolo nie ścierpię go dlużéj,

Zjadł z garnka wszystko mleko, posadzęż ja ciebie Za pokutę w piwnicy o wodzie i chlebie!”

Do biednego Pawełka te okrutne słowa?

Ledwie nad starym ziemia zapadła grobowa,

Gwar jakiś o domowe rozległ się wnet ściany,

Dom zajął obcy człowiek, chłopięciu nieznany.

To był ojciec Pawełka, z nim przybyła żona Maleńkie niemowlątko przytula do łona.

Serce młodej niewiasty twarde dla sierotki.

Gdy pieści własne dziecię, uśmiech jéj tak słodki,

Oko płonie miłością, pieśń jéj cudnie dzwoni,

Lecz wara Pawełkowi przybliżyć się do niéj!

Ze wstrętem, z nienawiścią patrzy w cudze dziecię.

Cierpieć nawet bez winy, rzecz zwykła ua świecie,

Człowiek brzemię ofiary dźwiga z własnej chęci.

Tak cierpią męczennicy, prorocy i święci.

Ach! straszniej, gdy dziecięciu żywot już dopieka,

Choć nie ma jeszcze woli, ani bark człowieka!

Dąb ocieniał mu głowę, jakaż dziś odmiana!

Sam w śród ostów i pokrzyw ugrzązł po kolana.

Co się stało? Pawełek zrozumieć nie może.

W izdebce jego czarno i pusto jak w norze.

Idzie spać, płacze biedny, i nikt o tém nie wie,

Chwieje się niby trzcinka, drży jak liść na drzewie,

Otworzy rankiem oczy... spojrzy... i znów płacze,

On sam, ręka życzliwa w drzwi nie zakołacze,

Blask nie wniknie przez szybę, wkoło pomrok siny,

Dziwny żal ściska biedne serduszko chłopczyny.

Czyż go jasne słoneczko jak dawniej nie kocha?

Wszedł w progi; — „precz stąd” gniewnie zakrzyczy macocha. Biedaczek do ogrodu, pod cień drzew ucieka,

A gdy kwiatki sierotę ujrzały zdalcka,

Ze smutkiem jasne główki ku ziemi pochylą,

I ptaszęta na gniazdkach żałośnie mu kwilą.

— „Gdzieżeś był? Jaki brudny! caly starzan w błocie!”

Macocha wszystkie cacka zabrała sierocie,

Oddała niemowlęciu: ojciec nie przeszkadza,

Nad kochającym mężem wielka żony władza, Pawełek na zabawki pogląda ze smutkiem, Aniołkiem był w tym domu... a teraz... odrzutkiem.

— „Uciekaj! precz mi z oczu!” krzykuieglos niewieści.

Inaczej brzmią jej słowa, gdy niemowlę pieści,

— Chodź do mnie, moje złotko, moje ty kochanie, Cherubiuka z niebiosów zesłałeś mi, Panie!

Liczko twoje różowe, istny promyk zorzy,

Oczęta jak gwiazdeczki — to aniołek boży! Cudownież mi z tych ocząt światełko połyska, Jedynym światem dla mnie ta mała kołyska;

Daj nóżkę ucałować i jedną i drugą.

Długo matka niemowlę pieści — bardzo długo. Pawełek stoi z boku. Wątła pamięć dziatek,

Tyleż on zapamięta jak jagnię lub kwiatek,

Przecież słabiuchne rysy na dnie serca chowa,

On wić, że słyszał niegdyś te rozkoszue słowa.

Jadał w kącie na ziemi obiad i wieczerzę,

Zrazu płakał, lecz w końcu i łez się przebierze, Obeschła mu powieka, usta zaniemiały.

Pilnie oczyma ściga drzwi Pawełek mały.

Raz wieczorem po całym szukano go domu,

Ale nigdzie go niema — uciekł pokryjomu.

Było to w twardą zimę; śnieżna dmie szaruga,

Ni gwiazdeczki na niebie; noc czarna i długa. Dziecię znikło bez wieści. Daremne zabiegi,

Ślady maleńkich stopek zasypały śniegi.

W blizkiéj wsi znaleziono sierotkę o świcie. Wieczorem jedni drugim rzekli: — „czy słyszycie? Jakiś głos tam żałośny w ciemności pobrzmiewa!”

— „To wicher, mówią drudzy. To szeleszczą drzewa!”

— „Może wilcy gdzieś wyją lub harcują duchy! „Dziaduniu!” słaby głosik brzmi wśród zawieruchy. Strach wielki padł na serca, każdy drży jak listek, Rankiem w stronę kościołka wybieży lud wszystek, Pod wroty cmentarnemi odkryto dziecinę,

Zimny, sztywny jak kamień, rączęta ma sine,

Oczy wpół przymrużone, lica śnieżnej bieli,

.Śpi, takim snem spokojnym śpią boży anieli!

Jak trafił tu maleńki, sam jeden w noc czarną? Opiera prawą rączką o bramę cmentarną,

Jakby ją chciał otworzyć — lecz nie pękły wrota, Dziadunia umarłego przyzywał sierota,

Snadź w głąb zimnej mogiły jęki się nie wdarły, Wołał długo, aż upadł na ziemię umarły, Biednemu Pawełkowi sen zawarł powieki;

Nie rozbudził dziadunia, śpi przy nim na wieki!

ę). Wstęp do Legendy wieków II-éj seryi.

Czćmże jest ona księga, której każde słowo Tchnie przeszłością, otchłanią i nocą grobową?

To gruz odwiecznych podań, co w chwili przewrotów, Pod naciskiem rzucanych ręką bożą grotów,

Skrył ziemię, gdy się do dna wstrząsły jéj posady; Gruz, oświecon zaledwie blaskiem jutrzni bladej,

To wzrąb wysiłkiem wieków podźwignion ku górze, Pełen cieniu, lecz skąpan w idei lazurze!

To wielki gmach, a raczej kostnica straszliwa, Powalona wichrami, kędy śmierć przebywa;

Gdzie zaledwie chwilową w pomroku mgły sinéj Leciuehno, jak płomyczek, lub skrzydło ptaszyny, Wolność obok nadziei na dachu przysiędzie.

To zwał, gdzie przez spiętrone rumowisk krawędzie Żmija, bluzgając jadem, głucho się prześliska,

A smok wiecznie zgłodniały szuka legowiska,

Gdzie czarna gnije chmura, nim ku słońcu wzbieży.

Ta księga, to okrucha strasznej Babel wieży, Dźwigniętej ludzką pychą! to pomnik on stary Zła i dobra, żałoby i łez i ofiary!

Gmach, co niegdyś widnokrąg ćmił olbrzymićm czołem, Dziś zgliszcze zasypane pożarnym popiołem,

Sterczące tajemniczo z czarnej nocy łona,

To ludzka epopeja w gruzy powalona.

IO. Pochód Kserksesa.

Różne ich obyczaje: naprzód idą Scyty,

Burzyciele zachodu, lud mordów niesyty,

Idą nadzy. Makrowie zdążają za niemi,

Głowy ich, miast szyszaków, strojne łby końskiemi. Dwoje kosmatych uszu sterczy im u skroni.

Daléj w tygrysięh skórach kroczą Pailagoni;

Daki, których król budę z gliny ma zlepioną,

Przez pół pomalowani biało i czerwono.

Dalój przy huku bębnów, wśród wojennej wrzawy Podąża z czarną twarzą Etyop kędzierzawy.

Daléj Persy w turbanach zielonych na głowie;

Z długiemi na stóp dziesięć włóczniami Trakowie,

Za wyroczni marsowej wieszczym idą gloseiu;

Nie policzysz Saspirów z przypłaszczonym nosem,

I Ligów, co w plugawej kąpią się kałuży.

Daléj Saków i Mików i Partów tłum duży Dadyki od perskiego morza idą brzegów,

Na czole mają wieńce splecione z warzyków. Kaspiowie w kozich skórach zgorzali na słońcu,

Niosą długie dziryty przypalone w końcu.

Niby woda w kotlisku wciąż powódź się wzdyma, Chmury idą a idą... i któż im dotrzyma?

Ci, ze stepów azyjskich, ci z pustyń Afryki Idą Sardy, zuchwali pogromcę Korsyki.

Moskowie z twarzą sklótą, w szłykaeh z twardej kory, Tłoczą się kupy Gotów strasznych jak potwory, Zdążają Baktryany: Mag IIistap ich strzeże,

Tybaryny z żórawich piór niosą puklerze,

Zypsy, Negry z puszcz leśnych, brzęczą w turze rogi, Abrody istne dyabły nie ustąpią z drogi;

Zbrojni w łuki palmowe i kamienne spisy Syryjczycy okuci w drewniane kirysy.

Wtem zabrzękły ligawki i śpiewne fujary,

Górali abisyńskich gromadzą się chmary,

Pędzą tabuny źrebców gwarliwe Numidy,

Z kraju, kędy olbrzymie sterczą piramidy.

Kroczą Sydye w szyszak przybrane miedziany,

A daléj jasnowłose śpieszą Milijany.

Ludy wielce przezorne: ta strona w nich znana, Ze nigdy nie obrażą Boga ni szatana.

Żartko podąża naprzód za plemieniem plemię.

A król Kserkses na wozie swym siedzi i drzemie. Pyszny on, nieprzystępny... jego myśl ukryta, Ziewnie... która godzina? niekiedy zapyta.

Artaban, stryj królewski, mąż ćwiczony w słowie;

— Potężny synu bogów! — z pokłonem odpowie — Ty, co w mocy troiste dzierżysz Ekbatany,

Gdzie płyną rzeki święte obrosłe w platany.

Słońce krąży wysoko, płomień bucha z nieba,

Spij jeszcze, wielki królu, spoczynku ci trzeba.

Mnie obliczyć za ciebie ono zbrojne chmary,

Co niby orłów stada zaległy obszary.

„Śpij, Panie!” I król Kserkses przymrużył znów oczy, Wielki wóz hebanowy wartko się potoczy,

Stryj królewski w pochodzie sam oblicza siły, Tyleich, że w dniu jednym Skamander wypiły. lidzie pomkną, dym pożarów, ziemia od krwi ślizka, Za niemi z pysznych grodów sterczą rumowiska!

Morskie waty z porykiem piętrzą się dokoła,

Kserkses utkwił wzrok w morzu, jak wściekły zawoła: „Jam tu pan, wnet poskromię twą butę szaloną,

I wytnie trzysta biczów w oceanu łono,

Każdy pocisk w dumnego ugodził Neptuna.

A bóg zakipi gniewem i oto Fortuna,

Wiecznie z nim sprzymierzona, z błękitu przybieży,

Z trzystu razów, wnet trzystu powstało żołnierzy,

I powstał Leonidas z prawicą szeroką,

Kserkses ich w Terrnopilach spotkał oko w oko.

ll. Kassandra

Argos, dziedziniec przed pałacem. Kassandra na tcozie. Kliłemnesłra. — Chór.

Cllólt.

Ona córą królewską, jej miasto zgorzało,

To jéj wóz, ona siłą przyrosła doń całą,

Żadne słowo nie zbiegło z ust branki ponurej,

Nad śnieg z wyżyn tulijskich, nad Syrty marmury, Zimniejszy lód jéj serce zamroził dziewicze.

Duchem zbiega przyszłości drogi tajemnicze.

Bóg milczący a groźny przepełnia jéj łono;

Apollo, który wstrząsnął przed wieki Dodoną,

— A gdy lirę potrącał, rnury Tebów drżały — Wieszczym światła płomieniem podsyca jéj szały. —

Myślą przyszłych zapasów ogarnęła pole,

Żar pomsty na wybladłém połyska jéj czole,

Ta kapłanka, ta wieszczka, z płomienną źrenicą; Dziwneż losu koleje... ona niewolnicą!

.Siedzieć na złotym wozie, jéj, królewskiej dziewie?

A ta nikczemna tłuszcza, co w bezmyślnym gniewie Pcha żelazue dziryty w bose jeńców nogi Rażona jéj milczeniem, cała drży od trwogi.

KLITKMNUSTRA.

Niewiasto! zsiądź-że z wozu, piechotą iść tobie.

CHÓR.

Zsiądź z wozu, to królowa! opór nie na dobie!

KMTHMNESTRA.

U drzwi mego pałacu daremnoż-byin stała?

Spiesz się, nim król nadjedzie, zsiądź, branko zuchwała. Jeśli tobie nieznane mowy naszej dźwięki,

Odpowiedz mi oczyma lub skinieniem ręki,

W tym, coś go porzuciła, barbarzyńskim kraju,

Taki sposób rozmowy może w obyczaju.

CHÓR.

Słowa-by jéj zdradziły duszy tajemnicę.

Kiedy na tę królewską patrzymy dziewicę,

Rzekłby kto, że dzikiego ujęliśmy zwierza!

KUTEMNKSTRA.

Milczmy, jeszcze z krwi rana nie ociekła świeża, Żałosna, nad pogodną niegdyś duma Trojąl Lecz wargi jéj do uzdy łatwo się przyswoją,

Nie długo krwawa piana pryskać z nich już będzie.

CIIÓR.

Zsiądź z wozu, próżny opór, niiéj los twój na względzie Daj nogę okuć w pęta, czyż więzy tak bolą?

KASSANDRA.

Nieba! wielcy bogowie! ratunku! Apolo!

APOLLO (ukazujtw się).

Jam tu!.. żyj!.. wnet nad Argos ujrzy oko twoje Płomień z onych popiołów, co pożarły Troję!

IZ. Marżoryn.

Obrazek dramatyczny.

(Giermania. Las. Zmierzch wieczorny, Obóz. Marżoryn poprzedzie legionów. Wielka éma ludzi w oddaleniu).

CZŁOWIEK (e pomiędzy hordy),

Chcesz wsparcia, Marżoryuie, my pomoc ci damy.

Kto tam?

Ocean ludzi kołacze w twe bramy.

Ludu! Kto twoim wodzem?

Wódz zwie się gromada!

Masz li władców?

Pragnienie i głód nami włada.

Kto wy?

My przednią strażą piorunów i cieni.

Wasz kraj?

Noc...

Wasze imię?

Zwiem się niezliczeni! Wasze-li one wozy, co stoją pod borem?

Część ich tu ledwie mała zaległa taborem,

Bóg tylko, skoro wzrok swój na ziemi zatrzyma,

Te ogromne zastępy ogarnie oczyma.

Cóż umiecie?

Pchać naprzód nasze koczowiska. Obliczysz-li tę chmarę, co mój obóz ściska?

Tak...

By przejść pod tym orłem błyszczącym na tarczy, Ile wam czasu trzeba?

Tydzień ledwie starczy!

Cóż wy chcecie?

marżoryn.

człowiek.

Marżoryn.

człowiek.

Marżoryn.

człowiek.

marżoryn.

człowiek.

marżoryn.

człowiek.

Marżoryn.

Człowiek.

marżoryn.

Człowiek.

Marżoryn.

Człowiek.

Marżoryn.

człowiek.

marżoryn.

człowiek.

marżoryn.

CZŁOWIEK.

MARŻORYN.

CZŁOWIEK.

MARŻORYN.

CZŁOWIEK.

MARŻORYN.

CZŁOWIEK.

MARŻORYN.

CZŁOWIEK.

MARŻORYN.

CZŁOWIEK.

MARŻORYN.

CZŁOWIEK.

MARŻORYN.

CZŁOWIEK.

MARŻORYN.

CZŁOWIEK.

MARŻORYN.

CZŁOW IKK.

MARŻORYN.

OZLOWfEK.

Nieść pomoc. My z odmętu łona Możern króla wydobyć? w nas pewua obrona.

Cezar was zmógł...

Kto?.. Cezar?

Zaprzeczyć nie śmiecie, Dentatus wasze hordy rozproszył po świecie.

Zapytaj Dentatusa prochu; on ei powie!..

Sprynks pokonał was...

Bajka...

Zmogli was Cymbrowie. Zaledwie hełmów naszych tknęły ieb szablice.

I któż was tu przypędził?

Wichry! nawałnice!

Burze, grady, pioruny, szaruga straszliwa,

Moc żywiołów, lecz roka nie tknęła nas żywa.

My potężni na ziemi, walki nas nie trwożą,

Pędzim tu, gnani siłą nie ludzką, lecz bożą.

Pragniem spocząć ogrzani ciepłym żarem słońca,

Daj nam je!.. będzieiu z tobą: wiedźmy rzecz do końca. Cheesz-li? pokój czy wojna?.. odpowiedz!.. czekamy!.. Przestraszam was?

Bynajmniej...

Znacież mnie?

Nie znamy.

Któż jestem?

Nic... Rzymianin... człowiek...

Gdzie dążycie? Ziemia naszym gościńcem, naszym celem życie,

Z łona nieskończoności błyska promień złoty,

Gdy dobieguiem do kresu, rozbijem namioty,

Nie wstrzyma nam pochodu, aż nadejdzie chwila. Dziwne słowa! Kto jesteś? powiedz?

Jam Attyla!

IS. Król Per s k i.

Król perski ma stolico wielką a bogatą,

Przez zimę w Jspahanic, w Ty flisie przez lato,

W ogrodach róż tysiące bucha kłębom woni,

W roku straży królewskiej tysiąc szabel dzwoni.

lio mocarz własnym krewnym nawet nie dowierza. Rankiem wyszedł na łąkę, tu spotkał pasterza,

To starzec, jego włosy bieluchne jak mleko,

Śpiewa, a wiatr piosenkę unosi daleko.

Przy ojcu za kozami stąpa chłopiec młody.

— Ktoś ty starcze? król spyta.

Pasterz siwobrody Przestał śpiewać i głowę pochylił głęboko I rzecze: „Zwę się Karani, pod stromą opoką,.Siedzę tam, w nizkiej chacie, ze mną syu jedyny; Kocham go, więc gdy kozy pędzę ua doliny, Śpiewam jak niegdyś łlafiz, jak dziś Sadi śpiewa, Jak drobny konik polny wśród kłosów pobrzmiewa.

Na to młodzian ku ojcu przystąpi nieśmiało,

Całuje kornie rękę na słońcu zgorzałą Starca, któremu płyną z ust llafiza tony,

„On cię kocha, król rzecze, choć twój syn rodzonyl

li — Kto poetą?

Ten poetą, kto w siebie wszystek świat pochłonie. Rzym się caly szamotał w Plautowém łouie,

Homer ślepy a w prawdę wniknął tak głęboko, Choć mrok nocy pogodne mu zasępiał oko;

Hektora z Achillesem wypiastował w duszy.

W Eseliilu żył Prometej, co kajdany kruszy, Rabelais piersią własną wykarmił wiek cały,

Każdy olbrzym, myśliciel, spowity w blask chwały, Czy potężny on Szekspir, czy to Homer wielki,

Czuł w dachu jakby w łonie matki rodzicielki Życiem drgającą dziatwę. Miłość ich taż sama, Gdy jeden niańczył Lira, a drugi Pryama,

Obaj własne jak matka przeleli w nich życie.

Poeta, w jasnym nieba skąpany błękicie,

Oddycha błogo piersią lub drżący od grozy,

Słyszy, jak grzmią w przestrzeni płomieuiste wozy, Gdy prorocze natchnienie rozpala mu ducha,

Pędzi naprzód a naprzód, nic widzi, nic słucha,

Mknie myślą rozpląsaną po bezdennym wirze.

Archiloch śmiało kroczy wsparty na Satyrze,

Eurypid złowrogie chwyta Fedry słowo.

Molier patrzy w ciemną duszę Alcydową;

Chwast i kwiaty do jednych zaplata on wieńców,

W chór zlewa skargi mądrych, ze śmiechem szaleńców, Ceryantes z Donkiszotem coś gwarzą tam oba,

Szatan zdradnemi rady plącze myśl Hijoba.

Dant w otchłań duszy własnej wzrok puszcza na zwiady, Horacy widzi Faunów tysiączne gromady,

Marlow goni oczyma niewidzialne światu Wylęgłe z piekieł, sfory czarnego sabatu.

Tak wieszcz rośnie, otoczon siły potężnemi;

Ulubieniec niebiosów i kochanek ziemi,

Tkanka dlań jakby z miękkich utkana jedwabi,

W skwar letni chłodna grota ponętnie go wabi,

Przyroda czuwa nad nim, wciąż pomoc mu niesie, Uchrania od zasadzki, gdy w cienistym lesie,

Jeżyna kolczystemi pochwyci go spinki I zawoła: „Stój w miejscu!” Różowe barwinki Drżą pod jego stopami śród konarów drzewa,

Drobne ptaszę na gniazdku słodko mu pobrzmiewa.

Do wiatru coś gardziołkiem gwarzy rozśpiewanem; „Milcz, to Szekspir z Makbetem, Molier z Don-Żuauem, To Dante z Beatryczą!” i wiatr głucho milczy,

A ciernie, co zasłały wstęp do kniei wilczej,

Usuwają gałązki, i dąb rosochaty,

Olbrzym puszczy, długiemi nie potyran laty,

Schyla poważną głowę: niech pod jego strażą,

Z nieśmiertelnemi duchy mimowolnie gwarzą!

II. Z ROKU STRASZLIWEGO ISTI.

I. Wykup ziemi (Libération du sol).

Niel jam nie oswobodzon! O nie!.. kiedy głowę Chcę podnieść, trącani czołem w sklepienie grobowe, Duszno mi, czarna zmora na pierś moję padła,

Nocą patrzą mi w oczy okropne widziadła.

Tu widzę Metz, tam.Strasburg, a daléj tam jeszcze Naszę cześć poteraną i widmo złowieszcze Przyszłych walk, i wesołe bożéj dziatwy grono I ten miecz, co rozedrze biednych matek łono;

Widzę w raźnych poskokach jasnowłose chmary;

Ich piosnka z rosą płynie w dalekie obszary,

Potrąca gór wierzchołki, tonie w głębi lasów, Zwiastunka przyszłej chwały i przyszłych zapasów-O! rychło czarny łucznik do ust róg przyłoży,

I krew zakipi w żyłach onéj dziatwy bożéj,

I zaszczękną znów miecze i zarykną działa!

Bo gdy kopce graniczne przemoc rozorała,

Gdy lud patrzy w swe rany, niby Łazarz nowy,

Niech wiosna błyska słońcem, niech szumią dąbrowy, Niechaj ptastwo w skrzydełka trzepocze wśród kwiatów, Ależ te czarne stosy bomb, kul i granatów,

Drżą jakoś gorączkowo, ich seu nie ugłaszcze!

Ale te nieme działa roztworzyły paszcze,

Chwytają głos proroczy, co do serca spiżu Tajeinniczemi zgłoski przemawia w pobliżu!

Co! kiedy wam z ust płynie piosenka swobody,

Nie słyszycież, jak łkają dwa nieszczesne grody?

Nie widzicież wy, roje śpiewaków słowicze,

Jak Alzat w Lotarynga wzrok utkwił oblicze?

Antologia rraucunka.

„Bracie — mówi — niedola nasza zapomniana,

Oni bez nas szczęśliwi!...”

O nie! na kolana Paść nam przed waszą męką, nędzny, kto się mieni Oswobodzon, gdy czoło hańba mu rumieni,

Gdy Francyi kęs płaszcza odcięto przemocą,

Gdy Alzat z Lotaryngiom w bólu się szamocą,

Gdy ku nam wyciągają z miłością ramiona,

Kiedy na szkolnych ławach w gromadkę skupiona Drobniuchna dziatwa nasza podnosi głos słaby,

Rok dziewięćdziesiąt drugi układa w syllaby,

Gdy poznaje zawczasu, jaki zapał szczery Ożywiał niegdyś llosze i dzielne Klebery,

Gdy się uczy, jak w one chwały naszej lata, Walczył lud bohaterski dla spokoju świata!

Myśl o was w sercu mojćm wznawia rany świeże Wy, groźne wały Metzu, wy Strasburga wieże! Pruski orzeł, ptak nocy, zatopił w was szpony,

Och! tak potężnie z naszym byt wasz zespolony, Pierś nasza tak się zrosła, że z tych klęsk powodzi, Metz tylko ze Strasburgiem Francyą oswobodzi. Inne oswobodzenie kłamstwem jest i sromem!

To cień, co czarne skrzydła rozpostrze nad domem, To plama, co splugawi naszych dziejów karty!

Co? wy oswobodzeni? a kraj nasz rozdarty?

A naród nogą jedną w ciasnej uwiązł trumnie?

A miasta nasze w zgliszczach! O! dopóty u mnie Yerdun okuty w więzy, a Belfort ofiarą,

Póty Paryż świetnością nie odkwitnie starą,

Póki Strasburg w niewoli a Metz dźwiga pęta.

Nad nami wisi chmura ohydy przeklęta!

a. Wykrzyk boleści podczas walki domowéj IB?!,

Wstrzymajcie, zapaśnicy, ten zapęd szalony! Jak płomień, co kłosiste pożera zagony, Zabijacie cześć waszę, przyszłość i nadzieję. ytójcie! na kraj żałoba z waszej chwały wieje.

Każdy strzał, bratnią ręką wymierzon w pierś brata, Sieje śmierć i zagubę i srom wobec świata!

Kędyż was ta piekielna pędzi zawierucha?

Byłoż bohaterskiego odzyskać wara ducha,

By nędzną bratobójstwa okryć się sromotą?

Biada wam, nieszczęśliwi!

Czy widzicie oto Tę chorągiew cmentarną nad waszemi głowy?

Ach, straszna! istny całun, czarna do połowy,

Do połowy znów biała jak żgło, wieje górą!

Rządzi tu, sprawia czaty głucho a ponuro!

Plugawi waszych fortów upiętrzone szczyty,

Gniecie was, tak jak Egipt gniótł Izraelity.

Ach! ta wojna domowa, co w pierś wam się wbodła, Bolesna po Austerlic, po Sedanie... podła!

Zgubion ten, klątwa wieków nędznika obarczy,

Kto na zlanej krwią bratnią opiera się tarczy,

Kto na trupach buduje kolumnę swej chwały,

Kto wznosi nienawiści rozorane waly,

Kto tchem własnego ducha podnieca z niesławą On płomień, co z dwóch głowni wybucha tak krwawo; Kto wobec klęsk i gruzów o zwycięstwach tuszy, Gdy Francya morduje dziś duszę swéj duszy,

Paryż, to słońce świata; kto bez dreszczu trwogi Obcych tryumfatorów słyszy śmiech złowrogi!

S. Do choréj wnuczki Joalki podczas oblężenia Paryża.

Jeśli będziesz oddychać, o dziecinko blada,

Tą atmosferą duszącą,

Pod cieniem, co od starca tak złowrogo pada,

Na ciebie wątłą i drżącą;

Jeśli ujrzę dni naszych poplątany wątek Ja, co u twojej kołyski,

Patrzę na życia twego promienny początek

I na grób patrzę mój biizki;

Jeśli ku mnie rączęta bieluchne jak płótno Będziesz wyciągać żałosno,

Biedne pisklę, w gniazdeczku skulono tak smutno Zaczćm mu piórka wyrosną;

Jeżeli nie zapomnisz na długo, mój kwiecie, Korzenia w bujnéj téj ziemi,

Ale jak błędny ognik masz chwilkę po świecie Oczyma powlec tęsknemi;

Jeżeli krasą róży — pogodnie a jasno Twe nie zakwitną jagody,

Jeżeli się za tobą one drzwi zatrzasną Któremi przyszłaś na gody;

Jeśli nie ujrzę ciebie z wesołą twarzyczką,

Nie spojrzę w hożą twą postać!

Śmiejącą, rozpląsaną... och! powiem, duszyczko,

Że nie chcesz z nami pozostać!

Że na ziemię, gdzie w paśmie półsennych mamideł Całun z pieluszką się splata,

Zbiegłaś po to, aniele, by w cieniu twych skrzydeł Unieść mnie z sobą ze świata!

é. Gallowie i Griermany.

0 zgrozo! lud nad ludem pastwi się szalony!

A jeden nasz początek i ród, o Saksony!

Z jednego w mroku dziejów my wyszliśmy łona, Gallowie i Giermany, dwa bratnie plemiona.

W téj bratniej Europie, skąd zdrój dziejów tryska, Wzrastaliśmy pospołu, i jedna kołyska Tuliła nas, i pieśni jednakie nam brzmiały,

1 maleńkiego Abla tulił Kain mały.

Była nas wielka chmara jak kłosów na łanie,

O nas to mówił Tacyt i o was, Giermanic:

„Bóg mocny rządzi nimi, dusza ich zacięta,

U nich niewiasta płacze, mąż krzywdy pamięta!” Jeśli Rzym w poła nasze zapuścił zagony, Posłyszał okrzyk Celta Wend nieustraszony.

Zbito społem pretora, wyparto konsula,

Biegł co tchu Teutates na głos lrmensula,

Wspierano się wzajemnie piersią i żelazem,

I ku niebu z modlitwą dusze biegły razem,

I nieraz w ciemnym gaju pod dęby świętemi Przed kamiennym ołtarzem klęczeli na ziemi Teutony kolońscy i Bretony Galie.

A gdy w skrzydła Walkirya zaszumi wspaniale,

Gdy przemknie u was Herman, u nas Brennus dzielny, Widzę gwiazdę na czole Dziewy nieśmiertelnej.

O Niemcy! w jasne niebo podnieśćby wam oczy!

Gdy wasz miecz, tak zawzięcie krew z serca nam toczy, Giermaninie, gdy ręka twa morduje Galla,

Gdy stopa twa go depcze i gmach praw obala,

Zaczćin tryumf zdradziecki twą własną cześć zmaże,

Patrz tam! ujrzysz twych ojców obok naszych — w parze.

S. Kto winien?

— Ty spaliłeś księgozbiór?

— Tak, wśród nocy ciemnej

Podłożyłem sam płomień.

— Zbrodniarzu nikczemnny! Zmącone twe pojęcia szał piekielny głuszy,

Wiesz li ty, że zabiłeś promień twojej duszy; Zdmuchnąłeś sam rozumu twojego pochodnię.

To, co ty, nikczemniku, zburzyłeś wyrodnie,

Było drogim twym skarbem, twą świętą chudobą:

Księga zawsze i wszędzie świadczyła za tobą.

Bo i czćmże księgozbiór? to wyznanie wiary Zmarłych dawno pokoleń, co przez poinrok szary Swych grobów, świadczą zorzy wschodzącej nam jasno! W on skarbiec prawd, gdzie mędrce złożyli myśl własną. W te arcydzieła twórczej potęgi człowieka,

W tę hekatombę czasów, gdzie z pod trumny wieka Świeci złota nić podań, którą przędą dzieje;

W tę przeszłość, co przyszłości zakreśla koleje,

W to źródło, co bystremi roztacza się rzeki,

W to, co raz się poczęło i trwać będzie wieki,

W te otchłanie biblijne, w te prorocze chóry,

W onych Hiobów, co głowy dźwigają nad chmury,

Homerów, w Eschilosów, co czołem w lazurze Kreślą zapasy bogów i serc ludzkich burze;

W Molierów i Kantów, w czystej myśli łono,

Ty rzucasz, nikczemniku, pochodnię zatlouą,

I wszystek rozum ludzki, ty, opetau szałem, Zamieniasz w tuman dymu!

W paśmie wieków calem, Kto był rzecznikiem twoim? księga, zawsze księga! Oua stuletnie węzły przesądów rozprzęga;

Ona świeci jak słońce. Z niej świat blaski bierze, Nią zwalczy głód i pomór, powali pręgierze.

Na głos jéj z karku Negra twardy powróz zleci,

I Parya się strząśnie z swych wiekowych śmieci. Otwórz księgę, odczytaj Platona, Kornela,

Szekspira i Dantego, cudnież się udziela Ich wielki duch twej myśli, z uśpienia ją budzi,

I czujesz się człowiekiem na modłę tych ludzi! Czytasz i poważniejesz, i marzysz radosno,

Czujesz, jak w duchu twoim te olbrzymy rosną;

W miarę jak płomień wnika do dna duszy twojej, Poduosi ją, ukrzepia, ożywia i koi.

Już myśl twoja, porwaną prądem rnyśli nowej, Gotowa odpowiedzieć i czynem i słowy,

I czujesz się być dobrym, potem lepszym jeszcze; Jak śnieg taje na słońcu, tak widma złowieszcze Wściekłej pychy przesądów topnieją powoli,

Wpływ wiedzy cię uzacni i z błędów wyzwoli;

To światło, co nad ziemią rozprasza mrok ciemny, Ty śmiesz gasić twą ręką, zbrodniarzu nikczemny! Cel, za którym szalony gonisz tak zażarcie, Rozwiązali go mędrce wprzód na księgi karcie. Księga myśl twą przenika, w błędnych rojeń tłumie, Ona prawdę od kłamstwa oddzielić w niéj umie; Ona gordyjski węzeł w sumieniu twćm przetnie, Ona ciebie wyleczy z tych trądów, co szpetnie Hplugawiły twe serce nienawiści jadem,

Ona ci przewodniczy, ty masz iść jéj śladem;

Ona wytrzeźwi z szału twą głowę pijaną,

A ty ją w proch niweczysz ręka rozpasaną?

Księga twojćm bogactwem, to twój skarbiec złoty Prawa, wiedzy i prawdy, postępu i cnoty,

Bez niéj bożą iskierkę my w duszy przytłumieni, A tyś ją zniszczył nędzny?

— Ja czytać nie umiem!

S. List do pani.... posłany balonem IO stycznia IS?! r

Paryż walczy wesoło. Pozdrawiam cię, pani! Czujem się ludem, światem, duchowo zbratani,

Żyjem jedni dla drugich, nie bacząc na siebie,

Bez trwogi, bez oparcia, bez słońca na niebie,

Byle tylko nie zasnąć, a złe się przebierze.

Dałem piętnaście franków za trzy jajka świeże Dla wnucząt. Paryż w szańce opasan i mury. Bezpieczny. Jemy osły, niedźwiedzie i szczury. Brzuch nasz arką Noego, tam wstęp nie wzbroniony Żadnemu dziś zwierzęciu; pigmeje, mam mony, Wszystko tam społem wkracza i legnie pokotem, Słoń spotyka się z myszą, pies spotyka z kotem, Brakło drzew, toporami w pień lipy strzebiono,

Już Pola Elizejskie na kominach płoną;

Pokostniały nam ręce, szron okna osłania,

Żadna praczka bielizny nie bierze do prania,

Bez ognia płótno nie schnie, ładnie czy nie ładnie, Już nie zmieniamy koszul. Gdy wieczór zapadnie, Szmer głuchy na ulicach niby w pszczelnym roju, Zabrzmi pieśń, albo trąbka da hasło do boju. Sekwana ciężko płynie, bo na grzbiecie toczy Archipelagi lodu, czasami w pomroczy Przemknie kauouierka, i wstęgę spienioną Rzuci za ślady swemi na ciemne wód łono.

Żyjem wszystkićm i niczém, ale myśl wesoła.

Na stole bez obrusa, kędy głód nas woła,

Kartofel istnym królem, szarpiom go po szczypcie; Cebulki tu bożkami jak niegdyś w Egipcie.

Brak węgla. Nasz chleb czarny i twardy jak z głazu, Paryż śpi pod całunem, zabrakło nam gazu,

O szóstej noc rozściela zasłonę grobową,

Tylko bomby szalenie huczą nam nad głową.

Gdy piszę, maczani pióro w czerepie z granatu: Paryż kona, lecz ran swych nie odkrywa światu.

Lud wszystek strzeże fortów, gród zdał mu swe losy, Ojce, męże i bracia, sieczeni w pokosy,

Jak mur stoją na wałach, otuleni w koce,

A tysiące kartaczów w powietrzu furkoce.

Niech Moltke bombarduje, Bisniark głodem ściska, Paryż po bohatersku pilnuje ogniska,

Jednoczy dzielność męża, z niewieścim urokiem! Radośnież po błękicie zatacza on wzrokiem,

Za gołąbkiem, co wieści przynosi ze świata,

Za balonem, co w szlaki powietrzne ulata.,.

Patrzę na gród niezłomny wśród bólu i trudu, Wołam: przebacz urazy, walcz, kochaj, mój ludu! Wroga tylko zwij wrogiem! skąpan nowym chrzestem, Nie znam mego imienia, sam nie wiem, kim jestem, Dziś me imię ojczyzna!

W téj zapasów chwili,

Kiedy wszystko się chwieje, rozprzęga i chyli, Chwała naszéj niewieście, bo wielka prostotą!

T cóż było ozdobą rzymskich matron? oto Miłość progów domowych, umysł hartu pełny,

Dłoń twarda od wrzeciona, zczerniała od wełny, Źrenica wciąż rozwarta, której sen nie zmruży,

Gdy mężowie i bracia stoją u stóp wzgóry.

A gdy Anibal ściska gród w żelazne kleszcze!

Te czasy powróciły, widzimy dziś jeszcze,

Jak olbrzym, tygrys paszczo, w ostre kły zjeżoną,

W drgające żywćm tętnem wnurzył grodu łono.

Pod uściskiem piekielnym wśród katuszy miasta, Mąż jest tylko Francuzem, Rzymianką niewiasta! Ona się nie pożali, ani łzą, ni słowem,

Drżąc przy zgasłem ognisku, na chłodzie zimowym, Pod śnieżną zawieruchą, ona w progu jatki,

Czeka na kęs koniny, by nakarmić dziatki!

Głód, nędza, niczém dla niej, huku bomb nic słucha, Ona wié, czćm powinność, i moc czerpie z ducha. Wciąż sypią nasze forty rzęsistym kul gradem,

Paryż ze snu ockniony, wstaje z licem bladem.

O świcie huczą bębny, grzmi bojowe hasło,

Pobudka krzesze w płomień skrę w piersi niezgasłą, Każdy dzielnie wystawia, jutra nieświadomy,

Serce na błysk nadziei, a czoło na gromy; Spromieuion aureolą boleści i chwały,

Bądź co bądź gród nasz wita pokłonem dzień biały!

Chłodnoż bidzie i głodno, bez chleba i słońca,

I cóż stąd? co się trwożyć? wytrwaj my ż do końca! Po nocy wschodzi zorza, tak to świat się toczy... Za miesiąc może wroga nie ujrzym na oczy; Wonczas ja i synowie trudami złamani,

Do ogniska twojego przytulim się, pani.

W marcu, miłą gościnę przygotuj, gdy łaska, Jeżeli granat w lutym głów nam nie roztrzaska!

?. Umarli.

Zawalili ciałami w polu przestrzeń dużą,

Krew ich ścieka po ziemi czerwoną kałużą,

Sęp zatopił im w brzuchu dziób i szpony krwawe, Zwał trupów dzikich, zimnych wkrąg zasłał murawę. Straszni, czarni, w kłąb zwici, jawią się jak one Tytany, piorunowym strzałem powalone;

Ich czerepy bezwładne, istne złomy skały,

W tajemnicze je kształty oblepił śnieg biały;

Ręka w kułak ściśnięta, jeszcze w górę sterczy, Gotowa wnet pochwycić za oręż morderczy.

Z ócz światło już nie błyska, z ust nie zbieży słowo, Noc rzuca na uśpionych swą płachtę grobową.

Już robak w nich się leże, gad pełza pod niemi,

Już ciało ich napoły zanurzone w ziemi.

Jak statek, co brnie w odmęt, gdy wichry maszt strącą, Blade kości pokryto zgnilizną cuchnącą;

Jak te, o których słowa Ezechiela brzmiały,

Jedne kulą ognistą szarpane w kawały,

Tamte zsieczone mieczem na miazgę obrzydłą,

A nad niemi wiatr chłodne rozpościera skrzydło. Nadzy, we krwi starzani, zwaleni na kupy!......

S. Po zwaleniu kolumny Yendóme.

Ludu mój! wiek podziwiał twój trud niesłychany, Gdy w drżącą Europę biły twe tarany;

Gdziekolwiek stawię stopę wtrop za twemi kroki, Wszystko się przeistacza po ziemi szerokiej..

Siejesz myśl i zielone wnet falują plony Z cudownego posiewu. Twoje legiony To woły rozhukane, co szaloną mocą Biją w górę, i twarde skał szczyty druzgocą.

Ludu! tyś szczodrze z piersi toczył krew ofiarną, Blaskiem, co bił od ciebie, tyś zwalczał noc czarną,

J promień twego czoła rozrzucał po ziemi;

A kiedy szedłeś naprzód szlaki gwiazdzistemi,

Ludy z czcią i podziwem wzrok wlepiały w ciebie!

Lat dwadzieścia tyś orłem szybował po niebio Od Nilu do Adygi, od Tybru do Laby,

Przed tobą z swych się węzłów rozprzęgał świat słaby,

0 ludu mój! w historyi wszak dowodów stanie,

Gasł nawet sam wódz olbrzym przed tobą, tytanie!

1 stają dwa pomniki, szczyt ich niebios sięga,

Twój tryumf zwieńczon lukiem, kolumną potęga!

One tobą, twćm sercem, w nowy kształt spowitera,

Jak ty, jeden z nich spiżem a drugi granitem!

Słuszna, gdy dawnych zwycięstw karmimy się chwałą: O! te oba pomniki jak nam czcić przystało!

Z miłością pielęgnować, strzedz nocą i we dnie,

Bo kiedy nasz widnokrąg zamgli się i zblednie, Mścicielem naszym pomnik, świadek naszej doby, Będziem patrzeć na oba przez całun żałoby, l ostrzyć o nie oręż, i ujrzym tam w górze,

Bite na gładkim spiżu, na twardym marmurze Imiona wielkich mężów, co po świecie słyną,

Bo godzina upadku jest dumy godziną,

Bo z pod kiru żałoby tém jaśniej połyska Słoneczny blask tryumfów, bo z tego ogniska Bierzem światło, i życia iskry tajemnicze.

Dobrze małym spoglądać w olbrzymów oblicze,

Och! uczcić nam pomniki wzniesione prawicą

Tych zmarłych, których czyny takim blaskiem świecą,

Tych zmarłych, co pioruny miotali z obłoków,

Że dziś jeszcze po ziemi brzmi odgłos ich kroków,

Ach! żywi nie tak błyszczą! mniej słońca nad niemi,

I głębiej niż ci zmarli pogrzebani w ziemi!

Czy słyszycie te działa? te młoty nad głową?

Kto śmie walić w tę bramę? w kolumnę spiżową?

To wy!...

III. Z WIERSZY RÓŻNYCH.

I. Do Joalki.

Wczoraj skończyłaś roczek, droga ty dziecino!

I szczebioczesz jak leśną pokryte gęstwiną,

W ciepłych gniazdkach ptaszęta szczebioczą radosno, Kiedy czują, że piórka do lotu im rosną.

Joalko! twoja buzia istny róży pączek.

W tych księgach, które chwytasz skwapliwie do rączek, A które ja na rozkaz oddaję twój, dziecię,

Choć je rączka bezmyślna zszarpie i pogniecie,

W tych książkach jest niejedna dziwnie piękna karta, Lecz jednej twój pieszczoty zaprawdę nie warta.

Żaden mistrz takich cudów nie stworzył przez wieki, Jak myśl, co z twej półsennej rozkwita powieki,

Jak ta cicha zaduma, co bije ci z czoła,

Kiedy patrzysz na ludzi źrenicą anioła.

Joalko! Bóg stąd blizko, bo ty jesteś z nami.

Wczoraj skończyłaś roczek... to mi wiek!.. czasami Dziwnie jesteś poważna, do uniesień skora:

Twój wiek, to owa życia półniebiańska pora.

Cień twój jeszcze na ziemię nie padł plamą czarną.

Gdy głowy rodzicielskie twe rączki ogarną,

Zda się, jakbyś tuliła w objęcia świat wszystek!

Twoja duszyczka żyje, gdy wiotka jak listek Od matki Alicyi do ojca Karola,

Naginasz się rozkosznie, ho szerszego pola Twój umysł nie ogarnie! cala twa uciecha,

Gdy ona cię kołysze, gdy on się uśmiecha!

W téj pierwszej chwili życia, ach! oni dla ciebie Radością i nadzieją, słoneczkiem na niebie!

Oni jedni i słusznie, aja żyję przecie!

Żyję, biedny dziadunio, bo cię kocham, dziecię.

Tyś przyszła, mnie czas odejść: nim mnie noc otoczy, Ku twój zorzy z pociechą zwracam smętne oczy,

Ty Joalko, ty z Jurciem, złotowłosym bratem, Starczycie duszy mojej, wyście dla mnie światem!

Po zawodach żywota nie pragnę nic więcej,

Niech tylko odblask waszej kołyski dziecięcej,

Wśród słońca na milczącym odbija mym grobie!

O niewinna dzieweczko! skądże przyszło tobie,

W takie czasy wycisnąć pierwsze stopek ślady?

Nad kolebką twą stoi widmo grozy bladej,

Śmiejesz się, gdy do boju mknie dzielnych tysiące, Brzęczysz jak drobna pszczółka na kwiecistéj łące.

W jak dziwny chór się zlewa twoje pierwsze słowo,

Z wrzawą miasta, gdy szczęka w zbroicę stalową, Jakże dźwięczny twój głosik przebrzmiewa mi słodko; A gdy ogarniesz twemi rączęty, szczebiotko,

Stroskane głowy nasze, jak anioł widomy,

Sądzę, że czarna chmura, z której biją gromy,

Drży i cofa się nagle z porykicm szalonym,

Ze Bóg kreśli nad grobom w sto wież uwieńczonym, Nad okrętem, w zapasach z falą rozwściekloną,

Nad tych dział tysiącami, co śmierć z paszczy zioną, Nad światem, co z rozpaczą wzrok utkwił w ruiny, Błogosławieństwo, rączką niewinnej dzieciny!

Z. Spotkanie pod lasem.

Dzieweczko z krasnemi usty,

Wielki masz ciężar na grzbiecie, Jakże udźwigniesz te chrósty?

Drżysz cała!.. biedne ty dziecię!

Nieudeptaną my steczką

Zdążamy z lasu do wioski,

Oset cię rani, dzieweczko,

Mnie czoło pęka od troski!

Przez tę polankę zieloną,

Plon wszakże niesiem bogaty: Ja, myśl w zaciszy zrodzoną,

Ty wiązkę chróstu do chaty.

S. O zachodzie słońca.

Słońce się kłoni,

A tyś w pogoni Za chwałą.

Wszystko Da ziemi, Pod stopy twemi, Ściemuiało.

Może ci w oczy Tuman w pomroczy Nasłało.

Spojrzyj na strony, Kraj otulony

Mgłą białą.

Rusałek chmary, Mkną przez obszary Nawałą.

Patrzą surowo: Tknąłżeś je mową, Zuchwałą?

Schron się głęboko, Nim cię ich oko Dojrzało.

W blasku księżyca, Spójrz im na lica, Nieśmiało.

Twój dzień się kłoni, A tyś w pogoni,

Za chwałą!

i, Bom bez dzieci.

Gdy przybędzie do domu z dzieciątkiem kołyska Rodzina się weseli: ten promyk, co błyska W oczach dziecięcia, tak słodki. Zgania z lic mrok żałoby, nawet plamę sromu, Rozjaśniają się czoła, drgają ściany domu Życiem niewinnej istotki.

Czy maj zieleni trawy, czy listopad strąca Liście z drzew mego sadu, wśród uciech tysiąca Życie jak wianek się plecie,

Jasny płomień ogniska weseli nam progi Śmiejemy się; drży matka z radości i trwogi,

Gdy stąpać zaczyna dziecię.

Czasami ktoś z nas głownię gasnącą poruszy,

I mówimy o Bogu, o pieśni, o duszy,

Jak w niebo z modlitwą wzlata, Weszło dziecię i wątek słów w lot się rozrywa Niemile, spoczął na ustach, dziecię to pieśń żywa, Modlitwa duszy skrzydlata!

Nocą, gdy myśl wybiega, choć sen zwarł powieki, Gdy potrąca nam w ucho jęk fali dalekiéj

Co w trzcinach drżąca pluskocze, Niech zorza wschód zrumieni barwami szkarłatu, Ptastwo i spiże dzwonów zbudzonemu światu, Dzwonią pobudki urocze.

Dziecię, tyś moją zorzą, przez ciebie zbudzona Woń kwiatów czarodziejskich bucha z mego łona, Kiedy cię czuję przy boku)

Dusza moja — las ciemny z gęstemi drzew sploty Szumi słodko dla ciebie, gdy twój promyk złoty Błyśnie w tym nocnym pomroku.

Bo z twych ocząt tryskają słodkie miodu zdroje, Bo te błogosławione jeszcze rączki twoje W żadne nie wpiły się łono,

Bo twe stopki ziemskiego nie dotknęły błota,

Twe czoło, kręty ch włosków aureola złota, Wieńczy wybranych koroną.

Tyś dla nas ową z arki gołąbką bieluchną,

Twe nóżęta po ziemi stąpają leciuchno,

Myśl twa skąpana w lazurze!

Pogodnie ścigasz okiem ten świat tajemniczy,

Bo ciałko twe dziewicze, i duch twój dziewiczy; Ziemskie nie tknęły ich burze.

Cudneż dziecię, gdy lica radość mu zapali,

Gdy wybiegnie przez one usteczka z korali Uśmiech i pogwar pustoty,

Jego wiara tak pełna, i ufność tak szczera,

Gdy młodziuchną duszyczkę do życia otwiera,

Usta do słodkiej pieszczoty.

O Panie! Twe wyrokiJniech ustrzegą boże Mych braci, krewnych, druhów, tych, co ostrzą noże, By méj krwi stoczyć ostatek,

Niech nie widzą ci nawet, co łask twych nie warci, Pustej klatki bez ptaka, bez pszczół pustej barci, Pustego domu bez dziatek!

S. Dzwon i młot.

Mrok wicczoruy po cichej roztacza się łące,

Siądźmy tu, córko moja, już zorze gasnące Czerwieni swym odblaskiem ściany chat i płoty,

Dzwon uderza — w dalekiej kuźni biją młoty.

Anioł chwyta ze spiżu — a człowiek z kowadła Dźwięk pełny, uroczysty — i gdy noc zapadła Gwiazda błyska na niebie, ognisko na ziemi,

Nasz los ścisłemi węzły jednoczy się z niemi.

Dwa głosy tajemnicze, dźwięk spiżu, huk młota, Wskazują nam wśród ciemnych manowców żywota, Wielki cel, ku któremu myśl wiecznie się zwraca, Dzwon powtarza: modlitwa, młot powtarza: praca!

G. Rozmowa z dziaduniem.

Bóg pyta, uiech odpowie na pytanie dziecię: „Dlaczego dwa zwierzątka najzgrabniejsze w świecie

Kot i mysz, tak się bardzo nienawidzą wzajem? Wytłómacz to, Joalko:

Dziecięcym zwyczajem Joalka w śmiech, tajemnic nie przebić jéj główką.

I cóż?

Spojrzy ua dziadka i wyszepnie słówko:

„Ja nie wiem!”

Wtém twarzyczka jéj nagle skraśniała. „Widzisz, dziadziu, kot wielki, myszka taka mała!” „Cóż stąd!”

Dziecina oczki podniosła do góry, „Gdyby mysz była wielka i miała pazury,

A Bóg się nie rozgniewał, odpowie szczebiotka,

Nie kotek zjadłby myszkę, ale myszka kotka!”

?. Z a p Ó Ż n O.

Zapóźno w krasne barwy stroisz się, stokrotko,

W chmur kłębach ciążą wichry i śnieżne zawieje,

A ty z pod zżółkłéj trawki spoglądasz tak słodko:

— „Przechodniu! idzie zima, ja się do niéj śmieję!”

Zapóźno już, gwiazdeczko, nad uśpioną ziemią,

Twoje czoło tak cudnym blaskiem promienieje,

Kiedy w zmierzchu wieczornym twoje siostry drzemią!

— „Przechodniu, noc nadchodzi — ja się do niéj śmieję.

Zapóźno, duszo moja, uwikłana w sidła,

Na zgliszczach życia uganiasz nadzieję!

Czas li jeszcze do lotu rozpościerać skrzydła?

— „Przechodniu! śmierć nadchodzi, ja się do niéj śmieję!

S. Rozmowa z tułaczem.

— Tułaczu! widzisz te róże? Maj nam je przyniósł bogaty, Słoneczko przyświeca w górze, Tułaczu, spojrzyj na kwiaty.

— Ja słońcu niegdyś własnemu Róże sadziłem radosny,

Tu, zdała rodzinnéj ziemi,

Nie znam ni maja, ni wiosny.

— Tułaczu! spojrzyj na groby,

Maj w bluszcze je zdobi na nowo, Gołąbek jękiem żałoby

Kwili umarłym nad głową.

— „Jam Izami gioby rzewnemi Zlewał sierota żałosny,

Tu zdała rodzinnéj ziemi,

Nie znam ni maja, ni wiosny!

— Tułaczu! spojrzyj na drzewa, Słyszysz pisklątek szmer głucby; Wiosna do lotu odziewa Skrzydełka miękkiemi puchy.

— Tam z gwary ptasząt słodkiemi, Szumiały dęby i sosny,

Tu, zdała rodzinnéj ziemi,

Nie znam ni maja, ni wiosny.!

O. Pieśń wygnańca.

Gdybyż w ogródku mym wiosną

Widziéć kwiat swojskich jabłoni! Jak niegdyś pląsać radosno Po błoni!

Gdybyż tam drodzy rodzice,

Syn nie utulon w żałobie,

Łzawe ukaza! wam lice

Na grobie!

Antologia Francuska.

Gdybym mógł syty boleści,

Pod trumną, co was przygniata, O, bracia, szepnąć wam wieści Ze świata!

Gdybym mógł gołąbko biała Co górą latasz nad nami,

Drogi proch twojego ciała

Zlać łzami.

Uklęknąć przy téj, co drzemie,

W cichej mogile pod damą,

I usty całować ziemię

Cmentarną!

Jak ptak na suchej gałęzi,

Za wami tęskni i płacze, Smutny los kroki me więzi Tułacze!

Źle iść bez rosy, bez słońca,

Gdy żałość serce nam bodzie, Lecz tułacz wytrwa do końca W pochodzie!

IO. Oto wiosna.

Oto wiosna idzie młoda

Od słonecznych idzie bram,

Pełną trzyma straż przyroda,

Kto tam, hej! kto tam?

— „Ja, przyroda, niosę kwiaty, Czyż mi do was nie czas iść?

Rozwiń namiot mój bogaty

Lasy w miękki uwieńcz liść.

„Przez perłową brnę ja rosę,

Mam ja wieńców pełną dłoń,

Snop płomieni złoty niosę,

Na ubogich bladą skroń!

„Daléj, żywo do biesiady,

Aksamitny chcę miéć strój, Prządźcie łąki, tkajcie sady

Płaszcz królewski na grzbiet mój.

„Jam swobodna druchna ziemi,

Mnie godową nucić pieśń,

Wnet pieszczoty spędzę inemi Z jéj oblicza szarą pleśń.”

Ziemia słyszy głos miluchny,

Mglisty rąbek strzęsła już, Pocałunek hożéj druchny

Błysł z jéj lica krasą róż!

PRZEKŁADY

ze współczesnych. poetów francuskich..

I. Z FRANCISZKA COPPEE )

Żniwo mieczów.

Na śnieżno białej klaczy, w szyszaku i zbroi U bram staje Dziewica.

„Dalej, bracia moi!

Zawoła na mieszkańców, pochwyćcie za miecze!”

Zgromadził się tłum starców, a jeden wyrzecze:

„Próżno, głos twój umarłych pod ziemią nie zbudzi,

Anglicy nam zabili co przedniejszych ludzi,

Wczora Talbot nad nami pastwił się do syta,

Koń jego we krwi dzielnych zczerwienil kopyta;

Dziś w grodzie sami starce, sieroty i wdowy,

Na cmentarzu nam przybył szereg kopców nowy.”

Źrenica Lotarynki tryumfem zaświeci!

Wykrzyknie: „Chodźcież za mną, wy starce i dzieci!”

Franciszek Ooppée, urodzony w Paryżu w loku IMS. — Od najmłodszych lat oddał sir poezyi, polon życia, wesoły, dowcipny, częstokroć ironiczny, lecz wol-Jjy od goryczy i pessymizinu — to wierny typ Paryżanina. Ukochał on sordecznio rodzinne miasto i nawzajem pozyskał jogo miłość. W poetycznych obrazkach, branych z życia robotników i ubogich rodzin mieszczańskich, przedstawia rzeczywistość, ale opromienioną zawsze światełkiem ideału. Umiał on połączyć wytworną formę wiersza z niesłychany prostoty, przez co utwory jego stały się dostępne-’“i dla wszystkich. Jest on niewątpliwie najpopularniejszym z dzisiojszych francuskich poetów.

Dramatyczne utwory Coppóeo znalazły téż nie mało powodzenie. Wystąpił naprzód z jednoaktowym obrazkiem p. t. Ijipassant (przechodzień), znanym u nas pięknym przekładzie p. Kazimierza Kaszowskiego. Wielitie jego pięcioaktowe dramata: Wojna stuletnia, Sewero Torelli, Jakobici, a nakonioe świeżo wystawiony dramat Dla lwrony, postawiły o w rzędzie pierwszorzędnych pisarzy dramatycznych iejro czasu.

Starzec głośno zapłakał, wskroś zdjęła go trwoga, „Niestety! oręż wszystek przeszedł już do wroga, Oszczepy, dzidy, miecze i luki i strzały!

„Iść za tobą, Dziewico, praguiem z duszy całej,

Ale noża marnego nie znajdziesz w tém mieście.”

Ona złożyła ręce: przez usta niewieście Zbiegła cicha modlitwa i obraca głowę Ku starcom.

„Na cmentarzu macie krzyże nowe, Wszak słyszałam przed chwilą...”

„Tak sila ich mamy!”

„Co tchu śpieszmy tam, bracia, do cmentarzy bramy.”

Orzekła i klacz swą białą za uzdę pochwycą;

Tłum idzie, nie jednemu srom upadł na lica,

I nowy żar zapala starców pierś wychłodlą...

Święty Michał nie wzgardził bohaterki modłą,

Bo zaledwie stanęła na ziemi cmentarnej,

One krzyżów tysiące wśród zielonej daruy Zatknięte ręką bratnią nad umarłym ludem,

Nagle w tysiące mieczów przemieni się cudem. Jaskrawo promień słońca w ich głowniach odbłyska.

Wnet zawre bój ostatni, godzina już blizka; Posłuszne woli niebios trumny aię rozwarły,

Oręż w rękę żywemu kładzie brat umarły.

Wonczas tłum przed Joanną upadł na kolana,

A ona słodko rzecze:

— Za mną! w imię Pana! Powstań, wierny mój ludu! kto żyw, miecz do ręki, Bóg działa mem ramieniem, Jemu cześć dzięki!

Senacheryb.

Ohrazok z dziejów asyryjskich.

Senacheryb Chaldeę pokonał już całą.

Dumny z wielkich tryumfów, upojony chwalą,

Okuł wszystek lud w pęta, starcom wydarł oczy,

T ręce im odrąbał: krew brózdą się toczy,

Młódź z kraju wyprowadził, — kto pozostał żywy, Buduje pyszny pałac, nowy cud Niniwy.

Raz, błyszczący od złota, pomknął rączym biegiem Po za mury stolicy: — nad Tygrysu biegiem Spostrzegł siwego starca o porannej dobie.

Dziad był ślepy, i ręce odcięte miał obie.

Dwaj dorodne młodziany wiodą go nad rzeką, Wlecze się zwolna starzec pod synów opieką.

Król wstrzymał konia w biegu — utopił w nieb oko, Rękę oparł na siodle, i duma głęboko.

Młodszy syn kęsek chleba do ust ojcu wkłada, Starszy objął ramieniem pochyły grzbiet dziada, Prawi mu coś o wzgórzach, o kwiatach na łąoe, Maluje wieże miasta w oddali sterczące,

Snadź wszystkićm dla tułacza byli dwaj synowie, Jeden mu był prawicą, — drugi okiem w głowie.

Król sunie po murawie zwolna, ręką prawą Pogładził zadumany brodę kędzierzawą,

Jeniec dobrych ma synów, rzecze, i dlaczego,

Gdy widzę, jak troskliwie obaj starca strzegą,

Ja zazdroszczę mu w duszy: azaliż nie kwitnie Moje liczne potomstwo? Azalim zaszczytnie Assura domu nie wsparł potężnemi belki?

Pod zarząd moim synom oddałem kraj wielki.

Drogie łupy sypnąłem dziatwie mojej wtedy,

Gdym przygniótł stopą Żydów i pokonał Medy.

Mają słoni, biegunów i złota do sytu,

Cudne branki i pyszne pałace z granitu,

Otoczone potworów rzędem tajemniczym,

Ze skrzydły, z głową ludzką na tułowiu byczym. Wszelkie na ziemi znane sypię im rozkosze,

Nie mieliżby mnie kochać? Ja cześć ich podnoszę. Dwóch starszych domu strzegą jak źrenicy w oku, Gdy ja siedzę na wozie, oni przy mym boku Tryumfalnie stąpają — dorodnaż to para,

Mój drogi Adremabek, obok Sannazara.

Ja na przyszłość do wielkich sposobie ich czynów!

Nocą padł Senachcryb pod mieczem tych synów!

Rozbitek.

Przed rybacką gospodą w pobliżu przystani,

Wielki stół okrążyli majtkowie zebrani,

A Jan z licem zgorzałem i siwą czupryną,

Bez ręki, bo ją stracił niegdyś w Nowarino,

Nad szklanką pełną miodu, z fajką w ustach siedzi,

I dziwy rozpowiada ciekawej gawiedzi.

„Tak, rzecze, lat sześćdziesiąt właśnie dziś dobiega, Kaz pierwszy z téj przystani odbiłem od brzega, Nasz statek trzymasztowy, stary grat wpół zgDiły, Zdatny chyba na ogień, — a toć Boże miły,

Zwano go „Honoratką, ” i do tego „piękną, ”

Wiatr dmie w oczy, toć żagle o mało nie pękną. Wyrosłem ja sierota, przy stryju — on głowę Lubił zalewać trunkiem — co dnia plagi nowe Na moje biedne plecy sypały się gradem,

Nie zliczyćby siniaków na inćm czole bladem,

Na myśl sarnę, po skórze zbiegają mnie dreszcze, Oj, byłoż na tym statku stokroć gorzej jeszcze!

Tu ja się nauczyłem, jak cierpieć i krzykiem Nie ulżyć sobie nawet.

Majtki ze sternikiem Coś gwarzą, a ja słyszę, gdzie ten statek zmierza, On tam na afrykańskie pędzi het wybrzeża.

Kapitan murzynami nieludzko frymarczy,

Co ja przy nim wytrwałem, na to slów nie starczy. Okrutny to był człowiek, istny kat z rzemiosła, Twarda mu dyscyplina do ręki przyrosła,

Wciąż nią macha a bluzga zelżywemi słowy, Wszyscy drżą, ja najbardziej, chłopiec okrętowy! Jam wystawion na pierwsze pioruny i burze,

Piotr czy Paweł zawinił, wszystko na mój skórze. Odbiło się razami, ów szturgnie, pchnie drugi,

Do śmierci nie przepomnę tej pierwszej żeglugi!

Ten uderzy w policzek, tamten w bok kułakiem,

A nikt nie miał litości nad biednym dzieciakiem! Wszyscy wrzeszczą i walą, drą kudły z nad czoła,

I mówią: „dla żeglarza to jedyna szkolą.”

Lecz się w końcu przebrało: nie płakałem wcale, l byłbym już bez mąk zmarł w onéj przeprawie;

Kiedy mnie Bóg pocieszył w doli nieszczęśliwej. Wśród niepoczciwych ludzi był tam pies poczciwy, Jak ja, żył w poniewierce i strasznym ucisku, Szczerego przyjaciela — znalazłem w tym psiaku!

Piękny bo, czarny terre-neme, stąd krukiem go zwano, Oczy miał jakby złote: pamiętani co rano,

Ledwie ze snu się zbudził, na mój głos przybieży,

Jak cień włóczy się za mną, lub u nóg mi leży,

A gdy po wrzawie dziennej wszystko milknie nocą,

I na nieba sklepieniu gwiazdy zamigocą,

Gdy ten i ów kącika na spoczynek szuka,

Kładę się na pomoście, przytulam do kruka,

I oburącz z miłością szyję mu ogarnę,

I strugą łez gorącą zlewam kudły czarne.

Pchany wiatrem żaglowiec na falach się waży,

A pies grubym ozorem liże mnie po twarzy.

Biedny mój kruk! on wiecznie na oczach mi stoi.”

Jan podniósł do ust szklankę.

„O tak, bracia moi, Mieliśmy wiatr pomyślny, ale skwar dopieka.

Nad wieczorem kapitan zwietrzył coś z daleka, Straszny człek, ale żeglarz dzielny, co się zowie, Zmarszczył brwi, jakieś troski chodzą mu po głowie. — „Widzisz tam czarne ziarnko?” rzecze do sternika. Tamten na to:

„Oj czarne, wprost ku nam pomyka.”

„Hej, służba, gość nie lada... żwawo za drabiny! Przytwierdzić maszt do masztu, pociągnąć za liny. Zwinąć żagle, tam burza zbiera się okrutna!”

Poskoczą żwawe majtki, w lot zwinęli płótna.

Kapitan przygotował wszystko jak należy.

Lecz okręt stary gruchot...

A tu wiatr uderzy.

Tańcujem jak szaleni: choćby same czarty Stanęły tam u rudla, okręt. wichrem party,

Nie wytrwa!... trzeszczy cały, już woda na spodzie, Już i pomost zalany... brniemy po pas w wodzie. Wicher nami szamocze, ulewa wzrok ślepi,

„Do szalupy! kto żywy, tam schronić się lepiej,

Statek przepadł!”

Wtém pomost zawalił się caly.

Huk, jakby grom uderzył lub działa zagrzmiały... Wpadliśmy wszyscy w morze!

Co tam było ze mną,

Tego ludzkim językiem wyrazić daremno.

Kiedy statek tonący na dno mnie porywa,

Cała przeszłość mi w oczach stanęła jak żywa!

Widzę przystań szeroką i kościolka wieże,

I wioskę, i skaliste widzę to wybrzeże,

Gdzie zbierałem muszelki...

Już usta i uszy Pełne wody, tchu brakło, coś dławi mnie, głuszy,

Nie umieuo całkiem pływać, serce ledwie bije,

Wtém kruk, paszczą zębatą sebwycił mnie za szyję, Widzę, pusta szalupa kołysze się blizko,

Jednym rzutkim zamachem dopadło jéj psisko.

Wytężam wszystkie siły, czepiam się krawędzi, Wskoczyłem w nią, pies za mną, wiatr szybko nas pędzi, Dwóch nas tylko łódź krucha z rozbicia uniosła,

Lecimy w siną przestrzeń bez masztu, bez wiosła.

Miałem ja dość odwagi, acz chłopak nie duży.

Pogoda nastąpiła niedługo po burzy.

Wziąłem rzecz na rozwagę: jeśli jaki statek Nie zjawi sę dziś, jutro, trzebaż na ostatek Umrzeć śmiercią głodową! Kędy powieść oczy Spiętrzona tylko fala za falą się toczy:

Brzeg daleko, do lądu łódź dotrzeć nie zdoła.

Samemu jak tu straszno, jak pusto dokoła!

Lepiej było gryść piasek na dnie chłodnej fali!”

Jan popił trochę grogu i ciągnie rzecz daléj.

„Pięć długich dni, pięć nocy może dłuższych jeszcze, Kołyszem się na wodzie, głód w żelazne kleszcze Ścisnął moje wnętrzuości, zrazu mi do ucha Coś szepcze: może jutro... daremna otucha!

Jutro nic nie przyniosło, czyż wytrwać w tej męce?

Kruk.siedzi u mych kolan i liże mi ręce,

Na niebie ani chmurki, słońce ciska żary,

Napróżno wzrok w błękitne zapuszczam obszary,

Żagiel na widnokręgu ani się zabieli.

W dniu piątym straszny płomień uczułem w gardzieli, Twarz pała, krew mi w żyłach kipi gorączkowo,

Kruk wcisnął się pod ławę, nie poruszy głową,

Oczyma rylko zerka trwożliwie na strony,

Wzrok psa plonie jaBkrawo, jak węgiel roztlony.

— „Chodź tu, rzeknę, mój druhu, — niechże cię pogłaszczę.”

On nie ruszył się z miejsca, lecz rozmyka paszczę,

Przystąpię... wstał ponuro, kitą nie zatrzepie,

Stoi i utopił we mnie płomieniste ślepie,

Zmarszczył straszliwie nozdrza, schwyciłby mnie może, Gdybym z oczu mu nie zbiegł...

Co to jest, mój Boże!

Do krawędzi zębami przyczepił się gniewnie,

Co widzę? piana kłębem toczy się po drewnie!

Pięć dni nie jadł, nie pił, żary mózg przepiekły...

Odgadłem całą prawdę... biedny kruk... on wściekłyl On, co mnie wyrwał z toni, ocalił mi żyeie,

Jedyny mój towarzysz!... Bracia! czy słyszycie?

On się wściekł... on oszalał...

Ach! kto pojąć w stanie,

Ta łódka na szerokim satna oceanie,

A w niej to biedne dziecko, wobec tego zwierza!

Żar słońca południowy w głowę mnie uderza,

Drżę jak liść, oczy moje ślepną od promieni,

Odbiegnę w kąt, nóż ostry dobywam z kieszeni,

Instynkt rękę prowadzi, szał ogarnia zmysły...

Pies zawył przeraźliwie, kły białe zabłysły,

Wymknąłem mu się... Jak? nie wiem, garścią za kark schwycę, On łeb uagwałt przekręca, wyłupił źrenicę,

Bóg siłę tchnął cudowną w słabą dziecka rękę;

Kolanem przycisnąłem rozwartą paszczękę,

Zachrapał całą piersią, niby miech w kuźnicy.

A ja ostry nóż w gardło utkwiłem do grdycy!...

Zabiłem jedynego i pierwszego druha!...

Jak się potém w méj piersi dopukano ducha,

Jak mnie w krwi starzanego podjęli majtkowie,

Co wracali do Hawru? ani śladu w głowie,

Nic tego nie pamiętam!

Od tych dziwnych czasów Włos mój wpośród wojennych pobielał zapasów,

Szedłem w ogień na oślep, gdy komenda każe,

Pomny, jak straszno działa rykły w Trafalgarze,

Jak z pontonów plajmuckich zbiegałem z drużyną,

Jak mi rękę urwała kula w Nowarino,

Tylem się namozolił, i przebolał tyle,

A gdy obliczam w myśli te ciężkich prób chwile, Żadna mi tak kamieniem piersi nie przyciska,

Jak ta, gdym krew wytoczył z żył biednego psiska... Nie zamknąć mi dziś powiek. Przegwarzmy noc dlu Bracia moi!

Szynkarzu, daj tu szklankę drugą!“

Powoje.

Jj o o n d a c z o s k a.

Przy mieście Egrze, z mocnemi mury,

Na małym wzgórku, tuż po za rzeką, Jakieś zwaliska sterczą do góry.

Spytaj pasterza, co niedaleko W zaroślach owiec gromadki strzeże,

Kto te strzeliste budował wieże?

Kiedy runęły — on ci wygada Wieść zasłyszaną z dziada, pradziada.

Gdy cesarz Zygmunt gromił llusyty,

Istniał tu klasztor, a w tym klasztorze, Niby wianeczek z lilii uwity,

Kwitły dla nieba dziewice boże!

Jaśniej nad całe przyświeca grono Pobożna ksieni, perła dziewicza;

Lud ją zwie dotąd błogosławioną;

A taki bije blask z jéj oblicza,

Że wiek za wiekiem stawał się długi,

A brać pamięta świętéj zasługi.

Tekla od dziecka Bogu élubiona,

Wcześnie jéj płowe obcięto kosy,

Czoło bieluchna kryje zasłona,

Pokorną duszą sięga w niebiosy;

Tam, w łask przeczystym skąpana zdroju, Na krwią i łzami przesiąkłą ziemię,

Wraca jak cichy anioł pokoju.

Twardcż bo na nią włożono brzemię;

Za ldasztornemi ona tu wroty,

Istna królowa siedzi na tronie,

Złoty pastorał i pierścień złoty W jéj nieskażone podano dłonie,

Ten ją majestat wcale nie mami;

Na złudy ziemskie patrzy z pogardą,

We włosiennicę odziana twardą Stopy Chrystusa oblewa łzami,

Ale bożego pełna wesela,

Garnie sieroty, starce, kaleki,

Hojnie łaknące łzami obdziela,

A dziwną mają siłę jéj leki;

Skoro do rany balsam przyłoży,

Krzepko na nogi powstają chorzy!

W naukach wszelkich mędrcom dotrzyma,

Z księgi zawiły wyplącze wątek,

Fałsz się nie skryje przed jéj oczyma,

W Bogu wszechrzeczy widzi początek. Prawda przeczystém świeci jéj słońcem: Kto był początkiem, będzie i końcem!

Pomni jéj cuda lud pełen wiary.

Było to wielkie w klasztorze święto,

Ledwie nieszpory śpiewać poczęto Aż tu gwarliwe jaskółek chmary,

Co w cienia łuków gniazdeczka lepią, Zakwilą razem w tak dzikie tony,

Tak hałaśliwie w piórka zatrzepią,

Że hymn zakonnic, wrzawą głuszony,

Do ucha wiernym ledwie dolata.

Nagle pastorał podniosła ksieni,

I wnet umilkła rzesza skrzydlata,

Wszyscy po sobie patrzą zdumieni,

Ptastwo na gniazdkach przysiadło w górze, A magnificat rozbrzmiał po chórze.

„Cud!” mówią ludzie: i od téj chwili,

Kto świętobliwą ksienię napotka,

Ze czcią głęboką czoła pochyli,

Wzrok jéj tak jasny, postać tak słodka, Stopami ziemi nie dotknie prawie,

To anioł z nieba w ludzkiej postawie!

W téra sercu bożą tlejącćm chwałą,

Co szuka nieba zawsze i wszędzie,

Jedno uczucie ziemskie zostało;

Z miłością kwiatki siejo na grzędzie,

Kiedy na wiosnę pod oknem świętej; Krasne gwoździki w pełni zakwitną,

Z ziemi bieluchne wznijdą hiaceuty, Wzniesie barwinek główkę błękitną, Stokrotka z szarych wyjdzie osłonek, Zadzwoni słońcu na gody dzwonek,

Kiedy stulistne rozpłoną róże Kłębami woni buchnie lilija,

A wiotki powój pnie się po murze,

I kwiecistcmi sploty obwija Kratę żelazuą w okienku celi,

Jakże się szczerze ksieui weseli;

Och! bo zaledwie tknięty jéj dłonią,

Kwiat błyska barwą, czaruje wonią, Czasami jednak poduma chwilę:

— Godziż się — pyta — miłości tyle Trwonić na kwiaty? wszak one z ziemi? Lecz kto je karmi słońcem i rosą?

Kto je odziewa szaty cudnemi?

Komu w podziękę woń z ziemi niosą? Próżny niepokój... czemuż się trwożę, Pozwól mi, pozwól, kochać je, Boże!

Wstrząsły się nagle klasztorne ściany, Ognistym gromem wieść w nie uderzy, Prokop, wróg Rzymu nieubłagany,

Ciągnie z taborem krwawych szermierzy; Straszliwe Husa powtarza hasło;

Podjął ze stosu głownię niezgasłą,

Miota się wściekle, wkrąg miasta płoną, Ziemia pocieką strugą czerwoną.

Pobożna ksioni słyszy te wieści;

Milczy, pod krzyżetn na twarz upada,

W celach klasztornych brzmi jęk niewieści, „Kto nas ocali? biada nam, biada!”

Wokół pożaru buchnęły słupy,

Już krew zmąciła Egry łożysko,

Po rzece nagie pływają trupy;

— „Zbiegaj, kto żywy! Prokop już blizko!”

Ciągną Saksony, Czechy, Morawy, Czarna ćma kruków ulata górą, Zagrzmiało baslo do walki krwawej,

W on bęben Żyszki obciągnion skórą Walą dobosze: świat drgnął od zgrozy, Zwartym szeregiem turkoczą wozy, Trzydzieści armat ciężko się wlecze, Jeżą się spisy, szczękają miecze, Straszliwy okrzyk brzmi po przestrzeni; „Prokop nadchodzi! już niedaleko!”

Wozy taborem ciągną nad rzeką,

Dążą ku miastu. Widzi to ksieni,

Woła na straże: Rozemknąć bramy! i most co żywo spuścić zwodzony!” Potem dziewico boże powoła,

Drżące prowadzi w progi kościoła,

Tam, przed cudownym Maryi obrazem, Hymn pogrzebowy zawiodły razem.

Otóż i Prokop: W lot strzały sunie Na skarogniadym swoim biegunie.

W mury już pada potrirok wieczoru, Jaskrawiej błyska luna pożarna,

Wiotka chorągiew braci taboru Szumi na wietrze: barwa jéj czarna, Zloty z niéj kielich świeci z oddali, Konne rycerstwo w hełmach ze stali Przestrzeń pod miastem zalega całą.

A dziesięć wołów pośrodkiem drogi Ciągnie za wodzem olbrzymie działo, Skądże ten potwór wziął się złowrogi?

A lii, prażanin, co z piekłem trzyma, Tego zc spiżu ulał olbrzyma.

Prokop krogulcze wlepił źrenice W mury klasztoru; uzdę pochwyci, „Hop, hop! mój gniady!” błysło mu lice, W cwał śladem wodza mkną Taboryci, Stają za mostem: „Cóż tam u czarta? Zbiegły ptaszyny... klatka otwarta.”

Wódz brwi namarszczył, z konia zeskoczy, Pędzi po moście, — stanie u proga,

Światła jarzące błysły mu w oczy,

Zatrząsł się cały... Skądże ta trwoga? Przez drzwi rozwarte w bocznej kaplicy,

U stóp ołtarza Bogarodzicy,

Bieluchne dziewic dostrzeże grono,

Istne lilijki z głową schyloną,

Wiankiem oplotły pobożną ksienię,

Przez łukowate nawy sklepienie,

Wy śpiewań zgodnie srebrnemi głosy, Psalm de Projundia płynie w uiebiosy!

Zachwiał się Prokop, zbiegły go dreszcze, Włos mu powstaje dębem z nad czoła, Tłuszcza się wali w progi kościoła.

„Preez stąd! wykrzyknął, nie pora jeszcze! Rozbić namioty, czekać do rana!”

Drużyna spełnia, co wódz rozkaże;

Krząta się żywo, acz rozdąsaua, Rumieńcem gniewu spłonęły twarze.

Sam tylko butny Ruprecht z Mołdawy, Śmie do Prokopa szczere rzec słowo, Niejeden przy nim stoczył bój krwawy!

On doń przystąpi, rzecze surowo:

— „Toć własnym oczom nie daję wiary, Mniszki cię swemi urzekły czary!

Strzeż się, Prokopie, strzeż do pioruna! Zbyt wytężona wnet pęknie struna!“

Prokop Ruprechta schwycił za ramię, Dobędzie z pochwy szablieę rdzawą,

Tuż przy klasztornéj zatyka bramie,

W ziemi porosłej gęstą murawą.

„Jeśli, zawoła, z tej szabli ostrej Puszczą do rana listki i kwiaty,

Niechże jak dotąd, biedne to siostry Śpiewają w chórze swoje roraty!

Jeden im włosek nie spadnie z głowy!” Ruprecht na szablę spojrzy z ukosa,

W głębi klasztoru hymn pogrzebowy Z dźwiękiem organów bieży w niebiosa.

Już noc zapadła, gwiazdy bez liku Zasiały przestrzeń jasne i drżące, Srebrzysty miesiąc blysł na młodziku, Szereg namiotów sterczy na łące,

Wkrąg obozowe tleją ogniska,

Coraz to ciszej drużyna gwarzy,

Już słychać tylko wołanie straży l pieśń zakonnic.

Jutrzenka błyska.

Niebo się słoni jasną purpurą,

Dobosze biją twardemi pałki W on bęben Żyżki obciągnion skórą;

Nad rzeką Tabor zebrał się całki Prokop żelazną oblekł zbroicę,

Do bram klasztoru z Iluprechtem kroczy, Stanął jak wryty, wy łupił oczy,

Trupia mu bladość padła na lice.

Prosto szablica w murawie sterczy,

Listek nie puścił z stali morderczej,

Ale się powój przy czołgał cichy, Wiotkiemi kosy opłótl ją całą,

Rozpiął błękitne po niéj kielichy,

Z za mgły poranuéj słonko wyjrzało, Wątły powoik zadrżał radośnie, Pociągnion siłą ciepłych promieni,

Coraz to wyżéj rośnie a rośnie,

Jakby pod okiem pobożnej ksieni,

Za zielonemi nie dojrzeć sploty Rdzawego ostrza ni głowni złotej.

Widzi to Prokop — od gniewu wściekły:

— Przysiągłem, rzecze, dotrzymać muszę! Zaklętej szabli stąd nie poruszę!”

Krople mu potu z czoła pociekły,

— „Czas do pochodu! konia... co żywo! Bracia, szablicę dajcie mi krzywą!“

Dosiadł bieguna, uzdę pochwyci, Pewniejszych łupów gnany ponętą,

Żartko wślad wodza mkną Taboryci.

Wiotki powoik ocalił świętą!

Deszcaułka..

Nad brzegiem morza, u chaty progu Do matki głowę tuli chłopczyna,

Życie im dotąd biegło po Bogu,

Dziś rozbolała dusza matczyna,

Żal toczy serce, lica się mienią.

Ot, nie ma roku, późną jesienią Wiatr zadął wściekły, — ryknęła burza,. Nie zwalczyć prądów ludzkiemi siły, Dwadzieścia łódek wgląb się zanurza,

A kiedy wody wstecz ustąpiły I słonko chmurę przebiło czarną,

Przy płaczu sierot, — przy matek jęku, Druliy ponieśli na własnćm ręku Dwadzieścia trnmiem w ziemię cmentarną.

Pół roku zbiegło, a serce wdowy Z jednakim bólem niebu się żali,

Patrzy, jak słońca promień niżowy W chwili zachodu igra po fali.

Pomkly po brzegu rybackie łodzie,

Niby mew stado, zdała się bielą,

Suną leciuchną po tejże wodzie,

Co innym straszrsą była topielą,

A jéj zabrała skitfb życia wszystek.

Morze na słońcu błyszczy tak pięknie, Niewiasta patrzy i drży jak listek,

Pierś jéj od żalu mało nie pęknie.

Po chwili smutno rzecze do syna:

Biedny twój ojciec!... jego w tém wina! Wypada braci wspierać w potrzebie,

A leć i w dobrem nie przebierz miary! Życia nie kupisz!... sam Pan Bóg w niebie Takiej od ludzi nie chce ofiary.

Byłaż-to — pomnę — zamieć straszliwa, Ojciec z dalekiej powrócił drogi,

Ciepłą polewkę smaczno spożywa,

Rad na donmwe spogląda progi.

— „Dziś-bym na morzu nic chciał być wcale,

Z pogodnym do mnie rzecze uśmiechem, Kłębami morskie pryskają fale,

Snać czart piekielnym wzdyma je.śmiechem.”

Zapalił fajkę, — za próg wybiega,

Ą tłum gawiedzi stoi u brzega,

Ściga oczyma kipiące wały,

Cóż to się czerni, tam, spoza skały?

— „O słodki Jezu! okręt się zbliża!”

Postrach na każdej odbił się twarzy,

Ojciec w powietrzu skreślił znak krzyża;

I milczy chwilę — coś w myśli waży;

Okręt tymczasem w szalonym pędzie,

Ugodził w strome skały krawędzie.

Zerwał się ojciec, jam skamieniała,

— „Gdzie łódź? — zakrzyknie — dalejże, druhy.” Próżno się zżyma gromada cala,

— „Szał cię opętał!’“ ależ on głuchy,

Ryknie jak piorun: do łodzi nuże!

Wy dzielne majtki, nie podle tchórze.

Oto łódź moja! lodź doświadczona!

Wiatr jéj nie straszny, prąd nie pokona!

Imię jéj: naprzód, kto w Boga wierzy Za mną!”

Szaleńcy pomkną zuchwale,

I wszystkich wściekłe pożarły fale!

Odtąd ja śledzę wciąż u wybrzeży,

Ilekroć morze wstecz się odwraca,

Czy gdzie deszczulka w piasku nic leży?

Ni śladu po niej! daremna praca!

Wicher ją poniósł w świat gdzieś daleki.”

I łza spod zbrzękléj trysła powieki,

Popieści synka, znów rzecze słodko:

„Ty mi zostałeś, biedny sierotko,

Jedynym skarbem w żywota nędzy!

Rośnij mi, dziecię, rośnij coprędzéj,

Ale mi przyrzecz, synku: broń Hoże!

Ty się nie puścisz nigdy na morze!”

Chlopczyna milczy, coś duma skrycie!

0 towarzyszach, jak tam, o świcie,

Łódki rybackiej ten, ów się czepi;

Jak śmiało wiosłem pluska po wodzie.

W szkółce sierota uczy się lepiej

Od rówieśników, — lecz coś go bodzie,.

Toć znużonemu trudy szkolnemi Zamiast ostrożnie stąpać po ziemi,

Byłożby lepiéj, wolnego czasu Z kipiącą falą iść do zapasu!

Niekiedy wprawdzie matka pozwala,

Gdy z brzegów morze ustąpi zdała,

Na piasku zbierać drobne muszelki,

Czasem się homar przyczepi wielki Do złomu skały, chłopiec go chwyta;

Lecz na tym łupie on nie przestaje,

Radby się napić wiatru do syta,

Popłynąć morzem w nieznane kraje,

Skąpać źrenice w słonecznym blasku,

Wśród oceanu wielkiej przestrzeni;

Rybie nie wytrwać długo na piasku,

Dni jego biegu nic-że nie zmieni,

Jednćm się kołem życie obraca.

Nocny spoczynek lub dzienna praca!

Biegną dni, lata, i znowuż oto Wichry z jesienną zadęły słotą,

Ryknęło morze, fala się wścieka,

Rybacy w porcie, z cicha coś gwarzą, Wskazują w przestrzeń, z wylękłą twarzą;

Coś tam czarnego migło zdaleka Wielki żaglowiec pędzi na skałę „Na łódź! co żywo! kto w Boga wierzy!

1 rozgrzmiał okrzyk: héj, zuchy śmiałe!

Za mną! do wioseł! powinność święta!“

Kupią się żwawo starzy i młodzi;

Strasznej przygody któż nie pamięta,

Ale bezczynnie czyż stać się godzi?

Zgiełk, wrzawa, zamęt, wdowa strwożona Objęła syna w oba ramiona

— Pomnij, coś przyrzekł — ej, strzeż cię, Bożej, Nie pójdziesz, synu, nigdy na morze!

Chłopiec w rozpaczy zagryza wargi,

Nie wyrzekł słowa żalu ni skargi!

Ależ mu lice płomieniem gore I łza gorąca z ócz mu pociekła,

Kiedy na druhy pogląda skore:

Wnet z łodzią fala porwie ich wściekła,

Wtem ciężki bałwan na brzeg się stoczy, Ryknął i pianą wytryska białą Cóż on to rzucił chłopcu przed oczy?

Jakąś deszczułkę rzucił spróchniałą,

Patrz! słowo naprzód wyryte na niej!

Atlantyk dobył z dna swych otchłani Rozkaz ojcowski, syn go rozumie,

Straszliwym płaczem zawodzi wdowa:

„ — Milcz! biedna matko, próżne twe słowa!” Wyrwał się z rąk jéj — wskok, w bratnim tłumie Dopadł do łodzi, chwyta za wiosła;

Fala piorunem statek uniosła.

Tłum, za dzielnemi powiódł oczyma.

Ot nowy bałwan straszno się pieni,

„Ratuj, Maryjo! łódź nie wytrzyma.”

Zniknie pod wodą, wszyscy zgubieni!

Wtém łódź wybiegła górą nad fale,

Pędzi na okręt... tuż... tuż przy skale!

O! czas był jeszcze! trud ich nie marny,

Patrz! tlum na łodzi roi się czarny,

— „Dzielneż to serca! zapłać im, Boże!”

Matka drży z trwogi, jak widmo blada,

Żwawo do brzegu napędza morze...

Łódź pełna wody — ciężar nie lada!

— „Rzućmyż im liny, ciągnijmy śmiało!

„ — Witajcie! — iluż tam ocalało?”

„Wszyscy!... padł okręt zszarpan na ćwierci, Ałe rozbitki uszli od śmierci!”

Morze się pieni, wściekle grzbiet jeży,

Lecz wielka radość tam u wybrzeży.

Ach! kto szczęśliwszy? niebo niech powie,

Czy ocaleni, czy téż majtkowie?

Wdowa ogarnie syna ramiony;

Jakiś mu wyrzut szepcze tajemnie,

— „Przebacz! — zawoła syn ukorzony —

Nie łaj mnie, matko! ojciec rad ze mnie!”

Dość już k r w i.

(wjki-zyk w roku KiTli.

O Francyo! twą dziatwą gdy wściekły szal miota,.Słowami: powinność, wstyd, hańba i miota Próżnobym zażartych rozbroić chciał!

Tc słowa.szaleńcy odtrącą zc śmiechem,

Lccz twojej boleści ja pragnę być echem,

Wśród stali poszezęku, wśród buku dział!

Ach! okrzyk śpiewaka w téj wrzawie co znaczy? Zapluty obrzydłym wymiotom kartaczy,

Powstrzynsa-ż te tłuszcze pijane krwią?

Lccz imię twe święte ja rzucę w to piekło,

Ukaże krew czystą z żyl twoich poeiekłą,

I nóż, co w drogiej twej piersi tkwią!

Cień grozy nad miastem pomyka grobowo,

Wnet wściekłe tyrauy pochwycą me słowo, f w serce jastrzębi utkwią mi szpon!

Lecz zaczćm mnie krwawy dosięgnie morderca, Przekleństwa pioruny dobedę z dna serca I z pieśnią przed boski rzucę je tron!

Zestąpmyż tam, matko, w to gniazdo bezcześci, Gdzie sztandar czerwony nad dachem szeleści, Gdzie kipi niezgody piekielny szal,

Gdzie w bratnich zatargach ta czerń się szamocze; Ty, skreśl im na murze te słowa prorocze,

Przy których połysku Baltazar drżał!

Ty ukaż im w oczy krwi strugi, co płyną Z twej piersi rozdartéj, i ręką matczyną

Rozedrzyj ten wyrok.... wiekowy srom!... Ten owoc ohydny występku i zdrady,

Co w wojny domowej bezecne szkarady

Pogrąża dziś, matko, twój stary dom!

A potém przekroczym za więzień tych kraty,

Gdaie starce, sterani boleścią i laty,

Pobledli pod strutym złoczyńców tchem,

Od stopni ołtarzy porwani w téj chwili,

Ody czoło z pokorą przed Panem korzyli

W modlitwie oliaruéj za domem twym.

W lot skrzydła! na miasto popatrzeć nam z góry! O! głucho tam, pusto i tylko drgną mury,

(kly płomień z działowych popłynie paszcz, Ody groźna pobudka zadzwoni na hasło;

Pod prochu kurzawą tam słońce zagasło,

Śmierć wkoło żałobny rozwiała płaszcz!

Ubiegli stąd ludzie, jak ptacy przed słotą,

Pod ścianą pałaców, skąd bisior i złoto Roztacza ponętne tumany złud,

Niewiasta czy starzec przesunie tsię zwolna, Bezczynnie, bo ręka do pracy niezdolna,

Gdy trwoga pierś dławi, gdy bodzie głód!

Zadrżało powietrze, czy słyszysz te strzały?

Tłum zbrojny co żywo popędził na wały,

Tnie z Wanwu i z Neully ognisty grad, Dlatego ta pustka, żałoba, ta w mieście,

Dlatego Izy lica zbroczyły niewieście,

Dlatego ten postrach na serca padł.

Odwróćmy stąd oczy, bo tchu nam nie stanie, Zaślijmy wzrok lepiej po krętej Sekwanie.

Co widzę? do rzeki krew ścieka w bród! Ach! przytul mnie, matko, ty matko rodzona,

Do piersi gorącej, nim zbrodni dokona,

Nim w pierś tę ugodzi wyrodny lud!

Niech głos twój posłyszę, gdy łkaniem zaryczy, „O dzieci! wam skruszyć ten oręż zbrodniczy,

Te bratnie zatargi zakończyć czas!

Dość krwi już pociekło! aż ziemia skraśniała. Niebaczni! wszak jedna przyświeca nam chwała, Wszak jeden proporzec oświeca nas!

„Wasz tryumf nademną kir czarny rozpostrze Wam-że to wyrodnym poruszać to ostrze,

Co przybysz mi cudzy w głąb serca wparł?

Śmierć matki zbyt droga wasz tryumf okupi. Szaleńcy! wy chcecie na głowie méj trupiéj Frygi.jskiéj purpury podziwiać szał!

„Ach zgody! pokoju! balsamu na rany!

Czas wrócić do ładu serc węzeł stargany.

Dalejże do pracy! pochwyćmy młot, Wygładźmy z pamięci te widma grobowe A potém gdy z prochu podźwignę znów głowę, Gdy z czoła promienie trysną mi w lot, —

„O dziatwo serdeczna! niezłomni wy Galie! Pochwycim za oręż w młodzieńczym zapale,

I liczni, jak kłosy normandzkich pól,

Ku Renu wybrzeżom pomkniemy w lot strzały I czoło to spłóczem z ohydnej zakały,

I z serca ten ciężki wyrzucim ból!”

Ach! mów im to, matko, a piosnka jak ptaszę, Poniesie te słowa w szeregi tam nasze,

Co bratnią krwią święty plugawią dom, Zieloną im rószczkę z miłością poniesie,

Grom dębów konary druzgocze po lesie,

Lecz leśnej ptaszyny nie tknie ten grom!

List

ochotnika bretońskiogo z obozu.

Matko! ojcze mój stary, ty siostrzyczko złota, Wieczorem, gdy się dzienna zakończy robota, Zanim capstrzyk zadzwoni, radbym oto szczerze, Co myślę, skreślić dla was, piórem na papierze; Ale smutno się jakoś wątek myśli klei,

Bo chociaż Bóg mi świadkiem — nie tracę nadziei, Choć wiem, że gdyby przyszło położyć mi głowę, Spełnię wiernie powinność; lecz progi domowe Czyli to w dzionek biały, czy to nocką ciemną,

I we śnie i na jawie, wciąż stoją przedemną. Widzę izbę i półki przyparte o ścianę I miski farfurowe, dzbanki malowane,

Na stole garść orzechów, kawał szynki tłustej,

Z misy na całą izbę bucha woń kapusty,

Matka w bieluchnym czepcu do stołu się zbliża, Ojciec ujął chleb w rękę — i nożem znak krzyża Kreśli na nim pobożnie, czasem kęs odkroi,

Kiwnął głową, o cząstce snać pomyślał mojéj,

Dość już o tém, wróg wszystkich na miazgę nie zetrze Może i wrócę do was!

Pod portem w Bicetrze Stanęliśmy obozem wszyscy z naszej wioski,

Pan hrabia z nami także: gdy kreślę te zgłoski Na skórzanym tornistrze, dmie wicher z łoskotem, Wciska się przez szczeliny i wstrząsa namiotem,

I papier z rąk wyrywa, — i świeczkę mi gasi.

Bicetr, to fort nielada! Bretonowie nasi,

Zaprawni do niewezasu, dzielni marynarze,

Na murach dniem i nocą trzymają tu straże. Dopadkiem chyba tylko, jak w morskiej przystani, Wsparci grzbietem o działo, zasną spracowani. Przecież te dzielne zuchy na trud się nie żalą,

Kilku dawnych znajomych spotkałem z Saint Malo, Razem téż — jak Bretonów dziatwa nie odrodna,

Po małéj wina czarce spełniliśmy do dna.

Mój oddział do ostatniej należał wyprawy;

W niéj Noel, syn dzwonnika legł na polu sławy,

Jak to mówią w Paryżu: sam na to patrzałem,

Gdy padł, w ramię śmiertelnym ugodzony strzałem Tarzał się w krwi nieborak, krzyczał w niebogłosy; Na ten widok aż dębem powstały mi włosy,

Tchu w piersi mi zabrakło, ale trudna rada,

Grzmią bębny, toć po trupach naprzód iść wypada. Zbieram siły, kłąb dymu wyżera mi oczy,

Pcham się naprzód, i strzelam na oślep w pomroczy Aż gdy światło do reszty nad głową nam zgasło, Gdy trąby zadzwoniły do odwrotu hasło, Wieczorem, jakiś starszy w pozłocistém kepi,

Z rzędu starych wiarusów, co szermierzą lepiéj Szpadą niźli językiem... „Dobrze, chłopcy moi!“ Rzecze do nas, a potém klnie, na czém świat stoi, Jakby jaki poganin, — a wiara odpowie:

Niech żyją, niech nas tacy prowadzą wodzowie!

Ten i ów rzuci słówko.... ej, odpuść im Panie!

Na siwego plebana, — co w długiej sutanie

Podąża z nami w ogień, a skoro potrzeba Obmyte z grzechów dusze zasyła do nieba.

My za calą odpowiedź téj krnąbrnej gawiedzi,

Uczym, jak człek umiera po mszy i spowiedzi.

Byliśmy i w Paryżu, micściskoż to duże!

Ludu w nićm co nie miara, dreszcz mnie zbiegi po skórze, Złe jakieś przyszły wieści; naród osowiały Po ulicach gazety czyta przez dzień cały.

Mieszczanie nas rekrutów goszczą, jak kto może,

Jam z Piotrem stauął w pięknym marmurowym dworze, Nie brakło nam wygody, napoju, ni jndła,

Cudnież tam... gdzie rzuć okiem, obrazy, zwierciadła, Podłoga jak szkło ślizka, nie śmiem stąpić kroku,

Siadam na brzeżku krzesła, aż tu szczęściem, z boku Gromadka drobnych dziatek wesoło przy bieży,

Spojrzy na nas i hurmem pędzi na żołnierzy,

Jedno drze się do szpady, drugie do felcecha,

Pełno gwaru, tartasu, bylaż to uciecha!

Aż jakoś i mnie w końcu ośmieliły dziatki,

Żem raźniej począł stąpać po podłodze gładkiej, l takem się z rodziną zapoznał powoli,

Jakbyśmy zjedli razem całą beczkę soli!

Ale muszę list kończyć, ezas chyżo ucieka,

Już się capstrzyk wieczorny rozlega zdalcka,

Czy dojdzie list rąk waszych? Bóg to wiedzie raczy,

Alem rad, żem się uczył w szkole, bo inaczéj Nie byłbym dziś kapralem, i bez téj ochoty Do książki i do pióra, ten galonik złoty Nie świeciłby tak na mnie, jak dziś oto świeci,

Mój list jutro z Paryża balonem odleci.

A teraz do widzenia, ja nie tracę wiary,

Ze was powitam jeszcze’. matko! ojcze stary!

Gdybym zaś nie miał wrócić, niech żal was ukoi Myśl, żem dotrwał do końca przy chorągwi mojej,

Żem był w kraju obronie. Czekajcież w pokoju.

A ty siostro, jak spotkasz Iwonkę u zdroju Powiedz, że o uiéj myślę w każdej życia chwili,

Że w Paryżu, gdzie drudzy serca potopili,

Ja zachowałem moje nietknięte i zdrowe,

Powitaj ją, ucałuj za mnie włoski płowe,

I szepnij jéj dj uszka, żem ja niespokojny,

Czy mnie ktoi nie ubiegnie, zanim wrócę z wojny.

A niechtéż zbyt nie tęskni i od lez się wstrzyma, Bo nie chcę z czerwonenii zastać ją oczyma. Bądźcie wszyscy spokojni i zdrowi, Bóg z wami! Kochające was dziecko pisze to ze Izami!

W urodziny Wiktora Hugo.

Dąb stary, im starszy, tein szerzej rozplata Olbrzymie konary, a chmura skrzydlata Bezpieczniej się do nieb uczepi,

Gdy w kwietniu sok nowy zakrąży pod korą, Tém cudniej się w pączki gałęzie przybiorą, Im starszy, zieleni się lepiej!

On, stary teu orzeł, a z gniazda ku górze, Mknie coraz zuchwałej, na gromy, na burze, Gdy huczą orkany w krąp świata,

I nigdy po jasnych otchłaniach błękitu Wspanialej go skrzydła nie niosły do szczytu, lin starszy, tém wyżej ulata;

Ach! słońce to stare, a nigdy z przestrzeni Obficiej żywotnych nie siało promieni,

Na kwiaty, na kłosy, na drzewa,

I nigdy rozkoszniej, gdy życie tak trudzi,

Ta boża źrenica nie błysła dla ludzi, lm starsze, téui lepiéj dogrzewa!

Dzwonek na przedmieściu.

Nie umiałem ja nigdy po jąć ludzkiej pychy: Słodką w sobie nagrodę znajdzie człowiek cichy, Bez zawiści téż patrzę na chwałę i złoto,

A gdy mnie trudy życia i lata przygniotą, Niechże mi Bóg da użyć téj doli szczęśliwej, Jaką ma stary dziaduś przy babulce siwej, Kiedy po ciężkiej pracy, po długim mozole Kupią dworek za miastem z widokiem na pole,

Na ten obraz jak słodko raduje się dusza!

Patrzcie, wiatr chorągiewką na dachu porusza;

Odzie rzucić okiem, spokój, cisza i porządek,

Pod oknami się róże rozrosły wśród grządek, Otoczonych bukszpanem i opaską darny;

Pod progiem śpi na słońcu wierny kundel czarny, Gospodarz odzian w bluzę szarą dreliszkową,

W słomianym kapeluszu z pochyloną głową Stąpa krętemi ścieżki i plony swe liczy:

Z kieszeni mu wygląda przyrząd ogrodniczy.

Tu przywiąże gałązkę, co się krzywi szpetnie, ’’,

Tam zielsko od korzenia nożykiem podetnie;

Tu dopatrzy ślimaka, co się pnie wśród liści:

Tam z żarłocznych chwastów łodygę oczyści.

W altanie, oplecionej powojem wokoło,

Babulka w wielkim czepcu zasiadła wesoło;

Trzyma białą pończoszkę, snać wprawna jéj ręka, Ni patrzy na robotę, gdy drutem w drut szczęka;

A przy niéj kotek psotnik, to kłębek pochwyci, Potoczy go daleko i poplącze nici;

To najeży pazurki i patrzy ochoczo

Na ptaszęta, co w gniazdkach swobodnie świergoczą.

Słońce w górę się wzbiło, coraz mocniej pali,

Przez drzwi napół otwarte spojrzyjmy w głąb sali; Gdzie rusz, mody odwiecznej wydatne znamiona:

Na bronzowym zegarze biust Napoleona,

U wydętych poręczy krzeseł i kanapy Głowy milczących sfinksów oparte o łapy;

Wygodnie tu i czysto, i miło tu wszędzie:

Tak dziś, jak było wczora, i jutro tak będzie, Dopóki Bóg téj ciszy w głębszą nie zamieni,

Gdzie oboje po pracy odpoczną strudzeni.

Gad zawiści nie powstał w ich sercu, ni głowie, Czynią to, co czynili dziady i ojcowie;

Szanowany tu wiernie złoty podań wątek,

Tu modlitwą uświęcon każdy dnia początek.

O dziatwie przy śniadaniu gwarzą sobie starzy, Babka zbiera owoce, konfitury smaży,

Niechajże z téj prostoty śmieje się szyderca, Wszystko się zestarzało u nich oprócz serca!

Choć włos im szron ubielił, kochają jak młodzi,

Pełną, gorącą piersią. Cóż to komu szkodzi,

Że gdy burza zaryczy, gdy piorun się zbliża,

Na czole i ramionach nakreślą znak krzyża;

Iż w niedzielę, gdy dzwony kościelne uderzą,

Idą na mszę ubrani świątecznie i świeżo;

Iż, gdy przyjdzie rok nowy albo dzień patrona,

Gdy się w dornku rodzina zbierze zgromadzona,

Z pod serca wydobędą zasobów ostatki,

I ugoszczą je hojnie i obsypią w datki;

Że poczciwa babunia pieści wnuki czule I placek im z migdałem piecze na Trzy Króle!

Szczęśliwi, ach, ci stokroć szczęśliwi na świecie,

Czyja dłoń z prostych kwiatów życia wianek plecie:

Kto zna słodycz nawykuień, komu próżność nie ćmi Wzroku mamidły czezemi. Syn z żoną i dziećmi Odwiedza rodzicielski dworek co niedziela,

Dopieroż to w ogródku śmiechu i wesela!

Rozbiegły się dziateczki jak rój pszczół po łące,

Ten kopie, tamten grządki podlewa kwitnące;

Ten wszystkie gniazdka ptaszę zliczył w każdym krzaka, A mały po murawie pełza na czworaku.

Dano obiad, stół przybran w wety i owoce,

Dziatwa siły pokrzepia i gwarno szczebioce,

A słońce już się chyli, wnet zatonie w mroku:

Wtem księżyc srebrnym sierpem błysnął z za obłoku.

— „Czas w drogę!” — Na to basło w lot zerwą się dzieci,

I czemuż to niedziela tak chyżo przeleci!

Wraz dziadka i babunię okrążyli kołem,

Starzy im z cicha krzyżyk nakreślą nad czołem:

„Niech was Bóg — rzecze dziadek — od złego ustrzeże, ”

A babka im do ręki kładzie kwiaty świeże.

Dzięki wam! ach, to ciepło, co z waszych serc bucha, Zbudziło skrę wystygłą w głębi mego ducha;

Ledwiem dzień przeżył z wami, serce odtąd marzy

O cichej doli waszej, och! dzięki wam, starzy!

Ławka

o b r a z c k.

Wsparłem się o kamienne posągu podnóże,

Poza inną stary Sylwan twarz wykrzywiał w górze! Tuż ukryci przed wzrokiem natrętnych tysiąca,

W drzew cieniu siedli razem żołnierz i służąca. Odsunięci od siebie jak można najdalej,

Z dwóch brzegów jednej ławki słodko rozmawiali. (Młoda miłość prostaczków, tak zwykle poczyna.)

U stój) ich w piasku drolma grzebała dziecina, Druga daléj... Mrok zapadł, śmielsi o téj dobie Zakochani uczucia lubią zwierzać sobie,

Rozmawiali téż z cicha, i potok słów szczery Płynął z ich serc przez usta.

Na gęste szpalery Coraz grubszy mrok pada, tylko jeszcze górą, Odblask wieczornej zorzy krasi je purpurą;

I w zwierciadle sadzawki różowo migocze,

Gdy wietrzyk wody w kręgi roztrąca urocze,

Śliczny był wieczór letni, cisza niezrównana, Słuchałem pilnie, wsparty o posąg Sylwana.

Zrazu oboje mówią: jak się słodko gwarzy

0 przeszłości, gdy dwojgu spotkać się nadarzy, Przypadkiem od swój wioski rodziunéj daleko,

Kędy dziećmi pląsali po łące, nad rzeką,

Raj szczęścia zatracony wnet odżył w ich słowie,

— „Co też tam porabiają matki i ojcowie?

Listy rzadkie, bo starzy ledwie kreślą znaki,

A szkoda grosz marnować na płatne pismaki.

Jak śliczna wioska nasza zwieńczona w topole, Miłeż to były psoty i nauka w szkole!

Cóż za radość, gdy im się czasami udało, Więcicrzein lub na wędkę złowić rybkę małą,

Lub oberwać dojrzałe czereśnie w ogrodzie,

Jaki strach, gdy wieść starsi powzięli o szkodzie! Jak m, choć starszyzna surowo przestrzega,

Siąść na łódkę i wiosłem odbić ją od brzega!

1 popłynąć na kępę; ileż to uciechy,

Zbierać w lesie jagody, w olszynie orzechy.

Lecz prędko ubogiemu zbiega chwilka złota Owych ułud dziecięcych; a potém zgryzota

W pierś młodą nazln t rychło wpija szpon jastrzębi, I wylała dziewczyna z.swego serca głębi Długo zbieraną gorycz.

Sniutne-ż bo jéj losy.

.Bóg nie dał sil biedaczce co sierpa i kosy,

Miała ż z chleba odjadać niedorosła dziatwę?

Wić, że bicdnéj i słabej zawęźcie nie łatwe,

Do twardych prac, gdy siły nie.starczą niewieście: Trzeba-ż było o służbę zakołataé w mieście.

Ciężkaż dola, w jéj wieku, uiańczyć cudze dziatki, Mieć dla nieb matki serce, i starania matki I widzieć, że miłością serc krnąbrnych nie zjedna; Nieraz gorzkiemi łzami zapłacze tu biedna,

W zimnej i ciemnej kuchni, przy świeczce łojowej! Służy wiernie, a przecież poczciwemi słowy Nikt do niéj się nie ozwic, z ust pani i pana,

Słyszy tylko głos cierpki, nawet im nieznana Z imienia. bo imieniem zwą ją dawnej sługi,

Więc życie jéj obmierzło, tych dni szereg długi Bóg chyba jéj w przyszłości policzy za winy.

W tém do niéj obie male przybiegły dzieciny,

Żadne się nie przy mili ni słówkiem, ni wzrokiem, Żołnierz chwilę podumał w milczeniu głębokiein I tak wzajem dziewczynie powierza swe troski:

Gdy skończył lat dwadzieścia, wezwano go z wioski, Wybrał los, toż żołnierska przypadła mu dola!

Rzucił domowe progi i kłosiste pola,

Pożegnał ojca, matkę, z sercem rozżalonem Poszedł w świat, dziś w Paryżu stoi garnizonem,

J cięży mu bezczynność, serce trapią smutki,

Dzień do dnia tak podobny, tylko dźwięk pobudki Przerywa jednostajny ten wątek żywota,

Bez braci, bez przyjaciół, on tu sam sierota!

I kedyż zwróci oczy? kędy myśl przyczepi?

Gdyby wojna wybuchła, krew stoczyćby lepiej!

To słowo w pierś dziewczyny ugodziło srodze: Zbiegł ją dreszcz, lica z trwogi pobladły niebodze, Jak siostra kochająca zbliży się powoli:

— „Nie mów tak, rzecze ’z cicha, mnie to bardzo boli!”

Antologia Francuska.

I wzięła rękę druha w miękką dłoń niewieścią,

Na ich ustach błysł uśmiech zaprawny boleścią,

W milczeniu pieśni ptasząt słuchali oboje,

A jam rzekł: błogosławię uroczą moc twojej Miłości, co kołyszesz biednych twemi czary, Błogosławię was bujne jaworów konary,

Co tulicie im głowy w tej przelotnej chwili,

Nim prawda czarodziejską zasłonę odchyli.

I gwiazdy wystąpiły na ciemnym błękicie,

I ja słyszę, jak gwarzą coś długo i skrycie.

Ufni w niebie, szczęśliwi, z pochylonćm czołem, Swe troski i nadzieje obliczają społem,

W lot krzyżują się słówka, glos brzmi coraz ciszej, Ucho moje zaledwie slaby dźwięk dosłyszy,

Nagle spólne westchnienie wybiegło im z łona,

Jak skrzydlata ptaszyna z gniazdeczka spłoszona.

i oto głośny capstrzyk rozległ się w pomroku, Żołnierz porwał się. z ławki, w jego cieinnćm oku Chmura smutku, znów radość przyćmiła chwilową,

l wyszepnął tajemne pożegnania słowo;

I cienistym szpalerem popędził w lot strzały.

A ona wzrok wlepiła w ziemię osłupiały,

Złożyła obie ręce w modlącej postawie

I chwilkę sama jeszcze została na ławie,

Dźwięk pobudki powietrze coraz lżéj roztrąca,

Aż gdy błysnęła z góry srebrna twarz miesiąca: Ujrzałem ją bledziuchną, łzy gradem spadały Z pod jéj rzęs na chusteczkę, na fartuszek biały: Dźwięk umilkł, ona z dziećmi wróciła do domu.

O, niechże się to śmieszném nie wyda nikomu!

r

P A! E R

OBRAZEK DRAMATYCZNY W JEDNYM AKCIE.

OSOBY:

PANNA liÓŻA. KSIĄDZ PllOBOSZCZ. JAKÓI! I.KROU. OFICEIi.

Z li LI A, służąca. SĄSIADKA.

Rzecz dzieje się w Paryżu, na przedmieściu Belleyille, w maju ltf?! r

’JJLrnJSOEj. ’)

DRAMAT W JEDNYM AKCIE.

’Sc, ona wyobraża pokój na dolo: w głębi drzwi i dwa okna wychodzą na ogródek, polny róż rozkwitłych, opasany sztachetami. Po za ogródkiem, przoz bramo otwartą, widm: wązką uliczkę i kilka wysikich fiibrycznych kominów..Sprzęty w pokoju bardzo.skromno: kmlons, okn^ly tftól, krzesła wyplatane słomą. Na Iowo komin, nad nim statuetka Najświętszej Panny, gipsowa, polerowana; — naprawo biurko i szala polna książek. Naśolanio wiolki krueyiiks z kości słoniowej i palę obrazów świętych. Boczne drzwi po prawej i lewéj ręce.

SCENA PIERWSZA.

ZICLIA.- — SĄSIADKA.

(Zelia, stara sługa, w czepcu bretońskim, siedzi pizygnębiona. Przy niéjstoi sąsiadka z koszykiem w ręku).

Sąsiadka. A więc go rozstrzelali?... Mów! być-że to może?

(Siara sługa daje głową znak potwierdzający).

Ha, łotry!,.. — Więc to prawda? zklia. Tiik, prawda! mój Boże!

Tam, przy ulic-y Iia^o, strumieniem pociekła Krew pobożnych kapłanów!... Te szatany z piekła Rozpasały się straszno, nie dałabym wiary,

Lecz go na własue oczy widział sąsiad stary:

Ody uczuł, że ostatnia ch wiła już się zbliża,

Podniósł rękę, w powietrzu nakreślił znak krzyża,

I) Pater, w znaczeniu Modlitwy Pańskiej.

Potem upadł na ziemię nasz męczennik święty!

Kiedy z zakładnikami niedawno ujęty,

Żegnał nas, — obie z siostrą, rzekłyśmy do siebie:

On powróci, ujrzym go wkrótce, jak Bóg w niebie,

Toć lud czci go jak ojca, kocha i szanuje.

On dobry, miłosierny!.,. Ha, przeklęte zbóje!

(Słychać strzały karabinowe),

SĄSIADKA (przerażona).

Boże mój!...

ZELIA (powstając). Dobrze im tak!

sąsiadka. Tc strzały... te krzyki.

Co znaczą?

ZELIA. Pomsta hoża! Śmiało, Wersalezyki!

Mordujcie! Niechaj żywa nie ujdzie stąd noga! SĄSIADKĄ. Oni karzą zbrodniarzy! Ależ, matko droga,

Straszna rzeź... Wczoraj wieczór widziałam przy murze, BIizko stąd, za cyrkułem, krwi skrzepłą kałużę. Okropnyż to był widok!... dreszcz mnie zdjął do kości,

I winnych i niewinnych sieką bez litości!

ZELIA. A któż był niewinniejszym od mojego paua?

Ksiądz Morel, złote serce, istny wzór kapłana,

Nie mial nic... Patrzał tylko, gdzie nędza dobodzic; Wnet przygarniał sieroty, karmił biednych w głodzie. Zabiła go ta zgraja tygrysów szalona,

Ja nie znam się na niczém, ja na wsi zrodzona,

Ale te Paryżany, lud wściekły i dziki,

Biją się lada o co, biorą zakladniki,

Mordują nieboraka! ich złość tuk się sroży,

Nad tym, co czasu wojny, istny anioł boży,

Rozpościerał nad nędzą miłosierno skrzydła;

Nie lituj sięuad niemi! ta zgraja obrzydła

Niech cierpi, niech miecz pomsty nikczemników skarci!

Gdy litość im nieznana, litości nie warci!

SĄSIADKA. Tak, to łotry wierutne! Bożej pomsty ręka Zaciążyła nad niemi. Pierś mi z bólu pęka,

Gdy wspomnę twardą zimę przed kilkoma laty;

Plaga spadla na miasto, zamknięto warsztaty,

Brak pracy, widmo głodu zagląda z poddasza,

Ten poczciwy ksiądz Morel, to opatrzność nasza! ’

Sarn głodny, niesie drugim chleb od ust odjęty...

Dziś krew stoczył do kropli, nasz ojciec, nasz święty!

Na tém straszućm przedmieściu nic wytrwam już dłużej, Mów mi o jego siostrze... mów o pannie Róży,

ZELIA.

SĄSIADKA.

ZELIA.

Ona go tak kochała... Pan Bóg zesłał na nią Ciężki krzyż...

Co się dzieje z biedną moją panią »

.Ja tego nie wypowiem... gdy wieść doszła, z razu Nie rzekła ani słówka, martwa jakby z głazu.

Myślałam, że jéj boleść oblakala zmysły.

Strach mnie zdjął... Potem oczy żarem jéj zabłysły,

Z ust sypnęły się klątwy, niby grom za gromem,

Aż w końcu przytłoczona nieszczęścia ogromem,

Zasnęła tam, w swćm krześle...

(ukazuje drzwi poboczne).

Sen to gorączkowy.

Po tém obezwładnieniu przyjdzie wybuch nowy! Biedaczka!...

Zgrzyta w zęby, zbudzi się niedługo. Minęło lat piętnaście, jak jestem jéj sługą,

Rodzice ich z kmiecego pochodzili rodu;

Pomyślnie gospodarka poszła im za młodu,

Aie szczęście na ziemi długo trwać nie może,

Choroba po jednemu rzuciła na łoże,

Pomarli, dwie sieroty po nich pozostały:

Dziewczę dwudziestoletnie i chłopaczek mały.

Dla Rózi oczkiem w głowie ukochany Jauek,

Czuwa nad nim, do szkoły prowadzi co ranek,

Cieszy się, gdy z pochwałą co wieczór powraca,

Piękne plany dziecinne zapowiada praca,

To téż siostra mu szczerze chce otworzyć pole:

Gdy podrósł, umieściła brata w miejskiej szkole,

Z końcem roku on pierwsze odbierał nagrody.

Wtedy sąsiad, znęcony krasą jéj urody,

Chciałby zaślubić Rózie — lecz za skarby świata,

Rózia ukochanego uio opuści brata.

Jam — rzecze — poprzysięgła, gdy księdzem zostanie,

Zajmę się gospodarką przy bracie kapłanie.

Jakoż wiernie przysięgi dotrzymała sobie,

Jedna myśl ożywiała te duszyczki obie.

Nagłe, burza zmąciła bieg życia spokojny:

Biedny ksiądz padł ofiarą téj domowej wojny.

Kiedy przed laty kilku przy proboszczu starym,

Na belwilskićm przedmieściu on został wikarym,

Włos powstał mi od grozy! — wskroś trwogą przejęta, Rzekłam do niéj: ci ludzie to istne bydlęta,

Alo w dzielnćm jéj.sercu nic trwogi nic budzi,

„Tćm lepiej — rzecze — brat mój przemieni ich w ludzi!” “ Och! tę ufność krwawemi opłakuje łzami,

Biedaczka! — Matko boża zmiłuj się nad nami!

( Wybucha płaczem, — z przybyłego pokoju dobiega płacz i wołanie

panny Róży).

panna róża. Zeliol

sąsiadka. Wola ciebie...

ZELIA. Już się obudziła,

Pozostaw ją tu ze mną — idź, sąsiadko miła.

Nowym żalem wybuchnie, skoro cię zobaczy,

Drżę na myśl, czy jéj rozum wytrwa w téj rozpaczy? sąsiadka. Idą... to święta dusza, zte jéj się nie czepi!

( Odchodzi).

.SCENA. DRUGA-

PANNA RÓŻA. — ZKLIA.

(Panna Róża w czarnij sukni, wchodzi ftrzyytięhiona, chwiejitcym się krokiem. Zelia idzie ku niéj żywo, — chwyta ją pod ramię).

ZEi.tA. Czy pani lepiej trochę?

PANNA RÓŻA. Pytasz, czy mi lepiej?

Spalam... sen to straszliwy, mózg w pętach mi trzyma, Widzę... stoją do inuru zwróceni płecyma,

Hałastra chwyla oręż, pędzi jak na gody.

Brak mi tchu, płonie głowa... Wody! daj mi wody!

Zelia przynosi szklankę wody, panna Róia pije z chciwością). Cicho, zmilkły wystrzały i wściekłe okrzyki —

Wszak słyszałam je we śnie...

Zda się, Wersalczyki

Przemogły to szarańczę. panna róża. Wnet wszystko do ładu

Powróci, krwi stoczonej nie będzie ni śladu;

Słońce tak samo świeci na czystym lazurze,

W ogródku tak zielono, — kwitną bzy i róże.

Gdy cierpiin, przyroda jednako się toczy,

Szydzi z naszych męczarni, urąga nam w oczy;

(Siada.

ZELIA.

Bezmyślny kwiat w powietrzu bucha kłębem woni, Ptactwo śpiewa, rój pszczółek po kwietnikach dzwoni.

I cóż ich to obchodzi, że cierpię, że plączę?

(ze tkaniem).

Biedny bracie, inój Janku! już ćię uio zobaczę!

’(do Mii).

Był tu kto, kiedym spała? Mów...

Ziil.lA. Tak, droga pani,

Sąsiadka z naprzeciwka...

Panna RÓŻA. Znam ją, brat mój dla niéj,

Taki był miłosierny... pomieścił jéj syna W szkole, ojca w szpitalu — biedna to rodzina!

Kto więcej?

ZELIA, Był i proboszcz, powrócić tu może...

PANNA RÓŻA (z trwogą).

Nie, ja go widzieć nie chcę, nie mogę...

ZELIA. Mój Boże!

On przecież tak serdecznie kochał księdza Jana!

Main-że go niedopuśeić? O! pani kochana,

Nieboszczyk go szanował, uczcić go przystało!

PANNA KÓŻA. Czy mówił, że powróci?

ZEi.ia. Tak, za chwilkę małą.

PANNA UÓŻA. Niech przyjdzie, on go kochał,.. powie mi, że trzeba Z calem ducha poddaniem przyjąć wyrok nieba...

Ja bluźnię, ależ boleść szarpała mi duszę.

(do Zdii).

Pozostaw mnie tu sarnę. —

(Zelia odchodzi).

SCENA TRZECIA.

PANNA RÓŻA (sama).

A jednak żyć muszę, Przetrwać te straszne męki, czuć, jak chwile płyną,

l liczyć, jak godzina bije za godziną Na tym starym zegarze, jednako, bez zmiany!

Ja żyję — choć dni moich wątek potargany,

Nie.skonałam pod ciosem, mnie wiek nie przyciska, Ta śmierć, której tak pragnę, ach! może nie blizka.

Lat dziesięć lub dwadzieścia trwać mi jeszcze dano,

A jak tu żyć z tą w piersi wiecznie żywą raną,

Co w serce jak pasorzyt wszczepi się do głębi,

Rozsadzi je na części, do dna je wyziębi!

Na wsi, gdy wól sterany, nie dźwignie już pługa, Podrzynają mu gardło, sprawa z nim nie długa,..

Lecz ze mną co uczynić? zabili mi dziecię, Zamordowali brata... cóż po mnie na świecie? lla! gdyby z tych morderców wpadł mi w ręce który, Zdusiłabym jak żmiję, odarła ze skóry!

Od tej okrutnej zbrodni, jam inną kobietą.

Pobożność, co mi była do życia podnietą,

Zagasła do iskierki w mój piersi!... daremno Mówić mi o nadziei!... nie.już... nie przedemną,

Tylko otchłań bez granic, i boleść bez miary!

Nie wskrzesi we mnie proboszcz nadziei ni wiary.

(Kiedy wymawia ostatnie słowa, proboszcz. starzec z białym włosem wsz bramą w głębi; przechodzi przez ogródek i zatrzymują się u progu. Panna Róża, spostrzegając go:)

Otóż on!...

SCENA CZWARTA.

PANNA RÓŻA. — KSIĄDZ PKOISOSZCZ.

PROBOSZCZ (zbliżujw się po mułu). Biedne dziecko..

PANNA KÓŻA (głosem przerywanym), Dzięki, ojcze!.. dzięki Za pamięć... lecz piekielne przechodzę ja męki.

Myśli moje splątane nie wiążą się w słowa.

Skoro przyjdzie do ładu biedna moja głowa, Pomówimy obszerniej... niech ojciec przebaczy,

Lecz dziś, gdy wspomnę o tóm, taki szal rozpaczy Ogarnia mnie, że tracę rozum; i jedyną Ulgą mi, gdy zapłaczę... proboszcz. Niech w ciszy popłyną

Łzy twoje, biedne dziecię... odejdę za chwilę,

Ja tiio chcę być natrętnym, powiem tylko tyle: Kobieto! niech ci będzie pociechą myśl błoga;

Twój brat, kapłan — męczennik, dziś w niebie u Boga! PANNA HOŻA. Ojcze, widzisz go tylko wśród niebieskiej chwały: Ja widzę śoiiertelnemi przeszytego strzały;

Na ohydnym śmietniku, stąd o kilka kroków...

Oczy moje nie sięgną przez tuman obłoków...

Tam, gdzie przed bożym tronem, z palmą w dłoni świeżą, Cuiwają męczennicy... Patrzę tu, gdzie leżą Trupy zamordowanych, w ulicy, tuż blizko,

Widzę krwawą kałużę, straszne cmentarzysko.

Ja bluźnię, przywalona zbyt ciężką żałobą;

Przeklnij mnie, sługo boży!... proboszcz. Nie, ja plączę z tobą,

Twoich bluźnierstw, biedaczko, Bóg nie zapamięta,

Ja także ich przepomnę, lecz ta dusza święta,

Co w majestacie chwały cala spromieniona Przyświeca u.stóp bożych, wśród aniołów grona.

Ach! dusza ta boleje, bluźnierstwo ją rani,

Upainiętaj się, biedna, milcz przez miłość dla niéj!

PANNA róża (zanosząc się od płaczu).

Przebacz mi, dobry ojcze, jam tak nieszczęśliwa!

Sama nic wiem, co mówię.,. Prawda świeci żywa Z twoich słów... on tam w niebie, z duchy przeczystemu Lecz mnie biednej bez niego jak wyżyć na ziemi?

Pod ciężki wyrok boży, wiem... poddać się muszę;

Jam grzeszna, chylę głowę w pokorze i skrusze!

Nie wiesz ojcze, jak dla mnie bolesną ta strata,

Więcej byłam niż siostrą dla biednego brata;

Gdy pomarli rodzice, tein ja nad sierotką Czuwała tak, jak matka, i byłoż mi słodko Widzieć, że w miodem sercu rośnie plon obfity.

A kiedy przyodziany w sukienką lewity Uklęknął przed ołtarzem... dziwnaż to przemiana,

Uczciłam w nim razem ojca i kapłana.

Przecież się macierzyńskiej nie zrzekłam opieki;

Gdy on karmił łaknące, pocieszał kaleki;

Gdy w pracy i modlitwie dni mu święcie płyną,

Ja nad nim jak nad małą czuwałam dzieciną.

Boleję dziś jak matka, cierpię jak sierota,

Już na zawsze zerwana moja przędza złota!

Stargały ją te zbóje, ohydne potwory!

Dobrze nam bylo razem... pomnę te wieczory:

On siedział tu, i czytał z pochyloną głową,

Ja szyłam, wkoło cisza... z ust nie zbicży słowo,

Co mówić, kiedy dusza do duszy pogwarza?

Myśl jedna.,. wola jedna... czasami się zdarza,

Kazein, jednemi słowy przemówim oboje.

Och! serce starszej.siostry,.serce panny starej,

To niby skarbiec skąpca, uczuć w nim bez miary Wszystkie.śmy chwile nasze przeżyli pospołu A dziś, do grobowego wtrącono go dołu!

Bracie mój! bądź spokojny, żadna moe na świecie Nie rozdzieli serc naszych. Ból, eo pierś mi gniecie, Wieczny; czas go nie skruszy, ludzie nie ukoją,

Nie chcę, nie chcę pociechy! umrzeć śmiercią twoją, To dla mnie cala przyszłość, téj pragnę jedynie, Niech dni moich ostatek łzami się rozpłynie,

A gdy u życia kresu pęknie pierś zbolała,

Niechże z ostatnićm łkaniem dach wybieży z ciała!

PROBOSZCZ. Płacz! drogie mi łzy twoje, o duszo rozbita!

Niech ożywczą ich rosą przesiąknie do syta Głuchy step, który ścigasz myślą rozżaloną,

Ta rosa go w oazę przemieni ’zieloną!

Mów o twoim umarłym, pomnij w twej żałobie,

Że on na ciebie patrzy, że czuwa przy tobie,

Niechże rozpacz szalona nie Zgasi twej wiary, Słuchaj... mówię, jak ojciec, jak przyjaciel stary: Kobieto! spojrzyj w górę!... dusza. twego brata Jest tu, pomiędzy nami, w powietrzu przelata,

Czuję ją, widzę, słyszę, eoś szepce jak we śnie: Biedna ty, siostro moja! odbiegiem cię wcześnie, Dzięki ci za twą miłość, za łez strumień żywy;

Lecz porzuć te bluźnierstwa, ten szał rozpaczliwy! Plącz, ale tą łzą świętą, eo w odwagę zbroi,

Ja żyć będę w twóin sercu i w pamięci twojej:

Nie upadaj na duchu, czytaj księgę świętą,

Zdążaj śmiało do celu drogą w niéj wytkniętą, Czytaj w glos, czytaj pilnie, przyłóż serce do niéj, Może tam głosu niego echo ci zadzwoni,

Pod moim krucyfiksem, siostro ukochana,

Co dzień z głęboką skruchą padnij na kolana,

Módl się, ja będę z tobą, złączym modły nasze,

A kiedy zakołaczesz w ubogie poddasze,

Gdy biedni dar odpłacą serdeczncmi dzięki,

W ich uścisku odczujesz uścisk mojej ręki. Chrześcijanko! idź naprzód wytkniętą ci drogą! Ciężki twój krzyż, lecz barki twe dźwignąć go mogą, Idź walcz! ja ci będę przewodniczył wiernie,

Nie bacz na to, choć stopy pokrwawisz o ciernie,

Nie pytaj, czy twa drora blizka czy (laicka,

Dojdziesz tam, jrdzie brat doszedł, gdzie na ciebie czeka!” Panna HOŻA. Gdy^yż tf) byle prawda, ach! ojcze, kapłanie,

Gdybym miała tę pewność, że mjm żalem ranię Duszę biednego brota!... ja woli przyłożę,..

(z głęboką botcściit’).

Czemuż ja nie umarłam!...

(Słychać na nowo strzały).

PItOHOSZOZ (na stronie). Znów strzały... O Boże!

Kiedyż się to zakończy?

ANNA UÓŻA (gwałtoicnie poruszona). Co słyszę? bój nowy,

Krew że jeszcze pocieką? grzmi ogień rotowy!

Wiem... Kommune zgniótł Wersal! ten buk mnie nie straszy (z uniesieniem).

Tćm lepiej, to mściciele łez i krzywdy naszej!

PltOJSOSZCZ (pomieszany).

Rzecz straszna! wśród przestępnych kto ręczy mi za to... Panna kóża. Co? litujesz się, ojcze nad gadzin zatratą?

Niech ginie, niech przepada ten pomiot złowrogi!

Wytępić go, w proch zetrzeć, wjciąć co do nogi! PROBOSZCZ. Te słowa z ust kobiety! panna kóża. Hałastra zbójecka!

Te wściekłe Belwilczyki, począwszy od dziecka Do starca, do kobiety, to bydło, nie ludzie...

Mój Janek, dusza święta, żył w słodkiej ułudzie,

Ze dobrocią ich umysł ułagodzi hardy.

Karmił ich, przyodziewał, a te komunardy Pięknie mu odpłaciły!... On ich duszą całą Miłował i przygarniał, — serce mu topniało,

(idy posłyszał o nędzy!... nie spoczął ni chwili, lliegł z datkiem... Ci nędznicy jak psa go zabili!

Ostatni kęsek chleba dzielił z tą hołot:;.

Ileż to czynił dla nich!,.. mój ojcze, patrz oto...

(Otwiera szafą — (lohywa sutannę i kapelusz okrągły). Sutanna połatana, kapelusz zszarzany,

Rzekłam raz: „Wstyd mi czynią, bracie, twe łachmany! Czas się tobie przyodziać... Mam trochę pieniędzy.”

On na to: „Duyarowic umierają z nędzy,

Biedaki, do żywienia jest ich aż pięcioro!

Byłem tam, dzieci matkę otoczyli chorą,

Wołają na gwałt chicha, wczoraj im zajęto Wszystkie sprzęty, inansże się stroić jak na święto,

Kiedy oni półnadzy? Z szyj sutannę, Iióżo,

Wyprostuj ni i kapelusz, toć jeszcze posłużą!”

(Rzuca kapelusz i sutannę na krzesło),

W cztery dni potem Janka do l och u wtrącono!

Któryż z tych nikczemników wystąpił z obroną?

Kto wspomniał, ile swemu dobroczyńcy dłużny?

Ten lud, co od lat kilku żyl z jego jałmużny,

Gdy krew strugą wyciekła z piersi męczennika, Przyklaskiwał mordercom! Ach! z oczu mi znika Obraz twojemi, ojcze, nakreślony usty,

Przeszłość moja, to otchłań!... step głuchy i pusty,

W martwą pierś żadna silą nadziei nie wszczepi! Niech sieką, niech mordują, tem lepiej! tein lepiej!

PROBOSZCZ. Znieważasz mnie, drżę caly od grozy i trwogi! Powinicnbym na zawsze opuścić te progi,

Lecz do téj, co bluźniercze wbrew rzuca mi słowo, Winicncm raz ostatni przemówić surowo: Bóg-Człowiek, co za grzeszny di oddał w okup życie, Chrystus ukrzyżowany na Golgoty szczycie,

Ten, którego ofiarę twój brat świątobliwy Spełniał u stóp ołtarza, lióg dobry, Bóg żywy,

On przebacza grzesznikom, i brat twój przed zgonem Patrzał na swych morderców z sercem rozżalonem,

A gdy czuł, że ostatnia chwila już się zbliża,

Podniósł rękę, nad niemi nakreślił znak krzyża,

A ty, nie syta pomsty, krwi i mordów głodna, Przyklaskujesz mścicielom! Wiedz, siostro niegodna Gdyby twój brat, ksiądz Morel, chrześcianin prawy, Sądzić miał dziś ofiary owej pomsty krwawej, Przebaczyłby zbrodniarzom... Zegnam cię, iść muszę

PANNA HÓ^A. Ojcze mój, straszny zamęt rzuciłeś mi w duszę!

Brat mój, to święty kapłan! — jam prostą kobietą. Prawdaż to, ów męczennik za boską podnietą, Błogosławił swym katom! Serce mi przeszywa To słowo.,. mów... co czynić?

PROBOSZCZ (na progu). Módl się, nieszczęśliwa!

(Odchodzi).

SCENA PIATA.

PANNA RÓŻA (sama). Modlić się!.., Po tylekroć zaczynałam w nocy Mój pacierz... nadaremno! w piersi mój sierocej Wrzała zemsta... Nienawiść wpoiła w nią kleszcze.

Modlić się... czy podołam?... spróbuję raz jeszcze...

(Bierze różaniec i zaczyna „Pater Noster^).

Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech, święć się Imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako

w niebie tak i na ziemi...

Te słowa już mi serce do głębi wzburzyły,

Rzekłam: „bądź wola Twoja!” Hoże dodaj siły!

(mówi daléj)

Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy... Przebaczyć! Komu? — pytam, téj tłuszczy krwi chciwéj!

Ja tych słów nie wypowiem! Boże sprawiedliwy!

Maryo! Anieli święci — ach! bądźcie mi strażą;

Nie mogę... usta moje kłamstwem się nie zmażą!

(Kładzie na stole różaniec, milczy chwilę).

„Twój brat byłby przebaczył”... — rzekł ten kapłan stary: Ja przebaczyć nie mogę. Ach! ból mój bez miary! Modlitwa... wczoraj jeszcze byłam jéj złakniona...

Dziś odbiega ode mnie, na ustach mi kona!

( W téj chwili, człowiek z goła głową, włosami w bezładzie, w mundurze ze srebrnym galonem, wbiega żywo przez bramę do ogródka, bada wzrokiem ulicę na prawo, potem zapewniony, że go nikt nie dostrzegł, przebiega ogródek i zatrzymuje się w progu),

SCENA SZÓSTA.

PANNA RÓŻA. — JAKÓiS LIiltOUK.

jakois i.krou.k (głosem stłumionym). Ratunku!

PANNA RÓŻA (przerażona). Kto tam?

JAKób lerouk. Pani, miej litość nademną!

Stracili moje ślady... uciekłem tajemno,

Nikt nie wie, gdziem się podział... pędzony postrachem, Przypadłem tu...

panna róża (na stronie). Komunard tu!... pod moim dachem!

jako u LiCHOu jc. Uciekam, jak zwierz z kniei obławą wyparty.

Te.straszne Wersaiezyki, ha! t. niemi nie żarty,

Niechno tylko w swe twarde pochwycą umie szpony,

Kulą w lob;.. ot i koniec!.,. Pędzę jak szalony,

Widzę ogród otwarty, mknę jednym podskokiem...

Ratuj! biadam cię, pani! Podejrzliwym wzrokiem Patrzysz na komunarda... nie bądź mi tak srogą,

Miej litość! jam nie palii — nie zabił nikogo,

Życie moje w twych rękach, tyś nie płazem przecie,

Masz męża, ojca, syna, lub brata na ńwiccie,

W imię ich, dobra pani, kark przód tobą chylę,

Ulituj się nad zbiegiem.. ukryj mnie na chwilę.

rANNA nóż a. Pytałeś, czy mam brata?... Słuchaj innie, potworze: Miałam po, ale nie mam; — zapytasz mnie może,

Kto był teu brat? On dobrze wam, nędznikom, znany, Tym bratem był ksiądz Morel, przez was rozstrzelany!

JAKOU uśuoitn:. Zginąłem... Uciekajmy...

PANNA RÓŻA (zastępując mu drogę). Zginąłeś, bandyto!

Już mi stąd nie uciecesz droży ną ukry tą,

Pomknę trop w trop za tobą, krzyknę co tchu starczy: Bierzcie po, to morderca! pod cieniem mój tarczy Szukałeś bezpieczeństwa, przeklęty nędzniku!

JAKÓa i.KKOUJC. I mnie téż oburzały te gwałty bez liku,

Chciałem lud ten powstrzymać w szalonym bezładzie,

Ja wczoraj dowodziłem,.. tam... na barykadzie...

Litości!

PANNA nóż A — Choćbyś Izami blagal mnie krwawerui,

Napróżno! podłym padom nie żyć tu na ziemi,

Mani cię w ręku, nie puszczę. stawię cię przed władzą, Sad wojenny nie zwlóczy, wnet wyrok wydadzą,

I krew z żył twych gorąca strupa się potoczy,

Nie; ja litości nie mam... na co zwrócę oczy,

Pobudza mnie do zemsty.,.

(Merze w rękę sutannę).

] ten łachman oto,

Nosił go brat mój biedny, a rozsiewał złoto,

Takim, jak ty, nędznikom. Błagasz mnie daremno,

Chyba, że ze mnie szydzisz...

JAKÓJJ LKHOUK (podnosząc głowę). Dość już, czyńże ze inną,

Co zechcesz, staw przed sądem, mnie śmierć nie ustraszy, Mój zgon niech nowy tryumf doda sprawie waszej;

Ja jestem Jakób Lerous, jedeD z naczelników Komuny...

Panna róża. Ty!...

Jakóis leróujc. Nie licz mnie do zgrai nędzników,

Co roztliła pożarne nad Paryżem luny,

Co lała krew bezbronnych. Działami komuny Odpierałem wersalskie bagnety i działa.

Posłuchaj mnie, kobieto... twe serce jak skała,

Czci w kościele Chrystusa, ale nie przebaczy,

Jak On, co błogosławił z krzyża swych siepaczy. Obłudnico!

Panna róża (na stronie). Te słowa sumienie mi burzą, Podobne do mnie wyrzekł kapłan...

SCENA SIÓDMA.

PANNA RÓŻA. — JAKÓB LEROUK. — ZELIA.

Zelia (wpadając żywo drzwiami w głębi). Panno Różo!

Oddział goni za zbiegiem, on zaraz tu stanie,

Przetrzęśnie tu dom.

(Spostrzega Jakóba Lerouso — wola przerażona)

Ha!

panna róża. Odejdź!

(Zelia wychodzi drzwiami na lewo).

Panna róża (na stronie). Dobrześ rzekł, kapłanie,

Brat mój byłby przebaczył... czuję w duszy głębi...

^AKób lerou.y. Trzeba umrzeć! wnet wpadnę w szpony tych jastrzębi...

Żegnaj mi, żono droga, dzieci ukochane!

(Panna Róża podejmuje z krzesła sutannę i kapelusz, podaje Jakóbowi Lerouj — drugą ręką wskazuje drzwi na prawo).

Jakób LKUOUN (zdziwiony). Ja?

Panna róża (nakazuj) ico). Pośpiesz!...

(Jakób Lerou.c bierze z rąk jéj odzież i wychodzi).

SCENA ÓSMA.

Panna róża (sama). O mój bracie, chcesz takiej ofiary...

Poddam się z sercem pełném miłości i wiary,

Ten człowiek, to bezbożnik, morderca twój może,

On twą przeczystą szatę oblecze... O Boże!

Antologia Kr.incusk.i.

S

SCENA DZIEWIĄTA.

PANNA RÓŻA. — OFICER. — ŻOŁNIERZE.

(Oficer wchodzi épiesznie drzwiami w głęlń, za nim Miku żołnierzy).

oriCKR (młody, gwałtownie poruszony, zatrzymując się w progu).

Przebacz, pani, komuuard ukrył się w téj stronie,

Poznały moje straże po srebrnym galonie Jednego z naczelników. Muszę dostać zbiega.

Biada temu, kto dzisiaj prawu nie ulega!

Kryć takiego przestępcę byłby czyn zuchwały,

Mów, pani, bo inaczej przetrząśniein dom cały.

PANNA ROŻA. Nie ukrywam nikogo, rozpatrz się pan wszędzie... (Oficer ogląda się wkoło: widzi krucyfiks, statuetkę Najśuńętszrj Panny, obrazy świętych; cofa się pomieszany).

Nikczemnych komunardów miałażbym na względzie?

Nie bratają się z niemi ludzie inego stanu!

(W téj chwili Jakób Lerousc, w sutannie, w kapeluszu na głowie ukazuje sif we drzwiach na prawo, spostrzega żołnierzy, staje jak skamieniały). PANNA RÓŻA (ukazuje go oficerowi).

Mieszkam sama z mym bratem, przedstawiam go panu. OFICKR (jiodnosząc kepi na widok sutanny).

Przebaczcież mi łaskawie...

(Do Żołnierzy).

Dalej, wiara!

( Wychodzi, żołnierze za nim).

SCENA DZIESIĄTA.

PANNĄ KÓŻA i — JAICÓB LKROLW.

JAKÓB LiiUOUK (wgciąyając ręce do panny Róży, głosem cichym i przery’

wanum).

Pani!

Moja wdzięczność do grobu nie wygaśnie dla niéj!

PANNA RÓŻA. Milcz... więcej ani słowa! ta suknia kapłana

Zapewni bezpieczeństwo... daléj... Żegnam pana.

(Na znak rozkazujący panny Róży, Jakób Lerouu; wychodzi pomału przez

drzwi w głębi sceny).

SCENA JEDENASTA.

PANNA RÓŻA (sama, bierze ze stołu różaniec).

Z błogosławieństwem twojém, bracie, jam gotowa Méj modlitwy ostatnie dopowiedzieć słowa.

(klęka i kończy modlitwę Pańską).

I Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowaj com, i nie wódź nas na pokuszenie, ałe nas zbaw ode złego. Amen.

(ZASŁONA SPADA).

W PRACOWNI MALARZA.

OSOBY:

HAJMUND, malarz. IIUAISINA.

Rzecz dzieje się w Paryża.

’Teatr przedstawia pracownię malarza. Sprzęty skromne, gdzie niegdzie jednak przedmioty zbytkowne świadczą, ie młody artysta zaczyna używać powodzenia, na ścianach pozawieszane szkice i obrazy, gipsy na konsolkach, półki rzeźbione pełne książek i albumów. Na kominie kwiaty w wazonach, po lewéj stronie stalugi, na nich rozpoczęty krajobraz, po prawej ręce kanapa. Drzwi W głębi, drugie z boku przysłonięte firanką. Pracownia oświecona z góry.

SCENA PIERWSZA.

KAJMUND. (sam siedzi na kanapie; nagle spogląda na zegar i rzuca cygaro).

Piąta, ona nie przyjdzie... łudzę się daremnie.

Chciała pani hrabina zażartować ze mnie.

(słucha),

Znowu turkot... czy powóz u drzwi się zatrzyma? Przejechał i ten jeszcze... jak niéma tak niéma.

Wypalę cygaretko...

(Kręci papieros i chodzi wielkim krokiem po pracowni).

Czekać nudna sprawa...

Onegdaj rzekła do mnie: „jam bardzo ciekawa Poznać pańską pracownię: zobaczyćby warto Chwalone krajobrazy: w sobotę przed czwartą Przyjdę, jeśli mi jaka nie stanie zapora,

Czas się wlecze... wiek cały przeżyłem od wczora.

Nie przyjdzie już...

(po chwili).

W tém życiu, jak wszystko się mieni!

Pomnę wycieczkę na wieś, rok temu, w jesieni,

Z drużyną towarzyszów... wesołe to czasy:

Pijem wino, co tylko wyciśnięte z prasy,

Jakby stado jeleni biegamy po lesie,

Z fajką, w błękitnych bluzach, wiatr daleko niesie Nasze pieśni, w chór zlane z głoénemi okrzyki.

Ktoby wtedy powiedział, że ten Sylwan dziki,

Ten wesoły towarzysz, ta pałka szalona,

Z kozią bródką i z długim włosem Absalona,

Po wieńeach, na wystawie zebranych majowej,

Tak się niespodziewanie przerodzi w kształt nowy!

Że ustrojon w frak czarny, zanim rok przeminie,

Podam ramię do walca prześlicznéj hrabinie,

Że zachwycony czarem jéj cudnej urody,

Zakocham się po uszy, jak studeneik młody.

Ktoby to był powiedział, przecież tak się stało!

Tak, ja kocham hrabinę, kocham duszą całą.

Miło mi, gdy wieczorem uperfumowauy W perłowych rękawiczkach, w progi ukochanej Wchodzę... słodko powitań milutkim uśmiechem!

Czasem, coś mi poszepnie, że miłość ta grzechem.

Znam męża, to pan wielki: gdy przystąpię do niéj,

On z zapałem wysławia zalety swych koni.

Jakże ona mój talent podnosi wysoko!

Jakim dziwnym urokiem połyska jéj oko,

Gdy rozmawia o sztuce, o źródle bogatém

Mych natchnień artystycznych. Poprzestać mi na tétn!

Precz z mojój wyobraźni ta mrzonka dziecinna,

Nic, ona przyjść nie może, ona nie powinna!

Próżne chęci niech serce głęboko pogrzebie.

(;patrzy w obraz na stalagach).

Ciężko jakoś przepływa ta chmurka po niebie...

Do pracy...

(Bierze w jedne rękę paletę i kijek, w drugą pędzel, zbliia się do stalag, po tém przysłuchuje się pilnie).

Ha! co słyszę... po jedwabiu chrzęście Poznałem ją... to ona... O jakie to szczęście!

(Idzie ku drzwiom w głębi — któremi wchodzi hrabina).

SCENA DRUGA.

RAJMUND. — HHAHINA.

To ja...

Ty żeś tu, pani?

Cicho mów pan tylko.

O mało nie uciekłam ode drzwi przed chwilką,

TIRABINA-

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA..

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA-

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

Mnież saméj na ulicę wy bied z pokryjomu!

Szczęściem, stała karetka niedaleko domu;

Wpadłam do niéj, chcę wołać... tchu złapać nie mogę, Niegodziwy ten stangret odgadł rnoję trwogę! Uśmiechnął się, „galopem, rzecze, co koń skoczy”!

(na »tronie).

Nikczemnik!

Zapuściłam welonik na oczy,

Śmiałam się w głębi duszy, gdy na trotuarze

O trzy kroki znajome napotkałam twarze:

Jak to było zabawnie: to dla mnie rzecz nowa!

Już się nie spodziewałem.

Czyż nie dałam słowa?

Dobrych przyjaciół moich nigdy nie zawiodę.

Jam przyjaciel!

Pan wątpisz?

Moje serce młode Nie śmie ufać zbytecznie; w prostocie dziecięcej Rzekłem sobie: to kaprys chwilowy, nic więcéj! Przebacz, jeśli stęskniony przemyślałem smutno...

(ukazując stalugi).

Jakiż to ledwie farbą powleczone płótno Może mieć urok dla niéj? czyżby ona chciała Dla mnie tu przyjść jedynie? Precz ta myśl zuchwała. Przyrzekła mi, to prawda, ale chęci nasze Z gałązki na gałązkę, jak bezmyślne ptaszę,

Przelatują częstokroć i nikną bez wieści!

Jak urocza nadzieja, kiedy serce pieści!

Lecz ufać jéj nie śmiałem...

Źle, nieufiioéć rani

Serce dobrych przyjaciół.

Ach! przebacz mi, pani! Przebaczam i chcę spocząć...

(przysuwając fotel).

Daruj, zapomniałem.

(siadając).

Daruję!

Jam dzisiaj szczęścia uniesiony szałem! (ironicznie).

To się zowie nieśmiałość... słowa pełne zdrady.

Tak, mam tyle wad różnych?

I jakież to wady?

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RKJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

Chcesz wiedziéć? więc ciekawość główną moją winą, Pozwól mi, niech zapytam, po coś tu, hrabino,

Przyszła do méj pracowni?

Szczególne pytanie! Niedorzeczne, mów lepiej... tak?

Bynajmniej panie!

Powiesz?

Niebezpieczeństwo ma tyle uroku,

Więc po to?

Gniewu iskra połyska w twém oku!

Ale żarty na stronę, mówmy szczerze lepiej:

0 zwycięstwie nademną niech cię myśl nie ślepi,

Ani ty, ni kto inny, swych czarodziejstw siłą,

Nie sprawił, by to biedne serce uderzyło.

Mamże ja tylko serce, wątpię o tém prawie,

Czasem zadrży słabiutko... ja słucham ciekawie

1 mówię zadumana: co potem, mój Boże!

Dziwisz się, przyjacielu, potępisz mnie może,

Czyżto pojmie twa dusza uczucia spragniona?

Jam ten kwiat, co w cieplarni ch wieje się i kona, Więdnieje bez powietrza, schnie bez rosy świćżéj l zieloną łodygą w górę nie wybieży!

W éwiecie, gdziem ja zrodzona, w tym szczęśliwym świecie, Który mi niesie hołdy i wieńce mi plecie,

Ja wątleję samotna z półumarłém sercem.

Ten buduar kosztownym wysłany kobiercem,

Ta loża aksamitna, wybita czerwono,

Ta kareta hrabiowską ozdobna koroną,

Te łowy, gdy na koniu sunę ptaka lotem,

Owe wspaniałe bale, gdy błyszcząca złotem Króluję wpośród tłumów, kiedy rozpląsana Pomykam jak sylfula w objęciu młodziana,

Kiedy róże na licu zakwitną mi złudne,

O! jakże mi to wszystko nieznośne, jak nudne!

Mnież te nędzne mamidła do życia podnietą?

Głos tajemny mi szepcze: ja byłam kobietą,

Zmieniliście innie w lalkę, uczyli od młodu Uśmiechać się i kłamać, gdy serce drży z chłodu, Przywoływać do oka żal sztuczny, i skrycie Szydzić z tych, co mi wierzą.., ha! takie to życie Świat mi dał, to nie życie, to sen gorączkowy!

Dość tego! zbyt się nudzę, ja chcę z czary nowej

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

hrarina.

Rajmund.

Zakosztować napoju! ja ocknąć się muszę!

Oceniam, przyjacielu, twoję prostą duszę;

Twoje serce młodzieńcze tchnie szczerym zapałem,

Tyś mnie nigdy nie nudził płaskim madrygałem,

Nie wzdychał mi nad głową, jak czyniło wielu.

Więc gdy bardzo się znudzę, pozwól, przyjacielu,

Siąść tu, gdyś u twych stalug, z ręką na palecie.

Niech w tym przybytku sztuki przepomnę o świecie.

Z tobą rozmowa idzie swobodniej i prościej,

Ty mi nigdy nie będziesz prawił o miłości!

Pozwól pani być szczerym!

Tak, mów pan otwarcie!

Prawdaż to?

Szczera prawda!

Więc szukasz w tym żarcie Roztargnienia wśród nudy, — i dlatego jedno Przychodzić chcesz i dręczyć moje duszę biedną!

Dręczyć?

Chcesz mnie na próby wciąż wystawiać nowe. Narażać na codzienne próby Tantalowe,

I chcesz, bym odpowiedział: „dziękuję ci, pani”.

Lecz ja nie martwym głazem, spojrzenie twe rani Moję pierś, czy rozumiesz? lecz ja kocham ciebie! Żegnajcie, sny zrodzone w moich marzeń niebie!

Przyjaźń, to rajskie ptaszę, kwiat obcy dla ludzi!

Jakże umysł oburza, jakąż litość budzi Owa w sercu mężczyzny pycha niesłychana.

Okaż tylko współczucie, — pada na kolana,

Przysięga że nas kocha, że chce umrzeć raczej Ni źli żyć w takich mękach, wśród szału rozpaczy!

Na te kłamstwa niegodne mój umysł się zżyma,

Na przyjaźń u mężczyzny w sercu miejsca niéma! Podajem szczerze rękę, — on myśli o zdradzie,

Na ręku judaszowski pocałunek kładzie!...

Jeśli kocha i cierpi, starczyż moc człowieka By ukryć w sercu miłość? cóż czynić?

Niech czeka!

To zbyt długo!

Jak czasem...

Urocze twe słowo!

Czyń co chcesz, ja przystaję z pochyloną głową.

Lecz ciężko...

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

Zgoda, w sercu więc umowę spiszem, Będziesz mi przyjacielem, wiernym towarzyszem.

W codziennych pogadankach, pod przyjaźni strażą, Nigdy się twoje usta wspomnieć nie poważą

0 uroczym serc związku, o szczęściu we dwoje. Gdybyś miał się zapomnieć, spojrzeniem ukoję Twe niewczesne zapędy, i na czystszą nutę Nastroję twą piosenkę...

O dziecko zepsute,

Prowadź mnie, jam posłuszny pod twoim rozkazem,

1 od czegóż zaczniemy?

Obejdźmy więc razem Tę pracownię malarską...

Chcesz pani, jam gotów! Lecz niewiele ciekawych znajdziesz tu przedmiotów, Chyba ten Donatello, patrz... zajmie cię może,

Lub ta chińska pagoda...

(ukazując gabinet na pół zasłonięty firanką).

Tam ktoś jest... mój Boże!

To manekin... nic więcej... patrz!

Jakie straszydło! Powiedz mi, a to w ramach dziwne malowidło Co znaczy?

Są to szkice wykonane w Rzymie, Według mistrzów...

Co znaczą te fajki olbrzymie?

Przebacz mi!

Dla jednego, doprawdy za wiele. Czasem się do pracowni zejdą przyjaciele. Pojmujesz... samotnemu ciężko żyć, niestety!

Nie trać pan czasu próżno... — daléj do palety!

Sama obejrzę pilnie obraz Donatella.

Co widzę? jakiś adres... ha... panna Adela, Montmartre! pan mi przebaczy, że patrzę ciekawie. To model do obrazu, który na wystawie Zjednał mi złoty medal.

Nie moja w tém wina, Wypadało ten adres wziąć z po nad komina. Schować do pularesu.

Wierz mi, mówię szczerze...

To model.

Mniejsza o to, ja wierzę, ja wierzę!..

Rajmund.

HBABINA.

RCJMUND.

Hrabina.

Rajmund.

HRABINA.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

Szczera prawda slow moich ciebież nie przekona?

Tém słowom i zazdrosna wierzyłaby żona.

Rzecz śmieszna, do zazdrości mam-że jakie prawo?

A jednak...

Dosyć o tém...

Poglądam z obawą

Na tę chmurkę na czole...

Do stalug, artysto! (przyglądając się obrazowi m staluyach).

Co to jest?

Marynarka...

Tak, ławę piaszczystą Spostrzegam tu i morze... przed laty ja trzema Byłam w Danyiłle, o! dla mnie morze wdzięku niema. Noszono wtedy laskę i przystrojon pióry Okrągły kapelusik z czasów Pompadury,

Na wyścigach sławiono tryumf gladyatora,

Okropnie się znudziłam, brzydka była pora.

Cały wieczór deszcz padał, szaruga i błoto.

Świat bankierski panował, gdzie rzuć okiem... złoto! Łańcuszki u zegarków błyskały wspaniale,

(patrzy na obrus).

Podobna barwa nieba, te wzburzone fale,

Te skały, wszysto było tan jak w tym obrarku.

Iłem tu słodkich godzin przedumał na piasku!

Nie znane tu kasyna, wyścigi ni stroje,

Czćm dla mnie te ułudy? dość gdy pierś napoję Ożywczćm tchnieniem morza, kiedy mi doleci Do ucha wykrzyk majtków, pieśń rybackich dzieci! Trzy miesiące mi zbiegło niby sen uroczy;

Codzień o wschodzie słońca, gdym rozemknął oczy,. Przybiegam tu i wzrokiem ogarniam w swobodzie Niezmierzony widnokrąg i rybackie łodzie Ładuję, aby ulżyć biedakom roboty,

I patrzę, jak cudownie odblask słońca złoty Maluje w letni ranek te fale kipiące.

Poglądam chciwém okiem na żagli tysiące,

Uroczo kołysane chlodnenn powiewy,

Co po sinéj przestrzeni bielą się jak mewy.

Nieraz, pomnę, sam jeden przybywam tu nocą,

Kiedy gwiazdy na niebie i w morzu migocą,

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

Gdy w skał twarde krawędzie bije z pluskiem woda, Wsłuchuję się w szum fali, i moja pierś młoda Podwójnćm bije tętnem: rzecz cudowna morze! Pięknie się pan wyrażasz: przyroda inićć może Wielki powab dla pana!

Gdybyś pani chciała Poznać tę czarodziejkę! moja dusza cała Upojona rozkoszą w jéj uroku tonie I ona mi śle wzajem barwy, dźwięki, wonie Przyroda, matka dobra, wierną dziatwę pieści, Zgania chmury z jéj czoła, z oka łzy boleści;

Kocha tych, którzy w zamian oddali jéj życie,

Bo kwiat lubi, gdy w pełnym widzim go rozkwicie; Bo cudniej śpiewa słowik w swój leśnéj zaciszy,

Gdy wić, że dźwięki pieśni ktoś zdała posłyszy.

Bo cudniej gwarzy strumień, gdy wić, że pogwaru Słucha przyjazne ucho...

Prawda!

He czaru

Darzą ci nasze lasy ciemne i milczące,

Murawy rozpostarte kobiercem na łące,

Przetykane kwiatami, wyperlone rosą,

Dęby, co w górę czoła rosochate niosą;

Gdziekolwiek rzucisz okiem, tyleż cudów tyle!

Patrz na złociste muszki, na barwne motyle,

Na chmury, co się kłębią po modrym błękicie! Opodal od przyrody ubiegło mi życie;

Nie dziw się, że jéj czarów tak jak ty nie cenię, Miesiąc jeden, pamiętam, przebyłam w Badenie, Miesiąc inny u morza, i miesiąc miodowy U podnóży Alpejskich, wybiegły mi z głowy Te urocze wspomnienia łąk, pól i błękitu.

Ach! ta nieznośna zorza! miałam jéj do sytu,

Kiedy po całéj nocy w wagonie spędzonéj,

Oślepił mi źrenice brzydki pas czerwony,

Rozpostarty na niebie.

Krzywdzisz pani zorzę,

Ona tak dziwnie piękna!

Doprawdy? ha! może! Kiedyż jéj cudny urok serce mi poruszy!

Zimny świat wcześnie skrzywił polot mojej duszy, Wypaczył wyobraźnię, ostudził mi serce;

Nad murawę ja miękkie przekładam kobierce,

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

IIRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

Nad zorza połysk gazu miléj wzrok mój wabi,

Nad szum dębów i jodeł wolę chrzęst jedwabi.

Czyż dusza, uwikłana w te ułudne sieci,

Oswobodzić się zdoła? czyż w górę uleci Z po za kraty więziennéj w przestrzenie bez końca,

Do powietrza, do rosy, do światła, do słońca!

Gdybyś ty była wolną!

To co?

Wiosna blizka,

Jakże cudnie marcowe już słońce połyska!

I cóż?

Są pod Paryżem łąki, gajo świeże,

Jeśli nam pierś zamiera w miejskiéj atmosferze,

Możemy ją napoić ożywczą ziół wonią,

Tam zaszumią nam drzewa, tam kłosy zadzwonią: Tam...

Proszę nie przepomniéć zawartej umowy!

Powićdz, w czém przekroczyłem twój zakaz surowy? Mówił-żem o miłości? pragniesz pani przecie Poznać cuda przyrody nieznane w twym świecie, Wskazuję tylko sposób... twa chęć mnie ośmiela...

A czy pojedzie z nami i panna Adela?

Szydzisz ze mnie...

Bynajmniej, ale nie czas jeszcze, Niechaj miną marcowe przymrozki i deszcze,

Niech słońce po śnie długim rozchmurzy wprzód lice... (oglądając się), Jakto nie masz tu wcale okna na ulicę? Ja-bym umarła z nudów w takiej dziurze ciasnej!

Czy tak lubisz samotność?

Kto chce z duszy własnéj Motać wątek, niech wrażeń zewnętrznych nie szuka. Skupienia sił i pracy potrzebuje sztuka!

Wielkie słowa!

Ja sztukę pojmuję surowo!

(oglądając pędzle).

Powiesz pan, żem ja dziecko z roztrzepaną głową, Wszystkiego musi dotknąć mój umysł ciekawy!

Ależ bo to cudowne téj sztuki objawy!

Pęczek włosów obsadzon w drewnie albo w piórze, Wystarczy, by odtworzyć pioruny i burze,

I poranek majowy i kwiaty na łące,

Rozhukane bałwany i dziwów tysiące.

Malarstwo to rzecz piękna!

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

lłAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

Przyroda cudniejsza;

Sztuka ją naśladuje, lecz powab jéj zmniejsza;

Ona tylko aktorką, w jéj barwy się stroi,

Oto róż i bielidlo na palecie mojéj...

Wymalować krajobraz powiedz czy to trudno? Nadzwyczaj!

A więc sztuka rzeczą bardzo nudną? Inaczéj ona memu przedstawia się oku.

To mój sen promienisty w żywota pomroku,

Wyśniony w głębi ducha, co go w karby sprzęga, Zaklęta w pierś artysty ta twórcza potęga,

Skra boża, podsycana wciąż pracą wytrwałą,

Nim ideał wyśniony zdoła oblec w ciało,

I wydobyć go na jaw, z poza formy mglistéj;

O! wierz mi, niema szczęścia nad szczęście artysty! Zdumiewasz mnie!

Ta rozkosz pewno ci nieznana.

Jak to błogo do pracy obudzisz się z rana,

Wyższego nad to szczęścia, nie znaleść już w świecie. Śpiewam pieśń, gdy rozrabiam farby na palecie;

Pod tknięciem pędzla kształty coraz nowe rosną,

Jak kwiaty, gdy słoneczko rozbudzi je wiosną, Oddalam się, powracam, alem nierad jeszcze,

Głowa płonie tui żarem, pierś zbiegają dreszcze!

A wtem myśl błyskawicą mignie mi przed okiem. Zawołam: Eureka! i jednym podskokiem Przebiegam paf! pajl pędzlem na prawo i lewo, Widnokrąg się oddalił, przybliżyło drzewo!

Nie pomne, że na dworze śnieżna zamieć pruszy,

Na obrazie mym wiosna, tam pod cieniem gruszy Gotówbym zasiąść z fajką... ale przebacz pani, Znudziłem się...

Bynajmniej! wy ludzie wybrani Macie wasz piękny Eden, i kwiaty w nim świeże;

O! trudniej żyć w duszącej mojéj atmosferze Z dnia na dzień, bez zajęcia!

Widzę, moje słowa

Zasmuciły cię, pani...

O, nie, siła nowa Zgnuśniałą w bezczynności porywa mi duszę!

Ja tak nie wytrwam dłużej... popracować muszę! Chcesz, odkryję ci, pani, tajemnico sztuki.

Zapóżuo! już odwykłam dawno od nauki,

Rajmund.

hrabina.

Rajmund.

hrabina.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

hrabina.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

Lecz chciej mi wskazać inną do działania drogę!

Bądź co bądź, ja w próżniactwie żyć dlużéj nie mogę.

(po chwili namysłu).

Już wiem, godna téj myśli twoja dusza młoda,

Ale ty się obrazisz... szkoda... wielka szkoda!

Powiedz!

Skoro twój rozkaz mówić mnie ośmiela,

Ta, co mieszka na Moutmartre... tak, owa Adela...

(żywo).

Co?

Chcesz-li stłumić w sercu nudę i tęskotę,

Każ się tam zawieść jutro, weź dwie sztuki złote;

W ciemnej, wązkiéj uliczce jest dworek ubogi;

W sieni znajdziesz drabinę, wstąp na nią bez trwogi, Uchwyć poręcz z powrozu... tam, na piatem piętrze,..

I cóż?..

O! nic wesołe téj izdebki wnętrze!

Na jéj widok twe oko zaleje się Izami:

Lecz dobrze w oczy nędzy popatrzeć czasami!

Tam mieszka ta biedaczka, a przy niej brat mały.

Jak matka czuwa nad nim, zarobek swój caly Oddaje, by go odziać i nakarmić w głodzie,

Żyją biedne sieroty w miłości i zgodzie,

Chłopiec chodzi do szkoły, ona ślepnie z pracy,

I często kęsa chleba nie mąją biedacy;

Drżą z chłodu, na kominie wygasło ognisko,

A tu kwartał nadchodzi: Wielkanoc już blizko.

Jedź do nich jutro, pani, niech cię nie przestrasza Ulica pełna śmieci i zaduch poddasza!

Popieść chłopca, do małéj wyrzecz słodkie słowo, Powiedz, że ich za miesiąc odwiedzisz na nowo,

I zostaw im odchodząc złoto na kominie:

Uczyń tak, a daremno dzień twój nie przeminie! (poruszona).

Tyś szlachetny, Bóg w tobie znać przykład mi zsyła. Dzięki ci, a jam z ciebie niedawno szydziła!

To cała moja zemsta! Nad biedną rodziną Będziesz czuwać jak anioł. Wszak prawda, hrabino? Widzisz, oto ich adres zdejmuję ze ściany.

W naiwny jakoś sposób dramat rozwiązany!

Podajmy sobie ręce, przyjacielu młody...

(cahtjnc rękę hrabiny).

Pozwól ją ucałować...

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND. HRABI SA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

SCAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND-

Nie pomnisz ugody?

Twoje miejsce u stalug...

U twych kolau raczej (zatrzymując go).

Nie waż się pan!

O, przebacz!

Co ta śmiałość znaczy?

(Bierze album z pólek).

Wolnoż mi go przepatrzyć?

Nie udatne szkice!

(na stronie przerzucając kartki).

Popełniłam błąd wielki; wstyd płoni mi lice:

Hrabia człowiek szlachetny i zacny jak malo,

On mi dał imię swoje i ufność swą całą;

W nieznane dotąd koło moja myśl się zwraca,

Te słowa: miłosierdzie, przyroda i praca,

Słodko brzmią w duszy mojej, czas uderzyć w skrzydła! Mój postępek niebaczny, ta próżność obrzydła Mogła mnie łatwo zgubić i omotać w sieci;

Jego serce... I

Ty marzysz...

(ukazują kartki).

O! prześliczne dzieci!

Jakąż te krajobrazy tchną wiejską prostotą,

Z jak szczerą się ta młodzcż zabawia ochotą!

A ta stara kumoszka w wieśniaczéj odzieży Jak żwawojJprzy kominie skubie kaczkę z pierzy. Wyborna!

(przyglądając sitj).

Ach! to moja matka ukochana! Przebacz! co słowo rzęknę, muszę zranić pana. Niegodziwy ten język!...

Nie lękaj, się pani;

Ani mnie, ni mej matki to słowo nie zrani;

Téj pociesznej kumoszce o gniewie się nie śni,

Od rana do wieczora pracuje przy pieéui!

A jak ona rnuie kocha! jaka pyszna z syna!

Pomnę, kiedym chłopięciem brał węgiel z komina,

I wciąż kreślił na ścianach i białej podłodze,

Ona mi nie stanęła kamieniem na drodze:

Bądź-że, chłopcze, malarzem, gdy ci tak sądzono. Rzecze, pobłogosławi i znów za wrzeciono.

^BABINA.

Rajmund.

hrabina.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

Sabina.

Rajmund.

Hrabina.

Rajmund.

Hrabina.

Poszedłem; ona pieśnią odgania tęsknotę.

Gdym jéj dał rok po roku dwa medale złote,

Byłaż-to, była radość! krząta się od rana,

Sprasza gości na ucztę, mera i plebana,

Niechaj-że biorą udział w jéj szczęściu i chlubie.

(pokazując album).

Dla nich to droga matka owę kaczkę skubie!

Dla nich zamiata izbę, rozpala ognisko!

Chwali się sławnym synem. O złote matczysko!

(całuje album).

(z uczuciem).

Święte węzły rodzinne! To jedno mnieJjmoże Uniewinnić!

Co mówisz?

Sądzę się... mój Boże!

Sierota od lat ośmiu, chowana za kratą,

Dzieckiem za mąż wydano dziedziczką bogatą, Wcześnie, bez doświadczenia pchnięto w wir światowy, W odmęt zbytków, obłędów... stąd szał... zawrót głowy! Cóż?

Słuchaj przyjacielu.... cierpliwości chwila!

Jeśli tu czasem widzisz pięknego motyla,

Jak przez otwartą szybę zabłąka się latem,

I barwiste skrzydełka rozpostrze nad kwiatem,

Patrzysz na cudne barwy, na chyże podloty,

A gdy odleci motyl twój błękitno — złoty...

Cóż wtedy?

My szaleni gdy wiatr w polu gonim.

A więc?

Zapomnij, drogi, tak o mnie jak o nim!

(zabiera się do wyjścia).

Chcesz odejść! czyżbym ciebie obraził?

Nie, wcale,

Z szczerą w sercu przyjaźnią z tych miejsc się oddalę. Wpadłam tn jakimś szałem fantastycznym parta,

Lecz dziś, w paśmie dni moich odwraca się karta:

Od ścian twojej pracowni woń ożywcza wieje,

Twój głos wytknął mi życia poważne koleje,

Wskazał, jak w powinności znalćść szczęścia źródło,

W miłosierdziu jak daszę odrodzić wychłodłą,

RAJMUND.

IUIABINA.

ltA.IMUND:

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

RAJMUND.

HRABINA.

KAJMUNI).

Odchodzę, rozbudzona siła twéj podniety!

Dzięki ci!

(na stronie).

Mnie nawracać światowe kobiety?

(głoino).

Ja nie miałem téj myśli... Kocham cię!

Daremnie

Chcesz udawać gorszego, niż jesteś; ty we mnie Wyżej cenisz zwrot myśli nad wdzięki motyle,

Tyś mnie lepszą uczynił.. jam winna ci tyle!

Dzięki ci, przyjacielu!

(chce odejść).

Jeszcze chwilę tylko... Chcesz-że zacne twe dzieło zburzyć jedną chwilką? Słodkiém słowem zbolałą chciej ukoić duszę...

Żegnain cię, przyjacielu, ja odejść stąd muszę!

(okazując serce).

Nową życia pobudkę tu mi echo dzwoni.

Rozłączmy się z uśmiechem i uściskiem dłoni;

(chwyta rękę IIralńny i całuje z uczuciem).

(iwysuwa rękę, odchodzi, dając znak, aby się uspokoił).

SCENA TRZECIA.

(sam).

(po chwili milczenia).

Naszydzilby świat ze mnie! Czćm śmiech pusty świata: Spełniłem, com powinien: to moja zaplata!

(Zasłona spada),

S K A R B.

KOMEDYA W JEIDlNTYlwI AKCIE.

OSOB^ST:

książę jan de la Roche Morgan. PROFESOR.

W kronika, bratanka profesora.

Rzecz się dzieje w Bretanii w r.

Teatr przedstawia salę sklepioną w zamku Roche Morgan, architektura Syi wieku. W głębi wielkie drzwi oplecione bluszczem i dzikiem winem: za niemi ’Widaé zielone pola. Po lewiij ręce ogromny komin, ozdobiony herbami; nad nim popiersie rycerza w zbroi z czasów Henryka iy, z długą brodą, spadającą na kryzę. Poniżej popiersia napis wyryty na płycie czarnej marmurowej: „Jan Syil, książę z Roche Morgan, Marszałok Francyi IMO — IGI O.” Po prawej ręce pierwszego planu drzwi, w głębi kredens, na półkach talerze farfurowe. W środku sali prosty sosnowy stół nakryty na trzy osoby: talerze w kwiaty, kubki cynowe, dzbanek z cydrem, wkoło drewniane stołki. Na prawo wielki fotel o złocistych, lecz wytartych poręczach, wybity ciemną skórą. W rogu sali na lewo parę pęków słomy, pług oparty o ścianę, koszyki z jajami, klatki z drobiem. Na murze zawieszone narzędzia rolnicze, strzelby i t. d. Na lewo od komina małe drzwiczki.

SCENA PIERWSZA.

PROFESOR — potém JAN.

PROFESOR (siedzi w fotelu, trzyma rękopism).

To akt oryginalny: według jego brzmienia Margrabia z Roche-Morganu, Jan pierwszy z imienia, Wódz łuczników nadwornych, dostojny pan z panów, Wielkorządca królewski w kraju Akwitauów,

Co darł się na pielgrzymkę przez morskie odmęty,

I zmarł jako pokutnik w Palestynie świętej,

Z Izabeli z Bethunów, której cnota znana,

Miał syna jedynaka, i od tego Jana

Poszedł prostém następstwem książąt szereg długi...

(Tymczasem Jan w wieéniaczéj odzieiy ze strzelbą na ramieniu, wszedł

przez drzwi w głębi i zatrzymał się w progu, słuchając ostatnich słów

profesora).

Jan (wesoło). I oto dziś w poranku Jan dwudziesty drugi

Zbiegłszy z wyżlem i strzelbą zarośla pod lasem,

Wraca jak tryumfator z ubitym bekasem.

PROFESOR. Książę!...

JAN. Zostaw tę mitrę! co po czczym tytule,

Przy téj guni wieśniaczej, przy pustkach w szkatule! Nosić go dłużej nie chcę, to ciężar nad siły,

Godziż się mienić księciem, przyjacielu miły,

Tego, co zagon orze w wieśniaczej sukmanie.

Czyń jak drudzy, poprostu powiedz: panie Janie! PROFESOR. Kto? ja! to niepodobna... nigdy... strzeż innie, Boże!

Jesteś księciem i panem...

.’iam. Byłem nim, być może!

Dziś do pustej kieszeni tytuł źle przypada.

Odkąd pod gilotyną spadła głowa dziada,

Odkąd wnuk tych, co władzę dzierżyli szeroką,

Z nędzą się na tułactwie spotkał oko w oko,

Musiał zniżyć na przyszłość widoki rozległe:

Wszak w Londynie mularzom podawałem cegłę... Bieda była na próżność lekarstwem jedynem! profesor. Wiesz przecie, żeś urodzon wielkich ojców synem. JAN’. Tak, lecz ja dziś inaczéj w myśli rzeezy ważę.

Wiem, że powinność idzie z przywilejem w parze, Paść musi, kto niebacznie te ogniwa targa!

Padli więc starzy ojce; dziś pusta ich skarga

Skonała przygłuszona straszliwą potęgą

Dział, szeroko po świecie grzmiących od Marengo!

A ja tułacz, wracam w nie rodzinne strony,

.Widzę włości sprzedane, mój dach rozwalony,

Z puścizny mojej caléj, za progiem domowym Znalazłem tarczę tylko z tym znakiem herbowym! Ja téż planów szerokich na przyszłość nie tworzę; Zorać pługiem mój zagon, posiać na Dim zboże,

To działań moich pole; nie żądam nic więcej, Żartuję z pergaminów i mitry książęcej.

Na moje ciężkie trudy nie sekam dziś wcale,

Rad, jeśli moi dawni zakupią wasale Garść owsa, co upadła pod ostrzem mej kosy,

Gdy.spełniam z niemi czarkę, nie pytam, co losy Gotują mi ua przyszłość!

(’ukazując tarczo nad kominkiem)

Jak to godło święte Na ścianach mego domu przetrwało nietknięte, Przetrwa tak do ostatka w mojej piersi czystej,

Cześć rodu, drogi szczątek chudoby ojczystej,

Złe losy go nie zmogą, ni nędza nie zgniecie... profesor. Mój dzielny wychowanku, serca mego dziecię!

Pozwól, ni cez cię tak jeszcze nazwę po dawnemu!

JAN (ściskając go za rękę).

Dzięki!,..

profesor. Tylem ci winien! trzy miesiące temu,

Gdym powrócił z wygnania, w łachmanach i boso,

Tyś jeden tułaczowi niebieską był rosą!

JAN. Brakłoż miejsca w mym domu? żartuj, mistrzu drogi...

Profesor. Podjąłeś mnie z bratanka; choć sam tak ubogi,

Dzielisz z nami kęs ehleba...

JAN. Nie wielka zasługa.

Kęs ehleba nie tak sucby, kiedy ręka druga Chce go z nami przełamać... lecz w jakim ty celu Układasz mój rodowód? powiedz, przyjacielu,

Czemu drzewa padłego tak dźwigasz konary?

Profesor. Czemu? bo chcę otoczyć chwałą ród wasz stary!

Zbyteczna to zuchwałość!... mówić-że wypada?

Chcę skreślić tragiedyę z życia twego dziada.

Jan. Zbudziła się iskierka, stłumiona chwilowa!

Profesor. Wierszem napisać sztukę chcę pięcioaktową.

Mam ich już dziewiętnaście, nim dobiegnę mety, ileż to jeszcze rymów potrzeba, niestety!

Widzę już, jak podwoje teatr mi otwiera,

Będzie to arcydzieło w rodzaju Woltera.

Choć to straszny bezbożnik, zwierz, potwór człowieczy, Lecz umiał pisać wiersze, nikt mi nie zaprzeczy!

JAN. A więc w rodu mojego przeszłości dalekiej

Szukasz przedmiotu, ojcze?

PHOfesor. Tak, przez długie wieki

Twój ród przodował innym, rozumem i cnotą,

Wydał moc bohaterów, idzie tylko o to,

Kogo wybrać...

JAN (ukazując popiersie). Weź tego, on w boju zażartym

Trwał dzielnie, lat czterdzieści przy Henryku czwartym, Słonił go piersią własną i skonał w boleści,

Gdy o gwałcie spełnionym dobiegły go wieści.

^Rofesou. Myślałem o nim naprzód, ale król nasz wielki,

Co słaby gmach Wałezych mocnemi wsparł belki,

Klął w pień, rzuca! pioruny i siarczyste grady,

Klasyczny przecież język wymaga ogłady!

Trzeba mi go zostawić...

JAN (z uśmiechem). Szkoda, wielka szkoda!

(oglądając się wkoło).

Rzecz dziwna, czemu takich dębów pionka młoda Umiera dzisiaj z głodu!.. stół nakryty przecie!...

SCENA DRUGA.

JAN, PROFESOR, WERONIKA.

WERONIKA (uchodząc z wazką farfurową).

Ot i waza na stole...

JAN (wesoło). IIa!

PROFESOR. Witaj-że, dziecię!...

WERONIKA. Przeszłam dziś sama siebie, przyznacie panowie — (unosi pokrywę z wazy),

JAN. Jak pachnie ta polewka.

(Siadają wszyscy wkoło stołu i jedzą).

Smaczna co się zowie! (Patrząc na Weronikę).

Prawdziwa czarodziejka! istne cuda czyni;

Odkąd w domu tym rządzi miła gospodyni,

Ściany się rozjaśniły, przyćmione żałobą,

Nowy blask, nowe życie przyniosłaś tu z sobą. Weronika. Żartuj pan! gospodarka niewiele mi znana,

Radzę sobie jak mogę; czytałam Floryaua,

On moim przewodnikiem.

JAN. Przebacz, nie uwierzę,

Floryan śliczne sielanki kreślił na papierze,

Lecz gardziłby mych owiec prozaiczną trzodą,

Bo ich na krasnej wstędze pasterki nie wiodą,

W smak by mu nie przypadła woń mojéj obory,

Na ckliwe urojenia twój umysł nie chory.

Ale gdzie rzucisz okiem, gdzie przyłożysz ręki, Kwitnie ład i dostatek. Bogu składam dzięki,

Że promyk nad mym domem błysnął tak radośnie. WERONIKA (na stronie).

Gdy w ten sposób przemawia, jak mi serce rośnie! profesor. Rad jestem, że tu z sobą przywiódł tę niebogę, Niech się za mnie wypłaca; ja walczyć nie mogę Z trudami dni powszednich, niedołężny człowiek, Myśl o tém nieraz nocą sen zgania mi z powiek: Iskierka gieniuszu przypadła mi w dziale,

Lecz do życia zapasów jam nie zdolny wcale.

JAN. Biedny mistrzu!

PROFESOR. A przecież godzina się zbliża,

Me księgi na świat caly wybiegną z Paryża, Wyniańczone w méj piersi dlugoletuią praeą;

Wy je odziedziczycie, one was wzbogacą.

JAN. Tak, lecz zanim przeciągną te nad nami burze,

Pijmy kubkiem cynowym, jedzmy na farfurze,

Trzeba iskrę wesela dobyć z piersi mężnej.

profesor. Inne to były niegdyś obiadki u księżnej!

Weronika. Prawdaż to, panie Janie, że pomyślna zmiana Może zajść w twéj przyszłości?

JAN. A to jak?

Weronika. Wszak znana

Wieść o skarbie ukrytym w twym domu.

JAN. Dźwięk pusty:

profesor. Znałem ja te klejnoty; raz, pomnę, w zapusty Miała je twoja matka na szyi książęcéj;

Ceniono jo talarów z górą sto tysięcy.

JAN. Tém je pewniej skradziono! mogę ręczyć słowem.

Miały one legendę w mém gnieździe rodowem.

Wartość ich była wielka i blask téż wspaniały,

Olśnione ich widokiem serca panien drgały,

Pomnę, przyrosła do nich jakaś tajemnica:

Kiedy syn pełnoletni brał z ręki rodzica Te bezcenne klejnoty, ów dziedzic ich nowy,

Przysięgał milczeć wiernie do deski grobowej.

Mnie tych podań rodzinnych już nie dobiegł wątek, Pękła nić, słyszę tylko, że w jakiś zakątek Owéj sali sklepionéj złożono skarb drogi;

Lecz nim z długiej włóczęgi wróciłem w te progi,

Inni tu plądrowali, jak się zwykle dzieje,

Gdzie był skarb drogocenny, byli téż złodzieje.

profesor. A gdyby się udało odkryć te klejnoty?

JAN. Wtedy-bym rozwalone pozagradzał płoty,

Ta sala, gdzie wiatr zimny przez szczeliny dmucha, Byłaby jak za dawnych lat ciepła i sucha,

Znów ogień na kominie szczodrze podniecany Rozjaśniłby wesoło te sklepione ściany,

A ja tu przed zimową ukryty szarugą,

Spokojniebym nad ojców rozmyślał zasługą.

Weronika. Powiedz mi pan otwarcie, uigdyż twego czoła Po tylu próbach smutek pochmurzyć nie zdoła?

JAN. Nigdy! — nie znam zwątpienia, trwogi ni rozpaczy,

Lecz kiedy się kochałem — bywało inaczej!

WERONIKA (na stronie).

Dawno już ani słówka nie wspomina) o niej!,..

JAN (smutno). Irena! czemuż ku niéj myśl jeszcze się kłoni!

Cóż się z nią wreszcie stało? profesor. Spotykam ją czasem,

Gdy na dziarskim biegunie cwałuje pod lasem,

Jak śmiała amazonka przez scytyjskie jary!

JAN (wstając od stołu).

Tak, ona zdradzieckiemi urzekła mnie czary!

Zniosłem wszystko, eo człowiek na ziemi znieść może, W dziwnym szale mniemałem, że w grób się położę. Gdy pomimo imienia, tytułów i rodu W obawie, aby księżna nie umarła z głodu,

Smutna mnie z ust rodziców spotkała odmowa.

Wtedy z goryczą w sercu, jak złowroga sowa, Zamknąłem się w tym dziuplu!,.. wierz że tu kobiecie! Ona słodką nadzieją łudziła mnie przecie!

Pomnę, słówkiem ułudućm przed oczy mi błyska;

Lilija miała puste ożywić zwaliska,

Szczęście nad ojczystemi rozniecić gruzami!

Płakałem nieraz gorzko, i nieraz ze łzami Patrzyłem, jak pod gzymsem oplecionym w ziele Jaskółka u mych okien swoje gniazdko ściele. Poddałem się nakouiec, acz pocisk był ostry: Przyszliście... mam w nim ojca, w tobie serce siostry,

I czas zagoił ranę, zbiegł smutek powoli!

Gdy dłoń kładę na sercu, czuję, że nie boli!

WERONIKA (na stronie).

Gdybyż on prawdę mówił!

JAN. Tak, czas wszystko zmienia!

Ale po cóż na puste trwonić go marzenia?

To nakrycie u stołu sprzątnąć by nam lepiéj —

(Zabiera sir iywo do sprzątania).

WKRONIKA Sama sobie dam radę..

PROFESOR (na stronie). Tuman wzrok mój ślepi!

Co? książę z liosz Morgana, z krwi dzielnych zrodzony. Nie może, jakiej zechce, dziś poślubić żony? Dziewięćdziesiąty trzeci rok zmącił im w głowie,

Gdzie nasz stary obyczaj? gdzie nasi królowie?

Znikła dawna wytwornoéć; w tym przybyszów tłumie Nikt w ręku tabakierki utrzymać nie umie,

Ni dobyć szczypty proszku, gdy weźmie ochota,

Ni zgrabnie okruszynek otrząsnąć z żabota:

Drobnostka to napozór, lecz znaczy nie mało.

Foinnę, za moich czasów inaczej bywało!

Smutne to symptomata, upadku oznaki,

Ja może sam dziś umiem zażyć niuch tabaki, (zażywa). (Słychać z daleka turkot, wóz zatrzymuje się na dziedzińcu). GLOS (z poza srany).

Panie Janie! hej panie! — proszę — stójżesiwa!

Jan. To parobek mój, Marcin, z jarmarku przybywa;

Zaczćm nasz skarb ukryty odnajdziem nareszcie, Muszę go wprzód wypytać, co tam słychać w mieście; Czy przypadnie za trudy nagroda sowita,

Po czemu ćwierć pszenicy albo korzec żyta.

Glos. Panic Janie!

JAN. Już idę! (wychodzi drzwiami w gięli).

SCENA TRZECIA.

PROFESOR — WKRONIKA.

( Weronika układa kwiaty w wazonie, profesor bierze rękopism, przechadza

się po sali).

Profesor. Muszę śmiałym rzutem

Wzbić się w górę, nad poziom, na włóknie osuutem Mam utkać piękny w.jtek, mój plan już gotowy, Melpomena swych względów da mi dowód nowy,

Ona mnie nie zawiedzie, mam otuchę pewną.

Zobaczmy: w drugim akcie skreślę scenę rzewną, Pomiędzy koihankami: srogi żal ich duszy Czułe serca słuchaczom do głębi poruszy;

Ich łzami cały teatr zapłacze boleśnie!

Sen będzie w akcie trzecim, ach! ja mistrzem we śnie!

W akcie czwartym przygodę opowiedzieć trzeba,

Oddać gromy Jowisza, strzały z luku Fcha,

Każdy rys obmyślili klasyczni retorzy,

Pójdę trop w trop za niemi; mnie praca nie trwoży. ^ERomka. Mój stryju... jedno słówko...

^UOFksrr (e niecierpliwością). I cóż mi znów powie?

Ledwie że nawiązany rwie się wątek w głowie,

Goń-że w locie skowronka, gdy ubieży z klatki! Kronika. Mój ojciec był szlachcicem, słyszałam od matki —

profesor. Tak jest, świadczy ten pierścień z herbowym klejnotem, Mój brat legi chlubnie w boju, mówiłem ci o teni,

Ale się nie dosłuży! niczego krom szpady!

Splątałaś mi nić złotą, nićma widzę rady Z tym językiem niewieścim, nie spocznie na chwilę,

Aby rzecz wyprostować, trzeba pracy tyle!

WERONIKA. Przebacz, stryju!

profesor. No dobrze, to natura wasza;

Siędę sobie w okienku mojego poddasza,

W oryginalny sposób chcę stworzyć rzecz całą,

Kogo tu naśladować? za kim iść przystało?

(odchodzi drzwiami na prawd).

SCENA CZWARTA.

WERONIKA (sama).

WERONIKA (po chwili milczenia).

Jego serce ułudnym poiło się czarem,

Że na gruzach przeszłości, w tém zamczysku starem Lilija woń rozkoszną dokoła roztoczy;

Niestety! wszak się spełnić nie miał sen uroczy!

Lilija nie wionęła białemi kielichy,

W trawce tylko fijolek zakwitnął tu cichy.

Napróżno!... on ku innéj myśl i serce kłoni!

Czyż go znęci fijołek wdziękiem słodkiéj woni?

Lecz iskierka nadziei w mém sercu nie gaśnie,

On swoją czarodziejką nazwał mnie dziś właśnie,

Za nasze tu przybycie błogosławił niebo,

Kto wie... błoga otucha méj duszy potrzebą!

Ród mój takim nie świeci błaskiem wobec świata,

Lecz silnemi ogni wy ubóstwo nas brata,

Życie jego tak smutne, wątek dni stargany,

Gdybyż mi Bóg pozwolił zagoić te rany,

Ukoić w biednćm sercu tęsknotę sierocą!

Tak, jam go ukochała całą duszy mocą,

On nią całkiem zawładnął...

(dobywa z kieszeni książeczkę do nabożeństwa).

Tu oto, w téj księdze, Zamykam co dnia złotą moich marzeń przędzę.

Ilekroć słodkie słówko z jego ust wybieży,

Pomiędzy owe kartki składam kwiatek świeży,

Ileż zielonych listków co dzień tu wysycha! Droga księgo! mych marzeń powiernico cicha, Powiedz mi, w jego myśli, w jego serca głębi, Nigdyż czas dla Ireny uczuć nie wyziębi?

Powiedz, czy dziś po chwilce wieczornej rozmowy, Będę mogła do innych dodać kwiatek nowy?

Czy raczej na twe kartki spadnie łza boleści?

SCENA PIĄTA.

WERONIKA, JAN.

-JAN (wbiegając żywo).

Ha! to istna przekora...

Weronika. I cóż?

Jan. Smutne wieści!

Jak zwykle!... Żyto spadło, owies nie popłaca, Pożytku nie przynosi moja krwawa praca,

Bieda się zagnieździła pod tym starym progiem, Deszcz dla mnie Jakobinem, wicher demagogiem, Ledwie trzysta talarów w końcu się dostanie Za całoroczne trudy!...

’WEkónika. Ależ, panie Janie,

Wszak-to cena zwyczajna!... czego się pan trwoży? Parę miesięcy temu było jeszcze gorzej!

Glos pana taki gniewny?

Jan. Zbyt słuszna przyczyna

Mego gniewu! słyszałem oto z ust Marcina:

O małżeństwie Ireny w mieście prawią cuda.

Idzie za mąż!

W Hronika. Doprawdy?

Jan. Jakaż to obłuda,

Jaki fałsz w téj kobiecie! Kiedy ojciec z matką Zbyli mnie przed pół rokiem odpowiedzią gładką, Ona, by ułagodzić gorycz téj odmowy,

Krzepiła me nadzieje kłainliwemi słowy;

Że rodzicielski opór cierpliwością zmoże,

Wszystko po naszéj myśli odmienić się może.

A głos tak drżał w jéj piersi, łza krążyła w oku; Pół roku przeminęło, i oto w pół roku,

Innemu przed ołtarzem przysięgać gotowa!

WERONIKA (na stronie).

On ją tak kocha jeszcze!

JAN. Szalona to głowa!

Córka sławnego rodu, nie ma nic na względzie,

Wiesz-li, kogo wybrała? Kto mężem jéj będzie?

Ot, syn dorobkiewicza spanoszony świeżo,

Obrzydliwćm matactwem, lichwą i grabieżą,

Co dobrami wygnańców haniebnie łrymarczy!

Kiedy życie bez plamy już dzisiaj nie starczy,

Ry dokupić się serca, gdy ci wieniec plotą Ręce przedajuyeli kobiet!... i gdzież moje złoto?

Gdzie mój skarb? niechaj runą tego zamku ściany,

Ja muszę z nich wydobyć skarb zamurowany!

Niechże za garść pieniędzy chwilę szczęścia kupię,

Lecz nie!... zamknę się raczej jak żółw w méj skorupie. Przeklinać będę wiecznie nędzny ród niewieści,

Źródło naszych obłędów, wstydu i boleści!

WERONIKA (na stronie).

Jak on ją, kocha jeszcze!

(głośno) Niech się pan nie zraża,

Czyż niewierność Ireny jego cześć obraża?

Wszak ją kochać przestałeś... słyszałam w téj chwili. JAN. Ja sam siebie łudziłem, lecz serce się chyli

Z jednej ostateczności w drugą, rzecz to znana:

Pod nowym dziś pociskiem krwią wytrysła rana! WERONIKA. A więc.skoro tak jeszcze sercu twemu drogą,

Dowiedz się pan, rodzice gwałt jéj czynić mogą,

Ona może niewinna, próżny żał twój do niéj!

JAN. ^’aki to zwyczaj kobiet... jedna drugiej broni,

Wiem ja, wola rodziców Ireny nie wiąże,

Milszym jéj dorobkiewicz niż ubogi książę,

Zboże dziś nie popłaca za nic czyste ziarno!

Któraż ze mną podzieli kromkę ehleba czarną?

Ty sama... wyznaj szczerze?

WERONIKA. Nie o mnie tu mowa!

Milcz pan...

jan. Przebacz mi, proszę, w ogniu moja głowa,

Zanadto się uniosłem... zostać tu nie mogę,

Żegnam cię, Weroniko! czas wyruszyć w drogę,

Nim dźwięk skrzypców weselnych w ucho mnie uderzy! Nad Renem. nad Adygą płynie krwi zdrój świeży,

Tam pod gradem kartaczów dzielny Bonaparte Gromadzi swe zastępy, tam serce rozdarte Wyleczy się z obłędu przy poszczęku stali!

Hej tornister na ramię! marsz dalej a dalej!

Twój zacny stryj te gruzy odziedziczy moje,

W zamczysku mych nadiiziadów mieszkajcież oboje, Módlcie się za mą duszę, gdy mnie już nie będzie. (Odchodzi).

SCENA SZÓSTA.

’WERONIKA SAMA.

’WERONIKA. On ją tak jeszcze kocha! moja myśl w obłędzie!

Jam winna!.. w jego sercu byłaż chęć zdradziecka? Przemawiał do mnie słodko, jak mówią do dziecka! Zakażę sobie myśleć... serce nie powinno Nakłaniać się ku niemu, skoro kocha inną!

A przecież, to nie była jakaś bańka pusta.

Gdy wymawia me imię, zawsze mu na usta Spływa tak słodki uśmiech! tak mu oczy płoną... Nie!... gdybym mu wierzyła, byłabym szaloną!

(patrzy na książkę)

Tu, jam co dzień świeżuchny dokładała kwiatek,

Méj szczęśliwej przyszłości niewinny zadatek,

Wonią tych drobnych ziółek jeszcze pachniesz cała, Powiernico snów moich!... tyżeś mi skłamała? Odwagi — ach! odwagi! niech raz pęta skruszę,

Rzucę w płomień tę księgę, w proch spalić ją muszę, Ucieknę z tego domu, gdziem zniosła tak wiele,

Za kratą sióstr pobożnych znajdę cichą celę,

Kąsek chleba, i serce, i opiekę tkliwą.

Oto widzę garść słomy i smolne łuczywo,

Na tém postem ognisku niech się w proch rozwieje Ten świadek, co me płonne podsycał nadzieje! (Kładzie książkę na garstce słomy, roznieca ogień, wnet płomień bucha w górę).

Płomień slupem ognistym wybucha z komina, Iskierka za iskierką do góry się wspina,

To karty mojej księgi... wiją się i syczą,

Buchaj, czysty płomieniu! ponieś tajemniczą

Antologia Francuska. IO

Woń mych drogich kwiateczków w powietrzne lazury, Z białemi kłęby dymu niech leci do góry,

Cicha moja modlitwa... O! nie gardź nią, Panie!

Mc szczęście niech ofiarnym okupem się stanie,

Byle mu jasna gwiazda znów błysła nad czołem!

(płomień gaśnie powoli)

Zgasł płomień!... ach! me serce gruzem i popiołem! (Spostrzega w głębi komina wielki otwór, którego wprzód nie było). Cóż to? kamień się nagle osunął z ogniska?

Mury się osypują dzień po dniu... śmierć blizka.. Runie gmach!... Ogień dawno w téj sali nieznany, Zobaczmy, czy ten kamień nie naruszył ściany.

(z podziwieniem)

W głębi widzę kryjówka... cóżby w nią. złożono? Muszę na bok usunąć tę głownię czerwoną,

O, twardy jakiś przedmiot ma ręka potrąca...

To skrzynka... trudno dotknąć tak jeszcze gorąca... Naleję zimnej wody...

(nalewa wody dzbankiem)

Wyciągnąć ją trzeba...

(dobywa skrzynkę, stawia ją na stołku, chce otworzyć). Zamek pękł... spadło wieko... to skarby! o nieba!

Może senna ułuda... czy mnie zwodzą zmysły?

Ale nie... dyamenty w oczach mi zabłysły...

To nie sen... wszak je widzę... moja dłoń je trzyma.

(Bierze pełną ręką perły i dyamenty ze skrzynki).

Raz pierwszy mi te dziwy stają przed oczyma!

Tak mi serce zadrżało!... i czegóż się trwożę,?

Mojéj cichej modlitwy tyś wysłuchał, Hoże!

Ofiarą moją szczęście okupiłam Jana!

W jego sercu wnet krwawa zagoi się rana,

Znów nadzieja ukrzepi jego duszę mężną,

On poślubi Irenę, uczyni ją księżną,

Na ślubną ich koronę jakiś czar zaklęty Łzy moje zmienił w perły, w drogie dyamenty.

Biedne serce... ty w piersi ciężysz mi ołowiem!

(postrzega nadchodzącego Jana)

Jan idzie... on tu jeszcze... jakże mu to powiem?

SCENA SIÓDMA.

W Ii liONIKA, JAN.

JAN (smutno). Jakiś szał ini do głowy myśl podsunął dziką.

Błagani cię, ty mi przebacz, biedna Weroniko.

Nie mam prawa opuszczać was w tak ciężkiej chwili, Czekajmy tu cierpliwie, aż się złe przesili.

Zostaję z wami razem...

Weronika. Tu zaszła rzecz nowa.

JAN. Tyś nie taka jak zawsze... co zuaczą te słowa?

’WERONIKA (zasłaniając sobą skrzynkę).

Jam twoją czarodziejką — tak zwałeś mnie przecie, Przyznasz sam, panie Janie,.są dziwy na «wiecie,

Pod laską czarodziejki może pęknąć skała.

Jan. Żartujesz?

Weronika. Mówię prawdę,.. czyżbym szydzić śmiała?

Pragnieniom twego serca wnet stanie się zadość.

Będziesz li miał dość siły na tak wielką radość?

Jan. Co? dla mnie radość wielka?

’Yhuonika. Tak, małoż to znaczy

Odzyskać ojcowiznę po nędzy tułaczéj?

Na nowo tarczę ojców ozłocić spłowiałą,

Pojąć tę, któréj serce kochać nie przestało!

(pokazując skrzynkę),

Patrz! skarb twój...

Jan. Skarb? co mówisz!

^Kronika. Dobyłam go z ziemi.

Jan. Prawdaż to?

^Kronika. Masz go, panie, przed oczyma twemi,

Leżał tam pod kotliną... ogarnięty żarem,

Kamień wielki, co go przyciskał ciężarem,

Usunął się i odkrył chudobę sieroty...

Widzisz sam.,.

Tak, to moje rodowe klejnoty!

(przygląda się)

Mojeż te dyamenty jak ogień błyszczące?

Te jaskrawe rubiny? tych pereł tysiące?

Drogocenne szmaragdy — opale bez ceny?

(pełną ręką dobywa klejnoty, patrzy na nie z podziwem). Kronika. Możesz pan zakołatać o rękę Ireny —

W

Dźwignąć z gruzów odwieczny zrąb twego zamczyska, Możesz siąść z ukochaną u ojców ogniska.

(Spostrzegając roztargnienie Jana, na stronie).

Ależ on nmie nie słucha, muszę w twarde karby Ścisnąć me biedne serce... czas w drogę —

JAN (do siebie przerzucając klejnoty). Te skarby

Do mnie zatém należą... nie dowierzam jeszcze...

To ma być dla mnie szczęściem? dlaczegóż nie pieszczę Myśli tą mrzonką szczęścia? gorączkowe tętno Nie szarpie mojéj piersi, gdy w dłoń obojętną Biorę owe kamyki, które lichwiarz stary Jutro mi na błyszczące wymieni talary.

Czemuż promyk nadziei przed mém okiem znika?

Jam bogaty, wszak słusznie rzekła Weronika,

Mogę z gruzów podźwiguąć mego donm ściany,

Odkupić moje lasy i pszeniczne łany,

Wszak rodziców Ireny me skarby przynęcą,

Mogą czoło jéj mitrą ozdobić książęcą,

Gdy skinę, dorobkiewicz ustąpi mi z drogi,

I czemuż po mych żyłach przebiegł dreszcz złowrogi? Krew przed chwilą kipiała w mojém sercu miodem, Czyżby ją dyameuty zmroziły swym chłodem?

Nie pragnie już Ireny, i cóż mi z jéj czarów,

Skoro mogę ją kupić za worek talarów?

Dziś przebaczyć wczorajszej nie zdołam pogardy, Bogaty, znam ubóstwo, a więc kark mam hardy. Zmiana to niepojęta, losy szydzą ze mnie,

Lepiej było tym skarbom leżeć gdzieś tajemnie,

Niźli mi w żywe oczy rzucać prawdę całą,

Żem dawno jéj nie kochał, że serce kłamało.

Jedną dziś zdrową prawdę wyznać jestem gotów,

Z widoku tych dla oka ponętnych klejnotów,

Któremi się prababki, dostojne zasługą,

Wierne żony i matki zdobiły tak długo,

Że przez czcść ich pamięci, taką pojmę żonę,

Co imię ich przechowa skazą nie przyćmione!

WKUONIKA (na stronie).

Zapóźno już, niestety!

JAN (wesoło do Weroniki). Trzeba na początek

Ten mój niespodziewany obliczyć majątek.

Sto tysięcy talarów albo więcej może,

Nasatuprzód małą kwotkę z radością odłożę

Na druki twego stryja, ileż to uciechy

Gdy stare swe szpargały wywlecze z pod strzechy,

Gdy ujrzy całą półkę w szafie założoną Tomami blyszczącemi z oprawą czerwoną!

Ty, dobra Weroniko, mój stróżu aniele,

Nie będziesz miała odtąd zabiegów tak wiele,

Twą ręką podsycany płomień nasz domowy,

Buchać będzie wesoło! ja pójdę na łowy,

Potérn obiegnę pola i dzień rychło minie,

A wieczór, gdy zasiądziem wkoło przy kominie Nasz mistrz czytać nam będzie swe klasyczne wiersze. Niech drudzy wybierają pole działań szersze,

My, niby rój jaskółek burzą skołatany,

Rad gdy gniazdko ulepi u domowej ściany,

Żyć będziem silni wiarą, jednością i zgodą.

Mógłżeby smutek przyćmić moję duszę młodą, Śmiałżebym karmić w sercu próżny żal i trwogę?

Jam prawdziwie szczęśliwy, bo szczęście dać mogę!

Weronika. Jak mi żal, iż zamącę twój sen niewyśniony,

Lecz oddalić się muszę w inne kraju strony —

Żegnam cię, panie Janie!

JAN (Żywo), Żegnasz mnie? co słyszę?

Ależ to niepodobna!

Weronika. Iune mnie zacisze

Ciągnie silą niezłomną, uboga sierota Z lat dziecięcych klasztorne ukochałam wrota,

Wykonać święte śluby mym jedynym celem,

Nie odwódź mnie, wszak moim zwiesz się przyjacielem.

Jan. Skąd ta myśl?

Weronika. Tak mi serce, tak mi rozum każe.

Jan. Nigdym jeszcze o twoim nie słyszał zamiarze.

Weronika. A przecież, panie Janie, mój zamiar nie nowy,

Jeśli dotąd mnie próg twój zatrzymał domowy,

Czyniłam to przez wdzięczność, bo wiedziałam o tem Że byłam tu potrzebną, dziś opłacisz złotem Roje sług; tyś bogaty, wszystko się przemienia,

Syn przesławnych uaddziadów, dziedzic ich imienia, Wprowadzisz pod darh zamku, z gruzów podżwigniony, Towarzyszkę dni godną książęcej korony,

Którą twoje prababki nosiły tak święcie;

Ja żyć-bym nie umiała w światowym odmęcie,

Dla mnie cela klasztorna: wnet opuścić muszo Teu zamek...

JAN (na stronie) Ha! rozumiem, zraniłem jéj duszę.

WERONIKA. Zachowaj mnie w pamięci, nie żądam nic więcej,

Modlić się za twe szczęście będę najgoręcej.

Mego biednego stryja, co ci tak oddany,

Otocz tkliwćiu staraniem; może mnie te ściany Ujrzą po latach wiciu, gdy ku ziemi zgięta,

Niauczyć będę z miłością twe drobne wnuczęta.

JAN. Co? ty chcesz nas opuścić? odwołaj to jeszcze!

Na myśl, że cię utracę wskroś zbiegły mnie dreszcze. Siądźmy tu, pogadajmy, wysłuchaj mnie tylko...

Wiesz-li, że te klejnoty odkryte przed chwilką Wzbogaciły mój rozum, sprostowały chęci,

Wygnały złudną marę z serca i pamięci.

Już widmo dawnych wspomnień w myśli méj nie błyska! Twe miejsce pozostanie próżnćm u ogniska,

Czemuż chcesz moje smutne osierocić progi?

WERONIKA. Cel mój dawno wytknięty, nie zwrócisz mnie z drogi, Klasztornej ciszy tylko ma dusza spragniona.

JAN. Tak nie jest, Weroniko... nie... to myśl szalona!

WERONIKA. Panie!

JAN. Zwodzisz się sama, tw^ myśl z sercem w sporze,

Nigdy nie wspominałaś dotąd o klasztorze,

Jakaż w biegu dni twoich stanęła zapora:

Tak radosną piosenkę szczebiotałaś wczora,

Dziś w poranku nie było na twćm czole skazy,

Jakiż powód tak nagiej do świata odrazy?

Ja wiem, co ci dolega, ja od ciebie lepić j Czytam w biedućm twćm sercu! już mnie nie zaślepi Tuman, co krył mi światło; pozwól, niech przyłożę Rękę do twojej rany; gdybym cię, broń Boże,

Obraził, szepnij słówko, nie powiem nic więcéj,

Lccz ty kłamać nie umiesz w prostocie dziecięcéj.

Ta rączka cała drżąca w méj dłoni, te lica Pałające rumieńcem, ta ciemna źrenica Odwrócona od mojej... ach! dowód to żywy.

Mów szczerze, Weroniko... takżem ja szczęśliwy? WERONIKA. Panie Janie, przysięgam!...

JAN. Nie przysięgaj, dziecię,

Pozwól, niech zrzucę kamień, co pierś moję gniecie. Odkąd o rozłączeniu rzekłaś pierwsze słowo,

Odgadłem, co to znaczy, i wtedy surowo

Spojrzałem w głąb méj duszy, zmierzyłem ją do dna, Przeszłość była mamidłem, tyś jedynie godna Mych uczuć; z tobą tylko chcę podzielić życie.

Zraniłem twoje serce, ten pączek w rozkwicie.

Przebacz, obłęd próżności zamącił mi zmysły,

Dziś już myśl wytrzeźwiała, tumany rozprysły,

Bez ciebie ja rozbitek, żyć nie chcę, nie mogę,

Ty jedna mi rozjaśnisz pustą życia drogę,

Szepnij słówko nadziei, wyrzecz je czćmprędzéj.

Przez te uczy łez pełne, przez pamięć téj nędzy,

Tych twardych prac i trudów przetrwanych tu społem, Przebacz mi, bądź jak dotąd mym stróżem aniołem, Towarzyszką dni moich, mćm dzieckiem, mą żoną,

Ty płaczesz?

„WERONIKA (ze kami). Po co dręczysz mą duszę zranioną?

Wczoraj spełnić twe chęci byłam jeszcze zdolną.

JAN. Skądże tak nagła zmiana?

WERONIKA. Dziś mi już nie wolno,

Zmianę twojego losu muszę mieć na względzie,

Z puścizną po naddziadach staniesz w wielkich rzędzie. Gdybym skłoniła ucho na twój głos ponętny, —

Wiesz, coby nastąpiło? Ach! obraz ten wstrętny Przeraża mnie, lecz muszę postawić rzecz jasno: Miałżebyś ty za żonę rumienić się własną?

Wychowana wśród obcych w poniewierce długiéj Spełniać tylko domowe nawykłam posługi,

Tkać płótno, pleć w ogrodzie lub kręcić wrzeciono,

Lecz mi czoła książęcą nie zdobić koroną!

JAN. Przestań-że, Weroniko!

^KRONIKA. Pozór tyle znaczy!

Postać pięknej Ireny przyświeca inaczej!

Sam chwaliłeś ten odblask, co z jéj czoła bije,

Okazałą jéj kibić i łabędzią szyję.

Gdybyż z twych ust wybiegła jedna tylko skarga,

Choć jeden gorzki wyrzut!... szał zmysły mi targa! Umarłabym ze wstydu! — snadniéj dłoń twa skruszy Ten brylant, zaczćm złamie opór w inojéj duszy!

JAN. Ha, przoklęte klejnoty! bodajby mi było

Nie widzieć ich na oczy! swą piekielną siłą Na wieki poplątały wątek mego życia.

Pocóż było te skarby wywłóczyć z ukrycia?

Bez nich żyłem szczęśliwy, ich to moc zdradziecka Zmieniła wjjmartwy kamień serce tego dziecka!

SCENA ÓSMA.

JAN, WERONIKA, PROFESOR.

(.Profesor wchodzi gwałtownie poruszony, trzyma w ręku ziółkły pergamin).

PROFESOR (za drzwiami).

Dzieci moje!

WERONIKA. Głos stryja!

PROFESOR (do Jana), Patrz, Janie kochany!

JAN. Co to jest?

PROFESOR Radość wielka i żal niesłychany!

Wyborna tragiedya, mam już tkankę calą,

Lecz gdyby ci klejnoty znaleść się udało,

Ten skarb cię nie wzbogaci, czcza bańka, nic więcéj... JAN. Jaki skarb? mówisz, ojcze?

profesor. Juściż skarb książęcy!

Słuchaj mnie, wśród szpargałów, na półce, wysoko Ten pożółkły pergamin wpadł mi nagle w oko.

Ledwie już w pól zatarte dopatrzyć litery;

On mi jasno pokazał, jak dwa a dwa cztery,

Że pradziad twój ocalon w bojów chlubnym dymie,

Co z Henrykiem wykonał dzielą tak olbrzymie,

(ukazując popiersie).

On, który tak się słodko uśmiecha do wnuka...

JAN. I cóż? mów!

profesor. Arcydziełem będzie moja sztuka!

JAN. Przez litość, mówże daléj...

PROFESOR. Już się sposobiono

Do bitwy pod Arkami; wkoło grody płoną,

A najemne żolnierstwo dalejże w zatargi,

W krzyk o żołd, z ust się sypią przekleństwa i skargi, Wówczas wielki twój pradziad, mąż niezłomnej cnoty,

Na talary wymienił rodowe klejnoty,

Wypłacił żołd lancknechtom i nie szepnął słowa...

JAN, Co mówisz?

PROFESOR. Wygrał bitwę... i cóż się uchowa

Przed orlim króla wzrokiem? Henryk, jak przystało, Chciał księcia uposażyć daniną wspaniałą,

Ale wielki twój pradziad, on Rzymianin prawy,

Nie wziął nic, prócz królewskiéj przyjaźni i sławy,

W mieście Dieppe, gdzie w te czasy przebywał nasz książę, Wzywa biegłych złotników, przysięgą ich wiąże,

Każe błyszczące szkiełka poobsadzać w złoto,

W tym akcie są dowody — chodzi księciu o to,

By żony jego wnuków, obok cnót i krasy,

Nie znały innych ozdób na potomne czasy,

Okrom tych, jakie synom przekazuje z wiarą,

Pamiętne dokonaną dla kraju ofiarą!

Jan (wyciągając ręce do popiersia).

Wielki mąż!

^Kronika (na stronie). Bóg wysłuchał modlitwę sieroty.

J^N (odkrywają szkatułkę).

Więc, jak mówisz, fałszywe wszystkie te klejnoty?

Profesor (gwałtownie).

Co widzę? skarb!... to złuda... czy mnie oczy mylą?

Jan. Patrz, rodowe klejnoty odkryte przed chwilą.

PRopesor. Jam zmącił lwoję radość!... przebacz mi!... o biada!

(usuwa się na krzesło).

^An. Rozumiem dziś, co znaczy dar mego pradziada:

Skarb wiary, skarb miłości, skarb ofiary drogi!

Ou da mi radość życia w mej doli ubogiej,

Stokroć wyżéj go cenię, nad wszystek blask świata,

Z pamięcią wielkich czynów on wiecznie się splata.

Te brylanty bez ognia, te perły bez wody,

Świętej miłości kraju, — to żywe dowody,

Jeszcze gorycz bogactwa moje usta pali,

O! niechże Bóg odemnie ten kielich oddali!

Byłoż o co zabiegać, byłoż gonić za czeiu?

Ja wolę pracowitym pozostać oraczem!

(do Weroniki, podając jéj klejnoty),

Ta po moich prababkach spuścizna uboga,

Niech będzie twym posagiem, Weroniko droga,

Blask twoich czarnych źrenic stokroć cudniej płonie,

Nad wszystkie te klejnoty w książęcej koronie! ^Kronika. Skoro jesteś ubogi, kiedy kocham ciebie...

PROPESOlt (zrywając się).

Coś wyrzekła, dziewczyno? ho! przez Boga w niebie!

JAn. Wnet powiemy ci, ojcze, co to wszystko znaczy,

A teraz pobłogosław twéj dziatwie wieśniaczéj.

PROFESOR. Ten związek... taki zaszczyt na me stare lata...

Taki nawał wypadków... rzecz dziwnie się splata, Skarb... rodowe klejnoty... dawnych bogactw szczątek... Lecz klejnoty fałszywe... cały myśli wątek Splątał się w mojej głowie!.., Dziwy! istne dziwy!

JAN (prowadząc Weronikę do starca),

Pobłogosław nam, ojcze!... to mój skarb prawdziwy.

ZASŁONA SPADA.

BEZROBOCIE KOWALI.

BEZROBOCIE KOWALI.

Monolog,

Powiem wszystko, jak bylo, krótko, węzłowato. Kowale zniechęceni zbyt małą zapłatą,

Zabrali się do grewy. Zima twarda, wreszcie Głód ciężki na przednówku nawiedził przedmieście. W sobotę, w dniu zwyczajnej płacy tygodniowej, Wziął mnie oto pod rękę towarzysz cechowy,

I poszliśmy do szynku. Taiu starsi kowale (Mniejszać o ich nazwiska — nie wydam ich wcale) Rzekną do mnie:

— „Nasz majster, sztuka nieużyta^ Jeśli nam nie postąpi, będzie z pracy kwita.

Tłusty połeć smarować namże to przystało?

Ojcze Janie, bez gniewu przedstaw mu rzecz całą. Tyś pierwszy między uami powagą i laty.

Jeśli nam nie powiększy w dwójnasób zapłaty, Będziem poniedziałkować tak długo, aż może Pana majstra w zaciętym przełamiem uporze — Ojcze Janie, tyś z nami!

lla cóż, niema rady! Sędziowie, toć jam nie z tych, co na barykady Śpieszą jakby do tańca. Mnie słówko uie zmami Tych fraczkowych, co radzi kryją się za nami.

Cóż robić, druhy na mnie patrzeliby krzywo,

Więc rad nie rad do majstra pośpieszam co żywo. Właśnie z żoną i dziećmi siedział przy obiedzie — -Jąłem długo o naszej rozprawiać mu biedzie —

Jak komorne zdrożało, wzrosła ccua ehleba,

I jakże tu poradzić? do pracy sił trzeba.

Obliczam jego zyski, z tych rozsądnie wnoszę,

Że powinien nam płacy dorzucić potrosze. —

On słuchał mnie cierpliwie, tłukł orzechy dziadkiem, Wreszcie tak do mnie rzecze:

— „Mój Janie, Bóg świadkiem, Że cię cenię, boś człowiek, jakich dziś nie wielu, Dobrego mają posła w tobie, przyjacielu,

Dla ciebie zawsze będzie miejsce w mojéj kuźni, Lecz gdybym ich posłuchał, sam prędzej czy później Wyszedłbym na żebraka. Więc powiedz im, bracie, Od jutra żaden miejsca nie ma w mym warsztacie. Powtóż-że tym próżniakom com rzekł, ojcze Janie!

Mnie serce się ścisnęło.

Rzekłem: „Dobrze, panie!”

I wracam do gospody, powtarzam do słowa Całą rozmowę z majstrem, aż tu burza nowa,

Ilałas, tartas, a każdy klnie, na czćm świat stoi. Człek jakoś towarzyszom narazić się boi,

Dość, żem przysiągł z drugiemi stać silnie oporem.

Nie jeden z nas gdy do dom powrócił wieczorem, Gdy rozsypał na stole pieniądz — ręczyć mogę, Niemałą w głębi duszy uczuł pewno trwogę,

J nie usnął spokojnie na myśl, że mu długo

Nie przyjdzie znów się spotkać z taką kwotką drugą.

Ciężka sprawa! co począć? Ha! nasłanie boże!

Człek stary, więc do postu nawyknąć nie może,

A do tego ja nie sam; żona spracowana!

Kiedy wnuczątek dwoje wziąłem na kolaua,

(Zięć mój wielki ladaco, córka zmarła z inłudu) Gdym spojrzał w te usteczka, co nie znały głodu, Pokraśniałem i w sercu brakło mi otuchy.

Niebaczny! jamże pracy odprzysiągł się z druhy.

A wszak u nas przysięgi szanowane słowo!

Rzecz ciężka — jużcić muru nie przebić mi głową. Jak nie dotrwam, u braci w uiwecz moja wiara! Dopieroż kiedy z pralni przyszła żona stara,

Pęk chust mokrych dźwigając na bezsilnym grzbiecie, Jąłem rzecz opowiadać pomału kobiecie.

Stała jak słup nieboga, bez gniewu, bez trwogi, Tylko wlepiła oczy smutno wgłąb podłogi,

Zbladła i rzecze wreszcie:

— „Stało sio, mój miły,. Wiesz, nie lenię się pracy, ile zmogą siły,

Ja to zmogę, bądź pewien, ale żyć potrzeba,

A my na dwie niedziele mamy ledwie chleba.

Ja na to:

— „Rzecz po myśli ułoży się może!” Takem mówił, lecz w duchu nie żartem się trwożę, Człek z drużyną ścislemi pobratan ogniwy,

Wreszcie czyżby odstępca uszedł ręki mściwéj?

Za zdradę słuszna kara dosięguie go wszędzie.

I przyszła bieda ciężka. O, panowie sędzię, Wierzcie mi, choć to skwarno niedola dopieka,

Nie zostać mi złodziejem z uczciwego człeka.

Na myśl tę włos mi wszystek na głowie się jeży,

Nic nic usprawiedliwia w mych oczach kradzieży. Nawet rozpacz, co oczy zaślepia niekiedy —

Złodziej zawsze złodziejem, z nałogu czy z biedy, Nigdy myśl grzeszna w moję nie wkradła się głowę, Nawet wtedy, gdy w zimne wieczory grudniowe Niedola mnie za bary chwytała zawzięta.

Gdym widział drżącą żonę i głodne wnuczęta,

Przy kominie, gdzie węgli wy tlił się ostatek,

Ani plącz biednej żony, ani krzyk tych dziatek,

Ni widok ich odzieży podartej w łachmany, — Niechaj mi świadczy Chrystus ten ukrzyżowany, — Nie sprawiły^ by kiedy stanął mi przed okiem Czyn brudny, gdy człek nocnym otoczon pomrokiem Sięga po cudzą własność zdradziecko i zcicha.

Och! jeżeli w tej chwili zwolniala ma pycha,

Jeśli łzy z ócz mi płyną i serce się kruszy,

To dlatego, że obraz tych stanął mi w duszy,

Dla których tom uczynił, co się właśnie stało.

Z razu się jako tako biedę odganiało,

Był jeszcze chich, co mogła zastawiała matka,

Jam cierpiał. Dla nas izba jak ptaszęciu klatka, Zyć w czterech ścianach domu, dziękujęż ja za to! Tożem się i z więzienną zapoznał dziś kratą,

Czy tu, czy tam mi kwękać, jedno co do słowa!

A potém, żyć bezczynnie to męczarnia nowa,

Niech człowiek, co od dziecka przywykł do roboty, Założy ręce z musu — wnet umrze z tęsknoty.

Gdzie życie dla kowala? tylko z młotem w dłoni, Przy połysku ogniska — przy żelaza woni!

Ubiegło dwie niedziele, zabrakło na życie.

Jak błędny wybiegałem z izdebki o świcie,

Szedłem, gdzie oczy niosły z podniesioną głową,

Bo zgiełk wielkiego miasta upaja chwilowo Lepiej niźli alkohol; chociaż głód dobodzie,

Człowiek niby czasami przepomni o głodzie,

Aż raz kiedy pod wieczór stanąłem w swym progu, Patrzę, biedne żonisko na garści barłogu Tuli blade dzieciny; jakby mi wgłąb serca Utkwił nóż, pomyślałem —

„Jam to ich morderca!”

Wtem żona rzecze słodko:

„Wiesz, mężu, nie chcieli Wziąć w lombardzie na zastaw ostatka pościeli, Tylko trząsnąć, to wszystko w łachman się rozleci — Skądże my teraz weźmiem kęs chleba dla dzieci?

„Zniosłaś tyle, odrzekłem — cierp chwilkę, niebogo, Mnie powrotu do kuźni zabronić nie mogą,

Jam gotów znieść ich ostre przymówki i gniewy, ł poszedłem do szynku, gdzie przewódcy grewy Zbierają się co wieczór. Oj! bylaż tam chmara! Wchodzę, patrzę, nie wierzą — son że to czy mara? Oni piją za stołem, gdy drudzy mrą z nędzy,

Oni piją! tym zdrajcom, co starczy pieniędzy Na to wino, by nasze przedłużyć męczarnie,

To przekleństwo z ust starca nie ujdzie bezkarnie!

Do pijanej gawiedzi jam przystąpił śmiało. Spostrzegli wzrok mój błędny, mą twarz osowiałą, Co mnie wiedzie? — odgadli, nim przyszło do słowa, Świadczy i ch wzrok ponury, ich postać surowa.

Jam rzekł:

— „Szczerość przystała uczciwemu człeku. Mam sześćdziesiąt lat z górą, żona w późnym wieku, Dwoje wnucząt sierotek Bóg oddal méj pieczy, Sprzedałem wszystkie sprzęty, zastawiłem rzeczy,

Z świecą w domu nie znaleźć okruszyny ehleba — Dla innie łóżko w szpitalu — czegóż więcej trzeba? Ubogiemu starcowi domotać dni łatwo,

Lecz co będzie z mém biedném żoniskiem i z dziatwą? Bądź co bądź, ja powrócić wnet muszę do kuźni, Lecz aby na muie w cechu nie sarkano później, Więc wam się opowiadam. Dość trwałem w téj męce, Patrzcie na ten włos biały, na te czarne ręce,

Jam kowalem od dziecka, przebaczcież wy bratu, Pozwólcie mi samemu wrócić do warsztatu!

Chciałem żebrać, w tym celu wybiegłem na miasto, Godziż się do przechodnia tą rękę żylastą Wyciągać po jałmużnę, póki władnie młotem? Oniemiały mi usta. Towarzysze mili,

Przebaczcież wy Janowi, że pierwszy pochyli Stary grzbiet przyciśnięty niedoli brzemieniem, Dajcież wrócić do pracy! błagam was ze drżeniem! Cóż wy na to? czyż serca do dna wam wychłodły?

Jeden wystąpił naprzód i wyrzekł:

— „Tyś podły!”

Zachwiałem się na nogach, pierś skrzepła mi lodem. Spojrzę w oczy śmiałkowi: Na tém czole młodein Zepsucie wycisnęło głęboko swe ślady.

Oko zaszło mu bielmem, stał jak ściana blady; Rumieniec wcześnie z lica zegnała rozpusta,

Patrzał i śmiech szyderczy wykrzywił mu usta. Wszyscy zmilkli, dreszcz trwogi zbiegł drużynę całą. Jam słyszał, jak mi serce w piersi kołatało! Uczułem, że mnie wściekłość ogarnia szalona, Wołam:

— „Zmarnieją dziatki, umrze biedna żona, Nie pójdę do warsztatu, lecz klnę się na duszę, Przypłacisz ty, nikczemny, ja pomścić się muszę. Czas drogi... tu, w tym szynku rozprawim się krwawo. Jam pokrzywdzon, więc oręż wybierać mam prawo. Z młotem ci ja obeznau z dziecka Bogu dzięki, Lepiéj on niżli szabla przypadł mi do ręki.

Was biorę ja na świadków, towarzysze starzy,

Tu stańcie w rzęd, wy, młodzi, u progu na straży. Podajcież mi dwa młoty hartowne i duże;

Antologia Francusko,

Tyś urąga! starcowi, tyś pies podły! Nuże!

Zrzuć bluzę, pluń w garść.., żwawo... twój czas policzony.

Przepchnąłem się przez tłumy silnerni ramiony,

A krew mi w głębi serca biła tętućm wściekłem,

Z pośród stosu żelastwa dwa mioty wywlekłem. Zmierzyłem je oczyma, lepszy rzucam żywo W dłcń temu, co mnie mową skrzywdził obelżywą.

On nie dowierzał jeszcze. Na wypadek wszelki Stanął jak do odporu, wzniósł w górę młot wielki,

I rzekł:

— Także wam, stary, gniewać się przystało?

Jam nie pisnął ni słówka. Za odpowiedź całą Zamierzyłem dłoń z młotem, wprost ku niemu kroczę,

Młot nad głową mi straszno młyńca zafurkocze,

Idę wciąż, zuchwalcowi patrzę w oczy prosto.

Nigdy pies, gdy do ziemi przysiądzie pod chłostą,

Nie patrzy tak błagalnie na dłoń, co go smaga,

Jak on patrzał, do iskry zgasła w nim odwaga,

Nad głową się zjeżyły kudły rozczochrane.

Cofał się krok za krokiem, aż wsparł grzbiet o ścianę,

Drżący wzywał litości zezowatym wzrokiem.

Zapóźno już, niestety! Krew trysła potokiem, liyioż się nad kitu pastwić? istny podmuch piekła,

Między nami wnet struga czerwona pociekła.

Jednym miotu pociskiem jam strzaskał mu głowę!

Wietn, jakie na morderców wyroki surowe.

Poco rzecz okłamywać mową wyszukaną,

Nie chcę, by pojedynkiem zabójstwo przezwano.

Trup leży u stóp moich, mózg z czaszki mu ciecze,

W mą pierś ostre wyrzutu ugodziły miecze,

Skryłem oczy — och! strasznyż odwet się poczyna,

Uczułem cały ogrom boleści Kaina!

Stoję jak głaz — wtém druliy obieguą mnie kołem,

Chcą mnie ująć... drżę z trwogi... ja na nich skinąłem, Odskoczyli jak z procy... patrzą ua mnie łzawo.

Rzekłem:

— „Ustąpcie, bracia — sam się zdam pod prawo!“

Zrozumieli, jam wtedy podjął czapkę z głowy —

— „Złóżcie tu drobny datek dla dzieci i wdowy”.

Sami biedni jałmużnę posypnęli skoro.

Starszy druh poniósł żonie garstkę miedzi sporą,

A ja sam się oddałem w moc sądu bez zwłoki.

Ot i wszystko, na wasze zdaję się wyroki Moja sprawa zbyt jasna, ni zyska ni straci Na tém, co wam przebiegli rzekną adwokaci.

Jeślim ja opowiedział tę rzecz od początku,

To aby wam wykazać, jak z marnego wątku Nić, wysnuta niebacznie plącze się i gmatwa.

Ma już kącik w szpitalu moja biedna dziatwa,

Już zgryzota poczciwą zabiła mi żonę.

Z poddaniem przyjmę wszystko, cobądż mi sądzone, Kara mnie nie zatrwoży, łaska nie zaślepi,

Jeśli sąd każe umrzéć — odpowiem: tém lepiéj!

KLEJNOTY

ikdiOnsr OLOGh.

KLEJNOTY.

(Wytworny buduar rzęsisto oświetlony. Młoda kobieta w stroju balowym, cała błyszcząca od klejnotów, siedzi przed żwierciadłein)

Dziś bal! ja na bal idę wesoło i strojnie,

Trudno wyżyćby dłużej w téj nieszczęsnéj wojnie; Cierpieć głód, ciągle słyszeć te bomby nad głową.

Kto wić... może niebaczne ja wyrzekłam słowo?

Ej! nie!... Póki pod miastem grzmiały pruskie działa, Jam święcie mą powinność z drugiemi spełniała; Wszak rannym w ambulansie służyłam nie żartem,

Z tych rączek, oswojonych z Lisztem i Mozartem, Jakże chętnie bez względu na zimę okrutną,

Zrzuciłam rękawiczki i szarpałam płótno,

Choć mi serce pękało od trwogi i żalu,

Wszakże byłam w Szampini, byłam w Buzenwalu,

Jak żołnierz! I cóż komu ten balik zaszkodzi?

Wśród krewnych i przyjaciół poskaczem tam młodzi. Zbyt długo ta żałoba w uwięzi nas trzyma,

Miałażby mi bez tańca ubiedz druga zima?

Niechaj kto chce powie, nic widzę w tym grzechu, Dawno się usta moje zaparły uśmiechu;

Dawno bez tych klejnotów ja tęsknię jak dziecię Gdy mu zabiorą cacka.

(patrzy z zadowoleniem w zwierciadło). Włożyłam je przecie!

Jak cudnie ten naszyjnik stroi gładką szyję, Prześliczne te kolczyki, aż łuna z nich bije;

Jak ponętnie z kruczemi mych włosów uploty Mieszają się te perły; jak ten pierścień złoty

Utkany szmaragdami zdobi rękę białą:

Aż mi lica skraśniały i serce zadrżało.

Widokiem tych klejnotów niechże wzrok napieszczę.

Co to jest? jakieś zimne przejęły mnie dreszcze!

(spogląda na zegar).

Ha!... dziewiąta dopiéro, a jam już ubrana.

0 tryumfach wieczornych przemyślam od rana,

Aby blaskiem mych wdzięków i urokiem stroju Nacieszyć się dowoli; chciałam w tym pokoju Spędzić sama godzinkę swobodnie jak dziecko,

Z tym świadkiem, co mi pochlebstw nie szepcze zdradziecko’, Nim uderzy dziesiąta, długo czekać muszę.

(patrzy w zwierciadło, a potém zamyśla się),

(po chwili).

Pomne ja zeszłej zimy,.., dlaczegóż mi duszę Wiecznie mąci ta chwila? O téj saméj porze Siedziałam u wezgłowia chorego. Mój Boże!

Jak to czas szybko leci!... Był to kmieć ubogi,

Prosty żołnierz..., pamiętam, jak przyjął bez trwogi Smutny wyrok, gdy lekarz ogarnął oczyma Straszną ranę i szepnął: ratunku już niema!

A gdy ksiądz z Panem Bogiem stanął u tapczanu,

Mój nieznany bohater pokłonił się Panu,

W milczeniu prawą rękę przyłożył do czoła,

Jak żołnierz pod sztandarem, gdy trąba zawoła Walecznych do ataku!

Czuł się coraz gorzéj,

Przesiedziałam noc przy nim, a o brzasku zorzy Spojrzał w okno i rzecze: „Moja meta blizka,

Ostatni raz dziś dla mnie słoneczko połyska,

Co czynić? człeku bożej nie przełamać woli!

Jedno dręczy mię tylko... ojciec ma kęs roli

1 chatę i winnicę w Szampanii nad Marną;

Niemcy tam się rozsiedli, a co raz zagarną,

Nie prędko puszczą z garści... biedniż wy rodzice”.

I ścisnął wązkie usta i na blade Iiee Wystąpiła mu krasa, oko błysło żarem I z piersi przyciśniętéj niedoli ciężarem Wybiegło ciche łkanie... i nagle mi skréśli Smutny obraz zrodzony w chorobliwej myśli;

Tu, konskiemi kopyty stratowane plony,

Tam, dymiące się zgliszcza chaty rozwalonéj.

Obcy zasiadł wesoło z fajką u ogniska,

Głód, chłód, pomór i nędza boleśnie dociska.

I dziewczęta plockeuii znieważa zaloty,

I śpiewa pieśń.tryumfu, a w nadmiar sromoty Szablą ze krwi francuskiej jeszcze nie ociekłą Straszy wieśniaczą dziatwę... och, istne to piekło! (po chwili).

Tak, ów biedak, choć z książek nie uczył się wcałe, Jak dziwnie był wymowny w gorączkowym szale! Słowo jego natchnione wnikało w głąb duszy, Wskazał mi dom, gdzie żywot ubiegł mu pastuszy. Na ścianie wisi obraz, zwycięstwo pod Jeną, Wiekopoinnéj pamięci kupione krwi ceną:

Niemiec patrzy i bluzga słowy szyderczemi,

A dziadek, stary wiarus, pochylon ku ziemi Słucha, włos mu na skroni drży, biały jak mleko,

I pyta: rychloż trumny przytłoczy go wieko?

Rusza zwiędłemi usty, znać modli się z cicha,

I drżąc leje szydercy wino do kielicha!

(coraz smutniejszym głosem).

Słowa tego zmarłego wciąż dzwonią boleśnie W mém sercu, jego postać widzę niby we śnie. Słusznie mówił.,. — jak powódź zaleli nam sioła!

I długo pozostaną... bo Francya czyż zdoła Wydobyć tyle złota!... ach!... trzebaż go tyle!

(spogląda w zwierciadło i uimiecha się).

Jam doprawdy dziś piękna.. Czas jechać za chwilę, Śliczny strój... na tym balu niejedna dziś może Pozazdrości mi w duszy!

(z goryczą).

Ton bai.. o mój Boże! Niedawno cel mych pragnień... czemuż bez odrazy Myśleć o nim nie mogę... owiana w te gazy,

Strojna w perły, w rubiny, z utreiioną głową,

Dumna i piękna wnijdę na salę balową,

I blask mi dyamenty rozsieją po czole;

A tam co?.. płacz i nędza!.. tam cudze patrole Budzą ze snu wieśniaków... tam brzmi jęk niewieści! Tatn nasz wiarus nieszczęsny, gdy go wróg bezcześci, Odkrywa przed nim głowę z duszą zrozpaczoną.

Jak mi serce uderza... jak mi lica płoną!

Nie, ja na bal nie pójdę!

(zaciska oczy, potém spogląda ku drzwiom).

Co widzę? na Boga!

Jego trup, jego widmo stoi tam... u proga!

Uśmiecha się i pyta... jak drżący, jak blady...

— Snąć po téj strasznéj wojnie zatarte już ślady...

Snaé wolne od najazdu nasze wsie i miasta,

Skoro na bal pośpiesza francuska niewiasta Zdobna w perły, w klejnoty, w ten przystrój uroczy?

Zatrząsł się i surowo wzrok wlepia mi w oczy,

Wskazuje z pod całuna swoję pierś rozdartą I w myśli niby liczy, ilo złoto warto,

Które ja mam na sobie.

(po chwili z postanoimeniem).

Wiem, jak użyć trzeba Tych skarbów... w głosie jego słyszę wyrok nieba!

Precz z czoła te rubiny, te perły, to złoto!

Dziecięce te bawidła jak mi piersi gniotą!

Ten sznur przeczystych pereł ileż łez opłaci?

Wam topazy, szafiry, iść w okup za braci.

O! iluż ich od nędzy i sromu ocali

Ten.pierścień ze szmaragdu, ta brosza z opali;

Ta gwiazda brylantowa, co mi z czoła błyska,

Niech szczęście do cichego przywróci oguiska;

A ten drogi naszyjnik ocenion tak wiele,

On dwudziestu rodzinom przywróci wesele!

miarę jak mówi, zdejmuje klejnoty i składa je w pudelka rozrzucone

po stole).

Teraz pójdę na wieczór bez sztucznej ozdoby,

Silna mojćm ubóstwem, dumna z méj żałoby.

O Francyo! jak ty biedna, jak ty krzepka, młoda!

A gdy mię kto zapyta, co znaczy ta moda?

Odpowiem z dumnćm czołem: wamże pytać o to?

Mój brat zażądał złota... i dałam mu złoto!

OSOBY:

MARTA.

daniel, syn jéj dziesięcioletni. daniel, nauczyciel wiejski.

dzieje się w Hawrze w blizkości portu.

SCENA PIERWSZA.

MARTA. — HENRYK.

(Marta w grubéj iaiobie siedzi przed wystawą naprzeciw morza. W porcie ruch wielki, majtkowie ładują okręty).

HENRYK. A więc dziś odpływamy?

Marta. Tak, dziś, drogie dziecię...

Henryk. (wesoło).

Zwiedzać kraje nieznane... ach! jestże na éwiecie Większa radość?...

Marta. Trudno znieść już więcéj,

Niźlim zniosła przez kilka ostatnich miesięcy! Gdziekolwiek się obrócim, nie zbraknie nam chleba, Płyńmy więc pod nieznane Ameryki nieba;

Tam, pracą nowe sobie utorujem drogi,

Tu, kiedy spojrzę w przyszłość — cała drżę od trwogif Spieszmy więc.

Henryk. A czy będziesz tam, matko, spokojna?

Marta. Mam nadzieję, mój synu!

(Chłopak odbiega na morze, matka spogląda za nim).

Ta przeklęła wojna!

Och! wydarła mi męża, ojca wzięła tobie!

I gdybyż choć na drogim zapłakać mi grobie?

Gdzie ten grób? kto wić o nim? biednyż ty, sierotko,

Co uśmiechasz się do mnie tak wdzięcznie, tak słodko, Twój-by los miał być taki? nie dopuść że, Boże!

Kraju mój! gdzie mi pierwsze błysło życia zorze,

Twa mowa, jak czarownie potrąca mi ucho,

W niéj to, słowo miłości wyrzekłam z otuchą,

W niéj maleńki mój synek dał mi matki imię!

O! jakież to pociski sprawiły olbrzymie,

HENRYK.

MARTA.

HENRYK.

MARTA.

HENRYK.

MARTA.

Że dziś mnie twe powietrze dławi tak grobowo,

Przez ciebie on sierotą, przez ciebie jam wdową!

(powracając).

Jakże huczą te fale: nie śeignąć ich wzrokiem. Wesoło-ć to po morzu żaglować szerokiem!

(wskazując na morze).

Cóż to za chmura, matko? widzisz, jaka sina...

Statek dąży do portu, dym bucha z komina.

Dziwnież to morze piękne! widziałem w przystani,

Jak się snują majtkowie wkoło spracowani.

Ładują nasz parowiec i gwarzą ochoczo,

Flagi z wiatrem na masztach jak wstęgi furkoczą, Murzynek, mniejszy jeszcze ode mnie chłopczyna,

W górę, istna wiewiórka, po linach się wspina.

Co tam ruchu! co gwaru! zawalon brzeg długi:

Tu, beczki z owocami, tam, w klatkach papugi, Powietrze przesycone olejem i smolą.

Gdzie rzuć okiem, na płótnie wypisano wkoło: Walpareso, La Plata, Hawanna i Chili.

Popłynąć już na morze radbym w jednej chwili;

Niech burza szarpie żagle, niech maszty pokruszy, Tém lepiej — na przygody mam dość hartu w duszy! Niech rozbije się statek, ja przez wściekłe fale Na kruchym złomie masztu sam siebie ocalę.

Czytałem Robinsona... zapomnieć go trudno,

Gdy morze nas wyrzuci na wyspę bezludną,

Pobuduje ci chatkę z gałązek i trzciny,

W pracy długie nam łata zbiegną jak godziny I będziesz tain szczęśliwsza niż tu w tłumie ludzi, Radość może znów uśmiech na twych ustach zbudzi. Dziecko!

(na stronie). Jak się w tym wieku dziwne myśli plotą! On zapomniał już ojca! biedny ty, sieroto! głośno), Nim statek naładują, pobiegaj tam jeszcze! Spieszę, matko.

Chodź, synku, niechaj cię popieszczę! (Całuje Henryka; potém chłopiec odbiega).

SCENA DRUGA.

MAKTA (sarna).

Ciężkie mi to wygnanie, lecz zachowam syna.

Czuwać nad nim, to święta powinność matczyna,

^NIel,

^ARta.

^ANiel.

^ARta.

^niel.

^arta. ^NlEL.

W nim świeci mego szczęścia promyczek ostatni!

Na toż go mam wychować, by z paszczy armatniéj Zmiotła go pierwsza kula? Francy o, iuasz-że prawo Żądać takiej ofiary? Ojciec spłacił krwawo Dług za siebie i syna! I czegóż się trwożę?

Ou pod darnią grobową potępi mnie może!

On powić, że bezmyślnie oddalam się z wioski, Gdzieśmy życia poranek przeżyli bez troski,

Że chcę gonić po świecie ułudę zdradziecką,

Że od progów domowych odrywam to dziecko!

Dziś krwawą postać męża widziałam ja we śnie,

Ten obraz w myśli mojej tak utkwił boleśnie!

Ocalić go... to życia mego cel jedyny;

Czytam w głębi swój duszy... nie widzę w niej winy; Wszak miłość macierzyńska wszystko w niéj żwycięża (spostrzega zbliżającego się Daniela),

Co widzę? stary Daniel!.. tak... przyjaciel męża.

SCENA TRZECIA.

MARTA. — IJANIEL.

Odpływasz?

Dziś wieczorem.

I on?

Nieinaczéj.

Posłuchaj mnie cierpliwie: w téj szkółce wieśniaczéj, Gdzie uczą abecadła ubogie chłopięta,

W sercach tam dobra wola i prostota święta,

Co się w myśli urodzi, z ust wybieży łatwo!

Otóż gdy się rozeszła wieść pomiędzy dziatwą,

Że kiedy nasz widnokrąg czarna chmura słoni,

Ty odjeżdżasz z Henrykiem,.. wynaleźli oni Słowo, co rzecz określa w ich sposobie szczerym.

Jak zwą twojego syna? zwą go dezerterem! Przyjacielu!

Nie przeczę, chłopiec jeszcze mały, Rozrządzać jego losem prawa moc ci dały,

Lecz powinność przed prawem, tu znaczy coś więcéj. Czyżeś ty oświeciła ten umysł dziecięcy?

MARTA.

DANIEL.

MARTA.

DANIEL.

MARTA.

daniel.

MARTA.

DANIEL.

MARTA.

DANIEL.

MARTA.

DANIEL.

MARTA.

DANIEL.

MARTA.

DANIEL.

MARTA.

DANIEL.

MARTA.

DANIEL.

Czy z twych ust macierzyńskich posłyszał on, Marto, Że nam ziemię alzacką z pod serca wydarto,

Że wzięto Metz i Strasburg! że my cierpim srodze — Ból, jaki cierpi wiarus w postradanéj nodze;

Czy on wié, że dziś straszna przypadła nam dola?

Że ojciec krwią obroczył Freszwillern pola’?

Wié, lecz to w nim ku matce uczuć nie zagłuszy,

Zna całą moc miłości w méj zbolałej duszy;

Gdybym go stracić miała! włos staje mi z głowy. Marto!

Czy ty pamiętasz ten wieczór wrześniowy? Mąż poszedł, na myśl o nim drżałam niespokojna, Tylko co się zaczęła ta nieszczęsna wojna,

Ktoś we drzwi zakolatał... goniec smutnej wieści Wręczył mi krzyż i pismo!... szalona z boleści Pobiegłam do Henryka... spał... wsparta o loże, Zawołałam w rozpaczy, ach! ocal go, Boże,

Dla matki!

I dla Francyi, dodałem ja z cicha. Zamałoż to goryczy z jednego kielicha?

Ona wzięła mi męża... to dość!..

O! nie lobie

Nikczemnie zbiegać z pola.

Wiem dobrze, co robię!

Zostań!

Dzisiaj od lądu odbija nasz statek. Niepodobna!

Ja nie mam serca rzymskich matek!

Ty jutro pożałujesz chwilowego szału.

Wszak mam prawo do syna. Jadę dziś.

Pomału...

On także synem Francyi.

Ona polną czaszą Pije krew własnych dzieci.

Powinnością naszą

Służyć jéj!

W jéj dziś imię brat morduje brata!

Marto! mąż twój cię słyszy!..

On sam z poza świata: Uciekaj! — tajemnemi woła na mnie słowy.

Ty bluźnisz!

SCENA CZWARTA.

CIŻ I HENRYK.

Henryk (żywo). Matko! Matko! już statek gotowy.

Para bucha! — czas w drogę — mówili majtkowie.

(spostrzegając Daniela).

Pan Daniel tul Daniel. Henryku!

Marta. Nic wierz mu... on powie,

Że trzeba nam pozostać... on w sprzeczności ze mną Nazwie ci tę żeglugą włóczęgą daremną;

On poszepnie ci imię twéj rodzinnéj ziemi,

Myśl twą będzie kołysał złudy kłamliwemi.

Nie słuchaj go, Henryku! on tobie wywróży Słoneczne dui pogody po klęskach i burzy.

Wskaże ci mężne hufce, jak kroczą do granic,

Łzy matek, życie synów, on wszystko ma za nici Niechaj młodzież krew z serca do kropli wytoczy,

By na chwilę przedłużyć jego sen uroczy!

On ukaże ci naród splamiony niesławą,

Rozbudzi proch umarłych pod grobowca trawą!

Strzeż się! niech cię nio zwiedzie głos tego człowieka! Daniel. Jesteś w błędzie... wiem, Marto... wiem... ciebie tam czeka Błoga cisza i spokój i pomyślność może...

Płyń, niebo tak błękitne — tak łagodne morze!

Poco zwłóczyć?.. płyń, Marto! niech para skrzydlata Na przestrzenie nowego poniesie was świata,

Kędy gleba słonecznym promieniem spulchniona,

Ledwie tknięta lemieszem z żyznego wam łona Wyrzuci skarb w zapłatę pracowitéj dłoni, l złotemi wam kłosy na tryumf zadzwoni.

O taki złoto dziś wszystkióm.. czyż wahać się warto? Tam szczęście, nowy Eden! — płyń tain, biedna Marto! Dla człowieka, co liczy, co kocha sam siebie,

Poco ścigać czcze złudy po marzeń gdzieś niebie?

Siać, zbierać z jakiej roli, kto się troszczy o to?

Ta, nie ta, każda dobra, skoro daje złoto.

Mniejsza, czy kości ojców próchnieją w téj ziemi,

To przesądy odwieczne! czas nam skończyć z niemi, Szczęśliwy, kto nie patrzy w dniu klęski i sromu,

Na walące się w stosy belki swego domu,

AhtologU Ffanouika.

ia

Na krew z tysiąca piersi rzekami pociekłą:

Uchodź, Marto! wszak widzisz — Francya istne piekło!

(po chwili z ytęboką boleścią).

Wiek żelazny szerokie roztworzył nam wrota.

Naród przyszedł do tego przełomu żywota,

Z którego Bóg go tylko może dźwignąć cudem.

Czy stanie się w przyszłości jeszcze wielkim ludem? Nie wiem... to, na com patrzał własnemi oczyma,

Słabą daje otuchę! Czemuż Bóg mnie trzyma?

Lżej by mi na spoczynek zstąpić w trumnę cichą.

Ludu, zgrzęzły w ślepocie, opętany pychą,

Gorzką prawdę z pod serca rzucę ci przed oczy!

Kiedy na szkolnych ławaeh dziatwa mnie otoczy I gdy mnie zapytają pacholęta drżące:

Skąd na kraj nasz runęło tych gromów tysiące?

Tych plag ciężkich powody, wskażę z prawdą ścisłą, Powiem, ile łez wrzących z mych powiek wytrysło, Niech osądzi ta dziatwa w swojej duszy prostej,

Ile był zasłużonym ten bicz bożej chłosty?

Powiem, jak straszną siłą dąl wicher szalony,

Nad krajem stratowanym cudzemi zagony,

Jak licznych klęsk nawałem rozwścieczeni srodze Miotali sobie w oczy żołnierze i wodze Obelżywe zarzuty podłości i zdrady!

A gdy wielkiego miasta trzęsą się posady Pod gradem bomb, ta gawiedź, co ma nad nim straże Czeka, rychło tryumfy w krwi bratnie, j pomaże! Powiem dzieciom, jak wobec już niechybnej zguby, Szamoczą się stronnictwa, jak szaleją kluby;

Jak w téj ostatniej klęski i sromu godzinie,

Gdy strumieniem Izy płyną i krew rzeką płynie,

Gdy Paryż składa oręż pokonany głodem,

A zwycięzca jak wryty stoi tuż pod grodem I wzrok wlepia w olbrzyma... i zdjęły go dreszcze,

Nie śmie stąpić... i pyta, azali żyw jeszcze?

W takiej chwili... och! lica rumieńcem mi płoną! Krwawa tłuszcza pochwycą chorągiew czerwoną,

Bez ojczyzny! bez Boga! obala lad stary,

Pełneini sieje garśćmi mordy i pożary,

A Niemiec nasze zgliszcza (trzy łun blasku liczy,

I na cześć ich wychyla puhar biesiadniczy!

HENRYK. A więc wszystko przepadło! O! serce mi pęka!

Mów, mistrzu!

^Aniel. Nie przepadło! jeszcze boża ręka

Wydźwignie nas z odtnętu! Ja, chłopcze kochany,

Rozpalone żelazo przyłożę do rany

Mych dziatek, aby zniszczyć do gruntu tę pychę,

Co jady zatrutemi kazi strca ciche,

Gdy słuchać będą łzawi z pochyloną głową,

Z głębi serca pociechy wyrzucę im słowo.

Henryk (Żywo). Cóż im powiesz?

^ANiel. Ach! powiem, że w téj zawierusze

Świeciły czystym ogniem bohaterskie dusze,

Że w téj młodzi, co biegła od pługa na hasło,

Ni barki nie omdlały, ni serce nie zgasło.

Powiem, jaki do czynu skory duch w narodzie,

Jak Paryż bohatersko trwał w chłodzie i głodzie.

Jak nad marny dobrobyt cześć w wyższéj miał cenie, Powiem, jak umierali dzielni w Chatodenio,

Jak z namiotów, sterczących po kraju szeregiem, Szamotanych zamiecią, przywalonych śniegiem,

Żołnierz poglądal w górę, ku chmurnym niebiosom,

Za gwiazdą, co sprzyjała niegdyś naszym losom

I pewien, że z chmur błyśnie, jadł z wiarą chleb czarny,

I podsycał wciąż ziemię zdrojem krwi ofiarnej.

Te ostatnie narodu opowiem im dzieje,

I zbudzę w sercach dziatwy miłość i nadzieję,

Uczucie powinności wszczepię w nie od miodu.

I powstaną z téj dziatwy mściciele narodu!

HEnryk (z zapałem). Mściciele!

“AUTa (gwałtownie do Daniela), Stój, niebaczny! odwołaj to słowo! Nie przystałoż mu czuwać nad matką, nad wdową? Wszak ty sam, gdyś obliczał nasze smutne klęski,

Przy okrzykach tryumfu gawiedzi zwycięskiej,

Zwątpiłeś o narodzie! chcesz, by mi wydarto Ostatnią tę nadzieję?

^Niel. Posłuchaj mnie, Marto,

Człowiek prosty, ja nie mam téj siły proroczej,

Co rozdziera mrok czasów, ale mi na oczy Zimny całun niewiary nie upadł grobowo;

My po tych krwawych klęskach urośniem w moc nową,

. Przyćmiona gwiazda nasza znów ludom zaświeci.

ARTa (ukazując Henryka). To dziecko...

^Nieł (do Daniela). Przyszłość Fraucyi w was spoczywa, dzieci! Nim godzina uderzy, nam tylko przystało Karmić w was święty zapal i wolę wytrwałą.

ir

MARTA.

DANIKL.

MARTA.

HENRYK,

DANIEL.

A gdy nowa pobudka na hasło zadzwoni,

Czarny włos nasz, jak mleko zbieleje na skroni

I ręką wam zgrzybiałą nakreślim znak krzyża!

Już naród lekkomyślny do zguby się zbliża,

Poco w oczy nam rzucać tumanem uroczym?

Brakło serc!...

My szkół mistrze serca przeistoczym! Dajcież synów, te płonki, jakie nagiąć łatwo;

Nasza święta powinność czuwać nad tą dziatwą — Karmić ją zdrowćm ziarnem.

Daremna otucha.

Próżny sen i nic więcej.

Matko, skłońmy ucha!

Jeśli Francuz, odrodzon w téj próbie ogniowej,

Chce śmiałą wstąpić nogą w tor żywota nowy,

Jeśli zwodnych mamideł otoczon tysiącem,

Wzgardzi zatrutą księgą i słowem durzącem,

I przed prawa powagą sam karku nakłoni,

Jeżeli się w szalonej powstrzyma pogoni Za krwawym i ohydnym bezrządu potworem,

Jeśli szatański posiew zniszczy w sercu chorem:

Wtedy zmyjem policzek, co nam wrósł do twarzy,

I stary miecz Brcnusa znów szalę przeważy!

Prawnuk dzielnych krzyżowców i oracz od pługa,

I kupiec spanoszony, wyrobnik i sługa,

Ogarnięci tym żarem, co gdy buchnie z duszy,

Roztopi lodowiska i skały pokruszy,

Na gruzach starych waśni złączy brata z bratem

I uświęci serc węzeł ofiary chryzmatem!

Matko! głos twej rozpaczy dał radę zdradziecką!

My uciekać nie możein...

Szalone ty dziecko!

Coś uczynił, Danielu?

To powinność święta MARTA (do Henryka). Chcesz tego?

HHNRYK. Matko! dzięki!

marta. Pierś moja ściśnięta,

Lecz z za chmur mi połyska lepszéj doli zorze.

Panie, ocal mi syna!

DANIEL (podnosząc ręce). Ocal Francyę, Boże!

HENRYK.

MARTA.

DANIIiL.

III. Z AUGUSTA BARBIER »).

Wzgórza Erynii.

W dniu, gdym pożegnał moich ojców ziemie, Wzgórków Erynu tak uroczy cień,

Na pierś tęsknoty upadło mi brzemię.

Gdzie tych domowych zaczerpnąć już tchnień? Wszystko tam cudne — i on strumyk wązki,

Co skrapia łąkę przez szczeliny skał,

Rosa, co srebrzy rankiem drzew gałązki!

Tychżebym czarów ja przepomniéć miał?

Pomnę, jak biedni pół nago i boso

Na pomost hurmem tłoczymy się wraz,

Niech okręt fale daleko poniosą,

Tam lepsza dola może spotkać nas!

Nędza tu nasze opustosza ściany,

Tu glód nas morzy wpośród własnych pól,

W mróz nam odzieżą dziurawe łachmany,

Których angielski nie doniszczył mól!

^ ’) August Barbior ur. w r. IBOIj, zmarły w ISSS. Pierwszy rozgłos zjednały Osi ’wydano p. t. Jamhy w krótce po wypadkach lipcowych l S“ i O roku.

biczem chloszoze on tłumy kandydatów, wdzierających się na urzędy. Satyrze p. t. La Curre porównywa ten tłum do sfory gończej, chciwej krwa-poruszony nędzą i pracą nad siły robotników angielskich a szcze-iniéj irlandzkich, odzywa się na rzecz ich, z głębokióm politowaniem, w imię ^Ważonej ludzkości.

Czemuż to drudzy — plon jedzą bogaty,

Z posiewów naszych, gdy my cicrpim głód? Dlaczego drudzy tkają miękkie szaty,

Z bieluchnej weluy naszych licznych trzód? Ziemiaż to matka mlekiem nie wyżywi

Dziatwy zrodzonej z krwi jéj własnych żył? Z obcego łona czemuż nieszczęśliwi

Musimy do życia czerpać nowych sil?

Dawno wiatr zrodzon pod miesięczną gwiazdą

Pcha nasze łodzie wśród bezbrzeżnych mórz! Dawno prom bije w nasze stare gniazdo,

Czyni tę ziemię krajem wiecznych burz! Gniew i pogarda niby grad szalony

W te żyzne pola wiecznie tną a tną, Mialżeby w końcu nasz Eryn zielony

Stoczyć się w chłodne czarne duo?

Szczęśliwe trzody! dla was koniczyny

Kwitną w rozdołaeh u stóp naszych gór,

W cienistych lasach szczęśliwe ptaszyny

O rannej rosie wam zawodzić chór,

Z łąki skoszonej woń siana tam bucha,

Z trawą kryniczny pogwarza tam zdrój,

Nad wodą kwitnie szezawik i rzerzucha,

Jakżeś ty piękny — ach! Erynie mój!

Londyn.

Niezmierzona to przestrzeń, skrzydcłby nie stało Jaskółce, by przez dobę przelecić ją całą! Zdaleka, niby opok granitowe złomy Widzisz gmachy, pałace, pomniki i domy.

Snadź wieki je bez ładu naniosły w stolicę. Widzisz czarne, kominy, przemysłu dzwonnice,

Z paszczęką wciąż rozwartą szeroko, przez którą Z żarzącego kadłuba dym wali się chmurą. Widzisz strzały gotyckie, jak w niebo wybiegły Przez tumany mgły szarej po nad góry z cegły,

I tę rzekę falistą, co swe brudne męty Przetacza wśród pagórków bystremi zakręty,

Straszna jak Styks piekielny — czy widzisz brzeg z brzegiem Łączą mosty na polach olbrzymim szeregiem,

Jak rodyjskie kolosy, pod luk ich w swobodzie Wpływają lasem maszty, okręty i lodzie,

W świat roznosi szeroki ta przystań cuchnąca Płody pracy wytrwałej narodów tysiąca!

Widzisz one warsztaty i sklepy, co chłoną Wszystkie ziemi bogactwa w swe potworne łono,

Widzisz, jak na tém niebie kłęby chmur się kupią,

Jak słońce na świat patrzy stąd źrenicą trupią,

Jak strutcmi wyziewy zasnute wokoło Wychyla z pod całuna chorobliwe czoło.

Widzisz, jak w tym szalonym ziemskich trudów steku Zwolna iskra promienna zagasa w człowieku:

Tłum, zanurzon w ciemności, złych popędów słucha,

Garścią chwyta za złoto — a zatraca ducha!

W. Z EUGIENIUSZA MANUELA

Do czytelnika sonet,

Pod osłoną mchu i trzciny,

Czasem wzrok twój napotyka Tajemniczy prąd strumyka,

W którym poją pierś ptaszyny.

Kędyż strumyk ten pomyka Z tych zielony ch mchów i trzciny? Wpośród leśnej gdzieś gęstwiny, Niedostrzeżon głucho znika!

I bez celu długo bieży,

I ogarnia coraz szerzej Brzeg zielony a kwiecisty.

Tak mój strumień cicho płynie Wśród murawy po dolinie,

Pij-że śmiało — wszak on czysty!

’) Eugieniusz Manuel urodzony w r. ISS’), od młodu oddany zawodowi profesorskiemu, iuimo licznych prac obowiązkowych, wyśpiewa! mnóstwo pełnych uroku pieśni. Zachęcony otrzymanym wieńcem akademickim, napisał jedno-aktową komedyę wierszem, p. t.: Robotnicy. Publiczność przyjęta z zapałem sztukę.“ Akademia przyznała pierwszą naprodę autorowi. Nieco później Manuel wystąpi! z nowym dramacikiem p t. Nieobecny, obsypanym zarówno oklaskami. Od lat kilku mianowany głównym Inspektorem wychowawczych zakładów we Francyi, poeta umilkł, przyciśnięty wielkim nawałom pracy.

Uderz w skrzydła.

Ty cierpisz, ja zgaduję, co twa boleść znaczy,

Nie śmiesz zdruzgotanego podnieść w górę czoła. Twoja dusza rozdarta, w bezsilnej rozpaczy Odtrąca żal, co z prochu podźwignąć ją zdoła.

Gdy obliczasz skażone twego życia plony,

Oddajesz za wygraną: czyż walka skończona?

Twe serce kryje w głębi płomień niedotlony,

Ty musisz go rozdmuchać krzepkiém tchnieniem łona.

Uderz w skrzydła, otrząśnij tumany złowieszcze, Duch gotów do polotu odrodzi się jeszcze.

Po nad gwiazdy — potężnie skrzydła go poniosą,

Nieraz piana powierzchnię wód krynieznych splami I w przelocie jaskółka dotknie jéj skrzydłami,

Lecz w słońcu je osuszy wykąpane rosą.

Sukienka.

Hałas i tartas w izdebce ubogiej;

Nigdy tam słonko nie padnie na ściany! Ledwie nadedniem robotnik pijany Z klątwą na ustach powrócił w swe progi, Zaspał téż ranek, gdy ze snu ockniony Dźwignął się z łoża, ciężko stopy wlecze, Dobrego słowa nie rzeknie do żony, Dobrego słowa żona nie odrzecze.

Głodny, śniadania domaga się żwawo Jedno i drugie w bezrozumnym gniewie. Dobrze wie, czego wymagać ma prawo, Lecz jak ma czynić, żadne o tém nie wie. Oboje winni, starym téż zwyczajem Winyjia siebie zwalają nawzajem.

— „Gdzieżeś to była? odpowiedz, niegodna”!

Mąż groźno pyta spieniony od złości.

— „Gdzie? po robotę, jam od wczora głodna.

Tyś hulał w karczmie, mnie chłód ściął do kości!”

— „Piłem, bo chciałem”...

— „Chodziłam, bom chcia

Kto mi zabroni?”.

— „Latawcze przeklęty”!

— „Nędzny pijaka”!

I walka zawrzała Groźna i straszna, i zebrane męty Z serc wybuchnęly przez usta potokiem.

Szydercze słowa kaleczą jak gady;

Sięgają w przeszłość rozżalonym wzrokiem.

Mąż wreszcie rzecze:

— „Skończmy raz te zwady,

Już tego dosyć, aż mi głowa pęka.

Sam chyba szatan skojarzył to stadło.

Takie pożycie, to hańba, to męka,

Kaz-by te pęta rozerwać wypadło;

Z odrazą patrzę na te brudne śoiauy,

Gdzie się stóp moich czepiała niedola,

Człek tu jak w grobie żywcem pogrzebany,

Potrzeba skończyć”!

— „Uezyńże jak wola,

Lepiéj się rozstać — kobieta odpowie —

Dawno to słyszę, pogróżka to stara,

Przecie rzecz zawsze kończy się na słowie”!

— „Już cierpliwości przebrała się miara,

Za długom znosił”!

— „To śmierć”!

— „Istne piekło! Lecz nie uciecze to, co się odwlekło”!

— „Precz więc z tych progów! kobieta zawoła — Czas nam obojgu odetchnąć w swobodzie Wyżywić siebie ta ręka podoła,

Mam krzepkie siły, głód mi nie dobodzie.

Idź-że do szynku, pij.. — hulaj tam śmiało,

A od tych progów wara! strzeż cię, Boże!

Chociaż-byé we drzwi kołatał noc całą,

Klamka zapadła — ja ci nie otworzę!”

— „Niech i tak będzie.,. toć rzecz nie skończona; Połowa sprzętów, mnie z prawa należy

Jam ci se kupił, chcesz widzę, szalona,

Bym stąd nic nie tknął — prócz własnéj odzieży! Więc do podziału to moje, to twoje,

Śpieszmy co żywo”!..

— „Piękne mi podziały! Kiedyś ty w karczmie marnował dzień cały,

Jam pracowała, ile sił, za dwoje;

Biedne me sprzęty!.. ale mniejsza o to,

Nic z twojej laski nie chcę mićć, niecnoto”! Poczęli dzielić dobytek ubogi I pot obojgu ciecze strugą z czoła,

W izdebce wszystko zburzyli dokoła,

Mąż radby rzucił wnet obmierzle progi,

Żwawo się krząta, milczący i blady.

Przewraca stołki, wyciąga szuflady,

Przyśpiesza dzieło bezbożne a płoche.

Szarpią swe gniazdo, szamoczą je wzajem.

Byle ofiary i miłości trochę,

To gniazdo przecie mogło być ich rajem.

Na dużym stole, na łóżku, na ziemi Pokładli graty, na poły się dzielą Całą chudobą — sprzęty ubogiemi,

Szkłem i bielizną, farfurem, pościelą.

I wykonali oboje bez trudu

Smutny ten rozwód, co nieraz u ludu

Spełnia się, prawa nie wsparty wyrokiem.

Radzi oboje z niemiłej wyjść spółki,

Więc się krzątają, by skończyć przed zmrokiem.

A wtém robotnik zdjął z wysokiej półki Mały tobołek płótnem obwiniony.

Dawno go ręka nie tknęła niczyja,

Bo stęchł i pożółkł..

— Cóż to? — pyta żony,

I ręką skorą tobołek rozwija.

Patrzy... sukienka i czepeczek biały.

Wzrok ich się spotkał — krew się w żyłach ścina, Toż to po zmarłej dzieweczce ich małej Spuścizna cała! pamiątka jedyna!

Drżą... milczą... stopy wrosły im do ziemi,

Wskroś błyskawica serca im przeszywa,

Postać dzieciątka stanęła przed niemi W téj sukieneczcze — bieluchna, jak żywa;

— To moja własność”! rzecze mąż, przyciśnie

Drogą pamiątkę do piersi wzburzonéj.

— „Ty jéj nie weźmiesz”! wzrok jéj gniewem błyśnie,

I trupia bladość twarz powlekła żony.

„Jam ją uszyła! — nie oddam jéj”! rzecze.

— „Musisz”!

— „Nie; nigdy! — wszak to skarb mój cały! Zabieraj wszystko, szalony człowiecze,

Ale mi nie tknij téj sukienki białéj.

Dziecinko moja, ty żyjesz u Boga W gronie aniołków, a za twemi élndy Szczęście odeszło od mojego proga,

Dziś tu inaczej, ha! nie ma już rady”!

I z rąk mężowskich wyrwie jak liść drżąca Drogą pamiątkę, on puścił ją z dłoni,

Z pod powiek matki Iza spadla gorąca Na zwiędłe lice i pamięcią goni Cichego szczęścia dni zbiegłych niewiele,

Gdy w tę sukienkę, w tę czapeczkę białą,

Śliczne dzieciątko stroiła w niedzielę,

Rozradowana sąsiadek pochwałą.

I drżącą ręką, spłakana i smutna,

Znów drogie skarby obwija w skraj płótna.

— „Czemuż nie wcześniéj — poszepuie do siebie,

Dziś już zapóźno”!

„Nie późno, kobieto!

Gdy to dzieciątko, co u Boga w niebie,

Wróciło do nas, i świętą p dnietą Tknęło nam serca, kiedy nam nieboże Swoją chudobę rozkroić wzbroniło,

Odpuśćmyż sobie krzywdy w imię boże;

Drogą wspomnienia zjednoczeni siłą!

Ja stąd nie pójdę — ty przebacz mi, droga”

Siadł, snadź wyrzuty serce mu rozdarły.

— Ty drżysz! pobiegła ku niemu nieboga.

— Dziękujmy, szepną, dziecinie umarłej!

Alma mater.

Tysiące się rozbiegło w różne świata strony,

W ich sercu z mych posiewów zrkwitł plon zielony.

Niech się zżyma sofista, wymyślać mu wolno,

Na spleśniałą rutynę, na metodę szkolną,

Niech grom rzuca na mistrza pedantyzm jałowy,

Że przebojem pcha uczniom łacinę do głowy,

Że gdy szumne wyrazy płyną mu przez usta,

Nie zadrgnie tętnem życia pierś chłodna a pusta,

Że w todze bakałarskiéj, w doktorskim birecie Rad z kostnicy wy włóczy historyczne śmiecie:

One widma zagrzęzłe w przeszłości dalekiéj,

Co głucho pod całunem przespały dwa wieki.

Młodzieży! ty odpowiedz — z naszych czasów łona Błysnęłaż po nad światem jedna myśl zrodzona? Wzbił-że się okrzyk chwały, miłości lub gniewu, Wybujal-że klos jeden z świętych cnót posiewu, Zabrzmiał-że chór pochwalny w cześć wielkiéj ofierze, Byśmy nie przy klasnęli gorąco a szczerze.

Wyprzedziłyż nas czasy? kto wyższe ma prawo Że żyjern zagrzebani pod wieków kurzawą,

Zaprzecz, dzielna młodzieży, gdy powie bluźnierca, Żeśmy nie wykrzesali iskry z twego serca!

Bóg mi świadkiem od chwili, kiedym pełen wiary Przyłożył pracę własną do wspólnej ofiary,

.Świat w obrębie tej szkoły odbity ujrzałem,

Prawda była mi celem.. pięknoi — dealein.

Dumny z cennej pszenicy, którą siać mi dano,

Rzucałem ją na zagon z plew marnych owianą. Bakalarka mi prostém nie była rzemiosłem,

Do zamierzchłej przeszłości duszą nie przyrosłem, Nigdym świętego żaru w dziecka piersi żywéj Rzymskieini ni greckiemi nie ściskał ogniwy.

Tylko prawo sternictwa tym ludom należy,

Jam szukał wszędziekrynic, skąd bucha zdrój świeży.

Jam wskazywał, badając sprzeczne dziejów chwile,

I strupiałych za życia i żywych w mogile.

Powiedzcie, młode druhy, i wy bracia starzy Czy z nas jeden z téj drogi cofnąć się poważy.

Mówcie, czy mnie unosi pycha godna śmiechu?

Jam wyrobnik, nic więcéj, jeden z tego cechu,

Co z miłością i wiarą tę dziedzinę mierzy,

Kędy skrzydła zaprawia lotny duch młodzieży.

Z myślą w przeszłość zwróconą, patrząc naprzód śmiało, My wiemy jak rozdmuchać w żar iskierkę małą,

Jak wyryć obraz świata w wyobraźni młodej,

Oznaczyć pochód wieków, rozróżnić narody.

My w pierś zdolniejszych uczniów, jakby w świętą czaszę, Co dzień zdobycze wiedzy przelewamy nasze.

Patrzy m, jak z serc uprawnych silą twórczą słowa Świeżą płonką na wiosnę kiełkuje myśl zdrowa.

Dzieło przez nas poczęte przyroda niech spełni,

Dąb krzepkie swe konary rozpostrze tém dzielniej,

Sam z siebie on dobędzie sił żywotne skarby Gdy dłoń mistrza w zbyt twarde nie ujmie go karby.

Nasz duch pierwszy się wspina po gór wzniosłym szczycie, On z miłością w słonecznym kąpie się błękicie,

Tam, kędy nie dobiega walk stronniczych wrzawa,

Gdzie wiedza niewzruszona zakreśla swe prawa.

A kraj, któremu zdawna tyś oka źrenicą,

Wie, ile ci zawdzięcza, poważna Wszechnico!

Gdzież ta dziatwa przezemnie wyniańczona w trudzie,

Com jéj rzucał przed oczy niegdyś cud po cudzie!

Nauczał praw rozumu, tajemnic języka,

Jak lud w dziejach się rodzi, przemienia i znika,

Jakie na zgliszczach wieków imiona przetrwały,

Mędrcy, bohaterzy jakiej godni chwały,

Jak świat cel swój ugania w przestrzeniach bez końca,

A Bóg wszystkićm kieruje od proszku do słońca.

Dziś oczyma téj dzielnéj nie zgonię już dziatwy Idą setki po drodze mozolnej czy łatwej,

Wicher sprzecznych dążności nad głową im wieje.

Przed niemi różne drogi, chęci i nadzieje.

Patrzą w księgę żywota szeroko rozwartą,

Co dnia wzrok zatrzymują nad nową jéj kartą.

Ale w głębi jéj serca żyje choć w połowie Prawda zaklęta w mistrza, w przyjaciela słowie.

Idą pieczęcią moją znaczeni od młodu,

I tak przez lat dwadzieścia twardego zawodu,

Gdy z wiarą sieję zagon mój błogosławiony,

Bóg mnoży łaski cudem moje złote plony.

Do Dziecka.

Dziecię! ty rośniesz; skrzep moc w duszy twojéj, Walcz, a gdy przyszłość twe nadziejo starga, Jeśli masz cierpieć — żałobie przystoi,

Czasem żal cichy, ale nigdy skarga.

Pisz, mów, działaj wytrwale, bez trwogi,

Oko w bezbrzeżnym zatapiaj wszechświecie, Możesz się zachwiać i upaść w pół drogi,

Możesz pobłądzić — ale nie kłam, dziecię.

Gdy cię współszermiesz prześcignie do mety,

Acz ku niéj biegłeś szlachetniej i prościej, Możesz, pozbawion tryumfu podniety,

Okazać smutek — lecz nigdy zazdrości.

Jaśli ukochasz, za ułudy chwilką Długo się włóką zawady i bołe,

Gdy zbieży miłość niech zostanie tylko Rana w twćm sercu — a nie wstyd na czole.

Złe się rozmoglo na ziemi w pomrokę,

Gorycz udziałem tych, co w sercu czyści,

Możesz ukazać i w słowie i w oku,

Słuszną pogardę — nigdy nienawiści.

A gdy ci jasny zagaśnie brzask zorzy,

Co ścieżki życia twego rozpromienia,

Twój pyszny rozum poddaj woli bożej,

Ach! nczuj boleść — lecz nigdy zwątpienia!

Żądanie.

Co mi znaczy to czoło ze śnieżną martwotą, Jeżeli cień współczucia nigdy go nie zmroczy? Co mi znaczą te żarem pałające oczy,

Gdy z nich łza nie pociekła nigdy nad sierotą?

Co znaczą te paluszki, gdy dłoń spracowana,

Nie ścisnęła ich nigdy w podzięki zadatek?

Co znaczą te usteczka świeżuchno jak kwiatek,

Jeśli im prawdy bożej skarbnica nieznana?

Kobieto! czarodziejko! powietrzny motylu!

Chcesz zaliczyć mnie w grono holdowników tylu I iniód płynie z twych ustek, z oczu płomień tryska, Ale ja szukam duszy, téj duszy niewieściej,

Co niezgasłym urokiem myśl i serce pieści,

Co tu żyje na ziemi, a nieba już blizka!

Kolebka.

Tajemną drży radością serce młodéj matki,

Jak uczcić to dzieciątko, które Bóg jéj zsyła. Cudnąż mu kolebcczke w myśli wymarzyła,

W takiej chyba królewskie spoczywały dziatki. Nie z giętkiej ta kołyska spleciona wikliny, Lecz z drzewa różanego perłami sadzona. Gdybyż była w jéj mocy, kupiłaby ona Szczerozłotą kolebkę dla drogiej dzieciny!

Stroi sama łóżeczko w rąbki śnieżnej bieli,

Gdy mu główkę na miękkiej ułoży pościeli, Niech aniołek jéj zaśnie spokojnie i cicho! Przyszło dziecię — pociecha i chluba matczyna, Przyniesiono kolebkę — ach! kolebkę lichą,

Z deszczułeczki dębowej — trumienkę dla syna!

Dzieje duszy.

Z pośród tłumów, czasem skrycie, Bóg wybierze duszę czystą,

I pomału ją przez życie Wiedzie drogą krzemienistą.

Jéj dobrocią żywo tknięty,

Wolą, światu niedociekłą,

Tchnie w nią płomień uczuć święty,

By tém więcej krwi z niéj ściekło.

Dolę zsyła jéj ubogą,

Aby dusza ta wybrana Szła ku Niemu cichą drogą,

Sama jedna niepoznana.

Twardą chłostą godzi w czoło,

Co tę duszę w sobie mieści,

By do walki sił jéj stało,

Poi gorzką łzą boleści.

Uciśnięta w twarde kleszcze,

Próżne wznosi w niebo głosy;

Gdy się zżyma — smaga jeszcze,

Gdy się korzy — zdwaja ciosy!

W ukochane mierzy głowy,

Bez wytchnienia, raz po razie Chłostą krzesze w niéj hart nowy,

Niby miotem skrę w żelazie.

Patrzy sędzia niezbłagany,

Zaliż próby jéj nie znużą?

Gdy zahuczą uragauy,

Czy w zapasy pójdzie z burzą?

A gdy widzi niezwalczoną W próbach, w ogniu, w łzach, w żałobie, Słodko bierze ją na łono,

Tak Bóg duszę kuje sobie!

Narzeczona Robotnika.

Gdzie to pędzisz? — kto cię goni, Robotniku z młotem w dłoni, Jakaż twoja narzeczona?

Antologia Francuska.

— Młode dziewczę, istne ptaszę,

Jéj gniazdcczkiem to poddasze,

Izba ciemna, zadymiona.

Ma szesnaście tylko latek,

W jéj umyśle dziwny statek,

Ale słaba, cierpi dawno.

Taka smukła jak liii ja,,

Wyziew miasta ją zabi j a,

Ciągle szyje rączką wprawną.

Nad igiełką tak się biedzi,

Nie widują jéj sąsiedzi;

Ja ją kocham jak brat szczerze, Śpiew czyżyków u niéj słyszę,

To jéj wierni towarzysze,

Wciąż im sypie ziarnka świeże.

Bez drew zbiegła twarda zima,

Mróz w okowach ziemię trzyma,

Brak pokarmu, brak wygody. Pierś jéj ledwie że oddycha;

Mnie ta straszy mowa cicha,

I rumiane te jagody.

Długa praca zbyt ją męczy,

Z poza sinej téj obręczy,

Jakie oczy jéj płonące! Wszystko, panie, dałbym za to,

Gdyby mogła w skwarne lato Po zielonej pląsać łące!

Radbym pojął ją za żonę,

Ale dziewczę to szalone,

Ani słyszeć chce, mój Boże!

Nie ma rady, ach! od wczora,

Ona bardzo, bardzo chora!

Pan doktorem jesteś może?

— Gdzie to pędzisz? kto cię goni, Robotniku z młotem w dłoni,

Jak dziewczyna twoja droga?

— Jutro w ziemi ją pogrzebię, Jéj ojczyzna teraz w niebie,

Za jéj duszę prośmy Boga!

Do Henryka Reignault,

słynnego malarza, poległego w bitwie pod Paryżem w r. lSTl).

„Chodź, bracie! smufnemi wołają nań słowy,

Brzmią hasła odwrotu, nam odejść czas;

Nie przebić się głową przez mur ten spiżowy,

Ich zastęp tak silny, garść ledwie nas!

„Umilkła pobudka, nie wytrwać nam dłużej,

Dość trupa zasłało stoki tych wzgórz;

Mrok zapadł, nam stopy lgną w grzązkiéj kałuży,

My krwawą dziś pracę spełnili już!”

On, w sennej zadumie pogrążon snadź cały,

Nie słyszy, lecz z sobą liczy się sam;

„O bracia! wy chyżo wracajcie na wały,

Mnie siła tajemna pcha jeszcze tam!”

I zadrżał, i oto skra z duszy ogniska,

Wybłyśnie na lica, rozpłoni wzrok,

Oburącz do piersi karabin przyciska,

Od braci piorunem odbieży w bok.

I rozległ się nagle w powietrzu świst głuchy,

I echem bezlistny odpowie las!

W poranku po sobie obejrzą się druhy,

Jednego, poszepną, brak wpośród nas.

Jednego wam brakło!.., chybażby wiek cały Siekł ludzkość piekielny z ołowiu grad,

Nim krwią-by tak drogą te pola skraśnialy,

Nim cios-by śmiertelny w pierś taką. padł!

IS’

Nieszczęsny żołnierzu! gdyś ręką sialoną Wymierzył bezmyślnie karabin twój;

W to czoło, zwieńczone promieni korony,

W to serce, skąd tryskał natchnienia zdrój!

Ach! gdybyś ty wiedział, co ręka twa czyni:

Na czole tém piętno wszak wyrył Bóg!

Był wielkim już mistrzem w sztuk sławnéj świątyń Choć ledwie przekroczył tajemny próg.

Był naszą nadzieją, radością i chwałą,

Z niebiosów mu działem padł twórczy dar, Pożarem wulkanu gdy serce mu wrzało,

Czarodziej na serca rozsiewał czar.

A żołnierz zza drzewa, zaczajon gdzieś skrycie,

Dał ognia i pocisk w to serce padł,

I gwiazda zagasła na ciemnym błękicie,

Co miała promieniem ogarnąć świat.

Dzień twego pogrzebu jak wschodzi nam czarno, Łzy z oczu tysiąców pociekły w bród,

Spij lepiej w twéj trumnie pod ziemią cmentarną, Dziś bram swych wrzeciądze roztwiera gród!

Ponuro nam bije dzwon twego pogrzebu,

Na czoło nam pada żałoby cień;

O! nigdy Reąuiesmt nio biło ku niebu,

Tak straszno, jak w łzawy ten sromu dzień!

Prowadzim twą trumnę żałośnie i łzawo,

I serce nam pelta, ba tenże grom,

Co krzepką pierś twoję roztrzaskał dziś krwawo, Wstrząsł również w posadach nas sławny dom!

W ambulansie. o DllA ZUK.

Młody oficer francuski lety przykryty płaszczem, przy nim na krześle mundur i szpada. Młoda kobieta ubrana jak infirmcrka z krzyżem czerwonym na piersiach stoi u wezgłowia.

kometa. Śpijże, biedny żołnierzu, śpijże jeszcze chwilę,

Tyś w szalonej gorączce przecierpiał dni tyle,

Och! czy ty wiesz, jak twoje bolały mnie rany?

Lecz przyniosłam ci ulgę — tyś uratowany.

(;przygląda się z zajęciem).

Budzi się... nie! (słucha).

Coś mówi... nie rozumiem słowa,

Puls jego przyśpieszony — ochłodła już głowa...

Pomnę, kiedy biedaka wniesiono w te progi,

Ledwie duch w nim kołatał... drżę jeszcze od trwogi!

I kiedyż ja, mój Boże! w moc serce uzbroję,

Wobec mordów spełnionych w święte Imię Twoje!

Złożono go na stronę, zbliżyłam się zcicha,

Straszny był... w krwi starzany, — pierś ledwie oddycha. Przywalou stosem trupów, przeleżał noc całą,

Do posług już sił naszym i czasu nie stało!

Okropnaż to posługa, wśród trupów tysiąca Wsłuchiwać się, gdzie słabo uderza pierś drżąca.

Biedny! kula głęboko utkwiła mu w łonie.

Lecz slabiuchna iskierka jeszcze w sercu płonie.

Patrzy w oczy lekarza... on wiary nie traci,

Cudowna moc nauki! ależ tylu braci Na pomoc biegłej ręki niecierpliwie czeka,

Gdy oko jego czuwa nad chorym zdaleka.

Niechże ktoś u wezgłowia schylon dniem i nocą,

W każdej chwili rannemu pośpieszy z pomocą;

To zbliży do ust napój, gdy spragniony woła,

To uniesie poduszkę, to pot otrze z czoła.

To w bólu słodkiém słowem doda mu podniety,

Oto walk naszych pole, (o tryumf kobiety.

Nie zawsze rany ciała nam goić przystało,

Lecz kojący lać balsam na duszę zbolałą,

Mówić tym o nadziei, o Bogu, o nieliie,

Których ziemia w swćm łonie może dziś pogrzebie, Kiedy śmierć im na czole blade piętno znaczy, Błogosławioném słowem ustrzcdz od rozpaczy.

(chwila milczenia).

CHORY (budząc sit; półsennie).

Daj mi pić...

KOBIETA (podając kubek). Oto woda,..

kanny (ukazując bok). Jakież cierpię męki!

kobieta. Płaszcz ci pewnie dolega... usuńmy go...

RANNY. Dzięki!

Wzrok mi razi to światło.

KOBIETA (spuszczając firankę u okna). Tak, lepiej ci może?

O lepiéj!.. chciałbym pisać do matki... mój Boże!

Biedna ona! w téj chwili widziałem ją we śnie,

Daj mi papier i pióro...

Dziś jeszcze zawcześnie.

Ja za ciebie napiszę, podyktuj mi słowa,

Każde twoje życzenie jam spełnić gotowa.

Ty siostro! (otwiera oczy)

Któż ty jesteś? co ten ubiór znaczy?

Wszak siostry miłosierdzia przywdziane iuaczéj;

Pomnę, z czcią nieraz czoła chyliłem przed niemi.

Ich zastęp dziś nie starczy, więc siły wspóluemi,

Lubo z światem związane my śpieszym ochoczo,

Slużym mężnym, co z piersi strumienie krwi toczą. Doglądać ich w chorobie, nieść osłodę w bola,

To nasz znak... patrz... czerwony krzyż na białém polu. RANNY (z podziwieniem).

Was-że widok nędz ludzkich? was śmierć nie ustrasza? kobieta. Francya tego żąda — to powinność nasza!

KANNY (przypominając walkę).

Pomnę tam.,. trup przy trupie jak trawa zsieczona, Brózdami z pluskiem płynie powódź krwi czerwona,

Kilku drogich przyjaciół padło pod mym bokiem.

Nie czas płakać!.. pułk naprzód mknie rączym poskokiem? Pędziru wcwał przez ogrody, rowy, zgorzeliska,

Dym wygryza nam oczy, po krwi droga ślizka.

RANNY.

KOBIETA.

RANNY.

KOBIETA

Byłem głodny, spragniony, zbieram sił ostatki,

Na sercu miałem portret ukochanej matki.

Myślałem właśnie o niéj, gdy z stodołki małój Błysło mi straszno w oczy, rozległy się strzały;

Padłem na wznak, plecyma przyparty do plota,

Aż tu nagle z zasadzki wyskoczy piechota,

Zrywam się, bom zasłyszał głos trąbki tak znany, Daremno! krew gorąca wybucha mi z rany,

Zaszumiało coś w uszach, w źrenicach mi ciemno.

I odtąd już nie pomnę, co się stało ze mną.

(słychać strzał w oddaleniu).

Uciekaj! póki pora.

Kobieta (spokojnie). Próżne twe obawy...

Hanny. Jutro tu, lub dziś jeszcze nastąpi bój krwawy,

Nieprzyjaciel stąd blizko! O! nie zwlekaj dlużéj!

Gdy pomnę, co cię czeka, krew się we mnie burzy.

(nowy strzał).

Czy słyszysz?., uchodź spiesznie!..

(strzały przybliżają się).

Znów... uchodź co żywo! To wojna, wróg cię gotów szarpać ręką mściwą!

(ogieii sypie się gwałtownie).

Zapóźno już, niestety! Zostań... bądź spokojna...

Jam zdrów... ja cię obrouię..

(Zrywa się, zarzuca płaszcz, chwyta szpadę, lecz bszsilny opiera się

o krawędź łóżka).

KObiuta. Nic trwoży mnie wojna,

Twój stan jedynym tylko powodem méj trwogi,

Nikt stopą świętokradzką nie wkroczy w te progi.

Ten krzyż na białćm płótnie bezpieczną mi strażą,

Ręce krwią ubroczone tknąć go się nie ważą.

Siądź tu — dłonie twe płoną i twarz dziwnie blada,

Daj słowo, jeszcze w pochwie niech spocznie ta szpada.

(.Zmusza rannego, aby usiadł na łóżku, poczém zabiera się do wyjścia),

Hanny. Jakto? już mnie opuszczasz?

Kobieta. Tam może ktoś drugi

Dziś pilniejszej odemnie wymaga posługi.

^anny. Powiedz choć imię twoje, błagam cię na Boga!

KOBIETA.

RANNY.

KOBIETA.

Na cóż ci o niém wiedziéć?

Niechże matka droga, Jeśli kiedy to imię z ust syna posłyszy,

Z błogosławieństwem niebu zasyła je w ciszy. Próżno żądasz, tu imię nic rzeczy nie zmienia, Miłosierdzie niech w czynach żyje bez imienia. Hóg mnie zna! on modlitwy nie odrzuci szczerej. Nie zstępujmy z wysokiej ideału sfery:

Ty cierpisz, ja uzdrawiam; to święte ogniwo Dziś serca sióstr i braci połączą tak żywo!

Poczta gołębia.

Wy, miłości słodkio posly,

Gdzież się czasy te podziały,

Na skrzydełkach gdyście niosły Utęsknionym liścik mały!

Widzę dziewczę, drżącą dłonią Szuka pisma w białym puszku, Jakże lica jéj się płonią,

Jaka trwoga w jéj serduszku!

Otóż liścik... żarem słońca Błyska nagle wzrok dziewiczy,

I do piersi tuli gońca,

Gońca wieści tajemniczej!

Do bram naszych w złéj przygodzie, Pcha się nawał wstrętnych gości, W oblężonym wielkim grodzie Ktoby myślał o miłości?

Co dnia smutniej i boleśniej,

Wstyd ku ziemi gnie nam głowy, Biesiadnicze zmilkły^ieśni,

Słyszym tylko grzmot działowy.

Zbladła doli naszej gwiazda,

Czas i waszę zmieni dolę,

Biedne ptaki, wani dziś z gniazda Na krwią zlane lecieć pole.

Nie ku młodych serc uciesze,

Nieść wam liścik z rak dziewicy,

Wam tajemne nieść depesze,

Wy narodu wysłannicy.

Bóg ukarał pychę naszę,

O! bo naród grzązł w uiéj długo! Dzisiaj tylko biedne ptaszę,

Z chętną leci nam posługą!

Oto źrenic miliony Patrzą chciwie w przestrzeń siną, Chórem pyta gród stęskniony: Przyleciała żeś, ptaszyno?

Mów! czy Francya zbrojna cała? Czy podjęła oręż mściwy?

Jak gołąbka z arki biała Czy nam niesiesz liść oliwy?

Mów, gołąbko, czy po lesie,

Po winnicach wzdłuż zagonów,

Wiatr jesienny z echem niesie Pacierz dzielnych legionów!

Czy ten hufiec chyżo wzrasta,

Co nam śpieszy ku pomocy?

ŚIą-ż go włości? ślą-ż go miasta, Skąd? z południa, czy z północy?

Leci ptaszka lotem strzały,

Na gniazdeczko padła drżąca,

Oddaj!.. oddaj świstek mały,

Na pociechę dusz tysiąca!

Dziecię w ogródku.

Chory ojciec zasnął przecie,

Idź, popląsaj, moje dziecię,

W ogródeczku tam!

Sen to długi, — nieprzespany,

Ty go nie znasz, mój kochany,

Ale ja go znani!

Weź-że piłkę i obręcze,

Nikt nie wzbroni ci — ja ręczę, Biegać, ile sił!

Niech swobodą wzrok twój błyska, Domowego ich ogniska,

Tyś nadzieją był!

Gość za gościem idzie nowy Z pochyłemi wszyscy głowy, Okrążyli próg!

Odskocz żywo zdała domu,

Niech spokojnie śpi ten, komu Zamknął oczy Bóg!

Taki piękny dziś poranek,

Sionko świeci — zapleć wianek,

Z wonnych kwiatków w rząd, Baw się, chłopcze, tani, na darni,

I nic pytaj, co ci czarni Zabierają stąd!

A jeżeli w drzew gęstwinie Przed twćm okiem się nawinie Jakiś drżący cień!

Gdy posłyszysz jęk rozpaczy,

Ty nio pytaj, co to znaczy,

Ach! dziś smutny dzień!

Oto słyszę łoskot młotka,

Bieduyż, biedny ty sierotka, ldź-że, chłopcze, jużl

Od ścian domu odwróć oczy, Niechaj skrzydły cię otoczy Biały anioł stróż!

Wiosna.

Lasy, pola drżą radosno,

Pękły lody, rzeki płyną,

Witaj, wiosno! słodka wiosno!

Szumi wietrzyk nad doliną.

Świat się budzi ze snu wszystek,

Witaj, wiosno! szepcze ziarno,

I zielony puszcza listek

Przez skorupęjdemi czarną.

Czy słyszycie, wiosna gwarzy.

— „Kto przebolał w życiu wiele, Do urnie, smutni, do nmie, starzy, Miękkie łoże wam uścielę”.

Niezabudki w dole rosną,

Konwalijka w lesie dzwoni,

Róża woła: „Witaj, wiosno!”

I wybucha kłębem woni.

Rumowiska bluszcz ocienia;

Wieńczy groby sploty swemi,

Dość bożego tylko tchnienia,

Aby wrócić radość ziemi.

Wszystko czeka dżdżu i rosy,

Szuka słońca, życia pragnie,.Witaj, wiosno!” grzmią odgłosy,

W lesie, w polu, w piasku, w bagnie.

Ach! gdy śpiewak zimę prześni,

Jak mu serce drży radosno,

Stroi lirę — czas do pieśni,

Witaj, wiosno! słodka wiosno!

Do zmarłego poety Teofila G-autier.

Komu szczodrze nieba dały

Wieszcze ucho, oko wieszcze,

Goni, chwyta ideały,

Ach! nie schwyci! tylu jeszcze!

Pierś artysty wiecznie kona,

Całe piekło w sobie mieści,

Każda piękność w niéj zrodzona, Tajemniczo z łez boleści.

Serce wieszcza wciąż rozdarte, Rzeczywistość sny roztrąca,

Kreśli każdą księgi kartę,

Krwią, co z piersi zbiegła wrząca

Tam pobudka hasło dzwoni,

Tu luk tęczy błysł nad głową,

Tyle dźwięku, tyle woni,

Gdyby wszystko zakląć w słowo!.

Czyż te boskie cuda świata

Myśl pochwyci, czyż ogarnie?

Pierzcha złuda, pieśń odlata,

Ach! to męka nad męczarnie!

Przechadzka.

„Tędy, tędy, kochanku, nie bój się, maleńki” — Ozwie się głos ochrypły staréj babuleńki.

Ja nic widzę nikogo: rzęd bujnych topoli Słoui ich przed mćm okiem. „Powoli, powoli!

Nie śpiesz tak, mnie za tobą nie zdążyć niebodze, Czy widzisz owe kupę kamieni na drodze?

Gdy będziesz dokazywał, upadniesz jak długi.

Na prawo, patrz, tu pieniek, ostrożnie, tam drugi.

Mignęło coś, za chwilę spotkamy się prawie, Ujrzę troskliwą babkę i wesołe dziecię,

Widzę w myśli jéj postać schyloną ku ziemi,

I dziecko rozpląsane, jak stopki drobnemi Z płomienistą źrenicą naprzód się wymyka,

Że babce nie podążyć w ślady swawolnika.

Stajemy oko w oko, ach! istne to dziwy!

Spostrzegam dwoje starców: ou jak gołąb siwy,

Idą razem i splecione mocno ich ramiona,

Drżącego jak liść męża drżąca wiedzie żona.

Blade widma przeszłości w pamiątki bogatéj:

Oboje istne grzybki, pokurczeni laty,

Ostatnim blaskiem życia słabo wzrok ich płonie,

Co ujdą dziesięć kroków, tchu braknie im w łonie:

Stanęli: ja ich wzrokiem śledzę pilnie z boku,

Jednemu bez drugiego nie postąpić kroku.

Biedneż to, co zostanie, kiedy Bóg rozkaże Na ziemi kochającej rozdzielić się parze!

Na ich zoranćm licu dopatrzyć już trudno Tego, co było wdziękiem i krasą ułudną.

Od zmarszczek, co im szpecą jagody i usta,

Przestraszona w popłochu zbiegła miłość pusta.

Słodki przecież ich uśmiech, — wiek uczuć nie ziębi, Słowo, jak strumyk czysty, płynie z serc ich głębi,

Ona zwraca ku niemu wzrok rzewniej i czulej,

Niż dziewczę, gdy jéj rękę oblubieniec tuli.

A on, co dni z nią przeżył szczęśliwie i zcicha,

Przy jéj boku rozkoszą dziecięcą oddycha.

Podążam za ich śladem i serce mi rośnie;

A gdy oni na słońcu gwarzą tak radośnie,

Kiedy patrzę na płomień, co z tych zgliszcz wybucha,

Na tlejącą w nich iskrę nieśmiertelną ducha,

Przed słodką ich nadzieją ze czcią głowę korzę,

O! miłości! jam odgadł twe tajniki boże!

IDRAIS^E^T W — A-KZGIE.

OSOB Y.

jumelin.

PANI JUMELIN DOKTÓR.

PANI DOUGLAS.

JĘDRUŚ, pięcioletni synek pani Douglas. SYDONIA, służąca.

A

(Teatr przedstawia sali: jadalny w domu wiejskim. Obicia i sprzęty staroświeckie. W drzwi oszklono wychodzą na ogród, z oliu stron przez drzwi otwarte widać taras kwiatowy, dalej drzewa. Po joilnój stronie sali kredens, po drugiej stolik do pisania, nad nim wisząsy zegar. W pośiodku stól nakryty, przy nim dwa krzesła z poręczami. iSłońoe, pogoda. Zegar wskazuje dwunastą).

SCENA I.

(Sydonia wchodzi niosąc wazkę z zupą — po chwili wchodzi pan Jumelin

i pani Jumelin).

SYDONIA (stawiajac wazkę na stole z wyrazem zadowolenia).

Gdzież owi są? za chwilę dwunasta uderzy.

Jaki z tego rosołu bije zapach świeży! (podnosipokrywę). Wyborny!... ale pytani, co się panu stało?

Zły jak chrzan! gotów zrzędzić o drobnostkę małą... Raptus, jakby w gorącej kąpany był wodzie,

Jedno kryje się w domu, a drugie w ogrodzie.

PANI JUMKLIN (wchodzi pomału drzwiami od ogrodu).

SYDONIA. IIa, przecie... proszę pani, już podałam wazę.

(pociąga panią Jumelin do stołu).

Pami jumelin. Tak prędko! dojedzenia mam jeszcze odrazę.

(oddala się od stołu).

SYdonia (do pana Jumelin, który wchodzi drzwiami na prawo).

Panie, obiad gotowy... (wskazuje krzesło).

^UMliLIN (z niecierpliwością i roztargnieniem).

Co ona tam plecie?

SYDONIA (podniesionym głosem). Obiad...

(Biegnie do pani Jumelin, która chce odejść).

^Melin. Jeszcze nie pora!

^YDoma. Już dwunasta przecie,

Zupa skrzepnie, pieczyste na nic się wystoi.

Antolo^f.i Francusku. u

PANI JUMELlN. Zostaw, nieci) każdy czyni według woli swojej. JUMELlN (ostre). Jam nie głodny...

PANI jumelin. Ja także.

SYDONIA. Już późno,

JUMELIN. Dość czasu.

syuonia. Mądry, kto tu dogodzi.

jumelin. Milcz, dość już hałasu!

PANI JUMELIN (łagodnie do Sydonii).

Przestań!.. nie o jedzeniu myśleć nam w téj dobie,

Ty o naszej rodzinnéj nie myślisz żałobie,

To dzień dwunasty czerwca!..

SYDONIA (zawstydzona). Wyszło mi to z głowy!

PANI JUMELlN’ (ukazując męża).

Patrz... on dobrze pamięta...

SYDONIA. Lecz obiad gotowy.

(przystępuje do pana Jumelin z naleganiem).

Panie!..

jumelin (ukazując żonę). J.ik ona smutna! wiecznie o nim marzy! SYDONIA. Prawda! (przechodzi do pani Jumelin).

PANI JUMELIN (ukazujtw męża).

Boleść mu hrózdy wyryła na twarzy.

JUMELIN (na stronie).

Przeklęty dzień! to widmo jakaż moc oddali?

SYDONIA (niecierpliwie).

Moja pieczeń barania na węgiel się spali!

PANI JUMELIN. Milcz!..

SYDONIA (smutno). Wiem, eo się dziś w sercach rodzicielskich dzieje, Może on jeszcze wróci.. tak... miejmy nadzieję!

JUMELIN’ (z poruszeniem), Uu wróci?

PANI JUMELIN (z trwogą). Drogi mężu!

JUMELlN (gwałtownie). Powrócić nie może!

Bodaj się był nie rodził!

PANI JUMELIN. “ Coś wyrzekł? mój Boże!

Sydonia. Tak, ciężka to zgryzota, snadź w niebie sądzono,

Ale m ani-że dać na stół pieczeń przypaloną?

oje siadają do stołu. Zona rozlewa zupę, Chce jeść, nayle wyputzcza Z rąk łyżkę i wybucha głośnym płaczem; pan Jumelin. rzuca serwetę na stół, Sydonia patrzy zdumiona).

JUMELlN (z gniewem do Sydonii).

Preez stąd! (patrząc na żonę),

Co tu wylewać daremuych łez tyle!..

PANI JUMELIN (do Sydonii, która stoi osłupiała).

Odejdź stąd, ja cię sama przywołam za chwilę. (Sydonia odchodzi, oglądając się niespokojnie).

SCENA U.

JUMELIN — PANI JUMELIN.

PANI JUMELIN (siedząc, u stołu).

Ty kryjesz coś przedemną!.. to źle.

JUMELIN. Tobie raczej

Uczynićby ten zarzut...

PANI JUMELIN. Twe serce w rozpaczy.

Nie złudzisz mnie tym gniewu kłamliwym pozorem. Biedny ty!

JUMELIN. I tyś wczoraj płakała wieczorom,

Kazałem ci odegnać to widmo złowieszcze.

PANI JUMELIN (płacząc).

Daj mi przykład, mój mężu!..

JUMELIN (powstając z gniewem). Jak to? płaczesz jeszcze!

Niewdzięcznik, czyż zasłużył na te łzy i żale? Zamierzyliśmy o nim nie mówić już wcale!

Pam jumklin (smutno). Dziś jego urodziny!

JUMELIN (chodząc z poruszeniem po pokoju). Zapomnieć go trzeba! Pięknym nas upominkiem obdarzyły nieba!

Dziesięć łat upłynęło, jak zbiegł gdzieś bez wieści,

Pewnie zamarł... térn lepiej!.. tANl JUMELIN. Drżę cała z boleści,

Kiedy z ust twoich słyszę te okrutne słowa!

On żyje!.. biedny Andrzej!., Bóg mi go zachowa!

JUMELIN (z gniewem). Ja nie chcę o nim słyszeć!..

Pani jijmelin. Tyś twardy jak skała!

JUMELIN. A ty czuła do zbytku!..

Pani JUMELIN. Jam nie zapomniała,

Coś mówił przed. trzydziestu-trzcma laty.

JUmelin. Żono!

My go nazbyt kochali... miłością szaloną,

Przez niego Bóg nas ciężko dziś karze za grzechy.

^a.ni jumichn. Pomnisz ty, przyjacielu, dni słodkiej pociechy,

Kiedy nam zakwiliło pierwszy raz to dziecię?

Jakaż to była radość!.. tyś o wszystkićm w świecie

U’

Przepomniał pochylony nad kołyską syna!

W pieszczotach za godziną zbiegała godzina.

Dziwnifż się nam od szczęścia serce rozszerzało!

Pomnę, gdyś na kolana brał dziecinkę małą.

Co śmiechu, pocałunków... trzymasz go za boki!

On wesoło grzechocze... nuż w pląsy i skoki.

Nocą budzisz mnie ze snu: „Żono, Jędruś płacze,

Może chory!..” i serce z trwogi ci kołacze,

I śpiewasz ze mną razem „lulu, złotko, lulu!”

Na samo to wspomnienie pierś pęka mi z bólu!

Im bardziej wiek mnie ciśnie, chętniej myśl ulata W jasną przeszłość i goni jego ranne łata.

(iOciera oczy, Jumelin odwraca yłowę, — żona idzie do stoliku, inyciąya szufladę, dobywa z niéj miniaturę i przykłada ją do ust).

Widzisz.. nie łaj mnie tylko, żal mi serce ściska, Upominek od ciebie... och! przypatrz się zblizka,

Miał zaledwie pięć latek,.

JUMELIN. Precz z nim, bo roztrącę!

To mi zgasłych nadziei ożywia tysiące!

On czarną nam goryczą struł życia ostatki,

Zhańbił włos siwy ojca — rozdarł serce matki!

PANI JUMELIN (chowając portret).

I my, byliśmy winni...

JUMELIN (iywo). Winni? w czćm u kata?

Za nasze długie trudy, piękna mi zapłata!

Dzieckiem już zapowiadał, czćm będzie ladaeo.

Miał przecie ze mnie przykład, wiedział, z jaką pracą Wydźwignąłem się z biedy, sam o własnej sile.

Praca go przestraszała!..

PANI JUMELIN. Tyś wymagał tyle!

Pod twardą wolą twoją zginał się jak trzcina! jumelin.. W czćmże go tak krzywdziłem?

PANI jumelin. Pomnę raz, chłopczyna

Hył słaby, a śnieg pada, wicher dmie na dworze,

Psa z domu nie wypędzisz, on ledwie iść może;

Ty, gwałtem go wyprawiasz do szkoły.

JUMELIN (z niecierpliwością) Cóż z tego?

PANI JUMKLIN (coraz bąrdziéj wzruszona).

(idy wspomnę.. łzy strumieniem po licu mi biega! Wieczorem pisał do mnie, tak smętnie się żali!

Mam ten list — ty się śmiałeś, — twoja pierś ze stali!

Co dnia go narażałeś na próby wciąż nowe,

Aż nakoniec mu progi obmierzły domowe,

Gorzki jad, do dna duszy po kropli składany, Rozjątrzył ją głęboko, nie zgoić téj rany.

JUMELIN. Gonił tylko zabawę...

pani jumelin. Co chcesz? w jego wieku...

Rozum przecie powoli dojrzewa w człowieku... JUMELIN. Baliki, przyjaciele, drżę cały od sromu,

Rozpusta go z naszego wyganiała domu.

Ty, matko, coś inaleńkićm niańczyła go dzieckiem, Bronisz tych nędznych istot, co tchnieniem zbójeckiem Zatrują czyste serca, gdy w szpon je zagarną,

I wytępią w nici) nauk rodzicielskich ziarno!

I posieją tam kąkol, gdzie my cześć posieli!

Śmiesz bronić nikczemnika!.. matko — a jeżeli Chowasz listy dziecięce, które spalić warto;

Ja chowam téż pamiątkę i z duszą rozdartą Patrzę w ten list, co hańbą okrył włos mój siwy,

Gdzie pod mojćm imieniem... (chce tić do stolika).

PANI JUMELIN (zatrzymuje yo).

Milcz! milcz, nieszczęśliwy! jumelin. Com miał, wszystko oddałem, sypnąłem garść złota; Została mi na starość nędza i sromota.

Takiej krzywdy przepoiuniéć trudno...

PANI JUMICLIN. Poco tobie

Poruszać takie męty?

JUMELIN. Przeciwko chorobie

Chciałem użyć lekarstwa, co wskroś serce zmienia, Mogłem jeszcze gangrenę wyciąć do korzenia,

Ale ty mi stawałaś zawsze wpoprzek drogi,

Zanadto byłaś słaba.,.

PANI JUMELIN. Tyś był nadto srogi.

Zrażałeś go obejściem do zbytku snrowem!

JUMELIN. Ty psułaś go do zbytku pobłażliwćm słowem,

Zawsze, pomnę, w winnego stawałaś obronie!

Pani JUMELIN. Możnaż rękę usuwać, kiedy dziecko tonie?

O! ten dzień wszystkie.serca odnowił mi rany!

Pomnę, jak weń wlepiłeś wzrok nieprzebłagany.

Drżał, lice mu pobladły od żalu i sromu,

Wieczorem raz ostatni powrócił do domu.

Próżno błagał litości niespokojnym wzrokiem,

Odszedł do swój izdebki w milczeniu głębokicm.

Całą noc przepłakałam, rano idę z trwogą,

Otwieram drzwi, w izdebce nie było nikogo...

Wtém przychodzi list z Hawru, ręka dobrze znana, On blaga choć o słówko... padam na kolana, Wołam. niożnaż od serca tak odrzucać dzieci?

Ty milczysz... przyszedł jeszcze list drugi i trzeci, Proszę, błagam i stopy oblewam twe łzami,

Już nic potém nic pisał... zostaliśmy sami. JUMELlN. Ta nędzua progi nasze okryła niesławą,

Jam wypędził oboje... miałem słuszne prawo. Wyrzucać mi surowość przystoiż dziś tobie?

PAKI JUMELlN. Dlatego trawim życie we łzach i żałobie!

SCENA TRZECIA.

JUMELIN, PANI JUMELIN, DOKTÓR, (potém) SYDONIA.

Podczas ostatnich słów poprzedniij sceny, Doktór okryty kurzem, w słomianym kapeluszu na głowie, ukazuje się po-sa otwartém oknem, wgląda to głąb pokoju. Gdy się odezwał, państwo Jumelin usiłują ukryć niepokój).

DOKTÓR (’wchodząc wesoło — ściskając rękę pana i pani Jumelin).

Witajcież, przyjaciele! włóczę się od wczora Po wioskach okolicznych... smutny los doktora!

Wśród skarg, jęków i cierpień, wciąż się życie tocay,

Teu żali się na gardło, tamten znów na oczy,

Innemu zaszkodziła wieczerza obfita,

Ow skosił całe pole i za grzbiet się chwyta.

Febry, kaszle, katary, stek bólów i i.ędzy,

Głód męczy mnie okropnie, dajcież jeść co prędzej!

(Oddaje laskę i kapelusz Sydonii, która weszła natychmiast po nim). PANI JUMELIN (ocierając oczy).

Tém lepiej...

JUMELIN. Wczas przybywasz, rad ci jestem szczerze.

DOKTÓR. A wy?

JUMELIN. Jużeśnjy zjedli...

(siada na lewo w krześle) DOKTÓR (do Sydonii). Daj żywo talerze,

I zupę; kęs chleba i kawał pieczeni.

Co wam jest? dziwnie jakoś oboje zmienieni.

(Mówiąc to, zhliia się do pana Jumelin, tymrzasmi pani Jumelin i Sydonrt krzątają się około stołu).

JUMELIN (pomieszany).

Chory jestem, doktorze.,.

DOKTÓR (z uśmiechem biorąc yo za puls).

JBa! wiedziałem o tem.

JUMELIN. Jak’?

doktór. Na to lekarstwa nie kupić już złotem,

Tyś stary, przyjacielu — słabnie życia wątek!

(Nie przestając mówić, siada u stołu, je zupę, którą podała Sydonia). Gdyby ci niożua ująć jakie lat dziesiątek,

Byłbyś zdrów! Trudna rada, wiek siadł ei na bary,

Znoś że go, przyjacielu — chorujesz, boś stary!

Leczę starych i młodych; jak umiem, tak radzę,

Ale komu poświęcam wszystkie myśli władze,

Komu chcę służyć, całą mej wiedzy polega,

Dla kogo noc nie jednę prześlęczę nad księgą,

Oto dla biednej dziatwy!

(Jumelin porusza się widocznie, pani Jumelin i Sydonia, dają napróżno znak doktorowi, on mówi ciąyle, jedząc zupę).

Nieraz sen mi spędza Myśl o choréj dziecinie! kiedy życia przędza W pierwszym ledwie zawiązku“ snuje się slabiuchno, Smutno mi, gdy poglądam w twarzyczkę bledziuchną, Gdy patrzę w gorączkowe tych źrenic połyski,

Gdy widzę zapłakaną matkę u kołyski!

Jakaś niewyslowiona trwoga pierś mi gniecie,

Jakbym rad na jéj łono złożyć zdrowe dziecię,

Tę istotkę bez żółci, z kędziorki zlotemi,

Co ma prawo przepląsać chwilkę po téj ziemi,

Choć nie zawsze kwiatami usłana tu ścieżka!

Oto niedawno podróżna, co blizko stąd mieszka,

Wezwała mnie do dziecka, zasłabło jty w drodze,

Łzy płynęły strumieniem po licu niebodze,

Gdy głosem rozpaczliwym, drżąca jak osinka,

Pytała: wszak nie umrze? ocalisz mi synka?

Ze staremi rzecz inna, słońce im zachodzi!

Możesz sprzątnąć ze stołu,..

(To mówiąc, oddaje próżny talerz Sydonii, która porusza ramionami i doje

ciągłe znaki).

JUMELIN (powstając). Zbyt często się zrodzi

Owoc cierpki i gorzki na dnie tego kwiatka!

Nieraz krwawemi łzami zapłacze nań matka,

Nieraz ojciec grom klątwy rzuci nad wyrodkiem. Uśmiechaj się do dzieci, słowem pieść je słodkiem,

Lecz się nie żeń! ach! w ojców szczęście ja nie wierzę! Od téj okropnej plagi niech eie Bóg ustrzeże!

PANI JUMELIN (półyłosem do doktora),

Zdradza się mimowołi...

DOKTÓR. Z czćm?

SYDONIA (cicho do doktora). Od pół godziny

Błagamy, byś pan milczał...

DOKTÓR (biorąc obie ręce pani Jumelin i’ spoglądając jéj w oczy).

Z jakiej że przyczyny Te policzki czerwone? te nahrzękłe lica?

(spogląda na pana Jumelin i wstaje).

U niego takim gniewem połyska źrenica!

Pewno nad nieobecnym radzili biedaki!

(Do pana Jumelin).

Co ci jest, przyjacielu? ezy wypadek jaki?

Może wieść... jumelin. Nićuiu żadnej...

pani jumelin. Doktorze kochany,

To dzień jego urodzin, krew pociekła z rany. doktór. Godzi-ż się wiecznie w serce wbijać gwóźdź złowrogi?

Pomówmy trochę o nim!

JUMELIN (żyteo). Nie żeń się, mój drogi.

DOKTÓR (wesoło wracając do stołu),

Mnie małżeństwo nie w głowie, na to dziś nie pora, Żona straszną przeszkodą w zawodzie doktora. (Dokończą obiadu).

JUMELIN (ponuro).

Dzieci... bo widzisz dzieci — to skaranie boże!

Tracić je, rzecz okropna — lecz smutniej, doktorze,

Gdy widzisz, jak karleje ona płonka świeża,

Jak się życie zadaniu srodze przeniewierza,

Czuć taką rozpacz w duszy, taki srom na czole,

To piekielna męczarnia — ach! to ból nad bole!

Masz syna, on otuchą ci na przyszłość całą,

Spełni to, coś chciał spełnić, lecz sił o.i nie stało,

Przez niego odrodzisz, uzacnisz twe życie,

On twe winy przed światem nagrodzi sowicie. Stargany zawodami, starością schylony,

W nim ujrzysz twych posiewów kiełkujące plony: Nagle, przyszłość przed stopy rozpadnie się twemi,

To nikczemnik! niegodzien deptać świętej ziemi, Wypędzisz go?... w sieroctwie przekwękasz lat wiele.

I nigdy ci nie wspomną o nim przyjaciele,

Aby rumieniec wstydu nie spalił ci lica!

Doktorze! oto cierpień moich tajemnica!

DOKTÓR (wstając od Stołu, ściskając rękę Jumelina).

Tak, ja znam ją od dawua!

JUMELIN (ciszéj), W tym trudnym zawodzie

Leczyłeś pewnie raka, co wnętrzności bodzie,

Chorobę, przeciw któréj nie znaleść sposobu,

Co wlecze swą ofiarę powoli do grobu.

Wbrew twym lekom, doktorze, chory gaśnie, kona,

Już na oczy śmiertelna pada mu zasłona, —

Taki to rak wnętrzności roztacza mi skrycie.

PANI JUMELIN. Mój mężu!

(Sydonia sprząta ze stołu i odchodzi).

DOKTÓR. Najeżone kolcami to życie!

JUMELIN (z boleścią).

Nikt tyle nie przebolał! — pamiętam przed laty,

Lubiłem moje pola, hodowałem kwiaty,

Dziś wszystko mi obrzydło; wkoło pusto, głucho,

Serce moje okrutną dręczone posuchą!

(’wskazując ogród przez balkon otwarty).

Z nim razem te bzy rosły — dziś ich nienawidzę,

Niech bez rosy te kwiaty zwiędną na łodydze,

Wszak on splatał z nich wianki!... te róże rai zbrzydły, l gniewa mnie ten uiotyl z harwistemi skrzydły,

On, byłby gonił za nim i ujął go w dłonie!

Patrz, gną się pod ow ocem te stare jabłonie Rumiane papierówki na gałązkach gniją,

On je lubił, dziś ręką nie tknięte niczyją!

Miłe mi były książki.... gdy otworze kartę,

W oczach mi wiecznie stoi to widmo uparte,

Chcę czytać... niepodobna... przesłania mi zgłoski!

Niech jakiś obcy człowiek przybędzie do wioski,

Słyszę niby głos jego.. niczém go nie zgłuszę!

Ten syn... on innie opętał... on zabrał mi duszę!

Ile m wycierpieć musiał, wiecie-ż, znawcę łudzi,

Gdy taki wstręt dziś we innie każde dziecko budzi!

(Siada na prawo).

Doktór (do pana Jumelin).

Uspokój-że się, ojcze! wiem ja, rzecz nie łatwa Dziś wychowywać synów, umysł nam się gmatwa W tym odmęcie!... Pobłażać i pieścić niezdrowo!

Źle także drobne winy karcić zbyt surowo!

JUMISLIN (powstając tywo).

Jam pragnął hart niezłomny widzieć w syna duszy,

By wyrósł jak dąb — olbrzym, co go wiatr nie skruszy, Aby szedł drogą prostą do wielkiego celu,

Skarlała nasza młodzież — wyznaj, przyjacielu,

Z serc odbiegła swoboda i wesołość pusta,

Jakiś szyderczy uśmiech wykrzywił jéj usta.

Głos wielkiéj powinności nie przemawia do niéj,

Umysł wiotki jak trzcina ku złemu się kłoni.

Zwątpienie zapał w sercu wyziębiło do dna,

Myśl rwie się gorączkowo, nowych wrażeń głodna. Pomiata czczoną niegdyś zasługą i sławą,

I na miarę swyth pojęć kuje własne prawo.

DOKTÓR. Podzielam twoje zdanie, nasza młódź zwichnięta,

Lecz za złych synów dobrze zapłacą wnuczęta,

Takie, takie malutkie...

(Schyla rękę ku ziemi).

JUMELlN (smutno). Mało znaczy u mnie,

Co będzie, gdy na wieki zasnę w cichej trumnie!

Cierpię, i twoja wiedza niych cierpień nie przetnie.

(Do pani Jumelin, która siedzi zamyślona).

A tobie, co przyniosły łzy dziesięcioletnie?

PANI JUMHLIN (z prostotą).

Przebaczenie! to ból sam, co nam serca koi!

DOKTÓu., Święta prawda! więc nigdy, przyjaciele moi,

Nie była wieść o nim?

JUMELIN. Nigdy... nigdy zgoła!

Jakaś podła istota, wytartego czoła,

Zajęła nasze miejsce w tém sercu... Doktorze,

Dajmy już temu pokój!...

PANI JUMELlN (do doktora). On mówić nie może

Spokojnie, — jego dusza boleścią skwaszona,

Jam odważniéj podjęła mój krzyż na ramiona,

Pomówimy jeszcze o nim — powróć, jeśli łaska.

DOKTÓR (biorąc kapelusz).

Tak, wrócę niezadługo... i gdzież moja laska?

(Podczas, gdy doktór szuka laski, widać przez otwarte drzwi od ogrodu dziecię w czantéj sukience, biegające po ogrodzie, zą niém idzie młoda kobieto w żałobie z Sydonią).

PANI DOUGLAS (w ogrodzie).

Jędrusiu!

PANI JUMELlN (przerażona). Och!

(Patrzy niespokojnie na męia),

Doktór. Ktoś przybył...

JUMELIN (z gniewem). Piekło śle nam gości!

Dziecko.. dziecko w ogrodzie! ha, pęknę ze złości! SYDONIA (wchodząc).

Pani!.,.

PANI JUMELIN. Kto tam?

SYDONIA. Ta obca, w żałobę przybrana,

Co chciała z panią mówić wczora jeszcze z rana.

DOKTÓR (patrząc przez okno zdziwiony).

A!

PANI JUMELIN. Więc znasz ją?

DOKTÓR. Dwa razy widziałem ją tylko,

To podróżna, o której wspomniałem przed chwilką, Przybywa z Ameryki, ślicznego ma chłopca,

Był słaby... jak cierpiała ta kobieta obca U wezgłowia dzieciny!

PANI JUMELIN. To imię, niestety!

JUMELIN. Mówiłem raz... ja nie chcę widzieć tej kobiety!

(do Sydonii).

Powiedz, że pani wyszła..

Doktór. Jeśli tak powiecie,

Wróci tu za godzinę...

JUMELIN (niecierpliwie do doktora). Poznałeś ją przecie...

Pomów z nią sam...

Doktór (wesoło). I owszem, tak miła i gładka!

PANI jumelin. Jednak, mężu,..

Jumelin (żywo). Do smaku przypadła sąsiadka!

Sydonia. Lecz ona tak nalega...

JUMELIN (z gniewem do Sydonii). Idź do kuchni lepiej.

(do Doktora).

Skończ krótko, wezłowato, niech się raz odczepi!

(bierze kapelusz — do pani Jumelin).

Chodźmy prędko do mlyna... tędy... śpieszmy, żono.

(Wychodzą drzwiami na lewo, Sydonia idzie do ogrodu — potérn wprowadza panią Douglas z Jędrusiem).

SCENA CZWARTA.

DOKTÓR, SYDONIA, PANI DOUGLAS (trzymając za ręlcę Jędrusia).

SYDONIA (ukazuje drzwi od balkonu).

Tu, proszę...

PANI DOUGLAS (bardzo wzruszona, nie widząc Doktora).

Ha! nakoniec wnijść mi pozwolono!

Nogi tak drżą podemną, tak dziwnie się trwożę,

Brak mi tchu... co mi powiesz?

(spostrzegając Doktora).

A... pan tu, doktorze!

DOKTÓR (pomieszany, wesoło).

Niema w domu nikogo, los pomyślny zdarza,

Mam odegrać w tych progach rolę gospodarza.

Witaj, pani...

PANI DOUGLAS (z roztargnieniem oglądając się wkoło)

Tak... oni pańscy przyjaciele.

DOKTÓR (do Jędrusia, biorąc go za obie rączki)

Jak się masz... chodź tu, mały... już śladów niewiele Zostawiła choroba..

(przypatruje się pilnie dziecku).

PANI DOUGLAS (niespokojnie). On jeszcze tak blady,

Nie prawdaż?

DOKTÓR. No, zobaczmy, według mojéj rady,

Leki mu niepotrzebne, niech natura działa,

Wszak cię już nic nie boli? pani douglas. Tak mu główka pała.

DOKTÓR (przykładając rękę do czoła).

Boli cię tu?

Jędruś. Nie, panie...

DOKTÓR (kładąc mu rękę na sercń). A tu?

JĘDRUŚ. Trochę boli.

PANI DOUGLAS. On cierpiał na serce!

DOKTÓR (siada na lewo, bierze chłopca przed, siebie., podczas kiedy paW Douglas siada po prawéj stronie).

Powoli! powoli!

On wskazuje żołądek, pani nazbyt skora Do strachu, wszak mu dałem rumbarbarum wczora,

(puka w piersi chłopca).

Zdrowe serce i płuca — odetchnij glęboKo.

Jani DOUGLAS. Czy widzisz, doktorze, to zapadłe oko?

Doktór. Miał gorąrzkę z podróży, już tuu nic w téj chwili,

Powiedz, chłopcze, zdrów jestem... doktór się nie myli! JĘDRUŚ (biegnąc do matki).

Tak, ja zdrów!

Doktór. Wypędziłem choroby ostatek.

PANI DOUGLAS fprzyciskając dziecko do piersi).

Gdybyś mógł czytać, panie, w sercu biednych matek! Doktór. Wiem, urojona trwoga napróżno je toczy.

PANI DOUGLAS (patrząc pilnie w doktora).

Strasznym dla nich wyrokiem są doktora oczy!

Trwoga chodzi za niemi w ślad zawsze i wszędzie, Powiedz mi, że on silny, że zdrów, że żyć będzie!

Ze biedny jego ojciec nim umarł za młodu,

Nie przekazał mu zgubnej choroby zarodu,

Że na tém gładkićna czole z złocistemi wioski Nie leży“ piętno śmierci...

Doktór. Nadaremne troski!

Zaręczam, nic mu nie brak, ni zdrowia, ni siły!

Pani DOUGLAS (tuląc z uczuciem ’syna).

Gdybym ja krew z żył moich wlać mogła w twe żyły, Wszystek żar mojej piersi i skry mego ducha!

W tobie jedyna dla niuie przyszłość i otucha!

^OKTÓR (wzruszony).

Kto chory? syn, czy matka? mam recepto dla niéj.

Pani douglas. Co?

^Októr (wydzierając jéj chłopca).

Mówisz, że go kochasz, a dusisz go pani!

Oto moja recepta.,.

^Ani douglas. Mów, doktorze, jaka?

Doktor (z komiczną powagą).

Co rano, dwa całusy w hożego buziaka,

Wieczorem można dozę podwoić czasami,

(Da Jędrusia)

Jędrusiu, idź, popląsaj trochę pod lipami.

(do pani Douglas).

Czyń pani, jak ja każę, a ręczę za skutek.

(na stronie, patrząc za dzieckiem, które wylńega w pląsach).

Tęgi zuch! gdyby zawsze mógł zostać malutki!

’ widaé przez okno Sydonię, która idzie za dzieckiem. Podczas następnéj Sceny Jędruś ukazuje się od, czasu do czasu w ogrodzie).

SCENA PIĄTA.

DOKTÓR, FANI DOUGI.AS (pothn SYDONIA).

DOKTÓlt (ukazując przez okno Jędrusia).

Patrz, pani, odrzuć z serea te zbyteczne trwogi.

PANI DOUGLAS (z uczuciem).

O! nie dziw-że się, panie! gdy przybyłam z drogi, Okropną do zniesieniu Bóg zesłał mi próbę,

Drżę jeszcze nu myśl sarnę, gdy to dziecię lube Omdlało mi w objęciach... mniemałam, że kona! Ukazano mi dom twój — wpadłam jak szalona,

Pewną byłam, że ujrzę starca z siwym włosem.

DOKTÓR (wesoło).

Cóż wiek mój ma do tego?

PANI DOUGLAS. Jakże dziwnym losem

Zu ilćźć w wiosce skarb taki!... wszak to się nie zdarza. DOKTÓR. Alboż tu biednym chłopkom nie trzeba lekarza,

Co chciałby w nich coś więcej dopatrzyć niż bydło?

W zgiełku wielkiego miasta życie mi obrzydło,

Nie olśnił mnie blask sławy, ani kruszec złoty, Przywdziałem dobrowolnie bluzę i sahoty.

Pomnę lat kilka temu, gdym został doktorem, Strasznym tę okolicę Bóg nawiedził morem: Przybiegam, radzę, leczę, tu... sercem mi płacą, Mógłżem się stąd oddalić, gdzie? poco? i uaco?

(Siadu po prawéj stronie stołu),

PANI DOUGLAS. Pan widzę taki dobry!

DOKTOR (patrząc na nią z zajęciem), Lecz pozwól mi, pani, Zapytać, jaki wioska ta powab ma dla niéj?

W jakim celu...

PANI DOUGLAS (po chtnilouuhti milczeniu).

Pan żądasz, serce ci otworzę.

W trudnéin mnie położeniu zechcesz wesprzeć może... DOKTÓR (zdziwiony).

Mów!,..

PANI DOUGLAS. Dotąd zapanować mogłam siłą woli

Nad bicdnern sercem mojćm... teraz...

DOKTÓR. Co cię boli?

Wyznaj szczerze.

PANI DOUGLAS. O panie! jam sama, sierota,

Pragnę znaleźć rodzinę... kołaczę w te wrota...

DOKTÓR. Jakto?

PANI DOUGLAS (wzruszona).

Progi te dla mnie dziś przystanią świętą,

Drżę... ach! gdyby innie od nieb gwałtem odepchnięto! Doktór. Mów jaśuiéj...

(chwila milczenia).

Pani douglas (z boleścią).

Syn ich umarł.

DOKTÓR. Boleść dla nich nowal

PANI DOUGLAS. To dziecię — to syn jego, a jam po nim wdowa. Doktór (powstając żywo).

Ty!

PANI DOUGLAS (z uniesieniem).

Bóg mi dziś pozwala spocząć pod tym dachem, Żałobę i nadzieję wnoszę tu z przestrachem,

Jam u nich, za ich progiem, wzrok mój wnet ich spotka, Jak ta chwila bolesna, a razem jak słodka!

Co przyrzekłam zmarłemu, to wykonam święcie,

Nie zginie biedne dziecko w tym świata odmęcie, Główkę wnet mu ocieni strzecha ojców nizka.

Płomień mu domowego zaświeci ogniska,

O! niech się prochy ojca rozradują w trumnie!

DOKTÓR (zdziwiony).

Wdowa!

PANI DOUGLAS (krążąc wkoło pokoju).

Jak tu wspomnienia ścigają mnie tłumnie!

Te przedmioty choć obce, znane mi jak moje,

Ci starzy tak mu drodzy! kocham ich oboje,

Zda się, jakbym przeżyła z niemi długie lata,

Wiem, z jakich się drobnostek każdy dzień ich splata! Tyleż mi o nich mówił syn niegdyś kochany!

Malował te obrazki, co zdobią ich ściany,

Każdy rys w jego myśli odbił się głęboko;

Z mego okna za niemi, gdy p wiodę. oko,

Widzę, jak pod lipami kręcą się i gwarzą,

Oni zawsze tak smutni... matka z łzawą twarzą,

Ojciec z czołem pochmurnćm... niekiedy za niemi Chcę biedź, i niby stopy wrosły mi do ziemi!

Stoję w miejscu jak wryta, strach stąpić mi nie da! Doktorze, jak tu skromnie, jaka w domku bieda!

Ja dostatkiem otoczę ich starość zbolałą,

On tak cierpiał — mój Andrzéj! czasu mu nie stało

Przebłagać ich za winy, lecz ja to uczynię,

Wrócę miłość i spokój nieszczęsnej rodzinie!

Tom ja u śmiertelnego przyrzekła mu łoża,

Po to z mćm bieduém dzieckiem przybyłam z za morza-Czemu zwłóczyć?

DOKTÓR (na stronie). ltzeoz dziwna! ta mowa co znaczy?

Jam sobie tę kobietę wystawiał inaczej!

(stoi zamyślony).

PANI DOUGLAS. Co tak myślisz, doktorze?

doktór. Twe uazwisko pani...

PANI DOUGLAS (z prostotą).

Wzięłam nazwisko ojca, wiem, jak ciężko zrani Serca ich to spotkanie... trzeba działać zwolna.

DOKTÓR (pomieszany).

Wysnuć coś z tego wątku moja myśl niezdolna,

Jam na drugich kamieniem rzucać niezbyt skory,

Ale szanować jakoś należy...

Chciałbym.,. doprawdy... uie wiem...

(zatrzymuje się chwilę).

PANI DOUGLAS (patrzączdziwiona). Mów jasno, doktorze!

DOKTOR (bardzo poruszony).

Skoro tak — powiedz pani... lub nie... ja się trwożę, Rozedrzćć tę zasłonę!... niech prąd niepamięci Pochłonie dawne czasy... wiem... dobre tweebęci, Powinienem je wspierać... lecz jest czarna plama... Bronisz sprawy nieczystej... rozumiesz to sama.

(widzi, jak pani Douglas porusza się w milczeniu).

Nic! po takiéj przeszłości, po takim obłędzie,

Złamać słuszny gniew ojca nie łatwo ci będzie:

Ja wiem, jak trudno walczyć z ową duszą hardą,

Słowo bratniej pociechy odtrąca z pogardą,

Strzeż się... wiek twarde serca zacina tém srożej,

A raz zamknięta furtka już się nie otworzy!

PANI DOUGLAS — O! czyż go nic przebłaga ta biedna dziecina?

Ten aniołek niewinny!

DOKTÓR. Tu sęk się poczyna!

W otchłaniach jego duszy promyk już nie świeci,

Biedny starzec, on wszystkie znienawidził dzieci!

PANI douglas. A matka?

doktór. Biedna matka! uie radzę ci wcale

Budować swych nadziei na tak kruchej skale!

Ona, ta wiotka trzcina, to beczące jagnię,

Co uie wie, jak krok stawić, uie wić, czego pragnie,

Co drży na widok męża, wskroś przejęta trwogą,

Gotowa rzec „dziękuję”, gdy ją kopnie nogą.

(pól głosem).

Plemię dziś zatracone, osobliwość rzadka...

(głoéniéj).

Nie ludź się, nic ta biedna nie poradzi matka!

PANI DOUGLAS (pomieszana).

Co więc czynić, doktorze? doktór. Cierpliwości tylko...

Łatwo poplątać wątek nierozwagi chwilką.

Udaj pani, żeś obcą, że spełniasz jedynie Obowiązek przyjaźni... kilka dni upłynie,

Schwyć ich tylko za serca; to nie skały przecie,

Resztę dzieła, jam pewien, dokona twe dziecię.

PANI DOUGLAS (smutno).

Odbierasz mi odwagę... co czynić? na Boga!

SYDONIA (wbiegając żywo z Jędrusiem).

Wracają!

DOKTÓR (dopani Douglas). Odejdź, pani!...

Sydonia. Już są tam, u progu.

doktór. Ba! może tak i lepiej!...

(Do pani Douglas, ukazując drzwi na lewo).

Zostań na uboczy.

PANI DOUGLAS.

A mój syu?

Doktór. Niechaj dziecię nie wchodzi im w oczy.

(do Sydonii).

Wypraw go do ogrodu.., pani tu zaczeka.

(ukazuje drzwi na lewo).

PANI DOUGLAS. Cała drżę!...

(Słychać ostry głos pana Jumelin).

Sydonia (odchodząc do ogrodu). Pan nadchodzi!

Doktór. Słyszę go zdaleka.

(Pani Douglas wchodzi drzwiami na lewo. Widać przez okno chłopca biegającego po ogrodzie).

Wolałbym amputować rękę albo nogę...

Mam rozedrzćć dwa serca... odwłóczyć nie mogę!

Trudna rzecz!

(Udaje, że wychodzi, spotyka we drzwiach panią Jumelin).

Autotoyla Praneuakft.

IG

SCENA SZÓSTA.

DOKTÓR, PANI.JUMELIN, (po chwili wchodzi) JUMELIN (drzwiami w głębi).

JUMELIN (kładąc laskę i kapelusz, pochmurzony).

Jesteś jeszcze?

DOKTOR (pomieszany). Jestem (na stronie). Biedni starzy! JUMELIN (z gniewem).

Ten blondynek w ogrodzie moim gospodarzy,

Jak w własnym!... Czegóż chciała, ta pani w żałobie? DOKTÓR (z wahaniem).

Chciała... (na stronie) jak ira to powiem?

PANI JUMELIN (niespokojna). Doktorze! co tobie?

Ty jakąś tajemnicę ukrywasz przed nami!

JUMELIN (szyderczo).

Tajemnicę... no, proszę?

DOKTÓR (ze wzruszeniem). Bywają czasami

Dziwne jakieś przeczucia i nigdy nie mylą.

Mówiliście oboje o synu przed chwilą...

I oto..

PANI JUMELIN (przystępuje iywo).

Wiesz coś o nim? z twych słów, z mowy tonu Zgaduję...

DOKTÓR (na stronie bardzo pomieszany).

W duiu urodzin posłyszą wieść skonu.

Biedni!

PANI jumelin (badawczo) Powiedz, doktorze!

doktór. Tak, wieść odebrałem,

JUMELIN (ostro). Jaką wieść?..

DOKTÓR. Owa pani, co z tóm dzieckiem małem

Od wczora w wasze progi kołacze napróżno...

Poznała go...

PANI JUMELIN (rozpromieniona). Doprawdy? muszę z tą podróżną Zobaczyć się natychmiast... poprowadź mię do niéj,

O! niech mi powić wszystko, niech prawdę odsłoni!

Ta kobieta, jak mówisz, zna biednego chłopca.

Czemu do mego domu kołacze jak obca?

DOKTÓR. Widziała twego syna!

PANI jumelin (:iywo). Odzie? kiedy, doktorze?

Czy żyje? czy powrócił... on powróci! może?

iwidztic, te doktór zaprzecza znakiem głowy).

Coś kryjesz, więcej mówią twe oczy, niż słowa!

Nie lękaj się, jam wszystko, wszystko znieść gotowa! Jumelin. Ou śmiałby tu powrócić? uigdy!

PANWUMELIN (stanowczo do męta). Dość téj męki,

Wolno tobie, gdy wróci, nie podać mu ręki,

Ale ja go z miłością przycisnę do łona.

Co mówiła ta pani? doktorze... gdzież ona?

(Doktór potrząsa smutnie głową).

JUMELIN (gwałtownie).

Syn wyrodny! on sprawca mych zgryzot i sromu, Zaprawdę uie przekroczy progów tego domu!

Póki żyw, ou pod klątwą!... bOKTÓK (poważnie). Ojcze nieszczęśliwy’!

Przebacz że dziś synowi!...

JUMELIN. Coś rzeki?

PANI JUMELIN (z najwyższą boleścią do doktora). On nie żywy!

Czytam wyrok w twćm oku!

Doktór. Zapłacz, matko biedna!

JUMELIN. Mój syn umarł!... (chwila milczenia).

Pani JUMELIN (łkając do męta). Okrutny, niech śmierć was pojedna, Wyrzuć z serca nienawiść i pogrzeb z nim w grobie! JUMELIN (ponuro)

Jam go przeklął, doktorze!

JUMELIN (gwałtownie). Milcz, milcz! biada tobie!

Słowo straszne, gdyś z ust je wyrzucił zbójecko,

Pobiegło tam w świat za nim! tyś mi zabił dziecko!

Gdyby nie ty, on byłby powrócił... O, Boże!

Zmiłuj się nad tą duszą zbłąkaną...

(pada na krzesło — płacze — po chwili)

Doktorze,

Chcę widzićć natychmiast...

(ociera oczy).

Choć dusza skrwawiona,

Mam dosyć na to siły, śpieszmy...

. (Chce powstać, chwieje się, upada znów na krzesło).

^TÓR (łagodnie). Ot, i ona...

(Drzwi na lewo otwierają się, pani Douglas wchodzi pomału).

SCENA SIÓDMA.

JUMELIN, PANI JUMELlN, PANI DOUGLAS, DOKTÓR, SYDONIA (na chwilę

ukazuje się w głębi).

PANI JUMKLIN (przystępując iywo do pani Douglas).

O Pani!

(Jumelin wstrzymuje żonę skinieniem).

PANI DOUGLAS (cicho do doktcra).

Jak mi ciężko rozranić jéj duszę!

(do pani Jumelin).

Zlecono mi...

DOKTÓR (cicho dopani Douglas) Odważnie (głoéno).

Opuścić was muszę!

PANI DOUGLAS (błagalnie do doktora).

Zostań pan!

(Doktór ogląda się z wahaniem).

PANI JUMELlN (smutno do doktora).

Zostań z nami!

DOKTÓR (kładąc kapelusz na stole). Ba! skoro tak chcecie...

PANI DOUGLAS (na stronie).

Jak zacząć?

JUMELIN (przystępując do pani Douglas).

Pani!

PANI JUMELlN (przebywając). Czekaj!... i ona ma dziecię!

Zrozumie lepiej boleść, co me serce rani.

JUMIiLIN (surowo),

Dobrze...

(Siada i opiera się w krześle).

PANI JUMELlN (do pani Douglas).

Siadaj, proszę, skąd przybywasz, pani?

PANI DOUGLAS (siada, doktór staje za jéj krzesłem)

Z Bostonu.

PANI JUMELlN (siadając przy niéj bardzo wzruszona)

Więc to prawda?...

PANI DOUGLAS. Tak, prawda, niestety!

pani jumelin. Potrzeba na to serca szlachetnéj kobiety!

Zwracasz z drogi, umyślnie!

PANI Douglas. O! jakże mnie boli...

PANI JUMELIN (przerywając)

Błogosławię cię za to... więc to z jego woli?

PANI DOUGLAS. Spełniam, co mi polecił...

(spogląda w oczy doktorowi),

DOKTÓR. Tak.

PANI JUMELIN. Biedne chłopczysko!

Pani go dobrze znałaś?

PANI DOUGLAS. Mieszkaliśmy blizko!

Połączeni przyjaźnią.

PANI JUMELIN (z współczuciem). Dziękiż ci, ach, dzięki!

Ta ręka dotykała często jego ręki,

Wiesz, co myślał, co mówił, co przecierpiał może!

PANI DOUGLAS. Wiem!

Pani jumelin. Nic mi nie ukrywaj — błagam w imię boże!

Każde słowo z ust twoich niebo mi odchyla.

Czy mówił kiedy o nas? pani douglas. Och! często, co chwila!

Pani jumelin (do męża).

Patrz, mężu — do ostatniej kochał nas godziny!

Pani douglar. Wyrzucał sobie często jakieś dawne winy. pani jumelin (do męża). A co?

pani douglas. Nieraz rzewncmi zalewał się łzami!

pani jumelin (do meta). Widzisz!

JUMELIN (niecierplitme). Trochę za późno!..

PANI JUMELIN (iywo do pani Douglas). Może ci czasami

Wspominał zbiegłą przeszłość? objawiał swe chęci?

Co mówił? czego pragnął? poszukaj w pamięci!

JUMELIN (z gniewem).

Dość tych pytań!

Pani JUMELIN (do meia z wyrzutem) To syn twój!

PANI douglas. Zwykle był ponury.

Mało mówił, nie lubił rozdzierać téj chmury,

Co ćmiła jego przeszłość i tułactwa nędzę,

Pracował, wiecznie gonił sennych marzeń przędzę. Chciał zniszczyć tego raka, co mu toczył łono,

Zawsze do was powracał myślą rozżaloną.

Kiedym przy nim w ostatniej czuwała chorobie Pamiętam...

Pani JUMELIN (s wybuchem żalu). Czemuż matki nie było przy tobie! PANI DOUGLAS (coraz silniej poruszona).

Dnia jednego, wieczorem, temu pięć miesięcy Przywołał mnie do łoża...

Pani jumelin (ze kami). Mów pani; mów więcej...

Pani DOUGLAS. Pamiętam już śmiertelne zbiegały go dreszcze,

W marzeniu gorączkowćm o was mówił jeszcze,

Cłiciał pisać... jam czuwała przy nim do ostatka,

Kładę mu w rękę pióro: „Tam ojciec i matka

Żyjiji pewno, wyrzecze... choć milczą tak długo!

Ty mi jedna z ostatnią przyjść możesz posługą,

Śpiesz do nich, gdy mi ziemia upadnie na oczy!

Zrzuć z mej piersi ten ciężki wyrzut, co ją tłoczy!..” Przyrzekłam, radość lica krasą mu zapłoni,

Nagle pióro w stygnącej zachwiało się dłoni...

Zatopił w oczy moje wzrok pełen otuchy,

Głos jego brzmiał tak smętny, lak słaby, tak głuchy, Chwytam z tych ust. mi drogich każde zbiegłe słowo... Westchnął... nic nie rzekł więcej...

(z gwałtownym wybuchem płaczu).

I byłam już wdową!

JUMELIN (powstając żywo),

Wdową!...

DOKTÓR (na stronie). Dobrze!

PANI JUMELIN. Ty biedna!

PANI DOUGLAS (płacząc). Wiecie prawdę całą,

Chciałam skryć tajemnicę — serce mnie wydało!

JUMELlN (surowo).

Ty byłaś jego żoną?

DOKTÓR (na stronie). Sprawa się zaczyna.

jumelin. I nosisz jego imię?...

fani jumelin. To śliczna dziecina.

PANI DOUGLAS (żywo).

To nasz.syn...

PANI JUMELlN (do łnętn).

To syn jego! bądźże względnym dla niéj!

JUMELIN (odsuwając żonę).

Daj mi powiedzieć.słowo.

(do pani Douglas).

Czego żądasz pani?

W jakim celu ta podróż, nie rozumiem wcale.

Jestżeś-li tą, dla kłóréj w bezrozumnym szale Ten nikczemnik porzucił próg naszego donui?

Wolnoż ci ten próg święty przekroczyć bez sromu?

PANI DOUGLAS (patrząc w oczy doktora).

Jakto?

DOKTÓR (pomieszany do pani Douglas).

Wiedziałem o tém.

JUMELIN. Sądziłaś szalona,

Iż ci wnet rodzicielskie otworzy ni ramiona?

Ze, skoro cię zobaczym w żałobnej odzieży,

Silnćm tętnem wspomnienia nasza. pierś uderzy?

0 nie! próżno w tym domu praw się dopomina,

Ta nędzna, co do zguby przywiodła nam syna!

PANI DOUGLAS. Kto? ja!

jumelin. My do ogniska przyjąć was nie możem.

Lepiej było na zawsze ukryć się za morzem!

Poco wracać do kraju?

PANI douglas Doktorze, mów z niemi!

Ilaz pierwszy moja stopa dotknęła t.éj ziemi!

DOKTÓR (żywo, z radością).

Więc on ciebie nie uwiózł?

PANI JUMELIN. Odgadłam to sama!

PANI DOUGLAS (wzruszona).

O! nie na mnie to ciąży tak obydua plama.

PANI JUMELIN. Prawdę mówią te usta... przeczucie nie myli.

(biegnie do pani Douglas, ściska ją z uczuciem).

PANI DOUGLAS (trzymając ręce pani Jumelin).

Lat temu sześć... czas nigdy nie zatrze téj chwili,.. Ojciec żył wtedy jeszcze — bylo to w Bostonie,

Pomnę, przy jego boku stałam na balkonie,

Wtem, ktoś blady jak widmo przemknął się pod ścianą. PANI JUMELIN (z boleścią).

Ou głodny był!..

PANI douglas. Wieczorem posiłek mu dano,

Znalazł pracę i spokój, i życzliwe dusze,

1 to słowo współczucia, co w serca posusze Staje się z nieba rosą...

(Jumelin studia, siedząc ponuro na boku),

PANI jumelin (z wahaniem). Czy był sam?

PANI DOUGLAS. Ta! —, pani.

Z dawnych win i z obłędów bezdennej otchłani,

Został mu wstyd i woli niezwalczoua siła.

Inna mogła go zgubić... jam go ocaliła!

Jakaż to była rozkosz!.. — Czy wypowie słowo,

Gdym z czoła mu zegnała tę chmurę grobową!

Gdym żądło wydobyła z téj piersi skrwawionej,

Gdym z chlubą mogła wyrzec: on już wyleczony.

PANI JUMELIN (do męża).

A co? uznasz-żc tem z w niéj córkę?

JUMELIN (powstając z powagą i boleścią). Tém lepiej,

Że znalazł tam rodzinę... a my tu jak ślepi Myśl wysyłali za nim w świat gdzieś tajemniczy, Karmili się boleścią, pili łzy goryczy.

Zgasłe iskry w piersi nie łatwo się zbudzą!

Słusznie ta dla serc naszych pozostanie cudzą,

Która o nitn zbyt późno przynosi nam wieści!

PANI DOUGLAS. Jam obcą, ja, co chciałam ulżyć ich boleści? Słodki balsam położyć na dawne serc rany, Rozdmuchać ich ogniska płomień zaniedbany, Przebłagać ich za syna?.. — jam obca, mój Boże! PANI JUMELIN (do męża).

Co? twojego uporu ten głos nic przemoże?

Dość już byłam uległą; — nikt mi nie zabroni Iść, gdzie powinność woła, gdzie serce się kłoni, Gdzie syn z grobu iść każe, tam ja póję śmiało! PANI DOUGLAS (z uczuciem)

Pokochasz dziecię nasze?

PANI JUMELIN. O! tak, duszą całą!

Jędruś... imię mu Jędruś — wezmę go pod skrzydła, Dobrą będę babunią....samotność mi zbrzydła!

Jasny promyk nadziei do serca mi wnika.

Idźmy!..

(powstaje iywo, ciągnąc panią Douglas ku drzwiom ogrodu). JUMELIN (porywczo). I gdzież to idziesz?

PANI Jumelin (żywo). Uściskać chłopczyka!

Nie pojmuję, że mogłam czekać do téj pory!

(’wychodzą obie).

SCENA ym.

JUMEI.IN, DOKTÓR.

DOKTÓR (stając przed panem Jumelin).

A pan czego tu czekasz? bardziej jesteś chory,

Niż myślałem.., szał... obłęd...

JUMELIN (zabierając się do wyjścia na prawo). Jestem pańskim sługą.. DOKTÓR. Jedno słowo...

JUMELIN. Nic nie chcę...

DOKTÓR. Skończę rzecz nie długo.

Pan musi-z mnie wysłuchać, nie ruszysz stąd kroku! Godziłoż się tę biedną odtrącać od boku?

Pomiatać nią wzgardliwie byłoż ci potrzeba?

Ona, czysta, niewinna, istny anioł z nieba!

Z jéj oblicza, z jéj czoła taki blask połyska,

Ona cześć utraconą wnosi do ogniska, Błogosławieństwo boże roztacza nad progiem.

JUMELIN. A gdyby i tak bylo — w tym domku ubogim,

Ledwie starczym dla siebie, — tu nędza ją czeka,

W czćm jéj tu rodzicielska pomoże opieka?

Doktór. Ależ ona bogata,

Jumelin. Bogata... tém gorzéjl

Myśli, że złotym kluczem drzwi nasze otworzy?

Mamże duszę tak podlą i umysł tak płaski,

Bym chciał przyjąć jałmużnę rzuconą mi z łaski? Abym nędzę i krzywdy długiego żywota Pozwolił dziś okupić marną garścią złota!

Doktór (na stronie).

Straszny człowiek!.. (głośno).

Lecz syn twój!..

JUMELIN (zapalając się stopniowo). Mało mi to znaczy,

Ze mnie skrzywdził, że przywiódł do nędzy żebraczój, Sroższe on mi wyrządził krzywdy i katusze,

On wysuszył mi serce, zubożył mi duszę.

Sumieuie mi potarzał w plugawym barłogu,

Dał mi wątpić o ludziach, o sobie, o Bogu!

Doktór. Zostawmy zatem syna, o rzecz chodzi iuną.

Ale to biedne dziecko — powiedz, co ci winno?

(staje śmiało przed panem Jumelin).

JUMELIN (uderzony myślą nową).

Dziecko!.. ha, zapomniałem... podobno syn jeszcze,

Na sarnę wzmiankę o tém zbiegają mnie dretzcze... Więc to syn!..

Doktór (niecierpliwie). Syn nieszczęściem, cóż na to poradzę? Przemienić go na córkę przechodzi mą władzę.

(głosem rzewniejszym)

Tak, prześliczny cJWopczyna ze złotemi włoski,

Co jednym pocałunkiem spędzi z czoła troski.

Istny anioł pokoju.,. to zwiastun pociechy,

Co rychło w twój pamięci zatrze ojca grzechy;

Jedyne, co cię łączy z umarłym, ogniwo.

JftMELlN (siadając,, z imjwyiczą boleścią),

Próżno, rana ta jeszcze została zbyt żywą!

Braknie miejsca w mém sercu dla matki i syna,

Kto przecierpiał zbyt wiele, krzywd nie zapomina! DOKTÓR (wzruszony, opierając się o poręcz krzesła).

To błąd, w księdze żywota czas zaciera karty,

Gniew staje się bezbożnym, kiedy grób otwarty. Kończy się kara w chwili, gdy przestępny skona,

Dosyć już wycierpiałeś — twa czara spełniona. (Jumelin porusza smutno głową).

Bądź szczerym, przyjacielu, gdy rankiem na łące Widzisz w chyżych poskokach dziatki pląsające,

Nie pomyślisz-że patrząc na malców pustoty,

Że twoja broda siwa, złakniona pieszczoty!

Tych małych swawołników niepojęta władza,

W starca piersi zakrzepłej strumień krwi odmładza! Ściany twoje tak zimne, twój próg tak ponury,

Starość wlecze za sobą wieczne nigly i chmury.

Od główki dziecka bije słońca promyk złoty,

Tobie dłużej nie wytrwać wśród takiéj tęsknoty!

(Jumelin słucha głęboko zadumany).

Wiesz-li, skąd ci na serce te padły ciężary?

Starczy jednego słowa: tyś samolub stary!

A czemuś samolubem? starczy jedno słówko,

Brak tu czegoś, dzieciny z złotowłosą główką.

Zgryzota szpik żywotny wysysa z twych kość’,

Twojego domu ściany kryje pleśń starości;

Próżno pytać o jutro! bojaźń serce więzi,

Jeśli pączek ze starej nie puści gałęai!

Ten ogródek, tak pięknie umajony w kwiecie,

Pusty, bo go małe nie ożywia dziecię;

Stary dąb pod konarem tuli gniazdka ptasie,

Wyście biedni strupięli... skrzepły serca wasze,

Jak dwa omszałe dęby wyschłe do korzenia!

Droga wasza bez celu, życie bez marzenia!

Człowiek, panie, w twym wieku musi zwać się dziadkiem^ To prawo mu otuchą, na przyszłość zadatkiem,

Trzeba dziadka wnuczkowi, tak Bóg i świat każe;

Słaby starzec z dzieciną niechże idu w parze!

JUMELlN (ponuro) Znałem ten sen, doktorze! ach! sen to zwodniczy! Szalony, kto mu wierzy, kto na niego liczy!

Już pieczęć położyłem na dni moich księdze,

Do grobu w samotności resztę ch wił dopędzę.

Moje serce — sam widzisz — grób... martwa opoka,

Syn umarł, — a mnie nawet łza nie spadła z oka! (wstaje)-DOKTÓR. Pycha cię opętała, nieszczęśliwy starcze!

Przeciw popędom serca znalazłeś w niéj tarczę,

Bóg ci promykiem zorzy rozjaśnił noc czarną,

Dał rolę, kędy możesz posiać czyste ziarno.

A ty gardzisz tym (larem? ty rozpaczą dumny,

Wolisz zgrzybiałą starość sam dowlec do trumny!

Tyś trupem wprzód, nim ziemia twe kości pogrzebie.

Twa żona stokroć lepsza i mędrsza od ciebie!

JUMELIN (gwałtownie). Skończyłeś?

doktór (z gniewem). Do pioruna! daremna to praca,

Ja radzę, a on wiecznie do swego powraca.

Szalony, kto sam sobie grób za życia kopie.

Wolno panu odepchnąć i matkę i chłopię;

Zbraknież miejsca sierocie na téj bożej ziemi?

I poczciwa babunia pośpieszy za niemi,

W wnuczku gwiazdka nadziei zaświeci jéj złota,

Z tobą zostanie tylko wyrzut i zgryzota!

Zgrzybiejesz w pustych kątach sam z sobą w niezgodzie, Będziesz z rana do zmierzchu trzymał wędkę w wodzie. W twój piersi nienawiści niech się lęgną węże,

A kiedy ci podagra do serca dosięże,

Niech dusi, mnie nie będzie, bym przybiegł z pomocą. Doktorze, dość już tego... przestań...

Skończmy! poco

Chlastać napróżno słowem,..

Zostaw mnie w spokoju. DOKTÓr (na stronie, odchodząc).

Pobił mnie — młody szermierz wystąpi do boju!

SCENA IN. jumelin (sam) potem jędruś.

Jumelin. Dobrzeń zrobił, żeś poszedł, mój panie doktorze!

Już mnie napót przełamał — byłbym uległ może.

(Idzie do biurka, wyciąga szufladę, przegląda listy, gniecie je, odrzuca nabok. Na te świstki ja patrzeć nie mogę bez wstrętu,

Jestem sam, wszystko muszę zuiweezyć do szczętu. Tajemnic mego serca świat nie pozna wcale,

Te listy, te papiery... na proch je popalę.

(Otwiera inną szufladę, spostrzega miniaturę).

Ten portret.,. jak on patrzy... jak blaga!.. drżę cały!

(Siada, podczas gdy patrzy zadumany w miniaturę, dziecię wbiega żywo do pokoju, zatrzymuje się nagle).

JUMELIN (apostrzegając dziecię z gniewem).

Nic! poznaję go... precz siad!

(przestraszony Jędruś chce odejść),

Nie, nie!.,. zostań, mały! Przystąp tu, nie uciekaj.,. ja ci nie nie zrobię..

Boisz się?... nie masz czego... niech się przyjrzę tobie...

JUMELIN.

DOKTÓR,

JUMELIN.

(Dziecię zbliża się pomału. Jumelin wstaje, potém siada po drugttj stronie, trzyma chłopca przed sobą)

Dziwneż to podobieństwo!.. Jak ci imię, dziecię?

JĘDRUŚ. Jędruś.

jumelin. Chodź tu, Jędrusiu, pogadajmy przecie!

jędruś. Dobrze!..

jumelin. Ile masz latek?

jędruś. Pięć mówiła mama.

JUMELIN (wskazując miniaturę).

Czy go znasz? jędruś (zdziwiany). Maly Jędruś!

JUMELIN (na stronie). Twarzyczka ta sama...

Serce mi drży... w tém wszystkićm istny palec boski!

(głośno do chłopca),

Patrz na mnie... też oczęta — to czoło, te włoski. (przeciąga ręką po głowie dziecka).

JĘDRUŚ, Bawisz się z włoskiem moim?

JUMELlN (na stronie). To złuda prawdziwa!

Cala przeszłość przedemną stanęła jak żywa! (do chłopca). Twój ojciec!.. czy go znałeś? jędruś. Pytasz, czy go znałem?

JUMELIN (po chwili z wysileniem).

I kochałeś zapewne... jędruś. Tak, bardzo kochałem!

jumelin. Cóż on mówił, twój ojciec? powiedz, chłopcze, śmiało — jędruś. Całował ranie i pieścił, ale mówił mało!

JUMELIN (bardzo poruszony).

Tuman z oczu mi spada na ten głos dziecięcy!

Biedny! (Jędruś chce wyjść).

Zostań, chłopczyno, powiedz mi coś więcej. Zdaleka tu przybyłeś? jędruś. Z daleka przez morze!

Co to tam było wody, co wody, mój Boże!

.JUMELIN (z wahaniem).

A twój ojciec?

JĘDRUŚ. On został, śpi w ziemi pod damą,

I dlatego to noszę tę sukienkę czarną...

JUMELLN (na stronie).

Serce bije mi młotem... już wytrwać nie mogę. (głośno). Mów jeszcze!..

JĘDRUŚ. Takień liczne bajeczki przez drogę

Opowiadała mama... umiesz baj ki, panie?

JUMELlN. Ja? (po chwili z boleścią).

Znam jednę...

Jędruś. Czy piękna?

JUMELIN (na stronie). Już mi tchu nie stanie!

Ten wzrok... jak mnie urzekła ta biedna dziecinka. (ghśiw). Słuchaj, mial jeden ojciec maleńkiego synka,

Z jasnym, z kręcouym włoskiem, z twarzyczką różową... Jędruś. Jak ja?

JUMELIN (silnie poruszony). Taki chłopczyca, taki słowo w słowo... Ojciec swym jedynakiem chlubił się radośnie,

Ach! czasem dziecię ojcu na smutek wyrośnie.

JĘDRUŚ. I cóż?

JUMELIN. Próżno rodzice tulą go i strzegą.

On posłuchał złéj rady,..

JĘDRUŚ. I CÓŻ?

JUMELIN (mieszając się coraz bardziéj). Duia jednego

Rzucił ojca i matkę i znikł gdzieś bez wieści!

Czekali go rodzice we lzaeh i boleści,

Nie wrócił... com ja wyrzekł?... on przedemną stoi...

Młody, piękny, niewinuy... to on! w duszy mojej Obłęd, szał... ten syn umarł! śpi w zinméj mogile,

A jednak... (patrzy z uczuciem na Jędrusia).

Biedny ojciec, on przecierpiał tyle!

( Wybucha głośném łkaniem i przyciska dziecię do piersi).

JĘDRUŚ. Ty płaczesz?

(W téj chwili ukazuje się doktór, pani Jumelin wprowadza synową w progi, wszyscy patrzą wzruszeni na Izy starca — Jędruś biegnie do matki).

SCENA K I OSTATNIA.

CIŻ SAMI, DOKTÓR, PANI JUMELIN, PANI DOUGLAS.

DOKTÓR. Łzy to święte, już walka skończona!

To krew Krwi, kość twych kości... spadla z ócz zasłona, Zdrój wytrysnął ze skały...

PANI JUMELIN (do synowéj, która zatrzymała się w progu).

Chodź.

JUMELIN (wyciągając obie ręce do pani Douglas).

Przystąp łaskawie, Na progu mego domu ja cię błogosławię!

DOKTÓR (biorąc Jędrusia za rączkę z powagą i uczuciom).

Chodź tu, dziecię, rozjaśnij tego domu ściany, Rozdmuchaj pod popiołem płomień zagrzebany,

Smutnego ich ogniska bądź iskierką bożą,

Bądź dla nich nadzieją, uśmiechem i zorzą!

PANI DOUGLAS (do dziecka).

Nie wiesz, ile dni oni przeżyli w żałobie,

Przebłagaj ich za tego, co spoczywa w grobie,

Serce ojca tam cierpi pod ziemią cmentarną,

Tobie z jego sumienia zmyć tę plamę czarną. pani Jumelin. Zdejm klątwę z jego czoła!

DOKTÓR. Czas ponowić próby.

Wiecie dobrze, co ojca przywiodło do zguby,

Bogaci doświadczeniem idźcie naprzód śmiało,

On będzie waszych trudów koroną i chwałą,

W nim plon waszych posiewów wznijdzic pożądany. JUMELIN (z uczuciem do dziecka).

Chodź!

DOt.TÓR (do dziecka). Powiedz mu: Dziaduniu!

Jędruś (biegnąc do starca). Dziaduniu kochany!

(Zasłona spada).

ROBOTNICY.

IDZR^M-A-T W JEIDlSr^n^ — AJESOIEL

OSOBY z

MORIN.

MARCELI.

JOANNA.

HELENA.

Rzecz się dzieje w Paryżu.

SCENA PIERWSZA.

MARCELI (sam).

(Wchodzi żywo i wesoło, trzyma w ręku doniczki z kwiatami i bukiety patrzy wokoło siebie).

Dzień dobry, matko! Goto? nie widać jéj wcale!

Nim powróci, nasz salon ozdobię wspaniale.

(Składa wszystko co ma w ręku na stole i na kredensie),

Kto wić?.. inuże zaspało poczciwe matczysko,

Ależ to się nie zdarza — już dziewiąta blizko!

(Puka do jednych i drugich drzwi, otwiera je po kolei). Niema, łóżko posłane, izdebka sprzątnięta,

Zapewue do kościoła poszła nasza święta.

Chciałem przybiedz, nim wstanie, — biegnę zadyszany Niepodobna, stąd blizko mila do Sekwany.

Nic żal mi przecież trudu. Matko ty jedyna!

Wieiu, że przyjmiesz z radością wiązarek od syna, Drogi dzień twych imieniu uczcić mi należy...

Podleję tę rezedę — niech się wyda świeżej...

(Bierze karfakę wody z kredensu i podlewa doniczki),

Te kwiaty trzeba wcześnie pokłaść w wazoniki.

Jakże pachną te róże, jak cudue gwoździki!

Gdybym mógł, chętnie wiosnę przyniósłbym jéj całą! Kiedym biegał wśród kwiatów, oko mi pałało,

I czułem, jak mi serce uderza tajemnie;

Spostrzegły to kwiaciarki i śmiały się ze muie Cudna rzecz, w letni ranek, te kwiaty nad rzeką!

Coś długo nie powraca... snadż poszła daleko.

Tém lepiéj, — niechże bukiet zastanie gotowy,

Wczora tak była smutna i łzawemi słowy Szepnęła mi dobranoc.. Cóż jéj to? mój Boże!

Ten dzień smutuą pamiątkę nasuwa jéj może!

Antologia Francuska. IG

Dziś muszę ja to chmurne rozpogodzić czoło.

Dopieroż jéj zaśpiewam piosenkę wesołą:

(nuci następujące cztery wiersze).

Stół gotów, muszę znaleźć obrus i serwety,

Cudzych rządów w swym domu nie lubią kobiety.

Cóż robić? dzień imienin idzie mi jak z płatka;

Dobry ze mnie gospodarz — pochwali mnie matka!

Nakrywa stół, dobywa talerze z kredensu, tymczasem Helena wchodzi, Marceli ogląda się).

SCENA DRUGA.

MARCELI, II K LUN A.

(.Helena z bukietem i koszykiem w ręku).

MARCELI (zanim odwrócił głowę).

To ty, matko! (z radością).

Co widzę! Helena... o nieba!

Pan Marceli...

Do szczęścia tego mi dziś trzeba!

I gdzież matka Joanna?

Rychło się ukaże.

Maleńki upominek przyniosłam jéj w darze.

Pamięć o dniu imienia jak będzie jéj droga!

Co? ja przepomnićć o niéj mogłabym, na Boga?

(pokazuje mu fotografią oprawną w ramki).

Patrz pan...

O! twój portrecik — jak ślicznie oddanal Siostrzyczkę i braciszka wzięłaś na kolana,

Urocza i poważna jak matka rodziny.

Przccudowny obrazek...

(przygląda się zblizlca fotografii i przykłada ją do ust). HELENA (odbiera ją). Dość już...

MARCELI. A dzieciny

Czemu nie przyszły z tobą? czy jeszcze nie wstały? ŚIicznaż to dziewczyneczka, i chłopaczek mały,

Zuch — aż milol HELENA. Biii’ zbytnią psujesz ich pieszczotą,

Mają pilne zajęcie, — arcy ważne... oto Douczają się wierszy na cześć pańskiej matki,

Wciąż tui brzęczą nad głową — (podrzeżniając).

HELENA.

MARCELI.

HELENA.

MARCELI.

IIELENA.

MARCELI.

HELENA.

MARCELI.

Siostrzyczko, — daj kwiatki,

I ja chcę ponieść bukiet... prędko!

MARCELI. Mila dziatwa!

HELENA, Trafić z niemi do lad u, och! sprawa nie łatwa!

Przez cały dzień ty ch malców pełne wszystkie kąty,

Dziś boso do mnie zraua przybiegły o piątej.

Musiałam z niemi wiersze powtarzać po słowie,

Nie dadzą chwilki spocząć... aż niain zamęt w głowic!

To szatanki!

Marceli. W ich wieku swawolić przystało.

HELENA (zbierając się do wyjścia).

Idę do nich, powrócę tu za chwilkę małą. (naiitmie),

Czy pan będziesz tu jeszcze?

MAROELI. Tak, będę i matka

Wnet przybędzie... Heleno, pomówmy bez świadka,

Zostań tu, przecież wkrótce zaślubić mam ciebie.

HELENA. Wrócę...

MAROELI. Gdy nam żyć razem przeznaczył Bóg w niebie,

Słuszna rzecz, byśmy dobrze poznali się sami.

Mnie słowa mrą na ustach gdy matka jest z nami,

Bo czuję, że jéj serce tajemnie zazdrości.

Zostań chwilkę, IIelcno — mówmy o przyszłości.

Helena. Skoro chcesz, to zostanę, wszak pomódz ci może,

Daj mi z półki te szklanki, widelce i noże,

Pokładę je na stole.

Marceli. Jakże w mojej myśli

Obraz przyszłego szczęścia uroczo się krćśli!

Gospodarzmy więc razem..,

Helena. Ha! uczta nie lada.

(rozstawiają talerze i szklanki).

Marceli (z dumą).

Godnie dzień uroczysty uczcić mi wypada.

Helena. Dwa talerze?

Marceli. Heleno, połóż jeszcze trzeci,

’Błagam cię! zcjdź-że na dół, przyprowadź tu dzieci. Helena. Nie mogę... na rozmowie prędko chwile płyną, Zapomniałam, żem z ważną przyszła tu nowiną.

Marceli. Cóż się stało?

Helena. Pan Morin powrócił z podróży.

Marceli. Twój opiekun! tém lepiej, nie czekać nam dłużéj.

Czy mówiłaś już o mnie? cóż odrzekł? mów śmiało,

Dziś-by go może jeszcze odwiedzić przystało?

IG’

HELENA. Przywołałam odwagę do serca i głowy!

Och! ho wciąż tak ponury jak dzwon pogrzebowy!

Byłoż u i u przed podróżą wyznać chęci nasze!

Lecz miłość, gdy nię budzi, trwożliwa jak ptaszę.

Teraz z jogo powrotu korzystać nam pora.

Gdy przybył, w lot pobiegłam powitać go wczora,

Drżałam jak liść i lica dziwnie miałam blade,

Dla odwagi dziecinki zabrałam na rade,

Uścisnął je serdecznie i zagadnął słodko,

Jak zwykle małą Bertę nazwał: moje złotko!

Do chłopca rzekł z dobrocią: wyrosłeś mi, zuchu!

Wtedy jam się zbliżyła, ukrzepiona w duchu.

— „Ojcze drogi, zagadnę — — mam powiedzićć słowo,

To wielka tajemnica!’’ — on spojrzał surowo,

Oczy jego pierś moję przeszyły jak noże.

— „Tajemnica! — zawołał — i cóż to być może?

Co tu zaszło, IIcleno? nim się rzecz rozświeci,

Pozostańmy sam na sam — odejdźcie stąd, dzieci, Zabraniam przy nich mówić!” Wybiegły za progi Mnie stopy wrosły w ziemię — oniemiałam z trwogi!

— „No, teraz mów!” zagadnie z bojażuią tajemny,

Cóż za nowe nieszczęście znów wisi nadcmną?

— „Nieszczęście? jam odrzekła, ach! nie, Bogu dzięk Młodzian, jakich dziś mało, zapragnął mój ręki.

Mieszka z matką w tym domu...’’

MARCELI. A więc rzecz skończona’

HELENA. „Oto jest tajemnica...” rzekłam ośmielona.

Chwilę słowa nie odrzekł, stał jak slup na grobie,

Potém zcicha zapłakał, — ale w tejże dobie,

Jakby ze snu ockniony, wciąż pyta i pyta,

Przymawia, żem dziewczyna nieszczera i skryta,

Chce naraz wszystko wiedzieć, gdzieśmy się poznali?

Czyś bywał w moim domu? co zamyślasz daléj?

Czy szczerze się kochamy? czy jak siostra z bratem? MARCELI. A ty co?

HELENA — — „D nie, panie! nam nio przestać na tem!

A wszakże my oboje poślubić się chcemy...”

On na to rzekł z uśmiechem: „jutro zobaczemy!”

MARCELI (poprawiając krawat).

A więc dzisiaj mnie pozna... czy wyglądam ładnie? HELENA. Bądź spokojny, wié o tém, że żyjesz przykładnie. MARCELI. Nie więcej nie powiedział?

HELENA. „Zobaczemy” tylko.

Młodzi, dodał, zwiedzeni upojenia chwilką,

Gotowi wcześnie w jarzmo wprządz swą przyszłą dolę, I zwą nieraz miłością płochych serc swawolę.”

On się myli.,. wszak prawda?

MARCELI. Nie trwóż się daremnie,

Nigdy zmiany podobnej nie dostrzeżesz we mnie. Słuchaj-no: kiedy bogacz, młodzieniec czy stary,

Równą sobie dobierze dziedziczkę do pary,

Din spisania kontraktu przed sądem z nią stawa,

A urzędnik sądowy niezmiennie w moc prawa,

Pilnuje wiernie ładu, strzeże równowagi, l żeni przedewszystkiem dwa równe posagi,

A gdy obliczył domy, dochody i włości,

Świat tuszy o szczęśliwej małżonków przyszłości.

Nic tak się serce sercu na wieki oddaje!

Spiszmy i my nasz kontrakt, gdy tak chcą zwyczaje; Tam prawnik rzecz układa calą na papierze. i my téż o warunkach raz pomówmy szczerze,

Ułóżmy je pospołu, sami, bez przeszkody.

HELENA (z uśmiechem podając mu rękę).

O! ależ ty żartujesz.

Marceli (śmieją?. się). Dalój... do ugody...

(zasiadają ceremonialnie).

Oto artykuł pierwszy, wspólność co się zowie... Helena. Ja młodość mam w posagu.

Marceli. A ja, krzepkie zdrowie.

Helena. Ja mam rok osiemnasty.

Marceli. Ja dwudziesty trzeci.

Helena. To za mało...

Marceli. Tém lepiej, czas tak prędko leci;

Wiosna składa miłości daninę bogatą.

Nie spieszmy się... z kolei przyjdzie skwarne lato! Helena. Co dasz jeszcze?

Marceli. Mam rylce do miedzi i stali,

Fajkę i półkę książek, nie widzę już dalej!..

A ty?

HELENA. Ja mam paluszków dziesięć do roboty,

I oczy przewyborne, za żaden skarb złoty Jabym ich nie oddała!

Marceli (z uśmiecham). Dochody z nich moje.

HELENA (równiei z uśmiechem).

Ubogie...

MARCELI (patrząc na nią).

Dość mi na tém, biedy się nie bojo.

Teraz artykuł drugi: będziesz stałą w wierze...

A ty będziesz posłuszny; zapisz na papierze.

Artykuł trzeci, mamy pracować przy sobie.

Z warunkiem, że ty zawsze pochwalisz, co zrobię,

I ja wzajem pochwalę twojej pracy plony.

Gdy szyć będę, ty z rylcem nad miedzią schylony, Zechcesz czasem pogwarzyć z twoją wierną sługą I w uczoną mnie może zamienisz niedługo,

Zostań lepiéj, jak jesteś, dobrą, pełną wdzięku.

Czasem kupię sukienko, — w twojém biegiem ręku Zmieni się w istne cacko...

To artykuł czwarty;

Ja nie mam nigdy nosić sukienki wytartej,

Zawsze będzie, choć skromna, świeżutka i cala.

MARCELI (’wstaje, opiera się na poręczy krzesła, na którém siedzi Helena).. Bądź mi ładną jak teraz. Czyś ty uważała,

Jak to dzieweczki nasze do szesuastu łatek,

Powiewne niby trzcinka, urocze jak kwiatek,

Lada słówko im uśmiech sprowadza na usta,

W ich oku myśl przebiega wesoła i pusta,

Lecz zaledwie ślubnemi skrępowane węzły,

Jakby w stęchłćm niebogi baguisku ugrzęzły,

Żadnéj-hyś nie poznała po ruchu, ni mowie,

Każda z chustką niedbale związaną na głowie.

Wciąż zrzędzą ci nad uchem z wieczora i zrana,

Każda co dnia szpetniejsza i brudniej odziana,

Starzeje się i więdnie, nim przejdzie wiek młody,

Ze śladu nie dopatrzysz jéj dawnej urody,

Jak drzewo, gdy je robak toczy od korzenia,

Usycha i marnieje... A cóż ją tak zmienia?

Czy domowe zabiegi? czy praca nad siły?

Czy troski na jéj czole te brózdy wyryły?

Wyrył je mąż nikczemny samolub, co nie wie,

Jak żonę uszanować, — co w prostaczym gniewie Wciąż groźby i obelgi miota na niebogą,

Widzi w niéj tylko sługę, chce ujarzmić trwogą!

Sam zimny, gburowaty, bez uczucia śladu,

Odtrąca jéj pieszczotę, lecz żąda obiadu.

Słodkićm słowem jéj urok zbudziłby nunowo,

Lecz on w sercu miłości zatracił już słowo.

HELENA.

MARCELI.

HELENA.

MARCELI.

HELENA.

On nie wie, że wygląda biedna coraz szpetniej,

Że zimą drży do kości w swój sukience letniej,

Bo wzrok od niéj odwraca wiecznie zasępiony,

Tak, od męża zależy cały urok żony!

HELENA (powstając z uśmiechem). Nie zupełnie.

MARCELI (biorąc ją za rękę). Ja tobie takie życie stworzę,

Iż bogacz nam niejeden pozazdrościć może,

A gdy przyjdzie wiek starszy, kto wie, może z laty Będziem miéć domek własny, chociaż nie bogaty,

Przy nim ładny ogródek, winniczkę i kwiatki,

I drzewka i ławeczkę darniową dla matki,

Czytałem ja niedawno, że w pobliżu miasta

Liczba tych małych dworków z każdym rokiem wzrasta,

Że porządny robotnik gdy składa miedziaki,

Może po latach kilku nabyć dworek taki;

Do naszego kontraktu i ten punkt zamieszczę.

HELENA. Zgoda, układ skończony.

Marceli (całując ją). Podpiszmy go jeszcze.

HELENA. Och! Marceli!

MARCELI (z udaném pomieszaniem). Cóż złego?

HELENA. Źle.

MARCELI. Wszak to zadatek...

HELENA. No, przecie twoja matka wraca naostatek.

Marceli. Słyszę ją... drzwi otwiera... ona... nie inaczej...

Usiądźmy, tu za stołem, czy nas téż zobaczy?

(Siadają między stołem a kredensem — Joanna wchodzi, nie spostrzegając ich

wcale).

SCENA TRZECIA.

JOANNA, MARCELI, HELENA.

JOANNA (głęboko zamyślona).

Śladów tego człowieka dopatrzćć nie mogę,

Jak się zowie? — gdzie mieszka? Dziwną czuję trwogę! Spostrzegłam go... z oczu znikł mi w tejże chwili.

Skąd takie podobieństwo? przeczucie nie myli!

Tak! to on! bezwątpienia.,. on! on! jak Bóg w niebie! Marceli. Hum... bum...

JÓANNA (cicho — driąca). Syn mój!

MARCELI. Ja, matko, czekam tu na ciebie.

JOANNA. Dzień dobry ci Marceli. (spostrzega Helenę).

Ty tu, miło dziecię!

HELENA (całując ją z uczuciem).

Przyszłam panią uścisnąć... jOanna. I cóż mi powiecie?

MARCELI. Wiesz, pocośmy tu przybyli w godzinie tak rannéj!

Zajrzyj do kalendarza!

HELENA. Dziś świętej Joanny!

I ja pani życzenia chciałam złożyć moje.

JOANNA (podrzeiniając ją).

Bardzośmy się czekając znudzili oboje...

MARCELI. Żartuj, matko!... twój uśmiech o! jakże nam miły!

Patrz oto... (całuje matkę, podaje szal i kwiaty).

JOANNA (siadając). Niech odpocznę... brak mi tchu i siły.

Ha, brzydki marnotrawco! tobicż to przystoi Tak wyrzucać pieniądze... wszak od kasy twojej, Kluczyk u mnie w schowaniu... wziąłeś go ukradkiem.

(Do Heleny, która składa jéj robótkę).

I ty, widzę, prześlicznym obdarzasz mnie datkiem, Psujesz swoję sąsiadkę... twą pamięć jak cenię! MARCELI. Jest dar piękniejszy, matko, podziękuj IIclenie!

JOANNA (wstając do Heleny, która podaje fotografię w ramkach).

To ty... jakżeś podobna!... o dziatki kochane!...

MARCELI (półgłosem do matki).

Dasz mi to... prawda, matko... zrobimy zamianę... HELENA (do Marcelego). Cicho! (do Joanny). Muszę już odejść... Joanna. Nie zostaniesz z nami?

Do téj uczty wspaniałéj — zasiądziemyż sami? MARCELI. Jam o tém nie pomyślał...

iielena., Nie kłam... trudna rada.

Śniadanie panu Morin przyrządzić wypada.

JOANNA (obojętnie). Więc powrócił?

marCeli. Tak, matko, może nas odwiedzi,

Opowiem ci to wszystko..

HELENA. Jak blizc-y sąsiedzi,

Przybędziem tu dziś jeszcze... Stąd odejść nie łatwo! MARCELI (żartując).

Śpiesz się... biedny pan Morin nie poradzi z dziatwą! Joanna. Uścińnijże oboje... wprzód, nim je popieszczę.

HELENA. Do widzenia...

MARCELI (biorąc jéj rękę). Daj rączkę... zobaczym się jeszcze.

SCENA CZWARTA.

MARCELI. — JOANNA (siada przy stoliku do r oho ty).

Marceli. Zostaliśmy sam na sam! prawda, matko droga,

Jakie to mile dziewczę?... ty milczysz... na Boga! Pomówmy dziś otwarcie... co twój smutek znaczy? Nie, uśmiechasz się!... dawniej bywało iuaczéj.

(’klęka u kolan matki).

Co tobie?

Joanna. Nic, mój synu, przychodzę z kościoła,

Modlitwa czasem z duszy smutną myśl wywoła, Kiedyś powiem ci wszystko... nie trwóż się, Marceli.. Marceli. Uściśnijmy się, matko, i bądźmy weseli.

JOANNA (poruszona, biorąc w obie ręce głowę syna).

Tak, twój uścisk serdeczny méj duszy potrzebą! Marceli (całując ją). Przyjmij moje życzenia...

Joanna. Błogosławię niebo!

Jam nigdy nie doznała zmartwienia z twéj strony... Marceli. Dość tych pochwał, mateczko... porzuć te androny. JOanna. Każdej matce z takiego pochlubić się syna.

Marceli (powstając)) Patrz, oto wnet dziesiąta uderzy godzina. A jam głodny, od ruchu wszak apetyt wzrasta, Przychodzę aż od rzeki, przebiegłem pół miasta, Zjedzmy, co jest, a w końcu przy słodkim deserze,

0 milutkiej Helenie pogawędzim szczerze.

Cóż to?... znów czoło twoje tak się nagle chmurzy? Czas nam jednak pomówić! po co czekać dłużej!

1 tak się już dość długo te rzeczy przewlekły!

Jak na zakochanego, głód mnie trapi wściekły.

(siada u stołu).

Siądź-że... śniadanie czeka...

JOANNA (na Stronie). Pomówić-bym chciała,

Ale brak mi odwagi... (siada).

Marceli. Wszak uczta wspaniała!

Oto kurcze... (kładzie matce na talerz).

I Bordeaus (nalewa wino).

Matko! twoje zdrowie!

Pozwól, niech tu raz jeszcze życzenia ponowię!

Daj mnie się poweselić... mnie w sercu tak błogo!

(zajada smaczno).

Lesz szkoda, że u stołu niéma jeszcze kogo.

Miły gość wnetby miejsce znalazł między nami.

Znów ta chmura na czole? Mateczko, choć sami,

Zabawmy się wesoło... Pokosztuj że wina,

Godzi się dobrej matce spełnić zdrowie syna!

Twój kieliszek nietknięty, — ja piję za dwoje... Gotówbym się i upić... wszak święto dziś twoje. (pije)-JOANNA. Dość tego, dość, Marceli... synu mój, drżę cała!... MaRCeli. Czyż mnie matka raz w życiu pijanym widziała? Jeszcze kroplę, a serce głębiej ci otworzę,

Dziś to dzień wyjątkowy... (nalewa kieliszek). JOANNA (z pomieszaniem). Marceli.,. broń Boże!

(powstając, głosem stanowczym).

Zakazuję surowo!

MARCELI (zdziwiony). I skądże ta trwoga?

(Joanna siada).

Nigdy cię nie widziałem taką, matko droga.

JOANNA (z uniesieniem). O! przeklęte pijaństwo!

MABCELI. Matko, — jak Bóg w niobie,

Wzięłaś mnie za innego...

JOANNA. Przebacz...

MARCELI. Mnicż od ciebie

Przystoi taki wyrzut?

JOANNA. Chcę cię mieć bez wady!...

MARCELI (wesoło). Ożeń innie, droga matko, nie ma innej rady!... JOANNA (wstając od stołu). Poczekać nie zaszkodzi tobie i Helenie, Znam was dobrze, mój synu, kocham was i cenię,

Lecz braciszek z siostrzyczką, to ciężar nad siły, Czyżby na ich potrzeby twe ręce starczyły?

(Marceli usuwa stół w yłąb sceny),

MARCELI. Długoż mi téj opieki? rzeczy się ułożą,

Czyż ten się kiedy zawiódł, kto ufa w moc bożą?

Jam mniemał, że umie, matko, twa wiara ukrzepi!

Od czego przecież praca?

(Bierze rylce i siada przy swoim stoliku). JOanna. Oblicz siły lepiej!

MARCELI. Czy razem, czy z osobna, jeden trud nas czeka, Szczęście w dwójnasób siły mnoży u człowieka;

A jakaż to po pracy sowita nagroda,

Kiedy w progu z uśmiechem żona rączkę poda!

JOANNA — Sądź jak człowiek dojrzały, nie jak dziecko płoche. MARCELI. Matko, ja wiem, co mówię, posłuchaj iunie trochę.

Kto chce zwać się człowiekiem, potrzeba mu żony, Potrzeba mu dom dźwigać krzepkiemi ramiony,

Być ojcem, i wystarczyć na potrzeby dziatek,

Strzedz ładu, pracą mnożyć szczęście i dostatek.

Pracowity robotnik, sam, w bezmyślnym tłumie, Skarb szczęścia i miłości, godnie uczcić umie.

JOANNA (idzie do stolika, zabiera robotę, którą ma odnieść).

Goń że senną ułudę, odrzuć zdrowe rady,

Zawróciły ci głowę książkowe zasady,

Zostawmy to na potém, muszę zebrać myśli.

(wiąże pakiet).

Później rzecz osądzimy rozważniej i ściślej.

Trzeba odnieść robotę, zostań tu, mój drogi,

Ja powrócę...

(Idzie ku drzwiom).

MAROK LI (bierze pakiet z jéj ręki i kładzie, go na stole przy drzwiach). Nie, matko, nie wyjdziesz za progi;

Tym zręcznie wymyślonym pozorom nie wierzę, Musim wszystko z pod serca wypowiedzićć szczerze. JOaNna. W stanowczy sposób mówisz...

MarCei.I (po chwili milczenia). Trudno mi inaczej...

Poco nam czekać, matko? rozmówmy się raczej. Opiekun tu Heleny zapewne przybędzie,

Możnaż z niego żartować? miejmyż go na względzie. Gdy spostrzeże, jak mało przywiązujesz ceny Do tych związków, on pewno nie da mi Heleny! JOAnNA (siadając na lewo przy stoliku od roboty).

Posłuchaj mnie, Marceli, wyznam prawdę całą. Długom się ociągała, bo sil mi nie stało.

Tak, ja mam tajemnicę, chciałam ją sto razy Wypowiedzieć... napróżno!... z ust nie szły wyrazy. Wiedziałam, że goryczą zaprawię twe życie,

Więc w’ méj piersi rozdartej tłumiłam ją skrycie. Mniemałam, że przed tobą mówić się nie godzi,

W jakiej to łez gorącéj skąpałam powodzi Twą kołyskę!...

(Marceli porusza się gwałtownie, przystępuje do matki, siada).

Niech wstydem twe lica nie płoną,

Z twoim ojcem przed Bogiem byłam zaślubioną. MARCeli. I czemuż raz téj ciemnej nie zedrzesz zasłony?

Czemuż nie dasz mi czytać w przeszłości zamglonej?

O mym ojcu tyś słowa nie rzekła ni razu,

W mych oczach nie skreśliłaś drogiego obrazu,

Tyś nigdy nie wysnuła, matko, z twej pamięci Tych niezatartych wspomnień, które czas uświęci Na wieki w sercu syna, kiedy matka wdowa W czci ojca umarłego sierotę wychowa.

Czy ż on życie twe zatruł goryczą i łzami?

Czy jaki czyn niegodny jego pamięć plami?

Gdym nieraz chciał zasłony zdzierać tajemnicze, Mówiłaś mi, on umarł — zwracając oblicze.

JOANNA. Lat dwadzieścia, jak ojciec przepadł gdzieś bez wieści.

Sama z tobą zostałam we łzach i boleści.

MARCHLI (powstając). Czyżby żył?

Joanna (powstając). Nie wiadomo.

MARCHLI.

JOANNA.

MARCELI.

JOANNA.

MARCELI.

JOANNA.

MARCELI.

JOANNA.

MARCELI.

JOANNA.

MARCELI.

JOANNA.

MARCELI.

JOANNA.

Nie...

Nie dał znać o sobie?

I nigdy nie pisał?

Nigdy...

Aby rzecz wyświetlić..

Wszystko zrobię,

Jak?

MARCELI.

JOANNA.

MARCELI.

JOANNA.

MARCELI.

Poruszym głową,

A może nam się uda... więc nie jesteś wdową?

Nie! mam na to dowody, on żyć może jeszcze.

Wiesz, skąd mój niepokój? skąd te zimne dreszcze?

0 którym sądziłam, że grób go już trzyma,

On tu!...

Co mówisz, matko?

Własnemi oczyma Widziałam go... któż inny wyglągać tak może?

Krew ścierpła we mnie lodem, tak... to on! mój Boże! Kiedyż to było?

Wczoraj.,. małom nie skonała.

Tego nic nie rozumiem...

Zatrzęsłam się cała,

Tchu zabrakło mi w piersi, serce bilo młotem.

(przechodzi pomału na drugą stronę).

Szedł z pochyloną głową... on!.. nie wątpię o tem,

To on!... choć wiek mu w brózdy zorał twarz głęboko, Te rysy., tu utkwiły... nie zwodzi mnie oko! Poszłażeś, matko, za nim? czy wiesz gdzie przebywa? Tak, synu, krok za krokiem wlokłam się pół żywa., Wreszcie przed jednym domem straciłam go z oczu, Może wszedł, może tylko zniknął mi w pomroczu,

Noc, zapadła... Dziś znowu obiegłam te kąty, Zgadniesz, czemu do domu przyszłam po dziewiątej!

1 cóż?

Próżno...

On, matko, czy poznał też ciebie?

JOANNA. Nie wiem...

Marceli. Znajdę go, matko, znajdę, jak Bóg w niebie!

(chce wyjść).

JOANNA (przestraszona). Marceli, nie pójdziesz...

Marceli (zdziwiony), Matko, co to znaczy?

Joanna. Gdyby wiedział, że żyję, że znów mnie zobaczy!

(błagającym głosem).

O! nie szukaj go, synu!

Marceli. Znaleść go wypada.

Joanna. Biada mnie, jak go znajdziesz,.. i tobie téż biada! MaRCELL Nakazać innie milczenie, to nie w mocy twojéj,

Dziś posłuszeństwo ślepe już mi nie przystoi!

Nazbyt ninie osobiście obchodzi ta sprawa.

Syn, gdy został człowiekiem, ma także swe prawa.

Dawno z nieświadomości wyrosłem dziecięcej.

Zbyt wiele rzekłaś, matko, bym nie żądał więcéj!

Gdyś ty w niebezpieczeństwie, piersią cię zasłonię;

Gdyś zbolała, niech głowę złożę na twćtn łonie.

To moje święte prawa.

Joanna. Przestań już, na Boga!

Myśli moje bez ładu, splątała je trwoga;

Synu! bądź mi powolnym..,

MARCELI (z poddaniem). Tak, zam sze i wszędzie...

Joanna (wychodżąc). Jak on ten próg’ przestąpi... to mnie tu nie będzie!

(wychodzi).

SCENA PIATA.

MARCELI (sam).

Marceli. Poszła, — a ja nic nie wiem! zgasł promyk w iskierce.

(kładzie rękę na piersi).

Tu próżnia... raczej kamień rozsadza mi serce.

„Twój ojciec!...” i uciekła, i nic nie zbadałem.

(Chwila milczenia, idzie do stolika sweyo, wybiera rylce, siada, a potém wstaje poruszony).

Głowa ledwie nie pęknie poci myśli nawałem.

Ja tak byłem spokojny, szczęśliwy dziś rano!

W świat marzeń wybiegałem myślą rozbujaną, l oto przyszłość moje czarna chmura słoni,

Pierzchła moja wesołość... już nie myślić o niéj!

(zabiera się do pracy).

Słowa matki świat nowy odkryły przedcmną!

Gdybym mógł zedrzeć wreszcie tę zasłonę ciemną!

„Twój ojciec!” jakby gromem tknęły mnie te słowa,

W piersi bucha płomieniem skra żywota nowa.

Słowo wiatr! a jak serce do gruntu poruszy!

Jam sądził, że mam przecie więcej hartu w duszy.

(znów chce pracować).

Jest gdzieś człowiek, jam jego krwią z krwi, kością z kości, Któż on? czém jest? och! może ohydą ludzkości!

Może piętno mu hańba na czole wyciska! (zamyśla się). Bądź co bądź, muszę wiedzieć!... poznam tę rzecz z blizka^ (Milczy chwilę — słychać pukanie, do drzwi).

Ktoś puka, to opiekun mej Helenki miłej;

Wszystko się na raz zbiegło — trzeba zebrać siły.

(idzie otworzyć),

SCENA SZÓSTA.

MAliCELI, MORIN,

MARCELI. Ha... proszę...

MORIN. (patrząc na pokój i na Marcelego),

Czy tu mieszka pani Franciszkowa?

MARCELI (trochę pomieszany).

Tak, panie, racz odpocząć, wnet będzie gotowa Przyjąć go, zaraz wróci... morin. Wszak widzę jéj syna?

MARCELI, Nie inaczej...

MORIN (na stronie). Znać utnie wybierać dziewczyna. marohli. Czy’ czasem nie pan Morin?

morin. Tak, sąsiad wasz z dołu.

Chciałem się z pańską matką naradzić pospołu W ważnej sprawie, tyczącej się Heleny i pana.

Czy mówiła coś o tém, jak była tu z rana?

MARCELI (podaje krzesło). Tak jest... matce odwiedzić pana wypadało, Lecz tego opóźnienia, wszak przyczyną całą Jego nieobecność w domu od kilku miesięcy. morin. Tak, jam gościem w Paryżu, po za domem więcej Przebywam niźli w domu, mój handel nie duży,

Nic mając komisanta, czas tracę w podróży,

Otóż wczora, gdym jeszcze nie wypoczął z drogi,

Patrzę, wchodzi Helena, drży jak liść od trwogi.

Nie ćmie spojrzeć mi w oczy, rumiane jéj lice; Wyznaje, że ma w sercu wielką tajemnicę.

Wysławia moje dobroć, wzrok wlepiła w ziemię. Zwietrzyłem pismo nosem, nie bity ja w ciemię, Zgadłem, że to kochanek wlazł w drogę, co pewno. Jam stary, na te rzeczy nieczuły jak drewno,

Żartuj sobie, młokosie!... tak... tak...

MARCELI (na stronie). Dziwna postać!

Morin. Kochasz ją... bardzo dobrze, więc chciałbyś ją dostać, I jéj także serduszko dygocze nie żartem,

Lecz ja dla niej na męża chcę człowieka z hartem, Statecznego do pracy, z téj szlachetnej gliny,

Co się lepią z niéj zacni ojcowie rodziny,

Nie lalki malowane — jaéją wyniańczyłern,

Wiem, jakiego jéj trzeba, — gdy pomnę, czćm byłem. W pewne ręce chcę złożyć ten towar bez ceny. Marceli. Jakże pan dobrze wartość ocenił IIeleny!

Z lica dziecię, aniołek, lecz spójrz w głąb jéj duszy, To skała granitowa, któréj wiatr nie skruszy.

MORIN. Baj baju! mów to drugim, a toć znam ją przecie.

I któżby mi był kazał przygarnąć to dziecię, Wychowywać sierotę rzecz to nie łakoma,

Lecz ją znałem, więc tedy przed laty sześcioma... Marceli. Wziąłeś, panie, rodziuę, jéj sieroctwem tknięty,

Helena chowa w duszy dług wdzięczności świętéj, Nieraz mi swe przygody smutne rozpowiada, Błogosławiąc ci, panie...

Morin. Trudnaż była rada!

Inaczęjby robaczki zmarniały w barłogu.

Pomnę przed sześciu łaty, kiedy do ich progu Straszna śmierć kołatała dzień po dniu, dwa razy, Smutny to czas, tysiące padało z zarazy,

Rzuciłem garstkę ziemi wraz na trumny obie,

Widzę w pustém gniazdeczku tulą się przy sobie Te pisklęta bez matki, drżą skrzepłe do kości,

Patrzą, jakby oczyma wzywały litości.

Człek nie kamień, gdy nad téin czuwać nie ma komn, Rad nie rad nichożątka zabrałem do domu,

Cieszyliż się sąsiedzi dotknięci tém żywo.

Jam spostrzegł, że i człowiek ma stronę poczciwą; Trzebaż było jaskółki pielęgnować młode,

IIa! tnialcm ci za trudy sowitą nagrodę!

Z początku, byle trochę mozołu i biedy,

Cóż na świecie przychodzi bez trudu!... lecz kiedy Po raz pierwszy tych rącząt słabiutkich kilkoro Oplotło się wkoło mojej głowy, skoro Uczułem pocałunek tych ustek bez skazy,

Com doświadczył! czyż ludzkie określą wyrazy?

Boże słonko w méj duszy stopiło lód gruby,

Ludzie serca... to pierwsze w świecie samoluby! (wstaje). MARCELI (mtaje i ’podając mu rękę).

Pozwól, panie, tę rękę uścisnąć czćm prędzej!

Tyś troje biednych sierot uchronił od nędzy,

Ty byłeś opatrznością, zesłaną im z nieba,

Że ciebie błogosławią, dziwić-że się trzeba? moRIN. Helenka, choć trzynastu nie liczyła latek,

A już w niéj drugą matkę przeczuleni dla dziatek,

Lecz przeszła me nadzieje; od świtu do mroku Krząta się i dziateezki ma zawsze na oku,

Sprząta, pierze, obszywa braciszka i siostrę,

Nigdy z ustek jéj słowa nie wybiegły ostre,

W gospodarstwie jéj wszystko wywija się z płatka,

Gdy przyjdę, poszczebiocze istnie jak dzierlatka.

Nie zgadłbyś, z téj opieki com otrzymał w zysku,

Byłem dziki, ponury, jak wilk w legowisku,

I oto, cóż się stało? dziewczyna w lat kilka Podobno mnie w człowieka przemieniła z wilka!

MARCELI. Więc byłeś nie żonaty... bez rodziny panie?

MO KIN. Byłem wdowcem... sza o téni.

MARCELI (na stronie). To boże skaranie!

(głośno). Toż o rękę Heleny sercem proszę całem;

Od dawna ją miłością szczerą ukochałem,

I ona mi wzajemna... sądzę, że pozwoli Opiekun na ten związek...

MORiN. Powoli! powoli!

Ptaszkiem słowo przysięgi przeleci przez usta,

Ale miłość chromieje, kiedy kieszeń pusta!

Młodość lekka, ciężarów domowych nie zuosi.

Ileż dziennie zarabiasz?

MakCELI. Z dziesięć franków może.

Lecz wszedłem na postępu drogę rzeczywistą,

Dziś robotnik, niedługo zostanę artystą.

Kiedy serce szczęśliwe, myśl połyska świetniej,

Z czasem moje rzemiosło sztuka uszlachetni.

Wierzysz w siebie?

Chęć moja wysoko ulata.

Młodość pewna przyszłości...

Tak, jam młody w lata,

Lecz sieroty, my w duchu skupiamy się sami,

Wczas dojrzałem, bo matki oblewany łzami!

Dobrze, ale w małżeństwie postać rzeczy nowa,

Kpłoszy wiatr te zamiary i te piękne słowa,

Znam ja rzerzw domu nudno, kąty jakoś zbrzydły; Człek jak ptak, w ciasnej klatce rozbija się skrzydły.

Nie rad z siebie, na życie patrzy coraz czarniej,

A chętka coraz silniej ciągnie do winiarni.

Niech frasunki utoną w zapomnienia szale,

Wesołe towarzystwo, poniedziałki, bale,

To wędki na młokosów...

Nie na mnie.

W twym wieku, Przeciw tylu pokusom nie oprzeć się człeku...

Cłicesz nie chcesz, musisz uledz, toć człowiek nie święty! Ba! kawiarnia, kochanku, ma swoje ponęty!

MARCELI (zdziwiony). O życiu kawiarnianćm nie myślę bez wstrętu. MOKIN. Bylibyśmy bez wady: szklaneczka absentu?...

MARCELI. Co? absentu? téj rozum trującej goryczy?...

Ta ogłupi człowieka, że trzech uie policzy.

Dziękuję, mnie nie szukać dla myśli spoczynku,

Ni w kawiarni sławnej, ani w brudnym szynku.

Piękna rozkosz, ów tuman, co myśl zdrową głuszy. Trzeźwość piętno szlachetne wyciska na duszy;

Niech nędza lgnie z występkiem w kałużę błotnistą,

Nam trzeba w życie patrzeć myślą promienistą,

Wszak i tak ledwie starczą jéj połyski złote,

By zbijać szał obłędny i zwalczać głupotę. morin (na stronie). Takiego mi potrzeba... (yhéno)

Słusznie, mój kochany! MaKCelI. A potem! mnie tak nęcą białe domu ściany,

To mój raj, cichy pokój zdała gwaru świata,

W nim stolik, krzesła, szafa w bieliznę bogata.

Półka książek i lampa wieczorem na stole,

Nad przepych kawiarniany, och! stokroć to wolę!

Cóż biednych robotników od domu odstrasza?

Oto, zgasłe ogniska i zaduch poddasza,

Gdzie zgniła pleśń wnet ciała i ducha się czepi,

Niż w téj zatęchłéj dziurze, być w karczmie im lcpiéj!

Antologia lMmcuskn. I?

MORIN.

MARCELI.

morin.

MARCELI.

MORIN.

MARCELI.

MORIN.

MORIN. Prawda jasna jak slońco, ale bądźmy szczerzy;

Człeku chwila rozrywki także się należy.

MARCELI. Chcesz pan, widzę, spowiedzi! nie kryję nikomu Tajników mego życia, wyznam je bez sromu.

Jam jeden?, tych, co marzeń snują przędzę złotą,

Kiedy ręka powszednią zajęta robotą.

A gdy umysł i ręka unużą się wreszcie,

Starą matkę pod ramię prowadzę po mieście.

Bo i matkom potrzeba dać rozrywki chwilę;

Często idę na kursa, wszak bywa ich tyle;

Rysuję, więc rad zwiedzam sztuki arcydzieła,

Skry z mózgu krzeszę młotem, by myśl nie spoczęła.

Z dobrą matką co wieczór poważne rozmowy Nauczyły mnie cenić ten pokarm duchowy.

Zresztą — jam nie żonaty — jak się zwykle zdarza,

Mam w kilku towarzystwach tytuł sekretarza,

Bom otrzymał od nieba, mówię to bez pychy, Wznioślejszy polot ducha nad mój zawód cichy.

Wszak godzi się rozumem i myślą podniosłą Skromnego robotnika uzacnié rzemiosło!

W twardej pracy hartować trzeba dłoń szeroką,

By z nędzą się zuchwale zmierzyć oko w oko.

Ach! trzeba, gdy nas fali porywa prąd chyży,

Wdzierać się w pocie czoła, wciąż wyżej a wyżej.

Lud istny dąb, przyroda praw tu swych nie zmienia,

Sok żywotny do góry pędzi od korzenia!

MORIN (na stronie). Skąd on to wziął? (głośno),

Do dyabła, mój mentorze młody, Jabym się na tak mądre nie zdobył wywody!

Jam był jak drudzy błędnym otnmanion szałem.

Jaką drogą doszedłeś tych prawd? mów...

MARCHLI. Czytałem,

l złe i dobre książki, choć która i zboczy,

Zawsze jakieś z niéj światło uderza nas w oczy,

Zresztą od prawdy bije tak wielka potęga,

Rozum, gdy raz ją dostrzegł, wyżéj po nią sięga, Wszystko zawdzięczam książkom, a mam ich tu wiele,

Z niemi każdą bez nudów przepędzam ni ni tę,

One to w duszę moję wszczepiły myśl zdrową,

Otuchę mi i wiarę tchnęły w serce nową!

Głupota, mówi matka, w bydlę nas przemienia. morin (powstając). Dobrześ rzekł, na wasz postęp wszak ja nie nastaję, Tak jest, inne dziś czasy, inne obyczaje!

MARCELI.

MORIN

MARCELI.

MORIN.

MARCELI.

MORIN. MARCELI. MOUIN (p’

MARCELI.

MOUIN

Marceli.

Mędrzéj od starych ojców rozumują syny,

Ale to tylko słowa... tak, słowa...

To czyny.

Marzycie..,

My szukamy...

Urojeń.

O panie!

Sam czas obsuwa góry, zapełnia otchłanie!

Równą miarą Opatrzność dary swe rozdziela,

Któż nie zaznał chwil słodkich szczęścia i wesela? Mamy wszyscy ognisku, dom, rodzinę, dzieci, Promień bożego sionka nad głową nam świeci! Wystarczy nam tych skarbów, któżby wątpił o tem, Każdy — dział swój odbierze, czy wiedzą czy złotem! Prawda!

Dzielisz pan zdanie?

’m mu rękę). Sercem dzielę calem,

Na nieszczęście, zbyt późno te rzecz zrozumiałem! Jesteś pan nieszczęśliwy?

Stare to przygody,

Co tobie wiedzie o nich, przyjacielu miody?

(przechodzi na lewo, bierze kapelusz ze stołu). Coś długo matka twoja do domu nie wraca,

Muszę iść, tam niejedna czeka w domu praca.

I matka także rada pana poznać szczerze,

Dziś aby go powitać, sama się wybierze,

Słyszę ją, zacny panie, pomów z nią łaskawie,

W sprawie twojej Heleny i w méj także sprawie.

(.Morin przechodzi na prawo — Joanna wchodzi).

SCENA SIÓDMA.

CIŻ SAMI, JOANNA wchodźcie kładzie szal na krześle koło drzwi.

MARCELI. Matko! z niecierpliwością czekam cię niemałą,

I pan także godzinę czeka blizko całą.

JOANNA. Kto?

Marceli. Pan Morin, na wszystko on zgodzić się raczy.

JOANNA. (spostrzegając Morina), Ha! to on!

MOiun (patrząc na Joannę osłupiały) Ona żyje!.,. nieba!.,.

Marceli. Co to znaczy?

w

mohin. Joanna! powiedz pani takież imię twoje? marcem. Znasz go, matko?

JOANNA. Czy znam go? znamy się oboje...

To twój ojciec!..

MARCE I.I (z radością, przybiegając do Morina)

Mój ojciec! prawdaż to? mój Iiożet MORIN. Ja mam być jego ojcem? żarty dziś nie w porze...

Wszak ja syna uie miałem nigdy.,.

MARCELI (zapytując matkę oczyma). Nigdy, matko?

joanna. Chciałby mnie obwinić?

MARCELI. Dość już z tą zagadką.

Mów wszystko, połóż koniec piekielnéj katuszy. JOANNA. Czekaj, zaraz opowiem! Bóg świadkiem méj duszy, Wyznam prawdę!... ufności twój, syuu, uie trzeba,

Kilka słów starczy na to...

MORIN (pomieszany) Co powić? o nieba!

JOANNA ido Marcelego).

Kiedym została sama, niezłomna mu w wierze,

Ty ch.strasznych dni w pamięci, ślady jeszcze świeże. — Ja miałam zostać matką — on uie wiedział o tém,

J jam téż nie wiedziała.. ty byłeś mi potém Osłodą w ciężkiej doli, źrenicą w iućrn oku;

On cię nie znał!..

MORIN (bardzo pomieszany idzie ku Marcelemu).

Mój synu!

JOANNA (stawając. pośród nich, do Morina). Odstąp... ido syna).

Ani kroku!

Zakazuję ci, synu, nie podasz mu ręki.

Cierpiałam! niech on cierpi równe moim męki,

Podnieś głowę, on swoję niech zegnie w ohydzie. MARCELI. Matko!

joanna. Słuchaj, Marceli, nie wiész, o co idzie!

Nie zbliżaj się do niego, on tobie już niczém! Wskazałam ci w przeszłości mroku tajemniczym Twój ród, aby ocalić moję cześć i twoją.

MARCELI gwałtownie).

Nie! ja wszystko chcę wiedzieć... mnie nie zaspokoją To zagadki...

JOANNA. Więc słuchaj...

(ido Morina, który zabiera się wyjść).

Nic pójdziesz stąd wcale!

MORIN. Bóg się mści...

(pochyla głowę — zaciska czoło w obie, ręce).

JOANNA (do Marina). Tak łzy moje złożył Bóg na szalę.

(do Marcelego).

Od lat dwóch z tym człowiekiem łączyły innie śluby,

Raz czekałam go długo, porurok noey gruby,

Odebrał mi odwagi;, pochylona smutnie,

Przez Izy nie mogłam ściegów policzyć na płótnie,

Boleść serce w żelazne ścisnęła mi kleszcze,

Zegar uderzył północ... on nie wrócił jeszcze...

Gdym ja we dnie i w nocy szyła bez spoczynku,

Od z fajką przy butelce czas marnował w szynku.

I tak co dnia...

On? matko!

Ha! nie wytrwam dłużej...

I ja mogłam z nim w brudnej zagrzęznąć kałuży.

Pomnę, nieraz z rumieńcem przyrosłym do czoła,

Pijanego jak bydlę wywlokłam z za stola, l powiodłam do domu — ha! dobrze, gdy za to Krwawa chłosta mi jeszcze nie była zapłatą!

W tę noc wszystką cierpliwość wyczerpałam do dna.

W domu nędza i pustka, jam skrzepła i głodna,

Chciałam uciec, lecz litość tę czułam, niestety,

Co, kiedy miłość skona, trwa w sercu kobiety.

Wzywałam śmierci.... przyszła... och! przyszła bez zwłoki!

(z uniesieniem).

Ktoś wstępował na wschody, słyszę znane kroki.

Słyszę glos. Och! głos straszny!

MOhin (Maga), Dość już, nieszczęśliwa!

JOANNA. Muszę skończyć,.. stąd jeszcze sączy się krew żywa!

Lat dwadzieścia téj krwawej nie zgoiło rany,

Tryśnie prawda z téj piersi boleścią wezbranej... ftTOIUN (z postanonieniem do Marcelego)

Ja sam dopowiem resztę, bo serce mi pęka Pod wyrzutu ciężarem, bo straszna ta męka Trwa i trwa — istne piekło! stoi mi przed okiem,

Ta noc czarna, okropna! pomnę, drżącym krokiem Przywlokłem się do domu, płonęła mi głowa,

Za progiem bełkotałem grubijańskie słowa.

Nie mogłem drzwi domacać... o mało nie padłem, Otworzyła mi matka z obliczem wybladłem,

Istny trup... widzę jeszcze... trzyma świecę w dłoni, Byłem wesół... ze śmiechem przybliżam się do niéj!

IIa! musiałem być straszny!.. (wskazując Joannę).

Ona mnie odtrącą,

MARCELI.

MOIUN.

JOANNA.

Widzę, jak się szamocze, zsiniała i drżąca.

Od słowa rychło przyszło do kłótni zaciętéj.

Jam ryczał — och! bo pijak równa się z bydlęty!

Pomnę, wnet jéj wyrzuty sypnęły się gradem,

Rumieniec gorączkowy błysł na licu bladem,

Jéj skarga w me sumienie sztyletem uderza,

Z bydlęcia w drapieżnego przemieniam się zwierza.

Gniew wściekły mnie ogarnął, — z ust piaua się toczy, — Miotam się jak szaleniec, wtem — nóż blysł mi w oczy — Chwytam go... i podwakroć godzę w pierś...

MARCELI (biegnąc do matki) Na Koga!

Więc on w ciebie ugodził?.. w ciebie, matko droga’.'

(do Morina),

Tyś to zrobił!..

(tui znak Morina pochyla głowę z boleścią).

Jam jeszcze postąpił niegodniéj Zbiegłem jak tchórz... ha! trwoga tuż stoi przy zbrodni!

A jednakże w poranku pchnięty dziwnym szałem,

Pod progiem mego domu nagle się ujrzałem.

Wieść przemkła już nad miastem lotem błyskawicy;

Gdym jak widmo grobowe krążył po ulicy,

Słyszę: — ludzie wołają, wskazując me progi,

„Tu umarła kobieta”. Głos tłumu złowrogi Gromem spadł mi na duszę, rozdarł mi wskroś serce, Uciekłem wprzód, mim kara dosięgła mordercę.

Ha! nędzny!

Wyznał prawdę.. nic nio przepomina. MORIN (przygnębiony).

Co? jam mógł razem z matką zamordiwać syua?

JOANNA (biorąc syna za rękę).

Oboje oni żyją — snadź zrządzenie boże!

W szpitalu mnie jak trupa rzucono na loże.

Kiedym przyszła do życia z raną w piersi krwawą,

Sąd słuchał moich zeznań — tak żądało prawo,

Ucieczka potępieniem twém była surowem.

(powstaje i wychodzi na środek sceny).

Mogłam cię, nikczemniku, zgubić jednćm słowem,

Twoją zbrodnię przed sądem mogłam wyznać śmiało,

Już mi serce dla ciebie w piersi skamieniało.

Dość mi usta otworzyć — zbrodnia dowiedziona,

Lecz mi to biedne dziecię drgnęło w głębi łona,

Ono mnie przebłagało pierwszćm życia tętnem,

Za ojca!.. miałoż na świat przyjść z ohydy piętnem?

MORIN.

MARCELI.

JOANNA.

Gdy sędzia wzrok badawczy utkwił mi w oblicze, Skłamałam... tych wykrętów już dziś nie policzę,

Któremi zamąciłam ten wywód sądowy,

I karę od przestępnej odwróciłam głowy!

(Morin siada na lewo przygnębiony).

Marceli. Tyś go więc zasłoniła przed hańbą i karą Twém sercem bohaterskićmL ty, biedna ofiara!

Morin. Straszno mi przed oczyma stoi zbrodnia cala,

Jam ją miał za przepadłą — ona tylko spala!

JOANNĄ. Wyzdrowiałam, i przyszedł czas, gdy dla nędzarzy Między biedą a wstydem los ciężko się waży.

Morin (cicho). Wstydem!

Joanna. Wtedy poznałam ogrom twojej winy.

Nieraz to w straszne nocy bezsennych godziny,

Stojąc po nad przepaścią, wśród pokus bez liku,

Z rozpaczą przeklinałam twe imię, nędzniku!

(Morin wzdryga się).

I teraz gdy cię widzę, gniew mną jeszcze miota.

Bez wsparcia, bez opieki, zostałam sierota,

Z sercem niedoświadczonóm, do walki zbyt młodem,

A wiesz ty, eo to wiecznie szamotać się z głodem?

Z tęsknotą, gdy cię w sidła osnuła zdradziecko?

Jedyném tylko wsparciem było mi to dziecko!

W kołysce jego dla mnie tarcza i otucha,

A wiesz, co mi to dziecko szeptało do ucha?

„Nie trwóż się, biedna matko! ja czuwam przy tobie!” Krzuciłam własne strony, i w serca żałobie,

Zabrałam się do pracy, by wyżywić syna.

(wskazując Marcelego).

Odtąd nowe dni pasmo dla mnie się zaczyna.

Tak, Marceli, przy tobie, pokryta twą tarczą,

Wzięłam za cel, o ile siły mi wystarczą,

W twoje serce, w twój umysł wlać prawdy zdrój żywy, Abyś życiem bez skazy poczcił wlos mój siwy.

Wiesz wszystko, teraz ojca powitaj-że, dziecię.

Marceli (powstając). Ojca!

Joanna. Śmiało, Marceli, nie wahasz się przecie?

MOIUN (powstając, głosem błagalnym).

Mój synu!

Joanna ^porywając syna za rękę). Mów, Marceli, twoja dusza dzielna... MARCELI (wydzierając się matce i ze łkaniem siadając na krześle w głębi).

Zostawcie mnie oboje, to walka śmiertelna!

Morin. Prawda, byłem bydlęciem starzaućm w kałuży,

Lacz w tym ducha upadku nie mogłem trwać dłużej,

Jam żył — włos mi pobielał, ezas-że nic nie ściera?

(ido Joanny, wskazując Marcelego),

On dobrze wić, żem inny, niż był!.. — prawda szczera, Inne czasy, jam życiem odrodził się nowćm!

JOANNA (przerywając).

Co? chciałbyś przy ognisku zasiąść tu domowém? Chciałbyś na równi ze mną stanąć wobec syna?

Wczołgać się w czyste progi jak nędzna gadzina,

I pi.janéj rozpusty zabluzgać je błotem? (Marceli wstaje). MORIN. Och! już tego za wicie! — zapomniałaś o tem,

Iż gwałtem się w domowe nie wdzierałem progi,

Jam was przecie nie szukał, — lecz skorom wśród drogi Znalazł żonę i dziecko, mialżebym niedbale Porzucić taką zdobycz? (uderza gwałtownie pięścią w stół), Nic rzucę jéj wcale!

Jestem w własnej rodzinie, — wobec, takiej wzgardy. Doponuie się praw mnich, — będę jak głaz twardy! JOANNA (rzucając się w objęcia, Marcelego)

O! poznaję cię teraz... poznaję... morin. Być może!..

Lecz wrócę do praw moich... tak... już ich nie złożę,

Mój dom tu... czy słyszysz?.. chcę syna!

(Joanna przestraszona tuli się do Marcelego).

MARCELI (osłaniając matkę do Morina). Nic, panie!

— Matko, nie drżyj!.. to ramię za tarczę ci stanie — -Tak, matka moja wdową, jam sierotą jeszcze,

Wpośród nas stoi widmo przeszłości złowieszcze.

Ona zna cię jedynie z dwuletniego sromu,

W którym tyś sponiewierał święty próg jéj domu.

Z tych łez, w dwudziestoletniej wylanych goryczy,

Nie tobie zda rachunek, — sam Bóg je policzy.

Co do innie, znam powinność, — jéj rady mnie strzegą, Dość wi spojrzeć w jéj oczy, bym uniknął złego.

Jéj to błogosławione ręce mnie niańczyły,

Ona cichą ofiarą, trudami nad siły Chroniła mnie od głodu!.. O! matko ty święta!

Gdy wspomnę, jak ty przeszłaś skazą nie dotknięta Kolczastą życia drogę, niezłomna w boleści,

Wielbię bart bohaterski twej duszy niewieściej.

Gdyby nie twoje święte macierzyńskie skrzydła,

I mnicby téż porwała ta powódź obrzydła,

Co tłum dziatek w uliczne pogrążyła błoto;

Gdybyś ty nie czuwała nad biednym sierotą,

Byłbym jak te włóczęgi, co rosną, by z laty Nieczystém piersi tchnieniem rdzewić więzień kraty!

(do Morina).

Twój przykład byłby na tę wprowadził mnie drogę. Chciałbym wszystko przepomnićć!.. daremno... nie mogę! Jam wzrósł pod dobroczynnym cieniem jéj opieki,

Byłeś dla mnie umarłym... zostań nim na wieki!

MOrin. Joanno, każ mu milczeć... skończmy raz to piekło!

(uderza ręką w ’piersi).

W okup za twoję ranę, dość stąd krwi pociekło.

Masz słuszność, mnie z tych progów oddalić się raczej, Skoro żal mój niewczesny nic u was nie znaczy.

Precz stąd, nędzny zbrodniarzu! — precz, starcze szalony! Tu przeczą nawet tobie prawa do obrony!

Przed chwilą — tu człowiekiem byłem, jakich mało,

Twój syn rad moję głowę uczcił posiwiałą,

Byłem przezacną duszą, opiekunem z nieba,

Nazywano mnie zbawcą, ba! i czegóż trzeba?..

Wtém wiatr zawiał z przeszłości, odkryła się karta,

W niwecz wszystko!.. cześć ze mnie do nitki odarta!

Nikt nie spytał, skąd idzie ten poczciwy człowiek?

Ile mu łez palących wybiegło z pod powiek?

Jakie brzemię wyrzutów nagięło mu bary?

Jakim wysiłkiem ducha, jakiemi ofiary On wywalczył u świata zacne stanowisko?

Jak zdołał cześć odzyskać, upadłszy tak nizko?

Jakim ogniem wypalił ohydny trąd z serca?

Jaką siłą ten pijak, ten gbur, ten morderca Odzyskał zacność duszy, myśl krzepką i zdrową!.. MarOeLI. Ależ...

Morin. Milcz, nie przerywaj... tę prawdę surową

Z ust ja dwudziestoletnich rad słyszę i ccnię.

Wobec zbrodni młodzieńcze wzdryga się sumienie,

Ty hardo wznosisz głowę, boś uniknął zguby,

Nigdyś jak ja z twardemi nie łamał się próby.

Matka wsiewała prawdę w twoję duszę prostą,

Moja matka mnie z domu wyganiała chłostą,

Zbiegałem ja radośnie za te zimne progi,

Nikt nigdy mi do szkoły nie pokazał drogi,

Przetarzałem w rynsztokach całą młodość moją,

Aż karczma pierwszą dla mnie stała się ostoją! Młodzieńcze! droga cnoty nie łatwa i ślizka,

Ty nie wiesz, co to znaczy wyróść bez ogniska,

Co to sypiać na drodze z kamieniem pod głową,

Wciąż słyszeć obelżywe z ust przechodnia słowo,

I pytać, gdy wnętrzności głód pali i nęka,

Czy sig gwałtu w noc czarną nie dopuści ręka?

Z takiemi ja to próby darłem się w zapasy,

Wam szczęśliwym tak twardo nie walczyć w te czasy. I czemuż jam nie runą! w tę przepaść głęboką?.. Mogłem śpaść jeszcze niżéj!.. Czyjeż bratnie oko Ostrzegło mnie o zgubie?.. IIa! iskierka mala W sumieniu pod popiołem słabo jeszcze tlała,

Jam rozdmuchał ją w płomień; przy téj to pochodni, Jam się sam wobec Boga wykupił z méj zbrodni. (Marceli zrywa się, jakby chciał przystąpić do ojca, ).

Ale czara pokuty nie spełniona do dna.

Joanno, żegnam ciebie!.. ty żyj tu swobodna, Przeżyłem sam tak długo... ha, niechże za karę,

Sam dowlekę do grobu moje kości stare,

Jam nie godzien z tą plamą niestartą na czole,

Umrzeć poczciwą śmiercią w méj rodziny kole.

(Chce odejść, opiera się o stół, gwałtownie poruszony. Joanna osuwa się na krzesło przy kominie, Marceli stoi przed nią).

MARCELI (patrząc w oczy matki błagalnie).

Matko, jam pokonany, już nie wytrwam dłużéjl JOANNA. Marceli!..

MARCELI. W mojéj piersi wszystka krew się burzy!

Czas otoczyć opieką to życie tułacze,

My okrutni, bez serca — patrz, matko! on płacze!..

(W chwili gdy Marceli zwraca się do Morina, Helena wbiega rozpromieniona od radości).

HELENA (wesoło). I cóż? skończona rada? (zatrzymuje się).

SCEN A ÓSMA.

MORIN, JOANNA, MARCELI, IIELHNA.

MORIN (przystępując do niéj). MARCELI (do Morina).

Nie mów nic!

Heleno!

Na Boga!

HELENA.

MORIN (biorąc ją za rękę).

Cóż się stało?

Chodź, Helenko droga!!

Helena. Mów, ojcze... co tu zaszło?.. spojrzyj na mnie przecie!

(patrząc na niego badawczo). morin. Trzeba nam się oddalić,.. chodźmy, biedne dziecię! Helena. Oddalić?

MORIN. Tak, w téj chwili... w niwecz twe zamiary!

Idźmy!.. zmysły się plączą w mojéj głowie starej.

(Helena do Marcelego).

Jakto?.. mówże, Marceli!

Marceli. Chciałbym — och, nie mogę.

Morin (iywo). Jam wygnany z tych progów, wyklęty, czas w drogę. Marceli (do Heleny). Nie wierz mu...

H kle na (do Marcelego) Tyś niebaczną znieważył go mową?

On tak zacny, szlachetny.

MOIUN (ściskając ją w objęciu). Dziecię, wyrzecz słowo,

Powiedz, że mnie ich klątwa niesłusznie dotyka,

Mów, żem ja nie zasłużył na imię nędznika.

Powiedz, że iskra życia w mojej piersi plonie,

Żem te drobne pisklęta ogrzał na mćm łonie,

Powiedz, żem nie rozbójnik, nie krwawy morderca,

Żem był ojcem dla ciebie, ojcem pełnym serca.

Helena. O, tak, tyś dobrym, ojcze, czyż dowodów mało?

Lecz błagam was na Boga, mówcie, co się stało?

Marceli, nie zwłócz dłużéj, wszystko wiedzieć muszę; Wyrządzona mu krzywda i mnie rani w duszę.

Ty mi nie odpowiadasz?

MARCELI (zasłaniając oczy). Co cierpię, o Boże!

HELENA. Milczysz? (du Joanny).

Matko, ty prędzéj objaśnisz mnie może.

Morin. Precz z tych miejsc, bo ta klęska cięży mi złowroga.

Chodź, córko...

MARCELI (żyw). Co? i ona?

Morin (po chwili milczenia) Ty, Helenko droga,

Możesz zostać w tym domu.

Helena. Bez ciebie?

Morin. Tak, i niemi,

Czyń, jak ci serce każe, nim odpocznę w ziemi, Kędykolwiek tułacze kroki mnie powiodą,

Twoje szczęście jedyną będzie mi osłodą.

Zostań tu, jego miłość tarczą cię osłoni,

Ale o starym ojcu zapomnij... jak oni...

(głosem, rzewnym i coraz słabszym).

Mnie w żałobie domotać wątek dni stargany...

Żegnam cię, ty miłością rozpromień to ściany.

HELENA (biorąc go za rękę).

Ojcze, ja pójdę z tobą.

MARCELI (z rozpaczą). O matko, litości!

morin. Chodźmy...

HELENA. Ojcze, co tobie? drżysz skrzepły do kości.

MARCELI ( przysutpajac mu krzesło).

Ledwie stoi na nogach... skostniała mu ręka...

MORIN (upadając).

Ja tego nie przeżyję... och, serce mi pęka.

(traci przytomność)

Helena. Ha, czyście go zabili?..

(Joanna po głuchérn milczeniu, zrywając się nagle, biegnie do Morina z głośnym wykrzykiem)

JOANNA. Nie!.. nie! och! drżę z trwogi!

(wszyscy otaczają Morina),

MARCELI. Biada nam, gdyby umarł!..

helena (zdumiona). Wamże on tak drogi?

JOANNA (wzruszona głęboko).

To mój mąż! marceli. To mój ojciec!

HELENA. On?

MARCELI (wskazując Morina, do matki). Przeklęta pycha!

Matko, Bóg nas ukarał.

HELENA (klękając u stóp Morina). Słyszysz... on oddycha.

MARCELI (pochylony nad ojcem)

Tak, on żyje...

MORIN (otwierając oczy). O Boże! co się ze mną stało?

Głowa pała mi ogniem, w oczach mi ściemniało.

(spostrzegacie llelenę u stóp swoich).

A, to ty? gdzież jesteśmy? czy mnie zmysły mylą?

Czym ja spał?.. tak, pamiętam... byłem tu przed chwilą. MARCELI (klękając).

Przebacz! jam cię obraził... ciężka moja wina^

Ol mój ojcze!

MARCELI (ściskając go).

Mój synu! więc jeszcze mam syna! MARCELI („przyciągając Joannę do Morina).

Śpiesz się, matko!.. Bóg cię woła! helena. Chodź, matko.

MARCELI (toidząc poruszenie matki)

Och! dzięki!

MOUIN (z pokorą). Joanno!

JOANNA (zbliiajac się do Morina).

Drogi mężu! nie odtrąć téj ręki.., Jam téż była okrutna, przebacz w imię boże!

HELENA (wesoło).

Tak, już nas żadna sila rozłączyć nie może!

Będziemy żyć szczęśliwi!

(Morin spuszcza smutnie ylowę).

MARCELI (patrząc na ojca z uczuciem).

O! niech cię popieszczę, Słodki uśmiech twe usta rozpromieni jeszcze!

(Zasłona spada).

y. Z JULIUSZA BRETONA. »)

Do rodzinnéj doliny.

Piękna moja dolino! gdy przez tuman rosy,

Zachodzący promyczek w dzwonnicy odbłyska;

Gdy kłonią się ku ziemi rozmodlone kłosy,

I dym jak z kadzielnicy bucha z trzęsawiska;

Gdy po łące zielonéj rój dzieweczek bosy,

Z pękiem chust od rzeczułki wraca do ogniska;

Kiedy wietrzyk swawoli z długiemi ich kosy:

Jam nad to cudniejszego nie widział zjawiska.

Inni, gdy chcą o innym niechaj marzą cudzie,

Niech szarpią się szaleńcy w gorączkowym trudzie:

Twa piękność nie przemówi do ich duszy choréj!

“) Juliusz Rreton, najznakomitszy malarz scen z życia ludu, równie jak Pierwszorzędny poeta, urodzony w blizkości Pas de Calais we wsi Courriéres, “jo opuścił nigdy rodzinnego garnęła. Zrazu krytycy lekceważyli jego pieśni, ’trzymując, że malarz powinien przedewszystkiem pilnować pędzla. Odezwał ię Wreszcie za lSretonem głos pierwszego z krytyków, zmarłego dziś.Pawła de yictor. Przytaczamy tu jego wyrazy: „Oryginalność Bretona, właśnie na tem jologii, fo pisząc pozostaje malarzem: patrzy on na przyrodę okiem wprawnóm u chwytania, najdelikatniejszych jéj odcieni, każde jego słowo zaprawne har-. ^iijuym czarom kolorytu, jego malownicza poezya, pełna ruuhu, powietrza, “’oni, n co więcej gorącą ogrzana miłością, celem jéj ziemia z całém swćm.^Suctwem, ale stokroć bardziej człowiek, który uprawia tę ziemię i podsyca ^Potem własnego czoła.” Oprócz wielu pieśni ulotnych, wyśpiewał Breton z ży-^ ’udu śliczną powieść p. t. Joanna.

Ty starczysz sercu niemu; twój urok mnie żywi, Chcę stąpać, gdzie stąpali ojcowie szczęśliwi;

Po tychże samych ścieżkach lctuiemi wieczory!

Pokłosie.

Dziecko pól, wyraz dumy z dzikością zmieszany Odbija na jéj czole; postać jéj wspaniała,

Gdy porankiem przebiega pokoszone łany,

I nóżką bosą pylu podnosi tumany;

Złotym światła odblaskiem upowita cała.

Krzepki oddech podnosi drgające jéj łono,

Idzie po twardćm rżysku... Nic jéj nie ustrasza: Dwie czarne jéj źrenice niby gwiazdy płoną, Zgrzebne płótno pokrywa kibić utoczoną;

Cudby z niéj utoczyło dłuto Fidyasza!

Lica jéj ogorzałe od skwarnych promieni,

W ręku pęk złotych kłosów tryumfalnie trzyma, Uboga, jéj spódniczka na słońcu się mieni,

Idzie dalej a dalej...już znika w przestrzeni;

A jeszcze mi jéj postać świeci przed oczyma!

Wieczór

(sonet, ).

Gdy przy zachodzie słońca, po zżętym zagonie, Wóz o skrzypiących osiach pomału się toczy,

Gdy pod brzemieniem snopów gną się rosłe konie: Wielkim pól majestatem poję myśl i oczy.

Z sierpem w ręku na snopach siadł żeniec ochoczy, Spoczywa rozmyślając o bogatym plonie,

Jak kłosy pszeniczueini stodole natłoczy;

A słońce na zgorzałe upada mu skronie.

Pracą zdobył zapaśnik on czarny kęs chleba:

Bóg tej wytrwałej walce błogosławił z nieba; Walce, bez krwi, bez trupów, nie marno straconej.

Lato płaszcz rzuca płowy na przestrzeń bez końca, Na wodzie tryumfator siedzi, uwieńczony Koroną złotych kłosów i promieni słońca!

Złuda

(sonet).

Dusza moja stargana walkami żywota,

Kiedy boleść jastrzębie utkwiła w niéj kleszcze,

Leci na skrzydłach wspomnień za domowe wrota. Kędy płomień ogniska w pamięci tli jeszcze.

Widzę owe gwoździki rozkwitłe u płota,

Napawam się ich wonią, oko barwą pieszczę;

Zludąż było to wszystko? pytam ich sierota:

Tyleście przyrzekały... gdzie moje sny wieszcze?

Ąeh! przyszłość, w tém zwierciedle porankiem odbita, Świeciła tak wspaniale, jak świeci snop żyta,

Gdy promieniem słonecznym każdy kłos goreje!

Złudą było to wszystko! przemkły błyskawicą One sny niewyśnione, te zgasłe nadzieje,

Tém cudniejsze, gdy łzawą patrzym w nie źrenicą!

Krzesiwo

(sonet).

Gdy wieczorem pomału, na ciche gór stoki,

Kłąb pary tajemniczy w ślad za kłębem sunie;

Gdy beczące owieczki o bieluchnym runie Zbiegają się w gromadkę chyżemi podskoki;

Tam, kędy nad parowem wśród ciszy głębokiéj, Tymianek z macierzanką rośnie przy piołunie;

Coś mi w oku majaczy, niby złon; opoki:

To pasterz w swą brunatną przyodziany gunię.’

Antologia Fitiuouskii.

Drży jak liść, słucha: wilki zawyły w oddali; Wziął kamień i uderzył krzesiwem ze stali,

I zabłysła iskierka z pod ręki pastuszej!

Widziałem to, ja lirnik! serce mi zadrżało:

O! gdybyż to wykrzesać iskierkę choć małą Z tych kamieni, co leżą na (lnie mojej duszy!

Na równinie.

Moje to pole, moje to kłosy,

Moją ta piękna dolina;

Ten tłum żniwiarzy, co brzęczy w kosy I pieśń wesołą śle pod niebiosy,

Gdy zboże rankiem zacina.

Moją ta brózda, gdzie świerszczyk szary Dobywa głosu ostatek;

Moje te drzewa, co w letnie skwary, Tulą ptaszęta swemi konary:

Mój ten wśród zboża bławatek!

I mój on przestwór słońcem ogrzany, Gdzie bez was, szkolni nudziarze, Duch twórczy leci z pęt rozkiełznany, Jak wichrem parte mkną uragany,

Po niezmierzonym obszarze!

Ogień świętojański.

Drzemią sierpy w komorze, Pomrok zapadł, noc blizka;

A dzieweczki tam boże Tańczą wokół ogniska.

Ptak do gniazdka się chowa, Lasy, pola już głuehną; Tylko zorza czerwcowa.Świeci ziemi bledziuchno.

Przez tumany mgly ciemne,

Na przestrzeni szerokiej,

Wkoło widzę tajemne Pląsających poskoki.

Ody dziewczątko urocze Wiotką kibić przechyla,

Z bark chusteczka furkocze,

Jak skrzydełka motyla.

Pieśń radosnym brzmi chórem,

Iskra iskrę potrąca;

Blysł na niebie ponurem Sierp srebrzysty miesiąca.

Stoją chłopcy na boku,

W jedno grono skupieni; Przyśpiewują w pomroku,

Jak rój brzmiący ch szerszeni.

O kij wsparta babina Wlecze kroki powoli;

Tęskno w duszy wspomina Dni dziecięcej swawoli!

A nietoperz, co z wieży Na świat spojrzał w noc czarną, Spłoszon pieśnią młodzieży, Zbiegł w kryjówkę cmentarną! Póki starczy płomieni,

Pląsaj, dziatwo szczęśliwa;

Ody brzask niebo zrumieni,

Pójdziesz z sierpem do żniwa!

Burza.

Słońce zatrutym jadem napuszcza swe strzały, Pochyla wątłe kwiatki wśród trawy zgorzaléj;

Liść zwisły na gałęzi traci barwy świeże,

A błękit, utopiony w duszącym eterze,

Nad ziemią szary całun rozpościera z góry; Bzeczłuka wyschła do dna, a stawek ponury Stał się brudną kałużą, gdzie po czarnej glinie Pełzać tylko wylękłej w ciemności gadzinie. Powietrze napełniły żyjątek tumany,

Wszelki twór drży, tajemnym postrachem targany;

Obumiera w milczeniu przyroda bogata;

Niebo w śmiertelną plagę zmienia piękność lata!

I oto na szerokiej bez końca przestrzeni Wystąpił biały obłok: jeży się i pieni,

Z razu jak runo wełny, rośnie w manieniu oka,

Na czole widnokręgu stanął jak opoka.

Wolno, ciężko się tuczy wśród powietrznej fali, Obłóczy niby pancerz wykuty ze stali;

Wszerz i wpodluż rozciąga czarny kadłub smoczy,

Z potwornych bark olbrzyma sto lbów się wytoczy; Grzbiet ohydny, żelazną nąjeżon szczeciną,

Cielskiem przeciął napoly niebios przestrzeń siną.

Zabłysło i strzał ryknął... drży ziemia struchlała: Straszne hasło! wnet po nićm grzmią tysiączne działa, I wicher się rozpasal!.. w szalonym zapędzie Uderzy w pierś olbrzyma, na karku mu siędzie; Zbuduje groźny szaniec z warownemi brony,

Czarny wał, tysiącami strzelnie zdziurawiouy;

Z poza wału wnet chmura junaków wy bieży,

Skry sypią się z ich hełmów, łuny z ich pancerzy: Pędzą w cwał, nawałnicą. Wtém obłok się wzdyma: Rzygnie siarką, i zastęp zniknął przed oczyma.

I tylko na wieżycy, wysoko u szczytu Błyska jeszcze zwycięsko chorągiew z błękitu;

A potém wszystko, baszty, blanki i strzelnice Pokryły chmnr tumany, śćmily błyskawice.

Grom uderzył: zamczysko runęło z łoskotem;

Głucho ziemia odjęlda, grzmot ustał, a potem Wiatr zwinął czarno skrzydła i umilkł grobowo,

O! złowroga to cisza! i otóż na nowo

Ocknie się, wściekłym pędem przy skoczy do ziemi,

Uzbrojon do zapasu śruby piekielnemi;

Straszną trąbą przez leśno pomyka obszary,

Wali stuletnie dęby, druzgocze konary;

Głuszy groźnym poświstem szalejące puszcze.

Mknie dalej.,. w łono morza skrzydłami zapłuszcze: Morze z trwogą zaryczy. O! próżno się zżyma, Rozłiukanemi wały nie przemódz olbrzyma!

W iatr, szalony niszczyciel, wzdłuż zbiega przestworze; Chmur żałobnym całunem skrył niebo i morze!

Wszystko znikło; na ziemię padła cisza głucha,

I tylko z nad wybrzeży dobiega do ucha Żałosna skarga mewy!

Jutro z rannym świtem Znów morze się wspaniałym ubarwi błękitem.

W przeczystym wód zwierciedle skąpią się niebiosy, Na listkach znów zabłysną drżące krople rosy; Krzew obwisłe gałązki wesoło podniesie:

Znów radosną piosenkę zakwili ptak w lesie,

A wśród trzcin, gdzie się lęże kijanka obrzydła, Konik wodny rozwinie promieniste skrzydła,

I z góry po kamieniach strumień rozpląsany Potoczy się i pryśnie srebrzystemi piany!

Wspomnienia.

Obrazek wiejski.

Słonko zaszło — powoli mrok wieczorny wzrasta. Na przyzbie, w progu chaty, podeszła niewiasta Przędzie na kołowrotku — i wzrokiem tęsknoty Goni na tle przeszłości wątek wspomnień złoty. Wtém, z koécielnéj wieżyczki dzwonek się odzywa, Niewiasta wypuściła z ręki nić przędziwa,

Pochyla kornie czoło, usty pobożnemi Szepcze cichą modlitwę za tych, co śpią w ziemi. Umilkł dzwon, kołowrotek zawarczał na nowo,

Noc roztacza całuny niewieście nad głową; liaz po raz nowa gwiazda na niebie zapłonie, Ptaszęta już posnęły w gniazdeczkaeh na klonie;

W wiosce milkną pogwary, chwila dziwnie słodka, Żal zadumanej prządce odbiodz kołowrotka..

I długo na tle nocy jéj czepiec się bieli Jéj ręka coraz wolniej ciągnie nić z kądzieli,

Nić wspomnień coraz słabiej ciągnie myśl znużona, A turkot słabnie, cichnie, i wśród nocy kona.

Jakaż to była przeszłość, co tej prządce starej Do duszy tak słodkietni przemawia pogwary?

Czemu z kryjówek serca pamięć wydobywa Złożoną tam na wieki jasną nić przędziwa?

Czemu widok tych progów myśl jéj senną budzi,

Gdy noc kołysze z cicha spracowanych ludzi?

Bo z ubogą tą strzechą zrosło się jéj życie,

Jéj prace, jéj uciechy, łzy, co biegły skrycie Z jéj powiek, walk, zawodów i boleści tyle,

I w krótkim dni zaranku, słonecznych dni chwili, Wszystko to, jak w zwierciedle widzi stara prządka,, Cień przeszłości z każdego wybiega zakątka.

Stary klon coś jéj szepcze tajemnenii słowy I studnia, i okienko, i ten próg domowy.

Zaliż owa uboga izba nie pamięta,

Jak lat i trosk ciężarem ta prządka dziś zgięta Dziecięcemi nóżety w radości i trwodze Raz pierwszy po ceglanej stąpała podłodze?

A oczy, niby modre na polu bławatki,

Z uśmiechem kraśnych ustek zwracała do matki?

I nowa potém chwila w pamięci jéj błyska:

Noc... ogień jasnym słupem wybucha z ogniska,

Drużki na wieczorynkę przybiegły ochoczo,

W krąg izby kołowrotki raźno za furkoczą...

Co tu śmiechu, co gwaru! jaka radość pusta!

Nagle, rzewna piosenka zbiega im przez usta,

Het, na pola, na lasy smętne dźwię! i płyną;

Usłyszał je Stefanek biegnący doliną.

Hejże w cwał do okienka, — okryty pomrokiem,

Z poza szybki na dziewczę chciwym patrzy wzrokiem.

Bo zimie przyszła wiosna i lato gorące.

Obciążona chustami, po skoszonej łące Ona idzie do rzeczki; coś migło jéj w oku.

— Stefanek! — myśli dziewczę i przyśpieszy kroku, To zwolni... chusty ciężkie.. chłopiec ośmielony Przybiegł: idą razem po łączce zielonej,

(iwarzą coś o słoneczku, o zmiennej pogodzie,

Jaskółki skrzydełkami muskają po wodzie,

Będzie deszcz.. a tu żniwa... potem chłopię puste Rad podstępem dziewczynie zabrać z koszem chustę, Dziewczyna się opiera... och... już niedaleko,

Ledwie parę poskoków... stanęli nad rzeką,

Chłopiec w nią wlepił oczy, jéj drgnęło serduszko,

— „Bodajbyś ty o kamień potrąciła nóżką! Wpadłabyś do rzeczułki! — Ona się zapłoni.

— Chcesz, abym utonęła? — O! niech cię Bóg broni! Tacy jak ja, dzieweczko, wody się nie boją,

Ja-byrn cię uratował i bałabyś moją!

Wieczorem, kiedy słonko zapadło w mgle sinéj, Stefanek raźno stąpa u boku dziewczyny,

Niesie chusty z ceberkiem, snadź ona pozwala,

A światełko przez szyby połyskuje zdała.

I wnet próg rodzicielskiej przestąpili chaty.

Parę niedziel ubiegło, przyszły do dom swaty.

Po żniwach, gdy zwieziono do stodoły zboże,

Pleban ręce ich stułą związał w imię boże.

Cisza leśna.

Czy widzisz tę polankę tak cichą, zieloną,

Niby okienko lasu odemknięte skrycie?

Po świeżuchnéj murawy miękkim aksamicie, Gwoździki purpurowe jak korale płoną,

W tę ustroń czasem słońca promyczek nieśmiały, Pląsając się przedziera przez tuman mgły białej; Gdzie potrąci murawę, ściele ją bogato,

W rubiny i szmaragdy utkaną makatą.

Cicho tu, nawet ptaszę w gniazdeezku nie kwili,

Ani wietrzyk dębowym nie wstrząśnie konarem;

W milczeniu nad kwiatami lata rój motyli:

Tylko strumyk gaduła brzmi wiecznym pogwarem.

Wpośród jeżyn, dojrzałą pokryty ch jagodą, Wężykiem przez zarośla drożyna się toczy;

Poślij myśli z jéj biegiem: one cię powiodą Ku wiosce, poza krańcem téj leśnéj pomroczy.

Lecz okiem dojrzysz tylko, gdy słonko lśni w górze, Rozsiane niby centki na tygrysiéj skórze,

W głębi cichéj polanki widzisz stawek mały, Otoczony granitem i bluszczów koroną,

I w cienmém wód zwierciedle odbity złom skały,

Co wiecznie toczy wodę przez paszczę omszoną.

Ta dziewczątko młodziuchne klękło na kamieniu, Wokół niéj, gdzie rzuć okiem, las głuchy i czarny Jéj tylko wiotka kibić, odbita od damy,

Utonęła w jaskrawym słoneczka promieniu.

Czoło jéj, upowite barwnym rąbkiem tęczy,

A myślą słodko mota z nitki snów pajęczej Ton wątek, co go d osnuć na ziemi nic dano,

I z cicha pochyliła główkę zadumaną;

I ugania oczyma w dziecięcej swobodzie,

One kręgi srebrzyste, co błyszczą na wodzie!

Powrót z pola.

Tajemnicza to chwilka,

Po dniu pięknym przed nocą, W górze płonie gwiazd kilka; Słabo jeszcze migocą.

Wśród jęczmienia i żyta,

Od rzeczułki w półkole, Ścieżka mocno ubita,

Mknie wężykiem przez pole.

Tu przecina łan wyki,

Tu znów krąży ugorem;

Kędy polne świerszczyki,

Z cicha skrzeczą wieczorem.

Nogą krzepką, acz bosą, Kmiecie dróżkę zdeptali;

Tam do wioski, gdzie z rosą, Dzwon pobrzmiewa w oddali.

Dźwięki płyną, a płyną, Dzienna kończy się praca; Widzę, wązką drożyną Do dom kmiotek powraca.

Na ramieniu szerokiem, Czasem kosa zabrzęknie;

Łan ogarnął w krąg okiem, Żyto kwitnie tak pięknie!

Stęka ciężko, powoli,

Wkoło patrzy i słucha;

Pije wyziew, co z roli Tak żywotnie wybucha.

Idzie, chata już blizka; Płomień w szyby uderza;

Na kominie ognisko:

Znać gotowa wieczerza.

Żona dobra.. w kobiecie Trudno znaleźć skarb taki, Wiek przyciska; niech gniecie, Kiedy rosną dzieciaki!

Ot i kościół, mogiły!

Skinął głową, nie pyta;

Rad, że pola zrodziły Garść pszenicy i żyta!

Konik polny.

Gdy latem bez rosy schną trawki i drzewa,

Gdy ziarno pszeniczne pod kłosem dojrzewa,

Gdy mączek niziuchno ku ziemi schylony,

Nie znosi brzemienia szkarłatnej korony;

Gdy pieśń już skowronka nie pieści nam ucha?

Gdy gołąb leniwy na gniazdku nie grucha,

Gdy w leśnej zaciszy omdlały ptak drzemie,

A pożar słoneczny przepala wskoś ziemię:

Świat milczy, do pieśni, do ruchu nie zdolny;

Lecz skwaru mój konik nie lęka się polny;

Choć ziemia zgorzała na popiół schnie miałki:

On trzepie skrzydełkiem w swe śpiewne cymbałki.

Gorącem natchnieniem pierś jego wezbrana,

Wciąż dzwoni pobudką z wieczora i z rana; Posnęły ptaszęta, lecz on się nie leni,

Czas mija: grajkowi nie przeżyć jesieni!

Słuchasz-li piosenki? on o to nie pyta, Zaledwie go spędzisz z pszenicy lub żyta, Przysiądzie na głogu, co kolcem się jeży I dzielnie w cymbałki mój grajek uderzy.

Czy ostów palących, czy pokrzyw się czepi, Gra coraz to rzewniej i głośniej i lepiéj: Rozmaga w nim sily pożoga i susza,

Niedolę żywota piosenką zagłusza.

Aż zdarte skrzydełka rozpostrze on w końcu, I czarne źrenice obróci ku słońcu; Natchniony, promienny; ach!... słyszę go... w Jak kona śpiewając na wyschłej łodydze!

yI. Z PAWŁA DEROULEDE A

Dobry nocleg.

Co tam grzebiesz na kominie, Starowinko ty poczciwa?

Zima rychło uie przeminie,

Może zbraknąć wnet łuczywa.

Mnie tak ciepło, odzież sucha, Próżno wołam:, przestań że!” Ona w popiół co sil dmucha,

— „Ej, żołnierzu! ogrzej się!”

Jam nie głodny, starowino,

Jadłem obiad dziś obficie,

Schowaj szynkę, zabierz wino,

Zdejm ze stołu to nakrycie.

”) Paweł Doroulódo ur. sir; w r. ISIG. Pieśni żołnierza, wyśpiewane w obo-i pochodach wojskowych podczas wojny l.STO roku, dały poocie niemały roz-Slos. Uwieńczyła jo Akademia. Później autor popróbował sił w sztuce dramatycznej. Pięnioaktowy dramat jego Heham osnuty na wojnie kozackiej za czasów Władysława iy, przedstawiony w Odeonio — krótkiém cieszył się powodzeniom. — Nio dość, że pozbawiony zupełnie barwy ukraińskiej, alo co więcej fakta historyczne nakręcano według fantazyi autora. Później Doroulédo rzucił się na polo zapasów parlamentarny id). Burzliwy umysł naraził go na liczno zatargi, nawot na krwawo zajścia. Po tych próbach opuścił Paryż, zamieszkał w cichej wiosco, ffdzio przeżył jego dziad i ojciec. ńwieżo wydał zbiór pcezyj p. t. Chants ilu Toysan. — Opiewa w nich żniwa, młockę, winobranie, sianokos, z pełną wdzięku Prostotą, maluje życie pracowitych rolników’.

Mnie posiłku nie potrzeba,

Ona słyszeć nie chce, nie!

Leje wino, daje chleba:

— „Ej, żołnierzu, pokrzep się.”

— Komu znosić pościel białą,

Starowinko ty kochana,

Mnie w stajence spać przystało,

Dosyć dla mnie garstki siana.

Mamże w miękkićm tonąć pierzu! Lecz zrozumieć nie chce mnie, — Ty ś strudzony, mój żołnierzu, Pokrzep siły w smacznym śnie!

Zorza świta, — czas mi w drogę,

Za tornister chwytam żywo,

Cóż to? dźwignąć go nic mogę!

Na gosposię patrzę siwą!

Kiwnie głową starowina,

Po jéj licu płyną Izy.

„Ja w obozie mam tu syna,

On żołnierzem, tak jak tyl”

Dziewczyna.

Śmiało idziem przez wieś ludną,

Grzmią dobosze i trębacze,

Wtém dziewuchę ujrzę cudną,

Już ja takiej nie zobaczę;

Stoi z boku zapłoniona.

„Naprzód! — woła — w cwał, żołnierze! Mnie uścisnąć chętka bierze,

Skoczę, schwycę ją w ramiona,

I serduszko jéj zadrżało.

„Całuj, szepnie, całuj, proszę!

Ja całuję duszą całą,

Grzmią trębacze i dobosze!

Powracamy znów tą drogą, Niedobitki po dniu klęski,

Co tchu pędzim gnani trwogą,

Tuż za nami wróg zwycięski. Nasunąłem naprzód kepi,

Z czoła zimny pot mi płynie,

Patrzę w ziemię, umrzeć lepiej,

Niźli spojrzeć w twarz dziewczynie.

— Precz z téj wioski! wy pobici! Oddaj całus! wola wściekła;

I twarz moję w zęby schwyci,

Aż mi z lica krew pociekła,

Zmilkły trąby i dobosze,

Hurmem z tylu wróg przypada,

Już o całus nie poproszę, Zwyciężonym biadaż! biada!

Dwie boginie

Bój ustał, ziemia trupów pożarła tysiące,

Żałoba wkrąg roztacza swój całun złowrogi,

Ku niebiosom Ateńczyk ręce wznosi drżące,

Mieści bóstwo pokoju między dawne bogi.

Perykles, wróg przesądów wylęgłych na wschodzie, Co z hartu odzierają krzepkie Greków łono, Napróżno głos podnosi w przerażonym grodzic; Głos umilkł, wola Aten musi być spełnioną.

I świątynia wyrasta przy arenie dawnej,

Gdzie obozem stał Kserkses, tryumfator dumny, Plan fasady nakreślił Iktynus przesławny, Mnezykles dwurzędowe ustawił kolumny.

W śnieżystym Penteliku ciosano marmurze,

Zwarły gmach drzwi ze srebra wykute bez ceny, Pod cieniem perystylu, na pochyłym murze, Zeuksya namalował dwie wspaniałe sceny.

Jedna w słońcu kłosiste roztacza nam pole,

Świeżym liściem figowe zielenią się drzewa,

Radość na pracowników połyskuje czole,

Do taktu z hukiem cepów piosenka pobrzmiewa.

Pod sierpem kłos dojrzały pada na zagony,

Młódź pogwarza z dziewczęty, rozmowa ich słodka, Lato hojnie zlotemi posypała plony,

Niech przyjdzie twarda zima — głodnego nie spotka!

Tam scena winobrania, naród się gromadzi,

Na głowach robotnicy wielkie kosze niosą,

Rubinowe jagody zsypują do kadzi,

A dziatwa je w poskokach tłoczy stopką bosą.

Na ścieżkach do przybytku posadzono róże,

Niech dusza rozmodlona skąpie się w ich woni,

Zdała na widnokręgu wzbierające burze Kwiecisty szczyt llimctu przed oczyma słoni.

Stokroć wnętrze świątyni wspanialej połyska,

Złoto na ścianach błyszczy, klejnoty migocą.

To zorzy nieśmiertelnej promienna kołyska,

Dwanaście tam kagańców plonie dniem i nocą.

Ale wpośród filarów na płycie ołtarza,

Jakiż to kloc potworny niezgrabnie się mieści?

Kuty haniebnćm dłutem lichego rzeźbiarza,

Cóż to? Bóstwo pokoju w postaci niewieściej?

Odblaskiem majestatu jéj czoło nie płonie,

W padół ziemski wlepiła źrenice złowieszcze,

Jak bezwstydnie wyciąga złota pełne dłonie,

Skąd ten potwór? — W Atenach Fidyasz żywy jeszcze?

Tak, jeszcze mistrz grobowych nie przekroczył progów, On mistrz, co chwały blaskiem świecić ma bez przerwy, Bo umiał uszlachetnić lica samych bogów;

Podnieść wielkość Jowisza i pięknoźć Minerwy.

Dla tegoż to potworu on gmach zbudowano,

Gdy mogło arcydzieło zdobić tron ze złota,

Czemu przed tym bałwauern tłum zgina kolano?

I skądże w takim ludzie tak wielka ślepota?

Azaliż swego mistrza — lud ziiudzon poklaskiem —

Jak niegdyś Arystyda z bram grodu wymiecie, Słabszym-że Fidyasza opromienia blaskiem,

Że brzemię sześćdziesięciu lat barki mu gniecie?

A jednak gdy architekt wzniół portyk wspaniały I fronton błysnął w oczy nowym świata cudem,

Gdy Ateny po miastach gońce rozesłały Fidyasz pierwszy z grona wystąpił przed ludeml

Naradę odbywano w agorze zamkniętej,

Gdzie rzeczypospolitéj ważyły się losy;

Sztuka dla tego ludu cel wielki a święty,

Prawa piękna wolnemi rozstrzygano głosy.

Powstał tkacz, co dni długie przeżył za warsztatem, Umić na wątek słowa tkać myśli przędziwo,

Pokój dla niego polem zarobku bogatem,

Pragnie go, wojna klęską była dlań prawdziwą.

Głos jego z wolą tłumu pobrzmiewa dziś w zgodzie, Nie zawsze takich mówców Ateńczyk rad słucha,

Lecz są chwile upadku i w dumnym narodzie,

Gdy rdza padnie na serca i zbezwładni ducha!

— Mistrzut zagadnie mówca, myśl ma swoje prawa, Obok tych, jakie czerpiesz w boskich natchnień zdroju, Niech znaczenie symbolu uświęci postawa,

Powiédz nam, jak wyrzeźbisz boginię pokoju?

— Ach, pokój daje chwałę, dzielność w sercach budzi, Rzecze mistrz, ten szalony, kto lekce go waży,

Lećz ów szalcńszy jeszcze, najszaleńszy z ludzi,

Kto go ma i wytrwało nie czuwa na straży!

Ja stworzę w méj bogini Minerwy siostrzycę, ^

Na czoło tchnę majestat... miecz wzniesie do góry,

W widnokręgu badawczą utopi źrenicę,

Gotowa złotem skrzydłem ulecieć w lazury.

Tkacz na to: W Peryklesa myśl takie symbole!

— Tak, rzecze mistrz, bo prawda w nieb kryje się zdrowa, Bogini ze skrzydłami, w szyszaku na głowie...

— Więc gotowa do boju? — Tak, wałczyć gotowa!

— Mistrzu! twoja bogini nazbyt wojownicza!

Nie ostoją się trzody pod cieniem jéj tarczy,

Naszej niech blasku tyle nie tryska z oblicza,

Ale na okup szczęścia niech złota dostarczy!

Drgnął Fidyasz, pierś z bólu mało mu nie pęknie,

On szlachetnych pobudek w sercu nie rozdziela;

Przed okiem jego dobro stoi tuż przy pięknie,

Żałosny okrzyk wybiegł z ust obywatela.

- — „Ludu mój! także nizko twe serce upadło?

Nie wierz, nie wierz w ten pokój, coby trwać miałwieczn To ułuda kłamliwa, to senne widziadło!

Zabrakłoż nam sąsiadów, aby żyć bezpiecznie?”

Szmer się rozległ i gniewem błysnął wzrok rzeźbiarza, „Glos-że ludu odbrzmiewa w nedznćmtkacza słowie,

Ta nikczemna bogini, godna ż li ołtarza?”

— „My takiej dziś pragniemy!” lud chórem odpowie.

Wtedy on, mistrz nad mistrze, uwieńczony chwałą, Podniósł głowę, ramiona wyciągnął do góry,

Mierzy wzrokiem pogardy rzeszę oniemiałą;

W tym wzroku piorun gniewu błyska z po-za chmury.

— „Ja, Fidyasz, twórca bogów z licem promienistem, Com z kamienia dobywał skrę życia niezgasłą,

Ja, wierny sługa Aten, póki z sercem ezystem,

Na pobudkę lud wielkie wydzwaniał mi hasło,

„Ja wam dziś zakazuję, wierne syny moje, —

I glos mistrza donośnie rozbrzmiewał w przestrzeni — Kto z was w przybytku sławy kołacze podwoje, Ktokolwiek moim uczniem w Atenach się mieni,

„Kto w przyszłości pod moje chce tulić się skrzydło,

Ja wam dziś zakazuję, — wiedzcież wszyscy o tem,

W ludzkie oblekać formy tę postać obrzydłą,

Służyć bezbożnej myśli rękoma i młotem.

„Wszak to bóstwo, symbolu odziane zasłoną,

Złotą maską pokrywa grób w piersi wychlodłéj,

Mój pokój mógł odrodzić Helladę zwątloną,

Wasz... zwać-żego pokcjem? to raczej strach podły!”

A jednak szpetny pokój piętrzy się w świątyni, Lud wola Peryklesa, wśród krzyków szalonych, Peryklcs woli Aten zadość nie uczyni,

On stopą nie przekroczy progów znieważonych.

Woda.

Woda, co pada, woda, co bieży,

Radość nam obie przynoszą,

Gdziebądź je wietrzyk popędzi świeży,

Wszystko tchnie błogą rozkoszą.

Woda ożywia łąki i gaje,

Bez niéj świat zmienion w pustynię, Dziękujmy Bogu, On obie daje:

Co pada z nieba, co płynie.

Woda, co płynie w rączym przebiegu,

Ogarnia ziemię w ramiona,

Cudem wyrasta kwiat na jéj brzegu,

Murawa nad nią zielona,

Dąb nią skrzepiony podnosi czoło, Króluje w cichéj dąbrowie,

Rzeka czy strumień rozsiewa wkoło Życie, wesele i zdrowie.

Woda, co deszczem pada z niebiosów,

Gasi słoneczne pożary,

Karmi winnice, wieńcami kłosów Złoci szerokie obszary.

Chłód dobroczynny jéj krople niosą Tam, gdzie gorzała spiekota, Woda, co deszczem spada, czy rosą,

To nowy strumień żywota!

Woda, co pada, woda, co bieży,

Radość nam obie przynoszą,

Gdziebądź je wietrzyk popędzi świeży,

Wszystko tchnie błogą rozkoszą.

AutoloyJfi Frimeualta.

Woda ożywia łąki i gaje,

Bez niéj świat zruienion w pustynię, Dziękujmy Bogu — On obie daje:

Czy tę, co pada, czy płynie!

Do słońca.

Ogrzewaj, stare sionko, galskie winogrady,

Przez ciebie niech w jagodach dojrzewa płyn słodki, Co raduje nam serca, zgania smutek blady, Zagłusza łkanie w piersi wesołemi zwrotki, Ogrzewaj, stare słonko, galskie winogrady!

Ogrzewaj, stare słonko, galskie nasze niwy,

Niech złote kłosy ziarnem sypną nam do syta,

Niech lud nie łaknie chicha przy pracy poczciwej, Na łonie zdrowej matki niech dziecię rozkwita, Ogrzewaj, stare sionko, nasze galskie niwy!

Rozpłomień chłodne serca! o ty, słonko boże!

Tchnij w nie iskrę miłości twą potężną silą,

Niech brat u boku brata służy mu, jak może, Bodajby samolubom rodzić się nie było,

Rozpłomień chłodne serca, o ty, słonko boże!

yil. Z ALBERTA DELPIPA ’).

Nad kołyską dziewczynki

w oblężonym i ’a ryżu.

Patrzałem na maleńką, gdy w kołysce spała,

Śpi niewinne dzieciątko, jak ptaszyna mała Na gałązce, gdy główkę pod skrzydełko złoży,

Z czoła sennéj dzieciny bije promień boży!

Śpi; odblask zorzy rannej jagody jéj pali, Niewinny uśmiech przyrósł do ustek z korali, Zda się brzęku grzechotki rada we śnie słucha, A mnie piorun ognisty przemknął koło ucha.

Z fortu waleryańskiego działo grzmi z łoskotem; Dziewczynka śpi spokojnie, ona nie wié o tem.

Jakże ona szczęśliwa, jak coś marzy słodko!

I czemuż ja nie jestem tą drobną istotką? Swobodna, ani zgadnie, co się w czasie waży, Nie widzi łez, co strugą płyną mi po twarzy,

Śpi, pochyliła główkę, gdy szaleje burza, Uśmiecha się nadobnie do Anioła Stróża,

Ilekroć nad kołyską skrzydłem zaszeleści,

A ja patrzę na śpiącą i plączę z boleści.

ę ’) Albert Delpit urodzi! w r. lS-łi), w Nowym Orloanio, stąd zwano go ^sze Ainorykaninora, mimo, że przyjął narodowość francuską. Poozyo jogo, pel-^ Czucia, zjednały mu powszednio uznanie.

Kiedy za lat dwadzieścia z ojców naszych domu Czas zagładzi na wieki plamy krwi i sromu,

Ta uśpiona dziecinka, wtedy już niewiasta,

Gdy spojrzy w księgę dziejów, och! czyż sercem drżącem Odczuje ból, co wstrząsa dziś ty ch serc tysiącem, Poblogoslawi-ż pamięć tych obrońców miasta,

Co konali na szańcach, gdy przy huku działa,

Ona snem niemowlęcym w swój kolebce spala?...

Kirasyerzy z Reichslioffen.

i.

Nas ledwie mala garstka, - — ich dziesięćkroć tyle,

Trzebaż bylo z leśnego wyprzeć ich parowu.

Nasze działa czyż starczą przeciw takiéj sile?

Odparci, do ataku szykują się znowu,

Pchają naprzód... wciąż naprzód.., brną przez krwi kałuże,, I szczerby w tym żelaznym nie dopatrzyć murze.

Turkosy, w rączych strzałach wyćwiczone chwaty,

Co z lwami puszcz zapasy staczały olbrzymie,

Jak niegdyś tropy zwierza wietrzą ich armaty,

Po ciepłym nad chióslami bielejącym dymie,

Czają się, i kociemi rzucają podskoki Na działa, gdy grom bije i ich paszczy szcrokiéj.

Praojce lasu, dęby piorunem rażone,

Na ziemię, w krwi skąpaną, walą się z łoskotem,

Szeroko rozpostarły konary zielone,

I obszar gęstym liści pokryły namiotem.

Ho słonko, co tak jasnym świat złoci połyskiem, Niezgasło nad tymstrasznćm ziemi cmentarzyskiem.

Przez te zgliszcza tlejące, przez te trupów zwały, Szczelnie zwarta pierś z piersią, z ramiony ramiona.

Na siarczysty grad iglic, na armatnie strzały,

Nasza dzielna piechota szla nieustraszona.

Ludu mój! wielki duchem, wiarą tak podniosły, Cześć tobie! losy kraju do twych stóp przyrosły!

II.

Mac Mahoń stoi, druhów otoczony gronem,

Wartko rwio się do boju koń pod Mac Mahoncm,

Z jego czarnéj źrenicy jasny płomień bucha,

Raz poraź wzrok badawczy zatoczy ku drodze.

0 niechybnym odwrocie prawią starzy wodze, Wśród młodzieży o zdradzie przebiega wieść głucha.

Kogo czeka Mac Mahoń? czeka on, niestety,

Tego, co w złą godzinę nie zdąży do mety,

O! „wydrzćć-by nam kartę potarzaną w błocie, Potargać by na szmaty plan bitwy przebrzydły. Dzielny orzeł powstrzymali w zwycięskim polocie, Na złamanym proporcu już trzepocze skrzydły!

Nasze zamilkły działa, — zmilkł ogień rotowy...

— Gdy to wspomnę, wlos dębem powstaje mi z głowy.Słońce zgasło na chwilę za dymu obłokiem,

Ujrzano, czego dawne lata nie widziały,

Cofa się... kto? nasz zastęp... jakby w blasku chwały Chciał skonać, idzie wolno, stąpa krok za krokiem.

III.

Zabrakło nam kartaezy! i bitwa skończona.

1 któżby śmiał powiedzieć, że zmógł Mac-Mahona? Czy wielka sił przewaga? Co mu liczba znaczy!

On ją znał, on policzył i ludzi, i działa.

Za liczbę starczy dzielność i wola wytrwała,.. Czyby las pokrył wroga? nie... zbrakło kartaezy!

Mrok zapadł, niby kula zbłąkana ku górze,

Błysnął ognisty księżyc na ciemnym lazurze. Piechota sformowała czworobok w pomroczy,

Stal szczęka w dłoni dzielnych, żarem lica płoną, Gdy wróg zgromadza siły pod nocy zasłoną,

Wojsko z wiarą wodzowi swemu patrzy w oczy.

Mac-Mahon z cicha skinął na pancerną rotę:

Zdołam-żo godnie trącić w struny liry złote,

By ku czci bohaterów wydobyć z nich tony?

— Czy widzicie te, rzecze, pagórki nad strugą,

Tam oni spoczywają, zabawcież ich długo.

— A gdzie droga? zapyta pułkownik zdumiony?

— „Tędy!” — rzecze Mac-Mahon i dał znak w pomroku, Pułkownik ją zobaczył... ściemniało mu w oku,

„Rozumiem! — szepnie z cicha — uczynię, co mogę!

— „Ileż ich tam? — zapyta: — „bez liku! bez liku!”

— „Więc to śmierć?” — „Śmierć niechybna... idź, mójpnłkownik — „Idę, panie... jam ojcem... daj rękę na drogę!”

A hohater Magenty nie podał mu dłoni,

Lecz podniósł ją do czoła, włos siwy odsłoni,

Temu, co idzie na śmierć, zazdrości on skrycie,

Krzepkiemi go ramiony z zapałem pochwycą,

Ostatni mu pocałunek wycisnął na lica,

Taki skon! — och, oręż stokroć mi droższy nad życie!

iy.

Szczęśliwi! których lotne unoszą bieguny,

Pędzone wichrem nocnym przez zgliszcza i łany,

Gdzie chwała czeka ich blizka.

Jak słońce o las jodeł, gdy szron go nśnieży,

Tak o hełmy walecznych, o stal ich poncerzy,

Promień miesięczny połyska.

O! piękni ci rycerze, mkną szybko jak burza, Przebiegają w lot strzały parowy i wzgórza,

Czarny cień pląsa w ich ślady.

Wróg patrzy, mgła ż to senna na oczy mu padła? Przeciera wzrok i pyta: — Nocne-ż to widziadła?

Czy boliatery ballady?

Otóż oni pod obóz podstąpili głucho:

Jak olbrzymi kłąb śniegu party zawieruchą,

Ściele łożyska potoku,

Tak, ściśniętym szeregiem, w lot, na wodza słowo, Sypnie grad kul ognistych i w ścianę spiżową Wrąbie się hufiec pomroku.

Nie zgonić ich oczyma, i tylko wiatr niesie Kule strzałów, poszczęk stali, po wzgórzach, po lesie, Lecz Bóg nie spuszcza ich z oka:

Tak szamocze się okręt, porwań skrzydłem burzy, To prąd wypchnie go w górę, to w falach zanurzy, Aż ton go schłonie głęboko.

Miesiącu! kiedy oni snem śmierci uśpieni,

Srebrzysto im całuny utkaj z twych promieni,

Bo słońce może o świcie Zblednie, że gdy walczyły bohaterskie roty,

Nie wstrzymało nad niemi swojej barwy złotéj Na lazurowym błękicie.

Długo tam, Mac Mahonie, zostali, och, długo!

Gdy świt odsłonił wzgórek oblany krwi strugą, Zawalon ludzkiemi ciały,

Wróg zwiedziony zobaczył przez mgłę rannej rosy, Jak na czele zastępu nasz wódz siwowłosy Przeszedł bezpieczny i cały!

Skrucha ”),

Zapisano to w każdym ówczesnym dzienniku: Człowiek ten spełnił zbrodni i przestępstw bez liku! — Gdy Paryż się szamotał, wściekłą silą pchnięty,

W zapasów bratobójczych piekielne odmęty — Rozstrzelał trzech żołnierzy, wiedzion zemstą czarną, W bezbożną rękę głownię pochwycił pożarną,

Palił domy i kościół splądrował nikczemnie.

Ten człowiek dziwną litość budził jednak we mnie. Matka mieszkała we wsi, gdziem ja był plebanem, Widywałem ją często z licem zapłakanem,

“) Lo Kopontir, Biicir. ifun Curń do Campagne, poemat, uwieńczony przez I’rzez Akademię tfrancu.sk.iw roku lSTći.

Gorzką łzą oblewała swego dziecka winy. Wyrostkiem się z opieki wyłamał matczynej,

Rzucił dom, jednym skokiem pomknął do Paryża, Tam utonął w rozpuście, co człowieka zuiża Do bydląt, — a zdolności nie brakło mu wcale,

Dzień i noc pracowała wciąż matka wytrwale,

Siała mu grosz, okupiou krwawym czoła potem,

Syn wyrósł — i niewdzięcznik, nie pamiętał o tem!

...Paryż! straszne ognisko, gdzie zawiść szalona Roznieca zgubny pożar tchem strutego łona!

On poniósł do ust czaszę, ku złemu zbyt skory, Skosztował tego trunku, co rodzi potwory!

Lat szesnaście do matki nie napisał słowa,

Przy samotnóni ognisku nieszczęśliwa wdowa Składała w sercu — grobie pamiątek prawdziwym, — Ciche łzy za umarłym, gorzkie łzy za żywym!

Dnia jednego, gdym świętéj dopełnił ofiary,

Po wotywie przystąpił do mnie sługa stary:

— „Niewiasta przyszła, rzecze, w żałobę odziana; Płacze i niecierpliwie pyta o plebana!”

Po chwili, gdym wstępował w mego domu progi, Poznałem biedną matkę!

Na licu niebogi Znać brózdy, wyżłobione gorącą łez strugą,

Długo widać płakała i cierpiała długo,

Świadczą zwiędłe jagody i zbrzękła powieka,

Jakiś powiew niedoli wial od niéj zdaleka. Osłupiałem na widok téj strasznéj boleści!

Milczała chwilę biedna, aż z piersi niewieściéj Wydarł się ryk straszliwy!

— „Syn mój!... syn... ach, ojcze!” Ja nic na to nie rzekłem.

— „O czyny zabójcze, Obwinion, wyrok zapadł...”

Zabrakło jéj siły, Chciała dodać: „on uinrze^Jglos łkania zdławiły.

Po chwili znowu rzecze, cała jak liść drżąca:

— „Czytałam ja opisy tych zbrodni tysiąca,

Jakie co dnia popełniał, szałem opętany,

Palił, strzelał żołnierzy, mordował kapłany.

Tych przestępstw ludzki język określić nie zdoła. Gdy pomyślę, włos dębom wstaje mi z nad czoła, Próżno już o tera mówić! te słowa jak noże Krają mi pierś zbolałą: Go? być-że to może?

Mój syn, jak potępieniec, jak zbrodzień przeklęty, Ma skonać sklócon z niebem, bez pokuty świętej? On bluźni... ach, śmiertelne zbiegają mnie dreszcze, Takich slów ludzki język nie wymówił jeszeze!”

Po chwili doda znowu:

„Ojcze, ja nie tuszę Ocalić go, — chcę tylko uratować duszę!

Zmiłuj się, ja cię błagam na Chrystusa rany, Widzisz tę straszną boleść méj duszy starganej, Odbierz mi jéj połowę...“

„ — Ja mogę tak mało!”

— „Śpiesz, ojcze, do więzienia, kołacz w progi śmiało! Ponieś mu słowo boże, on ciebie posłucha,

On, co nigdy krnąbrnego nie ukorzył ducha,

Padnie u nóg twych, ojcze, i łzy mu z ócz sjdyną,

Bo on ciebie niewinną znał jeszcze dzieciną.

Święta siła wspomnienia rozbroi to serce,

Złamiesz go, w pokutnika przemienisz mordercę, Śpiesz, ojcze, nim ostatnia uderzy godzina!”

„ — Ukój się, biedna matko! pośpieszę do syna.”

II.

Mrok zapadł, gdym w więzienne zakołatał progi. Gdybym słuchał rozumu, wróciłbym z pół drogi.

To serce skamieniałe jakiż głos poruszy?

Jakby Bóg o przestępnej zapominał duszy! Wchodzę...

Izdebka ciasna, spojrzę wkoło siebie, Listopadowe chmury kłębią się po niebie,

Slaby dzień przez żelazne wnika ledwie kraty.

On śpi, twarz jego blada, wlos czarny, kudłaty, Ocknął się i spojrzał dziko... poruszył z barłoga.

„Mój synu, z cicha rzeknę, przynoszę ci Boga!

Nic nie rzekł, gniew widocznie szamocze nim wściekły. Jam zadrżał... łzy litości z pod powiek mi ściekły.

Lecz nie tracę odwagi, nie cofnę już kroku,

Podniosłem krzyż drewniany — dostrzegł go w pomroku. Milczy jak głaz...

Raz pierwszy jego wzrok uderza To godło bożéj łaski, święty znak przymierza.

Odwraca się ze wstrętem, obłąkany pychą.

Stanąłem u wezgłowia i wyszepnę cicho Po raz drugi:

— Mój synu — przynoszę ci Boga!

Chmura po śniadćm lieu przemknęła złowroga,

Uniósł głowę z pościeli, zaśmiał się i rzecze:

— „Może mi słowo łaski przynosisz, człowiecze? Zapóźno... patrz, śmiertelna choroba mnie toczy. Precz!... nie chcę nic od ciebie, daj mi zamknąć oczy!”

Twarz jego trupio-blada, wzrok dziko połyska,

Pot wystąpił na czoło, chwila skonu hlizka...

Boleść snadź podkopała to życie głęboko,

Wzrok się nasz zbiegł — patrzymy sobie oko w oko, Źrenica jego z razu wściekłym bucha żarem,

Poznał mnie... pierś zgnębiona niedoli ciężarem, Drgnęła, oko piekielnym już gniewem nie świeci!

Jam w górę krzyż drewniany uniósł po raz trzeci.

Przed otuchą w méin sercu ustąpiła trwoga.

I wyrzekłem:

„Mój synu, przynoszę ci Boga!”

Wstał i przywlókł się do mnie jak człowiek pijany.

— „Dzięki ojcze! wyszepnie, twój głos tak mi znany! Gdzie biedna matka moja? Ach, księże plebanie,

Jam zly syn, od lat tylu wciąż serce jéj ranięl Przezemnie ona ciężkie przebolała męki,

Tyś był dla niéj tak dobry! — dzięki za nią, dzięki! Chcesz mnie uczyć, jak z śmiercią mam iść do zapasu, Próżno, próżno, plebanie, na to szkoda czasu. — Wywietrzały mi z myśli wasze brednie stare,

Jam wygnał z serca Boga, ojczyznę i wiarę,

Zostaw mnie... grałem w kości... przegrałem i kwita... Zapłacę... niech się poi krwią cierń ta niesyta!

Trzeba było dni wątek osnuć jakoś lepiej,

Splątałem go, wiem... tuman oczu mych nie ślepi. Jeśli zmarnotrawiłem puściznę bogatą,

Moja w tém rzecz, ty, ojcze, nie odpowiesz za to... Mnie już nic nie potrzeba... nie chcę nic... idź sobie!”

— „Moje dziecię!”

— „Twe dziecię?”

— „Kto w ducha żałobie Płacze, ten moim synem, kto w rozpaczy kona,

Gdy czarna nienawiści wzrok mu ćmi zasłona,

Staję nad nim z modlitwą, leczę pierś z rozpaczy,

W imię Boga! On winy zmaże i przebaczy!”

— „Nie! on litości nie zna! zemsta jego prawem,

Jam mordował i łupił, jam się w morzu krwawem Pluskał z dziką rozkoszą”

I zaryczy wściekle,..

„Tak, zawołam, mój synu, w nienawiści piekle Tyś zanurzył twą duszę, — ich nauką nową Tyś zbłąkan; Bóg, ojczyzna, dla nich puste słowo! To wiekuiste słowo, co rozum i serce Podnosi w nieskończoność, oni je bluźnierce Nikczemnie zohydzili, pogrążyli w błoto...

Pod szyderstw ich pociskiem tyś zgiął ze sromotą Jasne czoło ku ziemi, tyś w zwątpienia grobie, Zaprzeczał — ty zwątpiłeś o ludziach, o sobie,

0 kraju, tyś klął ojców pod darnią cmentarną! Złożone niegdyś w sercu zdrowej prawdy ziarno Tyś ukrył pod całunem zawiści szalonej.

Kiedy wojna wybuchła, gdy obce zagony Zalały pola nasze powodzią straszliwą;

Kto z was, by je powstrzymać, nadstawił pierś żywą? Gdy boleść wobec klęski szarpała nam duszę,

Gdy w szale rozpaczliwym nowi Pompejusze Walili mieczem w ziemię, by cudem z jéj łona Wytrysły legiony, gdy fala wzburzona Mocne domu naszego rozbijała węgły,

Gdy kruszyła przemocą to, co wieki sprzęgły,

1 któż z was pobiegł z sercem do zapasów skorem, By zwyciężyć lub umrzéć; tych walecznych torem, Którzy, według starego praojców zwyczaju,

Strzegli w sercu czci Boga i miłości kraju!

Bez tchu, on moje słowa rwał uchem i okiem,

Stał, niby słup kamienny, w milczeniu głębokiem,

— „Franeyo! głucho szepnie, i dłoń mi pochwycą. Policzek jéj rzucony nie palił mi lica,

Bo łatwo mnie już od niéj oderwał prąd nowy!

O! jak często mi stają w myśli ich rozmowy,

Odkąd wiem, że dług krwawy zapłacić wnet muszę, Jakaś nieznana siła przemienia mi duszę!

Pytam, czemuśmy wszyscy upadli tak nizko?

Bo nam w sercach wytlało dawnych cnót ognisko!

Bo nikt z nas powinności nie dopełnił éwiętéj,

Bo w głębi każdej piersi zgnilizna i męty,.,

Każda, jak moja, kipi nienawiścią wściekłą,

Zostaw mnie.,. co ci patrzeć w to bezdenne piekło? Odkupić duszę moję?,.. co tobie się marzy!

Niebo patrzy z pogardą na takich nędzarzy.

Zapóźno... jam zgubiony... odejdź stąd, plebaniel”

— „Bóg ożywia, mój synu, spieklc serc otcldanie.

Dla niego nie zapóźno!... Wićsz, kara cię czeka, Wstrzymać miecz nad twą głową nie w mocy człowieka, Lecz otwarty dla wszystkich strumień łaski bożéj.

Synu, ukorz twe serce!”

O porannej zorzy, Zbrodniarz modlił się jeszcze z kolany zgiętemi,

Z głową kornie schyloną. Wreszcie powstał z ziemi. „Ojcze! wnet się dopełni, rzecze, wola boska!

Jutro, przez usta twoje gdy dowie się wioska;

Żem ja umarł, przez ciobio ukrzepion w moc nową, Powtórz braciom, plebanie, ostatnie me słowo: Wojna ich zubożyła, chaty pogorzały,

Zostały ledwie szczątki z chudoby ich całéj!

Każdy z nich ściga tylko odwetu nadzieję.

Jeźli się kraj niebaczny w poradach zachwieje, Powiedz mu, że na każdym straszna ciąży wina,

Kto praw bożych i ludzkich grzesznie przepomina, Kto śmie nad ich powagą kark podnstić hardo...

Bo narody padają, onych praw pogardą,

Umrzeć za kraj, niedosyć — nie zbawią nas groby; Trzeba duszę z śmiertelnej uleczyć choroby!

Niech przykład mój, od złego braci zabezpiecza.

Ja mieczem wojowałem, więc ginę od miecza!

Niech nie gardzą domowym, jak ja, obyczajem,

To główna moja zbrodnia, żem zerwał z mym krajem. Każdy, w tych dniach nieszczęsnych upadku i kary, Niech część winy powszechnej podejmie na bary.”

Umarł z Bogiem zjednany.

To, co rzekł przed skonem Ów marzyciel nieszczęsny z pojęciem zmąconera, Nosiło pieczęć prawdy, wyrytą głęboko.

Może pod skrzydłem śmierci jego wieszcze oko,

Gdy łaska mu zabłysła u kresu żywota,

Ujrzało bożą prawdę przez wieczności wrota!

Do żony.

Dusza poety, ciekawa to księga,

Wielu chce czytać skreślone w niéj zwrotki, Jeśli w głąb mojej wzrok ludzki dosięga, Znajdzie tam ciebie, aniele mój słodki.

Byłem młodzieńcem; siłą tajemniczą Dwa sprzeczne prądy raćm sercem targały,

I czułem usta, wezbrane goryczą,

Zrodzoną na dnie mej duszy zwątpialéj.

I jam wspaniale upodobał mety,

Ale przesiąkły na wskroś duchem czasu, Nazbyt do ziemi przyrosłem, niestety,

Bym do wielkiego porwał się zapasu.

Sił nam dziś zbrakło, pomdlały ramiona, Daremnie naprzód zrywam się przebojem, Zgasł promyk wiary, pierś z posuchy kona, Lecz tyś ramieniem podparła mnie twojem!

Tyś ranie powiodła na tor ścieżki bożej,

Biegnę do celu, skrzepion twą podnietą,

Ja go doścignę, ranie trud nie zatrwoży.

Gdzie czerpać siły? ty uczysz, kobieto!

Odtąd w niezłomną przyobleczon zbroję, Szermierz Chrystusa toczy bój zażarty,

W promieniu zorzy widzę lica twoje,

Odblaskiem twoim ksiąg mi świecą karty.

Jeśli w dramacie, rzucone me słowo Serca słuchaczom do głębi poruszy,

Świat wie, żem z ciebie wyczerpał myśl zdrową, Że w duszy mojój drga cząstka twój duszy.

Czasem wśród pracy upadam znużony,

Tak oracz, letnią uznojon spiekotą,

Orze swój zagon, na niepewne plony,

Nim wiatr je zsiecze i burze rozmiotą.

Lecz ty się jawisz, czarodziejko mila,

I z bark mych cudem ciężkie spada brzemię, Odwagę we mnie rozbudza twa siła,

Z nową otuchą zanurzam plug w ziemię. —

Kto ukołysze myśl moję w bezładzie?

Kto z czoła mego zgania mętne chmury?

Kto słodki balsam na rany mi kładzie,

Wzrok mój w słoneczne kieruje lazury?

Dobra myśl z twego płynie mi natchnienia! Wicher ku złemu pchał mnie skrzydłem chyżem: Tak gisercowi potrzeba płomienia,

By lichy kruszec mógł uczynić spiżem.

lad grobem Georges Sand.

W promieniach słońca kąpie się dolina, Dębów konary wiatr z szumem nagina, Pszczoła na łące zbiera plon bogaty, Wybiega z pieśnią skowronek skrzydlaty.

Wody rzeczułki parowem się toczą,

To pomaleńku, to pomkną ochoczo.

Wśród rozbudzonej przyrody czerwcowej, Ciągnie poważny orszak pogrzebowy,

W sescu wybranćm śmierć iskrę zgasiła!

Pomni przyroda, jak drogą ci była,

Ona wyprawia stypę godną ciebie!

Śpiewny skowronek, co buja po niebie,

To dusza twoja, obłokiem spowita,

A ta na łące pszczoła pracowita,

Wszak jéj wytrwałym sprostałaś mozołem, A dąb stuletni z pochyloném czołem Przed gieniuszem zgina kark wspaniały.

Słusznie cię wieńczą one kwiaty świeże. Wielu... tak, wielu... — ja do nich należę — Twoje zasady potępią surowo,

Lecz tobie gieuiusz rozpostarł nad głową Szerokie skrzydła!... ach! żyłaś w obłędzie. Gdy z twój się piersi głos już nie dobędzie, Niech ci przyroda nad grobem pogwarza, Czci w tobie swego piewcę i malarza,

Niech splot fijolków otoczy cię wiosną, Niech bzy kwitnące ten kamień obrosną,

Oo dla potomnych pamięci — kobieto! Nazwał cię mistrzem, mężem i poetą!

Z JÓZEFA AUTRAN A »)

Mój gość..

Blado słoneczko połyska jesienią,

Blado się grzędy w ogródku zielenią,

Raz po raz padnie liść suchy.

Z miłym mi gościem gwarzę n komina,

W lot za godziną mija nam godzina,

My przyjaciele, my druby!

W jednej nam szkole zbiegły młode lata,

Potem on pomknął gdzieś na koniec świata, Wędrował długo, daleko!

Aż troski czoło w brózdy mu z orały,

I włosy krucze przyprószył śnieg biały,

I wrócił ślepym kaleką!

„W długiej pielgrzymce, widziałem ja — rzecze — Wszystko, co zmysły raduje człowiecze,

Co w duszy wielką myśl rodzi.

Widziałem Romę, tę chwałę cezarów,

Cudny Neapol, ów gród pełen czarów,

Skąpan w słonecznej powodzi.

’) Józef Autran, urodzony w Marsylii w ISIS roku, umarł w rodzinnóW’ mieście, którego nigdy nic opuszczał, w r. IKTT, Dramat Córka Escfiilosa, ode’ grany w Odoonie, uwieńczony przez Akademio, zwrócił. oczy na utalentowane’ go Marsyljjczyka. Liczne zbiory poetycznych utworów otworzyły mu drogj? do Akademii. Odznaczają się szczogólniéj między niemi bohaterskie rapsody p. t.: Legendy Paladynów.

Widziałem Stambuł upowity w zorzy,

I w kryształowym odbite Bosforze Stu minaretów miesiące.

A w cyprysowych gajów ciemnej głębi Widziałem groby i białych gołębi Po nad grobami tysiące!”

Widziałem piękne Hellady wybrzeża,

Tu Olimp nęci, tam Korynt uderza,

Z wiekowéj chwały swej dumny.

Tam porywają sztnk pięknych czciciela Bogi wykute dłutem Praksytela,

I Partenonu kolumny.

Daléj od Jafy brnę przez mórz głębiny,

Całuję drogą ziemię Palestyny Z miłością, chlubą i żalem,

Gdy mi w pomroku błysło miasto boże,

Istny krzyżowiec — jam wołał w pokorze: Zawitaj, o Jerazalem!

Wielbłąd mnie zaniósł pustynią wśród spieku Do bram Damaszku, pod rnury Balbeku,

Gdzie słońce żarem połyska.

Z piramid szczytu gonię wieków ślady, Przebyłem wszystkie Nilu wodospady, Zdeptałem Teb rumowiska.

I znów na okręt — wody zakipiały,

Niosą mnie wartkie oceanu wały,

Nademną równik... i oto Noc mi żałobne rozsuwa zasłony,

I dyameutów sypnie miliony,

Rubiny, perły i złoto!

Daléj mnie pędzi wiatr siłą szaloną,

Świeżego tchnienia zaczerpnę tu włono,

Inne tu ptaki i drzewa.

O Ameryko! twe cuda czyż zliczę?

Błogo mi lasy twe szumią dziewicze,

Inaczej wiatr tu powiewa!

Francuska.

Com ja tam widział na ziemskim obszarze,

Ani spamiętam i w snach nie przetnarzę,

A dziś — świat ciemny i pusty.

Tu, kędy nogi dowlokłem tułacze,

Psa twego budy nawet nie zobaczę,

Ni na twych grzędach kapusty!

Jam ślepy starzec! och! zapłacz nademną!

Mnie dziś na świecie tak straszno, tak ciemno, Ty mi nie poskąp łzy bratniej.

Wstał... dłoń wyciągnął i omackiem zmierza W stronę, gdzie smętnie o szyby uderza Jesienny promyk ostatni!

Do staréj sługi.

Łza nieraz rzewna z oka mi spłynie,

Gdy ciebie widzę, sługo poczciwa,

Jak przy tlejącym słabo kominie, Ciągniesz z kądzieli nitkę przędziwa.

Wielkie ofiary nieznane światu, Przetrwano próby, przebyte znoje,

W jakiś tajemny blask majestatu Pokorne czoło zwieńczyły twoje!

W miarę, jak zegar godziny dzwoni, Dzień się dla ciebie kołem obraca,

Jedne robotę wypuszczasz z dłoni,

A później nowa czeka cię praca!

Słodko pod jarzmem twój duch się^korzy, I nigdy skarga nie zbiegnie z łona,

Myśl twa skąpana w promieniach zorzy, Cudem miłości rozpogodzona!

Kornie z ubogim godzisz się stanem,

W modlitwie sily ty czerpiesz nowe, Poczciwa sługo, zowiesz mnie panem,

A ja przed tobą pochylam głowę!

Okup.

Z Legend Paladynów.

Wojsko w żałobie, waleczni łzy leją;

Trzej, którzy byli narodu nadzieją,

W padli w moc wroga, w pętach jęczą społem. Jeden Lancelot, przezwany Sokołem Za dzielne czyny, a światu on w cenie,

A drugi, Godfryd, urodzon przy Renie,

Ten umie dzikie ujeżdżać bieguny,

A trzeci Hektor — słonecznemi łuny Twardy mu pancerz na barkach jaśnieje, Kołyską jego strome Pireneje.

Gradoń Saracen pokonał te zuchy,

Karki w żelazne okuł im łańcuchy,

Płaczą druhowie, łza im oczy zaćmi,

— „I któż, pytają, połączy nas z braćmi?

Kto naszych dzielnych odbije z niewoli?

— „Ja — rzecze Roland — jeśli Bóg pozwoli.” Rzekł, i do czynu zabiera się żywo;

Czćm Saracena zmiękczyć duszę mściwą?

Na wozy kładzie złoto i bisiory,

Śpieszy, gdzie stoją Gradonia tabory.

— „Gradoniu! woła, tyś królewskie plemię, Ojciec twój Kappul dzierżył tracką ziemię. Wysoko cenię twe rycerskie cnoty,

Za braci swoich niosę okup złoty.

Oddasz mi druhów, znam twe wielkie serce, Oto bławaty i perskie kobierce,

Rzeźbione czary, szaty z złotogłowu,

Lotne sokoły zaprawne do łowu,

Sztuki bisioru i sukna postawy,

Zabierz te skarby, emirze łaskawy!”

A emir na to: „Pyszne dary twoje,

Lecz mam dość złota, o więcej nie stoję. Wszystkie te datki jeden mi opłaci,

Jednym, baronie, okupisz twych braci!

Roland wzrok wlepił w oblicze Gradonia.

— „Mów, czego żądasz.”

— „Twego żądam konia! Jego, wieść głosi, czarodziejskiej sile Zawdzięczasz, wodzu, przesławnych walk tyle!” „Żądasz, emirze, zbyt wielkiej ofiary To wierny druh mój, towarzysz mój stary!

Na nim z wichrami pędziłem w zawody,

Na nim zdobyłem kappadockie grody.

Obozy wasze burzyłem ze szczętem,

Pod kopyt jego szalonym tętentem,

Drżał z trwogi Arraks. — On ze mną był wszędzie. Ja go nie oddam!“

— „Więc zgody nie będzie! Zatrzymam jeńców — — ty zostań przy koniu.”

„Serce mi z piersi wydzierasz, Gradoniu,

Lecz przed o li arą cofać się nic trzeba,

Weź go, emirze, tylko w imię nieba,

Zanim go stracę, błagam cię — niech jeszcze Po raz ostatni oczy nim napieszczę.”

Emir wziął konia, w zloty róg uderzy.

Słudzy trzech młodych przywiedli rycerzy. Szczękając w pęta naprzód Hektor idzie Lancelot za nim, przy dzielnym Gotfrydzie.

Słowu zadosyć emir wnet uczyni.

— „Jesteście wolni — młodzi paladyni!”

Rzekł i łańcuchy sam z karków ich strąca.

Wolni, a żałość ich myśli zamąca,

Wiodą na wozach bławaty i złoto,

Roland wśród wiernych powraca piechotą!

Stanął w obozie, już niebo się mroczy.

Cóż to? koń cwałem kn pann poskoczy.

Dzieje nie mówią, jak wielka, jak szczera Była w téj chwili radość bohatera.

Lecz zapisały przygodę.

Rzecz taka:

Gdy emir dosiadł pięknego rumaka,

On zwierz pokorny i słodki, jak dziecię,

Ze wstrętem wroga wnet poczuł na grzbiecie.

Rozedmie nozdrza i grzywę najeży,

Wściekle kopytem o ziemię uderzy,

A gdy mu boki ostroga dobodła,

Wspina się dębem.

Spadł Saracen z siodła.

W krwawej kałuży potarzał się cały A koń Rolanda pomyka w lot strzały,

W czterech poskokach, krwawym oblan potem, Stanął radosny przed wodza namiotem.

Cnoty Rolanda niebo szczodrze płaci,

Zachował konia — i ocalił braci!

Król Franków.

Z kępiastą brodą, z rosłemi bary, Dzielnie wygląda Karloman stary!

Gdy w Akwizgranie swym odpoczywa, Wzrokiem go rzesza ściga życzliwa. Piętnaście piędzi wzrost jego liczy,

Oko ma jasne, pełne słodyczy,

Lecz niech źrenica zapłonie gniewem, Drżysz, jak liść trącon wichru powiewem, Mocny i krzepki, by lew w pustyni, Wobec swych wiernych cuda-ć on czyni. Rycerza w zbroi podniesie górą,

Na twardej dłoni trzyma jak pióro.

Ku służbie hożej zazwyczaj skory, Chodzi na jutrznię i na nieszpory,

Sławi szczególnie wśród świętych grona Dyonizego i Franków patrona.

Gdy wiernych druhów na bój nie wiedzie, Ugania żubry — wali niedźwiedzie.

Gdy z łowów głodny powróci z rana, Zjada ćwierć wołu i pół barana.

Popija wodą, lecz chętuiéj winem,

Lubi uczonych, z mądrym Turpinem Pochód dziejowy pilnie rozbiera,

Czci Wirgilego, sławi Homera.

O dawnych bojach rozprawia długo,

Każda mu rzeka — maleńką strugą,

Odkrywa drogi na mapie staréj,

Gdzie Aleksandry szly i Cezary.

„Pirrus i Daryusz przez świat szeroki „Przemkli, jak pędzą z szumem potoki, „Chwała ich, mawiał, dziś marnym cieniem, „Bo ich mój Roland nie wsparł ramieniem.”

Dzieli Karloman z mistrzami trudy,

Zakłada szkoły, oświeca ludy,

W umysły uczniom wszczepić się^stara Cześć Cycerona, miłość Pindara.

Skoro przycichną wojenne burze,

Śpiewa godzinki w kościelnym chórze,

A gdy pieśń pomknie po lukach Fary Pękają szyby, drgają filary.

W poście odmawia długie pacierze,

Króla Dawida miłuje szczerze,

Dla Salomona nie ma téj części,

Bo zbyt ulegał władzy niewieściéj.

„Gdy w żonie, mawiał, statek i cnota, Jedua-ci starczy na dnie żywota!”

Sprawy domowe wciąż miał Da oku, Wstawa! o świcie, kładł się o z mroka. Kiedy folgując znużonéj głowie,

Snem twardym zdjęty legł na wezgłowie, Purpurowemi odziau makaty,

Stu dzielnych mężów sprawuje czaty, Otoczą łoże kołem szerokiem,

Nikt się nie ruszy, nie mrugnie okiem, Każden ku ziemi czoło nakłoni,

Miecz ma u boku, gromnicę w dłoni,

Głęboka cisza zaległa ziemię

Usuął Karloman i świat z nim drzemie.

Gdy zagrzmią trąby, gdy hukuą dzwony, Zrywa się mocarz, woła barony,

Z króla w żołnierza przedzierzgnion cudem, Je czarny suchar z prostaczym ludem,

Dzieli z nim pracę, trud i mozoły, Lega przy koniu, na ziemi gołej,

A kiedy posną młodzi i starzy,

Ou sarn w obozie czuwa na straży!

Dębowy las.

Gdy go bojowy ogarnął szał,

Król w przeddzień bitwy sen straszny miał, Jakób Apostoł przystąpił doń,

Palmą zieloną trącił mu skroń,

Płaszcz jego z białej utkany mgły:

— „Pohaniec, rzecze, podzwania w kły.

Jutro stanowczy nastąpi bój,

Walka ta ciężka, o królu mój!

W pierwszém wam starciu zabraknie sił, Twym przednim strażom krew ściecze z żył, Ale Saracen nie zmoże was:

Cbwała poległym na wieczny czas!”

Zrana sen wiernym opowie król,

Na czole troskę, w sercu ma ból,

Słuchają męże, rycerstwa kwiat,

Rwie się sokołem do pierwszych czat.

Tam śpieszy Tybold z odwagi znan,

Angełier bitnych Normandów pan,

Anseci, Godfryd, dorodny Guy,

I dzielnych jeszcze młodzieńców rój,

Z tysiąca piersi wytrysła krew,

Król wielkim głosem ryknął jak lew,

„Dzień chwały Twojej, o Panie, zbliż!”

Bóg ją wysłuchał: znów górą krzyż!

A gdy grzebano te stosy ciał,

Uczcić poległych Karloman chciał:

„Tym zuchom, rzecze, nie ujść już stąd, Sypmyż im kopce w podwójny rząd, Zatknijmy włócznie u sennych głów,

Kiedy w te kraje powrócim znów, Niechże nam o nich świadczy ten znak!”

Jak król rozkazał, stało się tak. Dębowy oszi zep, gdzie leży trup:

Niby grobowy zatknięto słup.

Skończył się wreszcie ów krwawy dzień, I nocny ziemię ogarnął cień,

Rycerski zastęp śpi trudu syt,

A gdy zajaśniał poranny świt,

Mężowie z ziemi zerwą się w skok,

Na kopce łzawy obrócą wzrok.

Ach! cóż zobaczył rycerski lud?

Sennaż to złuda, czy boży cud!

Każden tam oszczep wrósł w ziemi głąb, Z każdego wykwitł zielony dąb!

I dziś z tych dębów rozrósł się las, Szumićć on będzie po wieczny czas,

I na wiek wieków walecznym w cześć

O sławnych bojach rozgłosi wieść!

DC. Z TEODORA BAIWILLEA »).

Do matki

(ballada).

Pieśni pragnę, jam pieśni złakniony!

Dniem i nocą o niéj śnię i marzę,

Choć grudniowe zmroziły mnie szrony;

Zwilżam usta w słodkim jéj nektarze.

Pieśń od Boga spłynęła mi w duszę,

Gdym słoneczkiem rozradowan złotem Pieścił ucho skowronków szczebiotem,

Ona rosy upadła kropelką W serce moje, kiedy —? — Ty wiesz o tem Słodka matko, droga karmicielko!

Oddam chętnie za wawrzyn sielony,

Wszystkę rozkosz w mego życia czarze,

Niechaj tylko srebnobrzmiące tony Nie umilkną w méj złotej cytarze,

’) Teodor Baimlle, urodzony w Paryżu ISSO roku, zmarły w ISSB. Liczą go do najwytworniejszych pootów togo wieku. Miłośnik starożytnej literatury trockiej, pięknością formy i czystością języka błyszczy jak rodowity A toń czy k. Wśród jodnoaktowych jogo utworów dramatycznych, odznacza się komedya: Sokrates i Ksantijpa. Z ulotnych poemacików najwyżej ceniono jego Ballady. I’rzez halladę rozumie poeta odrębny rodzaj pieśni stworzony gieniuszem francuskim, rozkwitły’ w K Y wieku pod piórom biliona i innych pootów, od owych czasów zagrzebany w niepamięci. ballada, jak ją pojęli Niemcy w chwilach romantycznego odrodzenia, przyjęła tylko imię od ballady francuskiej, lecz nie ma z nią najmniejszej łączności. Baimlle zostawił trzydzieści sześć ballad, utworzonych na dawną modłę.

Pomnę, w natchnień południowym skwarze, Gdy mnie Pegaz rączym niósł polotem, Piorunowym ugodzony grotem,

Czułem w piersi mojéj runę wielką,

Krew z niéj wrząca biegła... Ty wiesz o tem, Matko moja, droga karmicielko!

Dziś ogarniam przestwór niezmierzony,

Biję w skrzydła po modrym obszarze,

Mam klejnoty, berła i korony,

Jakich wielcy nie znają mocarze!

Czcze ułudy świata za nic ważę,

Dość gdy twórczym uposażon młotem,

Umiem złoto w formę przekuć wszelką:

Ach to rozkosz — to czary, wiesz o tém, Matko moja, droga karmicielko!

Matko! syn twój w sieci nie złowiony Zlepił gniazdko u fitrzeehy rodzonej,

Jak jaskółka pod domową belką,

Wiatr w bezdroża nie pchnął go szalony;

Ty wiesz o tém, matko karmicielko!

Do Wiktora Hugo.

W wieszcze struny kto uderzy, Słońce w mętnej tonie mgle,

Pieśń zawziętych ma szermierzy, Lecz w posuchę śpiewać źle.

Rój lirników mknie z ochotą, Dzwonią fletnie tu i tam,

A na wyspie lirę złotą Ojciec pieśni dzierży sam!

Szczyt się góry stromo jeży, Droga ślizka jak po szkle,

Ten wyrąbać chce tor świeży, Drugi w przeszłość oczy śle,

Szkolne więzy kark mu gniotą, Olimpijski rozwarł kram,

A na wyspie lirę złotą Ojciec pieśni dzierży sam!

Inni hasło grzmią z moździerzy,

Bo na przyszłych smugów tle Przeczuwają snopek świeży,

W ledwie wzrosłem trawki źdźble,

Z nowych kwiatów wieniec plotą, Nowe prawa głoszą nam,

A na wyspie lirę złotą Ojciec pieśni dzierży sam!

SOKRATES I KSANTYPA

-w jejdin--yim: akcie.

OSOBY:

SOKRATES.

KSANTYPA.

MIRKYNA.

ANTYSTENES.

PIłAKSYAS.

EU POLIS. DKAOES. MEl.ITA. HACiris.

Iizecz dzieje się w Atenach w roku przed Chrystusem.

Toatr przedstawia mały dziodzinioc wewnętrzny, w domu Sokratesa, drzwi po prawy i lewój ręce prowadzą do wownętrznyeh pokoi. Wzdłuż muru z obu stron ciągnie sit; rząd małych kolumn, połączonych w górze wystającym gzymsom. W głębi gruby nmr, a za nim taras pclcn mirtów i rozkwitłych oleandrów. W pośrodku muru większe drzwi prowadzą do sieni. Na Iowo kilka stołków pokrytych poduszkami, na prawo stół i loże do spoczynku. Za podniesieniom kurtyny Sokrates stoi nieruchomy, mówi zwolna, oczy podniósł w górę, jakby ścigał jakiś

niowidzialny obraz.

SCENA PIERWRZA.

SOKRATES, potem KSANTYPA.

Sokhatks. Szpetne ciało ponosi obelgi od świata,

Lecz dusza rączym pędem ku gwiazdom ulata,

I z niemi nieskończone przebiega błękity.

Potwór straszny i boski, oczyma pokryty,

Szamocze się w odmęcie, to z dreszczem zachwytu Z łona czarnej’ otchłani zrywa się do szczytu,

I nawet przeciw śmierci ma uchronę pewną W swéj cnocie!...

KNANTITA (wbiegając woła pogłos). Sokratesie! (na stronie).

O, głuchy jak drewno. Występuje na przód sceny i mówi do publiczności.

Patrzcie, obywatele, jaki z niego człowiek,

Zdarza się, przez noc długą nie zamruży powiek;

Martwy jak głaz, utopion w marzeniach bez końca! Niedawno, od jednego do drugiego słońca,

Stał tak nierozbudzony jutrzenką różową,

Z okiem w słup, — z ust ni jedno nie zbiegło mu słowo. Dziwak, po co mu gonić mary nieścignione?

Kto powie, że on młody, że młodą ma żonę?

Nie wie, czy je, czy pije, czy głodny, czy syty,

Ledwie ma łat czterdzieści!... że niepospolity

Ma rozum, przyznać trzeba, — lęcz co z niego będzie, Gdy mu na głowę puchy upadną łabędzie?

Biegam, wołam, kołaczę, śmieję się... nie słucha, Krzyczę, a tak mu głos mój dzwoni mimo ucha, Jakby brzęczała pszczoła na Himetu szczycie! Bądźcie chwilę cierpliwi, a wnet zobaczycie, Przemówię w taki sposób, że ten człowiek z głazu, Donośne moje słowa posłyszy od razu. (krzyczy). Sokratesie, ty zdrajco, włóczęgo, szalony,

Sykofancie, złodzieju!

SOKRATES (jakby zbudzony ze snu, łagodnie), To nic, to głos żony! ksantypa. Piękneż to rzeczy słyszę...

SOKRATES. Mów... i cóż się stało?

ksantypa. Alcybiades, myślą uuiesion wspaniałą,

Śle ci złoto i srebro — z jakiéj-że przyczyny, Zwracasz dar? mów-że...

SOKRATES. U mnie cnota skarb jedyny.

KSANTYPA. Charmides niewolników przysyła nam w darze,

Ja spiesznie im na pole do pracy iść każę,

A tyś ich porozpędzal, mnie na złość... sokraths. Nikomu

Na złość czynić nie zwykłem, ale w naszym domu Cóż po nich?

ksantyfa. Niech pracują, niech przysporzą chleba.

sokraths. Ten prawdziwie bogaty, komu nic nie trzeba. KSANTYPA. A czćm będziemy żyli? czy wiatrem? czy rosą?

Ty włóczysz się za miastem, gdzie oczy poniosą,

Aby tłumy przekonać — silisz rozum cały —

Że białym czarny kolor a że czarnym biały.

Jeszcze, gdyby tę mądrość, co im zmysły mami, Opłacali przybysze sowicie drachmami;

Ale nie, w tobie nićma odrobinki dumy,

Twoję mądrość kupują te bezmyślne tłumy Za nic... tyle téż warta... gdyby cię choć zwali Mistrzem!

SOKRATES. Niech się tak mienią ci ludzie zuchwali,

Co wierzą w swe mistrzowstwo. ksantypa. Piękne mi rzemiosło!

Idź... gdy tak zdanie ziomków twą mądrość podniosło, Idź z ręką podniesioną prawić im androny,

Nauczaj ich, że człowiek, z gliny ulepiony,

Subtelnego demona kryje w swym rozumie,

Co dobrego i złego zaród poznać umie;

Idź, nauczaj tę zgraję mądrości spragnioną;

I czemu się nie ruszasz?

SOKRATES (łagodnie wychodząc). Idę, idę, Żono!

SCENA DRUGA.

KSANTYPA (sama).

Wściekam się, odszedł cicho, kroki poważnemi,

Spokojny, pewien siebie... nie!.., na całej ziemi Taki los pewno żadnej nie przypadł niewieście!

(zwracając się do publiczności).

O! niewiasty ateńskie! jestżc w całém mieście Jak ja biedna istota! mam męża, co zrywa Wszelkie, z życiem człowieka łączące, ogniwa!

Żaden go pocisk ostry dosięgnąć nie może,

Niczém go nie rozgniewam, niezćm nie zatrwożę; Szczęśliwsze wy odemnic! jeśli z drogi prostej Zboczy która na chwilę, to nie ujdzie chłosty,

Mąż bije winną żonę — taka u nas moda,

Ale po krótkiej burzy jak mila pogoda!

Smutny dni moich wątek splata się inaczej:

Mój niedźwiedź... ten się nigdy rozgniewać nie raczy. Próżno krzyczę, żółć wszystkę wydobywam z siebie,

On mówi: to nic!... chmurka przemknęła po niebie,

To minie... lecz ja nie mam tak spokojnéj duszy,

Sprawię tak, że Sokrates wreszcie się poruszy.

Wiem, co zrobię... za głownię pochwycę bez trwogi; Mściwą ręką zapalę dom na cztery rogi,

A kiedy mój filozof zaryczy ze złości,

Dopieroż śmiać się będę!

Spostrzega Sokratesa, który idzie otoczony gronem uczniów

i niewiast.

Idzie, chmara gości Wlecze się w ślady za nim.. ha! szalone zgraje! Przestąpcie tylko progi, niechże się zaczaję,

A potém zobaczycie, jaką siłę wściekłą Tchnęli wielcy bogowie w piersi mojéj piekło!

Usunę się na chwilę...

Antologia Fraucuska.

n

SCENA TRZECIA.

SOKRATES, DRACES, ANTTĆSTENES, FRAKSYAS, EUPOLIS, MELITA, BACIIIS, OBYWATELE l NIEWIASTY ATEŃSKIE.

SOKRATES (wchodząc pośród tłumu pełnego uszanowania)

Drodzy przyjaciele!

Proszę wnijść, kubek wina niech z wami podzielę,

Kto spragniony, niech pi je, a kto prawdy chciwy,

Niech słucha! mówię szczerze...

DRACES. Strumień wiecznie żywy

Płynie przez usta twoje, mądry Sokratesie.

W owych czasach żałoby ręka twoja niesie Jasną pochodnię światła, — twe natchnienia słowo Rozprasza mrok i drogę nam wytyka nową.

Ja chętnie porzuciłem i trzody na łące,

I pola złocistemi kłosy falujące,

I me progi domowe, i Mirryny czary,

Jestem tu...

SOKRATES (do Draeesa). Jakże wielkie spełniłeś ofiary!

(do Ateńczyków).

Rozproszmy, drodzy moi, grobowe milczenie.

Co nam cięży na duszy! (do Anty stena).

Pytam, Anty stenie!

Zaliż nam przyoblec nakazują nieba Żałobę po Atenach?

ANTYSTENES. Mów, co czynić trzeba?

Napróżno z lwią odwagą i lwiemi pazury Zdobyliśmy warowne Solionu mury. eupolis. Zlupili Argolidę.

DRACES. I dla świętéj sprawy

Do Zacyntu spartańskie odepchnęli nawy!

EUPOLIS. Wczoraj mieliśmy wojnę, jutro krew zrumieni Nasze wzgórza... antystenes. Zwycięzcy w wawrzyn uwieńczeni,

A przecież Arehidamos naostrza żelazo Na kark nasz!.. draces. I Ateny dotknięte zarazą.

antystenes. Potrzeba żyć surowo!..

eupolis. Niech nam się już nie śni

O ucztach i zabawach. draces. O wesołej pieśni.

eupolis. I sztuce, której świat nam oddawua zazdrości.

BRACES. Nie rzeźbić nam figurek ze słoniowej kości! ANTYŚTENES. Precz z lyrą!

SOKRATES (ironicznie). Wasza mądrość na témże spoczywa?

(do Praksyana).

Cóż ty na to, Praksyas?

PRAKSYAS. Szalony, kto zrywa

Nić złotą, co połyska w Ateu życiu eałetn,

Ach! nam za promienistym gonić ideałem,

Z uroczych kwiatów sztuki splatać wieńce świeże, Nie pogardzać wam sztuką, waleczni szermierze! SOKRATES. Rzeźbiarzu, słusznie mówisz! tak Spartańczyk srogi Szydziłby z nas, gdybyśmy zbiegli z naszej drogi,

A poszli jego torem. Ty, ateńska dziatwo,

Co wdziękiem i dowcipem szermierzysz tak łatwo, Mistrze dłuta, poeci, których pieśń skrzydlata Nad gajarui rozkwitłych wawrzynów ulata,

Nie pozwalać Spartanom, by patrzyli z chlubą Na chmurne lica nasze i na odzież grubą.

Co bądź los nam gotuje, tryumfy czy klęski,

W świecie sztuki Ateńczyk nad Spartą zwycięski. Niech ją szczodrze własnemi hogactwy obdzieli.

Ty nieś jéj, mistrzu dłuta, bogów śuieżnéj bieli,

A ty, Eupolisie, w komizm tak bogaty,

Szczyptę soli attyckiéj; — wy ozdobne szaty Ślijcie spartańskim siostrom, hoże Aten córy,

Bo, kiedy promień piękna przyświeca nam z góry, Niechże pod niebem naszćm wdzięk cudnie rozkwita! Niech uśmiech nie odbieży, choć łez dusza syta. Bądźmy Ateńczykami! wszak nam w żyłach płynie Krew bohaterskich ojców, słynnych w Salatninie, Bądźmy jak oni dzielni, jak oni bez trwogi.

Kiedy nas twardą stopą Pers przyciskał srogi,

Ody nad nami bogowie sami wiekuiści Ronili łzy: kto kimał najpiękniej?. artyści!

Nie jeden, nim zrumienił krwią zapasów pole, — Muza mu pocałunek złożyła na czole!

Kiedy pijany chwałą, na brzegi Attyki,

Kserkses nieprzeliczone rzucił zapaśniki,

Gdy Azya zalała powodzią kraj cały,

Wtedy rzeźbiarz i malarz i wieszcz pełen chwały Bronili, o Pallado! dzielnie twego grodu.

Dzielnie legł on Esehilos poczczon od narodu,

Co na grobie swym kazał krótkie wyryć słowa:

ar

„Znał go dobrze Med dziki i rozczochraną głową!”

Gdy nam przyjdzie w pomroku szermierzyć z kolei, Nicch nam przyświeca pamięć boskich propilei!

Wkoło święty ch przybytków niech krąży myśl nasza, Gdzie niebian odtworzyło dłuto Fidyasza.

Aby nam duch nie upadł w prób stanowczej chwili, Czyńmy to, co przesławni ojcowie czynili.

I dla nas do zapasu błyska nowa doba,

Sofokles i Eurypid żywi jeszcze oba,

Na czole im Eschila kwituie bluszcz zielony.

Niech nas uczy w teatrze poeta natchniony,

Jak w kraju, co się rozrósł w dniach próby i klęski, Cudotwórcza pieśń wieszczów rodzi czyn zwycięski.

Złote ziarno na każdćm posiewajmy polu,

Patrzą na nas bogowie z wyżyn Akropolu,

Daléj mistrze za lirę, za pędzel i dłuto.

Tkaczu, chwyć cewkę, nićmi purpury nasnutą!

Siejmy zboże na roli, w sadzie szczepmy drzewa,

Niech nam kłosy falują, niech owoc dojrzewa. Opiewajmy olbrzymów, budujmy świątynie,

A niech między żywemi cześć umarłych słynie.

Bądźmy wielcy jak oni, przykład ich bez ceny!

WSZYsCY. Niech nam żyje Sokrates!

SOKRATUS. Niech żyją Ateny!

(podnosząc petmi czarę),

A teraz, przyjaciele górą pclna czasza!

Niechże światło rozumów obłędy rozprasza,

Jak błyskawica chmury rozpędza na strony!

PUAKSYĄS (podnosząc czarę).

Chwała ci, Sokratesie!

MIiLlTA (pijąc) Bądź od nas poczczony!

(podczas ydy ’wszyscy otaczają mistrza i przyklaskują mu z uwielbieniem, iwpada Ksuntypa z yrożmi postawą)

SCENA CZWARTA.

POPRZKDZAJĄCY I KSANTYPA.

ksantypa. A Ksantypa? nikt-że to czary jéj nie poda? antystknes. Prosimy cię, chodź do nas... pij, Ksantypo młoda! KSANTYPA. Raczej z gromadą wilków, co krąży po lesie,

Niż z wami! cóż mi który z was do domu niesie?

Czy wino? czy oliwę? czy wory pszenicy?

Nic... nic... precz, darmojady.,, zasię, Koryntczycy! SOKRATES. Żono!

ksantypa. Precz... podruzgoczę amfory i czasze.

(, zrzuca wszystko ze stołu.)

I stół... (obala stół),

HACHIS. Na ziemię?

ksantypa. To moje, nie wasze!

Czynię, co chce, jam panią w moim własnym domu! Precz, trutnie, filozofy, kobiety bez srooiu...

MELITA. Jakiż to krzyk straszliwy... eupolis. Jak piorun uderza!

PRAKSYAS, Z postawy do trackiego podobna żołnierza. antystenks. Byłaby dokonała cudów w Maratonie.

BKACES. Idźmy już...

ISACHIS (do Sokratesa). Do widzenia...

praksyas (do Sokratesa). Zostań-że przy żonie!

Sokrates. Dałem wszystko, co mogłem, przyjaciele mili,

Wino i słowo prawdy, co nigdy nie myli.

Poznaliście mą żonę, prawda trochę żywa?

Lecz w gruncie to kobieta zacna i poczciwa. Powróćcie tu za chwilę, niechże was zobaczę,

Jak niebo, co na przemian śmieje się i płacze,

Ona wnet złagodnieje, — po burzy gradowej,

Błyśnie sionko i naszej dokończym rozmowy. Czekam was, przyjaciele...

Ksantypa (wypychając yoéd), IIa, nędzne przybłędy,

Precz stąd’ u tego papli taki gość ma względy,

Co mu nigdy nie przeczy, choć androny plecie,

Precz za drzwi, lilozofy! — prędkoż stąd pójdziecie? (szyderczo). Przyjaciele!

(Wszyscy wychodzą, Sokrates towarzyszy im).

SCENA PIĄTA. ksantypa, póżniéj miuryna.

KSANTYPA (z boleścią). Odeszli... Łza tryska mi z powiek,

On wealc się nie gniewał! to głaz a nic człowiek! Kie-że go nie poruszy? krew aż kipi we mnie.

Co tu jeszcze obmyślćć?.. wszystko nadaremnie,

Od krzyku mało piersi na pół mi nie pękną!

(spostrzega wchodzącą Mirrynę).

Cóż to? widzę kobietę! uiłodziuchną i piękuą!

Kto tanu?

MIRRYNA. Witaj, Ksantypo, zowię się Mirryna,

Chcę mówić z Sokratesem.

KSANTYPA. Jakaż to przy city na

Tej schadzki?.. a ja nie chcę, zabronić mani prawo, Sokrates wyszedł z domu.

MIRRYNA (ocierając tey). Bądź na mnie łaskawą.

KSANTYPA. Nie będę!.. Stul-że, proszę, twe różowe usta. mirkyna. Mnie trzeba...

KSANTYPA. Nic nie trzeba... Milcz ty, głowo pusta!

Znam cię, piękna Mirry no, chciałaś mu do czary Wlać jak tamte pochlebstwa miodowe nektary. Obejdzie się bez tego. Sokrates ma żonę...

MIRRYNA. Mylisz się, moje serce ciężko rozżalono,

Przynoszę nie pochlebstwa, lecz gorzkie wyrzuty. ksantypa, Ha! to rzecz całkiem inna,..

MIRRYNA. W méj piersi zatrutej

Kipi żar!..

KSANTYPA. Powiedz, proszę, co znaczy ta skarga?

Co uczynił Sokrates?

MIRRYNA. On mi serce targa!

Przez niego mój małżonek Draces z Auagiry W jakieś filozoficzne upłątany wiry,

Wymyka się odemnie...

KSANTYPA. Biedna z ciebie żona!

MIRRYNA. Dotąd on mnie tak kochał! jam dziś opuszczona!

Tak chętnie orał zagon, hodował swe trzody,

Słodko nam dni płynęły wśród stałej pogody;

A dziś filozoficzne goni tylko mrzonki.

KSANTYPA. Zaniedbał gospodarstwa? mirryna. I młodej małżonki!

KSANTYPA. Gdyby Draces był szpetny, Iżej byś to znosiła... MIRRYNA. Posłyszał Sokratesa, i wymowy siła

Przeszyła go piorunem, gdy w cieniu wawrzynów Podnosił wielki odblask nieśmiertelnych czynów. Dracen, w tłumie ukryty, coraz to zażarciej Słuchał go...

KSANTYPA. Jak i drudzy., wszyscy nic nie warci!

MIRRYNA. Odtąd za Sokratesem, jak pies w ślady pana Włóczy się.. pod portykiem czatuje od rana,

Słucha, co ten filozof do ucha mu kładzie,

Tymczasem w naszćm polu, winnicy i sadzie Wszystko schnie i marnieje...

KSANTYPA. Żonie lica bledną...

MIRRYNA. Godziż się, aby Draces opuszczał mnie biedną? Zobaczę Sokratesa... to zimny szyderca,

Jak mówią; — wszystkie żale wyrzucę z pod serca... KSANTYPA. Dobrze...

mirryna. Wypowiem prawdę, mnie ou nie oślepi

Blaskiem mądrych wywodów!.. zwalczę go... ksantypa. Tém lepiéj!

Idź, spadnij nań jak burza, syp mu gradem w oczy,

Co dnia go ta czereda próżuiaków otoczy,

Z moich progów domowych przemocą go bierze,

Na skaliste wybrzeża pędzi ku Falerze.

Tam, na słońcu i wietrze, wśród fal morskich szumu, Mój przemądry Sokrates przemawia do tłumu. Cliłoszcz go, siecz bez litości, mową jak miecz ostrą, A gdy zakipi gniewem, przywołaj mnie, siostro,

Oj! będzie to uciecha, uaśmiejeiu się obie.

Otóż i on nadchodzi — zostawiam go tobie,

Uderz nań wstępnym bojem, nie brak ci oręża,

Masz zęby...

(odchodzi w yfąb domu).

SCENA SZÓSTA.

MIRRYNA, SOKRATES.

Mirryna Sokratesie! wróć mi mego męża!

SOKRATES, Dracesa?

MIRRYNA. Tak...

SOKRATES. Zgubiłaś w nim klejnocik złoty,

Bezcenne bawidelko misternéj roboty,

Czy tak?

Mirryna. Tyś mi go wydarł, straszny Sokratesie,

Jakiś wicher szalony w twe ślady go niesie, Twa wymowa w żelaznych okowach go trzyma, Tyś mi go wziął, za tobą wciąż wodzi oczyma, Ciiciwie pożera słowa, co z ust twoich płyną, Chce uczjć się mądrości... szaleniec...

SOKRATES. Mirrynol

MIRRYNA.

SOKRATES.

MIKRYNA.

SOKRATES.

MIRRYNA,

SOKRATES.

MIRRYNA.

SOKRATES.

MIRKYNA.

SOKRATES.

MIRRYNA.

SOKRATHS.

MIRRYNA.

SOKRATKS.

MIRRYNA

SOKRATES.

W tobie dorodny Draces znalazł wdzięk uroczy,

Włos złoty, hoże lica, płomieniste oczy...

I czego szuka więcej?...

On spragniony ducha,

Co iskrę młodej piersi w żar wielki rozdmucha, Łaknie myśli, co skrzydły orlemi tam leci,

Gdzie mieszka sprawiedliwość, kędy prawda świeci. Chcesz go przykuć ogni wy, jakich czas nie skruszy, Daj mu poznać twój rozum i piękność twój duszy!

Co mówisz?

Słuchaj, proszę... Słodkie Winogrady Wzrosłe pod ciepłem słońcem na wzgórzach Hellady, Wino, co w ustach naszych słowo rodzi wieszcze, Smaczne figi Attyki, i tysiące jeszcze Bezcennych skarbów, z łona wydobytych ziemi,

Nie starczą nam, wnet człowiek przesyci się niemi!.. Dusza ma téż swe prawa, téż spragniona...

Lecz...

Gdy cię Draces pojął, kiedy z róż korona Gasła przy licu twojćiu, zali przy twym boku Rad przebywał?

Tak, radość świeciła mu w oku!

Cóż on czynił?

Uwielbiał me wdzięki urocze,

Pieścił złotem błyszczące mych włosów warkocze, Upojony miłością wzrok topił mi w lica,

Odblaskiem niebios moja była mu źrenica.

Ach! byłam ja szczęśliwa! chwil tych nie przepomne, Dziś zmieniło się całkiem serce wiarołomne, Myślałam, że do śmierci węzły te nie pękną!

A ty, cożeś czyniła?

Ja, chciałam być piękna!

Ha!

By w sercu Dracena karmić płomień żywy,

Złoty wlos namaszczałam womicmi oliwy.

Udatuą moje kibić stroiłam purpurą,

Albo srebrzystym rąbkiem, leciuchnym jak pióro. Dobrze, ja to rozumiem, lecz gdy Draces młody Napoił wzrok do syta czarem twój urody,

Cóżeé wtedy mówiła?

Nic...

Nic, to za mało...

mirryna.

SOKRATES.

^IRKYNA.

SOKRATES.

Późniéj, gdy Draces duszą utopiony całą W smutnym swoim obłędzie, począł jak cień blady,

Z tłumem innych szaleńców, deptać twoje ślady,

Gdy chciał mnie twoich zasad uczyć za powrotem, Szeptałam: „przyjacielu, nie mówmy już o tem.

Do subtelnych wywodów nie zdolną ma głowa,

Jeślim piękną w twych oczach, po co próżne słowa?” Miałam słuszność — nie prawdaż?

Tak, może być, ale Jak się tym porozumiéć, co nie mówią wcale?

Na Cyprze, owej wyspie uwieńczonej w róże,

Mistrz dłutem arcydzieło wyrzeźbił w marmurze. Szczęściem przyszła Cypryda: cudownać jéj sila Duch wstąpił w Galateę, drgnęła martwa bryła, Inaczéj, wystygłoby serce Pigmaliona.

Patrz, twa Nzata w prześliczne kwiaty ubarwiona!

I któżby nie chciał róży poślubić uroczej,

Gdyby królowa kwiatów, co nam pieści oczy,

Otworzyć mu raczyła koronę różową,

I gdyby z kłębem woni wybiegło jéj słowo?

Ależ ty, której głosik tak do serca wnika,

Jak piosnka ukrytego w zaroślach słowika,

Rzekłaś: „I co nam potém? Draces prosta dusza,

„Jeśli promień mych źrenic serce mu porusza,

„Jeśli patrzy z rozkoszą, gdy blask słońca złoty jgra z promienistemi mych włosów oploty,

Pocóż mu jakieś mary uganiać złowieszcze!

Czego chce?” a ja mówię, on chce więcej jeszcze!

Jogo oczy, zbyt długo na światło zamknięte,

Pragną dziś powinności znać prawidła święte.

On pyta: na co życie, na co śmierć nam służy?

Ja rozpraszam ten pomrok, co myśl jego chmurzy,

I na te go wyżyny prowadzę powoli,

Gdzie człowiek dotrzćć może silą dzielnej woli.

(z przekonywającą słodyczą).

Lecz kiedy w labiryncie ulgnie myśl splątana,

Słodką ją tylko pieśnią zbudzi Aryana.

Rozumiem.,.

Już wić Draces, jak pełen zapału Duch ludzki do boskiego rwie się ideału,

Wić, że l cnoty wypływa zdrój pełen słodyczy,

Niech będzie mistrzem twoim: ten zdrój tajemniczy Niech ci Draces odsłoni, — jak poil rozkoszą

Twe serce. — Dziś, gdy skrzydła więcej go unoszą, Niech powić, jaka radość w duszy nieskończona,

Gdy prawda jéj zabłyśnie, gdy zwątpienie skona.

Żyj z nim, myśl z nim, i badaj, i pracuj z nim razem, Niech będzie twoją silą, twoim drogoskazem.

Ja to w pierś mu rzuciłem nieśmiertelne ziarno,

On ma w inną pierś rzucić tę siejbę ofiarną.

Bądź-że ty rolą żyzną, niech posiew rzucony W twe serce, obfitemi rozrodzi się plony, l nakarmi zgłodniałych, gdy przyjdzie czas żniwa.

W tém leży tajemnica Hymenu prawdziwa.

Gdy powita cię rolnik z garścią zboża nową,

Nie zrażaj go, do serca przyjmij prawdy słowo, Niechże ziarn nie rozprasza na dalekie strony,

Strój, to rzecz barbarzyńska: powinnością żouy Zdobić duszę, w tyui celu niech sily wytęża,

A rozumem i sercem musi podbić męża.

MIRRYNA. Prawdęś rzekł — wielką prawdę... teraz widzę jasno, Marną rzeczą te wdzięki, co z czasem zagasną,

Za czćm gonił tak chciwie Draces mój kochany, Znajdzie to za swym progiem, gdy domowe ściany Rozgrzeje święty płomień. Ty, coś odkrył w niebie Zdrój prawdy, — mistrzu drogi, błogosławię ciebie.

(w tij chwili Ksantypa ukazuje nię na tarasie).

SCENA SIÓDMA.

MIRRYNA, SOKRATES, KSANTYPA (ukryła).

KSANTYPA (na stronie).

Cóż oni tam do siebie tak długo prawili?

Posłucham ich ukryta...

MIRRYNA (do Sokratesa). Czuję się w téj chwili

Odrodzoną, szczęśliwą.

SOKRATES. Masz otwarte pole,

Idź...

MIRRYNA (wychodząc zwraca się z uwielbieniem i wdzięcznością). Niechże pocałunek złożę na twćm czole Iiierze w chie ręce yłoirę Sokratesa i całuje go w czoło, wpada na to Ksantypa i icściekła z gniewu przybiega do Mirryny. KSANTYPA. A co smaczny, Mirryno?

mirryna. Ksantypa!

KSANTYPA. Ha, pięknie.

Czekam, rychło ten niedźwiedź przed tobą uklęknie! Zbrodniarko nikczemna, złodziejko przebrzydła,

Podlém kłamstwem w zdradzieckie złowiłaś mnie sidła, Ty miałaś go wychłostać palącemi słowy,

Że nikczemnik wasz spokój zakłóca domowy.

mirryna. Mówiłam mu...

Ksantypa. Wiem wszystko, zbrodnia niesłychana,

Chciałaś wyrwać mu z paszczy twojego barana,

Dorodnego Dracesa, ha, serce niewieście!

Skoro mąż cię opuścił, gotowaś nareszcie Poprzestać i na moim, jednego ci mało,

Chcesz dwu, czterech. Z radości serce mi zadrżało,

Gdyś rzekła: „chcę go schłostać”, ta chłosta nie lada, Rozczula się, łzy roni, w objęcia mu pada,

Bezczelna zalotnica, bez czci i bez sromu,

Poczujesz ty, gadzino, jak chłoszczą w mym domu.

Ksantypa chce się rzucić na Mirrynę, ale Sokrates chwyta żonę za ramiona i zatrzymuje z całą silą.

SOKRATES. Uspokój się, żono.

Ksantypa (chcąc się wydrzéć). Precz mi, precz mi z drogi,

Filozof, niby mędrzec, a drży o nią z trwogi.

Mirryna (nieśmiało).

Na czole Sokratesa położyłam usta,

Lecz nie miałam zléj myśli.

Ksantypa. Haniebna rozpusta,

Toż sama się przyznaje w prostocie gołębiej.

Piękne czoło, co sterczy jak skala z wód głębi,

Istna Nimfa z Satyrem; on łysy i brzydki,

Ale mój, ja go uie dam, ja na takie zbytki W mym di mu nie pozwolę. Tyżeś mi gotowa Skraść męża, ale słodycz z ust twoich wiadoma Nie przywabi amorka z kołczanem i strzałą,

Gdy wątku do rozmowy nakoniec nie stało,

Daléj że w pocałunki. Zapłacisz, nędznico,

Niechno cię moje szpony drapieżne pochwycą,

Poorzę w brózdy lica téj piekielnéj hydrze.

(Ksantypa wydziera się z rąk Sokratesa i z zaciśniętemi pięściami rzuca się

na Mirrynę).

Mirryna cofając się przerażona.

Kwanty po!

Sokrates chwyta Ksantypę, i znów trzyma ją za ramiona.

SOKRATES (do Mirryny). llądź spokojna, już mnie się nie wydrze. KSANTYPA (szarpiąc się gwałtownie).

Puść-że mnie, Sokratesie, szarpię się daremno;

Ugryzę ją...

SOKRATES (spokojnie), Nie!...

ksantypa. Mężu, miéj litość nademną!

SOKRATES. Nie mam jéj...

KSANTYPA (patrząc na Mirrynę z nienawiścią).

Pocałuj-że tę nikczemną żmiję.

Patrzcie, jak przechyliła w bok łabędzią szyję,

Ja tę szyję ukręcę.

SOKRATES. Ksantypo kochana!

Żono!

ksantypa. Niechże upadnie na oba kolana,

Przedemną, niech zanurzę garść w te złote grzywy!

A wyrwę wszystkie kudły, będzie obraz żywy Sokratesa, pięknego kochanka,

(z rozpaczliwym wysilenem)

Dlaczego

Trzymacie mnie?

SOKRATES. Bądź spokojna, Ksantypo!... dość tego!

KSANTYPA (dusząc się ze złości).

Ja chcę, muszę! krwi strugi do piersi mi płyną!

Brak mi tchu! ja umieram... powietrza...

(upada na łoże blada i nieruchoma)

SOKRATES (przerażony). Mirryno!

Omdlała... wody... wody...

(Klęka u stóp Ksantypy, cuci omdlałą)

MIRRYNA (przynosząc dzbanek wody). Jak otworzy oczy,

Powiem jéj...

SOKRATES. Zlejmy.skronie, pot z czoła się toczy,

Lica jéj takie blade jak puchy łabędzie,

Umiera... patrz, Mirryno! mirryna. Nie... nic jéj nie będzie!

Nie trwóż sio, my kobiety wiemy, co to znaczy. SOKRATES (pochylony nad Ksantypa).

Ksantypo! spojrzyj na innie! zbudź się... jam w rozpaczy) Miéj litość, wyrzecz słowo... Milczy... zimne ręce... Bogowie! ja nie wytrwam w téj straszliwej męce! Ratunku!

(Podczas gdy Sokrates mówił ostatnie słowa, wchodzą tłumnie Antysteneh Praksyas, Eupolis, Draces, Al elita, Jiachis i wszystkie osoby, które teidzM’ no w scenie czwartéj).

SCENA OSMA.

WSZYSCY POWYŻEJ WYMIENIENI.

duaCes (do Sokratesa). Co się stało’? jęczysz... twe łzy płyną!

MIRRYNA (do Dracesa kładąc palec na ustach).

Milcz, Dracesie! dbaces. Co widzę? tyżeś tu, Mirryno?

ANTYSTENES (do Sokratesa).

Ty płaczesz?

SOKRATES (pokazując omdlałą Ksantypę).

Patrz! Ksantypa!

praksyas. Sen zwarł jéj powieki.

SOKRATES. Umiera!

MELI TA (przypatrzywszy się omdlałéj).

Nie wierz temu. bąciiis.. Skon od niéj daleki.

Żyje, lekko oddycha...

Sokrates. Patrzcie, skrzepła cała.

MU lita. To nic!

MIrkyna (do obecnych, nie słyszana od Sokratesa).

Wpadła w szał wściekły i z gniewu omdlała, Nie trwóżmy się zbytecznie, lecz konieczność zmusza Do ratunku...

Sokrates. Drżę z trwogi, azali jéj dusza

Nie ubiegła już z ciała!...

(Kobiety otaczają Ksantypę, nie okazując niepokoju, Sokrates idzie do nich, Eupolis zatrzymuje yo).

Eupolis. I to cię tak trwoży?

Praksyas. Płaczesz jéj?...

Dkaces. Gdyby żyła, byłoby ci gorzéj!

ANTYSTENES. O moi przyjaciele! wartoż lać łez tyle Za kobietą szaloną!

DRACES. Co mu wszystkie chwile

Truła ciągłemi swary...

Eupolis. Za jędzą złośliwą.

ANTYSTENES. Nienawistną dla wszystkich...

frRACES. Przewrotną i mściwą!

Eupolis. Gorzką.,.

Antystenes. Co nim pomiata, stopami go gniecie...

Draces. Krzykliwą, jak ptak nocny!

^ELita (do Sokratesa). Alboż to na świccie

Brak kobiet? tobie, mistrzu, słodkiej trzeba żony,

Twój grzbiet zgiął się pod jarzmem ciężkićm pochylony, Dosyć się nacierpiałeś... już tego za wiele..,

Odetchniesz pełną piersią.

SOKRATES, Milczcie, przyjaciele!

Bez niej osierocone mego domu ściany.

W inćm sercu czas téj krwawej nie zagoi rany,

Bo jéj gniew, jak bicz twardy z rzemiennemi sploty, Wciąż dobroczynną chłostą budził mnie do cnoty.

Stary Sylen biczyskiem łamał opór osła,

Tak i we mnie cierpliwość i siła wciąż rosła.

Jeżeli kto zdradzieckie stawiał na mnie sidła,

Jeżeli zbyt szczodrą dłonią sypał mi kadzidła,

I pochlebstwa słodkietui chciał mnie poić miody,

Ksantypa dolewa hojnie morskiéj wody Do czary, by goryczą roztrzeźwić mnie trochę.

Czasami, przyjaciele, wasze słowo płocho Sprawiało, żem od niebian wywodził me plemię: Ksantypa innie z tych wyżyn strącała na ziemię. Jednćm szyderczćm słowem: „Tyś od zwykłych ludzi Nie lepszy”!... Tak zaprawdę, pycha serce studzi,

A ona odganiała jéj tuman z mój głowy,

Bo cnota, mili moi, — to rumak bojowy,

Co rychło zleniwieje na kwiecistej łące.

To téż ja, kiedy w niebo gwiazdami błyszczące Zapatrzon, przez noc długą marzyłem w spokoju Krzyk Ksantypy jak trąba wzywał mniedo boju! PRAKSYAS. Chodź i nami, Sokratesie!

ANTYSTKNES. Z więzów uwolniony,

Wiedź nas tam, gdzie Uissus po łące zielonej Wśród rozkwitłych wawrzynów swe przetacza fale, BAOius. Może tam widok słońca ukoi twe żale,

I rozwiążesz zagadkę Sfinksa, nasz Edypie...

MELITA. I ochłoniesz z tęsknoty po twojej Ksantypie!

SOKRATES (z boleścią yłęboką).

Jéj miejsce pozostanie pustéra u ogniska,

Nie ukoi nic bólu, co mi serce ściska.

Obok mojéj Ksantypy, w téj dobie burzliwej,

Nic trwożyć mnie nie mogło, ani lud krwi chciwy,

Ni grady, ni pioruny, ni wietrzne zamiecie,

Ani twardy mróz zimą, ni skwar słońca w lecie;

Bez niéj, przepadła mądrość, zgasł mój rozum cały,

Przy tym głosie, co huczał jak potok u skały,

Jam czuwał, powtarzał w takt tego pokrzyku:

Myśl, ucz się, badaj, pracuj, nędzny niewolniku!

Eupolis. Żadna jéj nie dorówna kobieta z téj strony.

PRAKSYAS. Głos jéj rozpędzał burzę.

ANTYSTKNES. Odganiał Tyfony.

(Ksantypa budzi się, lecz nie widzą tego obecni, słyszy z podziwem słowa męża, zachwycona wyciąya ku niemu ręce. Sama tylko Mirryna jest przy niéj).

SOKRATES (ciągnąc daléj myśl swoję).

Ku głębokim otchłaniom, skąd światło połyska,

Gdzie świat ożywiające płyną zdrojowiska Zbiega moja Ksantypa, a ja sercem całem Płaczę za nią... co chcecie?... ja tak ją kochałem!

KSANTYPA (na stronie).

Co wyrzekł? to w mćm życiu pierwszy dzień uroczy! Kocha mnie!

Mirryna (do Ksantypy). Gdy na światło rozwarłaś już oczy,

Niech przyjdzie tu, niech mary porzuci złowieszcze! Sokratesie!

Ksantypa (kładąc jéj rękę na ustach).

Daj pokój, niechże mówi jeszcze!

SOKRATES (z głębokiém uczuciem)

Kochałem ją, bo wierna, skromna i uczciwa,

Tkała w krosnach lub snuła białą nić przędziwa,

Strzegła pilnie porządku, a za próg domowy Napróżno nie lubiła wychylać swéj głowy,

Żyła ze mną i dla mnie, kochała mnie lepiéj Niż ci, których pochlebstwo oczy moje ślepi;

Kochałem ją i kocham!

Ksantypa (zrywa się i biegnie do męża). Sokratesie drogi!

Ty mnie kochasz!

^Krates. Co? żywa!... nieśmiertelne bogi!

ANTYSTENES. Snać piekło jéj nie chciało!

KHAM-ypa (z uniesieniem do Sokratesa). Na tak słodkie słowa, Jakże nie miałam odżyć?

Sokrates. Ty żyjesz! tyś zdrowa!

Ksantypo!...

^Santypa. Ja do gruntu przemienić się muszę,

Jakiś obłęd piekielny ogarnął mi duszę.

Siałam postrach dokoła, gniew miotał mną wściekły,

Me słowa gromem biły, gradem w oczy siekły,

Stekiem bezczelnych oszczerstw, w złośliwym zapędzie Czerniłam gołębie i śnieżnie łabędzie.

Byłam zla i okrutna, nikczemna, szalona...

Bezczelna, stokroć gorsza od węża Pytona,

Ukarz mnie, przyjacielu.

(bierze kij, zanosi go do Sokratesa)

Weż ten kij sękaty,

Za me czyny bezecne, jam godna zapłaty.

SOKRATES. Co czynić mam z tym kijem?

ksantypa. Bij mnie, Sokratesie!

Wal!...

SOKRATES. Za co?

ksantypa. Kto zawinił, niech karę odniesie.

Za krzyki, za niewdzięczność, za me krnąbrne serce, Za to, żem^ciebie, drogi, miała w poniewierce. Natychmiast, wobec tłumu, bij mnie, tak się godzi Niech patrzą na tę chłostę i starzy i młodzi.

Kiedy ty mnie kochałeś, jam cię sama bila;

Teraz koléj na ciebie, rzecz się odwróciła,

Ja cię kocham, więc bij mnie, bij-że, co się zmieści, Tyś płakał, drogi mężu, pobladł od boleści...

Na myśl, żem ja umarła... bij... błagam cię o to! SOKRATES. Nie!...

ksantypa. Bij mnie, Sokratesie, bij-że, moje złoto.

sokrates. Ja ciebie nie uderzę!...

ksantypa. Jak o łaskę proszę,

Bij!...

SOKRATES. Nie mogę...

ksantypa. Patrz, ręce błagalnie podnoszę.

sokrates. Nigdy!...

ksantypa. Cierpliwość moję wystawiasz na próby.

Bij-że, mój Sokratesie! sokrates. Ja nie chcę...

KSANTYPA. Mój luby,

Zaklinam cię...

SOKRATES. Na próżno!

KSANTYPA (wkładając mu kij w rękę). IIa! teraz zobaczę,

O ile ty mnie kochasz! bij mnie...

SOKRATES. Ona płacze!

Cóż ty chcesz?

KSANTYPA (zanosząc się od łez). Sto batogów. sOkrates. Niech bogowie strzegą!

ksantypa. Sto... czy słyszysz? ustąpić nie chcę ni jednego! sokrates. Pomyśl-no... trzeba przecie...

KSANTYPA (uderzając nogą w ziemię). Bić mnie, bić potrzeba!

SOKRATES (podnosząc ręce w górę).

Apollo! twojém światłem zabłyśnij nam z nieba!

(do Ksantypy)

Dajmy już temu pokój... ksantypa. Ściskam twe kolana...

SOKRATES (sfodko, ale stanowczo).

Bić ciebie? to szaleństwo, żono ukochana!

KSANTYPA (zapalając się coraz bardziej).

Takiż zacięty upór w twćm sercu szalonem?

Ty, coś łzami rzewnemi płakał nad mym skonem,

Gardzisz mną?.,. bić mnie nie chcesz? O! ja nieszczęśliwa! Strzeż się!..

SOKKATKS (dobrodusznie). Pięknie, Ksantypo, że twa dusza zrywa Pęta, co ją trzymały tak długo w obłędzie,

Lecz chcesz odemuie chłosty, nic z tego nie będzie.

Gdy duch się twój odrodził... w tak poważną chwilę, Byłoby to z Charybdy, stoczyć się na Scyllę.

KSANTYPA (w uniesieniu).

Na Scyllę?... wciąż ja potwór? ja chwytam żeglarzy,

W rozwartą mą paszczękę? co tobie się marzy?

Będziesz bił, czy nie będziesz? (Sokuates milczy)

Odpowiedz...

sokhates. Nie będę!

ksantypa. Musisz... lub wobec tłumu wszelkiej czci pozbędę. SOKRATES. Ratuj mnie, Herkulesie! twa siła tajemna Niech mnie wesprze...

KSANTAPA (zapalczyuńe). Więc nie chcesz...

SOKRATES. Nie!

KSANTYPA (rzuca kij — wymierza policzek Sokratesowi),

Masz więc!...

(przerażona własnym czynem, jakby gromem tknięta, rzuca się do nóg

Sokratesowi)

Nikczemna!

I znów szal... i napróżno o poprawie marzę,

Twa Ksantypa, to piołun w twego życia czarze,

Pragnie iść nowym torem i z drogi się cofa!

I na cóż ja się przydam?

Sokrates (podnosząc ją i tuląc, w objęcia). Tworzysz filozofa!

(do Dracesa)

A ty, dobry Dracesie, wiedź Mirrynę twoją,

Niechże się serca wasze w téj krynicy poją,

Antologia Francuska. SS

Gdzie prawda loży na dnie, oświeca i żywi,

A będziecie oboje mądrzy i szczęśliwi.

KSANTYPA (w objęciu Sokratesa do publiczności).

Wszelkie złe idzie z kobiet: zdrada, chciwość złota, Próżność, swawola, zbytek, szalona pustota,

Cudne wdzięki łudzące ponętą zwodniczą,

Słodkie czasze zaprawne trującą goryczą,

Wszystko sprawą kobiety!...

SOKKATHS. Wielbirnyż ją przecie!

Cóżby znaczyły bez niéj wszelkie skarby w świecie? Biada! czyje kolano przed nią się nie zgięło;

Bogowie ją stworzyli... to ich arcydzieło!

ZASŁONA SPADA.

K. Z LECONTE DE LISLE ’).

B e r n i k a.

Ukryta między góry skalistemi ściany,

Do dumań cię samotna przynęca dolina,

Ludzkiemi na niéj stopy szlak niewydeptany,

Nic odbrzmieją tu morza kipiące bałwany,

Ni szmer ludzki. O świecie człowiek zapomina.

Wiatr kołysze powoje zdobne w dzwonki świeże;

W ich kielichu śpi błogo szerszeń! Miodu stepy,

Wał ostrych aloesów przystępu tu strzeże,

I słodko tonie ucho w żywych wód poszmerze,

Gdy zdrój przez rozpękane toczy się granity.

A gdy rzuci na góry świt rąbek różowy,

Owa rajska dolinka, zielem umajona,

Spowija skał olbrzymich najeżone głowy,

Przed słonecznym promieniem w piat mgły fijołkowéj,

Co chłodnemi tumany bucha z pieczar łona.

„i Loco n to do Lisię, urodzony w r. ISIS na wyspie Reunion, nim zamieszkał stało we Francyi, odbyt podrób do Indyj Wschodnich. Tam, w żółknięciu z wyznawcami Budy, przesiąkł dn gruntu nihilizmem. On pierwszy wprowadzi! Nirwanę do poezyi francuskiej. W jtiyo zbiorach poetycznych — wydanych w trzech wielkich Łomach pod tytularni poezyi Sliiroiyliiijch. Harhtrzijitslńch, Tragicznych, pod najwytworniejszą formą, panuje nutu dzika, powiewa z nich jakiś chłód lodowy. W starożytnych (Miętach, nawet w Humorze, widzi Leconte do Lisie odbicie buddyzmu. A Biblii upodobał sobie Kaina; opiewa ^ojako Promoteusza w walce z ciemnym pomrokiom.

Wśród tych chaotycznych pomysłów miał przocioż poeta chwile wyższego natchnienia. W r. lSBfi utworzył poomut p. l, Droga krzyiowa, poświęcił ire swój matce. Wzniosły ten utwór wyrzucił z późniejszych odyeyj. W r. ISST otrzymał krzesło po zmarłym Wiktorze Hugo.

Wspomnienie rodzinnej wyspy wydobyło rzewny ton z wystygłej piersi posy-mis ty, Umarł w roku lSO-i.

SS’

L

Gdy południe z błękitu białą lawę toczy,

Jéj żar wstrzyma w polocie konary ciemnenii, Deszczem dyamentowym pryska w drzew pomroczy., Po gałązkach zielonych drga promień uroczy,

Zanim plamy ogniste rozwieje po ziemi.

Niekiedy koza dzika wesołym poskokiem,

Z wytężonemi słuchy pomknie z wrzosów ciemni, Otrząśnie z grzbietu rosę, wkrąg zatoczy wzrokiem. Wodę, w korycie skały zebraną glębokieui,

Pije chciwie, u a drżącym oparta kamieniu.

I rój swawolnych ptasząt przelata w swobodzie,

Z gałązki na gałązkę, z murawy na kwiatki,

To piórka szmaragdowe trzepią w zimnej wodzie, To suszą pierś na słońcu, gdy chłód ją pizebodzie, A na gniazdkach pisklęta tulą się do matki.

Uroczyste brzmią chóry po jasnym lazurze,

Miłość słodko przynęca, tęsknota się żali,

Śmiech, radość i wesele, pustota, serc burze,

Tak cudnie się zlewają w harmonijnym chórze, łż spokoju powietrznej nie zamącą fali.

Lecz dusza upojona tą chwilą szczęśliwą, Czarodziejskich uroków złoty wąiek plecie,

Czuje się ptakiem, kwiatem, światłem, wodą żywą, Chwyta z niebem ją niegdyś łączące ogniwo,

I do Boga w milczeniu powraca jak dziecię.

KI Z SULLY PRUDOMMEA ’).

Wazon rozbity.

Patrz... werbeny kwiat w wazonie Zwiną! listki, pa dl bez siły, Nieostrożnie białe dłonie,

Szkło wachlarzem potrąciły.

Ledwie rysę dojrzy oko,

Lecz ta rośnie coraz szerzej,

W kryształ wgryza się głęboko Dno wazonu w krąg obieży.

I usycha w nim pomału,

Kwiat, wilgoci nie dość syty, Woda sączy się z kryształu,

Nie dotykaj, on rozbity!

Ukochana czasem ręka Zrani serce miinowoli,

Poténi z cicha serce pęka,

Kwiat w niém uczuć schnie powoli.

Świat nie dostrzegł nawet zmiany, Łzy i bole przed nim skryte,

Ale w sercu ład stargany,

Nie dotykaj — bo rozbite.

’) Sully Prudommo ur. w r. lfiSO — czlonok akademii tYancu^kiéj, jedeu z najpierwszych współczesnych poetów. Utwory jogo zadziwiają doskonałością tomy, alo owiano pesymizmem, iiio przemawiają do duszy czytelnika, nie budzą w niój zapału. Lira pusty, smutny, wydaje oddźwięk — opiewa tęsknotę i żal — za niedoścignionym ideałem. Widoczna to szczególniej w dwóch ostatnich, ohszer-’ nych poematach p. t. lyi Justiec i Lc lloiih-ur.

Myśl zgubiona.

W myśli słodkich czarów tyle,

Ach! najcudniej nęci ona,

Gdy zabłyśnie nam, na chwilę, l uleci niewyśuiona!

Puste serce tęskni do niéj,

Za ubiegłą dąży skrycie, Czarodziejka w duszy dzwoni,

By ją schwycić — dałbym życie.

Próżno pytam, gdzie? do czego Myśl rączemi pędzi loty?

Czemu ’l powiek łzy mi biegą?

Gdzie mi zniknął sen mój złoty?

Połysk szczęścia zgasł przedwcześnie, Znów go roztlić w sercu trudno, Znałem radość tylko we śnie;

A sen tylko marą złudną!

Tu i tam.

Tu jesienią więdnie kwiecie,

Z gniazd się ptastwo już zerwało,

A ja marzę o tym świecić,

Co trwać będzie wieczność całą!

Miłość w serca gdy zagości,

Drga w nióin ledwie chwilkę małą,

A ja marzę o miłości,

Co trwać będzie wieczność całą!

W krąg tu groby i cmentarze,

Ileż ziemię łez oblało!

Ach! ja o tém życiu marzę,

Co trwać będzie wieczność całą!

We śnie i na jawie

(sonot).

Rolnik rzekł do mnie we śnie: „Ja nie dam ci chleba, „Karm się sam, czas mi spocząć, weź lemiesz do ręki;” Rzekł mi tkacz: „Oto krosna, oto włókna pęki;” Rzekł mularz: „Weź sam kielnię, gdy ci domu trzeba.”

Patrzę wkoło: cierniskiem najeżona gleba,

Drżę jak liść i okropne czuję głodu męki,

Wyciągam obie ręce o litość do nieba,

Wtem lwy zaszły mi drogę z strasznemi paszezęki.

Rankiem przetarłem oczy, smutno jeszcze marzę, Słyszę pieśni, po drabinach biegają mularze,

Warczą koła warsztatów, wieś ze snu się budzi,

Faluje kłosem niwa, brzmią fletnie pastusze,

Wielka radość w zbolałą wpłynęła mi duszę,

I odtąd eałćm sercem ukochałem ludzi!

Do Alfreda Mussefa.

Widziałeś płaskorzeźby ryte mistrzów dłonią,

Co wskazują początek i postępy sztuki?

Tu roje pszczół, tam woły pod jarzmo się kłonią, Wobec poważnych starców orzą ziemię wnuki,

Gdzie rzuć okiem, na łanach podzwania kłos płowy, W sadzie zgina się jabłoń owocem bogata,

Dziarski łowiec gna zwierza przez ciemne parowy, Junak pochwycą w arkan krnąbrny kark bachmata, Mędrzec tajemne głoski nakreśla na piasku,

Żeglarz rozwija żagle, pochwycą za wiosła,

Wyrasta pod obłoki wieżyca wyniosła,

Spiż pod młotem nabiera ogłady i blasku,

Twarda bryła się zmienia w tarcze i topory. Niewiasta w krosnach tkankę wyrabia we wzory, Rzeźbiarz skrę duszy własnej zabliźnia w marmurze, A pasterz, na śpiewaka namaszczony w duchu, Swoje żale i troski zawiesza tam w górze,

Wśród eterów powietrznych, na dźwięków łańcuchu.

Piękny obraz, dziś jeszcze przedstawia go życie, Zmieniły się zdobycze, ten trud się nie zmieni, Ojcowie go podjęli przy zorzy przedświcie,

My praeujem przy blasku słonecznych promieni!

Miłość zamordowana.

(sonet).

Jak nędzarz, gdy mu ehleba okruchy nie stało,

W dziecko własne rękoma godzi morderezeini, Wykopie grób w nieznanym gdzieś zakącie ziemi, Drgające życia szczątkiem pogrzebie w nim ciało:

Tak ja, gdy serce moje ogniem rozgorzało, Zamordowałem miłość z jéj czary słodkiemi,

I grób jéj przycisnąłem płyty kamiennemi,

I zdziwion mém zuchwalstwem odszedłem nieśmiało.

Co widzę? ona wiosną ubiegła z ukrycia!

Na grobie pół otwartym stoi pełna życia.

Wśród wonnych bzów jéj lica błysły mi jak zorze.

Nieśmiertelnik nad białem zatknięty jéj czołem. „Czym umarła? patrz! słówkiem zagadnie wesołem, To złuda, ręka twoja mnie zabić uie może!”

KII. Z EDWARDA PAILLERON A »).

liozmowa podsłuchana.

Dzieweczka na wizytę żartem się wybrała;

Udaje wielką panią, — uciecha jéj szczera,

Kładzie kapelusz z kwiatem i pióry strusierai,

Suknią matki jedwabną powłóczy po ziemi,

Chód jéj pełen powagi, podniesiona głowa,

Wzrokiem zatacza wkoło, — dumnie jak królowa. Uśmiecha się radośnie, widać jak powabny Dla ucha jéj ten szelest sukienki jedwabnej.

Gwarzy sama za dwoje: nie sama tu przecie,

Jak matka, co w objęciu niauczy mile dziecię,

Ona tuli do piersi jakiś klocek mały,

Otulony w pieluszki, zużyty, zezernialy.

Była to niegdyś lalka, dziś rzecz bez imienia,

Lecz to uczuć dzieweczki bynajmniej nie zmienia.

Wśród stu pięknych zabawek, ta jedna coś znaczy, Dlaczego? tę zagadkę któż mi wytłómaczy?

Zajęta cała rolą tak ważną dziś dla niéj.

— Puk, puk!

— Kto tam? wnijéć proszę,.. co widzę? to Pani! Witam, długo czekałam na tak miłą chwilę!

— „Nie wychodziłam z domu, mam zajęcia tyle!”

— „Jakże zdrowie?”

Pailleron — ozluuok akademi francuskiej, urodzony w Paryżu w roku lSSi. Komodyo jłsjo ozoroki znalazły rozgłos. Niektóre, jak.yitiat ntulme, znane dobrze ^ Warszawie.

— „Nas kobiet często się złe czepi!”

— A dzieci?”

— „Były słabe, lecz teraz już lepiej.”

— „Wiele ich jest?”

— „Dwanaście!”

— Po ileż lat mają?

— „Po dwanaście.”

— „To dobrze, razem się chowają,

Razem uczą i rosną, i bawią się społem.

— „Lecz to wielka niewola!”

— „Znam się z tym mozołem; Ale jakże on drogi sercu dobréj matki!”

— „O zapewne, że drogi! — i pani masz dziatki?

— „Jedno tylko maleństwo!”

I swój klocek lichy Ukazuje z uczuciem macierzyńskiej pychy!

— „Jakie śliczne dzieciątko, jak wesoła minka!

Czy pani masz córeczkę?”

„Nie, pani!”

— „Więc synka?”

— „I nie synka?”

— „Cóż zatem?”

— „To pieszczotka mała, Jeszczem jéj w sukieneczkę żadną nie ubrała.

Chłopiec to straszny psotnik, nie zgodzi się z nikim, Wiecznie bawi się z koniem i chłoszcze biczykiem.

Córka znów na tysiące przygód narażona,

Jeśli pójdzie źle za mąż, biednaż, biedna ona!

A ja tak pragnę szczęścia dla tuojéj pieszczotki.”

I przytula swój klocek, uśmiech jéj tak słodki,

Lica jéj zapłonęły miłością głęboką,

W bezbarwne rysy lalki zatopiła oko.

Ou nędzny zlepek skóry, gałganków i drewna,

Opanował jéj serce, ona taka pewna,

Że dziecię w macierzyńskiém piastuje objęciu,

I duszą utonęła w tém drogiém dziecięciu!

Coraz to pieszczotliwe zaszczebiocze słówko,

Przymili się jak ptaszę i pokręci główką,

I przyciśnie usteczka do potwornej twarzy,

Swéin dzieckiem tylko żyje, o nićm tylko marzy.

Kropla gorzkiej zawiści w głąb serca mi padła,

Moja córka bezwiednie swą przyszłość odgadła,

Jakąś niezwyciężoną parta naprzód siłą,

Wyrywa się z mych objęć, już jéj uderzyło Serce do téj miłości, co wszystko zagłuszy,

Któréj ziarno tak wcześnie kiełkuje w jéj duszy!

A rozmowa tymczasem wpada na tor nowy.

Dzieweczka coś cierpkicmi wyraża się słowy,

Już teraz nie o dziecku, lecz o mężu mowa.

Przysłuchuję się pilnie, wszak nauka zdrowa.

Nieraz z ustek dziecięcych płynie jak zdrój żywy:

—.Gdzie mąż pani?”

— „Ja nie wiem... och! to gość prawdziwy

W domu swoim!

— „Mój także... zaledwie czasami Zajrzy do mnie na chwilę... oj, z temi mężami Wielka bieda! wszak każda z nas to samo powie.”

— „Prawda, pani!... rzecz smutna... oj! oj! ci mężowie!”

— „Jednak mąż mój mnie kocha, niekiedy mnie bierze Do lasku Bulońskiego, hylam z nim w Operze,

Dwa razy na wieczorku, wśród miłego grona,

Lecz jak zacznie pracować, wtedy rzecz skończona!”

— „I mój zupełnie taki, — próżno w drzwi kołaczę,

Wołam słodziuchnym głosem: chodź, niech cię zobaczę!

Ja tak pięknie cię proszę! — on zimny, jak z głazu...

(Ten mąż, to ja podobno — odgadłem od razu.)

Zawsze mi odpowiada: — nie mogę w téj chwili,

Wyjdziem potem, a potém goście przeszkodzili;

Potem deszcz, o przechadzce już myśleć daremno,

Nigdy się nie zabawi, ani wyjdzie ze mną.

Dlaczegóż on tak czyni, wszak mnie kocha przecie!”

Dlaczego? chceszli wiedzieć, ukochane dziecię?

Nad piórem i nad księgą wiecznie się mozolę,

Dlaczego pot kroplisty ścieka mi po czole?

Dlaczego w twardej pracy godziny mi płyną,

Gdy mógłbym je przy tobie, milutka dziecino,

Przepędzić tak swobodnie, popatrzyć w two lica,

Poić się twym uśmiechem, co mnie tak zachwyca,

Jak w majowy poranek, brzask jutrzenki złoty!

Popieścić tęskne ucho twojemi szczebioty...

Ja-bym ci wytłómaczył wszystko, lecz się trwożę; Dziś tego, co ci powiem, nie zrozumiesz może!

Chcę, by serce twe, pełne radości i dumy, Uderzyło radością, gdy poszcpną tłumy:

— Patrzcie, to jego córka! chcę, byś miała prawo Pochlubić się rosnącą twego ojca sławą!

Pragnę potém, gdy wielka wybije godzina,

Kiedy o nieobecnych serce zapomina,

Kiedy zasnę, nie tylko w niéj trumnie dębowéj, Lecz i w pamięci twojej, — niech glos coraz nowy Odżywia postać moję w twéj myśli zatartą:

Dla tak wielkiej nagrody mozolić się warto; Wtedy iskra się nowa z popiołu rozgrzebie,

Wtedy zrozumiesz, córko, jak kochałem ciebie!

A teraz kłóć się z ojcem, zrzędź sobie do woli, Kocham cię, błogosławię, rad z twojéj swawoli. Gdy cię widzę, gdy słyszę twój głosik dziecięcy, Dość mi na tém, od świata uie żądam nic więcej, Kto kocha, ten bogaty, wierz mi, mówię szczerze, Szczęśliwszy ten, kto daje, niźli ten, kto bierze!

Sursum Corda!

Wykrzyk boleści wypowiedziany na poranku w toatrzo francuskim — otwartym jio raz piorwszy po klaskach w ISTI r.

........O nieba!

Ileż potwornych zbrodni odkupić nam trzeba!

Jak przebłagać, o Boże, święte Imię Twoje!

Widzieliśmy w tych murach bratobójcze boje, l straszną wieże Babel, — dzieło grzcsziiéj pychy,

Braci... jeśli Kaina bratem Abel cichy,

Ludzi... jeżeli tygrys z niewiasty zrodzony,

Francuzów... jeśli godni zwać się ich imiony.

Te wyrodki, pijane krwią i wściekłym szałem,

Co nad matki półmartwém pastwiły się ciałem;

A gdy ją blada niemoc rzuciła na łoże,

W zszarpane jéj wnętrzności strute pchali noże;

I kiedy już przedśmiertne wstrząsały nią dreszcze, Jéj łańcuch win brzemieniem obciążali jeszcze! Oniż-to synów twoich imieniem się szczycą,

Gdy krew z żył twych staczali, matko męczennico!

I nad twoją w kałuży potcrauą głową Zapalili to straszną tryznę pogrzebową,

A przez ohydne gwałtów i zbrodni koleje,

Zburzyli twoje prawo, zdeptali nadzieję,

Och! ten młot, który progi naszych świętych kruszy, Burzy ład sumień naszych i świątynie duszy Zawalił rumowiskiem, — błagamy więc, Boże,

M i ł o s i e r d z i a T w oj ego!

Klll. Z WIKTORA LAPRADE A »).

Nad brzegiem jeziora.

Ukryty pod dębów cieniem, Spoglądam w jeziora fale,

Słonko złocistym promieniem Odbija w jasnym krysztale.

Ten blask, co po wód przestworzu Rozpryska smugi zlotemi,

Nie powstał w jeziora łożu,

Ou rodem z nieba — nie z ziemi!

Jeziora chudoba cała:

Wód obszar tylko szeroki,

I fala przeczysto biała,

I łoże z twardej opoki.

Wiktor Laprade urodzony nad Loani, przebył t-alo życie w Lyonie, wyli lada! literaturę framuiBką w łftkulteuio tamtejszym. Z płębokiém poczuciem sztuki s taro żyt, nńj, umiał połączyń milo.śń sztuki chrzoSoijań.skiiy. Słusznie porównano joiro poemata dn urny ateńskiej, napuliiioiiój kwiatami, uszczkniętymi na Kalwaryi. Dano mu za ffodlo Snrsum cordti. Z pomiędzy jogo pootyeznych utworów największą pozyskał popularność poemat p. t.: IYrnette. Jest. to opopoja z żyeia ludu, stawiana przez krytyków obok Hermana i Doroty. Akademia francuska przyjęła do grona Lyońskiogo poetę, — Umarł Laprado w r, lSSiS.

Gdy dusza twa niezmącona,

To promyk zorzy uroczy Snadno ci wbieży do łona,

Cudne tam barwy roztoczy.

Jak śnieg, co góry przyprósza,

Jak biała perełka rosy,

Czystą być musi twa dusza,

By w niéj odbłysły niebiosy.

Chcesz-li ty, piewco natchniony,

Stać się zwierciadłem dla świata, Poruszyć pieśnią miliony,

Sięgnąć, gdzie duch twój ulata?

Chcesz-li snuć przędzę tęczową, Spleść w wieniec twej myśli kwiaty, Przystroić wieszcze twe słowo W błękit i drogie szkarłaty?

Chcesz-li, by naród twój chętnie Ku pieśni nakłonił ucha?.,.

Niech w każdćm liry twéj tętnie Brzmi oddźwięk Bożego Ducha!

Chcesz-li radować nam oko Obrazem cudnej przyrody,

Niech myśl twa świeci głęboko,

Jak czyste jeziora wody!

Do poezyi ludowéj.

Pieśni święta, co zbierasz słodki miód z tych wrzosów, Córo mego narodu — i córo niebiosów,

Zwieńczona macierzanką i wonną bylicą,

Zbiegnij do boku mego, urocza dziewico!

Rozprosz tę mgłę ponurą, co mi oczy ślepi.

Widnokrąg ziemi mojéj niceh ogarnę lepiéj;

Dodaj mi tchu, do bark mych pióra wszczep sokole, Niech spojrzę z pod obłoków na ojczyste pole, Rozszerz mi pierś ożywczćm tchnieniem twego łona, Przynieś mi z gór Forezu — O ty! nieskażona! Żywiczny balsam jodeł, dla serca tak zdrowy,

(Jo leczy pierś, a czarom nie odurza głowy.

Niech drudzy, gdy w natchnieniu myśl ich się szamoce, Rwą w sadach llespcrydy zatrute owoce,

Gdzie żmija wpośród kwiatów lęże się i z cicha Palące wsącza jady na dno ich kielicha;

Ja wolę krzemieniste uprawiać zagony,

Uboższe będą żniwa, ale zdrowsze plony.

Ogrzane jasnćm słonkiem, wykąpane rosą,

Me kwiaty, acz bezbarwne, czystą woń rozniosą.

I ubłogosławione me słowo, przez ciebie,

Powie ludziom o prawdzie, o Bogu, o Niebie!

Ballada Foreska.

Jeszcze przez okienko Dzionek się nie bieli,

Już młoda Pcrnetka Siadła do kądzich.

Ilekroć w jéj ręku Zafurkuie wrzeciono, Żałośnie poduma,

W łzach oczki utoną.

A matka zapyta;

Czemu łzy twe płyną?

Czy cię boli główka,

Czy serce, dziewczyno?

— Nie boli mnie główka, Rzecze dziewczę z cicha, Ale me serduszko Z tęsknoty usycha.

— Nie płacz-że, Pernetko,

Wyprawię ei gudy,

Przed ołtarzem z tobą,

Stanie panicz młody!

— Nie chcę ja panicza, Matko, dzięki za to,

Milszy Piotr, co siedzi W więzieniu za kratą.

— Napróżno do Piotra Twe serduszko bije,

Kat mu postroneczek Już kręci na szyje.

— „Jak powieszą Piotra, Mnie umrzeć niebodze, Pogrzebcic-ż nas w ziemi, Pod krzyżem przy drodze.

„Wiosną na mogile Róże się rozwiną,

Zobaczy je pielgrzym,

Gdy pójdzie doliną.

„Przyklęknie pod krzyżem, Pomodli się w ciszy,

I Pan Bóg modlitwę

W niebiosach posłyszy”.

Ustęp z powiastki Pernetka.

(Obrazek narzoczonéj dziowoczki).

Tak żyzna wasza rola i pięknie się płoni,

W zielonym sadzie latem owoc ua jabłoni, Cudnie wietrzyk na polu złote kłosy zgina;

Lecz wasza nad to wszystko cudniejsza dziewczy

Antologia Francuska.

Wysmukła jak topola, co rośnie nad wodą,

Króluje nad innemi wzrostem i urodą.

Wciąż śpiewa i szczebiocze, niby w gniazdku ptaszę, Nie kryją tyle miodu mnogie barcie wasze,

Ile ona słodyczy w cichém sercu mieści.

Taka żona, to istny klejnocik niewieści,

Ład w domu, wszystko u niéj wije się jak z płatka. Pod okiem jéj wesoło pracuje czeladka,

Przez dzień cały ni chwili nie uroni czasu,

Na wyścigi ze słonkiem staje do zapasu,

Ledwie pierwszy się promień przez okienko wkradnie, Już wymiotła izdebkę, czyściutko i ładnie,

A wieczorem z czeladką, przy ognisku razem,

Nim klęknie do modlitwy, przed Maryi obrazem, Zostawić pod jéj okiem prządkaż się ośmieli Do nitki niedosnutą garść lnu na kądzieli?

W oka mgnieniu na grządkach wschodzą jéj posiewy, Pełne drobiu podwórko, pełne trzody chlewy,

Pełno ziarna w komorze, pełno płótna w skrzyni,

Bóg mnoży jakby cudem pracę gospodyni!

Obraz namoczonego — młodziana.

Nie znaleść w okolicy równego mu zucha,

Z jego serca przez oczy żar słoneczny bucha.

A oracz zawołany, nieclmo z pługiem stanie,

Prostą skibę, jak strzelił, zaorze na łanie,

Grzbiet jego do ziemi nie przygną ciężary,

Dziesięć korcy on żyta zarzuci na bary.

I bieży z nim, a oczy jak węgle mu świecą.

Lubię patrzeć, gdy zręcznie kieruje on pługiem, Niechno źrebca za grzywę schwyci junak skory, Skoczy na grzbiet i siłą przywiedzie do sfory,

Niechże machnie toporem, pień sosny powali,

A wszakci on na drugich nie patrzy zuchwałej, Olbrzym siłą i wzrostem, nie pyszni się przecie,

Przy starych zawsze cichy, potulny jak dziecię;

Nie zadziera z młodcmi i tylko gdy trzeba,

Umie, jak Bóg przykazał, użyć daru nieba.

Pomnę ja pożar we wsi: drudzy mrą z przestrachu;

On biega z wiadrem wody po płonącym dachu,

I oto znikł nam z oczu, owiau w dymu kłęby,

Już dogorzałéj chaty zapadły się zręby,

Nagle przy trzasku krokwi, przy niewieścim jękn, Widzę go znów — o, nieba! — cóż on trzyma w ręku? Dwie maleńkie kołyski! — przy blasku płomieni, Twarz jego krwią nabiegła, straszno się czerwieni, Długie, płowe kędziory wiatr rozwiał mu z czoła, Jani mniemał, że Michała widzę Archanioła,

Gdy na progu otchłani, pański szermierz dzielny, Nogą na łeb nastąpił potworze piekielnej!

Sunnę widzeniu.

Lud w pląsach do kościoła młodą parę wiedzie, Grajkowie na skrzypeczkach rzępolą po przedzie, Furkoczą z wiatrem wstęgi dziewojom u czoła, Rzędem ławy drużyna zasiadła wesoła.

Rozległy się organy, dzwon bije radosno,

Wśród światła, dźwięku, woni, w górę serca rosną. Do ołtarza z powagą zbliża się pan miody.

Cóż to? przybran do boju? czy na ślubne gody?

Na ramieniu ma wstęgę, z boku kwiaty białe. Wtem kościół w las się zmieni), ołtarz niby w skałę, Oni klękli oboje wśród kwitnących wrzosów, Ptastwo hymn zaświegoce, a z jasnych niebiosów Spływa bieluchny obłok i na tym obłoku Pleban w złocistej kapie stoi ze łzą w oku, Błogosławiące dłonie kładzie im nad głową,

Coś mówi... huk potoków głuszy święte słowo.

A słońce się pochyla i krwawo rumieni Las i ziemię odblaskiem ostatnich promieni,

I oto mrok zapada, coraz smętniej, ciszej,

Nic oko nie dopatrzy, ucho nie posłyszy,

I rozwiał się pomału we mgłę urok cały,

Sen mara, — wszystko pierzchło, tylko łzy zostały!

Epilog — do Pernotki.

Nad grobem męża zgasła już gwiazda jéj doli,

Ale głos powinności umrzeć nie pozwoli,

Na twardą życia drogę wzywają surowo:

Jéj być duszą rodziny, jéj być domu głową,

U ogniska na straży, dotrwać do ostatka!

Poszedł do Boga ojciec, poszła stara matka.

Poszli dwaj przyjaciele — każdy pocisk nowy Wplata nową gałązkę w jéj wieniec cierniowy.

Lecz na wielkie boleści starczy serce dzielne Patrząc w krzyż, trumnę jego oblały łzy ludu,

Lecz duch starca w Pernetce odżył siłą cudu,

Młoda wiata, a przecież jak siwa matrona,

Żyje w wiosce, tysiącem ust błogosławiona,

Odgłos jéj cichych stopek znany w każdym progu, Gdzie nędza ściele gniazdo, na garści barłogu,

Na wezwanie biednego jéj serce nie czeka,

Ona ludzką niedolę odgadnie z daleka.

Wielki ogień miłości, co w duszy jéj plonie,

Wciąż otwiera jéj serce, i otwiera dłonie;

Na rany, których zimne nie uleczy złoto,

Drogi balsam pociechy leje ze szczodrotą,

Gdzie nie śmie nieść jałmużny — tam pracę podzieli, Modlitwę do śmiertelnej przynosi pościeli.

Garść ziemi niesie zmarłym, żywym radę zdrową,

A wszystkim słodki uśmiech i miłości słowo.

Do odpoczywających.

Idź do celu, co ludziom przyświeca tak jasno!

Patrz, skra Loża ożywia te światów ogromy,

Które ż słońca i gwiazdy w obrotach swych gasną? A ty w ruchu powszechnym chcesz stać niewzruszony

Czekasz-li guuśnie licząc, aż kryniezue zdroje, Spłyną z pustyń, by w spieku orzeźwić twe łono? By Pan, zstąpiwszy z nieba, kołatał w drzwi twoje, Nim Go sam szukać raczysz myślą utęsknioną!

Patrz! On wyciągnął ręce — idź sam — błagaj śmiało

O jasny promień słońca, wśród życia pomroczy,

Jeśli gdzie manna spada na duszę zgłodniałą,

By ją zebrać, chciej tylko ze snu przetrzeć oczy.

Powstań dzielnie z upadku, trud siły twe zinnoży, Rośnij duchem w moc, wiarę i mądrość i cnotę; Wielki skarbiec przed tobą otwiera świat boży, Rozpoznaj go i wiedzy zbieraj plony złote.

Niech twą pracę żywiołów wspomagają ruchy,

W twe jarzmo wprzęż zuchwale orszak tajemniczy, Duchy wiecznych lodowisk i kraterów duchy, Tytanie, rozszerz koło olbrzymich zdobyczy!

Wspieraj słabe twe ramię śmiałej myśli lotem,

Wola dzielna, wszak dumne gór wierzchołki chyli, Choć znój skrwawi twe stopy, czoło zleje potem, Czołgaj się na czworakach, lecz nie spocznij chwili.

Idź sam, choć brat cię własny opuści w pół drogi, Ody bodźca świętych pragnień nie czuje on w łonie; Bóg wytknął ci w pustyni szerokie rozłogi,

Twardy pług po nieznanym prowadź tam zagonie.

Cierp i walcz! po zwycięstwie wschodzi chwały zorza, Nie dość płakać, złe trzeba ujarzmić pomału.

Musisz ścigać i gromić, przez lądy i morza,

Smoka, co wiecznie strzeże bramy ideału.

Idź, a nie słuchaj głosu, który pierś tak ziębi, Mieniąc kłamstwem nadzieję, co ukrzepia ciebie. Droga perła spoczywa w oceanu głębi,

Serce na dnie boleści pociechę odgrzebie.

Za błogim snem młodości podążaj wytrwały, Widzisz, tam na wyżynach, Bóg w chwale bez końca, Twoja łódź o nadbrzeżne nie kruszy się skały,

Nie darmo boskie oko lśni promieniem słońca.

Słuchaj, co szepczą dęby koroną wiekową,

] szum wiatru i promień, co z przyszłości tryska,

I marzenia poetów, i proroków słowo,

To iskierki z téj prawdy wiecznego oguiska.

Napełniaj puhar wiedzy niestrudzoną dłonią,

W czystych krynicach pustyń, w zdrojach miast i włości,

I przyroda, i księgi, cuda ci odsłonią,

Gdzież nie wyczytasz zgłosek piękna i miłości?

Z głębin wód, z ziemi łona, chwytaj poszmer cichy,

I ludzkim się przysłuchaj głosom połączonym,

Słuchaj, co szepczą kwiatów zroszone kielichy,

Wszak przyroda i ludzkość jednym gwarzą tonem.

Śpiesz do kresu, niech stroma nie nuży cię droga,

Bez spoczynku, bo cel twój daleko wytkniony,

Bo, duchu nieśmiertelny, masz na łono Boga Ponieść palmy twych męczeństw i prac czyste plony.

Śpiesz, człowieku, bo twoje żniwo nie dojrzało,

Ledwie żeś wzrok zanurzył w oblicze przyrody, Jeszcze-é mało ukochał i pojął zbyt mało,

Jeszcze cię głos anielski nie wzywa na gody.

Śpiesz, choć świat na spoczynek z róż ściele ci łoże,

Nim staniesz znojny pielgrzym w wiekuistym progu, Niech praca lot twych skrzydeł potężnie rozmoże,

Byś otrząsnął proch ziemi i odpoczął w Bogu.

Do mojéj pieśni.

Zwrotki nakreślone przed skonem.

Nie zapomnę ci, pieśni, coś przeżyła ze mną Chwil tyle — coś słodziła mych boleści czarę,

Tyś ducha odradzała potęgą tajemną,

Twćm tchnieniem moje kości ogrzewała stare.

Stąpałaś przy mym boku, gdym snuł myśli przędzę,

Idź... zostaw mnie!... ból straszny w żyłach krew mi ścina, Zapisałem ostatnią już kartę w mój księdze,

Idź... pomożesz mi umrzéć, gdy przyjdzie godzina.

Ci, co roztlili niegdyś skrę w méj piersi młodéj,

Ojciec, matka, naddziady pomarło przed wieki,

Powołani wraz z tobą, przyjdą na te gody,

Gdy słodką twoją ręką zamkniesz mi powieki.

Ach! rozemkną się potem w téj sferze świetlanéj,

Gdzie anioł tajemniczą zasłonę odchyli,

Gdzie zabrzmi chór serc wszystkich w jeden akord zlany, Którego cudne dźwięki znał Dant i Wirgili,

Tam, złączeni na wieki ogniwy świętemi,

Spoczniemy, długim życia utrudzeni znojem,

Tam upajać się będziem, zdaleka od ziemi,

Natchnienia i miłości nieśmiertelnym zdrojeml

KW Z TEOFILA GAUTIER »).

Dziurawy trzewik.

Jedną z ulic paryskich, po zatęchłem błocie,

Wpośród wrzawy przechodniów, przy wozów turkocie, Z głowa w niebo wzniesioną, w milczeniu głębokiem, Jakaż to dziwna postać sunie wolnym krokiem? Starzec rosły postawą, z barki szerokierni,

Płaszcz wytarty, od ramion spada mu do ziemi. Wzrok orli tryska żarem pod zwislą powieką,

Z czoła spada na skronie włos biały jak mleko.

A taki w nim majestat, rzekłbyś cudem dłuta Głowa to Rzymianina ze spiżu wykuta,

Każda brózda na licu, w paśmie życia długiem, Jakby żelaznym myśli wyorana pługiem,

A z pod mgły, co tę czarną przysłania źrenicę, Odczuwasz znikłe gromy, zgasłe błyskawice!

Starzec u drzwi ubogiej zatrzymał się szopy,

Król Ludwik był w te czasy słońcem Europy, Narody chylą głowy, świat kolana zgina,

Oślepiony nowego blaskiem Apoliua.

Od pieśni Roalowych powietrzu rozbrzmiało,

Mansard bóstwu świątynię buduje wspaniałą.

’) Teofil Oaulier, nr. w r. ISII, wystąpił im widownio jako najzagorzalszy z wielbicieli Wiktorii llugo. On to przewodniczył młodzieży w gwałtownych ma-nifostacYaoh na rzecz wielkiego poety, przy piorwszóm przedstawieniu lTorminietfO, co przyśpieszyło tryumf romantyzmu. Na każdóm polu literatury, w powieści, ko-medyi, opisach podróży, krytyce literackiej i artystycznej, wycisnął (iautier.samoistną pieczęć. Po wybrykach romantyzmu, utworzył nową szkołę poezyi, zamiłowaną w wytwornej formie. Dal wzór téj wytworności w ulotnych poozyach, wydanych ji. t.: Emanie et Cmnées, polnych kolorytu i delikatnej rzeźby. Umaił w roku ms.

Przed kramem, bony Kornel, syty lat i sławy,

Czeka, rychło szewc trzewik załata dziurawy.

W zaraniu wieków boso mógł Homer natchniony Stąpać po ścieżkach Jonii swéj błogosławionej,

Jak posąg kuty ręką Fidyasza wprawną.

Lecz wieki starszeństwa minęły już dawno!

Dziś w Paryżu, na deszczu, sam Ilomcr syt chwały, Byłby kazał podarte naprawiać sandały.

Tak czyni wieszcz i wiernemi u wieńczon wawrzyny, Twórca Horacyuszów, Edypa i Cyuny,

On, co jak Michał Anioł rzeźbiarz niezrównany,

Na modłę ducha swego odtwarzał Rzymiany.

O! zaszczytne ubóstwo! i kogóż nie wzrusza Ta godząca się z nędzą bohaterska dusza?

Królu, coś promicnistém słońcem był dla świata, Postać twa w moich oczach ćmi ohydna lata Na obuwiu poety! Wśród blasków tak wielu,

Tyżeś mógł o ubogim zapomnieć Kornelu?

Twa purpura w srebrzyste utkana lilije,

Zaliż tę szopę szewcką przedemną pokryje?

Rad bym z onéj purpury, co schlebia twój pysze, Oderwać szmat i w ubogie ponieść go zacisze,

Gdzie gaśnie drżący starzec w niemocy i cieniu. Królu! na twojej chwały jaskrawym promieniu,

Na tarczy twego słońca — to niewarta plama:

Lecz darmo się oburzam... kolej wieków sama Przywróci równowagę! odmienią się losy;

Nad królem mrok zapadnie, a wieszcz pod niebiosy Podniesie jasne czoło!,.. Wielka śmierci władza Mści krzywdy i na ziemię ład nowy sprowadza. Wersal stał się Palmirą ty eh, co trzęśli światem; Gieniusz zagórował dziś nad majestatem!

Temu jutrzenka wschodzi — tamten w cień zapada, Po wersalskich ogrodach błądzi zmora blada,

A Kornel, blaskiem chwały wiecznie promienisty, Odbiera hołd narodu na ziemi ojczystej;

Potomność jak wostalka, tchnieniem piersi dzielnéj Podsyca ku czci wieszcza płomień nieśmiertelny,

Gdy czas kruszy na kęsy Ludwików koronę, Wawrzyn wiosną wypuszcza gałązki zielone!

M. Z ANDRZEJA LEMOINEW »).

Po balu.

i.

Wróciła z balu, cóż jéj się stało?

Skąd te na licu ślady boleści?

Zwiesiła głowę na rękę białą:

Ona skończyła dziś lat trzydzieści!

Ma lat trzydzieści! żałośnie liczy

W dni swoich księdze kartę za kartą,

Jak się dosnujc ten sen zwodniczy?

O tém co przeszło, wspomnieć nie warto! Gdzież urok? — pyta — w poranku tylko Odbłyski zorzy cudnie migocą!

Młodość mi zbiegła chwilka za chwilką,

Jak ją przeżyłam — czemu? i po co? Jedném się kołem bieg dni mych toczy, Letnie przechadzki... zimowe bale!... Jesienią w morzu zatapiam oczy,

Lecz ja nie żyłam: nie żyłam wcale!

Andrzej Lemoine, urodzony w Wig. Liczba jogo pieśni nie wielka, ało wazystlcio odznaczają Nię. wzniosłym idealizmem i pełną wdzięku formą. Oceniła to Akademia francuska. Na konkursie w r. ISS-I przyznała mu wielkie premiun) za całość utworów poetycznych.

Gdzież wymarzone miłości czary,

Gdzie snów dziecięcych gwiazdeczka złota?

Wszystko mi pokrył jakiś mrok szary,

A w duszy nuda, żal i tęsknota!

Łańcuch zhyt ciężki okuł mnie biedną,

Niemiłą czarę wychylam do dna;

Dziś, jutro, zawsze jedno i jedno,

A ja żyć pragnę, jam życia głodna!

Po marzeń świecie myśl smutno goni,

A ścieżka moja twarda i pusta;

Złote owoce są na jabłoni...

Gdyby raz do nich przyłożyć nsta?

Zaczém zapadnie ta noc głęboka,

Co z lic mych spędzi urok niewieści;

Dobędę iskrę z czarnego oka:

Dziś albo nigdy!... mam lat trzydzieści!

II.

Czemuście, czemu, anioły stróże,

Od wygasłego zbiegły ogniska?

Zdała nam tylko w modrym lazurze Łabędzie skrzydło wasze połyska.

Przeciw pokusom kto miecz nam poda?

Kto w walce wesprze duszę zbolałą?

Czemu zadrżała kobieta młoda?

Oczy jéj błysły, lice skraéniało!

Dźwięk jéj uroczy dobiegł do ucha,

Głos-że sumienia nagle zbudzony?

Wyciąga dłonie... patrzy i słucha,

Cudnym dzwoneczkiem brzmią srebrne tony,

Drzwi się rozwarły, dziecinka bosa

Z cicha po miękkim stąpa kobiercu,

D rzęs jéj świeci łezka jak rosa,

Chce przy matczyuem ogrzać się‘sercu.

Schwyci ją matka — tuli na łono,

Oczy jéj trysły zdrojem łez świętym;

Łkanie rozdziera pierś rozżaloną,

W głąb duszy własnej patrzy ze wstrętem.

Łzami oblane dzieciątka włoski,

Poco mu wiedzieć, skąd łzy te płyną?

Snać odgaduje cud jakiś boski,

Bo tuli główkę pod pierś matczyną,

Jak kwiat, co latem, gdy burza minio,

Krople z pełnego strząsa kielicha.

Matka pochyla skroń ku dziecinie:

„Straszny sen miałam!” poszepnie z cicha. Boża już ścieżka wytknięta dla niéj,

Ofiarę spełnić ma do ostatka;

Już przebolała swe Getsemani,

Słabą kobietę zwalczyła matka!

Strumień i dziewczyna.

STRUMIEŃ.

Co się tobie, dziewczę, stało?

Gdzie twój uśmiech pusty? Czemu ręką tak niedbałą

Pierzesz w wodzie chusty?

DZIEWCZYNA.

Ja, strumyku mój kochany,

O téj łące marzę,

Gdzie ty pędzisz rozpląsany Przy twych wód pogwarze!

STRUMIEŃ.

Tam zapewne, kędy rosną Te lipy nad rzeką,

Gdzio słowiczek śpiewa wiosną?

DZIRWCZYNA.

O, nie tak daleko!

STKUMIEŃ.

Pewnie myślisz o jeziorze,

Gdzio pomiędzy trzciną,

Moje prądy gubią łoże,

Zaczerń znów wypłyną.

DZUOWCZYNA.

Nieco dalej...

STRUMIEŃ.

Gdzie nie wody Kręcą plyńskie koła?

Kędy w gaju rwie jagody Młynarka wesoła?

DZIEWCZYNA.

Jeszcze daléj... gdzie półkole Zataczasz murawą.

STRUMIEŃ.

Gdzie kłosiste szumi pole,

Od lasu na prawo?

DZIEWCZYNA.

Co tam słychać? mów, strumyku!

STRUMIEŃ.

Wczoraj tam wieczorem,

Dziewcząt zbiegło się bez liku

I chłopców pod borem.

Święto Jańska noc to była,

Ogień buchał w górę,

Jasna łuna czerwieniła Czarną dymu chmurę.

Oj, pląsały ż tam dziewczęta Przystrojone w wieńce,

Oj, plasaliż tam od święta Przybrani mlodzieńce.

I wesoło na ich tany Poglądali starzy,

Jeden tylko zadumany Coś żałośnie marzy.

Dźwięk ligawki go nie nęci, Piosnka mu nie mila;

Snadź mu w sercu i pamięci Smutna myśl utkwiła.

Próżno wiankiem go oplotą Przecudne dziewoje,

On nie stoi widać o to:

Patrzy w wody moje!

DZIEWCZYNA.

Gdzież to myśli jego płyną?

Kogo czeka młody?

STRUMIEŃ.

Chcesz li widzieć ją, dziewczyno? Patrz na dno méj wody!

Wl. Z OJCA DELAPORTEA »).

Stary sługa.

Stary Jan wiernie służy; nie straszą go trudy.

Jan duszę ma poczciwą, serce bez obłudy,

Krząta się, co sił starczy, rad z drugich i z siebie, Przyszła śmierć; Jan spokojny, wie, że Bóg jest w niebie, Pan jego, wielki bogacz, siadł przy łożu z blizka,

Patrzy w twarz starca bladą; żal mu serce ściska, Pocałował go w czoło i szepnie ze łzami:

„Nie śpiesz się, dobry Janie, zostań jeszcze z nami!

Tam zbraknie ci roboty i znudzisz się może!”

Jan na to: „Co pan mówi! znudzić się? broń Boże!

Z górą ja ósmy krzyżyk dźwigam już na grzbiecie,

Bóg dobry, co mnie stworzył — toć poznał mnie przecie, Niech-no tylko zobaczy, że się trochę nudzę,

Obmyśli mi robotę, wezwie ku posłudze.

— „Janie, rzecze, weź miotłę, zamieć-że niebiosy;

Spuść deszczyk, biedna ziemia omdlała bez rosy,

Janie, tęcza się chwieje — pobladła, znać chora,

Niech się wody napije — zbliż ją do jeziora.

Ojcioc Wiktor Delaporto urodzony r. I H it) w Normandyi. Liczne dzida Jt^o, poświęcono sprawom religijnym, zarówno jak krytyce litorackiój, wysokie sjodnały mu uznanie. W dwóch tomach poozyj, odżywi! mnóstwo dawnych podań, świadczących o duchu religijnym, głęboko zakorzenionym w sercu narodu francuskiego. Obecnie zajmuje się wydawnictwem przeglądu p. t.: Stndya reli-Sijne, filozoficzne, historyczne i literackie.

Janie, rozbudź aniołki, co w obłokach drzemią, Niechże białe skrzydełka rozpostrą nad ziemią: Janie, patrz, swe żałobne już zwija zasłony, Pomóż jéj — zamigotał dzionek rozbudzony, Rozemknij-że mu wrota, niech słoneczko wstanie, Gwiazdeczki na błękicie zagaś-że, mój Janie, Potérn het, na północne ześlę cię obszary.”

I z uśmiechem na ustach skonał sługa stary.

Spotkanie Aniołów.

Na pół drogi, między ziemią, a niebem bez końca,

Wśród przestrzeni lazurowych i promieni słońca, Spotkały się dwaj Anioły na kwiecistej błoni;

Jeden słodko uśmiechnięty, a drugi łzy roni.

Ten, co leci ku niebiosom, radosne ma lica,

U drugiego smętne czoło, przyćmiona źrenica.

Pierwszy spyta: Czemu, bracie, łza krąży w twćm oku? „Ach! dzieciątko się zrodziło tam w ziemskim pomroku, Ileż trudu i mozołu użyć mi potrzeba,

Aby godnie wypiastować duszyczkę dla Nieba.

A Tyś wesół — lica twoje rumieni blask zorzy.”

„Ja z kołyski świeży kwiatek niosę przed tron boży!”

Pierwszy pług.

Koło Nazaret, w cichej dolinie,

Marya z Józefem i Jezus mały,

Skrzętnie pracują, czas w lot im płynie, Wtem Natanael, mąż posiwiały,

Wsparty o kosztur, stanie przed progiem, Słodko zagadnie: witajcie z Bogiem!

Wśród Izraela, starzec pouczony, Obchodzi żyzne swoje zagony.

Dziedzic rozległych ziemi obszarów; Wciąż nowe plany na przyszłość kreśli, On tu przynosi dziesięć denarów,

Za pług, młodemu synowi cieśli.

Wita rodzinę pokłonem głowy,

Wielką radością oko mu płonie;

Temi Józefa zagadnie słowy:

— „Do czego tylko przyłożę dłonie, Rośnie mi w oczach, dziw to nad dziwy. A Józef na to: „Pau szczodrobliwy!”

— „Na mém niedawno jałowém polu Ziarna nie dojrzeć było w kąkolu,

Dziś bujnym kłosem falują niwy,

Krze winogradu pokryły wzgórza, Rumianych jagód nie zmiecie burza.” Józef odrzecze: „Pan miłościwy!”

— „Oliwki szczodrze pokryły drzewa, Soczysta figa w słońcu dojrzewa.

Od mych zasiewów szarańcza stroni, Snopów na polu wzrok nie policzy; Łąka wybucha kłębami woni.”

— „Pan, rzecze Józef, pełen słodyczy!”

— „Zaliż, Józefie, znasz tajemnicę, Czemu te pola burza omija?

Czemu na skałach pną się winnice? Gdzie rosły chwasty, kwitnie lilija? Czemu pszenica faluje złotem?”

A Józef ua to: „pan sądzi o tein!”

— „Ziemia pustkowiem leżała długiem, Aż gdym ją nowym zakroił pługiem,

Co go strugało twoje pacholę,

Odtąd na dobre rzecz się odwraca.” Drgnął Józef — promień błysł mu na czole Ten pług, — to pierwsza Jezusa praca.

Francuska.

Chórem z ust wszystkich zbiegła pieśń chwały, Z rosą wieczorną w niebiosa płynie,

Wstał Natanacl, mąż posiwiały Oddaje pokłon świętej rodzinie,

Wsparty o kosztur z klonu ciosany,

Swoje kloaiste obchodzi łany.

Drzewo Cedrowi.

Alodre skały Galilei zrumieniło zorze,

Tam się modli obok matki pacholątko boże.

W okno jesień zielouemi zagląda konary,

A wśród listków cudnie ptaszek przyśpiewuje szary.

Wtém gałązki zaszumiały, snadź wietrzyk powiewa,

I na ziemię drobne ziarnko strącił z wierzchu drzewa.

Bieży dziecię za próg chaty, rączki drobniuchnemi Małe ziarnko jesionowe podejmuje z ziemi.

I w otwarty dziobek szarej wkłada je ptaszynie,

Rzuć je rzecze, miły ptaszku, tam, gdzie Cedron płyuie.

Rwie się goniec, na wschód pomknie rączemi poloty,

Aż potrącił szarćm piórkiem o skałę Golgoty.

Ledwie rzucił nad Oedronem ziarno w ziemię grzązką,

Wnet do góry wybujało zieloną gałązką.

Biegną chyżo dnie i lata, z onéj płonki małéj Sięgnął szczytem pod obłoki jesion okazały.

Powalono go na ziemię, odarto go z kory,

I krzyż ze pnia wyciosano twardemi topory.

Krzyż ten, zlany krwią przeczystą z żył Zbawcy pociekła, Sprzągł na wieki ziemię z niebem i zwyciężył pickłol

Fra Angeliko.

Zwiastowanie! cudny przedmiot mistrz ogarnął wzrokiem, Wielkie płótno, stoi, patrzy w milczeniu glębokiem,

Cały obraz nakreślony, dziw nieznany w świecie;

Długa szata, lekki rąbek, lilia w pełnym kwiecie.

Święta księga, przy niéj kądzicl i wrzeciono z boku,

Anioł z góry na różowym zstępuje obłoku,

Wnet wyrzecze słodkie Aye goniec tajemniczy;

Obraz gotów, na nim tylko brak twarzy dziewiczéj. Angeliko próżno szuka na jawie i we śnie,

Nic nie znalazł — patrzy w płótno i duma boleśnie.

— ^Na obliczu niech z uśmiechem łzy smętnie się splotą Niech w przeczuciu stanie żłobek, pospołu z Golgotą,

Na kołyskę niech upadnie żałobny cień krzyża;

Jani bezsilny... moja praca do kresu się zbliża,

W myśli zamęt... próżno, muru nie przebiję głową!

Co nakreślę, wnet zamażę — poczynam na nowo.

Już trzy doby się mozolę z wieczora do rana,

I przed płótnem Angeliko upadł na kolana.

Wśród modlitwy nowym ogniem pierś mistrza wybucha,

„ Widzę, Maryo, Twe oblicze, widzę w głębi ducha Twoję postać! i głęboko sercem się ukorzy,

Widzę czoło Twe oblane blaskiem rannej zorzy.

Jam Cię odgadł siłą wiary i miłości żarem,

Ale ręka mnie zdradziła... padłem pod ciężarem Własnych uczuć, niemoc w twarde ujęła mnie kleszcze.”

Angeliko patrzy w obraz; wstrząsnęły nim dreszcze.

pCzym ja malarz? pyta siebie, pełen skruchy szczerej, Bazgrzę pędzlem, tak jak dziecko nakreśla litery;

I w lot bieży do kaplicy, gdzie Ukrzyżowany Zbawca leje słodki balsam na serc ludzkich rany.

— „Miły Jezu, synu Maryi! Twych łask ja nie zliczę,

Ty mi odkryj llodzicielki Twéj boskie oblicze!

U’

Tchnij iskierkę gieniuszu w moję pierś wychłodłą, Wskaż piękności wiekuistej nieprzebrane źródło! Daj mi silę, bym podołał barwy znikomemi Oddać cudną Maryi postać, na podziw dla ziemi!”

Ukrzepiony wgłębi ducha mistrz do stalug wraca.

Patrzy w obraz, cud! cud bożj! ukończona praca! Na obliczu błogi uśmiech tonie wśród tęsknoty, Obok żłobka staje widmo krzyżowéj Golgoty.

Co wymarzył Angeliko we śnie i na jawie,

Ktoś wykonał niewidzialny; w Maryi postawie Taka świętość, przy weselu taka trwoga w oku; Aniół słodko się w różowym uśmiechnął obłoku, Jakby mówił: „tajemnica wieczna między nami.”

Angeliko przed obrazem padł zalany łzami.

Wll. Z JAKÓBA NORMAND A

Wystrzał

(opowieść! starego wiarusa).

Szeroko jasny płomień w noc czarną połyska, Wydobył krótką fajkę, — roztłił u ogniska.

Ja — rzecze stary żołnierz — rogatą mara duszę,

I skóra na mnie twarda, ale wyznać muszę,

Jakie ja onéj nocy przetrwałem męczarnie,

Tego język nie powie, i myśl nie ogarnie.

Było to pod Rejchsboffen. Od brzasku dzień cały Nasze roty pancerne z Mac-Mabonem stały. Wieczorem, kiedy słońce za wzgórzami gasło, Zagrzmią trąby do szarży... Złowrogie to hasło Odtętnilo nam w sercach, to hasło śmierć znaczy: Aby ocalić wojsko, my umrzern! inaczej Rejterada w bezładny popłoch się przemieni; Ruszamy; odgJos kopyt zatętnił w przestrzeni. Pomnę lica téj młodzi tak krzepkiej, tak gładkiej, Iluż z nich wyszło żywcem z téj rzeźniczej jatki! Pamięć o nich na sercu cięży mi ołowiem,

Widma ich wciąż roi we śnie krążą nad wezgłowiem;

“) Jakób Normand, urodzony w Paryżu roku ISIS — poeta bardzo Popularny.

Prusacy chmarą leśne zalegli podgórza,

Stoją jak mur, my na nich pędzimy jak burza,

Trzysta kroków nas dzieli, aż oto w pomroczy,

Dziesięć tysięcy strzałów wyrzucą nam w oczy,

Pierwszy pluton padł cały, trupy we krwi toną,

.Ściskamy się w szeregi za trupów zasłoną.

Uderzymy znów naprzód: pada szereg nowy,

Pijani krwią i szalem, z pochyłemi głowy,

Koń z koniem, jeździec z jeźdźcom zbici coraz ściślej,

Bez nadziei zwycięstwa, na oślep, bez myśli,

Pędzimy prosto w ogień, siedemkroć odparci,

Rzucamy się na wroga coraz to zażarciej!

Do strzemion krwią zbroczone przyrosły nam nogi,

Brzuchy końskie porzemy twardemi ostrogi.

Trzy części naszych w krwi starzanych leży,

W mym szwadronie zostało dwudziestu żołnierzy,

— Za mną, dzieci — wódz rzecze, — nie ujść nam z téj matni,

Jesteśmy tu, by umrzeć; do kropli ostatniéj

Stoczym krew. Naprzód, dzieci! to powinność nasza!

Zrywamy się do lotu, śmierć nas nie ustrasza,

Zapał pierś nam rozsadza, żar lica czerwieni,

Rzucamy się jak wściekli w to morze płomieni. llonor woła, więc idziem na śmierć!

Jak się stało,

Sam nie wiem, bój skończony, — a jam uszedł cało!

Nagle, błysło mi w oczach i buk mnie zagłuszy.

Powaliłem się z konia, padłem jak bez duszy,

Gdzie i kiedy nie pomnę. Otrzą.sleiu się rychło,

Patrzę wokół i słucham,.. strzelanie ucichło,

Jedna kula mi gardziel na wylot przebodła,

Druga tkwi mi w goleni; daremno z pod siodła Radbym wydobył nogę, nie wytrwać mi dlużéj,

Ręka we krwi się ślizga wśród wrzącej kałuży;

Czuję, krew mi gorąca przez rany wybucha,

Pociemniało mi w oku, żaden dźwięk do ucha Nie wnika już... omdlałem...

Nim rozwarłem oczy,

Przyszła noc i żałobne całuny roztoczy

Nad onćm cmentarzyskiem, gdzie społem na kupy

Zwalone obok żywych leżą martwe trupy.

Już zimne, wzrok mgłą zabiegł, lica sino blade!

Ale ręka skurczona ściska jeszcze szpadę.

Przy żołnierzu druh wierny... koń wpół przestrzelony, Tarza się, cały zgrzęzly w kałuży czerwonej;

A oto czarni krucy nad martwemi ciały Ulatują z pokrakiem: wnet dziób krwi zgłodniały Zanurzą w piersi ofiar — biesiada już blizka,

Tu owdzie ostrze szpady wśród błota połyska,

Tam lufa karabinu, lub kirys stalowy.

Czasem coś się poruszy... jęk zbieży grobowy Z piersi konającego nieochłodléj jeszcze;

A potem cisza głucha, tylko miesiąc blady Z za chmury srebrny promień wysyła na zwiady; Tylko ziemia drgnie czasem hukiem dział wzruszona. To wróg ściga napróżno hufce Mac-Mahona!

Teraz, kiedy myśl moja te przygody goni,

Smutny ten obraz widzę żywo, jak na dłoni.

Żadnego dziś szczegółu pamięć nie pominie,

Ale gdy się to działo, w téj strasznej godzinie,

Byłem jak słup, z ust moich nie wybiegło słowo, Przywalił mnie mój kary z roztrzaskana głową. Napróżno chcę z pod siodła chorą wywlec nogę,

Z piersi bólem ściśniętej, tchu dobyć nie mogę,

Krew z rozdartej gardzieli wciąż strugu się toczy, Straszne widziadło śmierci stanęło mi w oczy;

Za jednę kroplę wody oddałbym z ochotą Wszystko, eom miał.

O wojnie dziwy ludzie plotą, Prawda — walka rzecz piękna, obraz to wspaniały, Gdy łiufce do zapasu wystąpią w dzień biały,

Gdy krew kipiącćm tętnem drga w piersi junaczéj, Niczém wtedy huk armat, grad kul i kartaezy; Patrzysz w oblicze śmierci zuchwałą źrenica;

Ale, niech cię jéj szpony za gardziel pochwycą,

Lecz we krwi wściekłym bólu opętany szałem,

Gdy dreszcz do szpiku kości potrząsa twćm ciałem, Sam, wśród tysiąca trupów, powaion w noc czarną Gdy straszne skrzydła śmierei wkoło cię ogarną,

Gdy bicie serca twego wstrzyma śmierci ręka: Wierzcie mi — jam to poznał... piekielna to męka!

Jak długie w takim stanie przebolałem chwile,

Bóg wie... lecz jam pomyślał: lepiejby w mogile,

Spooząć raz, niż w téj nędzy trwać biednemu ciału.

Jak? palnąć w łeb i koniec... i sięgam pomału Do siodła, chwytam w rękę pistolet z otuchą; Przykładam go do czoła, biorę spust... w tém głucho Coś w chróstaeh zaszeleści.., słyszę ludzkie kroki,

Czy to sen? niel.. pochwycam wśród ciszy głębokiej Niewyraźne słów dźwięki, spostrzegam nareszcie:

To dwaj bracia zakonni... są o kroków dwieście.

Chcę wołać — och napróżno!... głos wybiedz nie może,

Z przestrzelonej gardzieli... co czynić, mój Boże!

Chcę się zwlec... niepodobna... ból piekielną siłą Pochwycił nogę w kleszcze... serce uderzyło Nowém tętnem, ja pragnę żyć!... mnie żyć potrzeba. Mnie umrzeć, skoro zbawców zesłały mi nieba?

Jak rozbitek gdy słabéj deszczułki się czepi,

Oczyma ich się czepiam, widzę coraz lepiej:

Idą... to znów przystaną.. i trupom na serce Kładą dłoń, czy nie tleje w ostatniej iskierce.

Słabiuchny promyk życia, który miłość bratnia Wskrzesi jeszcze. — Och! zgasła nadzieja ostatnia Gdy to mówię, drżę cały jak liść... miesiąc błyska!

Z za chmury, — już mnie od nich dzieli przestrzeń blizka, Wyeiągam ku nim ręce... napróżno, niestetyl Nie widzą innie... Odeszli z pochylemi grzbiety,

Z okiem wlepionćm w trupy, brną przez krwi kałuże,

A miesiąc twarz srebrzystą znów utopił w chmurze:

Ich kroki coraz słabiej tętnią... coraz daléj...

Odeszli, oni z sobą życie me zabrali!

Com ja przetrwał! włos dębem staje mi nad głową, Tarzam się jak szalony, ręką gorączkową Porywam znów pistolet... sam nie wiem, co czynię Ściskam pięść... huk wystrzału rozgrzmiał po dolinie, Słyszą go! drgnęli oba, zwrócili wstecz kroki,

Dobiegł mnie znów ich poszept wśród ciszy głębokiej Zabłysły mi czerwone ambulansu krzyże,

Widzą mnie, zmysłom moim nie dotrwać w tym’wirze, Myśl wątku nie wysnuje wrażeniem splątana,

I upadłem omdlały w objęcia kapłana!

Dziś jam zdrów, choć kaleka, noga jeszcze boli,

Przecież to — mówi major — ustąpi powoli;

Lecz ja nie ten, czém byłem, okreélęż to słowy?

Jara się całkiem odrodził w téj próbie ogniowej I Dawniéj, stary bezbożnik, szydziłem zuchwale Z Boga, z prawa i wiary; — w bezrozumnym szale Kląłem, na czém świat stoi, słowem rozpasanem, Uciekałem przed księdzem jakby przed szatanem;

Dziś jam inny, ta chwila nie przeszła snadź marnie, Gdym one łazarzowe przecierpiał męczarnie,

Sam, wśród trupów, gdym śmierci spojrzał oko w oko, Och! ta noc w moję pamięć wryła się głęboko;

Od téj piekielnej chwili wyznaję wam szczerze,

Czczę kapłana i w Boga całém sercem wierzę!

Will. Z BORNIERA »).

Trzy posągi

na dwuchsetnii uroczystość Kornela, obchodzoną w Uouen roku lBSd.

Dziś z rana chłodnym nocy opowity cieniem,

Gdy gwiazdy świt gasnącym witały promieniem,

Zbiegałem gród Kornela w zadumie głębokiej.

Patrzę, na starym placu, głowę pod obłoki Podniósł spiżowy posąg, — serce mi zadrżało.

Czy Kornel?... do pomnika podchodzę nieśmiało,

Poznałem przy odbitej od świeczników łunie:

To Napoleon pierwszy... na czarnym biegunie.

Chcę ciemność tajemniczą wskroś przebić oczyma,

Zbiegł mnie dreszcz, obie stopy wrosły mi do ziemi,

Nagle cesarz przemówił usty spiżowemi.

„Te chorągwie, wyrzecze, tych wieńców tysiące Te wybuchy radości, te wykrsyki grzmiące,

Wszystko to było dla mnie... los kołem się toczy!

Nie dla mnie dziś do miasta biegnie tłum ochoczy,

Nowych prądów dziejowych nieprzeparty silą,

Dziś słońce mojéj chwały nagle się zaćmiło.

Mych spiżów i marmurów lud do zbytku syty.

Rzecz dziwna, że ten posąg stoi nierozbity.

’) Henryk Boniier, urodzony roku — uwieńczony kilkakrotnie za jto-etyczno utwory, przyjęty został w lMIij roku na członka akademii francuskiej. Piękny je^o dramat Córka llolandowa, przełożony byt na nasz język przez Lueyaiia Siemieńskioe-o. Inno dramata — — Attyla, Scphora, Apostoł, zjednały téż autorowi zasłużono oklaski.

’ ) W Uouen są trzy postni: Dziewicy Orleańskiej, Kornela i Napoleona.

Za wojnę ludzkość wojną płaci mi wet za wet,

Takie prawo na ziemi, nie żalę się nawet.

Skoro dawne bożyszcze znudzonym obrzydło,

Musi szczodrze sypane przypłacić kadzidło,

Zaczém sąd tajemniczy w przyszłości dalekiej Imię wielkich potomnym przekaże na wieki!

„Zaliż do tych należę? Bóg to wie!... dziś oto Jam rozbitek, w powodzi trawiony tęsknotą,

Lecz patrzę bez zawiści, bez gniewu, gdy tłumy Zwracają się ku drugim, i sam pełen dumy Poklask do powszechnego przyłączam poklasku,

Gdy naród gotów uczcić imię pełne blasku,

Niechże dziś z dumą w sercu i z ducha weselem Napoleon przed wielkim ustąpi Kornelem!

Raz, pomne, rzekłem słowo, myśl nićm dotąd pieszczę: Gdyby dziś wielki Kornel na ziemi żył jeszcze, Mianowałbym go księciem! gieuiuszu siłą On był nim: kto zaprzeczy?... i nic nie przyćmiło Blasku jego purpury... ileż kroć poznałem W zastępie mych szermierzy kipiących zapałem Bohaterów stworzonych siłą wieszczej myśli!

„I któż tę cudotwórczą potęgę określi,

(Jo prostego rzecznika wzniosła tak wysoko,

Że zdoła się z Rzymiany mierzyć oko w oko?

Że, gdy księga mu stara skrę w piersi zapali,

Nagle wierszem dźwięcznym niby poszczęk stali Odtworzy zapał Cyda, dusze Pompejusza!

Szczęśliwi starożytni, gdy wielka i ch dusza W pierś poetów tchnie takie płomieniste żary! Szczęśliwy stokroć Cezar i Horacy stary,

Gdy ich wieszcz nieśmiertelny na czasy bez końca,

Ku czci potomnym wiekom, odzieje w blask słońca!

„Ach! mógłżebym się lękaćz niewagi czasowej,

Gdyby w obronie mojej stanął Kornel nowy!

Gdyby wolny od trwogi, od pochlebstw daleki,

Osądził mnie, jak tamten Augusta przed wieki!

Gdyby błysło w tym mroku, co serca rozdziela,

Słońce austerlickie pod piórem Kornela!

Precz, pycho, z serca mego! myśl sennie majaczy, Joannę bohaterską on uczciłby raczej!

Ona tam promienista!... w téj tryumfu chwili,

Przed wieszczem, widzę, czoło swe dziewiczo chyli, Słyszę ją, z marmurowej przemawia kolumny:

W górę serca, mój ludu! swym Kornelem dumny, Jego myślą natchniony, pierś napój do syta,

Niech siew jego cudowny w twéj duszy rozkwita! Kto zdoła pojąć wielkich, kto ich uczcić gotów,

Ten skrzydła do szerokich rozpostrze polotów; Temu pomrok zwątpienia źrenic nie zaślepi,

Kto ukochał Kornela, kraj ukocha lepiej.”

Droga do Damaszku

(ustęp z dramatu p. t. Apostoł).

Raz szedłem do Damaszku, do onego miasta,

Gdzie uczniów Chrystusowych liczba się rozrasta. Otrzymałem od żydów zlecenie i prawo,

Szczęśliwy, że mam służbę, wnet wypełnić krwawą, Idę... w miarę jak miasto do mnie się przybliża, Wymyślam srogie męki na wyznawców krzyża; Party siłą nieznaną, biegnę jak szalony,

Pod niebem ołowianćm, po ziemi spalonej.

Nagle burza nademną groźna się rozsroży,

Słyszę głos tajemniczy, zaprawdę głos boży.

Z błyskawicą i gromem przeszedł mi nad głową: „Czemu mnie prześladujesz, Sza wie”... ach!... to słowo Cud... cud żywy... upadam, biję w ziemię czołem, Odtąd jam Chrystusowym został apostołem. Niewiasty! niech dziś z wami ten cud się powtórzy, Bóg woła na was głosem piorunów i burzy,

Na kolana! słuchajcie, co mówi Pan z nieba! Niewiasty! wam szczególniej znać ten głos potrzeba, Wam, niestety, ofiarom gwałtów i przemocy!

Od dnia, kiedy w pomroku długiej wieków nocy Rzekł człowiek: „Ta kobieta własnością jest moją!” Od téj chwili przeklętej, ci nawet, co stoją Na świeczniku dziejowym, Izraela dzieci,

I Grecy i Rzymianie, wśród długich stuleci,

Miłość, dar boży, w hańbie starzali obrzydłej!

A kobieta, ów anioł z złamanemi skrzydły,

Od lat czterech tysięcy... wieczną niewolnicą!

Ojciec dowolnie młodą frymarczy dziewicą,

W domu nie władnie sobą; z rąk syna łub brata Obcy człowiek ją bierze, straszno nią pomiata,

Nie zna dla niéj na świecie kresu téj niedoli,

Chyba śmierć dobroczynna zwięzów ją wyzwoli!

Jedyną jéj osłodą, gdy kornie schylona Karmi swych przyszłych katów mlekiem swego łona. Lecz przyszedł Ten, co skruszył jéj więzy nareszcie I roztlił jasną gwiazdę nad czołem niewieście,

A z onéj niewolnicy, przemocą zgnębionej,

Uczynił wzór dobroci... cnoty nieskończonej!

By tém pewniéj na wieki skruszyć ludzką pychę,

Do męża, co ją deptał jak robactwo liche,

Rzekł: tam, gdzie z gwiazd utkana ku niebiosom droga. Króluje twoja Matka, obok twego Boga!

Chór myśliwców

(z d r a m a t. u S o p h o r a.)

PIERWSZY CHÓR.

Spiż — ognia syn dzielny Zawładnąć mu wszędzie, On z piersi émiertelnéj Skrę twórczą dobędzie! Kowane zeń pługi Nakarmią plemiona; Szablica krwi strugi Wytoczy z ich łona!

DRUGI CHÓR.

Wre coraz zuchwałej!

Kto wstrzymać go może? On lasy powali,

Opoki rozorze,

On złoto z ich wnętrzy Dobędzie przeczyste,

Na murach upiętrzy Wieżyce strzeliste!

PIERWSZY CHÓR.

Bez skrzydeł uleci W powietrzne lazury,

Nim piorun zaświeci,

Spiż wydrze go z chniury.

DRUGI CIIÓR,

Człek będzie zatratą Niesytej lwów tłuszczy,

Lwy z grzywą kudłatą Powali na puszczy.

PIERWSZY CHÓR.

Przygnie kolanem,

Poszarpie na ćwierci.

DRUGI CIIÓR.

Przy spiżu, człek panem Żywota i śmierci!

O ISA CHÓRY RAZEM.

Tygrysy, lamparty,

Z krwawemi pazury.

Lwów pomiot zażarty, Kudłacze i tury.

Ta chmura straszliwa,

Co w morzu się plemi,

Co skacze, co pływa,

Co pełza po ziemi,

Moc uzna człowieka,

Zatrata je czeka!

Dwie szablice

(ustęp ’i dramatu Uórka Rolandowa.)

Francya w owe czasy dwie miała szablice;

Tę dzierży dłoń monarchy — tarntę dłoń wasala, Oblały je łask bożych przeczyste krynice,

Jedna zwie się. Żojcza, druga Duraudala!

Roland ma Durandalę, Karloman porusza Swą przesławną Żojezą stare świata węgły,

W ich ostrzach tajemniczo drga żelazna dusza, Wyroki je snadź boże do swych celów sprzęgły.

Jasnoż obie w słońcu płoną,

’. Z trwogą na nie patrzy świat,

I proporce z gwiazd koroną Za obiema idą w ślad.

(Jdy rozpoczną krwawe żniwa,

Chmura sępów z gniazd się zrywa.

Sakson, Duńczyk, Maur wściekły Próżno sypią gradem strzał,

Krwi potoki z żył im ściekły, Sterczą kupy zżętych ciał.

Tnie Żojeza Longobardy, Durandala Maury tnie,

Kark poganin zgina hardy,

Każda mówi: „sławcież mnie!”

Obie idą przez świat wielki, Promieniste krzywd raścicielki! Kędy pomrok cień rozpostrze,

Walą, tuman cofną wstecz,

A nietknięte rdzą ich ostrze,

Jak nietknięty boży miecz!

Odmienne dziś ich losy, pierś nam pęka z żalu, Żojeza jeszcze cała po dniach walk i klęski,

A gdy poległ bohater — w polach Ronsewalu, Durandalę pohaniec wydarł nam zwycięski.

Gorzkie łzy leje naród, — czas ich nie osuszy, Słuszna żądza odwetu żarem serca pali.

Nim uderzy godzina, jednaką ma w duszy Miłość dla swéj Żojezy i dla Durandali!

KIK. Z JANA AICARD A. »)

Dziewczyna nad rzeczułką.

Szast, prast, bije o płótno kijanka z łoskotem,

A słoneczko po wodzie połyskuje złotem;

Szast... i bieluchna piana do góry wytryska, Grubym kłębem z płytkiego rzeczułki łożyska, Prast!... iskierek tysiące do wody upadło,

A woda tém weselsza, choć marszczy zwierciadło.

0 dzieweczki! gdy radość ogarnie was pusta,

Gdy śmiech na koralowe upadnie wam usta,

Wnet na krasnych jagodach dołeczki oznaczy,

1 z wodą wiatr kwietniowy nie czyni inaczéj.

To wzdyma ją do góry — to gdzieś w głębi schowa.

Jaka śliczna bielizna, doprawdy jak nowa.

Babka len przędła na nią... w takt jéj kołowrotka Przez dzień cały za zwrotką biegła nowa zwrotka. Biedna... dziś na cmentarzu!.. cichutko tam leży.

I znowu o białą chustę kijanka uderzy.

Siast, prast, miłoż mi będzie w sukieneczce świeżéj Pokazać się w kościele, czyściuchno i pięknie,

To nic trudno, gdy dziewczę pracy się nie zlęknie!

’) Jan Aioard, urodzony w Tulonie w r. IS^S. Wydał paro zbiorów poezyi uwieńczonych przez Akademio. Zamiłowany w ludowej poezyi, przejął się jeJ wdziękiem i prostotą.

Dobry, mówią, robotnik myśli o niedzieli!

Szast, prast! las już zielony, czeremcha się bieli, Guiazdeczko ulepiła nad oknem jaskółka,

Nad kwiecistą murawą pobrzękuje pszczółka.

Szast, prast! słowiczek leci — skrzydełka furkoczą, Siadł nad brzegiem rzeczułki, zaczerpnął ochoczo Drobnym dziobkiem dla piskląt kroplę żywéj wody, Patrzy, jak gdyby mówił: — już pora na gody!

Zbiegł kwiecień, dni wiosenne jako woda płyną- — Szast, prast, kolej na ciebie — nie czekaj, dziewczyno, Słowiczek wszystko widzi, wie, skąd wietrzyk wieje, Odgadł w twojćm serduszku trwogę i nadzieję,

Zna imię, co się słodko do twéj myśli czepi, Słowiczek ładnie śpiewa, kocha jeszcze lepiej.

Usiadł, a dzieweczka coś przemyśla smutno.

Szast, prast! znowu kijanką uderza o płótno,

Czemuż ucichł tak żywo słowiczek spłoszony?

Bo ktoś idzie ku rzeczce tam, od drugiej strony, Kto? przed okiem dziewczyny onże się wysliźnie? Szast, prast! znowu kijanka skacze po bieliżnie!

Auroloj.!.; F aucusku.

W. Z EDWARDA GRENIERA’).

Przyjaźń.

Znowu urok na ziemi, co w doli złowrogiej Dodaje sil,

Ostoję, gdzie pielgrzym, znużony śród drogi,

Otrząsa pył.

Znam źródło, gdzie wiecznie przybywa, jak czarem, Krynicznych wód.

Gdzie dusza, stargana boleścią i skwarem,

Pławi się w bród.

Znam balsam cudowny, co serce weseli,

Woń świeżą znam.

Ach! woni cudiiicjszéj nie czerpią anieli U niebios bram!

I cóż tak raduje me serce, boleści Osnute mgłą?

To urok niewinnej przyjaźni niowieśoiéj Czysty jak szkło.

’) Udwnrd Grwiinr, nr. w roku ISIS. Otrzymał kilkakrotnie wieńce w Akademii francuskiej, za zbiory rzewnych i pełnych wdzięku poezyj. Piękny poemat „Śmierć I.inkohia” zjednał mu najwyższą nagrodę konkur-Hową.

Padaj, śniegu!

Padaj, śniegu! leć do ziemi,

Z wiatrem lekko z niebios wiej Wełnistemi puchy twemi Ty mogiłę uściel jej.

Jak ty, czysta — jak ty biała

Śród mis przemkła — ietny cień, Jak ty we mgłę się rozwiała,

Ledwie jeden trwała dzień!

Ty i ona — tam w lazurze,

Wasz domowy macic próg,

Ciebie słońce wraca chmurze,

Nam ją śmiercią zabrał Bóg.

Padaj, śniegu, leć do ziemi

Z wiatrem lekko z niebios wiej, Wełnistemi puciiy twemi Ty mogiłę uściel jej!

Skarga.

Wietrzyk kocha się w kwiecie, kwiat patrzy z tęsknotą Na motyla, a motyl zakochali w lazurze,

Lazur goni w przestrzeni swoję gwiazdę złotą,

Gwiazda kocha się w morzu, co skały podnóże Bije bystrcmi prądy w szalonym zapale,

Choć wie, że o tę miłość skala nie dba wcale.

Taką życie, niestety, koleją się toczy, l czemuż ukochana sprzyjać mi nie może?

Czemu inna z miłością zwraca ku mnie oczy,

A ta, co jak poranne przyświeca mi zorze,

Ku innemu zasyła westchnienie z daleka?

Acz serce to niewdzięczne, ku inuéj ucieka!

jić’

t

Wietrze, gwiazdo, motylu i ty, biedny kwiecie, Gdy jednakićm się pasmem życie nasze plecie; Czas nam od sennych marzeń raz oderwać oko, Gońce nieskończoności! pasmem tajemniczem Złączmy nasze tęsknoty przed niebios obliczem, Szukajmy tara pociechy, znajdziem ją wysoko!

Bo siebie.

Zamknę serce w mój piersi, niby w skrzyni iwardój, Niech dawne jego czary niepamięć pochłonie.

Pod ciężkie jarzmo woli pochylę kark hardy,

Mój pług śmiało zapuszczę po prawdy zagonie.

Jak w’ szczelinach rumowisk dąb wschodzi zielono, Niech powinność w me serce swój korzeń zaszczepi, Strząsnę myśl bezczynności tumanem zaćmioną,

A wielką rozkosz pracy ocenię tém lepiej.

Na nowych prawach życia odrodzić się muszę,

W ogniu szlachetnych pragnień wskroś przepalić duszę Siać ziarno, niechaj drugim da poehop do czynu! Wznieś czoło! tohież płakać na własnym pogrzebie? Młodość przeszła, ty wykrzcsz nową iskrę z siebie,

Na znużoną skroń twoję potrzeba wawrzynu!

Tam daleko.

Tam daleko, u stóp wzgórza Kwitnie na uboczy,

Koło ścieżki — dzika róża,

Cudnież pieści oczy!

Powiedz, blada różo dzika,

Powiedz, wonny kwiecie, Czy przed ręką podróżnika Uchronisz się przecie?

Tam daleko nuci w lesie Ptaszek złotogłosy;

Dźwięk piosenki rosa niesie,

W górę pod nichiosy.

Ej, nie śpiewaj, ptaszku, dlużéj, Obejrzyj się przecie,

Czy gniazdeezka ci nie zburzy Jakie psotne dziecię.

Tam dzieweczka zdała świata Wzniosła modre oczy,

Utęsknioną myślą wzlata

W kraj dumaii uroczy.

Chwile ułud w lot przepłyną, Ach! powiedz mi przecie: Komu ręka twa, dziewczyno, Ślubny wianek splecie!

Tam daleko, w nocy cieniu,

Świeci gwiazdka mała.

Jakiż urok w jéj promieniu,

Jakim żarem pala!

Gdy jesienne wioną słoty Szeroko po świecie,

Czyż się przedrze promyk złoty Przez śnieżne zamiecie?

Gfłosy przyrody.

Wiecznie przyroda pogwarza do ludzi, Ze snu ich budzi.

Gwiazda, co sieje odblask promienisty, Mówi: „bądź czysty”.

Gdy zadmie wicher, wola krzak pól żywy:

„Bądź sprawiedliwy!”

Orzeł, gdy skrzydła rozpostrze nad chmurą,

Mówi: „leć górą!”

Gwarzy na łące pszczoła syta miodu:

„Pracuj od miodu.”

Mówią jesienią jabłonie, śliwy:

„Bądź szczodrobliwy!”

A szafir mówi: „nie gardź proszkiem marnym Jam, proszku, ziarnem!”

A kwiatek mówi: „patrz, ja woń z kielicha Rozsiewam z cicha!”

Rzeczułka mówi: „mych bystrych wód siła Skały rozbiła.“

Liść, strącon zimą, szeleści w dolinie:

„Śmierć was nie minie!”

Gwiazda, kwiat, pszczoła, wtórzą wiek za wiekiem: Bądź że człowiekiem!

ML Z DELFINY GIRARDIN »).

Do cichéj nocy.

Noc milcząca w czarne zwoje Upowija senny świat,

Z pierwszą gwiazdą serce moje Kwitnie niby nocny kwiat.

Nocy cicha! tylko tobie Ja otwieram serce w szerz,

O łzach moich, o żałobie,

Sama jedna tylko wiesz!

O! ty sama wiesz, co znaczy Śmiech przyrosły do mych warg, Co zagłusza jęk rozpaczy,

Tłumi wybuch gorzkich skarg.

Ty znasz piersi mojej rany,

Z tobą płakać, cierpieć lżéj, Wobec ciebie śmiech kłamany Nie wykrzywi twarzy méj.

’) Delfina Girardin nr. w r. liHM, zmarła w ISM. Galo pasmo jéj życia literackiego ubiegło wśród tryumfów’ i owaeyj. Jako młoda panienka, córka głośnej autorki, Zofii Gay, zbierała za dekłamacye swych utworów liczno oklaski po salonach. (Jłośniejszym jeszcze oklaskiem obsypywano w teatrach jéj dramata i ko-medye. Niektóro z nich dotąd ukazują się na afiszu. — Fołjetony jéj tygodniowe w dzienniku l^resse, ogłaszane pod pseudonimem Wiktora do Launay, pełne humorystycznej werwy, poruszały cały Paryż. W salonie jéj gromadziły się. najznakomitsze osobistości. Minio tych hołdów i wieńców, Delfina nie czulą się szczęśliwą, świadczą o tém smętne jéj pieśni.

Próżna pycha, szał światowy,

W twarde jarzmo wprzega nas, Ty mi rozkrusz te okowy,

Zrzuć mi z piersi ciężki głazl

Ach! dla myśli zrozpaczonej, Kiedy pociech zdroje schną, Jedną ulgą — twarde szpony Wpoić w żywe serca dno.

Twój czar w tęskne moje łono Tajemniczy spokój tchnie, Jakże cudnie gwiazdy płoną,

Na żałobnćm twojćm tle.

Już zbiegają z gniazd ptaszęta, Wiatr roztrąca nocy cień, Żegnaj, żegnaj, prawdo święta, Trzeba kłamać — ot już dzień!

WU. Z CATULLE MENDES «)-

Córka Domna

Po ziemi Dalmatów plądrują Mongoły,

Powietrze tchnie wonią żywicy i smoły,

Bo lasy jodłowe szeroko tani płoną,

I słońca nie dojrzeć za dymu zasłoną.

I płomień ogarną! przestrzenie tam całe,

Pochłonie winnice i zboża dojrzałe.

Tam starzec na zgliszczach domostwa bez dachu Przygarnia rój dziatek półrnartwych ze strachu,

I z cichą boleścią oblicza zdumiony Zgorzalą chudobę, winnice i plony.

Czerń mordów niesyta uderza jak wściekła,

Po ziemi dalmackiéj krew strugą pociekła.

Daremno się zrywa Dalmatów Doinn stary,

Drży starzec. — Och! czemuż tak postrach nim miota? Wszak dowlókł już kroki do kresu żywota,

Pogląda w grób śmiało, bo czémże mu życie?

Lecz przy nim jest dziewczę, kwiat cudny w rozkwicie, Któż słabą gałązkę otuli rr.miony,

Gdy padnie dąb w puszczy piorunem zwalony?

Drży starzec jak listek, mgłą zaszły mu oczy,

Wtém Mongoł brodaty ku niemu przyskoczy,

— „Jam han tu! zawoła — ja władam tą rzeszą, Liczniejsi mołojce w me śiady tu śpieszą,

Niż kłosy w tych polach, niż drzewa w twym Iesie Czy słyszysz, jak wicher okrzyki ich niesie?

Nie maloś ty skarbów nazgarniał w twe progi,

Już horda z twych progów unosi łup mnogi,

Tyś siedmiu miał synów, ich postać wspaniała,

Ja miałem psów siedmiu, te zżarły ich ciała,

I mnie téż w tym zamku dań podjąć bogatą,

Masz cudną dziewoję — mów, pyszny Diilmato, Gdzie ona?

— Och, nigdy!

— Han każe, no, zgoda!

— Litości!

— Idź po nią!

— Ach ona tak młoda! Padł starzec i siwą ku ziemi zgiął głowę

I oplótł miniony kolana hanowe I wokół raz po raz oczyma zatoczy.

Szlachetnyż tu mściciel nie przymknie z uboczy — Lecz dzielnych zabrakło, a podli się skryli, Dostawże mi, starcze, twą córkę w téj chwili,

ISo w gardziel niesforną tak szpony ci wpoję,

Że wykrzyk boleści przywoła dziewoję.

Drzwi izby się nagle rozwarły z hałasem,

I łuna czerwona zabłysła nad lasem I w progi komnaty wszedł rycerz nieznany —

W spuszczonej przyłbicy — w kolczudze drucianej, Na drzewcu topora swe dłonie wsparł obie.

„Jam mściciel twéj dziewki, ocalę ją tobie. Uśmiechnął się starzec — łzą błysło mu oko.

A Mongoł pochwycił szablicę szeroką,

Zgrzytnęły zrdzewione dwóch kolczug ogniwa, Miecz szczęknął o topór — wre bójka straszliwa,

I zwarli się obaj krzcpkienii ramiony.

Wtem jeden zakrzyknął — legi we krwi zbroczony, Na pierś mu han nogą nastąpił wnet hardą i utkwił miecz w gardle, i z gniewną pogardą Odtrącił precz szyszak, co cienił mu lica.

Cóż widzi, o nieba! Dalmacka dziewica!

Wzdłuż piersi jéj zbiega krew sznurem korali,

Łzą jasną niebiosom tajemnie się żali. —

— Ach, ojcze, wyszepnie, błogosław... jam przecie Z pazurów Mongoła wydarła twe dziecię!

Dziecko.

Noc to okropna, dmie wicher z łoskotem, Czarnemi kłęby bałwanią się chmury,

Grubo zwieszone pod nieba namiotem.

Tylko niekiedy w ciemności ponurej Grom po przestworzu roztętui szerokiem I błyskawica zamigocze z góry.

To step, on ludzkim nie przemierzon wzrokiem, Gdzie Biedo stare pokonał Giermany, leli sioła zalał krwi wrzącym potokiem.

Któż ci dwaj starce? włos wichrem rozwiany Biały jak mleko spada im z nad czoła,

Gdzie kroczą nocą wśród puszczy nieznanej?

Ciężko iść! — mówią — precz idźmy! pan woła.

Na grzbiecie Jana siła lat już cięży Młodszy miał imię Piotra Apostoła.

Obadwaj starce w kapłańskiej odzieży Pomiędzy I luny nieśli słowo boże,

Krzyż kładli w dłonie zbroczone w krwi świeżej.

Carogród, w błędów uwikłań bezdroże,

Wypędził Jana, Piotr z Komy szedł starej Gdzie gad zepsucia usłał czarne łoże.

Zdążają nocą przez puste obszary.

Już ślad ich drogi gdzieś przepadł bez wieści, Lecz śpieszą naprzód zapaśnicy wiary.

W długie ich szaty wiatr głucho szeleści,

Jeden drugiemu w pochodzie powiada Własne obawy, żale i boleści.

Piotr rzecze pierwszy: „Biada llomie, biada! Szalony zbytek stumanił jéj oczy,

Serca plugawi rozpusty szkarada.

Wielki i rnaly ku zgubie tam kroczy,

Piekło bezdennym pociąga odmętem,

Niechże raz kamień do dna się potoczy!”

„I temu miastu, rzecze.Jan ze wstrętem, Zgrzęznąć w otchłani, które mocarz wielki U wód Bosforu wzniósł ramieniem świętem.

„Już się w posadach wytrzęsły grodu belki,

Już tron olbrzymów zasiadły tam karły,

W sercach nie stało czystej krwi kropelki.

„Pod ich to płaszczem w umysły się wdarły Nestoryusza obłędy straszliwe,

Jedność kościoła na wieki rozdarły’.

„Wstrzymajże, Panie, zdroje łaski żywe,

Złość się rozmogła — zbrodnia kroczy śmiało, Dojrzał plou straszny, czas pokosić niwę.

„Ześlij Ty żeńca z prawicą wytrwałą,

Niech tnie. a rychlej pękną piekieł ściany Gdy snop nieczysty zapcha otchłań całą.

„Niechby ten mściciel twą wolą wybrany,

Co złość przydusi bezeceństw potokiem,

W zwaliskach świata przepadł zagrzebany!”

Amen! — Piotr rzecze — i wolnym szli krokiem Dwaj siwi starce — pełni bożój wiary,

Niesie ich burza po stepie szerokim.

I ujrzą nagle muru odłam stary,

Wiatr, tylko patrzeć, w gruzy go powali,

Już się z pogwizdem przedziera przez szpary.

Jan się odwrócił — postąpił krok daléj,

„Teu mur, Piotr rzecze, spadłby nam na głowę, Mamyż się na śmierć narażać zuchwali?

„Straszny uragan zniesie u net budowę,

Kto pod jéj tarczą chciałby przetrwać burzę, Znalazłby w gruzach ostoję grobowę.”

Prawda, Jan odrzekł. Obaj przez kałuże Coraz to ciężej brną stopy znojnemi.

Wtém głos się ozwał: „Nie powal się, murze!”

Głos to cudowny — z niebiosów czy z ziemi? Straszny, a pełen nieznanej słodyczy,

Bóg snąć czy anioł mówi dźwięki temi.

Poklękli kornie: sen-że to zwodniczy?

Cisną do piersi krzyż, i oto jeszcze

„Nie wal się, murze!” głos rzekł tajemniczy.

Do kości szpiku przejęły ich dreszcze,

Nie drgnął nmr stary, choć miota nim burza,

Choć nim potęgi wstrząsają złowieszcze.

W muru szczeliny Piotr oczy zanurza,

Wtém białe starca zjeżyły się włosy,

Patrzy, śpi dziecko u mtira podnóża!

Jenuiż to brzmiały tajemnicze glosy?

Z Janem Piotr czoło ku dziecku pochyla,

„Ktoś jest? — nad tobą czuwaj;; niebiosy!”

Ocknął się chłopiec. „Ktoś jest?.....„Jam Attyla!’’

Żona Araba.

Pasą się po dolinie hodowane trzody,

W skwar letni żona niosła ze zdroju dzban wody. Spoczęła w kraju Betel pod palmą zieloną I taki sen nawiedził jej myśl rozmarzoną:

Zdało się, jakby spała, wtém posłyszy kroki, l Ahod rzecze do niéj: żono, wstań bez zwłoki! Kupcom z Segor zeszłego sprzedałam ja lata Sto owiec, za część trzecią należy zaplata,

Ale przestrzeń to wielka i starość mnie nuży,

I któż mnie w téj dalekiej zastąpi podróży? Wiernego a sprawnego kędyż znajdę posła?

Chcę, byś trzydzieści syklów z Segor mi przyniosła.

I na skwar się nie żali, ni na drogę długą,

„Panie, rzecze, rozkazuj, — masz prawo nad sługą!

Gdy on rękę wyciągnął i wyrzekł: „Tam droga!” Wzięła płaszcz tkany z wełny i poszła nieboga.

Ziemia twarda, w kolczyste najeżona skały,

Z nóg krople krwi, z jéj oczu łez krople spadały! Lecz idzie w jasny dzionek, stąpa w nocnej ciszy, Nic oko jéj nie widzi, nic ueho nie słyszy.

Aż nagle głuchy okrzyk rozległ się w pomroku, Czuje rękę na ustach, — przyskoczy ktoś z boku, Płaszcz z jéj ramion przemocą zedrzeć się ośmieli, Uciekł, — nóż ostry tylko utkwił jéj w gardzieli.

Sen był straszny... niewiasta zbudziła się młoda, Patrzy... mąż stoi przed nią, słyszy głos Ahoda: „Kupcom z Segor zeszłego sprzedałem ja lata Sto owiec, — za część trzecią należy zapłata,

Ale przestrzeń to wielka i starość mnie nuży, l któż mnie w téj dalekiej zastąpi podróży? Sprawnego a wiernego potrzeba mi posła,

Chcę byś syklów trzydzieści z Segor mi przyniosła.

Pan rzekł; wypełnię rozkaz, niewiasta odpowie, Woła synów i kładzie starszemu na głowie Drżące dłonie, a usta małemu ua czoło,

Wdziała płaszcz tkany z wełny i poszła wesoło.

Will. Z EMILA GUIARD. »)

Liwingston.

Ty idziesz sam, w milczeniu idziesz, Liwingstonie,

Zapaśniku Chrystusa, nauki szermierzu!

Ty rozbijasz swój namiot na głuchém wybrzcrzu,

By odkryć tajemnice ukryte w puszcz łonie.

A gdy miłość w twój duszy nowe siły budzi,

Zatknąć drzewo żywota w puste serca ludzi.

Zapory nie przełamią hartu woli męskiej,

Nie ustraszą jéj trudy, nie złamią jéj klęski.

Twoim wrogiem śmiertelnym straszliwy żar słońca,

I piasek, co zaściela rozgorzałe stepy!

I orkan szalejący w przestrzeniach bez końca,

I człowiek od żywiołów stokroć bardziej ślepy!

Leez gdy szermierz w myśl bożą raz oręż dobędzie,

Choć ostre mu pociski dosięgną wgłąb ioiia,

Póki tchu, już mu w świętym nie ustać zapędzie,

Krew, eo wytryska z piersi, nie próżno stoczona!

Szczęście okupić tylko bólem a ofiarą!

I ży wot twój się stanie wielką niby czarą.

’) Umil (iuiard — urodzony w Paryżu w r. lSóy. Wystąpił: po raz pierwszy W r. lbTfi, z poematem na czfiścS Liwingstona, na temat podany do konkursu przez Akademię francuską. Prześcignął licznych współzawodników i otrzymał pierwszą nagrodę. Z równéin powodzeniem wystąpił w teatrze; wszystko mu rokowało najświetniejsza przyszłości, kiedy śmierć wytrąciła mu przedwcześnie pióro. Umarł W Cannes r. ib^i).

W niéj twe łzy i nadzieje Opatrzność pomieści, Nadziejo na dnie samem, z wierzchu łzy boleści.

Pełen Boga, ty zdążasz na kończyny świata,

Posiewać czyste ziarno tam w bezpłodnej roli,

Mniejsza, choć widmu śmierci nad tobą przelata,

Chcesz wyrwać do korzenia czarny chwast niewoli, Podnieść plemię w odwiecznym sterane barłogu,

Dzikie serca i myśli skierować ku Bogn!

Zrozumież twoje wiarę horda rozpasana,

Co nie czuła nad sobą nigdy ręki pana,

Co żjyo niepopaita bezpieczną praw tarczą!

A skoro Bóg prawdziwy nie pizcmówił do niéj,

Przed czczym nawet bałwanem głowy nie pokłoni,

Bo na pojęcie Bóstwa jéj myśli nie starczą!

I tak śpi pogrążona wśród nocy ponurej Nie szuka w niebie ulgi, gdy ją boleść gniecie.

Źrenic w ziemię utkwionydi nie wzniesie do góry,

Na pociechę! o lepszym nie zamarzy świecie.

Ach! okropneż to plemię owa czerń przebrzydła!

Bez rodziny, bez domu, bez pracy, bez części;

W jéj oczach własna dziatwa to gromada bydła!

Pierś jéj zezwierzęcona uie drgnie od boleści,

Gdy nędznikom, co w kramach czyhają zdradziecko,

Za palący ją trunek sprzedaje swe dziecko!

Biada! och! biada temu, kto, litością zdjęty,

Chciałby promyczek światła wznieść w tych serc odmęty, One, rozmiłowane tak w bagnisku swojcm;

Kto chce dźwignąć je z biota, iść musi przebojem.

Iluż to walk potrzeba, ile prac i trudu,

Aby nad poteraną głową tego ludu,

Gdy w samem dobrodziejstwie dopatruje zdrady, lioztlić potęgą ducha jeden promyk blady!

Twój dueli przecież nic, zlaman zapasy twardemi, Wiara twoja nie padła, lecz ramię omdlało.

Pośpieszaj, Liwingstonie, do ojczystej ziemi,

Idź, tchnieniem jéj żywotném skrzep zwątlone ciało, Skąp ducha w jéj krynicach! po takiej kąpieli Wystąpisz znów do czynu potężniej i śmielej!

Gdyby dotknęła ziemi Anteusza noga,

Bohater odrodzony pokonałby wroga.

Wszak matki pocałunek wnet uleczy dziecię!

O! jakież, za powrotem pod dach ojców święty, Kochająca ta matka stawia ci ponęty!

Niech drudzy pasma przygód ścigają po świecie;

Niech depczą stóp twych śladem owę puszczę skwarną, Ty zostań! wszak spełniłeś twą czarę ofiarną,

Korona twéj zasługi dość i tak bogata.

I pocóż ci taiu brodzić przez piaski jałowe?

Pod cień dębu wędrowiec znojną tuli głowę,

Ty, pod cieniem przeszłości, ukryj staro lata!

Oracz nad cichym pługiem gdy stąpa schylony,

Po za obręb zagonu nie sięgnie oczyma,

Dość, że jesień dojrzałe wydaje mu plony,

Dość mu, że ziemia matka na łunie go trzyma,

Wszystkie życia nadzieje posiał w żyznej roli,

Jego dni zwolna płyną, jak w rzeczułce woda,

Dla niego całym światem domowa zagroda.

Snuje ubogi wątek szczęśliwy z swéj doli!

Och! dalej, bliżéj Boga twoja myśl ulata,

Czujesz się jeszcze więźniem na przestworach świata! Żartki duch nieznanemi porywa cię tory,

Jak szamocze się w klatce jaskółka stęskniona,

Uderzasz dzielnćm skrzydłem w więzienne zapory,

Czego umysł zapragnie, wnet wola dokona!

Coraz nowy widnokrąg potrąca twe oczy,

Wspaniały cel przed tobą, jak cień, naprzód kroczy. Nieskończoność bez granic twéj duszy potrzebą,

Jéj ziemia nie wystarczy, ona sięga w niebo!

Twem godłem, gdy pragnienie żarem pierś twą pali, „Chrześcijaninie, patrz wyżej, uczony, idź daléj!” Rozrywać wiarę z wiedzą, to pycha szalona!

Kto z przyrody wydobył prawdy tajemnicze,

Ach! on raczéj z bożego zaczerpnął je łona,

Silny wiedzą, on w Stwórcy niech patrzy oblicze!,

Bóg pozwolił ci zhiegać dalekie te stropy,

Gdzie dotąd nie postały ślady ludzkiej stopy,

Z jego woli twe oko tajemnic docieka,

Zakrytych skrzydłem śmierci przed zmysłem człowieka!

Antologii Francuska. SG

Nic ciebie uie ustraszy, uic cię nie powstrzyma, Chciałbyś wedrzeć się jeszcze wgłąlt ciemnej pieczary, Wkroczyć nogą zwycięską w kryjówkę olbrzyma, Tam, skąd Nil, słoneezuemi ożywiony skwary, Szeroko mętne wody na pola roztacza,

I rozradza w sto kłosów posiewy oracza!

Lecz godzina twa bije, ty stopy znojnemi,

Jak Mojżesz obiecanéj uie dosięgniesz ziemi!

Tyś upadł, pot śmiertelny pociekł z twego czoła, Dzieło twe dokonane, pan cię wnet powoła.

Rozwieś swobodnie skrzydła, leć w nieznane światy! Lot duszy twój więzienne tamowały kraty,

Śmierć rozmyka naoścież tajemnicze wrota, Umierasz w’ pełni zasług i w pełni żywota,

Umierasz za naukę, umierasz za wiarę!

Niechajże pozazdroszczą twéj doli szczęśliwej Ci, co jeszcze po ziemi włóczą kości stare,

Umarli już za życia, gdyś ty w grobie żywy!

Ogarną ziemię wokół promienie twéj chwały,

Bo ludzkość z nieśmiertelnych twoich prac korzysta, Twym rodem niech się szczyci Anglia macierzysta, Twą śmiercią, Liwingstonie, wzbogacon świat cały!

MW. Z AUGUSTA BRIZEUK.

’Wspomnienie.

Jakże mi bingo, gdy zwrócę oczy W lat młodocianych obraz uroczy.

Raz w Wielki czwartek — pomnę, jak wezora, Byłem w klasztorze, w celi przeora.

Kiedy nieśmiało, z trwogą na czole,

Łza mi zalane wbicgn pacholę.

W licu mu żałość odbija szczera „Ratunku! — wola — matka umiera!”

Kapł m, miłością nawskroś przejęty,

Wziął chich żywota i niéj święty,

Poszedł: ja zn nim. Jakże radosny Promień podwójnej świecił mi wiosny!

Bo lat poranek złocił mi głowę,

I zorza siała blaski różowe,

Kwi. ty zasłały’ dolinę całą,

Ptastwo poranny hymn świergotało.

Rosa, strącona lekkim powiewem,

Płynęła z wyżyn zarosłych krzewem,

Czepiał się listków tuman mgły białej,

Pszczoły z kwietników słodki miód ssały.

’) August nrizmiK iimclcony w Loriont w r. tB’)'». Zmarł w r. ISSG. Znmi-lowany w lud iw.y lintfcnnów, czerpał w uii-j sili; i barwi; oryginalny.

Z utworów jeij-o poetycznych, najnolnicjsza jiowinść Marya zjednała mii wieniec akademicki. Zostawił wielo pieśni lirycznych i obrazków z życia ludu. Pisał także i w języku biofońskim.

W

I świeży urok rannej pogody Rozwijał z pączka kwiat myśli młodéj.

Otóż i chata... wchodzimy w progi,

Chora niewiasta w izbie ubogiej Nędznie usiane zalega loże.

Ksiądz u wezgłowia klęka w pokorze,

Słowem znojnego zasila ducha.

Chciwie słów bożych niewiasta słucha,

Przyjmuje olej i cLIeb żywota,

Kapłan niebieskie rozwarł jéj wrota.

— „Szczęśliwaś! — rzecze — w dzień ów niedzieli Grób twój odwalą boży anieli!”

I sam by oddał wszystko w téj dobie,

By mógł, jak ona, odpocząć w grobie.

W nowe myśl moja biegła przestworza!

Na ziemi kwiaty, na niebie zorza Karmiły duclfa, poiły zmysły W jeden je węzeł splatając ścisły.

Uniosłem w górę bezsilne dłonie,

Gdzie w ideału cudnej osłonie Lśniąca piękności jasnym urokiem Przyszłość przed senném zabłysła okiem,

Gdy iskrę w piersi zatlily nową:

Przyroda, wiara i święte słowo!

KM. Z BERTY GAILLERON. »)

(ze zbioru piiwrii niewidomej).

Do męża swego.

Ja cię widzieć nie mogę, jasny mój promyka,

Co budzisz uowe siły w mćin senni zakrzepłem,

I przyświecasz mi stale wśród cierpień bez łiku! Ja cię widzieć nie mogę, mój jasny promyku,

Lecz innie ożywiasz twćm ciepłem!

Ja nigdy nie zobaczę róż w pełnym rozkwicie,

Ale Bóg inne dary śle rai szczodrą dłonią.

On karmi ducha mego, roznieca w nim ognie,

Ja nigdy nie zobaczę róż w pełnym rozkwicie, Lecz żyję słodką ich wonią!

Nie mogę oka mego utopić w twćm oku,

Wszak bluźnierstwcm byłoby skarżyć się na męki, Gdy czar twego spojrzenia odczuwam w pomroku! Nie mogę oka mego utopić w twćru oku,

Starczy mi uścisk twéj reki!

Oczy moje zawarte wśród nocy bez końca Ja ciemności nie czuje, gdy pierś mi poruszy Roztlony ręką bożą płomienny żar słońca;

Oczy moje zawarte w ciemności bez końca,

Lecz miłość słońcem dla duszy!

“) Ninwidoma Bnrta Gailloron, córka znanego publicysty Oailono. Mafckfy jiy była Polka z Warszawy,

KWI. Z ADRYANA DERONCY. ^

Sfinks.

Był to Sfinks bardzo stary: z nieugiętą głową, Przetrwał żary słoneczne i chłostę wiekową Szalonych uraganów; trzymał pod pieczęcią Tajemnice Izydy, a zwalone głazy Stu grodów, przytłoczonych wieczną niepamięcią,

U stóp jego świcżemi zakwitły oazy.

Owóż raz, gdy wieczorem zgasło ledwie zorze,

Józef przywiódł Maryi — i Dzieciątko Boże;

U olbrzymich lap Slinska, aa płycie kamiennej Usiał on ciche gniazdko, śpią drogą znużeni,

Pustynia milczy: nagle z główki dziecka nenuéj,

W cieniu nocy, snop jasnych wytrysnął promieni.

I niebieskich zastępów rozległy się chóiy,

Jasnctni gwiazd oczyma poglądaja z góry,

Miryady aniołów na Dziecinkę małą;

A Sfinks podniósł ku gwiazdom źrenice złowieszcze: „Dlaczego — pyta — serce me z trwogi zadrżało?

Na widok tego Dziecka wskroś zhiegly mnie dreszcze!”

Footii. wziiil myśl z iirzcśliczni^u (.biazii Oliwieni Mwswma tkieesia do Egiptu. Widzimy tam Maryi; z Dzń c.iątki’ m I i o ż c’ i i i na lunie, uśpioną u łup ol-brzyniifffo Sfinksa. Promień, bijący od Dssiwięeiu, reinia na cały obraz blask dziwnie tajemniczy.

Glos tnu z niebios odpowie: „ Dzień światu błysł nowy, Wschodzi prawdy jutrzenka z ciemności wiekowej, lłjjdź dumny, że piastujesz główkę złotowłosą;

Posiewu nienawiści zbyt ziemia już syta,

Siew miłości po świecie te usta rozniosą,

Tyś żył wiecznie wśród nocy, czy widzisz? dzień świta! Wszystko, co z ziemi rodem, skona w swej godzinie, Tylko przez fale czasów, Duch Boży przepłynie On jeden nieskończony, On pokona wieki.”

Przed oczyma potw irn błysła tajemnica:

Uczuł, jak z pod kamiennej wytrysły powieki Dwie perły i na zimne stoczyły się lica!

KWII. Z KSAWEREGO MARMIER »).

Wieczny Tułacz

z powieści wschodniej.

Whrew niezbadanym prawom przyrody Chinar był wiecznie krzepki i młody.

Czas go nie zużył — śmierć go nie zmiecie, Niezmordowany chodzi po świeeie.

„Szedłem ja, mówi, wieczornym chłodem Szeroką drogą pod wielkim grodem;

Ku zachodowi słońce się kłoni,

Patrzę... rwie starzec owoc z jabłoni.

— „Ojcze, zapytam, gołąbku biały,

Kto pobudował ten gród wspaniały?

— „Hej, niepamiętne przetrwał on lata,

I przetrwa jeszcze do końca świata!”

Zbiegło lat pięćset, o świcie rano,

Szedłem tu znowu drogą mi znaną.

Widzę, na łące pasą się trzody,

Struże fujarkę pastuszek młody.

— „Chłopczo, zagadnę, tu na téj łące Wszak się piętrzyło domów tysiące.

Kędyż się podział ów gród bogaty?

— „Coby tu było, nie wiciu, przed laty —

’) Ksawory Marnior nr. w r. ISO!), w Pontnrlier pod cieniem gór Jura, trzydzieści lat życia spędził w podróżach. Zwiedził Knrope, Azję i afrykańskie wybrzeża Nilu. Z.szozególnéiii upodobaniem zatrzymywał się w północnych krajach, dotarł aż do Spitzborga. Opisy tych podróży obejmują, do stu tomów. Między (.cmi parę tomów zajmują I.isly z Kosy i, Kinlandyi i Polski, drukowane w roku lS-ltf. Długo przebywał Mannier w.skandynawskich krajach, badał pilnie miejscową etnografię i iiteraturę. W późniejszych latach zamieszkał stale w Paryżu, pisał liczne powieści i rozprawy. Powołany na członka akademii francuskiej, nie składał pióra do ostatniej chwili życia. Zmarł w roku ltR)!.

Odśpiewa chlopiéc — czas wszystko mieni, Ja tu nie pomnę nic, prócz zieleni!”

Zbiegło lat pięćset — czas bieży skoro — Szedłem znów tędy; patrzę,.. jezioro!

Woda na słońcu urocza świeci,

Rybak w głąb toni zapuszcza sieci;

— „Rybaku! pytam, ten obszar cały Dawnoż jeziora wódy zalały‘r”

A rybak na t’) potrząśnie głową:

„Ej, szkoda czasu na próżne słowo!

Odkąd świat światem, odkąd człek w pracy, Łowim tu ryby biedni rybacy!“

Zbiegło lat pięćset — śpieszę, tym torem, Patrzę, dolina zarosła borem.

Drę się gęstwiną, gdzie wzrok poniesie, Wtém głuchy łoskot posłyszę w lesio. Schylon ku ziemi, kmieć widzę stary,

Wali siekierą w dęlm konary Drugi, na ś iętéj spoczywa sośnie.

— „Dawnoż, oicowie, ten las tu rośnie?”

I widzę uśmiech na ustach kmieci.

— „Odkąd słoneczko na niebie świeci,

Jak ziemia ziemią, po wszystkie czasy.

Na téj dolinie bywały lasy!”

Zbiegło lat pięćset — idę w te strony.

Tu, gdzie szumiały dęby i klony,

Pyszne się gmachy bielą zdaleka,

Pod miastem wielka przepływa rzeka,

A w mieście gwarno, sznmno i ludno,

Przez wielkie tłumy przedrzeć się trudno. Tuż się to pasły na łąkach trzody?

Tuż przepływały jeziora wody?

Tuż niedźwiedź leśne zalegał knieje? Daremnie pytam’ ten się zaśmieje,

Ow, żart złośliwie rzuci mi w oczy,

Ha! pomyśl, iłem, tak świat się toczy!

Kiedy lat pięćset znów się przewinie,

Cóż tu zobaczę? proch i pustynię!

KKYIII, Z LEGOIWEGO

Cześć starości.

Pozostał-że na ziemi obcej a dalekiej Stary pomnik i kościół, coby przetrwał wieki?

Serce drga na wieść o nim, żar nam z lic wytryska; Biegniem ze czcią wiekowe powitać zwaliska!

Gdy stajem u tych zrębów’ z pochyloną głową,

Brak nam tchu, i na ustach zamiera nam słowo,

I łza cicha z pod powiek na gruzy się stoczy.

Tak widok onych zwalisk rzewny a uroczy!

Bo wszystko budzi smutek, co zmierza do końca,

Drzewo zżółkło jesionią, zachodni blask słońca,

Zburzone dzieło sztuki, zwalony zrąb gmachu,

Budzi w dnszy uczucie żalu i przestrachu;

A człowiek! ta wśród tylu najdroższa na ziemi Ruina, powalona rękoma bożerni,

Człowiek, on gruz, co cierpi i czuje się prochem,

Gdy pada, wzgardę budzi w waszérn sercu płochem. Wamże miotać pociski w to bezsilne łono?

W to czoło, ludzkiej myśli świątynio zburzoną?

Stójcie! urągać starcom niech się nikt nie waży!

Czas idzie... oni pomrą... wy będziecie starzy!

’) ljniest Lc^oim’ nr. w r. I KOT — autor wielu dramatów wiiT-^.c Mfka i Adryaiina lssmtrenr, pranl-slawinm’ liyljr w trutni’. warszawskim. ni; w iiirli rolo odgrywała stawna, ltislnri. Liczm: dzida proy.ą Lei.ioiu’„yo ją pnwie-ici, rostjirsiwj’ litiw.kii-, ziijniiijarr, życiorysy i I. il. ŃtarziM: krz^il lat blisko dzirwiriidziiwiiyiii, ji-sr dziś Nnstoiem akademii fruncu kiój, w niéj przez lat cztonlzinsrj. ijolml nic złoży I jiióra.

u, z tyci!

(i l ń w — olicjmu-lu, mimo zasiada

WIK. Z AUGUSTA DORCHAIN

Ku pamięci Aleksandra Dumasa.

Jak Artanian przed laty — wśród zgiełku i huku Postawił śmiało stopę na paryskim bruku:

Nie ma złota, lecą w piersi ma żelazną wolę.

Zorza przyszłych tryumfów błyska mu na czole,

By zwyciężyć, dość na to młodości i wiar)!

Walka wre, w dwóch obozach wieją dwa sztandary: Klasycyzm z romantyzmem bój szalony tuczy, Szermierze gradem obelg sypią sobie w oczy.

Ci starym rzymskim mieczem sieką w pierś i walą, Tamci błyskają w słnieu toledańską stalą,

Dla tych Kasyn wyrocznią, tamtym Szekspir wzorem, Ten ranny, tamten upadł powalon toporem!

Ku nowym ideałom szala się już waży,

IIugo czuwa z proporcem jak olbrzym na straży,

A przecież stoi baszta jeszcze nie zdobyta,

Klasycyzm rozpaczliwie jéj zrębów się chwyta;

Teatr ową strażnicą, wszak jeszcze w te progi Nie wcisnął się przebojem romantyzm złowrogi.

Wtem Dumas z młotem w ręku uderzy na działa, Wdziera się po szczcHnach, pierś mu drży, wzrok pala. Zdobył gmach, nowy sztandar na bramach już świeci. Tłum wola: j-Górą Dumas! górą Henryk Trzeci!”

Mistrz przebił pierwsze loty, stawił stopę męską,

Tam, gdzie róg IIernanrego zadzwoni zwycięsko!

’) August Dorr.liain, jcdon zn współpracowników i sekretarzy Alelóaudn,. tłunmsii, gorzcy wielbiciel mi irza, ib-iś za.-ln^.ony uuter.

On wiecznie złoty wątek snuje z duszy własnéj, Czasami dla Tytana sam Paryż zaciasny,

Woni żywicznych sosen pragnie pierś szeroka, Przestrzeni oceanów trzeba mu dla oka.

Rusza za Pireneje, czerpie nowe życie,

Na wierzchołku Synai, tonącym w błękicie.

Goni na Kaukazie ślad Prometeusza,

Pod hukiem dział we Włoszech urasta mu dusza.

A gdy nowemi czary napasł myśl i oczy,

Przepływa morskie prądy, przez wąwozy kroczy, Dumny z plonów zdobytych, do kraju powraca.

Ni godziny spoczynku..: eo dnia nowa praca,

On, niewolnikiem ludu: wciąż mu rozpowiada Czarodziejskie powieści, jak Szeherezada Sułtanowi swojemu, i piętrzą się księgi,

A trudy nie zużyły téj twórczej potęgi.

Zawsze uśmiech na ustach, wciąż pogodno czoło. Wiecznie swym czytelnikom powtarza wesoło: „Pięknem życic! przy pracy dni płyną w swobodzie.” Zawiść go nie dotyka, pocisk nie dobodzie!

Kto rękę doń wyciągnie, obsypie go złotem. Napotka li niewdzięczność? on nie myśli o tem.

Żar, co tli w zacnej piersi... czyż ugaszą ludzie? Mędrzec przeżył dni życia w dziecięcej ułudzie.

Ty nam zbolałą leczyłeś duszę Cudowną kroplą ożywczych wód,

Tyś poił serca zwiędłe w posusze, l pierś ogrzewał zakrzepłą w lód.

Dziś wiatr nam zgniły powiał nad głową,

Z ust nam odgania wesołą pieśń,

Ksiąg tyle mamy... każde ich słowo Rzuca na duszę zwątpienia. pleśń!

Mistrzu! tyś wolał, wyżej wznoś oko!

Drudzy nas pchają w brzydoty świat,

Ale nam w duszy utkwił głęboko Przez was zasiany czarowny kwiat!

My łakniem wiary, łakniem otuchy,

O ideałach my pragniem śnić!

Ty, wiedź nas, mistrzu, w téj nocy głuchej, Twém żywćrn słowem, ucz nas jak żyć!

Wróć nam na usta ów śmiech twój szczery, Co go nie zatarł szyderstwa jad,

Teatr nasz kona, — twe bohatery

Niech jeszcze tłumy porwą w swój ślad!

Niechże nas uczą, mężnie, bez trwogi Przez cierń żywota do celu iść,

Choćby dąl w oczy wicher złowrogi, Choćby wawrzynu nie błysł nam liść!

Tyś umiał serca natchnąć zapałem,

Uzbrój nam ramię na przyszły bój;

Wielki lud tęskni za ideałem,

Wszak głos go jeszcze porusza twój!

JOOC. Z MILLIENA »).

Jezioro

(sonet).

Jéj dusza, to jezioro — po tych wód krysztale Przedświt zaledwie barwą odbija.słoneczną, Ziemia-by zagrzebała tu swe łzy i żale,

Gdyby na ziemi boleść nie miała być wieczną!

Ta ptaszęta znalazły kryjówkę bezpieczną,

Kwilą ranną piosenkę, — tu lilja wspaniale Podnosi na łodydze swą koninę mleczną,

Błękitne niezabudki nie więdną tu wcale.

Krynico ty dziewicza! wszystko w łonie twojem Tchnie pogodą, miłością, modlitwą, spokojem-,

Z ziół nadbrzeżnych woń słodka wybiega do góry,

Ku twój fali przeczystej kto głowę nakłoni, Zobaczy tylko ua dnie wśród pieśni i woni Drżący słońca promyczek i nieba lazury!

“).Jan Millien urodzony w reku tBMtt — uwieńczony był kilkakrotnie prze?. akademie liane.nsli^ — ym pieśni Iiryrznn i poef.yezne obrazki, Muiace życiem wiej-fiki^nij które Koltie.szcziiyólniój npodolml. Umaił pure lat temu.

Stary oracz.

Znużone woły stąpają po parze,

Oracz ni letnim ogorzały skwarze,

Z pługiem i broną do chaty powraca,

Śpiewa piosenkę: skończona dziś praca!

Siwy jak gołąb, lecz z bary krzepkiemi Zim siedemdziesiąt stąpa już po ziemi,

W lcsie kij urżnął, co go w ręku trzyma, Wołki pod jego wyrosły oczyma.

Oraczu! phig twój na téj żyznej roli Zrósł się z twćrn życiem, z sercem zrósł powoli, Długiiż on długie przetrwał z tobą lata, Gwarzy do ciebie, niby brat do brata.

Twój stary ojciec, który śpi pod damą,

Jak ty dziś zorał skibę ziemi czarną.

Wraca, i staje w progu i słucha,

Płacz niemowlęcia dobiegi mu do ucha.

Tyś biedny kwilił na macierzy łonie,

Podjął cię ojciec w spracowanie dłonie,

Odtąd mu jasnym dni snują się wątkiem,

Dom ożywiła kołyska z dzieciątkiem!

Bawił się z tobą radosny, w dni święta,

(Idy siary kundel lizał twe nożęta,

A kiedy z pieluch Wyrosłeś pacholę,

Bieżysz za ojcem w poskokach na pole.

Czepiasz się pługa, ojciec patrzy w ciebie, Wołasz na skręcie kWoie wołki l^sebie, łlośniesz i z ojcem dzielisz trud na poły,

On zagon orze, ty poganiasz woły.

Smętna dzieweczka.

W ogródku tak jasno, tak cudnie Wśród listków poszmeru, łąk woni,

Kos gwiżdże piosenką w południe,

I czemuż to dziewczę Izy roni?

— Swobodne, dzieweczko, twe lata, Dlaczegóż ty plączesz? dlaczego?

Wianeczek ci miłość zaplata,

A łezki po licu twćm biega?

Do słońca się róża uśmiecha,

Ni chmurka błękitu nie idami.

— Ach! krótka im, krótka uciecha, Dziewczyna odpowie ze łzami!

Słoneczko pokryje wnet chmurka, Nad dobę nie potrwa kwiat dłużej,

A miłość lotniejsze ma piórka Od ptaka, słoneczka i róży!

MM. ZE ZBIORU PANI PRESSENSE »).

Poeci bez głosu.

Iluż wielkich poetów żyje między nami!

Pod ręką ich uie zadrży struna liry złota,

Zwróceni ku niebiosom, patrzą tam ze Izami,

By im raz anioł rozwarł promieniste wrota.

Znane im żywe prądy przeczystej krynicy,

Ale sztuka przed niemi oblicze swe chowa,

Drudzy czynią igraszkę z bożéj tajemnicy,

A oni myśli wątku nie zaplotą w słowa!

Drudzy umieją składać rymowane zgłoski,

Dzwoniące sennej ziemi bladym ideałem;

Dla tych, co zasłyszeli glos natchnienia boski,

Kochać, milczeć i cierpieć jest zadaniem calem!

— Mniejsza o to... ach! jeśli na dnie morskiej toni Leży bezcenna koncha w piasku zagrzebana,

Jeśli perła się wymknie z nurka skrzepłej dłoni, Przetoż ona mniej piękną przed obliczem Pana?

Nigdyż zwarte zapory waszych serc nie pękną?

Nie dojrzy-ż nikt, że w piersi tak szczelnie zamkniętej Wyście wiecznie karmili nieśmiertelne piękno?

Że w tym cichym przybytku gorzał ogień święty?

Złożone w duchu waszym cudotwórcze ziarno Nie wzrośnie na dolinie, innych sfer mu trzeba;

Czyż ziemskich mu ołtarzy pastwą być ofiarną?

Anieli je na skrzydłach poniosą do nieba!

“) Pani Pnssserisn — małżonku pastom paryskiego — Szwajcarka. urodzona w roku ISU? — autorka wielu dziol pedagogicznych.

Antologia francuska.

ST

JOOCII. Z LUDWIKI SIEFERD.

Bo j o cl ł y.

Tyś milsza mi, jodło, nad dęby i klony,

Z twćm czołem poważnóm, krzepkicmi ramiony! Skrzydlatych śpiewaków mijają cię roje,

Maj świeżą koroną nie zwieńczy ci głowy,

Nie zmiecie twéj krasy wiatr chłodny grudniowy,

Do ciebie się miękkie nie tulą powoje.

Gdzie rośnieaz, tam władnie mrok ciemny, szron wieczny,

I nigdy cię promień nie o rzał.słoneczny,

A jednak samotna panujesz nad borem,

Od miodu.spowita w wilgotne chmur kłęby,

Prześcigasz ty czołem stuletnie puszcz dęby,

Nim człowiek cię twardym powali toporem.

0 jodło! ja serca podobne znam tobie,

Co w ciszy samotnej, w sieroctwa żałobie,

Wytrwale się w modre wzbijaj:!. niebiosa,

Co w groźnej zamieci zdobędą bart nowy,

Choć niemi wciąż wicher pomiata grudniowy,

1 nigdy majowa nie krzepi ich rosa.

WKWl HENRI MARTIN.

Wercyngetoryks.

(Ustęp z dramatu).

Słynny historyk, zamiłowany w tradyeyach gałskich, pragnął upowszechnić jo bohaterskim ilrnmatom: osnuł go na ostatnich zapasach (iallów z Rzymem. Autor zestawia tu dwio ideo, wstrząsające światem zarówno dziś jak i dwadzieścia wieków temu. Tc dwie idee: władzy i indywidualizmu, uosabia w dwóch bohaterach; jednym z nich Juliusz Cezar — drugim Weieyngetoryks.

Przytaczamy tu ustęp z aktu iy. Gallowie pokonali Rzymian pod Gergowią. Zwycięski wódz Gallów staj o przed Cezarem, aby ułożyć, warunki przyszłej zgody. Cezar powyciąga gniew z udanym spokojem, przyjmuje tryumfatora, celem jego zyskaii na czacie. Wyprawił on Labienusa do Giermanów; jeśli barbarzyńcy przybiegną mu w pomoc, Uzym pomści hańbę, ujarzmi Galię i rozpostrze władzę nad światem.

Dwaj wodzowie stanęli wobec siebie.

Ciszak (do Wercywjetorykm). Mów pierwszy... ta chwila

Twój przewagi nademną daje ci to prawo.

Przychodzisz tu, młodzianie, uwieńczony sławą.

Jak dżwiguiesz los, co świetną drogę ci otwiera?

To szkopuł rosnącego w ch wale bohatera.

Mów!

WjmOYNGKTORYics. Cezarze! posłuchaj z ust mych słów pokoju.

Nie była na nie pora, póki w krwawym boju Parła Belga z Helwetą moc twa niezwałczona,

Póki kark wolny gięły celtyckie plemiona,

Ujarzmione twym mieczem! dziś mogę rzec słowo Bez poniżenia Gallów; Cezarze, tą mową Nie obrażę czci twojej! Z twych pęt rozwiązani My dziś wolni bez pana, nie twoi poddani!

Lecz tyś zawsze Cezarem, olbrzymie twe ramię,

Choć twardego mych ludów oporu nie złamie,

a?’

Nie mniejszy z twego czoła bije promień chwały,

Przed blaskiem twoich czynów świat korzy się trały; Przebiegłeś Alpy zimą przez śnieżne zakopy,

Przez przepaście nietknięte śladem ludzkiej stopy,

Tam orły z gór jak burza spadły w kraj szeroki Jeduym tchem wód szerokie przebrnąłeś potoki,

Nasze grody, skruszone twą krzepką prawicą,

Szły w gruzy... O! zaprawdę, wieki się poszczycą,

Że wydały Cezara!... lecz, wodzu, w téj dobie Lud, olbrzymi zapaśnik, wystąpił wbrew tobie,

Ikz tchu, bez sil; pogrążon już w pleśni grobowej,

On powstał i zwycię.-ko rozkuł swe okowy.

I z iskry, co przetrwała w głębi jego ducha,

Płomień życia i chwały silnie dziś wybucha,

To, o co się. druidów zabiegi skruszyły,

Wykonał Cezar mieczem, on wskrzesił w nim siły!

Lud sprzężon świętym węzłem dziś w swobody imię, Jednego zapaśnika widzi tylko w Rzymie!

By z kraju nienawistne wypłoszył Rzymiany,

Z płomieniem puszcza grody i kłosiste łany.

Łącząc z męstwem przezorność, umieją dziś Gale Krok za krokiem do celu podążać wytrwale;

Pod jarzmo wodza sami poddają dziś głowy,

By wieczną kupić wolność, za przymus chwilowy!

Tak, Gallowie dziś wielcy, przyznaj sam, Cezarze!

CEZAK. Nie!... jeden Gall jest wielskim, na całym obszarze Téj ziemi; jam cię sądzi! zbyt pysznym, twe słowa Dowodzą, żeś zbyt skromny!... z tobą siła nowa Wstąpiła w lud twój, stopą zwycięzcy zdeptany,

Niszczysz jeduym zamachem rozległe me plony,

Twe ramię niedobitków w dzielny zastęp sprzęga,

Groźna pod tchnieniem twojćm powstaje potęga,

Ty sam przeznaczeń Gallów trzymasz w ręku szalę. WKUCYNGKTORYKS. Nie!... przezemnie to raczej wszystko tworzą Gak CKZAił. Orla twoja źrenica nie olśniona chwałą;

Zabezpieczyć fortunę zręcznie ci przystało!

Niejeden w pierwszym boju wódz przemógł nad Rzymem,, Lecz każdy legł w ostatnim zapasie z olbrzymem.

I Annibal nad Tybrem już rozbił obozy,

Na widok jego słoniów Rzym wstrząsl się od grozy,

Lecz wnet zmienna fortuny zważyła się szala,

Trucizna ocaliła wolność Annibala,

Jugurta był téż wielkim, długo losu dary Sprzyjały mu, aż w końcu...

WeiiOyngetoryks. W głąb czarnej pieczary

Rzym pogrążył go żywcem....

Cezar. O.strzeżon ich klęską,

Umiej w porę powstrzymać prawicę zwycięską.

Choć mnie zwalczysz, wnet.siły nadciągną tu nowe, Drogą, com ją wydeptał przez Alpy lodowe.

Wkrcy.ngetokyks. By nas przemódz dziś Rzymu już siły nie starczą, Wiisz o tem, kiedy obcą zasłaniasz się tarczą,

Gdy na kark nam giermańskie sprowadzasz zagony!

CiozAH (pjwo), Wszak do tego mnie zmusił twój opór szalony!

WilKCYMiKTORYKS. W’es z sam, że odtrącając Galie od przymierza, W niebezpieczne Rzym ręce swe losy powierza,

Bądź ostrożny, Cezarze!... wybór to złowrogi!

Zaparte przez Maryusza otwierasz znów drogi,

Te drogi na Rzym wiodą, a ręka twa burzy Niebacznie święte szczątki odwiecznych przedmurzy; Dawnoż Cymbr z Teutonem wskazał wobec świata,

Ze Rzym, co dziś brzemieniem narody przygniata,

Może z rąk puścić berło ciążące ludzkości!

Cezau. Cymbrów, Teutonów zbielały już kości,

Ich proch nasze winnice pół wieku zawala.

’Wrkcynoetouykr. Długo jednak wątpliwą chyliła się szala, Niezawsze Maryuszc ma Rzym lub Cezary!

Cezar. Tak daleko ja państwa rozpostrę obszary,

Ze nigdy barbarzyniec tych Alp nie posiedzie.

’WKuCYNGKTORYKS, I ja rzeknę: Cezarze! wstrzymaj się w zapędzie, Jeszcze pora!... trwałemi złączmy się ogniwy,

Na głos mój, Galie z ręki miecz wypuszczą mściwy, Naszych grodów w zwaliskach, naszych siół w perzynie Przcpomnim ci, Cezarze, i téj krwi, co płynie...

Wśród krajów naszych Alpy wznorsą białe szczyty,

Snadź bogowie dźwignęli te olbrzymie płyty,

By pod tarczą ich kwitła nasza ziemia święta;

Na ogniwa przyjaźń przekuj twarde pęta,

Co krępują kark wo nych. Różni obyczajem,

Różni duchem i mową, lecz zbratani wzajem Węzłem odwiecznych podań i węzłem krwi blizkiéj, Wyniańczcni pospołu wśród jednej kołyski,

Złączmy się w jednym celu, — przy wspólnej pomocy, Idźmy od Alp, od Rzymu, ku krańcom północy,

Z tych stropów barbarzyński powiew na świat zionie, Obie nasze ojczyzny powódź ta pochłonie,

Gdy w działaniach, bratniemi rozdzieleni spory,

Wylewom dzicz północnych uie stawim zapory.

To dzieło godne ciebie! Tak, wielki Cezarze!

Ja, wierny syrzyinierzeniec pójdę z tobą w parze,

Będę żołnierzem twoim... północ nas przygniata,

Zostaw Gallów wolnemi, a bądź zbawcą świata!

CEZAR. Utniesz dzielnie szermierzyć i mieczem i słowy,

Twórczy duch cię prowadzi w tór przyszłości nowéj.

Lecz to próżne marzenia!... poszepty zuchwałe,

Na pewi iejszéj podstawie zbuduj przyszłą chwałę! Posłuchaj mnie, Celtilu, śmiertelny rak toczy Serce ojczyzny twojej!... zwróć nań pilnie oczy Ten rak nie mojem dziełem, nie zleczyć go tobie!

Kraj przez ciebie dźwigniony musi legnąć w grobie.

Tyś spoił serca Gallów dzielnemi ogniwy,

Lecz cóż będzie po tobie? co mówię... tyś żywy Ujrzysz gmach ton zlepiony twą prawicą młodą, Podkopany zepsuciem, zburzony niezgodą Żywotność barbarzyńska już wysycha do dna W sercu twych starych Gallów, pierś ich krwi nie głodna, A jednak promień światła nie wyzwał w zapasy Pomroku, co przytłacza wasze ciemne lasy,

Dobroczynny wpływ nauk jeszcze wam nieznany,

To powolne, to groźne do zbytku twe klany,

Zniszczą w samym zawiązku dzieło rozpoczęte,..

Ojczyzna twoja kona.,.

WKUCYNGHTOllYKS. Wąż, godlojéj święte,

On co rok z twardej skóry w nową się odradza!

CKZAK. Człowiek nie ma téj siły...

WEKCYNGETOliYKS. Próżno lizym sprowadza

Hordy dzikich Giermanów, próżno w pierś nam godzi, Gallja wszystko przetrwa!...

CEZAR. Ona się odrodzi,

Lecz wprzód skonać powinna... Tak, Rzym ją pochłonie, Rzym, który sto narodów piastuje w swćm łonie;

Wam pierwsze po Latynach miejsce w uim należy, Wszystko wszystkim otworzym! — u Tybru wybrzeży Wnet zasiądą do rady w senatorskiej todze,

Z puszczonym na wiatr włosem dzielni Gallów wodze,

Aż zadrgnie stare Forum.. O! wielka ta chwila!...

Nie dawno ja tron Gallów miałem dla Celtila,

Lecz wspanialszy dziś zaszczyt za berło mu stanie, Obywatelem Rzymu bądź, zacny młodzianie!

Niech Gall zamrze dziś w tobie, a świat ci otworzę, Będziesz synem Cezara... i... następcą może. WERCYNGETORYKS. My przedzierzgnąć się w Rzymian!...

(iwskazuje te niebo). Tam ojcowie starzy Odtrąciliby synów!

CEZAR. Cóż się tobie marzy?

Panuj ze mną na ziemi, niech ojce śpią w grobie! WERCYNGETORYKS. Ja mówię o wolności, Cezarze, gdy tobie W myśli tylko zdobycze, i na ludy pęta!

Sprzymierzmy się jak równi, lub walka zawzięta,

Walka na śmierć!...

CEZAR (z gniewem). Celtilu! (spokojniej).

Przez Alp lodowiska Mamże wieść nie kohorty? Odkąd świt połyska Nad Rzymem — gdy Romulus w grubym wieków mroku Mienił Rzym swćm imieniem, Rzym nie cofnął kroku!

To szaleństwo!... (wchodzi goniec).

GONIEC. Cezarze!

CiiZAR. Któż śmie?... widzę gońca!

goniec (podając list). Jam od Laltiemisa!

Cezar (żywo), Daj! (czyta).

„O zmroku słońca Nadciągną tu Giermanów niezliczone chmary,

Jutro je pod Cezara przywiodę sztandary.” (na stronie). Iia! jeszcze gwiazda moja nie straciła błysku,

Poruszyłem ohydne te męty w bagnisku,

Niech po mnie ślepe losy wydźwiguą Rzym z toni,

Dziś Cezar losy świata trzyma jeszcze w dłoni! WKKCYNftiiTORYKS. I któż z nas dwóch w dziedziny obłędu złowieszcze Zapuszcza się marzeniem? Cezarze! czas jeszcze,

Chceszli zrzec się podboju w imię świętej sprawy?

CEZAR. Chceszli pod cieniem Rzymu dokupić się sławy?

Lub w zwaliskach ojczyzny zagrzebać twe imię?

Bądź co bądź, rządy świata zostauą przy Rzymie! WERCYNGETORYKS. Nie Rzymowi ty służysz!.. Och! cel twój mi znany, Gallów naprzód, Rzym potem chcesz okuć w kajdany. CEZAR. Te słowa znać posłyszał Celtil z ust Katona,

Tak jest, Rzym świat ogarnie w olbrzymie ramiona, Mocarz z poręki bogów nowy tor mu wskaże,

Jam ramieniem Jowisza!...

WERCYNGETORYKS. Tobież to, Cezarze,

Wspominać bogi lizyruu? traf ślepy twym bogiem! Natchnione syny Gallów niech w marzeniu blogiem Widzą niebo, dla ciebie czyż ziemia nie starczy?

CEZAR. Dumaj więc o twych bogach pod cieniem ich tarczy, Zbiegaj duchem odwieczne praojców mogiły,

W polotach w nieskończoność trwoń młodzieńcze siły,

Jam do ziemi téj przykuł pewniejsze nadzieje,

Redę ją miał..

WKRCYNGetORYKS. Czczą marę, którą wiatr rozwieje,

Potém nic... garść popiołu — dźwięk sławy przebrzmiałej, Ot.. wszystko...

CEZAR. Jeśli jutro w proch zmienię się cały,

Ten proch jeszcze przez wieki zapanuje światu!

Na gmach, zlcpion mą ręką, promień majestatu.Spłynie z czoła mojego, i czas go nie schłonie,

Zostawiam imię światu, a na wieków łonie Przed blaskiem jego ludzkość upadnie olśniona,

I to imię plemionom przekażą plemiona!

Tak, w miejsce twoich bogów ja sam będę bogiem!

WERCYNTGETORYKR. Bóg złego, bóg nicestwa, obrzucon barłogiem, Gdy padnie, klątwą ludów obeiążon do syta,

(Jdy zacięży ludzkości... takiego zaszczytu Doczekać takim bogom!.,. miecz w dłoni méj czysty; Choć mnie przywalą gruzy mej ziemi ojczystej,

Moje imię zasłynie w przyszłości dalekiej Z miłością ludu wiekom przekażą je wieki!

CEZaB. Lud! tłuszcza to bezmyślna! Wszak na Grach ów głowy Spadło jego przekleństwo; lud, bluźnić gotowy Tym, którzy go miłują, czcić ty oh, co zuchwale Depczą po jego karku! — jutro twoi Gale Przepowną cię, żeś istniał, gotowi bez sromu Wznieść mi ołtarz na zgliszczach twego niegdyś domu, Kędy grzmotem oklasków witano cię wczora!

Przyszłość do mnie należy...

WEUCYNGETORYICS. Tak, przyszłość upiora,

Któremu tron grobowe robactwo roztoczy.

CEZAR. Ziemia moją!...

WERCYNGKTORYKS. Niech ziemia spadnie ci na oczy,

Dla mnie światy bez granic i wieki bez końca,

Gdzie prawda nieśmiertelnym świeci blaskiem słońca, Zatrą wieki na ziemi twéj przemocy ślady,

Tę ziemię, którą wolne dzierżyły naddziady,

Wywalczą syny mieczem, oni w późne czasy Z twym rodem hędą staczać olbrzymie zapasy,

Aż synów prochu zwalczy nieśmiertelnych plemię.

CEZAR. Synom ziemi przystało odziedziczyć ziemię. Weucyngetoryicr. Zwycięstwo temu czoło promieniem otoczy,

Kto z uśmiechem na ustach spojrzy śmierci w oczy. CRZAlt. Kto chce żyć i zwyciężyć, temu losy starczą. Wkroynoetokykk. Niech żelazo rozstrzygnie...

Cezar. Pod fortuny tarczą

Jam pewny!...

WERCYNGETORYKK Bóg naddziadów drogę mi ukaże!

(.zwracając się do wodzów galskich).

Do klanów! — niech grzmią haslal... czekam cię, Cezarze. Ckzak. Pomnij losy Jugurty, o Gallu zuchwały. Wercyngetoryks. Pomne, jak orły rzymskie przedemną pierzchały!

Z POEZYI prowansalskiéj.

I. Z JASMIN A ’).

Moje wspomnienia (fragment).

Skoro przyrzekłem, niechże się stanie, Gdziem się urodził, opowiem, panie,

Wiek już zgrzybiały schodził ze świata, Miał on przed sobą tylko dwa lata,

Kiedy w zakątku uliczki starej,

W domu, gdzie szczurów lęgły się chmary,

W nędznej komorze, nagiej i pustéj,

(Było to w czwartek, w same zapusty),

Z ojca garbuska, z matki kaleki,

Dziecię rozwarło na świat powieki,

Jaoi był tém dzieckiem... ja... miły Boże!

’) Jakób Jaśmin, urodzony w mieścio Agen w pobliżu Pirenejów roku ITSS. Perukarz z proiesyi, obdarzony darom poetycznym,.śpiowat on po gnskońsku, w jednym z tych narzeczy, na jakie rozpadł się język (PUc, panujący w całuj południowej Francyi od Alp do Pirenejów. Ten język, tak wytworny w pieśni Trubadurów średniowiecznych, poszodl następnie w poniewierko, przygłuszył go język rfOi’, naprzód wyrobiony w pieśni Truwerów północnych, a następnie pracą wieków doprowadzony do toriuy wytwornej.

Pieśni i poetyczno obrazki gaskońskiego śpiewaka stały się niespodzianką dla Fiancyi, przedmiotem podziwu dla filologów — przed laty pięćdziesięciu Paryż zapragnął poznać poetę. Za przybyciem do stolicy — perukarz z Agen zbierał oklaski i wieńce, tak w kołach literackich, jak i w arystokratycznych salonach. Akademia przyznała mu wielką nagrodę Monthion. Słynny lilolog yillemain wręczył mu złoty medal, wyrzekł zaszczytne słowo: najwyższą cechą tego oryginalnogo talentu jest nieskażona czystość: Bóg, rodzinna ziemia, dom, wierna i uczciwa miłość, szlachetna przyjaźń, litość dla sieroctwa i wszelkiej nędzy ludzkiej, oto pobudki ślicznych utworów gaskońskiego poety.

Jaśmin umarł w Agen, w roku ISGI. Rodzinne miasto uczciło go pomnikiem

Gdy się królewicz rodzi bogaty Na powitanie grzmią mu armaty,

Ą ja syn krawca, marne niebożę,

Świat mnie z milczącą wita pogardą,

I nikt nie uczci nawet petardą.

Acz nie grzmią trąby, nie biją działa,

W ciasnej izdebce, wśród ciszy głuchej, Rośnie w kolebce dziecinka mała,

Wkoło spowita w grube pieluchy, Pościółka cała w łaty i łatki,

Ptasiemi pióry napeliana lekko.

Biedne chlopiątko, ale pierś matki Zdrowe na pokarm daje mu mleko,

I pieśń matczyna niańczy je przecie,

Więc jak królewskie wyrasta dziecię.

Długo tak było, aż naostatek,

Siedem okrągłych zbiegło mi latek,

Wy, rozmiękczone zbytkiem pieszczochy, Ogrzane sztueznćm ciepłem ogniska,

Lada pustota, lada skok płochy,

Krople wam potu z czoła wyciska, Nędzne cherlaki, a nam tak zdrowo, Biegać po dworze w zamieć zimową, Bośmy półnadzy, nie marzuiem wcale,

Ale na letnim nie schniem upale,

Gdy jak cyganki od słońca czarni,

Po łąk zielonej harcujem darni.

Tak mi dzień za dniem wcsoło--spływa,

A gdy zadzwoni kłosista niwa,

Gdy świętojańska zorza zaświeci,

Żwawo na ostrów popędzim, dzieci, Dalejże w plusach wśród wrzawy pustej, Zbierać gałązki, wióry i chrósty,

Na cześć świętemu, niechajże nocą Slupem ogniska wrząd zamigocą.

Choć mgła jesienna niebo przysłania, Zawsze pogodnie w niéj duszy młodéj, Kiedy nadeszły dni winobrania,

Rączo dojrzałe zrywam jagody

Niech sobie zima pola ubieli,

Niech opustoszy z liści winnicę,

Niema zabawy nad wieczornicę,

Prządki zasiadły wkrąg do kądzieli,

U każdej w ręku warczy wrzeciono,

Smolne łuczywa na ogniu plouą,

My ua ławeczce za pice ukryci,

Z motka na kłębek zwijamy nici,

Kiedy ciekawie nadstawia ucha;

W izbie cichutko, wtém głos podniesie Stara babinka, zgarbiona, sucha,

Prawi nam duby o zbójcach w lesie,

O czarownicy, której moc taka,

Że człeka zmieni wnet w wilkołaka,

0 bladych wiedźmach, jak w pomrok czarny, Chyłkiem wyłażą z ziemi cmentarnej; Strwożony, nieraz tchu nie pochwycę,

A kiedy zegar północ uderzy,

Gdy naszę ciemną zbiegam ulicę,

Niby ćma duchów tuż za mną bieży, Wiedźmy chichoczą, wilkołak wyje,

A ja uciekam na łeb na szyję,

Ale niech rankiem pierzchnie mrok szary, Słonko rozpędza grobowe mary,

1 znów wieczorem siadam na ławie, Wytrzeszczani oczy, słucham ciekawie,

Długo tak bylo, aż złoty wątek Przerwał się nagle, nie dla mnie gody!

Lat mi dobiegał pierwszy dziesiątek, Pląsałem z dziatwą pełen.swobody,

Bawim się w wojnę, harcujem żwawo,

Bijemy w bębny, dzwonim w szabelki,

Aż tu w ulicy tłum jakiś wielki.

Jednym poskokiem zwrócę na prawo.

Co widzę?.. starca duaj ludzie niosą;

Siedzi na krześle, jak gołąb siwy,

Mój-że to dziadek?.. drży... ledwie żywy,

Pot mu na czoło wypłynął rosą,

Przy starcu idzie ojciec i matka,

Krewnych i druhów cała gromadka,

Łzy mi strumieniem z ócz się puściły,

— „Tyżeé to — wołam — dziaduniu miły!”

Biegnę, do piersi głowę przytulę,

On cicho westchnął, objął ranie czule,

A gdy go smutny ściskam i pieszczę, Łza mu z powieki spadła gorąca;

— Nigdym łez jego nie widział jeszcze,

I podniósł rękę... tak była drżąca,

Jak liść osiny...

— „Być-że to może?

Ty nas opuszczasz, dziaduniu drogi? Tobie się nasze sprzykrzyły progi?”

— „W szpitalu, rzecze, usłane łoże,

Mnie tam ostatniej czekać godziny,

Nie płacz mi, dziecię — trudnaż bo rada, Od niepamięci, z dziada, pradziada,

Tam umierają wszystkie Jaśminy.”

Umilkł i zamknął błękitne oczy, l cień mu jakiś czoło pomroczy. Poszliśmy za nim do wrót szpitalu,

Serce mi w kęsy rwało się z żalu.

I po raz pierwszy, wtedy... ach wtedy, Okropność naszéj poznałem biedy.

Papilota.

Kładę podpis na’papierze,

Przy podpisie kładę złoto,

Mam posiadłość.. rad z niéj szczerze, Zwę ją moją Papilotą.

Długiem o niéj marzył lata,

Dziś spełnione me nadzieje,

Jam szczęśliwy jak pan świata,

Niech się ze mnie, kto chce, śmieje.

Toż dziedziny nie znam takiej, Istne cudo, żywy raj.

W dziesięć rzędów winne krzaki, Dziesięć wiśni, to mi gaj. Gdzie rzuć okiem, wszystko moje, Te dwa wiązy, te orzechy, Te kryniczne oba zdroje,

Ileż dla mnie dziś uciechyl Moje obie te brzoskwinie,

I tych kwiatów słodka woń,

Zmień się, muzo, w gospodynię,

A ja pędzel ujmę wdloń.

Żywe cuda nim odtworzę,

Macierzystej mojéj ziemi,

Którą piękne sionko boże

Promykami złoci swemi,

Pierś jéj żyzną tylko wzrusz,

A plon złoty rośnie już.

Tam na północy piętrzą się wysoko Mury zamczysków i kościołów strzały,

Praca człowieka, — gdzie poniesiesz oko,

Tam wycisnęła swój ślad wiecznotrwały. Ale przyjdź latem na brzegi Garony,

A wzrok tu bożą napieścisz robotą,

Łąki, odziane w aksamit zielony,

Nafpolach szczere połyskuje złoto, Rzeźwiąey wietrzyk od gór nam powiewa,

Tu kwiat uroczy pod stopy nam rośnie, Wieś pod Paryżem ma kwiaty i drzewa,

Lecz się do ciebie uśmiecha żałośnie,

Ta wielka pani z przymgloną powieką.

Pod niebem naszém inaczej drga życie, Tysiące domków bieleje nad rzeką,

Tysiące ptasząt pokwila o świcie,

Z uroczą pieśnią słowików tysiąca,

Głos stu pastuszków pomyka w obszary,

I chór wesoło powietrze roztrąca,

Bo głosi miłość i słodkie jéj czary,

Wasza opera znikłaby zdumiona,

Gdy pod dotknięciem złotego przedświtu, Żałobna nocy rozpęknie zasłona,

I błyśnie słońce na łonie błękitu,

Gdy harmonijnie przed Pana obliczem

Dwa chóry pieśni w chór spłyną jedyny,

Z hymnem skowronków, z kwileniem slowiczem, Dźwięki fujarek pastuszków z doliny.

Antologia Frtacmkn.

Płynie w górę hymn wesoły,

Uśmiechnęły się anioły,

Ziemia niebu śle w pokłonie,

Z rosą czyste kwiatu wonie.

Coraz głośniej koncert brzmi,

A ja ch wy I ani pełną duszą, Pieśń słowiczą, pieśń pastuszą, W niéj winnicy słodkoż mi!

Syn wyrobnika.

Co dnia blednieje słoneczko złote,

Na puste pola mrok pada głuchy,

Jaskółka rychłą przeczuwa słotę,

Zbiega do cieplic pełna otuchy,

Wicher żałośnie potrąca lasem,

Z wierzchołka dębów strząsa liéé szary,

I czarno sterczą nagie konary,

Bo Wszystkich Świętych dzień już zapasem.

Późno pod wieczór z murów miasteczka, Gdy blado miesiąc na niebie świeci, Wybiegło dwoje ubogich dzieci,

Żałosny chłopiec, łzawa dziewuszka.

Płaczą oboje w bólu i trwodze,

Serca ich ciężkie przygniotło brzemię,

Gdzie boża męka stoi przy drodze,

Oboje kornie padli na ziemię.

I milczą długo i blade lica Oblał im drżący promień księżyca,

I u stóp krzyża uderzą czołem,

W niebo utkwili wzrok pełen wiary, l pieśń pobożna z serc obu społem,

Leci na skrzydłach w jasne obszary.

„Boga Rodzico, Panienko boża,

Ześlij anioła z nichiosów bram,

Niechże nam ojca podźwignic z łoża,

Niech go uleczy i wróci nam.

„Niechże ukoi matkę zbolałą,

I od sieroctwa uchroni nas,

Złota Panienko, my duszą całą,

Chwalić cię bcdziera po wszystek czas.”

Marya na prośby skłoniła ucho,

Dziatki pobiegły co tchu do miasta, Kołaczą we drzwi, — wyszła niewiasta. „Dziateczki moje, — rzecze z otuchą, Śmierć ustąpiła z naszego progu,

Gorączka straszną traci już siłę,

Chodźcie wy ze mną, jagniątka miłe, Serdeczne modły wznieśmy ku Bogu.

I wszystko troje klękli w pokorze,

Z radością w sercu i pełni wiary,

Modlą się Panu — — patrzą na łoże,

Gdzie śpi snem cichym ojciec Hilary, Niedawno żołnierz śmiały i dziarski,

A dziś wyrobnik, sługa mularski.

Otóż i ranek, promień przedświtu Jasno izdebkę rozświetla małą,

Wiatr mętne chmury zgania z błękitu,

Z cicha, na palcach Albin się skrada, Nad łożem ojca patrzy nieśmiało, Patrzy... twarz jego zwiędła i blada,

Na czole widać ślady boleści,

Lecz słodki uśmiech usta mu pieści. Otworzył oczy, — spojrzy na syna:

— Słuchaj mnie, rzecze, Albinie miły, W pracy otucha nasza jedyna,

Bóg dobry jeszcze wraca mi siły,

Bym was od ciężkiej uchronił nędzy,

Ty lat piętnaście już liczysz z górą-, Ciebie przynęca książka i pióro,

Hejże do pracy, chłopcze, co prędzéj, Wiem ja, żeś wątły, nie myśleć o tem, Byś walił w kuźni żelaznym młotem, Innych ci darów niebo użycza,

Masz lica gładkie, postać panicza, Głowę otwartą, otóż ja wolę,

Z księgą i piórem widzieć cię w szkole,

Lecz od przechwałek niech cię lióg chroni. Każdy z nas równo wyrobnik boży,

Czy miękkie pióro, czy młot ma w dłoni, Niechże do dzielą ręki przyłoży.

Na różnych drogach służmy więc Panu, Jeno się pilnuj, chłopcze kochany,

Abyś, z kmiecego wyszedłszy stanu,

Miał się powstydzić ojca sukmany.

Błyska zapaleni oko Albina,

Ojciec do serca tuli pacholę,

Cieszy się matka radością syna,

Szczęśliwy chłopiec uczy się w szkole,

Przez cztery doby w duszy niu rosną Młode nadzieje — by kwiaty wiosną.

Wicher wnet rozwiał urocze mary,

W niedzielę rano przysłano gońca,

Niech na robotę wraca Hilary,

Gdy w poniedziałek o wschodzie słońca. Sam się nie stawi z kielnią do pracy, Postrada miejsce.

Jakby grom z nieba, Spadło na serca straszne to słowo,

Ojciec bez pracy, dziatwa bez chleba, Twardego muru nie przebić głową,

Gdzie się pzzytulą biedni żebracy?

— Jam zdrów, rzekł ojciec, rwie się na nogi Choroba kroku postąpić nic da,

Zdolaż przekroczyć izdebki progi?

Trzeba spoczynku... przeklęta bieda.

Praca mu życiem, lecz trud nad siły Wnet go powiedzie w progi mogiły,

I cóż mu począć?

W młodzieńca duszy Połyska promień — skraśniały lica, Daremną trwogę nadzieja głuszy,

Ogniem natchnienia płonie źrenica,

Snadź wola męska myśl młodą lamie,

I w moc dziecięce uzbraja ramię.

Wybiegł co żywo, pędzi w lot strzały,

Rychło powrócił — jakaż w nim zmiana?

Gładkie jagody mocniéj skraśniały, Pokojem świeci czoło młodziana,

Z ócz tryska radość, a słodkie słowo Płynie z ust miodem.

Ojcze! — zagadnie, Masz wolny tydzień, zaczém na nowo Kielnią i młotem dłoń krzepka władnie, Druh cię zastąpi — a ty mu zato Oddasz wet za wet, równą odpłatą.

Otóż nazajutrz nasz Albin młody Bez żalu miłą pomija szkołę,

Z robotnikami śpieszy w zawody,

Za trzech pracuje chłopię wesołe,

To gniecie wapno, to jak ptaszyna,

Po rusztowaniu skacze radosno,

Z szczebla na szczebel w górę się wspina, W twardych zapasach siły mu rosną,

W oku przyświeca wesołość pusta,

Raz po raz uśmiech zbiega na usta.

Albin szczęśliwy... o jakże dzielnie Za ojca dźwiga żelazną kielnię!

Pot mu kroplami spływa ze skroni, Rozkręca włosów kędziory złote,

A towarzysze poklaskiem dłoni Wciąż podniecają dziecka ochotę,

Drżą, gdy po linie pomknie wysoko,

I łzą niejedno zabieży oko.

Szczęśliwy Albin, gdy mrok zapadnie,

I całodzienna kończy się praca,

Grono mularzy do dom gdy wraca,

On w nowe szaty stroi się składnie, Śpieszy w poskokach jak żak ze szkoły, W domowe progi chłopak wesoły. Wieczorem z siostrą o książce gwarzy,

A gdy łza płynie matce po twarzy,

On na nią słodko patrzy i mruga.

Ubiegła doba jedna i druga.

Wstał chory z łoża o trzeciej dobie,

Długim spoczynkiem wylżały nogi,

W czwartek przepomniał już o chorobie, W piątek z południa wyszedł za progi.

Słonko tak ciepło przyświeca z nieba, Wsparty na kiju śpieszy Hilary,

Wszak podziękować druhowi trzeba Co się za niego trudzi bez miary.

Stanął na miejscu, dokoła wzrokiem Po rusztowaniu powiódł wysokiem,

Kędyż mularze? — Cóż im się stało? Wszak do wieczerzy daleko jeszcze,.. Nagłe dostrzeże gromadkę małą,

Z piersi mu zimne przebiegły dreszcze, Majstrzy i czeladź zbiegli się społem, Patrzą ku ziemi z pochyłem czołem.. Pyta...

— Spadł mularz z gózy... o Boże, To mój nieznany przyjaciel może? Biegnie wśród ciżby z rozdartą duszą, Tłum go odpycha szczelnie skupiony, Radzi nie radzi puścić go muszą,

Ciżbę krzepkienti rozparł ramiony.

Nieszczęsny ojcze, biadaż ci, biada,

Ten drub, co twoje ocali! życie,

To mały Albin — twe własne dziecię, Leży starzany we krwi potoku,

Pierś ledwie bije — twarz dziwnie blada, Słabo tli życie w gasnącćm oku.

Ryknął Hilary, w oczach mu ciemno, Lud wkoło dziecka żywo się tłoczy, Próżne zabiegi — wszystko daremno, Czoło młodzieńca cień śmierci mroczy, Pierś roztrzaskana ledwie oddycha.

„O bracia mili — wyszepnie zcicha —

Do was w ostatniéj wołam godzinie, Zastąpcie ojca, nim tydzień minie,

Niech biedna matka nie łaknie chleba”.

Hilary głośnym zaryknął płaczem,

— „Tyś-że tu, ojcze; ty tu.. o nieba,

I blady Albin na ojca łonie,

Utulił głowę, podał mu dłonie,

I gdy krwi strumień z rany się toczy, Skonał, z uśmiechem patrząc mu w oczy.

Nie stracił miejsca ojciec Hilary,

Z rąk ma tysiąca sypną się^dary.

Na cóż mu złoto? och! już nie pora! Biedny snem twardym zasnął z wieczora. Boleść mu łzawe zwarła powieki,

Zasnął na długo — zasnął na wieki. Dokonał pracy — bije godzina,

Spoczął wyrobnik przy boku syna.

II. Z ROUMANILLEA“).

Żłobek.

W serafinów czystych gronie, Rozśpiewanych pieśnią chwały, Czemuż jeden chyli skronie, Zwraca w ziemię wzrok nieśmiały?

Czemuż smętny między braćmi, Czyż nie starczą mu uiehiosy?

To mu lice pomrok zaćmi,

Jak lilijka schnie bez rosy!

Kiedy Jaśmin ukazał się w Paryżu w r. ISIS, yillemain nazwał go osta-t.kim trubadurom. Nio przewidział snadź wielki filolog, żo ton ostatni trubadur pociągnie za sobą cały szereg nowych, nie odgadł, żo pieśń jogo to hasło skowronka zwiastującego wiosnę, nic zaś kwilenie łabędzia wobec grobu.

W lat dwanaście potom, r. lSfit, u podnóża Alp zawiązało się Towarzystwo poetów prowansalskich; przewódcami ich byli Koumanille, Aubanol i Mistral przyjęli nazwę Kolibrów od nazwy miejscowego drzewa. Najstarszy z grona Ilou-mannillo urodzony nad Rodanem w r. IRIS, b^ł pierwszym karczownikiem pola zarosłego odwiecznomi chwastami. Syn ogrodnika St.-Remy, cierpiał on słysząc jak matka śpiewa przy kołowrotku rzewne piosenki językiem zupełnie zepsutym. Na wzór ich tworzył nowe, zachowując dawną prostotę i polną wdzięku melodyą. Zbiór ton wydał pod tytułem Stokrotek (los Marguerites). Opiewa w nich życie przy domowéin ognisku, trudy rolniczo, żniwa, winobranie, zbiór oliwek i t. p. Wątok ich rzewny, przeplatany swobodnym żartom, porusza do łez i pobudza do śmiechu. W jego pieśniach kolędowych drga dusza Prowancyi: W tym słonecznym kraju lud modli się wesoło. Pieśni Roumanilla rozpowszechniły się między ludem, pisał on również małe powiastki prozą, maluje w nich życio prostaczków, wytyka z miłością ich wady.

Umarł lioumanille w roku ISOI.

Skąd ta żałość i tęsknota?

I ten rąbek mgły nad czołem? Wszak promienne kraju wrota Nie zaparte przed aniołem!

Oto pomknął przed tron boży, Zmilkły chóry, cisza głucha,

Do nóg Panu głowę korzy,

Cóż on powić? bracia słucha!

„Kiedy Jezus w Betłejemie, Drżący z zimna ronił łezki,

Z woli Twojej, jam na ziemię Zbiegł ku niebu stróż niebieski.

Mym uśmiechem łzy mu koję, Tulę skrzydły drżące ciało, Płomieniste tchnienie moje Pierś Dzieciątka ogrzewało!

Od pamiętnej onéj ch wili,

Gdy usłyszę, dobry Boże!

Jak dziecinka smętnie kwili, Serce moje znieść nie może!

Tam na ziemi, tyle dziatek Drży od chłodu, kona wszędy, Te jagniątka mrą bez matek,

Ślij umie, Panie, tam, coprędzéj!

Daj na ziemię wrócić jeszcze,

Ja podejmę te sierotki,

I ukocham i u pieszczę, Pocałunek dam im słodki.

I rozetlę im ognisko,

Gdy zamiecie dmą zimowe,

I posadzę nad kołyską,

Tych niebożąt — matki nowe!”

Przywtórzyły bratnie chóry,

Pan dał z nieba znak prawicą,

I serafin jasnopióry,

Zbiegł ku ziemi błyskawicą.

Kędy stąpił anioł boży,

Myśl powstaje w sercach święta, Nowy żłobek się otworzy,

I przytuli niemowlęta!

Ślepa dzieweczka.

Zapłacze dzieweczka łezki rzewnemi,

Oj, cudaż tam cuda! w Betlejem ziemi! Wszyscy się weselą, a ja w żałobie,

Nie ujrzę dzieciątka na sianku w żłobie, Weźmijże mnie z sobą, mateczko droga!

— Pocóż-byś tam poszła? zostań u proga! Twe oczy pokryte czaruą zasłonką,

Nie znane ci gwiazdy, ni złote słonko! Powrócim tu jutro po zmierzchu zorzy, Opowiem, co słychać w stajence bożéjl

— Niechaj-że i moja stopka tam stanie, Gdzie zrodził się słodki Jezus na ziemi.

I znowu rzewnemi zapłacze łzami!

— Chodź, córko, powitaj Dzieciątko z nami! Mateńka podała rękę niebodze,

By stopką uie utkła o kamień w drodze,

I weszły pobożnie w stajenki wrota,

Z po nad nich gwiazdeczka przyświeca złota, Uklękły przy żłobie, modlą się długo,

Blask bije na ściany światłości smugą,

I tylko dzieweczce mrok oczy ślepi, Omackiem do żłobu dłonie przyczepi.

I rączkę Dzieciątka schwyci w pomruku,

Na jeduć-m, na drugićm kładzie swćm oku,

W tém drżąca jak listek główkę ukorzy, Ujrzała oblicze Dziecinki Bożéj!

Rodzinne gniazdko.

W nizkiéj chatce, otulonej w cień grusz i jabłoni,

Letnim rankiem, gdy na polu sierp i kosa dzwoni,

Po cichutku snuć począłem nie dziecięce latka,

Mój ojciec był ogrodnikiem — ogrodniczką matka.

Ze siedmiorga dziatek pierwszy rodzicom zesłany,

Jam wniósł promyk laski bożej w ich domowe ściany. Biedna matka nad kołyską śpiewała tak słodko — „Lulaj-że mi, mój maleńki — śpijże, moje złotko!”

Zbiegły lata, ale domek jeszcze stoi cały,

Sionko wiosną na jabłoniach rozwija kwiat biały, Ogródek się zazieleni — wszystko żyć poczyna,

Pszczółki brzęczą — tylko z gniazdka ubiegła ptaszyna.

Ja cię błagam, spraw to, Bożo, w dobroci bez miary,

Gdy ostatnią połknę kroplę z piołunowej czary,

Niech po dlugira znoju życia odpocznę w téj ziemi,

Com ją zdeptał w dni poranku stopki dziecięcemi.

III. Z TEODORA AUBANELA »).

Dziewąty Termidora.

Gdzie to idziesz? twoja ręka Krwawym nożem ostro szczęka?

— „Gdzie ja stąpię, zadrży świat!

Ścinam głowy, bom ja kat!

— „Krew pociekła po twój szacie,

Obmyj ręce, straszny kacie!”

— „Po co zmywać! niech pocieką,

Jutro nowa spłynie rzeka,

Krwawe dzieło zacznę znów,

Mam do ścięcia tyle głów!

— „Nie znasz węzłów żadnych w świecie, Nie zniewoli-ż ciebie dziecię,

’) Teodor Auhancl — urodził się w Awenionie, gdzie ojciec był księgarzem. Najcenniejszy z Kolibrów, oddal się całkiem podjętej przez nich sprawie. W miarę, juk powstawały coraz nowe ogniska w południowej Francyi, przebiegał jo kolejno. Obecny na każdém zebraniu, śpiowuł pieśni, przedstawiał draruata, drukował książki, wydawał kalendarze i dzienniki. Biegły mówca, porywał za sobą cały zastęp młodzieży, budził w niéj zapał i wiarę w przyszłość. Miał na celu zarówno podniesienio języka jak i wywalczenie prowincjonalnych swobód, ściśniętych dwuwiekowym jarzmem centralizmu. Związany serdeczną przyjaźnią z Mi-stralem, przebiegał z nim góry, pola i wioski, w pogoi i za czystą poezyą, za żywym gieniuszem macierzystego języka. Utwory jego pełne siły, dramat a z życia ludu tchną samodzielną potęgą ’ — przedstawiano je w Mcntpelicr, przy gorącym poklasku tłumów. Aubanel umarł w r. ISSG, w całej pełni talentu i działalności.

Gdy twa Biecze dłoń zawzięta, Obok matek niemowlęta,

I młodzieży cudny kwiat?

— „Ścinam głowy, bom ja kat!“

— „Ziemia trupem w krąg zasłana, Kto żyw pada na kolana,

Masz-li, kacie, ludzką duszę?”

— „Milcz, dokonać pracy muszę, Precz odemnie — szkoda słów,

Mam do ścięcia tyle głów!”

— „Gdy spragniony pijesz w skwar Krew się pieni w twym puharze, Chleb, dotknięty twoją dłonią, Straszno cuchnie trupią wonią. Śmierć powiewa od twych szat!”

— „Ścinam głowy, bom ja kat!”

— „Pot ci strugą trysnął z lica, Ręka jeszcze nóż pochwycą, Nadaremno! szczerba w stali!...

Stój! nic pójdziesz kroku daléj!

Z rąk ofiara twych wypada,

Jeśli chybisz, kacie, biada!”

— „Moją siłę pozna świat,

Ścinam głowy, bom ja kat!”

„Tak, ofiara ocalona!

Śtratzny odwet się dokona,

Ty wyciągnij, kacie, szyję,

Twa godzina wnet wybije!

Nóż nad twoją błyśnie głową, Trzcha-ż ostrzyć go na nowo, Sprawiedliwość pozna świat,

Niech pod nożem padnie kat!”

Rzeż dziatek.

Obniżek biblijny.

Zamykajcie szczelnie progi, Rozbójników polno drogi,

Kędy śpieszą? ach! czyż wiecie? Biedna matko, ukryj dziecię;

Do ciemnicy znieś z kołyską!

Ciągnie tłuszcza, już tu blizko,

Nie zwlócz chwili, matko młoda,

To wysłańcy od Heroda!

Płacz, ni skarga nie pomoże,

Oni ostrzą wielkie noże,

Ukrywajcie drobne dzieci,

Nim Heroda nóż zaświeci.

Wszystkie siły zbierz, niewiasto, Lotem strzały pędź przez miasto, Bież, co nogi starczyć mogą,

Przed siepaczów ćmą złowrogą.

Leć przez góry i doliny,

Stłum pieszczotą krzyk dzieciny,

Do drżącego tul je serca,

Nim posłyszy płacz morderca.

Spiesz, tyś jedną mu obroną,

Widzisz pogoń tam szaloną,

Zbicdz przed niemi rzecz nie łatwa, Hurmem krzyczą: „kędyż dziatwa?”

Hej za młoty, za topory!

Szczelnie zwarte drzwi komory!

Walą w rygle, pękły wreszcie.

Jakież widmo tam niewieście?

Staje w progu — drżąca woła:

„Ja dzieciątka nie mam zgoła!”

— „Kłamiesz, matko! słyszym przecie, Na poddaszu kwili dziecię!”

Po drabinie tłum się wspina,

Pęka z bólu pierś matczyna,

Wnet u dziecka sennej słowy Nóż zaświecił Herodowy!

Walą, sieką, rośnie wrzaw;),

Jak pod kosą pada trawa,

Na zielonej ścięta łące,

W krwi padają ciałka drżące,

Patrzcie! matka istna lwica,

Z ręki zbirów nóż pochwycą,

U jéj piersi obnażonej,

Leży synek wpół uśpiony.

Ramię matki, dziecku tarczą,

Ach! czyż siły jéj wystarczą?

Dloń omdlała, choć d ich skory,

Kat ją schwyci za kędziory,

Nóż z rąk wydarł jéj zdradziecko,

W dwoje rozciął senne dziecko!

„Kędyż, kędyż niemowlęta?

Moc Heroda nieugięta!”

Głucha cisza: w nocnéj mroczy,

Sam król Herod pyszno kroczy,

Patrzy, wyrok li spełniono?

Brodzi rzekę z krwi czerwoną.

Martwych ciałek sterczą kupy,

Herod stopą depcze trupy.

— „Jak mi błogo! szepnie z cicha,

Tu pierś żywa nie oddycha,

Tu nie zabrzmi ludzkie słowo!”

Szał wstrząsł piersią Herodową.

„ — Kędyż dziatwa?” — „Wszystka ścięta, We krwi były niemowlęta!”

O Herodzie! w téj godzinie,

Tyś tu panem! niech krew płynie,

Niech Betlejem łzami ścieka,

W twym pałacu łoże czeka,

Idż, odpocznij, władco kraju,

Na bieluchnym gronostaju,

Kres niedługo przyjdzie tobie,

Wnet cię robak stoczy w grobie:

Nie pomoże tron wysi ki,

Choćbyś sięgnął pod obłoki.

Moc niewinnych padła dziatek, Kraj zalany Izami matek, Pordzewiały od krwi noże,

Lecz nie padło Dziecię boże!

Pusty dom.

Pusta dziś izdebka mojéj ukochanej,

Nic-że mi te białe nie powiedzą ściany?

Wszystko, na co spojrzę, myśl w zaklęciu trzyma,

Próżno po zwicrciedle zawodzę oczyma,

Ukaż mi zwierciadło, ukaż dziewczę młode,

Ty, coś jéj prześliczną widziała urodę!

Widzę ją porankiem, nnd wodą pół zgięta,

Myje hoże lica i biało rączęta,

Pusta i wesoła, jak w polu.skowronek,

Piosnką pogodną rozpoczyna dzionek.

Kruczy włos dzieweczki w pierścieniu się wije,

Kłoni wiotką kibić i łabędzią szyję,

Sięgnie po książeczkę, przed Bogiem się korzy,

Rozwiał nad nią skrzydła cichy anioł boży.

Widzę na kominie książkę tę otwartą,

Miejsce, gdzie jéj oczy spoczęły nad kartą,

Po za oknem wietrzyk głucho coś szeleści,

Słuchali:... próżna złuda, przepadła bez wieści!

Przeszły już te chwile wesołych pogwarów,

I radosnych pieśni, i pląsów, i czarów;

Krucze jéj sploty obcięły nożyce,

Biały rąbek pokrył jéj różowe lice.

Odeszła stąd rankiem, świtał dzionek biały,

Łezki jak perełki z jéj oczu spadały,

Ani spojrzy na bok, nie zawróci z drogi;

Wbiegła lekką stopką za klasztorne progi.

Antologia Frnnauskti. SO

Pusto dziś w ogródku, słowik nie zaśpiewa, Róże nie zakwitły, — smutno szumią drzewa, Próżno ślady gonię dzieweczki kochanej, Próżuo w jéj zwierciadło patrzę zadumany!

Spotkanie pierwsze.

To nie królowa, co w sług orszaku Rączo na śnieżnym pędzi rumaku,

Gdy rozpasany wicher po lesie Tuman kurzawy w ślady jéj niesie;

To nie królowa, co wzrokiem durny,

Na pełzające pogląda tłumy,

A kędy groźną utkwi źrenice,

Śmiertelna bladość pada na lice.

O! nie! to jakieś ubogie dziecię:

Tępy osiołek na plowyin grzbiecie Niesie niebożę wąziuchną steczką,

Tam się raz pierwszy spotkał z dzieweczką.

— „Na bok”, grzecznemi zagadnie słowy,

Bo mój osiołek wierzgnąć gotowy!

„Ruszaj pan naprzód”, ze śmiechem doda,

I wstrzyma uzdę dziewczynka młoda, Osiołek z cicha na bok uskoczy,

Ja w czarodziejkę utkwiłem oczy.

Cudne to dziecię... wątła i cienka,

Miała gorsecik szary z płócienka,

Kibić jéj kształtna, jak utoczona,

Szczupłe jéj lica, krągłe ramiona,

Słonko się iskrzy biednej nad głową,

Chłodzi jagody różczką morwową,

Ociera z czoła kroplistą rosę,

Zwisły ku ziemi nóżki jéj bose.

— „Jak ci na imię? — powiedz mi, mała!”

— „Co panu po tém?” — w głos się rozśmiała, Rumieńcem śniade spłonęło liczko,

— „Jam Rózia, matka zwie mnie różyczką.“

— „A twój osiołek?” — „Zwą go Bielaskietn, ”

— „A gdzie ty mieszkasz?” — „IIet... po za laskiem. Jest wieś, tam mieszka ojciec i matka.”

— „Wieleż was dzieci?” — „Cala gromadka, Wszystkich pięcioro jest z laski nieba.”

— „Czyście wy biedni?” — „Mamy kęs ehleba, Ojciec pracuje od świtu do nocy.

— „A bracia?” — „Z braci nie ma pomocy,

Starszy od roku uczy się w szkole,

Rwie się do książki drobne pacholę,

W chacie swawoli dwoje bliźniątek,

Aż milo, pełen ich każdy kątek.

Czwarty maleńki u piersi jeszcze,

Ja go kołyszę do snu i pieszczę,

Śliczny aniołek, taki wesoh!”

— „I ty zapewne chodzisz do szkoły.“

— „Już tam chodziłam przez parę latek,

Umiem, co trzeba dla wszystkich dziatek,

W kościele czytam na książce gładko,

Piszę, rachuję, krzątam się z matką.”

— „Kędyż to śpieszysz?” — W pole do żniwa,

Matka od głodu pewnie pół żywa,

A ja tu gwarzę!”

I żwawo dziecię,

Różczką osiołka zatnie po grzbiecie,

Bielasek dziarsko na bok tibieży,

Ja ścigam okiem ten pączek świeży,

Pełen niewinnej krasy i woni.

Zdała jéj piosnka w powietrzu dzwoni.

W. Z FRYDERYKA MISTRALA »).

Stary żniwiarz.

„Żwawo, dziewczęta! zgarniajcie kłosy,

Nim wiatr wykruszy z nich ziarna,

Straszliwym żarem pieką nichiosy,

Płakać nadeinna rzecz mania!

Spieszcie, mm hujny plon waszéj pracy Rozniosą mrówki, wydziobią ptacy”.

’) iu-yderyk Mis trał, ur. w o wsi iWaillaiui u podnóża Alp w r. JfłSO. Przo-rósł on wsy.j-Klkłuli.Ki-iilirów, tali pięknością języka jak i potę^t twórczą.

Hyu rolnika, u prawiąj^re^o za„on ięką własną nic jest on przecież. snmou-kiom. Ojisiw, widzite w nim popęd do nauki, łożył chętniii ha jego wj kształcenie. Kiedy młodzian ukończywszy kurs prawa w Ais, po w ł ói’ i l du zanrndj z otrzyma-nym iieenryatom, zadudniony przez ojca, jaki eljco obrać. zawódY.nostan.; z wami“, odrzekł, zawiesił, jak mówi. na kołku toeę adwokacką, i ulennj w tém, i-o ^iinino ukochał, w blasku słonecznej Prowancyi.

Wkrótce potów zawiązało się Towarzy sl wo i-ci i i u ów. Mislral stanął na czele. Sypał pieśni jak kwiaty. Ośmielony pok laskiem, wziął się ilu obszerniej--zéj pracy. W cudnym poemacie Mircllu i Wwnio dowiódł, do jakiej jiptępi może się wzniéic; język prowansal. ki. kiedy mistrz nim zawładnie..

Poemat Minlla ukazał się w r. lfśfj!). Przyjęto z zapałem. Larimrtnic odczytawszy ludowy epopoję, znwoliil uniesiony radością: „otfiż mamy łlomora!” Słowa to zapisał w liloraekirli rozprawach swoich.

Paryż zaprosi! poetę, Akademia uwieńczyła MifclU’ jako utwór wielkiego talentu. Wkrólcn poemat ukazał.się na scenie — z mnzj ka iiounoda. Na jęzj k polski przełożył yo Adam M-skii wydrukował w „ liibliou-ce n.Hjcoliiieiszyeh utwór.’

Obok innych utworów potężnych, jak l‘oleił’, ’u l. ży wy syiułmi r-ł o i nK..y.ny Pro-wancyi, Ałislru) podjął mozolną piaeę nad slownikicin języki’ ifOc, panującej: o z różnomi odmianami w eałéj lram-yi południowej. Wykoru:! dzieło w f.iąu.u lat dziesięciu — olr; J mu! za nie wielką nagrodę akiidemicką.

Mislral nie opuszcza rodzinnej zagrody. Ożywhi Kolibrów. przewodniczy ich uroczystym zebraniom, niekiedy odwiedza i Paryż, gdzie (ioil je^o kierunkiem powstała nowa ftiląz towtirzystwu, pod nazwa. Aonilnhr jnilnych ((.’i^alicns). Należą do niéj wszyscy południowcy, osiedleni w Paryżu.

Tak na żniwiarki stary kmieć wola, Zgorzało ku nim wyciąga dłonie,

Plącz sit; rozlega rzewny dokoła, Biedny przodownik padł na zagonie! Krew mu przez usta strugą się toczy, Lica ma blade, wpół zgasłe oczy.

Żeńce jak wryci stoją z sierpami, Patrzą na druha, zalani łzami.

Alo żałośniej z piersi niewieściej, Pobrzmiewa chórem okrzyk boleści: „Sen że to złudny, czy oczy mylą, Tenże to starzec, który przed chwilą Tak żartko pędził druby do żniwa, Tak dzielnie krzepił serca młodzieży, ” Krwią przodownika pociekła niwa, On-że to w bróździe pól martwy leży?

Stalowe sierpy w słońcu migoczą, Starzec przoduje żeńcom ochoczo,

Żar południowy li a mu pali,

On nie ustaje: daléj że, daléj!

Im krew zakipi w żyłach goręcej,

Pada pod sierpom kłosów tém więcej!

Żeniec za żeńcem zgięty ku ziemi, Zgarnia pszenicę garśćtui pelnemi,

Pot im kroplisty z czoła wytryska,

Za niemi sterczą puste ściernika;

Tną, jakby siłą parci szaloną,

Ziemia im nagie odkrywa łono,

A siwy starzec z sierpem po przedzie, Wierną gromadkę za sobą wiedzie.

Młódź nie ustaje, siły w niéj rosną, Kiedy pracuje, nic zbić jéj z drogi, Garście na garści wali radosno,

Lecz się pod starym zachwiały nogi, l sierp mu z ręki wypadł na ziemię; Czoło spłonęło rumieńcem sromu: Przeklina twarde starości brzemię,

On, co się nie dał ubiedz nikomu!

A rułódź z czołem pochylonem,

Zgarnia dzielnie plon za plonem,

Co napotka, siecze, wali,

Pełnij garścią rzuca zboże,

Pędzi naprzód, — jak przez morze,

Z pluskiem fala mknie po fali.

Słońce strasznym piecze skwarem, Młodzież zgarnia kłosy śmiało, Niestrudzona, jakby czarem,

Słonko za nią pracowało.

„ — Naprzód, bej naprzód, dziarska młodzieży” Spiekłemi wargi starzec bełkocze,

Serce do pracy rwie się odmcze,

Lecz z piersi skrzeplój glos nie wy bieży.

Słyszy go jednak wierna drużyna,

Coraz to żwawiej kłosy podcina!

Znów stary ujął sierp w drżąco dłonie,

Ręką znów płowe zagarnia kłosy,

Za nim w te tropy żnie na zagonie Dzielny robotnik, parobczak bosy.

Czarny jak cygan, olbrzym post twą,

Nie rzuci wzrokiem w lewo, ni w prawo, Podąża naprzód, wciąż... krok za krokiem,

A sierp migocze w dłoni żylastej.

Wtem upadł starze’, krzykną niewiasty,

I krew na ziemię trysła potokiem.

Stary przodownik legi na zagonie,

Zgorzało w górę podnosi dłonie,

Jnż mu od ziemi nie dźwignąć głowy, Słodkiemi rzecze do dziewcząt słowy.

— „Po co wam łzami rosić powieki?

Wstecz nie popłynie koryto rzeki!

Jam na zagonie przodował zawsze,

Snadź też niebiosa na mnie łaskawsze,

Pan Bóg do siebie naprzód mnie wzywa,

Jam pierwszy mego dokonał żniwa.

„Tam, gdzie mnie wiodą wyroki boże,

Gdy zgaśnie sionko w wieczornej ciszy,

Do waszej pieśni zatęsknię może,

Ucho tych dźwięków czyż nie dosłyszy,

Co je ku niebu z przeczystą rosą,

W darze od ziemi anieli niosą.

„Daremne skargi, dobrze się stało, Ten, co naszemi rozrządza losy, Widział pszenicę w polu dojrzałą, Dalej-że sierpem zagarnąć kłosy!

Przed okiem mojćiu słoneczko znika, Gdy wóz drabiasty przyciągną woły, ISy suche snopy zwieźć do stodoły, Złóżcie na wozie i przodownika!

„Nieraz widziąlem na łące wiosną, Kędy się owce pasły gromadnie, Ledwie jagnięciu różki wyrosną,

Już do rogacza cwałem przypadnie.

„To mu żartko na grzbiet skoczy, To łbem palnie między oczy. Stary zrazu mu dotrzyma,

Wciąż nadstawia łeb rogaty,

Czyż jagnięciu zmódzolbrzyma? Ale jagnię wzrosło z laty,

Jak starego przyprze z blizka,

We lbie rogiem kość przewierci, Mózg przez czoło mu wytryska, Pobitemu nie ujść śmierci!

Ziemię broczą strugi krwawe,

A owieczki skubią trawę!

Obraz śmierci ich nie straszy,

I gdy nowy mrak zapada,

Do owczarni swej gromada, Nakarmiona, wraca z paszy!”

Tak mówi starzec. HIedną mu lica,

We mgle świetlanej gaśnie źrenica, Umilkł, już w piertsi tchu mu nie stanie, Wokół zabrzmiało niewieście łkanie, Stoją żniwiarze calą drużyną,

Łzy ich rzęsiste z pod powiek płyną.

Stary na słomie pół martwy leży, Dzbanek mu wody podano świeżej.

Ukrzepion, patrzy na kłosy płowe,

Potém ku słońcu obrócił głowę,

Co raz to uiżéj słonko su; chyli,

Za las oliwny wejdzie po chwili,

Na pożegnanie otula góry,

Płaszczeni królewskiej purpury.

Ku nieba starzec wyciągnął ręce,

Po téj bolesnej konania męce,

Znów oko blaskiem się żarzy,

Z czoła śmiertelne zbiegły znów męty, Krzepko zawoła: „U, Janie święty,

Patronie biednych żniwiarzy!

Ty, co tam w jasnćm zasiadasz niebie, Niech głos mój dojdzie do cielne!

„Mam ja na wzgórzu oliwne drzewa,

Sani je na twardej sadziłem skale,

Niech im rzeżwiejszy wietrzyk powiewa, Niech na tym strasznym nie schną upale. Biedne oliwki ocalisz cudem,

Ty, co masz litość nad ludem.

jjTam, w naszych górach, po za mgłą siną., Żona nad młodą czuwa rodziną,

Wygląda bied nu u wrót zagrody,

Rychło z letniego wrócą zarobku,

Ach! sama z dziatwą, gdy przyjdą gody, Będzie kolędy śpiewać przy żłobku!

Czuwaj nad niemi, o Janie święty,

Bezsilna ręka matczyna!

Chroń dziewczę moje, pączek nietknięty, Dzielnie wychowuj mi syna.

„Jeżelim sarkał wśród ciężkiej biedy, Przebacz, o święty nasz Janie!

Toć i sierp twardy sarknie niekiedy,

Gdy kamień w drodze mu stanie,

O, święty Janie! Ty boży druhu, Wyciągam ręce do ciebie,

Ojcze żniwiarzy, ukrzep mnie w duchu, Pamiętaj o mnie w twćm niebie!”

Umilkł i oczy staja mu slupem,

Lica jak itiarmur zbielały, Chwilo niewiasty płaczą nad trupem, Jęk po przestrzeni brzmi caléj.

I znów żniwiarze za sierpy schwycą, Bo kłos marnieje na snszy, Trzeba z dojrzałą uciec pszenicą,

Nim się z niéj ziarno wykruszy!

Dobosz z pod Arcole.

rrolo-i’.

„Idźmy, wierne Francyi syny!” Maraylianka brzmi rozgłośnie, Drgnęły wzgórza i doliny,

W młodych sercach zapał rośnie. Glos do głosu dostrojony, Prowansale i Bretony, Norinandowic i Alzaei,

Pieją wspólny hymn ojczysty,

A nad głową wiernych braci, Szumi sztandar trójbarwisty,

Cel ich jeden — jedna droga,

Za licu wygnać z kraju wroga!

Grom uderzył — światło błyska, Do jedności droga blizka, Zrozumiały Francyi ludy,

Ze winnice ich ziel ne Pod wspólnemi wzrosły trudy, Wspólnym potem użyźnione. Jedność! wielka to potęga,

Ten, ów, mądre daje rady,

Niech się ręka z ręką sprzęga! Dojrzewają Winogrady,

Przygotuj my kadź jedyną,

Zlejmy do uiéj wszystko wino. Snadniej ustrzedz jednej kadzi,

Toć jéj obcy nie poradzi.

Jak wyrzekli, tak się stało,

Młode wino zaszumiało,

Wokół pełna krąży czasza;

— „Niech trwa wiecznie jedność nasza! Hej popląsać nam po łące.” Przyklasnęło rąk tysiące,

Tramie zmącił zmysł gawiedzi! Dopatrzyli to sąsiedzi,

Niemiec rzuca z dzbanem piwo,

Szablę chwyta ręką mściwą,

Z prądem llenu puszcza łodzie, i z książęty płynie swemi.

— „Ha! pijany ty narodzie,

Pląsaj skoki szalonemi,

Nam poskromić te swawole!”

„Kto was, Niemcy, o to prosi?

Niechaj każdy swoje pole Sam posiewa i sam kosi!”

II.

fiitwa.

W wojsku rzeczypospolitéj,

Służy dobosz, chłopczę miody,

Rwie się w pole, walk niesyty,

Jak się ręka rwie do wody.

Pod Wokluzy zrodzon skała, Wyniańczony krynic szumem,

Wcześnie serce w nim zagrało,

Bronić kraju bieży z tłumem.

Śmiało naprzód wiara kroczy,

Brat dodaje ducha bratu,

Świat im parsknął śmiechem w oczy, Oni śmiechem parskli światu!

Wróg ich rozbij w dwa zastępy,

Do ataku trąby dzwonią;

Pokrakują głodne sępy,

Snadż znęcone trupią wonią.

Każdy zastęp inncm polem Drze się naprzód z żartką duszą, Tu, na moście pod Arkoleni,

Oba razem zbiedz się muszą.

Szereg armat mostu strzeże,

Już rozwarły paszcz piekielną,

Ale mają pierś żołnierze,

A w téj piersi wolę dtielną!

Pierwszy oddział brzmi wśród fali, Wtém ogniste hukną działa,

O! nie przebrnąć im już dalej,

Od krwi woda zczerwieniala.

Drugi zastęp pomknie żwawiej, Działa straszniej zagrzmi;! jeszcze, Setka trupa w krwi się pławi,

Pierś walecznych zdjęły dreszcze.

Lecz wódz serce ma zażarte,

W dzielućm ręku błysła szpada, „Naprzód! wola Bonaparte,

Most nam szturmem wziąć wypada!

— „Za mną, wierne grenadycry!” Cóż to? niktże się nie ruszy?

Widać postrach z bladej cery,

Skra zapału zgasła w duszy!

Biedna Francyo! twym-że synom, Wobec wroga zbiedz przed bojom? Nie zakwitnąć-że wawrzynom Na steranćm czole twojem?

Patrzmy... dobosz... biedne chłopię, Ciężki bęben czyż dotrzyma?

Czy przez ciżbę się przekopie? Wodza ściga wciąż oczyma.

Duch w nim dzielny, acz mdłe ciało, Drze Hic naprzód... daléj!... daléj!... Dopadł wodza, stanic śmiało, Pałeczkami w bęben wali.

Młodę pisklę, puch na twarzy,

Słabe, wątle to niebożę,

Ale bęben.straszno gwarzy,

0 waleczności, honorze!

Uwarzy bęben szałem wściekły, Ogień pryska w każdćm słowie, Brzmi o bojadi, o krwi ścickléi, Powstał wszystkim włos nagłowie.

1 tchórzliwe te młodziany,

Co żaliły się z przekąsem, l załękłc weterany,

Co mamroczą coś pod wąsem.

Kiedy bęben grzmi do szarży,

Nagłe płomień z lic im bucha,

(iłos się żaden nic poskarży,

Pędzą, istna zawierucha.

A na moście, z obu brzegów,

Wrzęd ogniste; biją działa,

O, nie wstrzymać tych szeregów, Wali hurmem ciżba cala!

We krwi pada trup za trupem, Wrzawa, zamęt, wir szalony,

Po za grubym dymu slupem Śmierć obfite kosi plony.

Marsylianka brzmi rozgłośnie, Dobosz w bęben wali z silą,

A walecznym serce rośnie,

Dzielne wojsko most zdobyło!

III.

I’ a n t o o u.

Pod okiem wodza kroczy pułk pieszy,

Pole szerokićm okrąża kolein,

Wesoły dobosz po przedzie spieszy,

Chwała nad miodem połysku czołem.

Wódz dwie pałeczki w ręce mu kładzie,

Z kości słoniowej, w złotej obsadzie.

Imię dobosza z ust do ust bieży,

Wnet je rozniosły pisma po świecie,

Mistrz je powtarza szkolnej młodzieży;

Kto żyw, wysławia prowauckie dziecię, Wieszcz jego imię pieśnią przekaże,

Jego posągi kują rzeźbiarze.

Zabłysła dcła rycerskich czynów, Rozbrzmiał po świecie huk dział szalony, Szybuje orzeł syty wawrzynów,

Gdzie dotknie skrzydłem, druzgocze trony, W tym blasku słońca, wśród walk odmętu, Gwiazda dobosza zgasła do szczętu!

Runął bohater pod dzieł ogromem,

Koral)’ od brzegów powódź uniosła,

Wielcy pochylą czoła ze sromem,

Słabym rozbitkom nie.schwycić wiosła!

W maluczkich tylko piorun nie godzi, Szczęśliwie dobosz wybrnął z powodzi!

Ubiegły lata: z zagasłem okiem,

Siwy jak gołąb, z szramą na twarzy, Chodzi po mieście chwiejącym krokiem, Opuści! głowę, smętnie coś marzy,

Przed okiem starca, strugi krwi płyną, Zobaczył króla pod gilotyną.

Słyszy zwycięskie ludu okrzyki,

Mota. na wątek nić wspomnień słabą, Brzmią pieśń pożaruą marsylijczy ki, Pioruuy słowa rzuca Miraho!

Szczękają miecze, szumią sztandary,

Od krwi niemieckiéj wezbrał Ren stary I

Pomni, jak niegdyś na wodza hasło Młodzieńczą ręką w bęben uderzy,

Jak z piersi krzesze iskrę wygasłą,

Jaki tchnie zapał w serca młodzieży!

Myśl z myślą, dusza zlewa się z duszą, Karły w olbrzymy wyrosnąć muszą!

Dobosz utonął w przeszłości cały,

Liczy sokole one pisklęta,

Co je popędził do szczytu chwały,

Ou po imieniu wszystkich pamięta.

Był tam Massena mąż niczwalczony,

I Lan, Oaskończyk od wód Garony.

Był tam Bernard, co zwalczać umie Siłą ramienia losy uparte,

Byl tam król Murat, co wyrósł w tłumie, Był olbrzym wieków, był Bonaparte,

A biedny dobosz? starość go gniecie, Umrze doboszem!,.. tak to na éwiecie!

Cóż mu przypadło? na ciele rany,

I głębsza rana pod sercem na dnie,

I cóż go czeka? grób zapomniany! bza nań gorąca z oka nie spadnie!

Chwała sen marny... czcza bańka z mydła, A po niéj męty — piaua obrzydła!

„ Lepiej by, lepiéj — kiedym był młody, Spieszyć do wioski, rzucić te boje,

Pić méj Duraneyi przeczyste wody, Spokojnie grzędę posiewać swoję,

Z żoną i dziećmi — żyć w ojców progu, Niźli się w obcym tarzać barłogu!”

I łza na zwiędłe upadła lice,

Z dręczącą myślą starzec się biedzi,

Pomija kręte miasta ulice,

Nie słyszy nawet, gwaru gawiedzi,

Z duszą zbolałą, czołem schylonem,

Stanął kaleka przed Panteonem!

Nad nim w powietrzu, jak wzrok dosięże, Zdobią wspaniałe przybytku czoło,

Świeżo wykuci z marmuru męże,

Wieńce z wawrzynów pną się wokoło, Powyżéj napis przyświeca złoty: „Wdzięczna ojczyzna czci wielkich cnoty.”

„Stary wiarusie, czoło do góry!”

Głos mu nieznany poszepnie z boku, Ocknie się dobosz, spojrzy na mury, Słońce, ukryte w mglistym pomroku, Nagle, przed starca olśnionym wzrokiem, Oblało Paryż światła potokiem.

I widzi żołnierz na tle błękitu Kształty kopuły odbite jasno;

Cóż to? wśród mężów kutych z granitu, Kogo zobaczył?... postać swą własną!

Pod okiem wodza, z dumą na czole,

W bęben do szarży bije pacholę!

Pijany szałem, widzi tam w górze Siebie, w słonecznym blasku promieni, Wyżej nad gromy, wyżéj nad burze! Oblicze starca nagle się mieni,

Na wątle siły — zbyt ciężkie brzemię, Martwy bohater, upadł na ziemię!

Wodociąg’ w Arlezyi.

W Arlezyi przed laty Zyla cudna królewna,

Kwiat uroczy nad kwiaty,

Jak lilijka powiewna.

Cesarz rzymski rzeki do niéj:

— „Patrz, ja cierpię i plączę, Weź koronę z niéj dłoni.” Ona rzekła: „Zobaczę!”

— „O! gwiazdeczko ty biała, Duszę oddam ci własną,

Za ten promień, co pała Z czoła twego tak jasno)

„Rozkaż, wszystko uczynię, Dam, co człowiek dać może, Gdy nadzieja mnie minie, Chyba w grób się położę!

— „Zadość tobie niech będzie, Dam ci rękę z tym krajem,

Lecz niiéj, panie, na względzie,

O co proszę nawzajem.

„Przez opoki Trebonu,

Przez Kraony pustynie,

Niech do twego tu tronu, Zdrój Wokłuzy dopłynie.”

Rzymski cesarz rad w duszy, Nie żałować mu trudu;

Sam w te pędy wyruszy’,

Sto tysięcy gna ludu.

Jedni schwycą łopaty,

Drudzy daléj do młota,

Pan nic szczędzi zapłaty, Żwaw^ idzio robota.

Dnie i noce w niéj płyną, Mozół ludzki wytrwały Równa góry z doliną,

Zmiata z drogi zawały.

Łamie twarde opoki, Suszy stęchle bagniska, Gdzie las szumiał głęboki, Już słoneczko połyska.

Pzez zielone alpille, Przesłonięte mgłą siną,

Rów przekopali: za chwilę Już nim wody popłyną.

Nie żal srebra, ni złota,

Ni mozołu, ni trudów, Dokonana robota:

Oj będzież-to cud cudów!

Otóż w jasny poranek,

W arlezyjskie tam niury, Przed królewny krużganek Zdrój potoczy się z góry.

Lud wesoło przypada, Chmurą pędzi tak liczną, Niby owiec gromada,

Pije wodę kryniczną.

Cesarz głowę pokłoni Przed królewną, swą piękną „Bądźże moją, rzekł do niéj Zwarte rygle niech pękną.

„O! gwiazdeczko ty biała, Rozsiéj blaski urocze,

Gdy Wokluza zbyt mala, Wnet Erydan przytoczę!”

Frnnouukft.

„Nie dla ciebie te gody,

Rzecze piękna z krużganku, Arlezyjczyk tu miody Wodę nosi mi w, dzbanku.

Ja orzeźwiam niglica,

Nią w’pragnieniu się poję,

Milsza własna krynica,

Niźli obce twe zdroje.”

Umarł cesarz, pan świata,

Wyschły wody Wokluzy,

Wiotki powój oplata Wodospadu dziś gruzy’.

Święci kamienni.

Ze spuszczonemi w ziemię oczyma, Schody świętego mija Trofima.

Ściany kościoła w pomroku toną, Nieszporne świece właśnie gaszono.

Święci kamienni, co strzegą proga, Błogosławili ją w imię Boga.

Oko ich pilnie jéj towarzyszy,

Gdy ku domowi podąża w ciszy.

Wdzięk jéj niewinny oczy pochwycą, Przeczysty promień bije z jéj lica,

W kościele na bok nie zwróci głowy,

Ani zagadnie próżnemi słowy.

A gdy z poważnćm brzmieniem organu, Psalmy po lukach płyną ku panu,

Dusza dziewczęcia tak się weseli,

Jakby ją w niebo nieśli anieli.

Święci kamienni patrzą co rano Jak w domu bożym zgina kolano,

Z pokornćtn cercem, w skromnej odzieży, Ą potém skrzętnie do pracy bieży.

Gotowi tarczą być jéj w potrzebie,

0 laskę dla niéj błagają w niebie,

A gdy noc ziemio kirem zasłoni,

U drzwi kościelnych tak radzą o niéj:

„Radbyui ja szczerze, mówi Jan święty, Aby rzuciła ziemskie ponęty;

Kwiat serce pychą zarazić może,

Takiej lilijce kwitnąć w klasztorze!”

A święty Trofnn odpowie na to:

— „Łatwiej dni przeżyć za cichą kratą, Lecz blaski słońca na ziemi gasną,

Niechże jéj świeci gwiazdeczką jasną.”

Święty Hieronim rzecze po chwili:

— „Gdy po północy, o bracia mili,

Księżyc roztoczy promienie drżące Nad rzeką naszą po cichej łące! —

„My z naszych kolumn zbieżym ku ziemi. Pan dziś ucztuje ze sługi swojemi:

Tam w Alikampie przed swą drużyną Chrystus poświęci sam chleb i wino.”

A święty Łukasz odpowie: „Zgoda,

Niech pójdzie z nami dzieweczka młoda, Na gody suknię damy jéj białą W rąbek błękitny odziejem całą, ”

Wybiła północ z kościelnej wieży,

1 każdy święty z kolumny zbieży,

Na bożą ucztę gromadka rusza,

Poszła z nią czysta dzieweczki dusza.

Nazajutrz zrana gdy błysnął dzionek,

Ona się zrywa, istny skowronek; Rozpromieniona wstaje tak wcześnie Cudowneż gody widziała we śnie!

Tam w Alikampie stół zastawiono,

Aniołów roje w błękicie toną,

Chrystus chleb trzyma w przeczyatéj dłoni, A święty Trofirn dzwoni a dzwoni!

Ea cześć Jaśmin^

przy stawianiu pomnika w ^asliońskićin micścic Agon..

Wielka uderza dla nas godzina,

Tryumfem naszym tryumf Jasminal W imię oraczy, co wiodą plug,

Po naszej starej prowanekiéj ziemi,

I przyśpiewują dźwięki swojskiemi, Trubadurowi niech spłacą dlug!

Witajcie naprzód, bracia Gaskouy,

Z wyciągniętemi ku nam ramiony,

Od wód llodauu przychodzi brat! Próżno w was biła powódź szalona, Tchnieniem waszego wykarmion łona,

Mowy ojczystej nie u wiądł kwiat.

Dziękiż ci, dzięki, waleczne plemię,

Gdy nam posucha paliła ziemię;

„Ratujcie! krzyczym, dopóki czas!’’’

I oto pieśni stromień uroczy Od waszych krynic ku nam się toczy,

Blaskiem słonecznym oświeca nas!

Pieśń Jaśminowa prosta i szczera,

Łzy nam wyciska, serca otwiera,

Karmi nas, pieści, — skądże ten cud? Ho jak on Pindar, Tebańczyk boski,

Jaśmin opiewał rodzimie wioski,

.Swe góry, rzeki, swój kraj, swój lud!

Gdy szkolny mędrek rzecze doń sucho:

— „Twój gwar gaskoński razi nam ucho, Poeto, nowych poszukasz dróg!”

- — „Nigdy, ach! nigdy! śpiewak zawoła, Strzedz mi dzwonnicy mego kościoła!

Tu mnie na czatach postawił Bóg!”

Jak stary pątnik rozdaje słodko Ziarna różańca — zwrotkę za zwrotką, Rzuca dla braci i slucha go tlum.

I swobodniejszą piersią oddycha,

I pije chwalę z jego kielicha,

Karmi się dźwiękiem ojczystych dum!

Z tych pirenejskich oto krawędzi,

Gdzie wzrok dosięże, gdzie myśl popędzi, Mrowisko ludu nadciąga w krąg. Chwałą śpiewaka naród dziś dumny,

Wnet u spiżowej onéj kolumny

Sypną się wieńce z tysiąca rąk.

Słuszne te hołdy — te wieńce chwały,

Przez ciebie język nasz zmartwychwstały Błyszczy, a wiekowych otarty skaz.

W takt mu Atlantyk wtórzy wspaniale I wód śródziemnych wtórzą mu fale,

Wielki Jaśminie! tyś pomścił nas!

Przemiany.

— „Magali ty moja — odemknij okienko,

Zagram ci na skrzypkach, powitam piosenką.

— „Złociste gwiazdeczki migoczą na niebie; Poblednę ze wstydu, gdy spojrzę na ciebie!”

— „Jak listek, co nocą na drzewie szeleści,

Tak twoja piosenka przepadnie bez wieści.

-- — „Ucieknę ja od niéj, popłynę het monem,

Przy siądę na skale i będę węgorzem.”

— „Bądź sobie węgorzem — rybakiem ja będę,

I rybkę z nienacka pochwycę na wędę!”

— „Ja zmienię się w ptaszka z leciuchneini pióry, Rozwiuę skrzydełka, ulecę do góry.

— „Bądź sobie ptaszyną — gonić chmurki sine, ja stanę się strzelcem — ułowię ptaszynę!”

— „Zastawiaj ty sidła na przepiórki drżące,

Ja będę stokrotką na zielonej łące.”

— „A ja się przemienię w krynicy zdrój czysty, Roztoczę me wody po łące kwiecistréj!”

— „Bądź sobie krynicą — ja będę obłokiem,

Popłynę swobodnie po niebie szerokieni!”

— „Ja stanę się wichrem, co ciągnie od morza,

Pogonię za chmurką, w dalekie przestworza!”

— „Ja będę promykiem, co jasno połyska, l wiosną zimowe topi lodowiska!”

— „Bądź słonkiem, ja w drobną jaszczurkę się zmienię, Wypiję na łące słoneczka promienie.”

— „A ja się przemienię w jasny sierp miesiąca, Zaświecę na niebie wśród gwiazdek tysiąca!”

— „Świeć że ty na niebie, ja będę mgłą białą,

I w rąbek srebrzysty obwinę cię całą, ”

— „Nim jasny się miesiąc w mgle białej zanurzy,

Ja błysnę w ogródku cudnym kwiatem róży.”

— „A gdy się różyczka na krzaku zapłoni,

Ja będę motylkiem, co za różą goni.”

— „Nim wietrzyk do róży motylka przyniesie,

Ja dębem zielonym będę w ciemnym lcsię!”

— „A ja się co żywo przemienię w mech szary, l wkoło dębowe oplotę konary!”

— „Nim czoło pokryjesz dębu rosochate,

Ja zbiegnę daleko za klasztorną kratę!”

— „Nie zbiegniesz odemnic ły, śliczna Magali,

Żelazna cię nawet krata nie ocali.”

— „Nim stopa twa harda próg święty przekroczy, Wprzód siostry całunem przysłonią mi oczy!”

- — „Gdy umrzesz, na wieki zostanę przy tobie, Przyłożą mię ziemią na twym cichym grobie.”

— „Nie z płochéj ty, widzę, przemawiasz pustoty, Masz oto z méj ręki pierścioneczek złoty!”

— „O dzięki, Magali! gwiazdeczki na niebie Pobladły z zazdrości, gdy ujrzały ciebie!”

Spotkanie.

Płynąłem jaw burzę,

Brzeg sterczy opoką,

Tam w zamku na górze Widzę czarnooką.

Przepaść między nami, Drzwi.zwarte nie pękną, Lecz w oknie czasami Widywałem piękną.

Był to sen, wyśniony W marzeń moich niebie, Miłością szalony,

Wołałem: „Mam ciebie!”

Skraśniały jéj lica, Pochwyci dłoń moję, „Patrz, słonko przyświeca, Jdźmy tam oboje!”

Dolina tchnie cała Kwiatów aromatem,

Ach, ona się stała Całym dla mnie światem!

Niech sobie ten parów Rzucą ptacy leśni;

Do dębu konarów Przyrosły me pieśni!

I myśli i gwary,

I dłoni uściski,

Uśmiechów jéj czary,

I źrenic połyski.

Jéj słówka palące,

Łzy z pod jéj powieki,

Mych westchnień tysiące,

Tu wrosło na wieki.

Kwiateczki, co rosną W téj ciszy głębokiej,

Gdy sycą je wiosną Alpejskie potoki, —

Ich zapach mniéj świeży,

I miód ich mniéj słodki,

Niż słówko, co zhieży Przez usta szczebiotki.

Ten grom, co roztrąca Twarde łono skały,

Dąbrowa szumiąca,

I Alp lodozwały, —

Ich słowo złowieszczo Ach! kogóż nie wzruszy,

Lecz straszniej grzmiał jeszcze Huragan w mej duszy.

Dziś pomrok tak blady Owiał cię, dolino,

Już stóp naszych ślady Zarosły darniną.

Zbiegła gwiazda złota Skoki powietrznemu,

A mną wicher miota,

Po tiij pustej ziemi!

Sa weselne gody bratanka.

Koronę ze zwrotek niosę wam na gody, Dorodna dzieweczko, rzeźki panie młody!

Z jednego wy dębu dwie odrośle nowe,

Niech wami się drzewo poszczyci rodowe.

Poczciwi ojcowie, w paśmie wieków długiem, Niemały kęs ziemi zaorali pługiem.

Prababki kołacze piekły z mąki białej

I płótna niemało na krosnach utkały.

Barczyste junaki rosną w naszym domu,

Na czole dzieweczek nie dopatrzysz sromu.

Niedarmo ojcowie w Narodziny Boże,

Kolendy nad żłobkiem śpiewali w pokorze.

Niedarmo kropili ogień świętą wodą,

Gdy gwiazdka nad cichą świeciła zagrodą.

Jak dawniéj świeciła i dziś ona świeci,

Ich błogosławieństwo spłynęło na dzieci.

Kłos piękny ta siejba zrodziła ofiarna,

Wy oto, z ich plonu dwa młodziuchne ziarna!

Nie dajcież piołunom wyróść ua zagonie,

l w sadzie ojczyste hodujcie jabłonie.

Na łące, czy w polu, pamiętać wam o tem,

Że każda piędź ziemi zlana ojców potem.

Niech w domu się waszym odrodzi dąb stary, Niech w górze nowemi zaszumi konary.

Niech miłość wzajemna jasno wam połyska, Jak w noc świętojańską na górach ogniska.


Grłos skruchy po klęskach IB?! r.

W imię tych, Panie, wiernych żołnierzy,

Co z piersi wrzącą stoczyli krew,

I czystym zdrojem posoki świeżej

Zżyźnili święty przyszłości siew!

W imię tych matron, co ślą w rozpaczy Do tronu Twego błagalny glos,

Gdy wzrok ich synów już uie zobaczy, Zsieczonych w polu jak marny kłos!

W imię, o Panie, ciężkiej boleści,

Z jaką ten zastęp żałosnych wdów Śpiące w kołyskach sierotki pieści,
Próbny OCR
Podźwiękiem łzami zdławionych słów!

W nieznane światu prostaczków imię,

W imię tych mężów potężnych sił, Których złamały trudy olbrzymie,

Gdy krew do kropli zbiegła im z żył;

Przez te boleści, tych łez potoki,

Przez rumowiska zgorzałych miast, Przez posian kośćmi on kraj szeroki,

I zgliszcze wiosek zarosło w chwast;

Przez te żałoby, przez te pioruny,

Co straszno biły w nasz, stary dom, Przez owe krwawe pożarów łuny,

Przez wypalony na czołach srom:

Miecz twego gniewu odwróć, o Panie!

Patrz na ten padół krwią ściekły wbród, Niech już Twa ręka chłostać przestanie Twemi pociski zgnębiony lud!