Dyskusja indeksu:PL Daudet - Mała parafia.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

I.
Ucieczka. Ryszard Fenigan, zapalony myśliwy i wielki amator rybołóstwa, mieszkający na wsi jak rok długi, z matką i młodą swą żoną, wyciągał właśnie z wody zastawione sieci na tej przestrzeni, Seine-et — Oise pomiędzy śluzą Evry i Athis, którą dzierżawił na własny swój użytek. Pomimo wczesnej pory dnia, słońce lipcowe lało żar z nieba rozpalonego; wody rzeki, pokryte oparami cicho płynęły, zwykły nawet świergot ptasząt nie ożywiał zarośli nadbrzeżnych; piegże i jaskółki zamilkły, rośliny wodne tylko roztaczały woń silną, a kantarydy, błyszczące jak szmaragdy na liściach jesionów, odurzały ostrym działającym na nerwy zapachem. Nawet Fvijigan, tęgi mężczyzna trzydziesto-pięcio letni, z twarzą, zdrowiem jaśniejącą, i gęstą ciemną brodą, odczuwał skutki przygniatającej atmosfery. Przybił do małej przystani pomiędzy łodzie, uczepione do pali, a sieci jego sunęły za nim, mieniąc się barwą złotą na zielonawej powierzchni wody. Stał kilka minut w czółnie ociężały, senny, w ubraniu z płótna szarego, zgniecionem i wodą zbryzganem. Na wzgórzu, od strony Sekwany, rozległ się donośny głos dzwonu. Ryszard zadrżał. — Polin, słyszałeś? Polin, strażnik nadrzeczny, zagrzebany w sklepie i rachujący dochody z połowu szczupaków, węgorzy i linów, podniósł głowę o twarzy żółtej, bardziej pomarszczonej niż toń, wiatrem wschodnim miotana: — To z zamku pochodzi, niema wątpliwości. — Przecież nie na śniadanie dzwonią? zaledwie jedenasta. — Może jaka wizyta... może kto z Grosbourga, widziałem właśnie ich powóz, przez most powracający. Dzwon po raz drugi rozległ się w ciszy daleko. — Zbierz wszystko stary: ja pójdę, przekonam się.. I krokiem ciężkim i spokojnym prawdziwego wieśniaka, Ryszard poszedł drogą od przystani, aż do alei topolo-wei, wiodącej stromo pod górę do gościńca Corbeil, wzdłuż którego ciągnęła się wioska Urelles z posiadłością pańską tegoż samego nazwiska. Niepodobnem mu się zdawało, żeby to byli goście z Grosbourga. Któżby ztamtąd mógł przyj echac! Generał z żoną byli przecie u wód w Tyrolu. Syn ich w liceum Stanisława, przygotowywał się do egzaminu w Saint-Cyr.
Prędzej może jaki dramat gospodarski, wymagający obecności pana domu.
Albo scena pomiędzy matką i jego żoną. A. jednak nie; skończyła się przecież ta stra szna wojna domowa, zatruwająca pierwsze lata ich pożycia. Cóż to więc bvć mogło? — Dzień dobry, panie Ryszardzie — wyrzeczone głosem uniżonym i złośliwym, pochodzącym z przeciwnej strony drogi, przerwało mu domysły. Było ich tam czterech czy pięciu pod dużą topolą, dróżnik Eobin,
Roger listonosz, oparty na swoim welocy-pedzie, praczka, siedząca na taczkach z bielizną mckrą, wszyscy słuchali z gębami otwartemi i oczami na wierzch wyszłemi opowiadania pana Aleksandra, dawnego oberżysty z
Grosbourga, wysokiego, starannie ogolonego, ubranego z szykiem w biały flanelowy garnitur, z czarną trzcinową wędką w ręku. O czem rozmawiali i tak raptem ucichli za zbliżeniem Fenigana? Co znaczyła ironia w przywitaniu byłego restauratora, tak uniżenie grzecznego zazwyczaj? Później, wszystkie szczegóły tego poranku przypomną się Ryszardowi z okrutną dokładnością; zrozumie on to, co obecnie zaledwie zwraca jego uwagę, jako pozbawione znaczenia. Przed kościołem, stojącym przy drodze, białym jak świeży grobowiec, ktoś zawołał go znowu; stary Merivet, wysoki, chudy, w długiej szarej bluzie, z pędzlem w jednej ręce, w drugiej z garnuszkiem z czarną farbą, zajęty był strasznie — jak powiadał — odświeżeniem napisu. — Patrzaj no, sąsiedzie... teraz o milę będzie można przeczytać. Odsunął się, żeby sąsiad mógł podziwiać litery, odmalowane świeżo na ścianie kościoła, z prawej strony drzwi wielkich.
NAPOLEON MERIYET
Kawaler orderu Świętego Grzegorza, wzniósł ten kościół ob pamiątkę swej żony Ireny i podarował go gminie Uzelles. Napis ten streszczał dramat małżeński, o którym nikt w okolicy nie wiedział nic na pewno. Wiedziano jedynie, że pan M< rivet, po śmierci żony, którą kochał szalenie, wystawił ten kościół na wprost swego mieszkania i miał o nim staranie, zrobiwszy kucharkę swoją posługaczką kościelną, lokaja zakrystyanem. Schlebiało to nawet ambicyi jego, gdy w niedzielę był pełny, gdy dużo powozów stało przed bramą, gdy słyszał powitania i rozmowy sąsiadów, skoro wikary z Draveil, do którego Uzelles należało, przyjeżdżał o dziewiątej rano, aby mszę krótką odprawić. Właśnie z powodu tej mszy niedzielnej zatrzymał Fe-nigana, ażeby się poskarżyć na mieszkańców pałacu. Nie mógł pojąć, jak te panie mogły jeździć na nabożeństwo aż do Draveil albo do zakładu sierot w Soisy, kiedy tu, pod bokiem... — To źle, mój sąsiedzie, bardzo źle — obstawał staruszek, potrząsając garnuszkiem z farbą — żaden kościół nie jest wart mojego.
Gdybyś wiedział pod jaką opiekę go oddałem, jaka to była kobieta ta muja
Irena!.. Rzeczpospolita pisze na swoich pomnikach: Wolność, Równość,
Braterstwo-, na frontonie tego kościoła powinienem był umieścić: Litość,
Miłosierdzie, Przebaczenie. Nazywają nas małą parafią, dobra parafin, byłoby dla nas nazwą właściwą; a przyjeżdżając się modlić tutaj, pan, co jesteś żonaty, zapewniłbyś sobie szczęście domowe. Ryszard tlomaczył się, tłomaczył także swoje panie: bliskość właśnie kościoła była największą przeszkodą, na dobrych chęciach nie zbywało, lecz tak rzadko wyjeżdżały... Nabożeństwo w Draveil, lub w zakładzie sierot, dawało im sposobność użycia świeżego powietrza, a koniom użycia ruchu, bo co prawda spasły się już zanadto, stojąc w stajni. Lecz pomówi o tem z matką, a niedługo panie Fenigan będą posiadały swoje własne ławki w małej parafii. Uśmiechnął się przy tych słowach; przyszło mu na myśl przezwisko, nadane w okolicy kościołkowi ojca Me-rivet, przezwisko wcale dla mężów niepociągające. Naraz trzerfe wezwanie dzwonu, gwałtowne, przeciągłe, sprawiło, że pożegnał sąsiada i co prędzej podążył do pałacu. Zabudowania Uzelles, leżące przy końcu wsi, dzieliły się na dwie części: pałac właściwy, w stylu nowożytnym, dach łupkowy, werenda, balkony, zamieszkany przez panią Fenigan, matkę, oddzielony długim szpalerem od pawilonu, starego budynku z XVIII-go wieku, które młode małżeństwo zajmowało. Małą furtką w murze wychodziło się na drogę z tej części zabudowania. W tej to furtce stała Rózia, córka Polina, strażnika, będąca w służbie u Feniganów, i, przysłoniwszy ręką oczy, patrzyła na olśniewająco białą drogę. Spostrzegłszy Ryszarda, zawołała zdaleka: — Czy pani nie była razem z panem? Zdarzało się często, że Ryszard zabierał rano żonę z sobą. Lubiła ona zanurzać ręce aż do ramion w chłodnej wodzie rzecznej, lubiła te masy srebrzyste, kroplące się z blaskiem w słońcu, a przejrzyste aż do dna samego. Lecz dnia tego
Lydia była znużona i na prośby i nalegania męża odpowiadała grymasikiem sennym, rozkosznym, różowa i spotniała na białych poduszkach, błyskając, z pod rzęs spuszczonych, oczami niebiesko-siwemi. Przez chwilę Eyszard odczuł tę scenę, jako mąż zakochany, podczas gdy pokojówka zmieszana powtarzała: — Czy pani nie była z panem? — Nie, dlaczego? — Ależ dlatego, że pani znikła gdzieś od samego rana. — Znikła? Co za szaleństwo! Znalazł jeszcze siłę na przejście paru schodków furtki, lecz natychmiast padł na ławkę kamienną w szpalerze grobowym. Osłabienie i zawrót głowy, jakie napadły go rano na rzece, powróciły z zdwojoną siłą. Niezdolny przemówić, ani poruszyć się, słuchał gadania
Rózi, nic nie rozumiejąc prawie... W parku, w ogrodzie, w budynku nad brzegiem wody, szukano wszędzie... nakoniec, przed chwilą, ojciec Jerzy, stary włóczęga, powracając z wędrówki leśnej, ostrzegł ogrodnika, że brama, prowadząca do lasu, jest otwarta, potem oddał mu bilecik dla starszej pani Fenigan. — Otóż idzie sama pani Fenigan... może ona ma jakie wiadomości... Matka Byszarda, sztywna, okazałej postawy, jak zawsze, z gołą głową, z włosami czarnymi, zaczesanymi w górę i wyciągniętymi płasko, postępowała szpalerem, a plamy słońca poprzez liście padały na ciemną jej suknię.
Widząc chód jej gwałtowny, można było domyślać się, że wie o wszystkiem i wściekła jest z tego [jowodu. Ryszard próbował powstać i pójść naprzeciw matki, lecz, jak przykuty do ławki, mógł tylko ze spojrzeniem, pełnem bólu i głosem takim, jak gdyby był jeszcze małym, zapytać: — Lydia, mamo? gdzie jest Lydia? Matka brutalnie, prawie z tryumfem, odrzekła: — Twoja żona odjeehała, moje dziecko, i to jedyna radość, jaką nam kiedykolwiek sprawiła. — Odjechała! — I nie sama, spodziewam się... Zgadnij z kim... o, zgadnij... Zamiast odgadywać, westchnął słabo, wstrząsł się calem ciałem, następnie przewrócił się na ławkę, głowa mu opadła, a ręce wyciągnęły się, jak martwe.
II.
Dziennik księcia.
Pan W. de Vallangue Kolegium Stanisława — Pa» yż. o ’ tirusliurg, (i lipca 1886 r. „Mój drogi Yallongue! „Dziś rano i wszystkich następnych poranków, miojsce moje w sali przygotowawczej puste zostanie. Skończyło się, wyrzekani się Saint-Cyr i chwały wojskowej, której i tak nie brakuje w rorlz:uie naszej. Począwszy od mojego pradziada, Karola Daujergne, którego pierwsze cesarstwo uczyniło marszałkiem, księciem Alcantary i księciem Ołomuńca, aż do ojca mojego, biedaka, który uległ sparaliżowaniu w czterdziestym siódmym roku życia, będąc jenerałem, dowodzącym 3-cim korpusem — moi jaśnio oświeceni przodkowie wyczerpali wszelkio odznaczenia, nie zostawiając dla mnie nic do pożądania. Cóż ja mam do zrobienia? Nic chyba. Właśnie na to zdecydowałem się stanowczo. Mam lat ośmnaście, jestem jedynakiem, dziedzicem wielkiego imienia, i ogromnej fortuny i zapewne lichego zdrowia mojego papy; rozum nakazuje mi zatein używać co prędzej wszystkiego, co mi życie rozkosznego ofiaruje. „Zaczynam tedy.. „Pamiętasz, jak pisałem dwa listy tajemne na kursie trigonometryi?
Jeden był do kapitana Nuitt w Carditi, ażeby stawił się do małej przystani Oassis, przy ujściu Rodanu, ze swoim yachtem Trójbarwnym, tak się zowią-cym, z powodu kolorów: białego, niebieskiego i czerwone go, jakiemi jest pomalowany, z załogą ośmiu ludzi, z kucharzem, marszałkiem dworu i wszystkiem, co do komfortu należy, za cenę dziesięciu tysięcy franków miesięcznic. „Drugi list uprzedzał osobę, która mi towarzyszy, gdyż nie przypuszczasz zapewne, ażebym sam puszczał się w podróż. Nie znasz tej pani, a przynajmniej fotografia jej nie znajduje się w szufladce z krawatami, dokądeśmy razem wrzucali listy i podobizny moich faworytek.
Mogę ci tylko powiedzieć, że jest mężatką, sąsiadką, naprzeciw
Grosbourga, z drugiego brzegu Sekwany. Zaledwie trzydzie-sto-letnia, podłużne, jasne oczy zawsze spuszczone, a gdy je podniesie, oświecają jej twarzyczkę blaskiem naszyjnika z pereł, ułożenie pełne skromności, dwie białe ręce, jak u dobrej pianistki zwykle w staroświeckich mitenkach. Niema dzieci, tylko męża, który ją uwielbia, i szacunek całej okolicy. Potrzebowałem jedynie napisać: „Przybądź,“ odpowiedziała: „Biegnę,“ i otóż porzuca wszystko, męża, dom, rodzinę, aby oddać się chłopcu tak młodemu, tak mało wzbudzającemu zaufania, jak twój przyjaciel. „Powiadam ci, że kobiety to nadzwyczajne istoty! „Co się mnie tycze, nie dbam o nią więcej, niż o inne, zanadto lubię wszystkie, ażeby którąkolwiek wyróżniać.
Skoro tylko skosztuję jednego z tych rozkosznych przysmaków, mam zaraz ochotę wypluć i znów tłuc naczynie, w nadziei znalezienia tego wykwintnego smaku, za którym gonię, nie mogąc go dosięgnąć. „Westchnij na moję intencyę, kochany Yallongue, ażebym tym razem miał więcej szczęścia... „Skoro ten list otrzymasz, ja będę już mknął po nurtach z siłą wszystkich żagli, a przekleństwa rodziców moich obijać się będą o stropy niebios. Tein gorzej dla nich... sami chcieli tego, co nastąpiło. Zamiast zagrzebać mnie najpierw w Grosbourga, a potem w liceum Stanisława, gdyby byli pozostawili mi swobodę w Paryżu, z pewnością nie wzięła by mnie teraz nieprzezwyciężona chęć tej awanturki. Lecz księżna, moja matka, dla której nie wystarczało, ażeby samej być zdaleka od swoich „mężczyzn,“ jak nas nazywa, uważała za właściwe zmuszać mnie do pracy i rozsądku, czyniąc ze mnie dozorczynię chorego ojca. Zapomniała, że samotność złym jest doradcą, że oglądając ciągle dolinę Uzelles z jej małym kościołkiem z białego kamienia i tę dzwonnicę, w której gnieżdżą się wszystkie wróble okoliczne, przychodzą mi z czasem refleksye melancholijne i potrzeba ulotnienia się w przestrzeń... Jenerał osobiście, zamykając mnie w liceum, zdecydował ucieczkę moją. Opowiem ci kiedyś, jaki dramat rozegrał się pomiędzy mną i tym znakomitym inwalidą, podczas mego pobytu w zamku. „A! kochany Yallongu, ile rzeczy przeżułem, że się iak wyrażę, tam w ogromnym Grosbourgu, błądząc w głębi parku, lub na tarasie nad wodą! Jak patrzyłem w życie i w siebie samego, najtrudniejszego do zbadania! „W rezultacie tych badań odkryłem, że ja, w ośmna-stu latach jestem stary i znużony, nie mam żadnych pożądań wyniesienia się, nic ni a ukochałem, nic mnie nie zajmuje, gdyż przewiduję naprzód koniec i smak każdej przyjemności. Dlaczego jestem takim? zkąd to doświadczenie przedwczesne, ten niesmak do wszystkiego i te zmarszczki starości, które czuję na sobie aż do kończyn palców! Czyby to było wspólne całemu pokoleniu, do którego należę, a które zowią „dziećmi przegranej,“ ponieważ przyszli na świat w latach wojny i najazdu, lub też właściwe mojemu rodowi, co jak grunt, wyjałowiony licz-nemi i obfitemi zbiorami, upomina się teraz długiego odłogu. „Wielki Boże! ja podejmuję się zostawić ten grunt odłogiem! „Obecnie kobieta i yacht są jodyną upragnioną przezemnie rozrywką, otóż biorę je sobie na własność i to w calem znaczeniu tego wyrazu. Do te pory, jako marynarz i kochanek, żeglowałem tylko przy brzegach, na próbę; tym razem puszczam się na pełne morze, a jeżeli zw rżenia moje interesują cię, obowiązuję się, drogi Wilkie, pisać na twoję intencyę dziennik zupełnie prawdziwy, z podróży na pomoście i liistoryę duszy, którą oddawna jenerał książę, mój ojciec ocenił, jako czarną i niebezpieczną, jak bój pośród nocy.“
III.
Droga do Corbeil — Ryszard i Lydia. Wszystkie pokoje pawilonu, a więc i ten, do którego zaniesiono
Ryszarda po zemdleniu, wychodził na drogę do Corbeil, idącą kołem po nad rzeką, — jedną z najmilszych i najweselszych, jakie się znajdują w okolicy
Seine-et-Oise. Trzydzieści pięć lat temu, pewnego poranku, w październiku 1851 roku, podczas drobnego deszczu jesiennego, tą samą drogą szedł pan
Fenigan, notaryusz z Droveil i właściciel Uzelles, ze swoim sąsiadem z
Grosbourga, starym księciem d’Ałcantara, aby zawiadomić w merostwie o przyjściu na świat w nocy chłopca. Książę, nic nie wiedząc, zaszedł przypadkiem rano do swego notaryusza i chciał koniecznie dać mu ten dowód sympatyi; a długi ten spacer piechotą, pod wspólnym parasolem, skromnego, wiejskiego notaryusza pod rękę ze znakomitym Napoleonistą, pozostawił w rodzinie Feni-ganów niemniej chwalebny ślad, jak podpis wielkiego marszałka w księgach małej gminy. Matka długo była cierpiąca, po tem spóźnionem urodzeniu małego
Ryszarda. Przez kilka lat nie opuszczała szeslonga, ojciec przepędzał życie po za domem, oddany swemu urzędowaniu, dziecko było też jedynem zajęciem chorej i rosło obok matki, samo, zamknięte, zmuszone zawczasu do ciszy i rozmyślania, z jednym przedmiotem do rozpędzenia nudów, z widokiem szerokiej drogi z przejeżdżaj ącemi wozami, z ludźmi i bydłem, z pasterzami, kupcami i roznosicielami. Znał też tę drogę do gruntu, tę białą szeroką drogę, prawdziwą panoramę, gdzie jego oczki wytrwałe i cierpliwe umiały odkryć tysiące szczegółów, których nikt inny by się nie domyślił. Lepiej niż kompas, umieszczony na cokule pośrodku trawnika, droga wskazywała mu godziny. W lato, gdy Robin, co tłukł kamienie przy drodze, ustawiał taczki w cieniu przeciwległego muru, obok fontanny, dziecko myślało głośno: „Robin zabiera się do śniadania... pierwsza godzina.“ Co to była za radość patrzeć na starego i dwoje małych dzJeci, siadających przy drodze, i jak przy stole zajadających na taczkach; po skończonym posiłku taczka zmieniała się na fotel szeroki, trochę twardy, kamieniarz wyciągał strudzone członki i siestę odprawiał, a malcy tymczasem bawili się spokojnie układaniem ślicznych małych szycht, na wzór szycht ojcowskich. To samo było, gdy kobiety wracały od prania bielizny, gdy we wrota sąsiedniej fermy wtoczyło się stado owiec, deszczem z paśnika spędzonych, albo gdy dzieci, powracające ze szkoły z Draveil, rozdzielały się koło fontanny, Ryszard wiedział, że to czwarta, piąta, szósta godzina. Tak samo jak zastępowała mu zegar, tak samo droga służyła mu za kalendarz, oznaczając wyróżniająco każdy dzień tygodnia. W poniedziałek ubodzy, nieskończony pochód łachmanów, kul i szczudeł, zjawiających się niewiadomo zkąd, a zawsze te same twarze wynędzniałe, jakby ziemią pokryte, ukazywały się u furtki w bramie, ażeby otrzymać z rąk pani
Clement, ogrodniczki, dwa su i kawałek chleba. W sobotę orszaki ślubne, obyczajem staro-francuskim, ze skrzypcami na czele, idące miarowym krokiem, z muzyką, co całą wieś w ruch wprawiała skoczną nutą grajka; po za grajkiem panna młoda w bieli, czerwona i spotniała z wieńcem kwiatu pomarańczowego na głowie; pan młody w jedwabnej kamizelce, w. czarnym surducie, pyłem drożnym pokryty, dalej zaproszeni weselnicy parami, kobiety w rozpuszczonych chustkach, których frenzle wlekły się po ziemi, mężczyzni, trochę zawstydzeni pokazywaniem się w dzień roboczy publicznie w strojach odświętnych, z rękami bezczynnemi. — We wtorki i czwartki, jako w przeddzień targów w Corbeil, przeciągały liczne stada wołów, kramarze wędrowni, zatrzymujący się niekiedy przed pałacem, aby zachwalać swój towar. WT niedziele podczas lata wiejskie kluby z mnzyką ciągnęły z chorągwiami, błyszcząc medalami, zdobytymi na konkursach; straż ogniowa zaś odbywała ćwiczenia paradne.
Jesień sprowadzała przechody wojska; armaty, wlokąc się długim sznurem, wstrząsały budynkami, a zawsze przy fontannie okryci potem żołnierze tłoczyli się, bili, ażeby zaczerpnąć wody, pomimo wściekłych krzyków starszyzny wojskowej. Innym razem znów wielkie breki wiozły na polowanie do lasu po za drogą bił w Paryżu? po co kończyć nauki, ciężko i bez pożytku idące? po co wstępować ma w ślady ojca, skoro jesteśmy już bogaci, czemu mam się pozbywać jedynego dziecka?“ Nazajutrz po powrocie do Uzelles, Ryszard zebrał książki, zamknął ze złością w kuferku i kazał na strych wynieść, zdecydowany nigdy go nie otworzyć, tak samo, jak nie wziąć do ręki żadnego z tych obrzydliwych foliałów, które tak długo były torturą jego życia. Jak wszyscy prawie mieszczanie, na wsi wychowani, miał usposobienie ociężałe i kontemplacyjne; nieśmiały aż do dzikości, małomówny, ożywiał się tylko ćwiczeniami na świeżem powietrzu: rybołóstwem, koniem, których nadużywał, nie czytał nigdy książki, ani gazety, z wyjątkiem C/iassć Illuslrće i kilku numerów Tour du Monde. Wstawał rano i wynosił się zaraz r.a rzekę lub do lasu, matkę widywał tylko przy obiedzie, lecz wieczorem rzadko wychodził i grał z nią zwykle dwie partye szachów do godziny dziesiątej, zwykłej pory gaszenia światła w pałacu, jak i w całej parafii. Długa choroba pani Fenigan rozluźniła stosunki sąsiedzkie; z Dravoil lub Soisy prawie nikt nie bywał; a chociaż wdowa cieszyła się teraz zdrowiem zupełnem, zanadto jednak dobrze jej było z synem dorosłym, aby zawiązywać na nowo stosunki przyjacielskie. Dziesięć lat upłynęło tej jednostajnej egzystencyi bez wzruszeń i zmiany. Kilka zaprosili arystokratycznych sąsiadów z Grosbourga, na otwarcie polowania, podróż do Havru za kupnem małego sloopa, dla dogodzenia fantazyi Ryszarda, były wypadkami najwybitniejszymi w ciągu tych dziesięciu lat jego życia. Przez dwa lata z rzędu przyjeżdżała na wakacye do Uzelles rodzina
Lorient, ojciec, matka i młodziutka córeczka, krewni 1’ćniganów. Panienka po całych dniach w kapelusiku filcowym, jeździła konno sam na sam z kuzynkiem. W całej okolicy od Villenenve — Saint — Georges do Corbeil, gdzie duży majątek robił Feniganowi rozgłos, chodziły pogłoski o bliskiem małżeństwie Ryszarda; potem, gdy rodzina Lorient znikła jakoś bez wieści, te same osoby, które rozsiewały pogłoski, pierwsze protestowały. Bo też, barczysty ten chłopiec, z byczym karkiem, z zarostem, zaczynającym się piawie pod oczami, słaby był i miękki, zawojowany zupełnie przez matkę; a pani Fenigan zanadto syna kochała, ażeby pozwolić innej kobiecie rządzić w domu. Najlepszym tego dowodem, że pewnego dnia, gdy młoda amazonka, panna
Lorient, czuła:ię najpewniejszą rezultatu po powrocie z przejażdżki we dwoje — podczas której milczenie marzące towarzysza wydało jej się decydującem — wystarczyło pani Fenigan rzec słowo i spojrzeć na syna: — Czy chodzi ci o nią? — Wcale nie! — odpowiedział młodzieniec strzepując z butą popiołek z fajki angielskiej, a jednocześnie puszczając z dymem lekkie zachcianki miłosne. Nazajutrz panienka odjechała, i nigdy mowy nie było o tych zaręczynach urojonych. A jednak niedługo potem młody Fenigan ożenił się, i tym razem matka żadnych przeszkód nie stawiała. Według starego obyczaju, datującego z dzieciństwa Ryszarda, sieroty z Soisy, podczas lata, przychodziły co czwartek na podwieczorek do
Uzelles. Pani Fenigan trzymała się tego obyczaju, nie tyle ze względu na dziewczątka, które wolałyby zjeść bułeczki na swobodzie, nie wśród pyłu szerokiej drogi, lecz głownie dla przyjemności spotkania się z zakonnicami, kobietami przeważnie bardzo dystyngowanemi i wielkiej dobroci serca. Pewnego czwartku, Ryszard trafem jakimś był w domu i brał udział w przejęciu dzieci. Przy obiedzie wieczorem zapytał matki: — Kto jest ta duża młoda dziewczyna, szczupła i blada, z oczami siwo srebrzystemi... ktura trzymała się ciągle prz y boku siostry Marty, irlandki? — Ależ to Lydia, mała Lydia. — Jakto, ta stiaszna mała cyganka? W tej chwili, w tym zbiorze wyrzutków skrofulicznych, główek nędznych, ze śladami występku rodziców, po nad temi nieszczęśliwemi znajdlami. ujrzał w wyobraźni, pod koroną włosów w pierścieniach wymykających si.j z pod nędznego słomkowego kapelusza, dumną i melancholijną twarzyczką. Więc to mała Lydia! dziecko, podniesione z rowu przydrożnego, przed piętnastu laty znalezione w kupie lichych łachmanów, więc ona tak się zmieniła! — Gdybyś ją słyszał w niedzielę przy orgauach w kaplicy... O! irlandka może być dumną ze swego dzieła; mała Lydia jest doskonałością...
Nazywam ją małą, a ona większa odemnie. W niedzielę następną Ryszard pierwszy raz towarzyszył matce na nabożeństwo do zakładu sierot; podczas mszy nie spuszczał oczu z delikatnego profilu, pochylonego nad oi-ganem, w głębi chóru. 0 nie! ta nie mogła być zncijdką jak inne, jej urodzenie nie miało takich źródeł nieczystych. Bo jak wytło-maczyć instynkty jej arystokratyczne, zdolności muzyczne, któremi siostra Marta tak się zachwycała? Ryszard kilkanaście razy jeździł na mszę do Soisy; we czwartki zostawał na przyjęciach sierotek. Nawet pewnego dnia pani Fćnigan wymogła, że irlandka ze swoją uczennicą zagrała na cztery ręce, w salonie na fortepianie, prawie już wyszły m z użycia, o dźw lękach ostrych i brzęczących. Ryszard wyszedł z salonu przed końcem sonaty: Gorąco mi było“ mówił, gdy chciano, aby się przyznał, że muzyka go wzruszyła. A j ednak od tej chwili biedny chłopak nie przestawał nucić sonaty i wybijał ją na fortepianie palcami grubemi i sztywnemi. Pozornie nic się nie zmienił, polował, chodził na ryby ze swoim strażnikiem rzecznym, tylko milczącym był więcej, niż zawsze, ścinał zęby, żeby nie wydać tajemnicy, którą matka jego przeczuwała i którą nakoniec wydarła synowi. — Zgadnij, kogo będziemy mieli na obiedzie, w przyszły tydzień, — odezwała się raz do niego pomiędzy dwiema partyami szachów. A ponieważ nie odpowiedział, zatopiony w swojem marzeniu: — Biskupa z Wersalu... przyjedzie odprawić nabożeństwo w zakładzie sierot, na obłóczynach Lydii. — Więc ona wstępuje do klasztoru? — A cóż chcesz, żeby robiła, bez pieniędzy, bez rodziny? Szczęście dla niej, że zakonnice nie wymagają posagu. Ryszard zmienił się na twarzy, wstał od gry wyszedł i zapuścił się w ciemny ogród. Pani Fenigan odnalazła go w małym szalecie służącym na skład i na zbrojownię, stojącego, z czołem opartem o szybę, zalaną drżącem światłem księżyca. — Niedobre dziecko? dla czego nie powiesz po prostu, że ją kochasz? — Ali! mamo... mamo... Te dwa słowa, jedyne, jakie mógł odpowiedzieć, wypadły gwałtownie z ust jego ściśniętych, zgorączkowanych, podczas gdy łzy trysnęły mu z oczu i płynęły po szybie, jak deszcz obfity, a cała potężna postać jego trzęsła się jak w febrze. Czy on ją kocha, mój Boże! Lecz nigdy by nie wyznał swej miłości, z obawy odmowy. — O nie mądry synku, — łajała czule matka, — jak gdybym ja miała jakąkolwiek ambicyę, nad twoje szczęście... Przekonanie, że przekładał nad inne, to biedactwo, sierotę, wpływało dużo na pobłażanie macierzyńskie, albowiem dziecko, które wszystko im będzie winno, nie potrafi wnieść pod dach ich władzy nowej, woli silnej, zdolnej opierać się pani Fenigan, od tak dawna jak królowa panującej. Lydia zgodziła się odrazu na proponowane małżeństwo. Czy z radością? czy przeciwnie, miała żal, do losu? czy o inaczej wyglądającym mężu marzyła? Nikt, nigdy się nie dowiedział. Piorwsza wizyta Ryszarda w roli konkurenta odbyła się w parlatoryum z jasnemi firankami, o białych ścianach, na których obraz Matki Boskiej z wielkim szkaplerzem, wisiał naprzeciw statui Świętego Wincentego a Paolo, z drzewa złoconego. Lydia przyjęła go z przyjazny m i skromnym uśmiechem, swobodna w białym czepeczku i brzydkiej pelerynce, uniformie ubóstwa, nie mniej jak narzeczona, która posiada posag i znakomitą rodzinę. Ona równie, jak Ryszard, zamknięta w sobie była i cicha, lecz nieśmiałość najbojażliwszej kobiety niepodobna jest do nieśmiałości mężczyzny. Kobieta, pomimo wszystkiego, zachowuje zawsze pewność władzy wdzięków swoich. Z dwojga tych młodych, jedno nie kochało jeszcze, podczas gdy drugie, obezwładnione namiętnością, nie było w stanie przemówić. Na szczęście droga do Corbeil, wijąca się przed oknami o małych szybkach parlatorium, wybawiła ich z kłopotu. Sierota znała ją w najdrobniejszych szczegółach, spę-dziwsży długie godziny pobytu w zakładzie na wyglądaniu przez okno. Zaczęli rozmawiać o niej, jik o przedstawieniu czarodziej skiem, na które patrzyli oboje i opowiadali sobie zmiany osób i dekoracyj. Oh! taczki ojca Robin, i mali Robinowie, teraz już w yrośli, lecz zawsze byli zastępowa] mniejszymi#Pobina-mi, dodzicrającymi spodnie starszych braci i kurtki połatane na łokciach. A mały garbusek, handlarz obuwia, a ten Turek w szubie futrzanej, ukazujący się każdej jesieni z niedźwiedziem, którego Lydia, dziecko wtedy, tak bardzo się obawiała, lecz bardziej ojca Jerzego i jego długiej pałki... Bo ten przerażający włóczęga miał dziwną fanta-zyę chodzenia w ślad za sierotkami spacerującemi, lecz wtedy tylko, gdy Lydia szła z niemi. Dziewczątko śniło o nim w nocy; w czwartki nie miała odwagi wyjść na spacer. — Czy wiesz, panno Lydio, że stary Jerzy żyje jeszcze? — Wiem, panie Ryszardzie, lecz teraz już go się nie boję, choć zawsze ma ten kij ogromny i chociaż, przechodząc koło mnie, marmocze liistorye, których nie rozumiem, bo mówi swojem narzeczem alzackiem. Nie widywano tylko teraz roznosicielki ciastek z Soi-sy, poczciwej staruszki, wątłej lecz czysto zawsze ubranej, która dreptała po drodze w niedzielę, w porze nieszporów, w ogromnym białym fartuchu, z koszykiem okrytym białą serwetą, z pod której rozchodził się zapach, smacznych gorących ciastek. Pomimo wieku, obsługiwała Soisy, Uzelles, Draveil nawet. A jaka dumna była z klienteli pałacu Feniganów. Gdy zatrzymywała się w zakładzie sierot, mówiła do dzieci, chcących plądrować w koszyku, a mówiła głosem z intonacyą pełną szacunku: „Ostrożnie panienki... bo tam odłożontjcst ciasteczko waniliowe dla pana Ryszarda.“ Hiorya tego ciasteczka, którą
Lydia przypomniała, naśladując komicznie ukłon staruszki, do łez i ch rozśmieszyła, lecz sierota nie przyznała się, że w owym czasie podzielała uszanowanie starej roznosicielki dla ciastka waniliowego, dla pana
Ryszarda i dla wszystkich mieszkańców pałacu. Czego także nie opowiedziała (kobieta, chociaż bardzo młoda, ukrywa zwykle uczucia swoje najgłębsze, przedewszystkiem te, których najwięcej doświadczała) — to wfażeu, jakie w jej duszy decięcej zostawiły wizyty czwartkowe w Uzelles, gdzie wielkie drzewa i wspaniała zieloność trawników, pociągały jej oczy, tak samo jak zbytkowne obicia i ozdoby salonu, widniejące przez okna po nad tarasem. Zkąd wzięło się u tej małej nędzarki zamiłowanie przedwczesne do bogactw i te instynkty arystokratyczne?
JJlaczego na widok niezliczonych obrazów przesuwających się po drodze
Corbeil, żaden pich nie interesował jej tak, nie przyśpieszał bicia serca, jak to sprawiał widok ekwipaży, jadących do stacyi kolejowej, ekwipaży błyszczących, uhłUowanych, zaprzężqijch w czwórkę, powożonych przez służbę w liberyK’ Czyż prawdą były opowiadania zakonnic, że przyszła na świat w jednym z zamków okolicznych i że niedalekim jest dzień, w którym odkryje się tajemnica jej urodzenia, jakiś cudowny arystokratyczny romans.
W ten sposób tłomaczyły dobre siostrzyczki radosne, jakiem młoda nowieyuszka w wilię wyrzeczonia ślubów klasztornych, przyjęła oświadczyny Ptjszaryla, i w jednej chwili, dla niebezpiecznych pokus świtowych, zrzekła się białego kaptura sióstr.
Świętego Wincentego a Paulo, którv zdawał się doskonale ocieniać jasne jej oczy i czoło niewinne. Ślub odbył s-ię w kaplicy klasztornej, w sobotę, jak to jest na wsi zwyczajem. Lecz jak mógł sięgnąć pamięcią stary kamieniarz, droga z Corbeil nie widziały poftobnego wesela. — Wszyscy dawniejsi klienci starego lenigana, począwszy od dzierżawców z Bergries, aż do dziedziców zamku Grosbourga, zgromadzili się oddając w teif sposób h6łd ostatni w osobie syna notaryuszowi wiejskiemu, uczciwemu człowiekowi, jaki to typ coraz rzadszym się Staje. Po przed szeregiem powozów, który poprzedzała kareta panny młodej, jaśniała droga szeroka i gładka, oświecona gorącem słońcem lipcowem; na zakręcie Soisy, zanim dobiegła do zakładu sierot, g(Jzie jyskup oczekiwał młodej pały, ciągnęła się pod górę i zdawała się4dotyk; aż gdzieś wysoko błękitnego bez najmniejszej chmurki nieba. „Zrobię z niej, co ItędS cficiaŁa!a obiecywała sobie świekra; dlatego to wjjjiiegodziła się narzyjęcie dziewczęcia bez wiana, (godziny, o twarzy bladej, i rękach dużych, zwieszonych ku ziemi.’ J.’a, którą pan Fenigan zwał „dobrym tyranem1’ była wprost przeciętnym typem kobiety. Czynna, eneicznaf za każdym krokiem brzęcząca, wiszącym u paska.jęiriem kluczy od wszystkich zamków w pałacu, pięćdziesięcioletnia w chwili małżeństwa syna, paęi Fenigan wyglądała najwyżej na lat czterdzieści, czarne włos zawsze podczesane do góry, wbrew zmianom mody, pozostały tak czarne, jak oczy, oczy, małe ruchliwe i dobre, lecz nie pociągające czułością. Syna, którego nadewszystko kochała, nigdy nie całowała, chyba że złożyły się na to jakieś nadzwyczajne okoliczności. — W rodziritf nie lubimy lizania się — mawiała chętni ts. Nadto, jako, wdowa, nawykła do życia niezależnego i władzy, nie pojmowała innego postępowania; i w prosto-dusżnośei despotyzmu swego, z miejsca, ’nietrafnie poczęła postępować z synową. Najpierw ej oparła oię podróży poślubnej. Ryszardowi nie chodziło o nią bynajmniej;.byle tylko mieć żonkę, swoją własną żonkę, tu-, czy gdzieindziej, obójętnem mu było. Nawet nadzwyczajna jego.nieśmiałość przerażała się zmianą miejsca; hotele, obiady przy ogólnym stole, konieczność, rozmawiania z lądami obcymi, i to wszystko w miejscowościach, w których nigcty-.jeszcze nie był, strachem go przejmowały. t Dla jpydii znowu, podróż przedstawiała ideał szczęścia dozwolonego; w jednostajnej żtiu klasztornem, jale dotąd pędziła, niczego więcej nie pragAła nad poznanite kraju, wyrwanie się daleko, poza w/górze, zasłaniające horyzont przed jej oczyma, a potem następnie, jeszcze dalej i dalej, niż okiem zasięgnąć można. „To dlatego że za wiele patrzyłam na drogę,“ mawiała do Byszarda. w długich rozmowach z nim w czasie narteczeństwa; i wyznawała mu, iż tak żądną była prze strzeni, iż nieraz zazdrościła najnędzniejszym skoczkom jarmarcznym ich posiłków wieczornych — w rowh przydrożnych, odpoczynków w skwarne południe pod cieniem wiązów, pyłem okrytych. Oszołomiony widokiem rumieńców, wywołanych zapałem na jej śliczną twarzyczkę, obiecywał: „Będziemy podróżowali, Lydio.“ Czegożby nie obiecał jw chwili podobnej!.. Teraz nie mówił nic, zdawał się przyznawać słuszność powtarzanym przez matkę zarzutom.. Alboż to za jej cz.i-sów odbywano podróże! Nic nadto zgubniej szego. Ileż biednych młodych kobiet życiem przypłaciło ten niemądry obyczaj. — A gdybyś ty wiedziała, kochanko, jakie to przykre przejścia dla młodej mężatki, na co narażona bywa jej wstydliwość, delikatność. Wierzaj mi, lepiej wyrzecz się tej przyjemności. Lydia nie nalegała, atol z tego pragnienia nieziszczo-nego wyrodziła się trwała uraza.. Aż dotąd, przejęta dla świekry wdzięcznością, nagle uczuła się więźniem we własnym domu, i tylko marzyła, jakby się z niego wyrwać; co się 4ycze męża, widząc jednak iriecznie nlegtyn tchórzliwym, istnem dzieckiem z gęsto obrośnięty broJą, poczęła go nienawidzieć, w lii-czem na niego nie licząc. Młode małżeństwo zajmowało pawilon, a stołowali się wraz z panią, tak bowiem nazywano matkę. Zajmując pierwsze miejsce przy stole, pani, według starego obyczaju, dzieliła potrawy, rozdawała herbatę, kawę, cukier, napoje. Po skończonym posiłku, młodzi ulatniali się. W początkach matka próbowała mieć syaiowę przy sobie, dla wtajemniczenia jej w rozliczne obowiązki gospodyni domu, tak skomplikowane na wsi, z racyi rozpowszechnionej na wszystkie strony kradzieży, w ogrodzie, w kuchni, w kurnikach, obmotującej calutką posiadłość siecią oszustwa i kłamstwa. Lydia wszakże tak się nudziła opowiadaniem o tych domowych frymarkach, Ryszard kulił się tak koir.j cznie, że matka wyprawiała ich do siebie, i z rezygnacyą zabierała się do rachowania swoich gruszek, zbierania owocu spadłego, wyśledzania koszów, przechowy-wujących skradzione przedmioty, i samodzielnie walczyła ze spustoszeniem, sprawianem przez szczury, te szczury straszliwe a jednak mniej złodziejskie niż ogrodnik, obciążający je własnemi swemi nadużyciami. I tak pracując zawzięcie, rozważała, jak okrutnie zawiodła się na tej wysmuklej, niedbałej istocie, którą spodziewała się pokierować według własnej fantazyi. Pozornie przeistoczona Lydia, pozostała do szpiku kości cyganeczką, dawniejszą duszą nieugiętą i niepodległą. Towarzyszenie mężowi na polowanie, na rybołóstwo, pomaganie mu w przygotowaniu nabojów, zajmowało ją w daleko w1’:szym stopniu uiż szycie i hafty. — Wartoby wszakże, kochana córko, abyś się nauczyła być dobrą gospodynią. — Naco? skoro ja nie mam gospodarstwa, a w domu pani zajmujesz się wszystkiem z eałem zamiłowaniem. — — Jednakże nie nazawsze z wami pozostanę. Częste podobne rozprawy miewały miejsce w powozie, wiozącym je raz na tydzień do Corbeil, a tem nudniej wlokące się z powodu nieskończonych przejażdżek wzdłuż i wszerz starej mieściny, zatrzymywania się jia rynku, gdzie pani Fenigan zaciekle upatrywała jarzyn i owoców ze swego ogrodu. — Patrz, ktoby to powiedział, że to nie nasze melony. A te dynie!
Pedobne mają tylko u nas i w Grosbo-urgu. Przekonana jestem, że wszystko to jest cudze mionie, kradzione. I opowiadania podobne wiekuiście obracały się około koszów, wypchanych owocami, które przenoszono pod nosem i przerzucano przez parkan ogrodowy, pomimo wszelkiego dozoru. Na szczęście, młoda kobieta znajdowała rozrywkę w drodze tara i napowrót we wspomnieniach, jakie nasuwał jej gościniec i turkot, szybko obracających się kół, które zawsze żywo ją zajmowały. Widziała się bardzo jeszcze małą, w pelerynce i kapeluszu z niebieską wstążką, jak biegała w piasku i w pyle, a kiedy powóz mijał szeroką ulicę w Soissy-sous-
Etiolles, za każdym razem siero ta doznawała dreszczu próżności w przejeżdzie pod oknami dawnego swego klasztoru. Wieczorami czas poobiedni przebywano w salonie. Ryszard, jak przedtem, grywał z matką w szachy; lecz pianino Lydii sprawiało mu rozrywkę. Wypadkowo dzikus ten lubił namiętnie muzykę a ponieważ jedyną, jaką słyszał w życiu była ta, którą wykonywała kobieta uwielbiana, zatem dwie te namiętności, zlewając się w jedną, o szał go przyprawiały. Co chwila spojrzenio jego odrywając się od szachownicy. pieściło czysty profil muzykantki i długie jej białe palce, bielsze od klawiszy: a gdy ruchem i głosem zniecierpliwienia swej partnerki przywołany do porządku, z roztargnieniem znowu przesuwał figury, nie był w starie powstrzymać się wtórowania sonacie Lydii głosem chropowatym, bum.. bum... bum... bum... — Cicho bądź, Ryszardzie, — krzyczała rozdrażniona matka. Ileż razy się to powtarzało do godziny dziesiątej, do chwili, w której wszyscy w pałacu obowiązani byli udać się na spoczynek! Jeszcze jeden więcej przymus, z którym młoda para niechętnie się godziła. Tak miłoby było przejść się pod gołem niebem, po drodze, obianei światłem księżyca, lub w lesie pomiędzy gęstwiną brzóz, srebrzących się jak białe widma. . A.le gdzież tam, wszystkie bramy i furtki zamknięte, a klucz zawieszon u wezgłowia pani-, a kiedy im się przytrafiło dłużej pozostać w parku, dla zażycia nocnego chłodu, Athos i Portlios dwa ogromne psiska podwórzowe, ujadały tak przeraźliwie i uprzykrzenie, że spacerujący, chcąc niechcąc, musieli wracać do domu. Jedno z okien pawilonu, mianowicie okno w ubieral-ni, wychodziło na płaszczyznę Viileneuve-Seint-Georges. w stronę, gdzie leżał Paryż, który znaczyła szerelca zadymiona łuna. Wieczorami Lydia przesiadywała w tem oknie długie chwile, jak zahypnotyzowana. zapatrzona w płonącą tę dal. Oh! ten Paryż tak blisko od niej, siedm, ośm mil zaledwie, a nikt tam jej nie zawiózł jeszcze!
Jeszcze jedna więcej tyrania pani Fenigan: „Cobyś ty, kochanko, robiła w Paryżu? Czy ja tam bywałam, albo syn mój, zanim ciebie poznał?“ Ona milczała, nie oburzała się nawet na tę samowłaclzę niesprawiedliwą, pozbawiającą ją wszelkich przyjemności, których pożądała jej młodość i zdrowa natura. Atoli Ryszarda powinien był przerażać wyraz jej oczu, wpatrzonych w te błyski wulkanu, kiedy rozmarzona przesiadywała o późnej godzinie, przy oknie otwartem. Wszakże razu jednego, przesądy pani Fenigan musiały ustąpić w obec nalegań sąsiadów z Grossbourga. Jako właściciele polowania w lasach Senard, wzdłóż których ciągnie się sioło Uzelles, Alkantarowie, nigdy nie omieszkali, podczas otwarcia łowów, zaprosić Ryszarda, dzielnego myśliwego, który znał swój łasi wszystkie w nim przeszpiegi jak najwytrawniejszy kłusownik. Potrzebował tylko przejść park, a za sztachetami jego mógł pierwszy stawić się na umówionem miejscu w bażantarni. W tym roku, w którym Lydia wyszła za mąż, w dzień rozpoczęcia polowania, jenerał wraz z gośćmi swymi, ujrzeli oczekującego ich Fenigana w towarzystwie ślicznego Strzelca, całego w zielonym aksamicie, w kapelusiku tyrolskim na bujnych popielatych włosach. — Moja żona... generale — przemówił Ryszard, przedstawiając ją. Była tak uroczo młoda i smukła, a taka rezolutna, że w ciągu całego polowania jenerał nie odstępował jej, i podczas śniadania w lesie umieścił przy swoim boku; a następnie przy pożegnaniu usilnie prosił
Ryszarda, by przywiózł żonę do Grossbourga. Matka oparła się tej wizycie. Od czasu śmierci nataryusza, dwa te domy przestały się odwiedzać; jenerał pojął w małżeństwo jedyną córke barona Silva, bogatego bankiera wiedeńskiego,, które posag olbrzymi przyszedł w porę, by oswobodzić majorat Grossbourski, uratować od ruiny tych rozrzutnych Dauver-gnów, z ojca na syna hulaków i graczy. Dumna austryjaczka uważała Feniganów za towarzy stwo nieodpowiednie dla siebie. „Nadewszystko od czasu ożenienia się Ilyszarda,“ nie omieszkała dodać matka, dla poskromnienia niopodległych dążności synowej, i żeby przypomnieć pochodzenie jej niewiadome. Aż tu ni ztąd ni zowąd, na początku zimy, przychodzi do Uzelles list od księcia jenerała, zapraszający na oporę, do loży Dauvergnów, matkę wraz z młodą parą na jakiś występ, mający nastąpić za dwa tygodnie. Tym razem już, pani Fenigan, której to zaproszenie ogromnie schlebiło, namówiła dzieci, aby je przyjęli. — Co do mnie, to już nie na moje lata, lecz wy... rozumiesz, Lydio, trzeba tam być. Dam ci z własnej kieszeni na piękną suknię. — Dziękuję mamie — odparła Lydia, zarumieniona z ukontentowania, ona, która oddawna już nazywała ją Panią, narówni ze służbą. W przeciągu dwóch tygodni żyła marzeniem. Suknia, zamówiona w
Paryżu, wymagała podróży, następnie obecności w Uzelles panny do ubierania, o posiawie eleganckiej, twarzy zwiędłej i przeżytej, bezustannie drzemiącej na brzeżku krzesła, jak gdvby nigdy wyspać się nie mogła. Problematyczna ta istota znała do gruntu towarzystwo paryskie i, przymierzając suknię, opowiadała utajone skandale Grossbourga, o jenerale, uganiającym się za każdą kobietą, o księżnie prawie że nie zazdrosnej, a tylko namiętnie kochającej syna i pieniądze. Potem przybył i fryzyer, lecz nie ten z Corbeil, który dla Lydii był wystarczającym w dniu jej ślubu, lecz fryzyer z Paryża, wskazany przez pannę Hortensyę, delegowaną z naj pierwszego magazynu. 0! kiedy po tylu trudach i zabiegach, zasiadła Lydia na przedzie obszernej loży, z obnażonemi ramionami i szyją wykwitającą, jak biała lilia z sukni empire, naprzeciw tej’sali, gorejącej światłem, ona, biednaparafianka, dziecko, znalezione na drodze publicznej, która do dwudziestu cztereeh lat swego życia nie widziała teatru, co za bezprzykładne wrażenie, szał, ogarniający wszystkie nerwy, lęk i roskosz zarazem. Oczy jej błyszczały i aż do bólu bystro patrzyły. Co tam grano, co tam na scenie śpiewał jakiś mały, gruby człowieczek, w obcisłym stroju, o krótkich ruchach, — głosy orkiestry, wzdymające się lub niknące, jak przypływ i odpływ morza dźwięków, wszystko to zgłuszyło dla Lydii bicie jej serca i skronie tętniące. Nie słyszała nawet niegrzecznego powitania księżnej, małej wiedenki, o nierównej cerze, włosach koloru cytryny, z profilem baranim, szyją zbyt długą, otoczoną trzema rzędami pereł, największych, jakie kiedykolwiek sierota widziała Nagle została wyrwana z tego roskołysania, w któ-rem falowała całem swem jestestwem. Jenerał, siedzący za nią, który pochylał się by spojrzeć na salę, kilkakrotnie już musnął długimi rudymi wąsami śnieżne ramiona sąsiadki; następnie uczuła, jak ujął jej rękę i ściskał jak rozpaloną rękawicą stalową. Zrazu obrażona, próbowała się bronić, lecz uścisk ten trwał upornie, przytrzymując miękką dłoń, bezsilną przeciw tej miłosnej a zarazem brutalnej pieszczocie. — Go za niebaczny! jak on mnie ściska, pali mnie tą dłonią gorącą.
Jeszcze nas podpatrzeć gotowi... księżna... mój mąż. A nadewszystko przerażała ją ta bezczelność jenerała, który jednocześnie rozmawiał o rzeczach zupełnie obojętnych. Poraź pierwszy ukazała się jej obłuda światowa, rażąc jeszcze nieskażoną uczciwą jej naturę. Czemu, na pierwszy znak,“ dany przez księżnę do odejścia jeszcze przed skończeniem przedstawienia, która odezwała się głosem nosowym: — Jestem znużona, wyjdźmy. Czemu książę zerwał się odrazu i także wyszedł w połowie aktu, puszczając zwieszoną i zagniewaną rączkę z tem samem lekceważeniem, z jakiem była ujęta. — A! poczekaj, mości książę d’Alkantara, niechaj raz jeszcze zapragnie ci się miażdżyć mi palce przez cały wieczór... zobaczymy, co cię spotka. I sama jedna z Ryszardem, drzemiącym w głębi loży, pomimo zgiełku i wrzasku chórów, pomieszanych z orkiestrą, wpadła w uniesienie gniewu, układając ostrą odpowiedź dla jenerała, przekonaną bowiem była, że na tem się nie skończy. Kiedy, po wyjściu z teatru, wsiadali do powozu, Lydia mocno podniecona i zdenerwowana, — niezawodnie podziałały tak na nią tłumy, gwar nocy paryskiej pod koniec widowiska — rzekła do męża: — A gdybyśmy tak na kolacyę wstąpili? On spojrzał na nią osłupiały. Zkąd jej to przyszło do głowy? A ich pociąg, pociąg jedyny o godzinie dwunastej minut pięćdziesiąt, na który zaledwie zdążą do dworca lyońskiego. — Fraszka pociąg, przenocujemy w hotelu. I, mówiąc to, objęła go pieszczotliwie za szyję i złożyła mu na ustach taki słodki pocałunek, że biedne męży-sko oszczędził jej tego wiekuistego pytania: „a co marna powie?“ i tylko rzekł: — Jedźmy na kolacyę. Sądzono było, że noc ta będzie dla.rdodej kobiety pełną niespodzianek. Małżonek jej, zwykle nieśmiały do tego stopnia, że nie miał odwagi wejść sam do magazynu, ani odezwać się do subiekta, dziś okazał się dziwnie pewnym siebie, rozbawionym, tykającym garsouów restauracyjnych, dolewającym szampana raz poraź, słowem, mężem, jakim go jeszcze nie widziała i nie miała więcej już ujrzeć, gadatliwym, wylanym i upewniającym że choć raz na mń — siąc muszą pozwolić sobie na podobną hulankę, a jeżeli maika będzie miała coś przeciwko temu, to krótko węzło-v\ato, wyprawi ją do jej szczurów. O dr.igiej godzinie nad ranem, wśród przejętego chłodem nocnym 1’aryża, migocąc jgo niepewnenu błyskami latarń, małżeństwo tułało się fiakrem w poszukiwaniu noclegu, w kilku bowiem hotelach zamknięto im drzwi przed nosem, biorąc ich za parę podejrzaną, co ich serdecznie ubawiło.
Dostąpiwszy nareszcie schronienia przy ulicy Montmartre, zachowali wspomnienie niezat g te z tego ogromnego pokoju o wydeptanej posadzce, zmiętej pościeli, jaka im się dostała. Ale na drugi dzień, ten powrót do Uzelles! Służba mówiła głosem przyciszonym, twarze ich wyrażały trwogę. Pani leżała chora, po całonocnem wyczekiwaniu. Przez cały tydzień nie zeszła do wspólnego salonu, i jeżeli
Eyszardowi przebaczyła, to o pojednaniu z synową nie było nawet mowy. Lydia wszakże zdobyła się na odwagę, aby przypomnieć parę razy mężowi obietnicę ponowienia wycieczki: lecz biedne człeczysko tak zabawnie się wystraszał, rysy jego tak komicznie ściągały się pod gęstym zarostem i szeptał: — Dla mamy byłoby to śmiercią niechybną. Że przejęta litością i wzgardą dla jego słabości, młoda kobieta wyrzekła się w przyszłości nadziei posiadania męża rozkochanego, pełnego werwy, zuchwalstwa i woli, którego kochać mogła jednej tylko nocy, jednej, jedynej. O jenerale i jego dalszych umizgach nie było już mowy. Żadnego listu, ani odwiedzin; a myśl, że stary bir-bant o zblakłych oczach i policzkach fioletowych, bawił się przez cały jeden wieczór, nie uznając jej godną czegoś więcej, wydawała się Lydii tak ubliżającą, że pragnęła zemścić się lub skarżyć. Lecz co począć z takim mężem niedołęgą? Jeden jeszcze więcej niesmak do nagromadzonych dotąd, dla przechowania wraz ze wspomnieniami, po-niżającemi i pełnemi smutku, w głębi walizy, gdzie spoczy wała owa suknia paradna, na którą bez żalu spojrzeć nie mogła. — Czy pani wie o nieszczęściu, jakie stało się w Gros-sbourgu? — zapytała pewnego wieczora Rozyna, zdejmując swej pani buciki. Jenerała, mocno chorego w skutek trzymanego w tajemnicy upadku z konia, przeniesiono do zamku, gdzię wkrótce został tknięty paraliżem. Rozyna Chuchin dowiedziała się o tem od pana Aleksandra, dawnego kredencerza z Grossbourga, który żył sobie z renty w Uzelles, i wychuchany, wyfryzowany, mimo wieku i farbowanych włosów, był pożercą serc wszystkich piękności okolicznych. Wobec tej wieści złowrogiej, objaśniającej wszystko, Lvdii pozostała jedynie litość dla bohatera, tak okrutnie dotkniętego w swej dumie, w swej sile, w pełni chwały i ambicyi. W jakiś czas potem, włócząc się z mężem po lesie, spotkali na zarosłej trawą drodze, na pół zamknięte lando, w którem siedział zadumany starzec wysoki, zupełnie siwy, nieruchomy, obok młodego człowieka w okularach, z dłngimi zwijającymi się włosami. — Widziałaś jenerała? Ryszard cicho zapytał żony, a myśliwskie jego oko nigdy go nie myliło. Jenerał z tymi wąsami śnieżnymi, z tą twarzą woskową, rękami bezwładnemi! Lydia nie wierzyła własnym oczom. Atoli wątpić niepodobna, skoro o jakich kroków dwadzieścia za powozem postępowała księżna, wsparta na ramieniu syna, księcia d’01mutz ładnego bezwąsego blondy na, różowego jak jutrzenka, mogącego mieć około lat szesnastu feib siedmnastu? I ona także mocno była zmieniona, przynajmniej w zachowaniu się i postawie, od owego wieczora w Operze. Przedstawiła kochanym swoim sąsiadom księcia swego syna, którego zwano Charlexis, od imion chrzestnych dziada i syna, Karol Alexy; a ponieważ nauczyciel, siedzący w powozie, odwołał chłopca, matka skorzystała z tego aby swobodniej porozmawiać. Kochany chłopczyna wcale nie wesoło spędzał czas w Grossbourgu, obecnie kiedy choroba jenerała zmuszała całą rodzinę do przytycia tutaj całego lata. Bolesnym zbiegiem okoliczności jej ojciec iakże się rozchorował w Wiedniu, dokąd niezwłocznie zmuszoną jest wyjechać. Prosiła też wszystkich przyjaciół i sąsiadów o częste zaglądanie do
Grossbourga, dla ożywienia chorego i rozrywki Karola, strasznie smutnego pomiędzy stołem studyów a fotelem chorego ojca Doprawdy, miłosiernym byłoby uczynkiem gdyby ityszard wraz z zachwycającą swą żonką chcieli zabierać go z sobą na konne przejażdżki i na łódkę; drogie dziecko tak przepada za tego rodzaju sportem, którego, niestety! nie mogą mu dostarczyć ani ojciec, ani też nauczyciel. — Zabierzecie go niekiedy, wszak prawda? Po zielonych mchach przydrożnych, książę powracał ku nim, wytworny i smukły, z podniesioną głową, zdobną w falujące złotawym odcieniem włosy, a uśmiech trojga patrzących na niego wyrażał: ’ — Jaki on śliczny! Zdaleka jeszcze rzucił księżnie te słowa: Dobra nowina, mani;). Jenerał, zobaczywszy przechodzącą panią
Ryszardową, poznał ją i wymówił wyraźnie jej nazwisko. To są pierwsze słowa, które potrafił zestawić. Fan Jan przywołał mnie aby mi to powiedzieć. Lydia Fenigan czuła, jak łuna różowa twarz jej oblała, czyniąc ją jaśniejącą młodością i życiem, a księżna mówiła, ściskając obie jej ręce: — Widzi pani, że obecność twoja cudów dokonywa, liczę najzupełniej na was oboja. Od tej chwili Karol stał się łucznikiem pomiędzy Grossbourgiem a
Uzelles. Niezwykły chłopiec, wyszukanie grzeczny a spokojny, umiejący zajmować się liistorya-mi pam Fćnigan o grabieży szczurów i ogrodników, jako też zalotnością pani Lydii doradzając jej w toaletach, w doborze kapeluszy, bielizny. Jednocześnie z tem, zapaleniec, ważący się na wszystko, z upodobaniem goniący za niebezpieczeństwem, nabawiający niepokojem Ryszarda swymi nierozważnym: wybrykami, w których tkwiło silne a spokojne postanowienie, tak samo jak spojrzenie jego twarde b}d:o jak kamień błyszczący, twarde a niezbadane. „Dobry czy złyNikt nie wiedział. „Ja go nie rozumiem“ mawiał jego nauczycie, 1, Co prawda, Jan Metzer, były profesor uniwersytetu w Lozanie — który rzucił tę karyerę z powodu choroby krtani, miernym był znawcą charakterów, mniej obcując z ludźmi niż z książkami. Zawód nauczycielski na wsi dobrze wpływał na jego zdrowie, uprzyjemniany długiemi przejażdżkami powozem, a jak na toraz duetami z Lydią, pan Jan bowiem był pierwszorzędnym wiolonczelistą. Ach! ile nasłuchano się w Grossbourgu i w Uzelles przepięknych koncertów i sonat. Długie pudło z instrumentem przepływało rzekę w łodd starego Chuchin prawie tak samo często ldk młody książę. Wieczorem, podczas nieskończonych partyi Ryszarda z matką, notaryusz z Draveil, następca pana Fenigan, ojciec Merivet, właściciel kościoła przy drodze, któremu niekiedy towarzyszył proboszcz, a także niejaki sędzia trybunału z Corbeil, tworzyli zwykłe kółko słuchaczy Lydii i nauczyciela. Wieczór kończył się zw} kle kwiatem lipowym, który był ulubionym napojem pani matki, mającym wzmocirć gości przed odjazdem w noc późną; i wszyscy mogli by się czuć o sto mil od Paryża, w tym wiejskim zakątku małych wymagań i jednustajnego życia. Jakże różnemi dla Lydii były zebrania muzykalne w Grossbourgu! Odbywały się one w popołudniowych godzinach, w obszernej i wysokiej sali przyjęć na parterze, z obiciem w pasy zielone i złote, z uoazeryami w stylu Ludwika XIII jak i cały zamek, z drzwiami oszklonemi, wychodzące mi na rozległy peron, wprost przepysznego francuskiego ogrodu, oblanego słońcem, pod którego promieńmi zdawały się oddychać i drgać życiem statuy z białego kamienia, wazony, balustrady, a w głębi ogród, obwiedziony szpalerem bez końca, o drzewach, strzyżonych w kształcie kandelabrów. Od czasu choroby męża i śmieiti ojca, która wkrótce potem nastąpiła, księżna wcale już nic przebywała w Gros-bourgu, zatrzymana w Wiedniu i w
Peszcie sukcesyą, mocno skomplikowaną po baronie, cały więc pałac tchnął smutkiem i opuszczeniem. Gdy pierwsze akordy fortepianu i wiolonczelli rozbrzmiały w pustych salonach, wnet na kobiercach dawał się słyszeć odgłos fotelu na kółkach. Generał, który odzyskał pamięć, mowę, całą swoją istotę myślącą, lecz zdawał się być skazanym na wieczną nieruchomość, kazał się zawozić do fortepianu i całemi godzinami wsłuchiwał się w Bacha, Bethowena,
Schumana. Nieraz Lydia, wykonywając jakiś utwór, patrzyła z pod oka na chorego, który zdenerwowany muzyką, z głową, odrzuconą na oparcie fotela, usiłował powstrzymać łzy, napływające mu pod zapadłe powieki; i ten widok niemej rozpaczy, tej nędzy okazałej, cicho uad sobą płaczącej, w tem wspaniałem i smutnem otoczeniu, napełniał serce młodej kobiety rzewnem współczuciem. O tem, co zaszło między nimi w Operze, nigdy ani słówka, najmniejszej aluzyi, ani z jego ani z jej strony. Czasami gdy znaleźli się sami przy fortepianie, ujmował jej dłoń i trzymał minutę w drżących swych rękach; a słaba ta pieszczota, tak mało podobna do brutalnych uścisków, jakimi prześladował ją w ciągu całego jednego wieczoru, przejmowała ją słodkiem rozrzewnieniem. Długi czas dała się uwodzić, i bez żadnej nieufności poddając się uczuciu czysto platoniznemu, mogła być przekonaną, gdy towarzyszyła mężowi do Grossbourga, że przyjeżdżała tam dla chorego. Lecz on pierwsry przejrzał jasno i pewnego dnia ostrzegł ją gniewnie: — A więc mąż pani wcale nie jest zazdrosny? Ona uśmiechnęła się zalotnic;. — Zazdiosny? o kogo? — O tego malca! pani nie widzisz, jak on koło ciebie krąży, jak ślady twoje wypatruje na zwirze alei, jak na zawrotach szpalerów nasłuchuje szelestu twej sukni? Mówił gwałtownie, jąkając się za kaidem słowem, znać było w przystępie zazdrości powrót lekki paraliżu krtani. Lydia próbowała w śmiech to obrócić. Cóż znowu, takie dziecko! Alboż to w siedmnastu latach myśli się o kobietach? niema żadnej wątpliwości, że ona mu się wydaje babunią cioteczną. Lecz książę trzymał się zawzięcie przy swojem, kiwał głową, z uporem, wpijając palce w zdrętwiałe swoje kolana: — Strzeż się tego chłopaka, nie pierwsze to jego pole... On tam na górze ma pełną szufladę listów kobiecych. Poproś pani swego męża, niech zażąda, aby mu je pokazał. A! potwór, wcześnie zaczął, zna się na sztuce podbijania serc. Zresztą, on ma to, co nauczyciel Jan zwie cavata. Mieć cavata., w języku wiolonczelistów, mówi się o smyczku kusicielu, który tonem głębokim przejmuje dreszczem, gra zarówno na strunach jak i na fibrach ludzkich. Tak, ten smarkacz ma cavalę\ a Lydia bezwiednie podlegała tajemniczej pokusie. Ostrzeżona, próbowała się bronić; ale jaki sposób, na tego chłopca łaszącego się, pieszczotliwego, tak mało niebezpiecznego, a zawsze znajdującego się na jej drodze? Razem puszczali się na rzekę, zarzucali sieci, łącząc obnażone ramiona w przezroczych nurtach. Całemi godzinami wystawali na czatach, przytuleni do siebie, w ciemnych gąszczach lasu. Mówiło się szeptem, a drobny deszcz jesienny przesiewał się przez liście. Chłopcu zimno było, ona otulała go połą swego wielkiego płaszcza. Na domiar jej spokoju, Ryszard trzymał się zawsze niedaleko i mawiał o Karolu: — To nasze dziecko... Nie domyślając się, ze słowa te za każdym razem odżywiały w sercu kobiety tajony żal, niezaspokojone pragnienie macierzyństwa. Poczciwe człowieczysko posiadał wrodzony dar nietrafności, zawsze pierwszy wynosząc pod niebiosy nadzwyczajne przymioty młodego książątka. — On wszystko dobrze robi! Było to jeszcze jednem jego przysłowiem; lecz natura Lydii miała grunt szczery i wyniosły, który chronił ją od banalnej zdrady. Potrzeba było niespodzianki, czegoś nieprzewidzianego, przeciwko czemu kobieta broni się słabo, nie mając czasu na wahanie się, ani na rozumowanie. Pewnego niedzielnego wieczoru, pod koniec września, zwykli słuchacze muzyki zdziwili się, ujrzawszy zjawiającego się w Uzelles mistrza Jana bez wiolonczelli i bez ucznia, zachrypniętego więcej niż zwykle i mocno wzruszonego... Karol wyjeżdża, nazajutrz wstępuje do kolegium Stanisława, dla przygotowania się do egzaminu w Saint-Cyr. Generał nagle powziął to postanowienie, a młodzieniec po krótkiej lecz gwałtownej przeprawie z ojcem, szedł z pożegnaniem do swych przyjaciół Feniganów, i naraz, na dziesięć kroków od ich domu, rozstał się z nauczycielem, mówiąc, że zanadto smutno mu było na sercu i polecił swemu nauczycielowi, aby wyraził wszystkim jego żal i szczere przywiązanie. Wieść ta wywołała w salonie wybuchy żalu i czułości. Uwielbiano tego młodziutkiego księcia. Pani Fenigan obrażona była na jenerała za podobne postanowienie, powzięte w nieobecności księżnej. — Ona nigdy nie siedź — w domu! — mruczał ze złością Ryszard, odpychając na bok szachownicę. — A pan Jan? — zapytał pan Moriyet, który z tego wszystkiego zapomniał osłodzie kwiatu lipowego, — czy i jego mamy także postradać? Nuaczyciel odparł głesem drżącym, że zaproponowano mu pozostanie w
Grossbourgu jako... jako... — Kapelmistrz? — szepnął Merivet. — Rzeczywiście — potwierdził biedak, rumieniąc się z powodu swego płatnego stanowiska — i, przyjmuję, w nadziei widywania drogiego mego ucznia choć raz na miesiąc Wszyscy zawoła)1 chórem: — Tylko raz na miesiąc? Co za okrucieństwo! Lydia słuchała, nie mówiąc nic, a jednak najbardziej zmieszana tym wyjazdem: czuła bowiem że nie jest w tem obcą, i jeżeli namiętna zazdrość jenerała podżegała jej dumę, niemniej dziwiło ją mocno ściśnienie serca, jakiego nabawiało ją to rozstanie. Czyżby naprawdę miała się kochać w tem dziecku? W takim razie, co znaczył ten flirt z ojcem... I podczas kiedy starała się rozplątać te uczucia złożone, wieczór upływał smutno. 0 dziesiątej wszyscy ruszyli się do odejścia; Ryszard, zapalając w korytarzu latarnię, zapytał: — Lydia, czy pójdziesz odprowadzić pana Jana? Wiatr dął, noc była ciemna. Jedna z okiennic, źle zahaczona, tłukła się o mur. Dlaczego Lydia, każdego innego wieczoru zachwycona by była propozycyą męża puszczenia się na nurty Sekwany, podczas takiego wichru jesiennego? Byłże to instynkt, przeczucie, czy też proste pragnienie godziny samotności, aby w swoim pokoju pomyśleć o tem niespodzianem zmartwieniu? Zeszła z peronu, odprowadziła gości do bramy, prowadzącej na drogę, następnie zawróciła w nicprzebitą ciemność szpaleru, w pi-zeciwle-głym którego końcu błyskało żółtą plamą, światło lampy w parterowem mieszkaniu pawilonu. Lydia szła powoli, jak we śnie, a wicher zwijał dokoła smukłej postaci lekką jej suknię, wikłając w swych fałdach, rzucając liście zeschłe, których szelest sprawiał jej złudzenie pogoni w ciemności, jak gdyby krok w krok ktoś szedł za nią. Parę razy odwróciła się poza siebie, i posłyszała szeptem wymówione swoje imię: — Lydio... Lydio... Bez strachu żadnego, z rękoma naprzód, szła prosto ku ławce, zkąd dochodził ją głos dobrze znany. — Karolu!., ty!.. On tam był już od dwóch godzin, ślpdził, czekał, chcąc się z nią pożegnać, z nią jedną tylko. Jak on drżał, biedaczek, jak Liść osiny! Łzy głos mu tłumiły, łkał, płakał jak dziecko, a Lydia, chcąc położyć tamę tym skargom, białą rączkę przyciskała mu do ust, to znowu koronkową zarzutkę, którą miała na głowie. Nareszcie, w obawie, aby nie posłyszano ich w pawilonie pociągnęła go w odleglejszą część parku, lecz nieba wem psy, spuszczone z łańcucha, rozpoczęły zwykłe swoje ujadanie. — Do zbrojowni — cichutko przemówił chłopiec. Był to dawny skład narzędzi ogrodniczych, przeistoczony przez
Ryszarda na zbrojownię, którą w dodatku umeblował otomanami miękkie mi, wysłał kobiercami, co nadało jej charakter wschodni. Ah! gdyby Lydia mogła była widzieć uśmiech Karola, kiedy wchodzili do zbrojowni, ku której ciągnął ją podstępnie. Lecz cała oddana pocieszaniu go, kojeniu, jak mogła powziąć, choćby najlżejsze podejrzenie tego przedwczesnego zepsucia? Skrzypnęły drzwi; zeschłe liście, pędzone wiatrem, wpadły za nimi do ciemnego wnętrza i rozsypały się po szerokiej otomanie,! stojącej w głębi pod trofeami z białej broni, połyskującej ostremi klingami. Psy, straciwszy ślad, umilkły. Przez cały czas pobytu Karola w kolegium Stanisława, schadzki ich miewały miejsce w zbrojowni. Niebezpieczne i rzadkie były te schadzki, raz na miesiąc tylko, w nocy z soboty na niedzielę. Kiedy mieszkańcy
Grossbourga pogrążeni byli w śnie głębokim, książę przepływał rzekę, przeskakiwał parkan murowany i mknął do zbrojowni, z której wychodził dopiero o świcie aby powrócić do siebie tą samą drogą. Za każdym razem narażał własne życie; lecz Lydia, która, dążąc do kochanka, zmuszoną była opuszczać sypialnię małżeńską, stokroć więcej się narażała. Gdy powracała zdyszana od śpiesznego biegu, w penina-rze, zmoczonym szronem czy rosą, co rano spodziewała się spotkać męża stojącego u wejścia do pawilonu, ze strasz-nem pytaniem na ustach: — Zkąd powracasz? A niebezpieczeństwo to nie było dla niej bez pewnego uroku, uszlachetniało ono w jej oczach całą nizkość cu-dzołóztwa, którego obłuda przedewszystkiem oburzała ją. Bywało nawet nieraz, że postępowała tak zuchwale, iż młodziutki książę wpadał w przerażenie. Pewnej nocy, podczas schadzki w zbrojowni, postanowiła, że Karol, zaproszony do nich na jutrzejsze śniadania, dośpi na otomanie do rana i przed wyjazdem do kościoła przyniosła mu koszulę męża, żeby się nie pokazywał w zmiętej bieliżnie. Cudem prawdziwym było że nie wykryto ich jakie sto razy, tembardziej że cała służba, z wyjątkiem Rozyuy, córki Chuchina, nienawidziła tej przybłędy, która została żoną ich pana. Czegóżby oni nie dali za to, by módz jej dowieść nierządu!.. Może coś o tem wiedziały tylko psy podwórzowe, atoli ich świadectwo pozostało niezrozumiałe. Jenerał tylko, w swoim fotelu paralityka, bez cienia szpiegostwa, wszystko odgadł. Tera.!, kiedy w dniach, oznaczonych na muzykę, Lydia przybywała do
Grossbourga, oczekiwało ją spojrzenie pełne wyrzutu, bolesne, uporczywe, które pozbawiało ją swobody, uadewszystko w obecności mistrza Jana, który mógł być wtajemniczony. W rzadkich chwilach, kiedy nie było przy niej
Ryszarda ani nauczyciela, chory, głaszcząc jej rączkę drżąccmi rękami, łajał ją z cicha i czule: — A jednak ostrzegałem panią... on ciebie nie kocha, uigdy kochać nie będzie... Tylko, tak oto. On ma cavatę... ma cavcttę... Lydia udawała nieświadomość, robiła wielkie oczy z całą naiwnością i cudownem zdziwieniem, ale on uparcie obstawał przy swojem. 0 swojej namiętności mawiał tylko z żalem, jak o rzeczy minionej i straconej na zawsze. Pewnego razu tak do niej mówił: — Kiedy on od ciebie powraca, choć się przedemną z tem kryje, odgaduję po jego chodzie, po twojej woni którą z sobą przynosi... A! jaka tęsknota ogarnia mnie wtedy, istna męczarnia... Wtedy żałnię, że choroba moja nie przynosi większych cierpień. Przynajmniej ból sprawiałby mi więcęj zajęcia, i nie myślałbym ustawicznie 0 tej zazdrości, która przyprawia mnie o szaleństwo. W pierwszych dniach wiosny, księżna powróciła, aby zabrać męża do wód w Tyrolu, uznanych za zbawienne. Chory miał tam przebyć dwa sezony, a dając folęę, zazdrości upozorował ją postanowieniem, że Karol przepędzi cały ten czas w kolegium
Stanisława, aby nie przerywał pracy przed egzaminami, pomimo propozycyi
Ryszarda zabrania go do Uzelles na całe wakacye. Karol zgodził się bez szemrania. Oddawna układał sobie wielką podróż jachtem n i około świata, użył więc interwencyi dawnego marszałka dworu matki, aby uzyskać fundusz na tę wycieczkę. 1 licząc na pewno, że nie będzie żeglował sam jeden, dla nakłonienia Lydii, dość było kilka listów trochę subtelniejszych, jako pedałów do naciśnięcia niektórych strun tego kobiecego instrumentu, którego wszelkie wibracye były mu dobrze znane. Potrącając o podróżniczo — cygańskie instynkta sieroty, rozwijał przed jej wyobraźnią przygody na nieznanych drogach, inne nieba i horyzonty szerokie, i by schlebić próżności dziecka bezimiennego, znając cały romans, jaki osnuła na tle tajemniczego swego pochodzenia: „Krew arystokratyczna, która w twych żyłach płynie, pisał jej, czyż się nie burzy w tem ciasnem kółku mieszczańskiem, wśród zabiegów powszednieli?1’ Pomimo wszystko, Lydia mu niedowierzała, nie ufała jego młodości, wyobrażała sobie rozpacz matki, blady bolesny uśmiech jenerała, nareszcie zdecydował ją szczegół najpodrzędniejsey. — Kio ci to oddał? — zapytała pokojowej w dniu, w którym Rozyna ukradkiem wsunęła jej w rękę pierwszy list księcia. Służąca zaczerwieniła się: — — To pan Aleksander... dla pani... dla samej pani... Odtąd uczuła się na łasce i niełasce domowników. Stary wyga, ile razy go spotkała, przybierał wyraz dy-skrecyi i porozumienia; widziała się zmuszoną patrzeć przez szpary na jego stosunki z Rozyną, skoro oboje posiadali jej tajemnicę. Lada dzień, przez niedyskrecyę lub złośliwość, skandal wyjść może; lepiej nie czekać na to. Napisała do kochanka: „Kiedy zechcesz.“
Odpowiedź: „Jutro rano, o piątej, przy furtce do lasu.“ Ostatni dzień w Uzelles nie różnił się w niczem od popizednich.
Wieczorem szachy i muzyka, punkt o dziesiątej wróciwszy do pawilonu, podczas kiedy Ryszard kładł się do łóżka, ona w swoim gabinecie skreśliła parę wierszy do teściowej, zaznaczając, że opuszcza dom bez pieniędzy... ani walizy podróżnej, biorąc tylko to ubranie, co ma na sobie. „Wzięliście ranie bez niczego, tak samo odchodzę... Byłam w więzieniu, uciekam z niego... “ Bozynie, ku wielkiemu jej osłupieniu, rzuciła niebieski fularowy peniuar z gipiurami, który z siebie zdjęła. — Daruje mi pani? — Tak, weź sobie. Następnie położyła się zupełnie spokojna, spała do samego świtu, dopóki mąż nie wybrał się na ryby, a o samej piątej była już w głębi parku przy furtce, otwartej na rozcież, gdzie w miejsce oczekiwanego powozu stał wózek przekupnia, na który ogrodnicy ładowali kosze z jarzynami i owocami.. U! te szczury.,. Zjawienie się Lydii sprowadziło zmianę dekoracyi. Wózek zniknął w gęstwinie leśnej, ogrodnicy rozproszyli się po parku; jeden kosz tylko pozostał zapomniany w trawie pod sztachetami. Co za powód do śmiechu, gdyby chwila była mniej dramatyczną dla uciekającej! lecz ona śpieszyła się do powozu, którego koła i liberyę poznała ukryte w kępie drzew, a tu stary jakiś włóczęga powstał z rowu i zagrodził jej drogę. W tem stworzeniu obdartem i zbrukanem, z brodą nabitą, poznała ojca
Jerzego, postrach swych lat dziecinnych i przyszło jej na myśl oddać mu list do świekry. — Odnieś to do domu... Z listera w dwóch palcach, nie ruszał się z miejsca, i, mrugając oczyma przypatrywał się tej ślicznej istocie, różowej jak sam poranek Sądziła, że czeka na wynagrodzenie za fatygę: — Ja nie mam pieniędzy, tam ci zapłacą. Lecz on jakby nie rozumiał stał przed nią nieruchomy, poruszając ustami, bez słów, które nie mogły się przedostać. I dopiero kiedy młoda kobieta gwałtownie odepchnęła go na stronę i popędziła w zarośla, on ruSzył w przeciwnym kierunku, z głuchą skargą, zamierającą mu w gardie.
IV.
Zazdrość. Na wprost pawilonu, na rozstaju drogi C orbeil i małej dróżki polowej, biegnącej spadzisto pomiędzy winnicami do Sekwany, była dobize znana podrożnym fontanna, z kubkiem blaszanym, p. z) twmrdzouyin łańcuszkiem. Pierwszy dźwięk, jaki obił się o uszy Ryszarda, gdy wyszedł z letargu, o którego długości nie miał pojęcia, był właśnie odgłos kubka, upuszczonego przez przechodnia, po zaspokojeniu pragnienia. Uśmiechnął się do znanego sobie od dzieciństwa dźwięku, otworzył oczy i w przysłoniętym firankami pokoju, ujrzał na białym suńcie, jak na szybie latarni czarodziejskiej, mikroskopijną sylwetkę włóczęgi, zarzucającego sakwy na plecy, po przystanku i ochłodzeniu się wodą z fontanny — O! widzę drogę... — wyrzekł na głos, uradowany odnalezionem wspomnieniem Równocześnie jednak przyszła mu na pamięć straszna jego niedola.
Strach go opanował, chłód ogarnął, zamknął oczy z przerażeniom, jakby chciał w nicość, w zapomnienie zapaść; lecz widział, pomimo oczu zamkniętych, słyszał pomimo uszu prześcieradłem nakrytych; zawsze ta sama straszna wizya, matka jego idzie szpalerem i woła: — Lydia uciekła! Przez dziwną anomalię, człowiek ten prosty i łagodny, rządzący się instynktami, który później miał tak strasznie cierpieć z zazdrości i służyć za typ do badań postępu tej namiętności, w obecnej chwili nie czuł-jeszcze w sercu szponów furyi piekielnej. Skoro dowiedział się, z kim żona jego uciekła, z Karolem, jego.majtkiem“, jak chłopiec sam się nazywał; z przyjacielem, najbliższym serca, wtedy z pewnością cios wydał mu się ciężkim, rana głęboką, podstępną, druzgoczącą jestestwo całe; lecz właśnie nagłość i niepodobieństw d tego, co się stało, zmniejszało niejako boleść. — On... to on!.. Rumieniec oblał twarz jego trupio-bladą, mgła zasłoniła poczciwe o psim wyrazie oczy, i na tem się skończyło. Bolesc zazdrości przyszła później, uderzyła w niego, jak lala powrotna, i zalała serce aż do szaleństwa. Na razie wszystko zatonęło, rozlało się w czarnej przepaści, u stóp jego rozwartej, nad którą pochylał się, patrzał, nie rozumiejąc jeszcze doniosłości nieszczęścia... Odjechała... dlaczego?.. Co on jej uczynił?.. Więc go nie kochała, jego, co ją tak kochał?.. Siedząc przy oknie, z widokiem na znany horyzont, gdzie wszystko
Lydig mu przypominało, przychodził powoli do przytomności i jednę, jedyną myśl przerabiał w mózgu: — Co się to stało? Chciałby był przeczytać list, pisany na odjezdnem; lecz matka list ten schowała... Później może, gdy wyzdrowieje.. ScŁ tam pewno rzeczy, zanadto bolące, mogłyby go może przyprawić o nowy atak... A ta łotrzyca, co go opuściła, byłaby może zabardzo kontenta! A w rzeczywistości list Lydii obwinął bezwarunkowo świekrę, z takim akcentem szczerości i buntu, że matka cofała się z przerażeniem przed rozpaczą a może gniewem syna, zakochanego w żonie po ośmiu latach pożycia, tak samo jak w pierwszych dniach małżeństwa. A właśnie stałości tej w ukochaniu obawiała się dobra kobieta. Dla niej, jak dla wielu francuzek, miłość macierzyńska zastępuje miłość małżonek, przenoszą one na dzibci czułość, ukrytą w głębi serca, której mąż nie chciał, lub nie umiał z niej korzystać; namiętność uważała, jako dodatek w powieści lub na scenie. Jakim więc sposobem mogłaby pojąć, zrozumieć, żądzę gwałtowną, jaką czytała w oczach syna, tak sama niepohamowaną po latach ośmiu, jak w chwili gdy łzy jego gorące spływały po szybie okna w szalecie ogrodowym? — Nie rozumiem doprawdy, was, mężczyzn — mówiła do syna, podtrzymując go na pierwszjj przechadzce w parku, w jasne popołudnie sierpniowe. — Możecie jednocześnie kochać i pogardzać... Ty także myślisz jesz cze o tej łajdaczce, która cię oszukała, która żyje z innym a ciebie uczyniła pośmiewiskiem okolicy. Matka poczuła drżenie ramienia, na niej wspartego, lecz mówiła dalej głosem ostrym, ze spojrzeniem operatora nieubłaganego: — Wszyscy znają ich historyę, wyobraź sobie... schadzki naznaczali w naszym domu... Przychodził w no-cy, po przez parkan... — — Wejdźmy tam, mamo, zmęczony jestem — narzekał Ryszard, popychając drzwi małego domku drewnianego. Gdy rzucił się na sofę, całym ciężarem człowieka zniechęconego, sprężyny ugięły się i zabrzękły, a jednakowa myśl sprowadziła czerwoność na twarz matki i syna. — Przez dumę, przez szacunek dla nazwiska, dziecko kochane, nie myśl już o tej kobiecie, przyrzeknij mi... Odsunęła poduszkę, ażeby usiąść przy nim; szpilki od włosów zapomniane ukłuły ją w rękę. Zabrała je i z obrzydzeniem na dwór wyrzuciła. — Przyrzeknij mi... — powtarzała matka, bardzo wzruszona. Ryszard, odpowiedział: — Otóż tak! przyrzekam, ale pod warunkiem... chcę wiedzieć... chcę, ażebyś m: powiedziała, gdzie oni są? Zlękła się, czy nie zanadto kładła nacisk na dumę i zawziętość: — Gdzie oni są... dlaczego? Co chcesz zrobić? — Nic, prosta ciekawość. — Zaręczam ci, że nie wiem. Dobrze... Ludzie z Grossbourga, co ich odwozili, powrócili już; tam będę miał odpowiedź. Pani Fenigan, w obawie skandalu, obiecała że sama pojedzie po wiadomości do Alkantarńw — dostanie wprawdzie migreny, jak zawsze gdy zmuszona włożyć kapelusz. W dwa dni potem, wysiadając przed wspaniałym peronem Grossbourga, zastała księżnę, rozmawiającą poufale i żywo z panem Aleksandrem. Księżna powitała panią Fenigan ukłonem ironicznym i wymuszonym, który zmroził biednę kobietę. — Zobaczę się z tobą jeszcze, Aleksandrze... — rzuciła księżna, wprowadzając panią Fenigan do mulego salonu, wybitego starą brokatelą. — Czemuż przypisać miłą wizytę pani notaryuszo-wejV — rzekła tonem fałszywej dobroduszności lecz wyniosłym. Notaryuszowa, utytułowana w ten sposób, po takiem przyjęciu spojrzała na księżnę wzrokiem, w którym malowało się wszystko okropne, czego jeszcze nie wypowiedziały sobie te dwie matki: — Pani, mój syn Ryszard o mało nie umarł. — A! doprawdy... proszę, aż tak... nie przypuszczałam... — Jakto!.. nie wiedziała pani, że moje biedne dziecko... — Mój Boże, pani koehana, to przedmiot tak drażliwy... Trzymała flakonik pod nosem semickim. — A jednak przedmiot z bliska pani dotyczy — mówiła pani Fenigan. I nagle wybuchła całą siłą boleści macierzyńskiej: — A! księżno, wielkie to nieszęście, że syn mój spotkał się z twoim... Główka, okryta włosami koloru cytryny, podniosła się dumnie, z przykrym uśmiechem: — Nie masz pani zapewne zamiaru oskarżać Karola 0 uwiedzenie twojej synowej... syn mój ma zaledwie lat ośmnaście; był przecie jeszcze w kolegium... Utworzyły się drzwi przeciwległe, ukazując w amti-ladzie pokojów smutną, zgarbioną postać jenerała, opierającego się z trudnością o poręcz fotela, ażeby przywitać panią Fenigan słowami obelgi: — Należy dodać, kochana pani, że nasze niewiniątko uciekło, pożyczywszy sto tysięcy franków, które podwójnie zapłacić musimy, podczas gdy jego bogdanka przechwala się, iż uciekła w jednej koszuli na grzbiecie. Gdy to mówił, tremo starożytne, zawieszone po nad kominkiem w małym salonie, odbijało drżenie długich jego wąsóu, poruszanych uśmiechem pełnym wściekłości, 1 rozpaczliwe ruchy, jakie mistrz Jan zakreślał smyczkiem swej wiolonczeli. Pani Fenigan powstała z godnością i rzekła, wychodząc: — Proście Boga, ażeby syn wasz, nie spotkał się nigdy z moim. Jonerał zatrząsł się, lecz księżna go uspokoiła: — Cóż znowu!., jeden jest po nad Seine-et-Oise, drugi w drodze do
Indyi, niema obawy, żeby się spotkali. A jednak zaledwie pani Fenigan wsiadła do powozu i dojechała do końca alei, zawołano zaraz pana Aleksandra do małego salonu. — Aleksandrze! — Słucham, panie jenerale. — Miej oko na Ryszarda... rozumiesz... Jeżeli wy-jedzie z domu, udaj się za nim, i donoś nam o wszystkiem. Księżna dodała: — Co do wydatków mojego syna, czego tylko będzie żądał od ciebie, zwracaj się zawsze do mnie. Dawny marszałek dworu skłonił się do ziemi i opuścił Grossbourg z miną grobową i nadętą. Ryszard przez ten czas szorokiemi krokami mierzył salon Uzelles, słuchając opowiadania pani Fenigan, która siedziała wtulona w kanapę, przylii’a oburzeniem, z kapeluszem na kolanach. Słuchał z zębami zaciśniętemi cierpliwie do kresu opowiadania: nakoniec przystanął przed matką, podniósł ją, przycisnął do serca i w przypływie czułości, tak rzadkim u tej natury zamkniętej: — Skończyło się, matko... — rzekł. — Masz racyę, to kobieta niegodna; niech idzie, dokąd chce, nigdy już o niej nie wspomijmy. Szczery był, mówiąc to w gniewie, oburzony myślą, że Lydia wykradła, uwiodła uczniaka. Pierwszy raz zrozumiał śmieszność i obrzydliwość posiadania kobiety historyczki — życia z nią wspólnego przez długi czas, nie wiedząc o tem nawet. Brał m itkę na świadka, a matka potwierdzała, kładła nacisk na to, uradowana z odniesionego zwycięztwa. — Nasza to własna wina, mój synu... Wzięliśmy ją, wyciągnęli z domu podrzutków. Unika się tym sposobem kłopotu z rodziną, lecz dostajesz żonę bez przeszłości, bez gwarancyi domowej, okrytą tajemnicą nieznaną, wszyst-kiemi możliwomi brudami dziedziczności. Dziewczyna ta miała pretensyę do krwi szlacheckiej... W klasztorze głowę jej tem nabili. W każdym razie, z tą szlachetną krwią bardzo podłe pierwiastki płynęły w jej żyłach...
Uściskaj mnie, mój synu, i nie myślmy o tem więcej. Próbował czynić to właśnie, mordując ciało pracą fizyczną, aby paść potem na łóżko, z zaciśniętemi pięściami w śnie kamiennym. Gdyby się był ożenił z kobietą cnót domowych, jak matka jego, poświęconą swemu’ogrodowi. szafom, bieliznie i konfiturom, Ryszard byłby się w bólu swym pocieszył życiem po za domem. Lecz Lydia, bezdzietna, bez gospodarstwa, które potrzebowałaby pilnować, towarzyszyła wszędzie mężowi, polowała, łowiła ryby przy jego boku, a skoro obecnie chciał uciec od jej wspomnienia, odnajdywał je wszędzie, gdzie się obrócił, żywe, bolesne, jak cień szczęścia zagasłego. Pierwszy raz, po wyjeździe żony, zapuścił sieci pomiędzy Ris i
Juvisy, o kilka metrów od brzegu. Spokojna bardzo woda w tem miejscu odbijała obraz gospody kamieniarzy, dawnej stacyi przeprzęgu koni, wznoszącej się samotnie na skraju drogi od przystani, wielki dach słomiany i wysokie okna o drobnych szybach. — Może zabardzo w trawach się trzymam? — zapytał Loubin, który wiosłował, zdziwiony nieruchomą postawą pana. Ryszard nie odpowiadał; widział oczami duszy w tem samem miejscu scenę z ich życia wspólnego; rzeka, wzburzona deszczem rzęsistym, niebo czarne, łódź, pełna wody, Lydia krzyczy i śmieje się, zalswana falą, jeden jej mały trzewiczek zginął, utonął przy wysiadaniu na brzeg; potem długa, ciemna sala gospody, świece, wetknięte w puste butelki, rzucały blaski czerwone na dzikie i chmurne oblicza kamieniarzy, piaskarzy, na pasterzy, zaskoczonych takie ulewą, i suszących wielkie płaszcze wełniane przy ogniu z winnych prętów, gdzie też grzeje się zmoczona Lydia, wyżyma włosy, ubawiona pożądliwym wzrokiem prostaków, trzymanych w przyzwoitej odległości widokiem silnych pięści jej towarzysza. — Woda zanadto przezroczysta tutaj, mój stary, zawróć powyżej mostu
— rozkazał Ryszard głosem zmienionym. Pod silnem uderzeniem wiosła starego sŁra/aiika, zwierciadło, odbijające starą gospodę, rozpadło się na tysiąc drobnych fal i zmąciło aż do dna rzeki, razem ze wspomnieniem, które wywołało. Barka zatrzymała się przy wyspie Wróblej, cudow-nem, przewybornem miejscu, do zapuszczania sieci, lecz dnia tego Ryszard nie miał szczęśliwej ręki. Wysepka w jednem miejscu tworzy rozpadlinę wydłużoną, w której, na dnie piaszczystem, drzemie woda przejrzysta, w cieniu dwóch wierzb pochylonych. Lydia nazwała to miejsce swoją łazienką. Barka Ryszarda, z żaglem rozpiętym, stawała u wejścia, wierzby tworzyły z dwóch stron zasłonę, Lydia uczyła się pływać, a gdy rozbierała się, lub wychodziła z wody, co to były za śmiechy szalone, wykrzykniki przestrachu, za najmniejszem dotknięciem gałązki wierzbowej, lub robaka, do różowej gołej skóry... Wspomnienie tego ciała przepysznego, zlanego wodą, strojnego w deseń mory od chłodu i światła, drżenia i promieni odnaleziony nagle smak pięknego owocu, którego nie śmiał nigdy zakosztować w pełni swej żądzy, oprócz razu jednego, nakoniec ból serca aż do łez za rajem utraconym, za przeszłością pogrzebaną, oto wszystko, co mu przyniosło zarzucanie kilkakrotne sieci i długa sta-cya przy
Wróblej wyspie. — Dziwna rzecz — mówił wieczorom w kuchni Lo-bin. ojciec Rózi, — pomimo smutnej miny, pan Ryszard nie przestawał śpiewać podczas całego połowu. Rzeczywiście, podczas gdy pochłaniało go jedne i drugie wspomnienie, wracała mu bezwiednie arya Per-golesa, którą mistrz Jan grał z Lydią razem, a której on w takt akompaniował basem „bum, bum.“ Cudowny śpiew brzmiał mu w głowie i rozpierał serce. Następnych dni to samo... We wszystkich zagłębieniach i zakrętach rzeki, o każdej godzinie, czy to w mgłach porannych, tak gęstych, że łódka kierowała się jedynie pluskiem fali o filary mostu, lub wieczorem, gdy ognie na galarach sunęły tajemniczo po wierzchu wody, na Yeres i
Orge, tych ślicznych małych dopływach Sekwany, strojnych w zielone wzgórza, usianych pękami drzew i kwiatów, z masą strzelających w górę gołębników, pralni, starożytnych opactw, na młyny przekształconych, — zawsze i wszędzie widział obraz ukochanej. Odnajdywał ją w toni przy uderzeniu wiosła, świeżą i szczupłą, jak wodną roślinę, z jej płcią białości śnieżnej, na którą ani słońce, ani woda wpływu nie miała. Wzdłuż rzeki las się ciągnął. Ryszard uciekł do lasu, ażeby uniknąć nagabywań na wodzie. Lecz pod drzewami, w zagłębieniu wyrębów, na rozstajach dróg zielonych, które znali tak dobrze oboje, widzeń’e
Lydii prześladowało go wszędzie. Lydia zawsze... a jak nie ona sama, to znów spotkania, okoliczności, przywodzące na pamięć jego nieszczęście. Powracał pewnego wieczora z długiej przechadzki, gdy naraz usłyszał przyjazne wołanie, pochodzące z dawnego klasztoru: — Hej! panie Ryszardzie... Santecoeur, zwany Indyaninem, stary leśnik, olbrzymiego wzrostu, postrach kłusowników, żenił syna swego, naczelnika wydziału w Paryżu, z pracownicą wielkiego magazynu. Pośrodku dziedzińca dawnego klasztoru, zarosłego zielskiem i zniszczonego, długi stół był nakryty. Dokoła zasiadali strzelcy w niebieskiej liberyi Grosbourgów, z żonami, opalouemi słońcem, stroinemi odświętnie w jaskrawe kolory; dzierżawca z Uzelles z rodziną, dwóch muzykantów weselnych i pan Aleksander, szykowny, w błyszczących trzewikach, jasnych pantalonach, flirtujący z panną młodą, bizydką, lecz zadowoloną z siebie, uczesaną i ubraną bez zarzutu. Ryszard musiał wejść i usiąść na chwilę. Obiad miał się ku końcowi; wzniesiono jeszcze kilka toastów, za zdrowie nowożeńców. Poczem na znak, dany przez muzykanta, ustawiono się do kadryla przy ostatnich promieniach zachodu. Ryszard z Indyaninem, wsparci łokciami na stole, rozmawiali, patrząc na tańczących. — Tak, panie Ryszardzie, ona jest kokietką... sądzę nawet, że wielką kokietką... — mówił stary strażnik leśny, wodząc oczami za białym wiankiem synowej... — Toteż chłopak nie życzy sobie, ażeby wracała do magazynu, tem bardziej, że mała ma trochę słabe płuca... On dnie będzie spędzał w Paryżu przy pracy, a ja będę pilnował jego żony. Nie miałem szczęścia z moją w swoim czasie, lecz ręczę panu, że ta musi iść prostą drogą... — Nie wątpię — odrzekł Ryszard z przymuszonym uśmiechem, i pomyślał co do siebie, iż powinien był powierzyć Indyaninowi straż nad swoim domem. Noc zapadła w lesie, gdy opuścił klasztor; ptaki milczały, trąbka weselna jedynie rozbrzmiewała tony ostrymi, lecz nie tę muzykę Ryszard słyszał, nie tej wtórował basem w arpegiach „bum, bum, bum,“ wśród czarnych alei parku. Nie mogąc nigdzie znaleźć ukojenia, postanowił nie wychodzić wcale. Na dole w pawilonie, obok składu bielizny, był pokój. zwany pracownią. Ryszard, od czasu ucieczki żony, sypiał w pałacu, w swoim kawalerskim pokoju obok matki, a używał tego pokoju do drzemki poobiedniej w wielkim fotelu skórzanym nieboszczyka notaryusza, i załatwiania rachunków przy starem, urzędowem biurku. Obecnie, po niedawnych próbach rozrywki, przesiadywał w pracowni stale. Z okna, jak w dzieciństwie, przyglądał się szerokiemu gościńcowi, odnajdywał z upodobaniem stare znajomości, taczkę kamieniarza, garbatego handlarza obuwiem, naiwne obrazy z przeszłości, przy których zdawało mu się czuć główkę Lydii, pochyloną obok swojej. Przypomniał sobie, jak w przeddzień targów obawiała się wołów, a także wózka z Foucart, dokąd w epoce zimnych ką pieli odwożono topielców, owiniętych w całun płócienny. Oto właśnie jedzie powoli od Sekwany, wóz ten tajemniczy; wiezie lokaja starego, Meriveta, wyciągniętego z pomiędzy porostów przybrzeżnych, gdzie się wypadkiem utopił. On to był zakiystyanem małej parafii, to też pan jego idzie za wozem, płacząc, zgarbiony i więcej niż zawsze zgrzybiały. A! otóż ojciec Jerzy z długą swoją laską, z kawałkiem chleba pod pachą... A jednak nie jest to dzień ubogich, lecz od niejakiego czasu stary włóczęga nie opuszcza Uzelles. Kręci się bezustannie koło pałacu, śpi pod parkanem, lub na drodze do lasu. „Pijany bez przerwy“ mówił z rodzajem zazdrości Lubin, a dziewczęta z kuchni, gdy stary żebrak zbliżał głowę z wyrazem lisa i załzawionemi oczyma do ich okien, wołały ze śmiechem: — Musisz być bardzo zmartwiony, ojcze Jerzy! Okropnie było patrzeć w jasny ciepły dzień, na tę nędzną postać, tułającą się, wspartą o drzewo, to znów 0 parkan. Zkąd on się wziął? Gdzie jego ojczyzna? Jakim językiem mówiły kiedyś te usta bezzębne? Jakie losy zapędziły go właśnie nad
Seine-et-Oise, tego starego żebraka, co tak samo tu jest obcy i nieznany, jak gdyby się włóczył gdzieś w głębi Afryki? Zbliża się oto do fontanny, stara się ująć kubek 1 podstawie pod strumień świeżej wody. Ręce mu się trzęsą, nogi chwieją, stary kapelusz bez formy i koloru spada obnk kubka przewróconego, co pobudza do śmiechu daierżawc/ynię, stojącą na podwórzu, z rękoma, wspartymi na potężnym brzuchu. Nakoniec biedakowi, po wielkich usiłowaniach, udało się napić, a dwie strugi wodjr spływają mu po brodzie, podczas gdy słońce sypie żar na czaszkę jego łysą, czerwoną, poprzerzynaną żyły siaemi. I Ryszard przypomniał sobie, co Lydia mówiła razu jednego, że nigdy nie mogła patrzeć na biedaka, zatrzymującego się dla napicia przy drodze, a potem niepewnego, z okiem w ziemię utkwionem, rozmyślającego, gdzie się ma podziać; nie, nigdy nie mogła patrzeć na tę nędzę i opuszczenie, bez powrócenia wstecz myślą, że ten człowiek był kiedyś małym, ten tułacz był kołysany, pieszczony przez matkę kochającą, która, patrząc na uśpionego, marzyła o świetnej przyszłości dla swego dziecięcia. Jakim sposobem kobieta, mówiąca to z dobrocią, z prawdziwą litością, mogła tyle złego uczynić mężowi swojemu? Mniej więc znaczył dla niej, niż stary nędzarz? Teraz, gdy już się napił, ojciec Jerzy kładzie się przy fontannie z trudnością, pomału, jak gdyby każdy zosobna członek układał na ziemi. Wyjmuje chleb z pod ubrania podartego, obszarpanego, kładzie obok na kamieniu, stawia kij z drugiej strony, następnie przymyka oczy, lecz tylko do połowy, ponieważ strzeże od much swój posiłek, a brudne łachmany od napaści mrówek, nakoniec zasypia z jedną ręką na chlebie, drugą ściskając laskę żebraczą. Ryszard nie może spać... skofrezyły się dawne dobre drzemki! książę znów, daj |c kochance medalion z wyobrażeniem siobie dzieckiem, miał pewnie zamiar dać jej poznać, jak pięknie był zbudowany. Na spodzie pudełka, pod portretem, był list jeszcze serdeczniejszy, bardziej namiętny, który tak właśnie tło-maczył znaczenie medalionu. Czytając ten list, Ryszard zbladł nagle, drżał nerwowo, a ból straszny rozrywał mu wnętrzności. Oczy, mgłą zaszłe, nie widziały nic, oprócz błyskawic krwawych... Trucizna to zazdrości jad swój sączyła... nie znał jeszcze tych strasznych tortur. Lydia-odjechała, stracona na zawsze!.. pć za tem nic nic widział; lecz teraz myśli o tamtym, co mu ją ukradł, myśli o upojeniu rozkoszneni tych dwojga, o ich pieszczotach... I nieszczęsny, zazdrością szarpany, czyta dalej... Każde słowo rozdziera mu serce, pali... chciałby przestać... lecz trzeba skończyć... jakaś gorączka zmusza go spragnionego, aby wychylił tę truciznę... i pije ją... pj° — ł \ Ażeby zdecydować L d\ę do ucieczki, książęce chłopię skarży się w słowach namiętnych, We noce, spędzane z nią w domku ogrodowym, są zanadto
’lOiline: Jrzykrzy-ło mu się kochać w cieniu, w obawie, słysząc, psy dyszące po za drzwiami. Jest w tem wprawdzie powab niebezpieczeństwa...
Oh! te pocałunki wczorajsze na peronie w Grosbourgu, pocałunki długie namiętne, po których pijani byli rozkoszą... Lecz wszystko to zblednie, przy pierwszym dniu pobytu na naszym yachcie... Nieszczęśliwy człowiek wstał i chodził wściekły, wygrażając rękami.
Widzi teraz całą ohydę, całą obrzydliwość ich stosunku, i nigdy już tego nie wydrze z pamięci. — Ah! plugawy ten syn książęcy, rozbójnik, dokąd on ją uwiózł? gdzie ją ukrył? Gdybym mógł się dowiedzieć, dostać ich, rzucić się na nich... o tak, tak!.. I obcasem miażdży pod nogą medalion z kości słoniowej, zdaje mu się, że to ciało księcia... że śmierć mu zadaje... Napił się już trucizny, płynie ze krwią w żyłach jego i nie zostawi mu chwili spoczynku. A w wieczór, przy spokojnem świetle lampy z abażurem, ustawiając figury na szachownicy, pani Fenigan patrzy na syna z uśmiechem zadowolenia wewnętrznego: — Bardzo nam dobrze — mówi — szczęśliwi jesteśmy we dwoje.“ 0! gdyby wiedziała, o czem on myśli, i jakie obrazy snują się mu przed oczyma. -1
V.
Rozmowa w ogródku. Msza tylko co się skończyła. Po przez otwartą na rozcież kratę i drzwi wielkie widać.było czarne wnętrze kościotka, odbijające ciemniej jeszcze z powodu olśniewającej jasności zewnątrz. Świece gasły, jedna po drugiej, a mały staruszek, pan Merivet, świeżo ogolony, z białemi włosami, spadającymi w puklach na wysoki krawat czarny, ze wstążeczką orderu papieskiego w dziurce guzika, stał przy drzwiach, kłaniał się wychodzącym, odprowadzał znakomitsze osoby aż na drogę i dziękował za honor, uczyniony świątyni, z żywemi oznakami ukontentowania i staroświeckiej grzeczności... — Dziękuję państwu, dziękuję szczerze... wcale dużo było dziś nabożnych, a byłoby daleko więcej, gdyby nie odpust w Draveil i jakieś tam ceremonie w zakładzie sierot w Soisy, co stanęły nam na przeszkodzie... Do widzenia w przyszłą niedzielę... nie zróbcie zawodu... do niedzieli... Wierni małej parafii, wszyscy prawie sąsiedzi, rozsypali się po drodze, unosząc z sobą aromat kadzideł kościelnych, skrzypiąc nowem obuwiem i szeleszcząc ubraniem z jedwabiu. Odwieczna kucharka, Barbara, od czasu śmierci lokaja spełniająca funkcye zakrystyana, przyniosła panu Merivet klucze od wielkich drzwi. — Wszystko pozamykane, pogaszone, proszę pana... Tylko w zakrystyi został jeszcze ksiądz wikary. Nie kazał mi czekać na siebie, powiedział, że wyjdzie przez ogródek. Kawałek ziemi przy kościele nazywano ogródkiem, w którym pomiędzy zielskiem i makiem w rozkwicie, walały się łomy piaskowca, pozostałe od budowy. Gdy się patrzyło z drogi, ogródek wydawał się małym cmentarzem. — Czy nie slaby ksiądz Ceres, że tik długo siedzi w zakrystyi? — zapytał pan Merivet, który kochał na równi ze swoim kościołkiem wikarego, odprawiającego w nim nabożeństwo. Lecz Barbara uspokoiła go. Es;‘ądz wikary kazał sobie przynieść igłę z c/arną nicią, zapewne dla naprawienia starej, wytartej sutany. — Wypadałoby, żeby pan kupił mu już nową. — Masz racyę, Barbaro, kupimy nową sutanę... lecz pośpiesz się ze śniadaniem. Stara panna przesyła przez pustą teraz drogę, wydającą się szerszą, równie jak i pola, z powodu ciszy niedzielnej, i znikła w drzwiach przeciwległego parkanu, pozostawiwszy pana swego, siedź icego w pełnein słońcu, na białym kamieniu w ogródku. Pan \lerivet oczekiwał wikarego i przemyśliwał nad sposobem, jakim by zmusić go mógł do przyjęcia nowei sulany, której by zacny ksiądz nie sprzedał natychmiast na korzyść ubogich swoich, gdy naraz rozległ się odgłos kroków na drodze i śpiew cichy głosem basowym. Lubił nadewszystko gdy przechodzień obcy, zatrzymywał się po przed napisem: Ni pole on Mćriuet, kawaler orderu Świętego Grzegorza i t. d Podniósł już głowę, ciesząc się naprzód w swej dumie, i zawstydził się nieco, ujrzawszy Ryszarda Fenigana, którego od czasu pierwszych wieczorów muzykalnych, nie widział z powodu uciciki Lydii. Przywołał go gestem serdecznym, posadził obok siebie i, przypatrzywszy mu się z uwagą:. — Dlaczego wpierw nie przyszedłeś? Nie chcesz wejść do mojego kościołka? A jednak bardzo by ci to dobrze zrobiło. Ryszard wychudł, twarz mu się wydłużyła, grube zmarszczki przerzynały czoło, jak papier, do nut poliniowany. Szukał w głowie pozoru, żeby wymknąć się staremu maniakowi, uniknąć wymówek właściciela świątyni, lecz ciepło kamienia, odurzająca woń maków, pociągająca dobroć starca, przykuwały go do miejsca. — Daleko jesteś młodszy odemnie — mówił poczciwy człowiek, klepiąc go lekko po rękach — lecz boleść jednakowa, równa wiek ludzi... Ból, jaki ty cierpisz, ja także znam... przeszedłem go, znękany, pragnąc śmierci, zbolały tak, że chciałem zabić... Zabawne to, wszak prawda? Mćri\ et, ten mały staruszek taki grzeczny, spokojny... A jednak mało brakowało... ażeby, w przystępie dumy obrażonej nie stał się mordercą najpodlejszym: wielka to podłość bowiem, gdy mąż w imię prawa zabija żonę? Ryszard milczał, spuściwszy oczy. On, który od tygodnia marzył tylko o mordowaniu i zemście, i teraz właśnie szedł na pocztę z nadzieją odkrycia tam jakiego śladu zaginionych, pisma jakiego, z którego dowiedział by się czegokolwiek... i on właśnie teraz wystawił się na zwierzenia podobne! Więc znać po nim, że w głowie jego roz| alonej przewalają się zamiary okrutne, bo czyżby inaczej stary Merivet, zamknięty w sobie zazwyczaj, nabrał gwałtownie ochoty opowiedzenia mu swojej hi-s tory i? — Moja historya, dziecko kochane, podobna jest do twojej; tylko ja, szesnaście lat starszy byłem od mojej żony. Byłem mały, nie ładny, cały w handlu zagrzebany, w handlu pochłaniającym bez wytchnienia, musiałem bowiem częste robić wycieczki do Algieru; jedno tylko za mną przemawiało: byłem dobrym muzykiem. Moja Irena, urodzona w Blidah, miała płeć ciemną, słońcem ozłoconą, oczy podłużne, figlarne i wyraz wielkiej dobroci i słodyczy. Nie znała wcale muzyki, a lubiła ją, tak jak ty, in stynklownie, odczuwała nerwami, a skrzypc? moje w zachwyt ją wprawiały.
Drżała przy dźwiękach muzyki, pomimo że tony rozkoszą ją przejmowały; muszę sobie oddać sprawiedliwość, że grałem znakomicie. Dziwisz się zapewne, że nie brałem nigdy udziału w waszych niedzielnych koncertach: od śmierci Ireny, uie wziąłem smyczka do ręki. W drugim roku pożycia, przyszło na świat dziecko, które niedługo żyło. Zona moja strasznie cierpiała z tego powodu, tem więcej, iż doktorzy zdecydowali, że nie może drugi raz zostać matką. W tedy to, żeby ją zająć, żeby mieszkała na świstem powietrzu, nabyłem posiadłość w
Uzelles, bardzo jej się podobała, lub może udawała, że jest zadowolona, ażeby mnie przyjemność sprawić. Taka była dobra!.. Na nieszczęście, sławny jeden malarz zamieszkał w okolicy... Irena lubiła ludzi znanych, artystów, a ja podzielałem z nią tę wadę mieszczan paryskich, dumę z posiadania 11 siebie, przy moim stole, znakomitości...
Przyjęty raz gościnnie, malarz bywał potem ciągle... Śliczny chłopiec z ułożeniem teatralnym, z bródką śpiczastą, wło sy a la Rubens, i, pomimo niektórych zboczeń umysł świetny, wymowa kwiecista i porywająca. Przez cały czas wizyt, Irena, pochylona, chłonęła jego opowiadania; napróżno potem skrzypce moje śpiewały, jego głos tylko słyszała i milcząc goniła za nim myślą, pomimo Mendelshona i Chopina. Cierpiałem patrząc na jej znudzenie, milczenie — gdy byliśmy sami — a na ożywienie, na cudne kolory twarzy i wesołość, gdy posłyszała odgłos kroków jego za drzwiami.
Czyniłem niekiedy wymówki z tego powodu, ma się rozumieć ze śmiechem, lecz ona podobnież odpowiadała z minką niewinną, zdziwioną: „Cak myślisz?., o nie... zapewniam cię.“ Niezadługo jedna tylko myśl mnie opanowąła: „Ona go kocha., ona go kocha...“ W nocy, śpiąc obok niej, śniłem, że jestem wysoki, silny, piękniejszy niż tamten, a często zamiast spać, śledziłem jej sen, jej usta, które widziałem, że są nabrzmiałe słowami namiętności, chociaż wiedziałem, że dotąd nic stanowczego między nimi nie zaszło. Innym razem znów paliła mnie chęć zbudzenia jej gwałtownego: „Kochaj mnie, kochaj mnie, albo cię zabiję!11 Czuję nu koniec, że żona moja codzien bardziej sercem oddala się odemnie. przyszło mi na myśl udać się do człowieka, którego kochała. Nie pojmuję dlaczego, w umyśle moim łączyło się wyobrażenie wielkości duszy, szlachetności, wyższego pojęcia, z powołaniem artysty.
Pewnego dnia, poszedłem do tego pana i rzekłem po prostu: „Posłuchaj...
Ni® mogę z tobą walczyć... Czuję, że ją tracę, że pomimowol-me tobie się oddaje... Dla ciebie to miłostka jedynie, zadowolenie chwilowe... Dla mnie to życie całe, szczęście!.. Błagam cię, nie zabieraj jej... zostaw mi... a sam odejdź.“ Malarz odrzekł: „Dobrze, odejdę.“ Rzeczywiście, odjechał nazajutrz, lecz zabrał ją z sobą. „Ile wycierpiałem, pan masz o tcm cokolwiek pojęcia; a jeszcze w dodatku byłem sam, brakło mi serca, z którem mógłbym ból mój podz.plić, matki, która by mi nie dozwoliła popełnienia szaleństw. „Zrazu, chciałem jechać za nimi, zdecydowany zabić oboje; przebywali w Szwajcaryi, w Gersau, nad brze gami jeziora Czterech Kantonów. „Jakże smutncm wydało mi się to jezioro, zaciemnione przeglądaj ącemi się w niem górami, powleczone żałobą nocy, w chwili, gdy wysiadałem na ląd o parę kroków od ~3dynego hotelu. „Zona moja z kochankiem tylko co odjechali do Knrsalu. Wziąłem pokój naprzeciwko ich numeru; słyszałem, jak powracali w licznem towarzystwie hotelowem. „On rozmawiał na korytarzu swoim śpiewnym i pieszczotliwym głosem, lecz po zamknięciu drzwi usłyszałem zupełnie co innego, uderzył mnie głos, którego nie znałem u niego, szorstki i twardy. Przez pewną część nocy zostawiłem swoje drzwi uchylone, i z rewolwerem w reku stałem na czatach, gotów rzucić się na nich. „Powstrzymywał mnie tylko jeden najgłupszy w święcie szczegół, mianowicie nieumiejętność użycia broni, a przedewszystkiem tej, którą w chwili wyjazdu kupiłem nabitą, jak należy, nie będąc pewnym, jak trzeba się z nią obchodzić. Wszelako zdaje mi się, że za najlżej szera westchnieniem dwuznacznem, najmniejszym wykrzyknikiem miłosnym, wpadł bym na nich, jak zwierzę rozjuszone; lecz to, co słyszałem, nie było podobnern do pieszczot. „Ou burczał gniewnie, jak gdyby z nienawiścią; ona głosikiem żałosnym, przerywanym łzami, błagała po-kornie. „ Później dowiedziałem się, że zrobił jej scenę z powodu jakiegoś grajka z Kursalu, któremu zanadto się przypatrywała, bo i on także był zazdrosny, wściekły, gotów bić ją, a w sprzeczkach zawsze jej wyrzucał to, co było rzetelnym powodem jego nieufności, mianowicie, że oszukała swego męża. „Na odgłos skargi monotonnej i działającej na nerwy, wydobywającej się z ust istoty, tak bardzo kochanej, cierpiącej tuż pod moim Itokiem, płakałem, jak dziecko, wymyślając sobie od tchórzów i błaznów, i padłem na łóżko, tłumiąc w poduszkach łkanie, co mi pierś rozrywało... A! jakże czarno w biednych duszach naszych, gdy modlitwa ich nie opromienia. A w owych czasach nie umiałem sic modlić. „0 świcie kochanek Ireny wyszedł sam z pudełkiem malarskiem i stalugami. Poszedł w góry malować. W pokoju było cicho, ona widocznie spała. Nacisnąłem klamkę i wszedłem tam, nie wiem, po co i dla czego, czy jako morderca, czy jako mąż, ażeby ją przycisnąć do serca lub zabić; stanąłem nad nią. „Lekki szmer zbudził ją na połowę, bo się poruszyła, lecz ciężki sen poranku, po źle przespanej nocy, zno wu skleił jej powieki i, głęboko westchnąwszy, spokojnie zasnęła. „Musiała spać osobno, on zaś na otomanie, na której rozwleczone prześcieradła przyczyniały się do nieładu w szczupłym pokoiku, zarzuconym walizami, ubraniem, na które padało podwójne światło poranka i odbicie nieba w jeziorze. „Co za wzruszenie, na widok ukochanej na tem posłaniu liotelowem, w’ tej samej zalotnej pozie, któi ą przedtem tak często uwielbiałem, z jednem ramieniem pod głową, a drugiem rzuconem na prześcieradle. „W tej chwili przekonany byłem,. że ją uduszę, by niedopuśtić, ażeby jeszcze miała należeć do tego człowieka, lecz kiedy pochyliłem się nad nią, oszołomiony tą dziką żądzą, przeciągłe łkanie wstrząsnęło całem jej ciałem, jak dziecięciem, co zasnęło złajane i zasmucone. W tedy spostrzegłem, że oczy jej były zaczerwienione, powieki, nabrzękłe od łez, i zdjęła mnie nad nią litość ogromna, i opuścił mnie wszystek gniew, wobec tej wielkiej słabości która za siebie nie odpowiada. A! zapewne, łatwo mówić temu frazesowiczowi, kiedy z gestem teatralnym woła do nas:
„Zabij ją’“ na to trzeba mieć instynkt morderczy, duszę nikczemną i rami1! kata... nie obejrzawszy się za siebie, wyszedłem z pokoju; w godzinę potem już mnie tam nie było... „Wróciwszy do Paryża, niezdolny do czynu, schroniłem się tutaj, i czułem się tak opuszczonym, nieszczęśliwym, że doszedłem nareszcie do spożytkowania mojego rewolweru, tym razem przeciw sobie samemu... Mały ten znaczek na głowie — stary Merivet rozgarnął włosy białe, jak śnieg, ukazując bliznę — to jest pocałunek kulki, który przez dwa miesiące trzymał mnie pomiędzy śmiercią i życiem. „Gdy odzyskałem przytomność, ujrzałem przy sobie człowieka godnego uwielbienia, świętego, który leczył moją dus::ę, a gdy została uzdrowioną, idąc za głosem miłosierdzia i przebaczenia, otworzyłem ramiona na przyjęcie tej, którą jeszcze kochałem, a która niczego więcej nie pragnęła, jak powrócić do mnie. „Biedactwo maleńkie, jaki to był jej powrót! Wychudła, zmieniona, z tą czerwonością na policzkach, jaką widzieć inożna na liściach bukowych, stoczonych przez owady, wyglądała po tych sześciu miesiącach wolnej miłości, jak po wyjściu ze szpitala. Łudziłem się nadzieją, że ten zielony zakątek, tak rozkosznie umieszczony pomiędzy lasem i rzeką, powróci jej siły. Atoli niknęła w oczach, pomimo zimy, przepędzonej w ojczystym jei kra;u, pośród lasu pomarańczowego, w bliskości Blidah.
Niekiedy ze łzawym uśmiechem ślicznych oczu; które z dniem każdym się powiększały, mówiła do mnie: „Kocham cię i czuję się szczęśliwą, a jednak odejść muszę... Co za los!“ „Ja witrzyłem w moją miłość namiętną, w jej młodość... „Nagle powróciło jej życie, przynajmniej upodobania i pozory życia.
Cudu tego dokonały powieści Hor-schrra. Całe jedne lato, ostatnie dla niej, przepędziła w ogrodzie, który widać ztąd po drugiej stronie drogi, w pełnem słońku, wtulona w miękką kanapkę, na odczytywaniu niewinnych opisów miłości ulubionego ’ swego autora, a nadewszystko: „Haftarka zlotem,“ który nad wszystkie przekładała, z powodu tej ładnej postaci Janiny, którą z upodobaniem naśladowała w ubraniu, kaftanikiem z aksamitu w złoty rzucik, i cekinami w długich swych warkoczach.“ Co by powiedział autor, gdyby zobaczył mnie przebraną, iak Janina? często mnie pytała... „Czy podobna do niej jestem?.. Ja, na chybił trafił, odpowiedziałem
„z pewnością...“ myśląc ze smutkiem, że, gdyby roinansopisarz tu był, i tak jak ja patrzył na bieliznę, rozwieszoną na balkonie jej pokoju, poduszki, mater.i-ce, zwilżone potem suchotnicy, schnące na słońcu, tuż nad głową biednej Janiny... Jednakże, usiłując do końca pieścić ją i zadawalać, zapytałem pewnego razu, czy zrobiło by jej to przyjemność, gdybym do Herschera napisał, żeby do niej przyjechał. Moja miłość ciągle trwało, atoli z zazdrości wyleczyłem się zupełnie, jak widzisz; takie to wszystko małe w obtc śmierci! Irena, mocno wzruszona, milczała, tylko za całą odpowiedź przesłała mi od ust pocałunek i zalała Się łzami. „Wkrótce potem straciłem ją, w jednym z tych pierwszych dni jesiennych, gdzie w pustem polu krążą kruki zamiast jaskółek. I wtedy to dopiero dowiedziałem się, że prowadziła korespondeneye ze znakomitym romansopisa-rzem, że była dla niego jedną z tych „nieznajomych,“ których szał miłosny sain odtąd wyśmiewał. Co chcesz, moja żona miała usposobienie romantyczne. Miała wstręt do życia powszedniego, które płynie drogą utartą. Choć jej na oczy nie widział, wielki człowiek odpisywał: Pani X poste restante Villeneuve — Saint — Georg es. A CO sobotę, Basia odnosiła list i zabierała leżący już na poczcie; od niej to dowiedziałem się o tej korespondencji tajemniczej, przypuszczam, że bardzo niewinnej. Mówię „przypuszczam/4 gdyż miałem tyło męztwa, że nie otworzyłem ani jednego z tych licznych listów, pisanych jednym charakterem, które znalazłem w biurku moiej żony. Posłałem je znakomitemu człowiekowi, ż temi słowy: „Pańska nieznajoma z Villeneuve — umarła. Jeżeli chcesz dowiedzieć się jej nazwiska, znajdziesz je na frontonie kościołka, wzniesionego przy drodze do Corbeil, pomiędzy Draveil i Soissy.“ Herscher nie zjawił się wcale. Nastała chwila milczenia, przerywana tylko gruchaniem gołębi na dachu kościelnym; a fala rzeczna niosła ku nim odgłos dzwonów dalekich. Następnie Ryszard zaśmiał się złośliwie: — Opowiadanie twoje, dobry mój panie, dowodzi, że pod względem zdrady i kłamstwa wszystkie kobiety są siebie warte i że małoby się znalazło takich mężczyzn, którzy by posiadali tyle pobłażliwości i dobroci, co pan. Pan M<‘rivet patrzył na niego, bolejąc, iż tak mało był zrozumianym. — Bo to moja wina — rzekł. —!Nie umiałem pojąć różnicy, zachodzącej pomiędzy moją żoną i mną. Ona posiadała to wszystko, czego mnie brakowało, wdzięk, piękność, młodość; pi zez nią szczęśliwy byłem lata całe, nie troszcząc się o jej szczęście, nie pytając: „czy ci czego nie brakuje?11 W obec sędziów którzy by prawdziwymi sędii.imi byli, dość tylko tego samolubstwa, aby usprawiedliwić jej winę. Ileż jeszcze innych powodów mogłoby ją rozgrzeszyć! Przez cale lata moja Irena lyła sama w domu, męża mia ła tylko wieczorem, a kraj jej, matka, były daleko, a przy ognisku domowem nie było dzieeka. Małżeństwo bezdzietne jest ważnem uniewinnieniem... Macierzyństwo jest ra-cyą bytu kobiety, obowiązkiem, radością, ochroną... Tak tobie, jak mnie, kochany Ryszardzie, brakowało dziecka. Fćuigan, wzruszony, powstał. Wszystko, co teraz słyszał, sam widział aż nadto dobrze. Lydia dość się nadrę-czyła tym bi’akiem dziecka. Atoli mściwy duch jego nie zdołał uznać słuszności w dowodzeniu pana Merivet, i jedynie szyderstwem mógł odpowiedzieć: — A zatem, według pana, to, co nas spotkało, jest najlepszem w świecie i dobrze czyni kobieta, która zdradza męża? — Nie! ja tylko chcę, by miała prawu obrony, i zanim ją potępią, by chciano ją wysłuchać. — Kobieta znalazła dla siebie najlepszą obronę, wykrada się i basta
— z wściekłością rzekł Ryszard. Staruszek, mrugając filuternie, łagodnie przyciągnął go obok siebie na kamienną ławkę: — Ma się rozumieć, odchodzi sobie... Czyż to nie szlachetniej, niż zostać i kłamać ustawicznie? Wykroczenie to po za granice prawa społecznego i towarzyskiego, czyż nie lepsze jest od cudzołóstwa, goszczącego bezpiecznie i bez rozgłosu pod dachem małżeńskim? Powiem ci jeszcze, iż nieobecność twej żony ułatwia ci obronę jej sprawy przed samym sobą, daje możność zajrzenia w oczy twemu własnemu i jej nieszczęściu, i nareszcie przygotowania do uroczystej chwili pojednania i przebaczenia. — Ja nigdy nie przebaczę — jęknął Eyszard, zgrzytając zębami. Staruszek potrząsnął głową: — Tak myślisz dziś, bo jeszcze znosisz męczarnie strasznej choroby zazdrości, na którą i ja cierpiałem i z której z czasem wyleczysz się jak i ja. — Można się wyleczyć, kiedy przestaje się kochać. — Nie łudź się. Zazdrość i miłość nie są do siebie podobne; choć nie ulega wątpliwości, że pierwsze to uczucie pochodzi od drugiego! dowodzi tego rozkosz, łącząca się z tem strasznem cierpieniem... O Boże, kiedy sobie przypomnę z jaką radością wywoływałem opowiadania żony o tem, że myśli tylko o swoim malarzu, że kocha go nad wszystko w świecie. Konałem z bólu a jednak doznawałem dzikiej radości. Wszelako może istnieć miłość, która jest jej gorączką, jakoby maligną, sz?łem pychy niekiedy, więcej niż namiętności. „Czy to być może!., ktoś inny piękniejszy i więcej nademnie kochany?“ dowodem, że zazdrość jest niezależną od miłości jest to, iż miłość objav a się wszędzie jednako: czy to na Wschodzie czy na
Zachodzie; gdy tymczasem zazdrość u wschodnich ludów nie jest podobną do naszej. Tak, Arab nie jest zazdrosnym o przeszłość, choćby najsmutniejszą, najbardziej skażoną była. Znałem w pobliżu Orleansville Kaida, który z pomiędzy czterech swoich żon jednę kochał najwięcej, co prawda piękniejszą niż trzy one, imieniem BaTa, dawną tan cerkę i kurtyzanę. Inny na jego miejscu dręczył by nieszczęsną, usta-wiczuem wspomnieniem wstrętnej młodości. Mój Kaid wprost przeciwnie, najzupełniej obojętny na tę przeszłość, pogrzebaną głęboko, choć znał ją dokładnie, okazywał się zazdrosnym aż do dzikości o teraźniejszość, do tego stopnia, że gdy Baia pozwoliła sobie na lekki flirt z pewnym wojskowym, małżonek tak posiekał jej twarz i piersi, że biedna kobieta cudem tylko uniknęła śmierci. Kaida skazano na pięć lat więzienia w Ajaccio, zkąd najregularniej pisywał do’ brata, któremu polecił strzedz jego żony i mienia, a każdy nagłówek jego listu nosił zamiast zwykłej formuły arabskiej In Allah il Allah, zawsze jedno i to samo polecenie: pilnuj
Brii. Dowód najlepszy, że zazdrość jego nie słabła... Ot wielki człowiek, którego imię mi dano — wcale nieodpowiednie dla mnie biedaka, gdyż nigdy nie miałem w sobie nic bohaterskiego — Napoleon, coś nakształt Araba z pochodzenia, zazdrosnym był jak turek. Listy jego do Józefiny przedstawiają go nam najzupełniej spokojnym o przeszłość, straszliwie mętną, gdy tymczasem w teraźniejszości wszystko dla niego jest srogo dręczącem podejrzeniem... Od tej samej Bai, o której ci mówiłem, dowiedziałem się odpowiedzi, jaką dala w sądzie, kiedy pytano ją, dlaczego pozwalała sobie być zalotną, mając takiego męża zazdrosnego: „żeby go nauczyć, aby mnie lepiej pil-nował“, odparła spokojnie. Iluż mężów, rzeczywiście, nie tylko że nie strzeże swych żon, lecz sami je wystawiają na niebezpieczeństwa, przez próżność, niedbalstwo lub nietrafne postępowanie! 11
Malarza, który ukradł mi moje szczęście, czyż nie ja sam wyszukałem i pod swój dacii wprowadziłem? A ty, drogi sąsiodzie, czy pewny jesteś że pilnou;-łeś, jak należy, swej Lydii? Gdy domawial tych słów, ukazała się z pomiędzy jaskrawych maków, kołyszących t, ie na wysokich łodygach, wyfarta sutdna wikaryusza..Ksiądz
Cerc-s, góral z pochodzenia, rzeźki był pomimo lat podeszłych i włoków białych. Ujrzawszy rozmawiających, skłonił się z pokorą. — Przedewszystkiem, księżulku, widzę, że razem zjemy śniadanie — z daleka rzucił mu pan Mórivet. Następnie rzekł do Ryszarda, kiody ksiądz nie mógł już ich dosłyszeć: — Olo człowiek, oto święty, który mnie uzdrowił, wyratował z toni. — Co, ksiądz Ceres? — zagadnął Ryszard, który od czasów katechizmu znał wikaryusza i traktował jako niższego, biednego bowiem księżyny ni« przyjmowano w pałacach, ani w domach mieszczańskich, które go miały za dziwaka, źle ubranego, z rękami wątpliwej czystości. — Tak, ten kipłan niezrównany zmiażdżył moją pychę szatańską...
Wiem ja, co mówią o nim w sferach duchownych, lecz gdybyś zaszedł do małej parafii, a należałoby raz to uczynić, zrozumiałbyś, dlaczego wziąłem na wikariusza tego prostaczka o jasnem wejrzeniu, obcego wszelkim zabiegom o dobro doczesne, a gdy usłyszysz go, odmawiającego Ojcze nas kiedy mówi „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom“, wtedy wzruszy cię do głębi serca, uleczy cię tak, jak mnie uleczył. — Są obrazy ciężkie, rany, których nic nigdy nie uleczy — mruknął głucho Eyszard. — Mężczyzna znieważony mści się i uderza. Ja trzymam z
Szekspirem przeciv\ Chrystusowi. — — A! tak, Szekspir, Otello... Czytałem go, aby wiedzieć. nauczyć się, kiedy trawił mnie ten ból; lecz on, ten twój Szekspir nic się na tem nie zna. Jego Otello nie jest zazdrosnym, tylko murzynem, dzieck.em gorącego nieba, namiętnym, zwierzęcym, nic więcej. Oznaką zazdrości, kiedy zapanuje nad istotą ludzką, jest przemiana najłagodniejszego człowieka w drapieżne zwierzę, wtajemniczenie najczystszego serca w ostateczne zepsucie, nadanie aniołom, dziewiczym umysłom, wyobraźni szatańskiej i hasła na wszelką rozpustę. Aby Otello był prawdziwym, należałoby, kiedy opa-nowywa go zazdrość, by zawjstna i przewrotna dusza Jaga, jedynego zazdrośnika w tej sztuce, weszła w niego i w nim zamieszkała... Genialnym pomysłem tego utworu, naprzykład, jest to, że zrobił go mularem, niższym przez rasę, brzydotę i niedołęstwo. U mężczyzny nienormalnego a rozkochanego, zazdrość wydaje się zupełnie naturalną; trudniej ją sobte wytłomaczyć u tak zbudowanego zucha, jakim ty jesteś, drogi sąsiedzie. Ryszard smutnie się uśmiechnął, znał on swą wielką wadę, ową niczem nieusprawiedliwioną nieśmiałość, której nie mógł się pozbyć przez tyle lat pożycia małżeńskiego. Jedyny raz tylko w ciągu ośmiu lat odważyć się tak kochać żonę. jak jej pożądał, pełnemi usty, pełnem objęciem, i to tej nocy kiedy był nietrzeźwy. Gdy tymczasem ten drugi, ten młody potwor, trubadur słówek palących, bie gły we wszystkich pieszczotach... A! jaką musieli mieć piękną podróż weselną. Ocknął się z zamyślenia, stanął na równe nogi, z gestem, jak gdyby chciał spędzić z przed oczu wstrętne widzenie. — Dokąd idziesz, Ryszardzie?.. — Nie... nie... wiecznie mieć to przed oczyma. Dłużej tego nie zniosę. Zegnaj... Słowa z ust jego padały, jak ostre kamienie, pędził przed siebie, jak szalony. Meriret został pogrążony w zadumie, zaniepokojony nieco tem nagłem odejściem, zadając sobie pytanie, czy temi staremi historyami i rozprawami nad zazdrością, zamiast ukoić ból biednego małżonka, nie spotęgował go jeszcze. W rozgrzanej ciszy ogródka, gdzie brzęk pszczół wydawał się drganiem promieni słonecznych na błękitnem, różowem i purpurowem kwieciu makowem, poczciwiec chwilę jeszcze przedrzemał, gdy nagłe zjawienie się bre-ka zimisiło go do zwrócenia w tę stronę spojrzenia; zerwał się pomieszany widokiem licznego towarzystwa jasnych toalet, jaskraw ych parasolek. Kościołek z białego kamienia, ponad którym krążyły chmary połyskujących w słońcn gołębi, ten stary jegomość z w-stążką orderową w butonierce, zamykający furtkę z pieczołowitością właściciela, zaciekawiły spacerowiczów, którzy zatrzymali konie. — Czy wolno zwiedzić? — rzuciła pytanie z wysokości kozła jedna z najjaskrawszych parasolek. Pan Merivet \iśmiechnął się z zadowoleniem. — Zwiedzić! A na co? W kościele niema nic ciekawego, lecz co niedziela o dziewiątej, mamy tu mszę z kazaniem, i zaręczam państwu, że msza w małej parafii niema sobie równej. Ukłonił się i, przeszedłszy przez drogę z dumą, wstąpił w swoje progi, słuchając z przyjemnością, jak ze stojącego breku ładny głosik kobiecy czytał doniośle napis na kamieniu:
NAPOLEON MERIYET
Kawaler orderu Świętego Grzegorza, wzniósł ten kościół...
Tl.
Dziennik księcia. Panu A. W. de Valłonge, Kolegium Stanisława. List twój, drogi mój Wilke, doszedł do mnie z Mes-siny, którą oznaczyłem ci jako port pierwszy, gdzie zarzucę kotwicę; podróż moja naokoło świata została nagle przerwana. Wrażenie, jakie drapnięcie moje sprawiło na personelu Stanisława, przemowa dyrektora w refektarzu, modlitwa ojca Salignon o rychły powrót jagnięcia zbłąkanego, cały ten opis malowniczy i ścisły dni następnych po moim odjeździe, wielco mnie ubawił, a bardzo mi to było potrzebne, bo rzemiosło porywającego cudze żony me sa-merni różami usłane. Jeszcze przepraszam i dziękuję za trud, jaki podjąłeś, wioząc podczas deszczu ulewnego do Grossbonrga wieść 0 mojem zniknięciu, a zarazem za skromno śniadanko, jakiem cię niezawodnie utraktowano, podane na wspaniałej porcelanie z herbami rodzinnymi. Nie próbuj mnie okłamywać, znam ja codzienne potrawy, kiedy księżna się tam znajduje. lecie owoce, na deser musiałeś spożywać śliwki, rodzynki, orzechy i figi; w dodatku miałeś księżnę w kwaśnym sosie, do której wystosowałem nową odezwę o zasiłek. W podobnych okolicznościach krew barona Silva kipi 1 burzy się przeciwko mnie. Ponur, usposobienie mego ojca mniej jasno się tłómaczy, jeżeli, jak mówisz, z każdym dniem odzyskuje władzę w nogach. Powinien być jaśniejący radością. Co do mistrza Jana, byłego mojego nauczyciela, to słowo ccwaln, które szepnął ci do ucha, mówiąc o swoim uczniu, ma tylko oddalony związek z szufladą od krawatów, gdzie pakuje moje listy i cacka miłosne. „On ma c<watętt’ to znaczy że jestem niezwalcionym zdobywcą serc kobiecych. Biedne chłopczysko mógł sobie zdać z tego sprawę, jako nieodstępny świadek moich zalecanek, kterym akompaniował na swojej wiolonczelli... Tak, ta dzwonniczka na wierzchołku wzgórka, widziana z po za rzeki, otoczona kilkoma domami, a w głębi olbrzymia dra-perya zielona lasu Senart, jest ni mniej ni więcej kościołem w Uzelles. W okolicy zwą to wszystko „małą parafią“. Tam to pewnego poranku w zeszłym miesiącu, o świcie, oczekiwałem na moją kochankę, panią F..., w karecie z lierhami i liberyą Grossbourga, co sam przyznasz, było dość śmiałem.
Rozkoszny Aleksander przygotował wszystko do naszej ucieczki, dostarczył pieniędzy, nakreśli’ marszrutę; polecam ci tego chłopca, drogi jest, lecz niezrównany. Lasami do Melun, koleją do Lyonu, tam wypoczynek kilkogodzinuy, a następnego dnia byliśmy już w Cas-sis. Cała ta droga, to jeden zachwyt.
Ta ładna niewiasta, robiąca skok prosto z łóżka do mego powozu, nie mając nawet czasu na zapięcie stanika, pierwsze nasze uściski, zwilżone rosą, przepojoną wonią dzikiej mięty, upojenie myślą, że jesteśmy ścigani w tym pędzie szalonym przez lasy, pomiędzy łamiącemi się gałęźmi, smaganiem liści po szybach, a nadewszystko, wymyślna i dzika radość czuć, że się wyłamuje z pod reguły obowiązku, że poluje się na zakazanym gruncie... Nareszcie, Cassis, morze a na krańcu tamy „ Ttójko-loroztiy ’1, z wielkim żaglem rozpiętym, na nas tylko oczekujący, aby skrzydła rozpostrzeć. Wszystko to, o! wszystko nad wyraz wyśmienite. Lecz zaledwie odbiliśmy od brzegu podczas boskiego wieczoru liliowego, kiedy moja miła i ja zaczęliśmy używać, rozumie się, pełni rozkoszy fizycznej, leżąc na pokładzie spojeni uściskiem, kołysani cudownym chórem głosów męskich, które dochodziły nas ze statku neapolitań-skiego, płynącego na połów korali, który żeglował obok nas, i mieszał swe dźwięki radosne z łagodnym szmerem fali, aż tu naraz, o zgrozo! moja ukochana dostajo wstrętnej choroby morskiej, która nie opuściła jej przez noc całą, ani dnia następnego i zmusiła nas, do odłożenia podróży na miesiąc, dwa, a może i na zawsze. Nie jest to zupełne fiasco. Mówiłem ci, jaką rozkoszną towarzyszkę podróży wybrałem z pomiędzy wielu, żądną przygód w podróży, rozmiłowaną do statku i żagli, umiejącą władać sterem zarówno dobrze jak ja, jednem słowem typ żony dla żeglarza. Masz clyable kaftan! trzeba żeby dostała choroby morskiej... a jakiej jeszcze, wstrętnej, nieuleczalnej. I co teraz począć?.. Zrzec się pięknej podróży? Odprawić „
Trójkolorowy“ do Cardifu, zostawiając dzielnemu Nuittowi tysiąc pięćset liwrów, danych mu z góry jako pensya trzymiesięczna1 Nie mogłem się zdobyć na tyle odwagi. Tembardziej osiedlić się po mieszczańsku, hrabina i ja — hrabina i hrabia des Irzelles dla towarzyszów tabldotu i ksiąg hotelowych — w willi nad jeziorem Lucern lub Leuvan, aby następnie emigrować do jezior włoskich. Zycie we dwoje w takich warunkach, to samobójstwo z nudów, jeżeli się nie jest rozkochanym lub suchotnikiem, co nie jest bynajmniej w moim rodzaju, ani w twoim, wszak prawda, drogi Yallongne? By zostawić sobie czas do namysłu, zabezpieczyłem mój yacht pod ogromną skałą w Monaco i wynająłem pierwsze piętro w jednym z karawanserajów w Monte-Car-lo, wspaniale ugrupowanych dokoła domu gry. Jakkolwiek sezon jeszcze się nie zaczął, stół rulety oblegają tłumy, zbiegowisko cudzoziemców wyłącznie. Pierwszych dni grubo wygrywałem; następnie przegrałem oprócz wygranej, czterdzieści czy pięćdziesiąt tysięcy, co roi pozostały. Nieszczęście chciało, że moje żądanie pieniędzy nie zastało
Aleksandra w Uzelles, i musiałem czekać na odpowiedź; nic mi więc nie pozostawało tylko odebrać kapitanowi Nuitt zaliczoną pensyę; możesz sobie wyobrazić jego rozczarowanie, przerażenie okrutne. A opłacenie załogi, by God? A pensya mistres Nuitt? Przez cały tydzień musiałem znosić ten barani język z waryantami, mówię ci, umierałem ze śmiechu. Nareszcie forsa przybyła, kapitan, jego żona, załoga,?apłaceni i szczęśliwi, ja gram w dalszym ciągu, bo dnie długie, lecz wolne przynajmniej od nieznośuych tych powikłań. Zrazu wielce strapiona przeciwnością, której jest powodem, moja metresa wkrótce się pocieszyła, dzięki wybornemu Pleyelowi i chętnym słuchaczom w naszej willi. Dodaj jeszcze przyjemności komfortu, elegancyi, a nade-wszystko to niedające się z niczcin porównać, kiedy starszy kelner przemówi; „Proszę do stoiu, pani hrabiny“ i kiedy wchodzi się pod rękę z hrabią do sali jadalnej. Tytuły, herby, to marzenie tej mieszczanki bezimiennej, która w zakładzie sierot od dzieciństwa wychowana, wyrosła z myślą, że jest pochodzenia szlacheckiego. Co prawda, na dystynkcyi jej me zbywa, postać wysmukła i giętka, wyraz twarzy wyniosły, czoło niskie i pizedziw-me kształtne; ale nogi i ręce duże, o tyle wygodne do klawiszy i pedałów — o ile mało świadczące o arystokratycz-nem pochodzeniu. Czy ona by mnie kochała, gdybym nie był synom książęcym? Wątpię. Za młoda jest, by mogła j?j pociągać moja młodość, jak ową dojrzałą baronowę, przyjaciółkę mej matki, łapczywą na świeio kąski
Jakkolwiek podbita moją budową i dojrzałością, moje lat ośmnaście, niewinność i naiwność, o jakie mnie podejrzewa, ciążą jej niejako. Biedna kobiecina. Che voltL? Są jeszcze sentymentalne kobiety. Moja metresa jest jedną z tych, które przemawiają do ciebie: rPójdź wypłakać się na moiem ramieniu.“ Opowiadam ci to, drogi mój Wilkie, by ci się przy sposobności przydać mógł przykład, jakim sposobem udało mi się zwalczyć ostateczny jej opór. Byliśmy zupełnie sami, wieczorem, w zacisznym zakątku wr głębi jej parku; nie bardzo trzeba było być chytrym, żeby ją tam zaciągnąć... Jedno maleńkie nie; prośby, lamenty nie doprowadzały mnie do niczego. Na dobitek śmieszności (tak łatwo skazać się na nią, idąc w te szranki), jakiś proch wpada mi pod powiekę. Trę oko zawzięcie, nie odstępując od ataku; oczy mi się czerwienią, zachodzą łzami, i... nagle czuję, że oddaje mi się cała. „Ty płaczesz’., wątpisz w miłość moją?.. 0! nie, nie płacz już, nic wątpij... bierz n<nie“. I dotąd jeszcze trwa w błędnem przekonaniu, że jestem zakochany w niej ogromnie, sama nie kochając mnie zbytecznie. Nie jest że to ciekawą rzPfei, żeby puścić się na podobną przygodę, z tak małym zasobem palnej namiętności? Prawdąż jest to, co ona utrzymuje, żę „znudziło się jej klamać?“ A jednak to wcale nio nudne; a w zapasach mężczyzny z kobietą, broń słaba, dziecinna broń niewieścia, milutkie i delikatne a przewrotne kłamstwo, wyrzeźbione rączkami artystycznemi, wydaje mi się jedną z najprzyjemniejszych gier... Nie, to nie kłamstwo ją znudziło, ona sama nudziła się poprostu.
Będąc ofiarą jednostajnego i bezczynnego życia, wolała się poddać wszelkim zachciankom moich lat ośmnastu, wszelkim niebezpieczeństwom balonu ogrzanego słomianym ogniem. Na co ona liczy? Przypuśćmy, że dostań;i1 r zwód, ja z mojej strony, żeby się z nią nie ożenić, mam tysiące pretekstów, odnoszących się do mojego wieku i pozycyi w świecie. Zwłaszcza żo mowy być nie może o rozwodzie. Małżonek jej, pan F..., którego miano za wielkiego ciemięgę, pęka z wściekłości, jak mi donosi
Aleksander, i lirda dzień mógłby jak piorun spaść na nasze głowy. Lecz nie tyle groźną mi się wydaj o mężowska zazdrość, o ile mojego ojca. pana, enerała. Tak, mój drogi Wilkie, ojciec mój jest o mnie zazdrosnym, zakochany do szaleństwa w mojej metresie, która w najtajniejszej skrytce swego serca przechowuje żywsze uczucie dla bohatera z pod Wissembourga, niż dla’ niewinnego jego syna. Czy uczucie to zrodziła litość, czy tez. istniało ono jeszcze przed chorobą jenerała; lecz całe miesiące patrzyłem na nich, ona przy pianinie, on w swoim fotelu kaleki, jak zamieniali z sobą spojrzenia, więcej znaczące niż słowa, i przychodzjło mi na myśl, że ten kaleka, syt życia i sław y, z synogarlicą tego pokroju, był niebezpiecznym rywalem. Stary, oh! on mnie odgadł, niedowierzał cavacie, przekonany, że wezmę nad nim górę, z powodu zdrowych nóg moich i wszystkiego, czego jemu brakuje. A! jakże musiałem go unieszczęśliwiać, mianowicie wtedy, gdy całe popołudnie spędzała w Grossbourgu, a ja ciągałem ją po całym domu i ogrodzie. Wyobraź sobie don Juana bez nóg, czołgającego się na rękach; ów psotnik nad psotnikami, któremu nikt nigdy nic podobnego nie zrobił, a on wszystkim dał się we znaki, dziś, wyobraź sobie tego człowieka, przykutego do fotela, skazanego na podpatrywanie zdaleka przez szyby i ustawicznie powtarzającego sobie: „Gdzie oni?.. Co oni robią?..“ Trawiony podejrzliwością, wlokący się o kulach, aby podsłuchiwać pod drzwiami, w’ściekły bezsilnie, płaczący z gniewu. Takim don Juanem był mój ojciec. Doskonale rozumiem, że, aby położyć kres tym męczarniom, przyszło mu do głowy zamknąć mnie w kolegium Stanisława! Na co ja, czyniąc wet za wet, urządziłem podwójne wykradzenie: młodzieńca przez zakochaną i zakochanej przez młodzieńca... Teraz z łatwością mogłoby nastąpić, nadewszystko po nieudanej naszej żegludze, że ojciec, korzystając z mojej niepełnoletuości, mógłby prawnie osadzić mnie w Grossbourgu a nawet w kolegium. Nie! byłoby to zbyt za bawnem, żebym miał powrócić do oddziału przygotowawczego... w takim razie chyba z moją metresą? Byłoby jej do twarzy w tunice. Gt rozwiązanie, którego ona z pewnością nie przewidziała. Zresztą, trudno byłoby mi powiedzieć, czy ona o czem myśli; i prawdziwie to coś niezwykłego po dobno zamknięcie się w sobie dwóch istot, pędzących wspólny żywot, dwojga nierozłącznych, którzy zasypiają pod j’3dną gazą osłaniającą od komarów. Niekiedy myślę jaki okrzyk zgrozy by wydała, gdyby nagle we mnie weszła, w to moje ja, takie mroczne i zmącone, że sam się go boję. Gdyby naraz znalazła się w niem, co za przerażenie! niechaj tylko list ten otworzy... Zabiłoby to wr niej tę trochę miłości, którą mieć może, lub kto wie, czy by nie wywołało wprost przeciwnego skutku. Jakaś księżna ze świetnej epoki Ludwika XIV utrzymywała, że, aby kochać bezgranicznie mężczyznę, kobieta winna choć trochę nim gardzić.
Widzisz więc, że w razie, gdybym znudził się moją metresą i chciał ją zrazić do siebie, pokazując się takim, jakim jestem, mógłbym przelotne jej uczucie zmienić w gwałtowną namiętność. Nie, lepiej zostawić to losowi i Najświętszej Pannie z Fourvieres, w której moja piękna pokłada najwyższe zaufanie, do tego stopnia, że, wyrwawszy się z domu nawpół naga, po przyjeździe do Lyonu chciała, nawet przed kupieniem sobie koszuli, odbyć pielgrzymkę do Fourvieres5 dla zaopatrzenia się w skaplerze i poświęcane różańce. Nie myślałem jej tego odradzać; to takie ponętne, kiedy na pulchnein różow’em łonie dzwonią medaliki, kiedy przyjemność grzechem się staje, a używanie rozkoszy połączone jst z wyrzutami sumienia i strachu! Z pomiędzy cudzoziemców mniej więcej ras pomię-szanych, którzy w tym sezonie zamieszkują naszą willę, lub tylko w niej się stołują, zrobiliśmy bliższą znajomość z młodem małżeństwem nazwiskiem Nausen. On Szwed, profesor jakiegoś tam fakultetu w swoim kraju, mając sła be płuca, postarał się, aby wysłano go z misyą do Włoch. Przybył tu ożeniony przed ośmioma miesiącami z bardzo ładną dziewczyną, córką oberżysty z Palermo. Miodowy miesiąc, pełen namiętności, Północ z Południem sprzężona, stanowią ucieszny kontrast. Małżonek rudy, w okularach, z kością pacierzową, w pałąk zgiętą, łagodny, z ramionami jak skrzydła złamane i blademi prze-bicgłemi oczyma syna Połnocy. Ktoś powiedział: „Im wyżej ku Północy, oczy stają się przebieglejsze i bledsze. Innemi są piękne oczy Niny, pani Nansen, jak dwie czarne winne jagody, błyszczące i drgające życiem w tem wspaniałem ciele włoszki. Kobietka, lekko zaokrąglona, lecz tak młoda i bez żadnej sztuki, hsząca się mężowi ze śmiechem pustej metresy, z dreszczem rośliny, która podnosi się i rozkwita w gorących promieniach słońca. Obecność nasza w hotelu, dokąd przychodzili z willi sąsiedniej na obiady, nadwerężyła harmonię małżeńską. Ładne toalety mojej paryżanki, jej chłodna dystynkeya, uczyniły widoczne wrażenie na panu Nausen, który nagle zauważył, że staniki jego Niny zbyt krzyczące i postawa pospolita Atoli biedne chlopozysko zbyt był lękliwy, aby zostawić mi nadzieję choćby lekkiego odwetu, pomimo szczerej jego chęci, a kto wie czy i nio mojej? Zkąd u nas pochodzi ta tak często przytrafiająca się lękliwość, o której kobieta nie ma wyobrażenia? Opowiadałem ci o panu Bum-biim; Nausen przywodzi mi go na pamięć Jedna z tych istot, które, idąc potykają się, skoro ktoś na nie patrzy, używają najwyższego wysiłku, aby otworzyć drzwi magazynu, a na ulicy tulą się do muru, jak gdyby chciały dziurę sobie wydrążyć i skryć się przed ludźmi. Bnm-bum, który zwierzał mi się ze wszystkiem, opowiadał o jednym ze swoich przyjaciół, co upijał się, dla dodania sobie animuszu w obec żony, a ja myślałem sobie, że tym przyjacielem był on sam. Atój Szwed jest tego samego pokroju. Pewnego wieczora w salonie grał walca Brahmsa, wpatrując się z zachwytem w moją metresę. Siedziałem przy nim i rzekłem mu cichutko: „Miej się pan na baczności, bo to zbyt widoczne...’ Zamiast zapytać mnie, co jest widoez-nem, zaczerwienił się okrutnie i okulary spadły mu na klawiaturę. Kiedy prześladowałem Lydię milczącym jej kochankiem, odpowiedziała mi z uśmiechem:,.Lecz zdaje mi się, że małżonka niemniej tobie się podoba...’ A co prawda, to Ninetka nęci mnie niewytłumaczonym urokiem, jako kobieta i cudzoziemka: a co więcej podniecająco rozkochana w swoim mężu. Czy Lydia mnie odgadła? Nagła decyzya opuszczenia Monte-Carlo miałażby wyniknąć z obawy nowego mojego kaprysu? Pewnego poranku bowiem, nie więcej jak temu tydzień, kiedy kapitan Nuitt stawił się z całą powagą po lozkazy, oświadczyła się z gotowością puszczenia się na morze, pomimo przestróg lekarzy. Układ stanął, że dla wypoczynku zatrzymamy się w Genui, i wrazie, jeżeli ta krótka podruz nic znuży jej zbytecznie, wyruszymy ku Malcie i dalej. — A gdybyśmy zabrali z sobą Nansenów do Genui? — zaproponowałem od niechcenia. Spojrzawszy mi w oczy badawczo, dla wyczytania moich myśli, co nie jest zbyt łatwem, odparła z właściwą sobie dumą: — Zabierzmy Nausenów. Tegoż dnia, o drugiej z południa, Trójkolorowy rozpiąwszy żagle, wyruszył z Monaco. Pod wieczór, kiedy byliśmy na pełnem morzu, zerwała się burza z gradem, grzmotami, morze się rozkołysało szalenie i powaliło pa nią F... na łoże, niezdolną do ruchu ani skargi, konającą nieledwie.
Obok w salonie, oświetlonym błyskawicą, Nau-sen w mdłościach napełniał wanienki, chwilowo uleczony z miłości. A my z jego żoną moglibyśmy byli robić co się nam podoba, całować się przed jego oczyma, a on nie zdobyłby się na kiwnięcie palcem, żeby nam przeszkodzić. Atoli biedna Ninetka daleką była od tej myśli. Oszalała z przerażenia, cały wieczór przepędziła na klęczkach, uczepiona fotela swego męża, a za każdą błyskawicą żegnała się, nawpół przytomna, i, szlochając, z krzykiem odmawiała litanię:,.Sw. Barbaro, św. Heleno, ś w.
Mary o Magdaleno...“ Ażeby flirtować w tych warunkach, musiałby m posiadać romantyczną i bluźnierczą duszę bohatera Eugeniusza Sue. Nazajutrz nowe powikłania. Nausen, w następstwie swego cierpienia, zaczął gwałtownie krwią pluć; w apteczce na pokładzie brakowało lekarstw, musieliśmy zatem wylądować w San-Bemo, dla szybkiego ratunku naszych chorych. Zaraz tego samego wieczoru, podczas gdy „Trójkolo-rowy“ po ewolucjach bez końca, ażeby zająć miejsce obok yachtu księcia, panującego u stóp skały Monaco, my powracaliśmy do
Monte-Carlo drogą lądową przez Corniche. W liotelu zastałem list ojca, groźne wezwanie, jak trąba wojenna, przypominająca honor i ojczyznę. Od stu lat zawsze mieliśmy swego Damergnea pod sztandarami i zawsze na pierwszem miejscu; gdyby jutro wojna wybuchła, gdyby
Francya zapotrzebowała synów swoich, kto poszedłby i ród nasz reprezentował? Cztery strony, zapisane takiemi banialukami lirycznemi, ażeby nakłonić mnie do porzucenia kochanki i powrotu do Saint-Cyr.
Domyślasz się, że wszystkie te nawoływania nie trafiły mi do serca i pozostawiły chłodnym zupełnie. Wojna, podług mnie. jest bezrozumną i wstrętną. Z dwóch obrazów pola bitwy, jeden wzniosły: kawalerzy-sta, z szablą dobytą, wyciągnięty w strzemionach, z miarką wódki w głowie, dla podniecenia odwagi; drugi poziomy: oto ranny jeździec tarzający się w pyle, z wnętrznościami na wierzchu, we krwi i błocie; ten ostatni widok zawsze przedstawiał się mojej wyobraźni i przejmował odrazą i strachem. Nazajutrz po Wissemburgu ojciec mój wyraził się, mówiąc o bitwie:
„Było tam dużo mięsa.“ Tak właśnie wojna mi się przedstawia, same mięso, mięso porąbane, poćwiartowane, nie to piękne ciało w ruchu, świetne i żywe... A jednak tchórzem nie jestem. Gdybyś mnie był widział zeszłej nocy, jak dotrzymywałem placu razem z waleczną załogą Trójkolorowego, jak nie ustąpiłem nikomu w odwadze.
Nie, pewny jestem, że, jak wszyscy, będę miał chwile bohaterstwa, tylko mam wstręt do rzezi i mordów. W dodatku, wyrazy: 13 ojczyzna, sztandar, rodzina, budzą we mnie echa bardzo problematyczne, coś jak wiatr daleki; słyszę dźwięki, lecz nie odczuwam ich sercem. Tyś taki sam, drogi mój Yallonguo, z tą różnicą, że u ciebie zrobiła to głęboka nauka i refłeksya. Mózg twój, jak zresztą wszystkich młodych francuzów, zdobyła filozofia niemiecka, co jest zdobyczą o wiele poważniejszą, niz zabranie
Alzacyi i Lotaryngii. Kant, llartman, a głównie ten nasz przyjaciel sławny, wiesz, o kim chcę mówić, zdarli przed tobą po kawałku całą zasłonę życia: orudycya uczucia i definieya wrażeń odebrały ci możność odczuwania. Lecz ja, ja, który nic nie umiem, który rio nie czytałem, ani się nauczyłem, jakim sposobem jestem na takim samym poziomie zniechęcenia i upadku moralnego? Zkąd wzięła się u mnie pogard? dla wszelkiego zajęcia, ten bunt przeciwko jakiemukolwiek prawu?.. Wielkie imi ogromna fortuna, młodość a przytem dusza anarchisty!..
Dlaczego? Ty, któremu mówię wszystko, co znasz mnie do gruntu, Yallongue, staraj się zrozumieć to i wytłomaczyć mnie samemu. Czy uważasz mnie poprostu (twój list zdaje się to mówić), jako płód nowej szkoły, npjbkę ostatniego stempla? Nasi ojcowie tedy okrutnie będą zdziwieni. Ci, co odchodzą, i ci, co po nich następują, nie są nigdy do siebie ‘podobni, wiem o tem; lecz tym razem, jeśli wezmę miarę z ojca mojego i z siebie, to pomiędzy dwoma pokoleniami mosty będą spalone... a pomiędzy dwoma brzegami nieporozumienie dojść może do nienawiści... Nie ulega wątpliwości, że na swój sposób czytałem list enerała; widząc w nim powrót do życia i pragnienie odzyskania swojej ukochanej pani F..., której, przyznać muszę, daleko lepiej podobała się wymowa jego rycerska, niż jego synowi. Moja sentymentalna przyjaciółka, miała oczy ‘łzami nabrzmiałe; od niejakiego czasu wreszcie, te napady sentymentu są u niej częste, niepokojące nawet. To właśnie byłaby najgorsza historya!.. Chociaż przy tym liście, łzy jej pochodziły ze źródła czysto moralnego, czułem, że jest wzburzoną, gotową do największych poświęceń. A! stary rozpustnik, list jego nie był tyle dla, mnie, co dla tej, co go przez ramię moje będzie czytała, wracając myślą dc niego... Przewiduję ja gorętszą jeszcze demonstracyę. Gotów on tu zjawić się osobiście, odegrać scenę z melodramatu i za jednym zamachem wyrwać z potępienia swoją metresę i swego syna, dwie zbłąkane owieczki zamiast jednej! Sądzi może, że będę na mego czekał!.. Najpierw, ruleta nie bawi mnie już... jeszcze jedno wrażenie, zapadłe w przepaść; nie warto było smażyć się w tej atmosferze afrykańskiej, oślepiać słońcem i pyłem rozpalonym, i żyć w ogłuszaj ącem ćwierkaniu korików polnych, które wydaje się monotonnym szmerem promieni słonecznych. Nalepiej byłoby wsiąść na yacht i odjechać, powierzyć Lydię przyjaciołom, którzy odwieźli by ją lądem w jaki zakątek Bretanii lub
Włoch. Lecz komu ją powierzyć. Z Nansenem skończone... Zapomniałem ci powiedzieć, że biednego Szweda zabrały suchoty galopujące, nazajutrz po naszym powrocie. A propos tej śmierci opowiem i poddam twemu rozumowi, panie filozofie, jak spowiednikowi przy konfesyonale, wypadek sensacyjny, tajemniczy, niepojęty. Otóż Szwed nasz poszedł ad palres. Przez całe dwa dni żyliśmy tą śmiercią, moja Lydia całemi godzinami siedziała przy wdowie zrozpaczonej, ja i zacny mój Nuitt, którego używam do wszystkiego, zajęci byliśmy potrójną trumną: dębową, ołowianą i sosnową, ażeby nieboszczyk wrócił w niej do ojczyzny, a także kwestyą przewiezienia i oddania na statek. Literalnie powiadam ci mieliśmy wyżej uszu tego szweda; popioły jego mieszały się w pożywienie, unosiły się nad snem naszym. Trzeciego dnia rano hrabina rzekła do mnie: — Powinienbyś odwiedzić Ninę... bardzo byłeś dobry i współczujący dla niej, ma wielką ochotę podziękować ci... Nic prostszego nad podobne odwiedziny. A jednak czemu byłem wzruszony, tak namiętnie wzruszony, wchodząc do ogródka willi Nausen, położonej w rozpadlinie skały płowej o dziesięć minut drogi od morza? Byłoż to działanie sirocco, czy woni róż pnących? W ustach mi zaschło, ręce paliły, w całem ciele czułem ociężałość i ogień zmysłowy, co nie przeszkadzało myśli 0 śmierci... Jak wreszcie o niej nie myśleć? Objęła ona cały dom w posiadanie, wniosła nieład 1 przerażenie, które zawsze jej towai-zyszą. Okna na pierw szem piętrze, otwarte na rozcież, jedno znów szczelnie zamknięte, a w niem światło świec pogrzebowych, dziwnie grobowe w dzień biały, a wszędzie, a’ w głębi ogrodu, aż pod drzewami laurów wstrętny odór lekarstw i trocin drzewnych, jakie wydają ostatnie posłani?, nieboszczyków. Siedząc na kanapce wyplatanej w dolnym saloniku, czekałem z pięć minut. Usłyszałem nareszcie kroki na schodach. To Nina... Wszak prawda, że ci mówiłem? nic nigdy nie było pomiędzy mną i tą kobietą. W przeddzień katastrofy, jaka ją spotkała, śmieliśmy się i bawili wesoło na tarasie hotelowym. Flirt zwyczajny, lecz choć moje nadskakiwanie bawiło ją, zajęta była wyłącznie doglądaniem męża. lub siedziała przy fortepianie z moją kochanką nad sonatą na cztery ręce. Nie widziałem jej od śmierci mgża...
Powiedz mi, dlaczego pewny byłem tego, co nastąpi. Weszła blada bardzo, ubrana naprędce w czarną obcisłą suknię, odznaczającą jej swobodną i giętką postać; czuć było piękne ciało włoszki pod tem ubraniem. Czarre oczy świeciły z pod nabrzękłych powiek. Upadła obok mm a na kanapę, nie rzekłszy słowa; ręce nasze się spotkały i ogień nas objął!.. „Ah! panie
Karolu!“, wyrzekła. I znalazła się na moich piersiach, usta przy ustach, wyczerpana nocami bez snu, oddająca się, bezprzytomna, w długim pocałunku gorączkowym, w którym czuć było woń terpentyny i fenolu... W tej właśnie chwili wpadła jej gospodyni, żądając prześcieradeł, i spłoszyła nas, wydarła mi z rąk sposobność, która już nie powróci. Co myślisz o tem, mój panie filozofie? Przez jaką sztukę szatańską ta kobieta oderwała się od nieboszczyka ukochanego, którego opłakiwała, aby paóć bez pamięci w moje objęcia? Czyżby woń podniecająca unosiła się dokoła trupów? lub poprostu życie odwet bierze w popędzie gwałtownym i natychmiastowym? Przekonany jestem, że doktorzy wiedzą więcej, niż mówią o tych chwilach zamętu i zepsucia... i często z nich korzystają. Ja sam przecie, w okolicznościach o wiele straszniejszych, uległem temu tajemniczemu wpływowi... miłość i śmierć — co ty na to, Yellongue! Miałem zamiar nie posyłać ci tego dziennika, aż postanowię coś pewnego o naszym pobycie, lecz znów jesteśmy w niepewności, co robić. Ojciec nio przyjechał... lecz przyjechał Otello! Dziś rano zjawił się u mnie pan Aleksander, wyświecony jak zawsze, lecz z fizyonomią, okrutnie pomieszaną, od wyjazdu mojego szpieguje męża pani F... na rachunek rodziny mojej i przyjechał razem z nim pociągiem pośpiesznym. Całe szczęście, że srogi małżonek przetrząsa wszyst-kio kąty w
Monaco, co nam pozwala rozmyślać i coś postanowić. Będziesz miał niezadługo wiadomość o nas. Położenie jest dosyć groźne, lecz mój puls spokojny, co dowodzi, że się przerażam niełatwo.
Intermezzo. Wyszedłszy raptownie po rozmowie z Mćrivetem z ogródka przy kościele,
Ryszard napotkał pana Aleksandra. Uśmiech ironiozny eleganta wiejskiego dał mu do myślenia, że ten człowiek nie obcy jest jego nieszczęściu. — On wie, gdzie są ci nędznicy... wie z Grossbour-ga, a Rózia wio znow od Aleksandra. Szedł wielkiemi krokami drogą rozpaloną, a cień jego, padając na ziemię, odbijał ruchy gwałtowne. — Czemu wpierw o tem nie pomyślałem, o! jaki ja głupi, po co ciągle biegałem na pocztę!.. Gdyby tylko chciała mówić ta dziewczyna... Musi mi powiedzieć wszystko... iio... niech się strzeże!.. — dokończył, zaciskając pięści. Właśnie, jak odpowiedź, Rózia Loubin, przypominająca twarzą starego strażnika, tylko ma się rozumieć ładniejsza od ojca, ukazała się w furtce do parku, po nad temi dwoma schodami, zkąd o mało nie zabiła pana swojego, zwiastując ucieczkę Lydii. W strojnym kapelusiku, w wyciętych tizewiczkach, z książką do modlitwy w ręku, Rózia miała minę, jakby oczekiwała na kogo. Usunęła się na bok z uśmiechem i ruchem służalczym, lecz Ryszard uchwycił ją za ręce, zamknął furtkę, i przyciskając do muru, rzekł: — Gdzie jest pani?., ty wiesz o tem... mów natychmiast... gdzie jest pani?... Trząsł nią gwałtownie; Róża osłupiała, nie wiedziała 0 co chodzi, jąkała tylko: — Panie, ja nie wiem, nie wiem, gdzie jest pani... Powróciła z nabożeństwa i zastała telegram... — Ja ci mówię o twojej pani... o... mojej... żonie... Z trudnością wymówił te słowa. — Gdzie ona jest?.. A widząc, że dziewczyna ma zamiar kłamać, dodał: — Nie mieszałem się nigdy w twoje sprawy, lecz wiem o wszystkiem...
Myślisz, że nie słyszę, jak twój kochanek przychodzi do ciebie...
Potrzebowałbym tylko słówko powiedzieć mojej matce i wypędziłaby cię w tej chwili, a ojciec twój Loubin... — Ah! panie Ryszardzie!.. — Nie oszukuj mnie zatem... Dokąd Aleksander adresuje listy do nich? Wahała się chwilę, nakoniec głosem stłumiofryin wypowiedziała nazwisko miasta i hotelu, w którym mieszkają. Ryszard zmartwiał. Wyobra « ich sobie gdzieś daleko, po za morzami, niedoścignionych. Czyi nie opowiadano mu o podróży do lndyi? I otóż, zamiast rzucić się 1 nasycić zemstą, mając winnych pod ręką, uczuł raptowne uspokojenie, nie zmieniające jednak zamiaru wyjazdu. Jakoż polecił Rózi przygotowanie walizki podróżnej. — Znasz przecie walizkę, którą zabieram, skoro jadę na polowanie do
Merogis... Tyiko ani słowa matce mojej... Mówiłaś, że wyjechała?.. — Do stacyi w \ illeneuve, powozem... — Do Yillenouve, po co? Pani Fenigan jeździła tylko do kościoła. — Nie wiem, proszę pana, lecz, korzystając z nieobecności pani, zabiorę walizkę z pałacu. Odeszła szpalerem. Przywołał ją jeszcze: — Weź zaraz z mego pokoju... Nie wiedział, jak zażądać rewolweru ze stolika przy łóżku, wstydził się wypowiedzieć to głośno.. — Nic już, nic, sam pójdę... Potem, oglądając broń, zły był na siebie, za spokój, jaki w nim zapanował. — Co to znaczy? Dlaczego ochłodłem, do tego stopnia, mając pewność, że jutro o tej samej godzinie mogę się już zemścić? Czy jestem takim tchórzem, czy tylko niezdolnym do postanowienia jakiegokolwiek? Wtedy, ażeby rozbudzić zawziętość, wyjął listy Karola i żony, listy, które miał zawsze w szkatułce pod ręką. Bardzo prędko skutek im stąpił. Umysł jego, ociężały nieco przebywaniem na świeżem powietrzu, potrzebował wrażeń zewnętrznych, ażeby go ożywić. Tak samo muszą postępować ludzie ze stępione-mi zmysłami; trzeba im książek, obrazów’ pobudzających, aby mogli odczuwać wrażenia. Turkot powozu wyrwał go z rozmyślań... Matka powróciła!.. Schował listy co prędzej, zły, że nie odjechał przed jej powrotem.
Teraz musi wyszukiwać jakiegoś powodu, żeby upozorować wyjazd, uniknąć płaczów, perswazyi... Szukał w myśli co powie matce, gdy schodził z ganku, aby jej pomódz wysiąść z powozu. Zdziwił się niepomiernie, ujrzawszy na koźle obok furmana masę pudełek 14 i walizek, a obok pani Fenigan młodą kobietę, ubraną czerwono, z czerwoną parasolką, w takimże kapelusiku, aż do czerwonych pończoch, które pokazała, wyskakując z powozu z zacięciem młodego chłopca. — Dzień dobry, Ryszardzie — zawołała wesoło, pomagając wysiąść pani
Fenigan, która wszelkiemi sposobami starała się zwrócić uwagę syna. Tymczasem głos młody i świeży, z miłym akcentem prowincyonalnym, przypominał coś znanego Ryszardowi, a jećlnak wahał się, aż do chwili gdy matka, wsparta na ramieniu młodej kobiety, wchodząc na ganek, odezwała się: — Nie poznajesz Elizy, kuzynki z Lorient? Caiy rój wspomnień opadł go, jak pszczoły; krótkie chwile uniesień miłosnych, szczęśliwych, zamajaczyły po przed oczami. Ujrzał znów ładną kuzyneczkę, białą, różową, galopującą przy jego boku po równinach Saint-
Generiere des Bois, albo koło drzwiczek powozu, w którym Franciszek
Bellegnie, bogaty przedsiębiorca budowlany i pani Bellegnie z domu
Kerkabelec, rozmaw’ali z panią Fenigan o bliskiem małżeństwie swoich dzieci, które do siebie przypadały, jakby stworzone jedno dla drugiego. Lecz, na nieszczęście, obiedwie matki zanadto były do siebie podobne, ażeby się mogły zgodzić. Pani Bellegnie z domu i t. d., była rodowitą bretonką, twardą jak skały jej ojczyzny — „dobry tyran“ także przekonany, że wszyst kich dokoła wodzić może na pasku, jak wodziła męża swego. „Franuś nie jest orłem bynajmniej“, mówiła o mężu wobec niego, a poczciwy ten mąż za każdym razem nie-omieszkał ukłonić się z głupkowatym uśmiechem na ustadi; rzeczywiście nie miał nic orlego w sobie, posłuszny był i potulny, aż w końcu wyłysiał kompletnie. W następstwie gwałtownej sceny pomiędzy dwoma „dobrymi tyranami“,
Ryszard zmuszony stanąć po stronie matki, przeciw rodzicom tej, którą w duszy uważał już za narzeczoną, poświęcił się przez słabość, z braku odwagi sprzeciwiania się matce, lecz w duszy został mu żal głęboki. Czas jednak zrobił swoje, zatarł wrażenie, obecnie zaś, inne boleśniejsze rany wszystko dawne z pamięci wyrugowały. W ciągu lat dwunastu ubiegłych, pani Bellegnie z domu Kerkabelec, pożegnała się ze światem. Franciszek, któremu nie miał kto powtarzać, że nic jest orłem, z żalu podążył za żoną do grobu. Eliza wyszła za mąż za chirurga okrętowego, pijanicę, złego charakteru, który bił ją w przystępach złości. Biedna kobieta nie mogła wytrzymać takiego traktowania, postarała się zatem o sepa-racyę, a jak tylko przyszło prawo, otrzymała rozwód. Pani Fenigan zrazu, jako żarliwa katoliczka, oburzała się na postąpienie kuzynki, z tego powodu nawet przemawiały się z synową, dyskutowały niby słodko, a wtedy wyrazy „kochana mamo11 i „kochana córko“ padały ostro, jak syczenie węża. Po ucieczce zaś synowej, wobec smutku i opuszczenia syna, przekonawszy się, że nie wystarcza mu przywiązanie matki, zmieniła zapatrywania swoje na rozwody i nawet na rozwódki. Przypomniała sobie, że Eliza i Ryszard kochali się niegdyś.
Wyrzucała sobie zerwanie tego małżeństwa, które byłoby im może oszczędziło cierpień okrutnych, a głów nie teraz po śmierci pani Bellegnie szczerze żałowała przeszłości, gdyż nie obawiała się już, aby ktokolwiek śmiał zaprzeczać jej władzy, o którą tak była zazdrosna. Wtedy, bez planu ściśle określonego, powodowana jedynie instynktem matki i radami proboszcza z Draveil, swego spowiednika, napisała w sekrecie do kuzynki Elizy, ażeby przyjechała do Uzelles, co też Eliza zrobiła, nie będąc wcale zawziętą. Obecność jej sprawiła, że Ryszard nie wyjechał zaraz, jak zamierzał. Odłożył to do pociągu wieczornego, a tymczasem zasiadł do śniadania naprzeciw Elizy, przysłuchując się z przyjemnością wesołemu jej śmiechowi, patrząc w jasne oczy i purpurowo usta. Należała ona do tej rasy uprzywilejowanej, której przejścia życiowe, jakiekolwiekbądź, nie ujmują nic z wdzięku powierzchownego. Po tylu latach cierpień, po tylu łzach wylanych, odnalazł ją wesołą, roztrzepaną, zawsze zamiłowaną w błyskotkach i jasnych kolorach, zawsze z drobnemi białemi ząbkami, pomiędzy wargami do śmiechu rozchylonemi, z cerą ciemną, puszysta., jak owoc dojrzały; tylko ręce okrągłejsze, szyja bielsza i sposób dekoltowania naiwno-wyzywający, w sani raz, ile trzeba było dla onieśmielenia bojaźliwego sąsiada przy stole. Ryszard co chwila spoglądał, rumienił się i odwracał oczy, z wielką pociechą młodej kobiety, której matka powiedziała poprostu: — Syn mój jest chory, staraj się go uzdrowić. Przy końcu śniadania Eliza zerwała się, wołając: — Gdzie moja torebka? Mała torebka z czerwonego safianu, zawierająca bi-żuterye, pieniądze, papiery, słowem cały majątek młodej rozwódki. Z początku nie wzięto tego wypadku do serca. Od godziny, jak przybyła, wszystkim głowy pozawracała. Torebka znajdzie się z pewnością, tak samo jak wachlarz, pierścionki, parasolka, porozrzucane dokoła ładnej tej osóbki, z powodu wiecznych jej wirowań, nietylko ciałom lecz i umysłem. Po długich jednak poszukiwaniach, zgodzono się, ie woreczek został pewnie w wagonie, a może na stacyi Villcneuve, gdyż stary furman Libert utrzymywał, że nie było go pomiędzy walizkami na koźle. — Niech Libert wraca na stacyę — rzekła pani Fenigan. — Dziękuję ci, sama pojadę, zanadto jestem niespokojna. — Zawiozę cię, Elizo — zaproponował Ryszard. — Pojedziemy we dwoje tylko, żeby prędzej być na stacyi. A ponieważ była to godzina śniadania służby, pobiegł sam do stajni. Zostawszy same, obie kobiety, jednem uczuciem powodowane, uścisnęły się serdecznie. — Dziecko drogie, gdybyś mogła... — Zdaje mi się, że wcale nie zły początek... Zostaw mi swobodę, a zobaczysz. — Zmieniony bardzo, wszak prawda? — Blady jest, twarz mu się podłużyła... Wolę go takim, jak teraz, ma więcej dystynkcyi Pisałaś, ciociu, że smutny bardzo, a on ciągle pośpiewuje. I zaczęła nucić bum-bum... — To właśnie dowodzi, że myśli o niej, gdy śpiewa w ten sposób. — Więc chyba ciągle o niej myśli... Czy to podobna po tem, co zrobiła? — Nie pojmujesz tego... i ja także, moje dziecię. Ryszard wołał już z dołu, siedząc na koźle; Eliza zeszła co prędzej. Dwie długie mile było z Uzelles do Villeneuve, a jednak lekkim powozikiem Ryszard, pędząc co koń wyskoczy, przebył je w niespełna półtory godziny. Wpadli na podwórze stacyi zapełnione omnibusami, karetami i przeróżnymi wehikułami. Pośród świątecznie postrojonych paryżan, pan Aleksander w czapeczce szkockiej, z przewieszonem przez ramię okryciem, stał w sali stacyjnej, zwijał papierosa i patrzył z góry na spacerowiczów podmiejskich, z miną turysty, który długą ma podróż przed sobą. Uprzedzony przez Rózię o projektach jej pana, a potem o przybyciu kuzynki, obrachował, że Ryszard wyjedzie na pewno pociągiem wieczornym i że, gdy kilka godzin pierwej przed nim uda się w podróż, zdąży na czas, ażeby uprzedzić Karola i Lydię. Ułożył sobie cały plan postępowania. Skorzysta z pierwszego przerażenia księcia i wsadzi go na yacht, Lydię zaś uprowadzi l.ądem, a skoro rozłączy kochanków, użyje wszelkich sposobów, kłamstwa, nieufności, i uczyni połączenie powtórne mepodobnem. Niespodziane przybycie Ryszarda na stacyę pomieszało zupełnie jego projekty. Ukryty w kącie sali trzeciej klasy, widział, jak Ryszard wyskoczył z powozu i pobiegł na peron; z pewnością tym samym co on pojedzie pociągiem... Co teraz robić? Jak wsiąść do wagonu i nie być spostrzeżonym? A w drodze i na miejscu przy wysiadaniu?.. Naraz znów ukazał się Ryszard, trzymał w ręku małą torebkę i pokazywał ją z uśmiechem młodej damie, pozostałej w powozie. Usiadł potem obok, wziął lejce z jej rąk, zaciął konia, popędził szeroką ulicą
Yilleneuve i znikł z oczu dawnego marszałka dworu. Czy Ryszard pojedzie, czy też przybycie kuzynki zmieniło jego zamiary? Nic nie wskazywało w nim Otella zazdrosnego, przerażającego krwawą zemstą... Pociąg paryski wstrząsnął peronem. Drzwiczki wagonów otwierano z hałasem. — Do Lyonu, Marsylii, Nicei!.. Pan Aleksander wahał się chwilę... Nakoniec szatański uśmiech wykrzywił mu wargi i wskoczył do najbliższego wagonu. Eliza pragnęła wracać jak najdłuższą drogą. — Mam coś w sobie z Czerwonego Kapturka — mówiła z uśmiechem — lubię drogi uboczne, ścieżki kręte, gdzie można zabłądzić, uganiając się za tem, co buja w powietrzu i co pachnie na ziemi... Obawa wilka?.. Nigdy w życiu... Jeżeli Czerwony Kapturek umie wziąć się do rzeczy, właśnie o wilka trzeba się obawiać. Upojona pięknością dnia, szybką jazdą i radością z odnalezionych klejnotów, sprawiała na prawdę wrażenie
Czerwonego Kapturka, jak wyobrażamy go sobie w czapeczce purpurowej i rozbrzmiewającego srebrnym śmiechem dziecięcym. Pojechali brzegiem Yeres, małej rzeczki ciemno szafirowej, drzemiącej pośród wysokich drzew i pagórków zielonych, a chłód tej drogi dziwny kontrast stanowił ze spiekotą na szerokim gościńcu. — — Na bok! na bok! Wolant w szalonym biegu zmuszał całe rodziny, włóczące się z powodu niedzieli po drogach, do uciekania na bok; z okien maleńkich willi, dziwacznie udekorowanych u wieżyczki, balkony, ozdoby fajansowe, lub z różowego kamienia, wychylały się ciekawe głowy, a na wszystkich twarzach, znudzonych czy zmęczonych, Ryszard zauważył jednakowy wyraz sympatyi, jaką zdobywała wesoła istota, posyłająca uśmiechy, z wysokości swego siedzenia. Czyż mężczyzna, siedzący obok takiej kobiety, czujący żywe ciepło jej ciała, oddech świeży przy szczebiotaniu, może nie uledz wrażeniu, gdy dodamy do tego śmiech wesoły i muskanie po twarzy jedwabistych włosów, wiatrem potarganych? Odbierając bicz lub lejce, co chwila dotykała twarzy jego białą, okrągłą rączką, lub chcąc pokazać magnolię, rosnącą pośrodku trawnika, stado kacząt, płynące sznurkiem z biegiem wody, pochylała mu przed oczy białą szyję, obramowaną pąsową suknią. Bezwiednie poddawał się urokowi sąsiedztwa kobiety, która wszystkiemi pozami siała pokusy, działając upajająco na nerwy. Przy wjeździe do wioski Yeres, przez którą gościniec przechodzi, trzeba było zmienić się, zachować powagę. Zdaleka już odgłos przeróżnych instrumentów, bębnów i trąb, zwiastował święto wioskowe, czy jarmark; w powietrzu czuć było odór tłuszczów smażonych, po obu stronach drogi ciągnęły się rzędami budy jarmarczne, karuzele i t. p. Ściśnięci tłumem zwiększającym się w miarę posuwania się naprzód,
Ryszard i Eliza stali prawie w miejscu. — Co słychać, Eugeniuszu?., jak się ma młode małżeństwo? Na to zapytanie Fenigana, Eugeniusz Santeweur, zwany Indyaninem, odwrócił się, ukazując z pod czapki liberyjnej szeroką, opaloną twarz, z wyrazem troski i zmartwienia. — Nieźle, dziękuję, panie Ryszardzie, dzieci zdrowe także. Tylko chłopak mój cały miesiąc prawie pracuje w mieście, a synowa jest na mojej głowie... Mie zawsze to wygodnie. Dziś oto mieliśmy na śniadaniu przyjaciół jej męża. Zachciało się małej zaprowadzić ich na zabawę...
Wielki Boże!., ja starzeję się już bardzo. Wyjął z pod czapki fular kolorowy i obcierał nim pot z czoła, przerżniętego bruzdą złowrogą. Nagle obej — rzał się po tłumie, który przewyższał wzrostem i wykrzyknął: — Ali! niegodziwa.. znów mi się wymknęła. Skłonił się po wojskowemu i pobiegł do baraków poszukać synowej, którą za chwilę Ryszard zobaczył na placu przed kościołem, otoczoną przez łobuzów, w wyciętych białych kołnierzykach, według mody podrzędnych kawiarni i zabierających się do gry. — Pomimo czujności twojego Indyanina — odezwała się Eliza — zdaje mi się, że ciężko będzie mu dopilnować tej zwierzyny... — I mnie się tak zdaje, kuzynko; lecz powinna się strzedz, bo ojciec Santeweur okrutny będzie w danym razie. — Okrutniejszy niż mąż? — Ol mąż... to niedołęga w moim rodzaju. Powiedziawszy to głosem smutnym, co zresztą było pierwszą aluzyą od przyjazdu FJizy, względem tego co sie stało, llyszard puścił konia i pędem przeleciał spadzistą ulicę aż do rzeki. Przejechał most i zwrócił w zieloną aleę, pomiędzy rozległe gaje wonne i kwiociste. Pozostawili za sobą gwar zabawy wiejskiej, a zdała głos dzwonu nieszpornego dolatywał poważny i dźwięczny, rzucając cień smutku na ich rozmowę czczą i wesołą. W Uzelles tego wieczora, długo po urzędowem zgaszeniu ognia, świeciło się w sypialnych pokojach państwa. Pani Fćingan w białym flanelowym negliżu, z lichtarzem w ręku, nie mogła się dość nasłuchać opowiadania o spacerze; świeca się kończyła, powieki Czerwonego Kapturka stawały się coraz cięższe, a matka, kióra weszła na parę minut, niw spostrzegła, że była już dwie godziny u Elizy. Ryszard w tym czasie dziwił się, że jest w swojem łóżku, zamiast pędzić wagonem po drodze do Monte-Car-lo, zapytywał sam siebie, dlaczego poduszka wydaje mu się tak miękką, cała pościel tak chłodną i przyjemną, po tylu nocach spędzonych, w bezsenności i gorączce; dlaczego przywiązanie dla matki, przyjacielskie rady starego
M(’rii eta, me były w stanie odwrócić go od szalonej chęc’ zemsty, a dość było stanika, otwartego na piersiach, bujnych włosów, upiętych wysoko, odkrywających szyję olśniewającą, by zmienić kierunek jego myśli.
Więc ta odrobina ciała kobiety jest do tego stopnia kuszącą, że w sercu, tak jak jego udręczonem, znalazło się miejsce na inną żądzę, niż żądzę zemsty i śmierci... Cała filozofia biednego chłopca gubiła się w tym chaosie sprzecznych uczuć i wstrząsała nim długo po zgaszeniu lampy. Nie wyjechał nazajutrz, nie wspomniał nawet o tem. W stajni był tylko jeden wierzchowiec, trzeba było postarać się o drugiego dla Elizy; odtąd’ Eyszard wyjeżdżał codzień z kuzynką. Milczący był z upodobania, z usposobienia, więc konna jazda miała dla niego tę korzyść, że gdy siedział na koniu nie potrzebował rozmawiać, nawet myśli sformułować nie mógł, musiał bowiem zwracać uwagę na zwierzę ze wszystkich najkapryśniejsze, najstrachliwsze, i mieć się ciągle na baczności. Człowiek staje się wtedy koniem poniekąd. W obecnem przesileniu, jakie przechodził, liyszard znajdował prau dziwą rozkosz w tem ch wiło wem zawieszeniu czynności umysłowych. Skoro po tych długich przejażdżkach pani Fenigan zobaczyła syna, powracającego z twarzą rozj iśnioną, mówiącego głosem naturalnym, bez tej fatalnej zmarszczki na czole, wskazującej ponure myśli, wtedy i ona promieniała, wyobrażała sobie, że bliskie jest wyzdrowienie syna, gotowa wierzyć, gdyby Rózia nie była jej zdradziła historyi z walizką, że
Ryszard nie jest tak strasznie do tknięty, jak utrzymywał proboszcz z Draveuil i ten stary wary a t
Merivet. — Co mi powiesz, córeczko? Co wieczór w ten sposób zapytywała z filuternym uśmiechem, sadowiąc się w pokoju Elizy; lecz codzienne spacery nie przynośmy nic stanowczego. — Robię, co mogę, a jednak... — mówiła młoda kobieta prawie ze łzami. Matka dodawała jej odwagi, szukając z nią razem sposobu zv alozeni i nieśmiałości Ryszarda. — Widzisz, moja córko, to tylko mu przeszkadza. Wszyscy męzczyzni są nieśmiali, a on chyba najbardziej ze wszystkich. — Tak sądzisz, ciociu? Zatem, spróbuję jeszcze. I próbowała. Zaskoczeni burzą w dolinie Courcouronne, po szalonym biegu, skryli się do jakiejś szopy przy drodze. Miejsca było niewiele, konie stały tuż przy sobie. — Jakże mi serce bije!., zobacz, Ryszardzie. I bez zastanowienia, wzięła jego rękę i oparła na falującym staniku amazonki. Ryszardów i w oczach pociemniało. — I drugą, drugą — szeptał, otaczając swobodną ręką w pół Elizę, poddającą się temu z uczuciem; przez pięć minut milczący i bladzi ze wzruszenia, trzymali się w objęciach. Dotąd znaczyła dla niego tyle, co jaskółka, wlatająca przez okno, otwarte do domku ogrodowego, bijąca skrzydełkami o sufit i o zbroję, rozwieszoną po ścianach, teraz zaczął ją obserwować, chcąc się dowiedzieć, co kryło się w tej duszy zawsze pełnej radości i po za tym bezustannym szczebiotem. Dlaczego nie miał tej kochać, jeżeli go wyleczy z miłości dla tamtej, i kiedy matka tak bardzo tego pragnie’?.. Myślał o tem po śniadaniu, grając w salonie partyę szachów z panią
Eenigan, nazajutrz po tej strasznej burzy, co odświeżyła w nocy ogrody, a drogi uczyniła liiemoili-wemi. Eliza od wczoraj zmieniła się bardzo; nieśmiała z Ryszardem, pragnęła wyznania, i przeczuwała, że nastąpić musi. Nie zbliżała Się do niego, stała przy oknie i wyglądała na drogę. — Co się tam dzieje? — zapytała pani Fenigan, której przeszkadzały do szachów krzyki i hałasy z podwórza. — To ten stary żebrak... Jakże się mzywa?,. Ojciec Jerzy, w opłakanym stanie... A zgraja uliczników opadła go.. Kij mu odbierają...
Nieszczęśliwy przewróci się. Nastąpił znów wybuch śmiechu szalonego. Stary włóczęga, pijany, wstrętny, w łachmanach, błotem zbryzganych, z brodą unurzaną. chcąc odpędzić ścigającą go bandę szakali, wypuścił z rąk pałkę, którą mu zaraz psotnicy porwą1! i, nie mogąc bez tej podpory ruszyć z miejsca, oparł się plecami o płot, osiwał się na ziemię, podnosił i napo wrót padał. Płacząc, prosił o swoją pałkę, którą nakoniec
Robin kamieniarz, przerwawszy drzemkę na taczce, włożył mu w lęce. Wtedy odegrał się mały dramat, któremu Ryszard przypatrywał się przez okno. Podczas gdy kamieniarz w przystępie litości wziął pod ręce starego biedaka i starał się umocować go na nogach, mówiąc: — No, dalej, ojcze Jerzy, trzeba być mężczyzną do wszystkich dyabłów! Parobcy wyjeżdżający właśnie z fermy na koniach, prowadzili je do wody i stawali przed żebrakiem pokrytym błotem i mierzwą, co szukając oparcia kijem, pociągał kamieniarza do upadku. — Strzeż się, Robin, jeszcze świerzbą się zarazisz... I śmieli się grubo, aż się po drodze rozlegało. Zmieszany a potem zawstydzony Robin, zaczął sztur gać starego, który cora7 bardziej tracił przytomność. Śmiechy zwiększały się. Naraz Robin puścił żebraka, który stiacił równowagę i, macając rękami jak ślepy, usunął się na kolana i runął nakoniec jak długi w kupę błota, starannie pod płot podgarniętą. — To wstrętne jest! — zawołał Ryszard, zgorszony głupią wesołością wieśniaków. Eliza nie zrozumiała jego oburzenia i czuła się w obowiązku okazać wstręt do pijaków, a głównie do starców, oddających się temu nałogowi. Ryszard pomyślał, że kuzynka jest bardzo zła i ograniczona, a pani
Fćnigan, znając słabość syna dla włóczęgów a specyalnie dla ojca Jerzego, starała się co prędzej zwrócić uwagę na inny przedmiot. — Patrzcie, patrzcie, a to cud prawdziwy... ksiądz Ceres w nowej sutanie... Pysznie wygląda... — Czy to ten, co odprawia nabożeństwo w małej parafii? — zapytała
Eliza — ten co był powodem nieporozu mienia pomiędzy panem Napoleonem Merivet i proboszczem z Praieuil’?. — Ten sam, moje dziecko. Bardzo zacny człowiek ten ksiądz Ceres; lecz jestem zdania naszego kochanego proboszcza, że brak mu godności i powagi duchownej. Wyobraź sobie, że wziął do siebie całą rodzinę
Lueriotów: babkę i dwie córki, na cały czas pobytu ojca w wiezieniu w Melun. Ryszard obrócił się gwałtownie. — Gdyby nie ten ksiądz, matko, to jak Luenot powrócił po odsiedzeniu kary... Przerwał i patrzył na drogę, znów bowiem odezwały się śmiechy i krzyki. Ksiądz Ceres nietylko nową miał sutanę, kapelusz i trzewiki ze sprzączkami pierwszy raz.także wyszły na świat boży. Dumny był, idąc odwiedzić swoich ubogich w ubraniu paradnem. Zacny człowiek myślał w duchu: „Nie poznają innie“, gdy naraz tłum na drodze go zatrzymał. Ryszard me słyszał, co mówił do starego żebraka, leżącego w cuchnącej kałuży, zrozumiał tylko, że po bezu-żytecznem odwołaniu się do otaczającej zgrai, ksiądz pochylił się nad tą kupą łachmanów, ociekających kałem, uniósł silnemi ramiony, wziął pod rękę i uprowadził, nie dbając o piękne swe ubranie, ani o śmiech żartownisiów. Podczas gdy znikał na skręcie drogi, oblany gorącem światłem słońca,
Eliza odezwała się ze śmiechem: — Śliczne będzie miał ubranie księżulek. Pani Fenigan dodała: — Byleby tylko nie zabrał go do siel-ie. — Przypomniałaś mi matko — — rzekł Ryszard, wychodząc z pokoju. —
Znajdę ja kąt dla biednego starca. — Przecież nie przypron adzisz go do nas — zawo — łała matka za nim. Nie usłyszał, był już daleko na gościńcu. Powrócił późno. Czekano na niego z obiadem; teraz obiady te bywały liczniejsze, gdyż na cześć bawiącej kuzynki zapraszano dawny personel niedzielny, jako to: notaryusza, następcę starego pana Fenigan, Me riveta, właściciela małej parafii, i Jana Delerous, sędziego trybunału w
Corbeil, krępego i nizkiego kawalera, ustawicznie za bogatym ożenkiem węszącego, który krążył około Elizy, szczerząc wilcze zęby rzadkie, błyszczące z pod wąsów czarnych jak heban. Atoli tego wieczora, Czerwony Kapturek zaprzestał swawolnej zalotności. Obojętność Ryszarda po wczo-rajszem zdarzeniu, to czego dowiedziała: ię o starym żebraku, du końca zwanym „ubogim Lidyi“, było zbyt wielkiem nagromadzeniem faktów do rozpamiętywania, dla ociężałego jej mózgu. — Kuzynku... a cóż ten twój przyjaciel, ten stary żebrak — zagadnęła 1< yszarda, siad ijąl obok niego przy stole, jak zawsze zaczepna i pod bronią, z obnażonemi ramionami i szyją, wyłaniająoemi się z blado — różowej gazy. Odpowiedział jej, że przyjaciel jego sypia w budce nad wodą, w której stary Lubin przechowuje wiosła i sieci. — Nad wodą,?.. 0! to użyje chłodu nielada. — Kazałem piec tam postawić — rzekł Ryszard spokojnie. Ten piec w budzie od wioseł ubawił j ą niezmiernie. „Ani rozsądku, ani serca“ — pomyślał sobie, nie przypuszczając pod tą powłoką wesołości pensyonarskioj; głęboko ukrytej urazy. Jaka różnica z jego żoną. taką litościwą, która, jadąc powozem, ubolewała nr.d niemożnością dawania jałmużny żebrakom i unosiła ńę gniewem przeciw stangretowi, przeciw koniom, że nie dały się zatrzymać, lub jeżeli stanęły, to zawsze już po wyminięciu żebraka. Znali to dobrze włóczęgi i, mijając powóz, żaden z nich nie spojrzał, ani w tę stronę ręki nie wyciągnął. 0! jakim tonem pełnym żałości Lydia mawiała te słowa, głos jej brzmiał mu dotąd w uszach, pomimo niesfornego chichotu kuzynki. — Nie, doprawdy, jak gdybym cię widziała, osadzającego ojca Jerzego w tej budzie wraz z piecykiem. Gie-kawam, jak ci dziękował? — Rzucając:nu się na szyję — zaskrzeczał sędzia z Corbeil. — 0 zgrozo! — krzyknęła z przerażeniem Kliza, a wszyscy biesiadnicy przy wtórzyli jej chórem. Delerous, uszczęśliwiony powodzeniem swego dowcipu, mówił dalej: — Mnie, to nie jakiś tam włóczęga, lecz morderca chciał razu jednego koniecznie ucałować. — — Ależ to niepodobieństwo, powiedz sam, Ryszardzie — odezwała się pani Fenigan z komicznem oburzeniem — spodziewam się, że ewangelia księdza Ceres nie orzewróciła ci w głowie do tego stopnia? Ryszard milczał. Sędzia skorzystał z tego: — Działo się to w samych początkach mojej karye-ry sądowniczej, w zapadłym kącie zwanym, Souk’-Aras... Głos jnkiś mu przerwał: — Souk’-Aras, komora Tunisu. — Mój drogi, panie Merivet, pan znasz Algier na palcach...
Przybyłem zatem do oouk-’Aras, jako sędzia pokoju, pełniący obowiązki prokuratora Rzeczypospolitej. W godzinę po wylądowaniu, już przy schyłku dnia, zająłem parterowe mieszkanie mego poprzednika, umeblowane wydartemi krzesłami i inałem łóżeczkiem Żelaznem, kiedy szausz czyli mój woźny, przyszedł po mnie, wysłany przez skazanego na śmierć. Zrobiłem wielkie oczy: skazany na śmierć? I wyobraźcie sobie, co się ze mną. stało gdy usłyszałem, że w więzieniu miejskiem znajduje się nędznik, który nazajutrz rano miał iść pod gilotynę. Moje obowiązki sędziego pokoju na terytoryum cy-wilnem, zmuszały mnie do asystowania mu aż do samych stopni rusztowania. Trzeba szczęścia, żeby przybyć w sam przeddzień!.. Idę ja do więzienia i zastaję jakiegoś dzikusa czarnego, włochatego, z wargą grubą obwisłą, który spogląda na mnie maleńkiemi płowemi oczami, pełnemi czułości i głupoty, płacze jak bóbr i, bełkocąc jakimś nawpół zrozumiałym językiem błaga mnie, abym mu pozwolił się ucałować. Biedak ten cuchnący był jak tchórz! Widząc, że nic więcej niema mi do powiedzenia, znużony podróżą, poszedłem spać. Około trzeciej nad ranem, mój szausz budzi mnie na gwałt Co się stało? Skazany pragnął rozmówić się ze mną. Bydlę, nadużywał rr ej cierpliwości. Wszakże trudno od mówić człowiekowi, idącemu na śmierć. Cała ludność więzienia była już na nogach: „Brak nam tu jałmużnika“ — rzekł do mnie nieśmiało dyrektor — „a może być, że skazany chciałby uczynić jakie zeznanie.“ Prowadzą mnie do niego, a ten, ujrzawszy mnie znowu zaczyna wzdychać i szlochać: „Ali! panie Delerous... panie Delerous... “ 1 znowu musiałem pozwolić się ucałować, bo tego tylko pragnął... Śliniąc mnie grubemi wargami i łzami zlewając moje policzki, jęczał:
„Ali! panie Delerous! taki okropny nędznik jak ja...“ W drodze do gilotyny i schodząc z wozu, za którym jechałem konno wraz z żandarmami, wciąż domagał się tej wiecznej łaski. Mógłbym przypuszczać jakąś mistyfikacyę, gdyby nie przeczytany w kancelaryi brulion aktu, który mi odkrył powód tej dzikiej sympatyi.
Nosił to samo imię i nazwisko co ja, Juan Delerous, chociaż pochodził z
Port-Malion, a ja z Caliors. Głos kobiecy przerwał tę mowę, pytając: — Jaką zbrodnię popełnił ten pański skazaniec? Jeżeli wolno zapytać. — Oh! pani, czemu nie... Zarżnął kochankę, która go zdradzała. — I pomyśleć, że gdyby był tak postąpił z prawą żoną, zostałby uniewinniony!.. — burknął pan Merivet — a jednak zbrodnia jest ta sama, i tem nikczemniejsza, że uchodzi za bezkarną. — W czem właśnie rozumnie pośredniczy rozwód — zaopiniowała ograniczona prawość notaryusza. Pan Merivet rzucił się gwałtownie, że o mało nie wylał sosu, obnoszonego dokoła stołu: — 0! zapewne, pyszna jest ta ustawa rozwodowa... Co w niej jest dobrego? — To, żeby powściągnąć zwyczaje barbarzyńskie, i bez rozlewu kiwi uwolnić męża od żony, która go hańbi. — Tak, jak gdyby mąż oszukiwany, który zabija, myślał o swojej hańbie! On zabija przez wściekłą zazdrość, rozczarowanie w swej dumie i miłości, a czasami z obawy śmieszność’ trudności wybrnięcia z sytuacyi, a także, ponieważ fałszywi moraliści podszepnęli mu: „Zabij ją! — Czy państwo sądzicie, że rozwód może jaką tamę położyć temu wszystkiemu?..
Czy możecie wyobrazić sobie Otella, wytaczającego proces Lesdemonie? Delerous, któremu zależało na przypodobaniu się Elizie, przytoczył kilka życiorysów kobiet, dla których no-we prawo stało się wyzwoleniem.
Lecz stary Merivet za nic nie chciał się na to zgodzić. Według niego rozwód, był tylko unieważnieniem małżeńswa. — Tak, pani... nic innego — powtórzył, zwracając się do przeczącej pam Fenigan. — Dawnemi czasy, kiedy wiedziano, że się jest związanym przysięgą na całe życie, urządzano się jak można najlepiej, jak gdyby na długą pielgrzymkę, czyniono sobie ustępstwa wzajemne, byle tylko znośnie było w podróży; jedno milczało aby nie powiedzieć za wiele, drugie ćwiczyło się w powściągliwości. Dzisiaj, za najpierwszą sprzeczką, małżeństwo uznaje się za niedobrane. Najmniejsza okaza, i cały gmach szczęścia rozpada się w kawałki. Niema już przebaczenia, przepadła cierpliwość. A nawet jeżeli pobiorą się z miłości, teraźniejsza młodzież w cichości ducha mówi sobie: jeżeli nie będzie, jak się należy, furtka stoi otworem. — Lecz ostatecznie, panie M<jrivot, kiedy dajmy na to takie biedne stworzenie jak... jak... Eliza chciała powiedzieć „jak ja“, lecz zadławiły ją łzy i, nie mogąc dokończyć zdania, wychyliła duszkiem szklankę zimnej wody, dla opanowania wzruszenia. Po chwili kłopotliwej ciszy, podczas gdy oczekiwano by dalej mówiła,
Mśrivet zwrócił się do matki Ryszarda, by tę kwestyę nieosobiście roztrz;Łsnąć. — Oto co bym radził biednej istocie, któraby w małżeństwie nie znalazła szczęścia ani miłości. W miejsce rozwodu, niech sobie przypomni małą parafię, pójdzie do kościoła bez proboszcza, w dzwonnicy tego przybytku są wgłębienia, w których ptastwo leśne gniazda sobie ściele.
Niechaj ona tylko wejdzie tam podczas „Ojcze nasz“, tej krótkiej modlitwy, pełnej poddania i rezygnacyi... tam znajdzie całą tajemnicę szczęśliwości. Znany był wszystkim łagodny obłęd poczciwca, zamieniono więc z sobą uśmiech porozumienia i, dzięki temu, obiad weselej się zakończył niż rozpoczął. Di.ia następnego Eliza z Ryszardem wybrali się na zwykłą konną przejażdżkę do lasu. Jechali w poprzek małego Senart, wązkiemi drożynami, ocienionemi dębiną, wskroś kotlin, pozostałych po dawnych kopalniach, zarosłych bluszczem ciernią i paprocią, pod któremi błyszczała woda deszczowa, pojowisko dla sarn, królików i bażantów. Eliza zaproponowała krótki odpoczynek; i skoro tylko uwikłali konie do sztachet, odgradzających polowanie Alkantarów, spoczęli obok siebie na miękkim mchn, zapełniającym miojsce wyschłe kotliny. — Ryszardzie — odezwała się, patrząc mu prosto w oczy — mam ci zadać jedno bardzo ważne pytanie, na które odpowiedź twoja będzie miała wielki wpływ na moje życie, dlatego też żądani, aby ona była szczerą i be< żadnych omówień. Jak myślisz o panu Delerous i czy sądzisz, że mógłby być dobrym mężem? Tego najmniej spodziewał się Ryszard. Zawahał się, długa chwila upłynęła, zanim zdobył się na słowo, i w dodatku słowo to było wierutnie głupie: — Mężem, dla ciebie? — Dla mnie. Zycie samotne mnie nudzi. Wain wszystkim wydaję się bardzo wesoła... A! gdybyś ty wiedział, jak często śmieję się. ażeby nie płakać... Jej nosek figlarny, usta ponętne z drwiącem zagięciem w kącikach, jawnie przeczyły melancholii tej piosenki; za to głos brzmiał serdeczną szczerością i zjednał jej całe współczucie kuzyna. Ile komplikacyi zachodzi w istocie nawet najbardziej prostodusznej!
Gdyby mu była powiedziała: „Czy kochasz mnie? Czy mogę mieć nadzieję, że przyjdzie dzień, w którym, już po rozwodzie, będziesz mnie chciał za żonę? “ Miał na to gotową odpowiedź: „Ja ciebie nie kocham. Nie chcę po raz wtóry się żenić...“ A jednakże dużo wysiłku go kosztowało, by radzić jej zaślubienie innego. — Tak, sądzę, iż Delerous jest uczciwym człowiekiem... Lecz tak strasznie się pnie, taki ambitny, a tak mało ma czułości!.. Pamiętam, jak dwa lata temu skazał na śmierć zabójcę Meillotów. Zacierał ręce i, oblizując się, mówił:,.Nareszcie, mamy tę głowę.“ Z radości miał coś nakształt piany w kącikach ust. » — Przerażasz mnie — rzekła Eliza, widocznie zadowolona tym odcieniem antypatyi, w której zazdrość się objawiała. Lecz jak gdyby chcąc obronić się temu uczuciu, Piy-sard dodał ooprędzej. — O! jednakże nie przypuszczam, żeby on mógł uczynić cię nieszczęśliwą... Wszelako... 1 nagle urwał, niezadowolony z siebie, zakłopotany. Cisza leśna dokoła drżała szeptem tajemniczym, pod bujnymi mchami szeleściały owady, a kąpiące się w słońcu wierzchołki drzew grały jak struny, potrącane zlekka ciepłym powiewem. Na podobieństwo otaczającej i’h przyrody, usta dwojga młodych ludzi drgały, wezbrane cichym wyznaniem. Dlaczego teraz wydała mu się tak ponętną, w tej granatowej amazonce, obciskającej jej kibić aż do blado — różowej linii delikatnej szyi. Biedny Czerwony Kapturek z kociemi pazurkami... Piyszard zerwał się nagle z siedzenia i okrutnie zmieszany rzekł: — Poczekaj dwa dni, zanim dasz mu ostateczną odpowiedź! — Czemu nie zaraz? — rzekła sobie w duchu i jakby z żalem powoli podniosła się z miękkiege kobierca z mchów. Puściwszy koniom cugle, pędzili drogą, przecinającą szerokość boru, po przez rozmaite strefy leśne, zarosłe sosnami, olszyną, gajem brzozowym, to znowu dąbrową, polanami węglarskiemi, na których z poza osłony dymu, wlokącego się poziomo, przeglądały lepianki sklecone, z ziemi i chrustu, dokoła których kręciły się kury, dzieci, piętrzyły się sążnie drzewa ściętego i wozy, naładowane stosami węgla. Pędzili tak, nie zamieniwszy ani słowa jednego, jak gdyby uniesieni żądzą wzajemną, marzeniem, gdy nagle, na skraju bukowej gęstej zarośli, ujrzel myśliwski zameczek w stylu Ludwika XV o wielkich drzwiach łukowatych, olbrzymich oknach, przed którym gromada leśniczych na koniach, w błękitnej liberyi szamerowanej srebrem, zdawała się oczekiwać na karetę pani de Pom-padnr. — To bażantarnia — odezwał się Ryszard do zatrzymanej ciekawością
Elizy. Ileż wspomnień bolesnych wy wołała w nim ta odwieczna siedziba, gdzie w dniach otwarcia polowania, pod namiotem rozpostartym naprzeciw głównego wejścia, Ly-dia, jaśniejąca urodą i wdziękiem, zasiadała po prawej strunie jenerała. Strzelcy z uszanowaniem rozstąpili się przed świetnym jeźdzcem, zmierzającym ku poprzecznej drodze. Ryszard osłupiał, na widok odmłodzonego, dobrze trzymającego się na siodle człowieka, o którym myślał, że przykuty jest do fotela w
Grossbourgu, a który minął go, nie zwróciwszy nawet uwagi, jedynie zajęty
Elizą. — Kto jest ten pan? — zapytała? Lecz zanim Ryszard zdążył odpowiedzieć, drugi jeździec, o wiele młodszy od pierwszego, w zwykłym mundurze dragońskim, odłączywszy się od grupy leśniczych puścił się galopem w ślad za jenerałem. Ten wąs jedwabisty, ta płowa czupryna, falująca z pod kepi! Fenigan powstrzymał okrzyk ździwienia i wściekłości. Karol!., to był
Karol!., w dragonach... A Lydia? gdzież on ją podział? Co się z nią stało?.. W uszach mu dzwoniło; klony przydrożne, jak mu się zdawało, rosły do niemożebnych rozmiarów. Eliza była gdzieś daleko, maleńka jak punkcik, której gestów ani mowy nie rozumiał wcale. Potem nagle, zanim zdążyła zdać sobie sprawę z jego pomieszania, ujrzała, jak zawrócił na miejscu i szalo-nym pędem pognał za ojcem i synem, którzy niknęli już z oczu w końcu długiej alei. Popędziła go pod Dębem-Przeorem, gdzie Ryszard stanął, aby wypytać siedzącego na wysoko naładowanym wozie węglarza, którego głos szorstki rozbrzmiewał wśród obszernej polany. — Rozumie się, że nie kto inny jak książę... Dowodem tego, że polował w niedzielę z Indyaninem, i że dał naszemu Wilhelmowi czterdzieści sous za dobrą nagankę... Co zaś do jego służby w dragonach, to lepiej pana o tem objaśni, syn karawaniarza i parobek od Eugeniusza, są bowiem w tym samym szwadronie co i książę Karol. 17 — Dziękuję — rzekł Eyszard, „biały jak pień w pobliżu rosnącej brzozy. Poczem, zwracając się do kuzynki, szepnął: — Wracajmy, słabo mi... Do samego zamku nie mogła wydobyć od niego ani słówka, lecz „bum, bum, bum, którem myślom swym wtórował, dawało miarę wewnętrznej jego katuszy. Eliza mówiła sobie w duchu: — Próżne moje zachody! I skoro tylko wróciła do domu, zamknęła się w swoim pokoju dla ukrycia łez, wyciśniętych zawiedzioną nadzieją, a Eyszard skierował kroki do warzywnego ogrodu, wiedząc, że zastanie tam matkę. Była to chwila wytchnienia po skwarze dziennym, w której się kwiaty poją i kąpią. Zlewane rzęsistym strumieniem, pieszczone skośnymi promieniami słońca nad zachodem, kwiaty podnosiły główki i z rozkoszą prostowały zmęczone łodygi, a w miarę słabnięcia światła dziennego, barwy ich stawały się coraz żywszemi, stwierdzając tem wiekuisty antagonizm kolorów ze światłem. Ponad grządkami chmary motyli rysowały w powietrzu różnobarwne wzory.
Tę działalność milczącą kończącego się dnia, przerywał jedynie stuk konwi o cembrowinę basenu, lub urywany głos ogrodnika, dającego jakiś rozkaz pomocnikowi, a nadchodząca noc chłodnem tchnieniem miała za chwilę uśpić całą przyrodę. — Co ci jest? — zagadnęła pani Fenigan, ujrzawszy syna w strasznem wzburzeniu wchodzącego do cieplarni, gdzie uzbrojona w nóż ogrodniczy, porządkowała rzadkie krzewy. Zamiast odpowiedzi, zapytał: — A zatem Karol powrócił? — Tak, dwa miesiące już jest w Melun... Wstąpił do dragonów... nie wiedziałeś o tem. — A ona? Gdzie ona, co on z nią zrobił? — To, co się zwykle robi z takiemi kobietami — odparła matka, za jednym zamachem odcinając gałęź. — Nasyciwszy rozpustę, pozbywa się takich dam. Mówiła tak głośno, że mogła być usłyszaną przez ogrodnika. Ryszard zamknął drzwi szklane, i mówił tonem szorstkim, jakim jeszcze nigdy nie odzywał się do niej. — Lydia nie była rozpustnicą, lecz ofiarą twojej tyranii, więźniem, który wyrwał się na wolność, jak opiewał jej list ostatni... A zresztą nie masz prawa do znieważania kobiety, która nosi moje nazwisko... Ogień zabłysnął w oczach pani Fenigan. — Mogłeś był oddawna odebrać jej to nazwisko, skoro to było w twej mocy. — Mówisz o rozwodzie, tak?., żeby mnie zmusić do zaślubienia kuzynki, która się słania przedemną jak okręt z rozpiętą flagą... to na nic... nigdy, przenigdy... — Tak, rozumiem, ty wolisz iść za nauką katechizmu małej parafii... błagać łajdaczkę o przebaczenie za to, że wystawiła nas na pośmiewisko, następnie osadzić ją, już nie w pawilonie, ale w samym zamku, u twojej matki, żeby tam... swoją słabość odbyła. Atoli natychmiast po wypowiedzeniu tych słów, rada była je cofnąć, wobec nagłej bladości Ryszarda i drżenia zbielałych jego warg. Ogarnęło ją nagłe rozrzewnienie, wyciągnęła ku niemu ramiona, które odtrącił z wściekłem uniesieniem. — Ona przy nadziei! wszak powiedziałaś mi, że jest niepłodną... dlaczego mówiąc ze mną o niej, wiecznie kłamałaś? Wiecznie strasznie ją nienawidziłaś? — Ona była udręczeniem i hańbą twego żywota. Tak, nienawidziłam ją... Lecz bądź spokojny, teraźniejsze twoje obejście ze mną jest dla mnie nauką. Odtąd pomiędzy nami nie będzie o nią sporu. Przyjmij ją, pielęgnuj, przyznaj dziecko z nieprawego łoża, skoro tylko ujrzy światło dzienne. Zabezpiecz je na dwieście tysięcy franków. Jak widzisz wcale korzystny interes. Dotknięta w dumie i namiętności macierzyńskiej, pozornie oczyszczała z zajęciem rośliny, jakie miała pod ręką, akcentując każde zdanie ostrem cięciem noża. Lecz Ryszard nie ustępował jej. — Matko, strzeż się. Porwał ją za obiedwie dłonie i, obracając gwałtownie ku sobie, zrozpaczony tem wszystkiem, co słyszał, konwulsyjnie wykrzywioną twarz zbliżył tuż do twarzy niemłodej kobiety, podobnej zupełni i do niego i wybuchnął: — Udręczeniem całego mego żywota to ty jesteś, rozumiesz mnie... ty, a nie ona... Od najmłodszych lat moich, które przykułaś do łoża chorego, pozbawiając powietrza i ruchu, samolubną miłością swoją, niedozwoliłaś mi rozwinąć się, wyrosnąć na mężczyznę. Aby zatrzymać mię przy sobie, tyranizoM’ałaś mnie, jak tyranizowałaś mego ojca; schlebiałaś memu lenistwu i złym skłonnościom, zatamowałaś mi wszelką drogę do karyery. Dlatego, bym się nie żenił, by niedopuścić innych rządów prócz twoich, podstawiałaś mi swoję służące, dla zaspokojenia mej zmysłowości... Nie zaprzeczaj!..
Ktoby mógł sądzić, że nie widziałem twoich sprawek?.. A biedna ta mała, po którą sama pojechałaś do Lorient, żeby, co najmniej, rzucić mi ją w objęcia, czemuż jeszcze nie postarałaś się, by została moją kochanką, i niczem więcej nad to, skoro mąż jej żyje jeszcze, a Kościół rozwodu nic uznaje; raczej na wszystko się zgodzisz co może być najohydniejszego, byle nie dopuścić z powrotem do nas tej, którą despotyzm twój wypędził i o którą zawsze byłaś zazdrosna... Ah! podoba mi się ta twe i a eligia; ładny ten faryzeusz, który rządzi twojem sumieniem. Ale nic nie pomoże, nic; kocham nieustannie moją żonę, kocham i przeDa-czam jej, gdyż sarn zawiniłem ciężko, żem jej nl«s umiał obronić przed tobą, przed twoją złą wolą.. Płacz, płacz, nic nie pomoże. Ona tam więcej płacze, sama jedna, opuszczona, nie wiem w jakim zakątku świata... 0! ale ja ją odnajdę. Zamiast wlec to smutne żyuie zdała od niej, a razem z tobą, stokroć wolałbym umrzeć, przeszyć własną pierś ot tem... — Eyszardzie, dziecko moje’.. Chciał wyrwać jej z ręki nóż ogrodniczy, lecz zręczniejsza i zwinniejsza od niego, rzuciła ciężkie narzędzie w głąb cieplarni, w gęstwinę bujnych krzewów i połamanych kwiatów. Tedy pewnego poranku w Monte — Carlo wpada do pokoju rozkochanej pary ten stary rozpustnik Aleksander, zobowiązany przez nas do nadzoru nad opuszczonym małżonkiem. v0n tu jest, goni mnie, niechaj ucieka kto może!“ przemawia z okolicznościowym tremoio w głosie. Dama w strachu okropnym, wie bowiem, że choć jej mąż jest z natury opieszałym, lecz skoro raz weźmie na kieł, niczem rozhukany bawół z groźnymi rogami. Chłopak znowu, muszę mu przyznać, byle czego się nie ulęknie, więc nie zgadza się na ucieczkę. Aleksander, widząc, że trudna z nim rada, bierze go na stronę i mówi: „Farsa, niema tu żadnego męża. Lecz pan jesteś bez grosza, spłukałeś się w rnletę; a tu yacht, kobieta i być może małe bobo; chodzi o to, żeby się z tego wyplątać... Przynoszę pieniądze, siadaj pan na swój statek; a ja damę biorę na siebie.“ Znając naszego gagatka, pojmujesz pan, z jaką radością przyjmuję propozycyę. Pozbyć się więzów trzymiesięcznych, co za rozkosz! Płacząc, wyrywa się z objęć ukochanej, i podczas kiedy Aleksander wybiera się z nią aż do Bretanii, on, niby dla zmylenia śladu małżonkowi, oczekiwanemu lada chwila, siada na swój yacht i puszcza się w kie runku małego portu
Morbihan, gdzie ma go oczekiwać u.cochana i gdzie dotąd oczekuje jeszcze. Przypuszczam, że i my sami nie prędko byśmy go ujrzeli, gdyby
Trójkolorowy nie był zatonął w pobliżu wysp Balearskich. Powrócił zawstydzony i z pustą kie szenią... Proces z kapitanom, wynagrodzenie załogi, koszta zerwania umowy, wszystko to pochłonęło moc pieniędzy. Skorzystałem z tego aby ukrócić mu wodze, i skłoniłem do odbycia powinności wojskowej. Lecz niepojętą i najczarniejszą stroną tej sprawy jest to, że nie miał ani jednego słowa, ani myśli dla tej, która oddała mu życie i od miesiąca prawie dręczy się oczekiwaniem w zapadłym kącie Bretanii. Mistrz Jan, przejęty do żywego, osłupiały, spoglądał z ponad okularów. — Jakto... ona jeszcze nie wie o nicżem? — 0 niczem... Aleksander musiał tak dobrze wszystko ułożyć, i wyobrażam sobie z jaką przyjemnością zwodzi ją nieustannie... Jest to złośliwy pies... Księżna nadchodzi, baczność! Zbliżała się z głębi tarasu, drepcząc z pośpiechem; płeć jej i włosy, jeszcze bardziej pożółkłe, przysłaniała kapelinka ogrodowa. — Szukałam cię — szepnęła mężowi zdyszana, wsuwając mu do ręki list rozpieczętowany. — Czytaj, co ja znalazłam pomiędzy pocztą Karola.
Domyśliłam się treści, zobaczywszy stempel z Draveil. Najprzód półgłosem, następnie pocichu przeczytał jenerał kilka wierszy wyznania, zaadresowanych przez Ryszarda do jego syna. „Miałem cię za szelmę, lecz teraz kiedy jesteś żołnierzem, uważałbym cię za ostatniego nikczemnika...“ Zwiędłe wargi jenerała poczęły drgać nerwowo, list zaszeleściał w trupio-białych rękach. — Play! — zawołał głos męzki i świeży z po za klombu, gdzie rozegrywała się party? teunisu. Jenerał ze skupieniem złożył list przeczytany. — Można się było tego spodziewać po wczoraj szem spotkaniu w lesie. Księżna rzuciła się oburzona: — Jakkolwiek dużo już pieniędzy wydałam, wszakże gotowa jestem jeszcze więcej poświęcić, byle raz tych ludzi nasycić! — W życiu nie same pieniądze coś znaczą, moja droga... Zresztą, mąż nic nie przyjął. Zabrano mu żonę, czuje się obrażonym, izeoz prosta, i zdaje mi się niepodobieństwem, aby Karol nie przyjął wyzwania. — Oszalałeś chyba?.. Czy z — nie mówiłeś mi sam, że Ryszard Fenigan należy do pierwszorzędnych szermierzy na szpady i pistolety? — Ha! co począć? Twój syn jest żołnierzem, znieważają go, trzeba wic, aby się bił. — Ja mu tego listu nie pokażę. — Dostanie drugi, jeszcze bardziej znieważający. — Postaram się rozmówić z matką. — Matka przyjmie cię tak. jak ty ją przyjęłaś... Nie, to wszystko na nic, jeden jest tylko sposób, żeby chłopca nie dopuścić do pojedynku. — Jaki? — namiętnin spytała księżna. — Żebym ja go zastąpił. Kobieta zmierzyła go okiem, w którem błysnęła nadzieja, lecz zaraz potem wzruszyła ramionami. — Mówisz o pojedynku, biedny mój mężu, a nie jesteś w stanie utrzymać się sam na nogach... ]Sae, lecz naj — lepiej będzie napisać do jego pułkownika, naszego kuzyna de Boutignan, żeby natychmiast wezwał go do siebie. Pragnęłam oszczędzić mu wielkich manewrów, lecz wobec tego.. Piłka w podskokach potoczyła się im pod nogi, a wonna zasłona z zieleni podniosła się, rozchylona rękami młodego księcia, z szyją obnażoną, w bluzie z białej iianeli, przeci śniętej w pasie, białą jedwabną pizcpaską, policzki miał zarumienione, bujną czuprynę wilgotną od znoju. Uśmiechnął się, spostrzegłszy list, pospiesznie ukryty przez księżnę. — Pachnie tu jakąś tajemnicą — rzekł wesoło. I podniósłszy piłkę odwrotną stroną ciężkiej rakiety, zniknął pomiędzy gałężini, zostawiając za sobą jasność, bijącą od wdzięku i lekkości całej postaci. Wszyscy iroje jednę myśl mieli, którą matka określiła w ten sposób: — Taki klejnot miałby być zeszpecony?.. Idę natychmiast i piszę do
Boutignana. Pozostawszy sam z Janem, jenerał energicznie powstał z ławki: — Daj spokój, daj spokój... chcę spróbować. Wyprostowany i chwiejący się na miejscu, obrócił się profilem z nogami pod kątem prostym, chciał podnieść laskę, złożyć się na komendę, lecz zachwiał się, rozpostarł ręce i byłby padł jak długi, gdyby go nie podtrzymał nauczyciel i nie posadził na ławce. — W tych warunkach utrzymać się na stanowisku! — szeptał nieszczęsny, ocierając zlano potem czolo i oczy, z których staczały t, ię łzy. Po chwili milczenia, mówił znowu: — Miała słuszność, mówiąc, że nie ‘estem w możności utrzymania się na nogach! Ileż to w głowie kobiety przebija się pogardy dla męża, który nie może już stanąć w jej ani dzieci swoich obronie! Kiedy tak mówił, z oczami utkwionemi w ziemię, sły chać było wesoło śmiechy i stuk rakiet raźnie idącej gry. Nazajutrz rano książę jeszcze spał, kiedy roznosiciel przyniósł do
Grossbourga list opatrzony stemplem z Dra-veil. Wszyscy odźwierni mieli wydany rozkaz, żeby żadna posyłka nie była dopuszczaną do rąk Karola, zanim nie zostanie przejrzaną przez matkę, która, podpisawszy się w książce roznosiciela, otworzyła list Fónigana, jeszcze straszniej znieważający niż poprzedni. Nikomu o tem nie wspomniała, a tegoż rana
Karol wezwany depeszą, wyjechał do Mahen, czuła się więc uspokojoną, gdy dnia następnego przy śniadaniu, nadeszło nowe wyzwanie od Ryszarda, lecz tym razem już do ojca, z duplikatem obelg dla syna: „Cóż na to mości książę d’Alkantara? Czy się okaże takim samym tchórzem, jak jego synV“ Księżna, siedząca napizeciw męża, dziwiła się, że on jeść nie może.
Nie był w stanie utrzymać widelca, tak mu dygotałyaręce. W miejsce odpowiedzi, podał jej obydwa listy, które otworzył przed chwilą. Przebiegła oczyma te obelgi, wymierzone du całego jej domu, i zupełnie spokojną była teraz, kiedy czuła syna dalekim od niebezpieczeństwa. — To zabawne — rzekła — on przecież wie, że ty nie możesz się bić. — Wcale nie wie... Przedwczoraj widział mnie na koniu. — Musiał także widzieć cię i na ziemi, bo niedługo utrzymałeś się na siodle... Zresztą można to wyjaśnić. Poślę do niego pana Jana. Okulary nauczyciela poczęły migotać, jak przed rozpoczęciem zbyt trudnego ustępu na wiolonczelli. — Masz słuszność — rzekł jenerał nagle, uspokojony. Godny pożałowania mistrz Jan! jakże oddalonymi wydały mu się dnie, w których czółnem Lubina wiolon-czella jego przebywała Sekwanę pomiędzy dwiema rezy-dencyami. Uzelles, przedtem tak wesołe, pełne życia, teraz było ponure, zwłaszcza odkąd po gwałtownej rozprawie, pani Fenigan nie widywała się i nie mówiła z synem. Ryszard zajął znów swój pokój w pawilonie, dokąd przynoszono mu posiłek całodzienny i gdzie cały czas swój przepędzał. Gdyby nie suchy i miarowy trzask pistoletu salonowego, niktby nie wiedział o jego tam obecności. Matka z podwojoną czynnością gorączkowo dreptała pomiędzy kurnikami a ogrodem, w dalszym ciągli czyniąc ciężki żywot ogrodnikowi i szczurom; a w głosie jej rozbitym w chodzie, w gwałtownym brzęku kluczy, grzmiał okrzyk zranionej dumy, zniewagi miłości macierzyńskiej. — Po tem wszystkiem, co dla niego uczyniłam ażeby mu więcej chodziło o tę niegodziwą kobietę, oh!.. Słów jej brakło na wypowiedzenie oburzenia, zwłaszcza gdy stanęła jej w pamięci ta twarz rozgorączkowana, te usta wykrzywione, plujące jej w twarz obelgą i nienawiścią. I to był jej syn jedyny, jej mały ukochany llyszardek: — Mylisz się, kuzynko — łagodnie przemawiała dobra Eliza, pomagając jej w zbieraniu owocu, spadłego z jabłoni obrzeżających ulne — twój
Ryszard uwielbia cię... mówił do ciebie w uniesieniu gniewu, i pewna jestem, że gdybyś tylko chciała... Dumna matka stawała wyprostowana, rozsypując z koszyka jabłka: — Nigdy, chyba mnie nie znasz; ja, miałabym się przed własnym synem upokorzyć! wolałabym śmi?rć. To on powinien prosić mnie o przebaczenie. — Kto ci powiedział, że on tak nie myśli? Gdybyś tylko pozwoliła mi zapukać do pawilonu, spróbować zobaczyć się z nim... Matka uśmiechała się z politowaniem: — Daremnie traciłabyś czas, moje biedactwo, alboż ty wiesz, jak należy do nijgo przemawiać... na to jesteś zanadto uczciwą kobietą. W głębi serca miała do niej za to urazę. Eliza ro zumiała to należycie, i wobec tego wielkiego żalu, zapominając o swojej przegranej, czuła się niepotrzebną, zbyteczną, wspominała o powrocie do Lorient, a pani Fenigan nie umiała zdobyć się na jedno słówko aby ją zatrzymać. Ryszard znów, szarpany przystępem najsruższej zazdrości, marzył tylko, aby zemścić się i zabić. Dwaj oficerowie, dawni koledzy szkolni, stojący w koszarach w for cie Villencuve, gotowi byli służyć mu za sekundantów, całe dnie więc spędzał na wprawianiu ręki, wyglądając roz-nosiciela z odpowiedzią na tylokrotne wyzwasia, kiedy pewnego poranku zjawił się mistrz Jan, jąkający się i trzęsący jak w fetlze. To, co ujrzał wchodząc do jego pokoju, wydało mu się rzeczą niesłychaną, na stole porozkładane pistolety, pod ścianami podziurawione i poszarpane tarcze; w dodatku gnębiła go misya, z której obowiązany był się wywiązać. Jenerał niczego więcej nie pragnął, jak zastąpić syna, który pojechał na manewry, tylko że nogi osłabione nie dozwalały mu utrzymać się w pozycyi stojącej, liczył więc na szlachetność Fenigana i jego sekundantów, iż zgodzą się na pewne warunki. — Chce bić się z konia? — zapytał Ryszard głosem świszczącym.. . — Nie, siedząc... Jeżeli się nie mylę, tak rozstrzelanym był d’ITbec ranny, umieszczony w fotelu. Zaproponują panu podobne spotkanie w
Fzelles lub’ w Grossbourgu, dwa krzesła o piętnaście lub dwadzieścia kroków od siebie... Ryszard przerwał mu grub jańsko: — Taka robota dobra tylko dla szpitalników, powiesz pan jenerałowi, że wolę poczekać na powrót jego syna. Będę czekał miesiąc, sześć tygodni, tak długo, jak będzie potrzeba... Lecz chcę się bić z tym błaznem, a w razie gdy go nic do tego nie skłoni, czatować będę na niego na drogach rozstajnych, na leśnych polanach, i zabiję jak psa. Powtórzył kilkakrotnie: Zabiję go, zabiję! jak łopatą pakując te słowa w słabą mozgownicę mistrza Jana. Nauczyciel, potykając się, wyszedł małemi drzwiczkami, prowadzącemi do lasu, i spotkał się oko w oko z matką Ryszarda, oczekującą tam na jego wyjście. Na jej widok, biedne człowieczysko ghipowato wykrzyknął: — A! pani, jakże to dawno... jakże mi przyjemnie... Lecz ona odrazu mu przerwała, ukazując pawilon: — Z czom pan przyszedłeś do niego?.. Jaką krzywdę jeszcze chcą nam wyrządzić ci ludzie z Gros-sbourga... — Ależ pani, to nie my, tylko pan Ryszard... I głosem zdławionym jął opowiadać o listach, odebranych w zamku, o przerażeniu księżny. — Wszak ostrzegałam ją — z dumnym uśmiechem rzekła pani Fenigan. —
Biada wam, jeżeli dzieci nasze się spotkaj ą! Mistrz Jan upamiętał ją tą parą słów: — Nieszczęście jest ślepe, tak samo ono może was, jak i nas dosięgnąć; ja panią proszę, byś raczyła syna swego ułagodzić, mając na niego tyle wpływu... — Teraz już żadnego niestety! Ta okrutna kobieta, odchodząc, zabrała mi przywiązanie i ufność mojego dziecka. Czybyś pan uwierzył, że od trzeeh dni... Zamilkła z obawy, żeby się nie rozpłakać, a tego nie chciała za żadną cenę, wr łzach mięknie męstwo i duma, a tej broni tak bardzo potrzebowała, wobec syna zbuntowanego. Wyszli razem ścieżką leśną na drogę do Corbeil; ona z gołą głową, pod parasolką, zupełnie jak w swoim ogrodzie warzywnym. Ludzie, których spotykali, starzy znajomi, kłaniali się i odwracali zdziwieni. — Co to znaczy? — pytał mistrz Jan — od rana słyszę dzwony w małej parafii, a przecie to dzień powszedni... — Jakaś rocznica tego starego waryata... I pani Fenigan wzruszyła ramionami. Czuła urazę do Meriveta za dowodzenia jego przy ostatnim obiedzie; przypisywała mu nagły wstręt
Ryszarda do Elizy i do rozwodu... To też gdy mijał ich, wychodząc ze swego koś-ciołka, zaledwie głową skinęła wyniośle i ceremonialnie w odpowiedzi na ukłon staruszka, ubranego czarno, w czarnych rękawiczkach, w żałobie po ukochanej kobiecie, w dwudziesto pierwszą rocznicę jej śmierci. — Przebaczenie wszystkich niegodziwości, odpuszczenie wszystkich zbrodni, oto treść nauk w tem miejscu. I wskazywała parasolką mały kościołek przy drodze. — Chcą, żebym tam chodziła, żebym do tej parafii należała... 0! bardzo dziękuję... Niech mój syn chodzi, jeżeli chce; moja noga nigdy w życiu tam niepostanie. — 0! pani Fenigan... pani Fenigan... — westchnął wiolonczelista, myśląc że właśnie podjął się roli zwiastuna śmierci. — Co się z nami stanie, jeżeli pani nie masz wpływu na syna? On pragnie tylko zabijać... mordować... — Niech zacznie zatem od swojej żony! będzie to doskonałym sposobem pozbycia się kłopotu. — Pani!.. — Jakto, pan także jej bronisz? Jakiegoż napoju wam zadała ta straszna’ zbrodniarka? A! pan dla muzyki, dla waszych duetów; to tak jak
Ryszard, bum... bum., bum... w dodatku niedołęstwo, które uchodzi za słodycz, za bezsilność... mężczyzni lubią bardzo wyobrażać sobie, że są opiekunami... Ah! ta łajdaczka, co mi syna zabrała... żebym ją teraz miała w ręku... — Gdyby tu była, ulitowałabyś się nad nią, pani, bo jesteś bardzo dobrą, a ona jest baidzo nieszczęśliwą — — rzekł mistrz Jan, mrużąc oczy po za okularami, jakby oczekiwał błyskawicy w spojrzeniu pani Fenigan. Lecz nic z tego. Dumna kobieta szybkim ruchem głowy przerwała rozmowę i zawróciła na drogę do Lzelles. Drzwi kościołka stały otworem. Co się stało pani Fenigan, jakiem bozwiedueni, nie-spodziewanem uczuciem, jakiem natchnieniem pociągnięta, przestąpiła próg świątyni?
Bezwątpienia przyszły jej na myśl słowa starego Men\ ota do biednej istoty zbłąkanej: „Wejdź i padnij na kolana, tam jest tajemnica szczęścia.“ Mówił z takiem przekonaniem; nawot przed chwilą jeszcze, gdy stary szaleniec szedł drogą, czytałeś wyraźnie na tw7arzy jego wyraz ulgi i zadowolenia!.. Weszła, oślepiona mrokiem, po jasnem świetle na dworze, wodziła wzrokiem szyderczym po chłodnych ścianach, mieniących się miejscami odbiciem okien kolorowych, zamkniętych szczelnie, oprócz jednego bardzo wysoko po nad ołtarzem, w którem widniał kawałek nieba z szybującemi gołąbkami... Oh! to niebo, talie czyste, takie pociągające... Mimowoli prawie uklękła i pokorna modlitwa zalecona przez Meriveta:
„Ojcze nasz“, modlitwa maluczkich, znalazła się na jej ustach: „...i odpuść nam nasze winy, jakie i my odpuszczamy naszym winowajcom “ Rzęsiste łzy płynęły z oczu kobiety, jak skała twardej. W jednej chwili przemiana zaszła w całej jej istocie, wejrzała w siebie, osądziła się, przeszła myślą całe życie swoje. Tak, Ryszard miał racyę. Duma, chęć panowania, psuła wszystkie jej czynności; tak. mąż jej i syn, których przecie kochała, cierpieli dużo przez nią... może być nawet, że z matką mężowską łagodniejszą, Lydia, sierota, byłaby szczęśliwą w pożyciu domowem i nie pomyślałaby o ucieczce. Potrzeba było mieć dużo pobłażania, serce zdolne do litości i przebaczania. Teraz zdawała sobie sprawę ze wsz} stkiego, a także z tego, co powinna obecnie uczynić. Było to coś trudnego nad wyraz, lecz, ponieważ Bóg dał natchnienie, z pewnością jej dopomoże. „Ojcze nasz, któryś jest w Niebie...“ Długie westchnienie w pobliżu ostrzegło ją, że nie sama znajduje się w kościele. Oczy jej, oswojone z ciemnością, spostrzegły o parę kroków przed krzesłem, biedną kobietę w brudnej, zniszczonej odzieży, modlącą się na klęczkach; obok na ziemi leżało zawiniątko i czarny bawełniany parasol. Pani Fenigan dawniejsza, ta co przed chwilą wchodziła do kościoła, nie lubiła żebraków, uważała miłosierdzie, jako rzecz poniżającą, i oprócz w dni, przeznaczone na wsparcia, poniedziałki tradycyjne, nie dała żadnemu biedakowi ani grosza, ani kawałka chleba. Był to nawet wieczny powód do dyskusyi z synową, gdy wyjeżdżały obiedwie powozem. Ali! gdyby Lydia mogła teraz widzieć nieubłaganą świekrę, jak podeszła do biednej kobiety i łagodnie spytała: „Musisz być z daleka?“
Jakież byłoby zdziwienie młodej kobiety. Zebraczka nie nie odpowiedziała. Zmęczona widocznie i wyczerpana, zasnęła, skurczywszy się na ziemi. Pani Fenigan zamiast, jak by to była dawniej uczyniła, zgorszyć się i obudzić tę, która w świątyni tak niewłaściwie się zachowywała, uczuła bezmierną litość, wyjęła z woreczka z kluczami portmonetkę i, nie obliczając zawartości, położyła na zawiniątku biedaczki. Dla znających matkę Ryszarda ten poryw nieobra-chowanego miłosierdzia, daleko był dziwniejszym, niż postanowienie, jakie w niej dojrzało, podczas krótkiego pobytu w małej parafii. Napoleon Merivet chodził po ogródku, a ujrzawszy panią Fenigan wychodzącą, zawołał z radością: — Więc to pani?.. Słyszałem, jak ktoś przesuwał krzesła... lecz nigdy bym nie przypuścił... — Rzeczywiście, to cud prawdziwy; lecz cuda nie powinny pana dziwić
— dodała z uśmiechem pogodnym. Potem, otwierając parasolkę, dodała: — Panie Mćrivet, mam pana prosić o jednę przysługę... Muszę wyjechać na kilka dni, boję się zostawić Ryszarda samego, mianowicie w okolicznościach tak strasznych... Stary uśmiechał się złośliwie pod wąsami: — Nie samego przecież pani go zostawia.,, a kuzynka? — Kuzynka powrraca do Bretanii i ja z nią jadę. — Pani do Bretanii? a po co? — Nie wiem jeszcze... Natchnienie miałam tam, w kościołku... Nie pytając więcej, staruszek odpowiedział z wylaniem: — Wiedziałem dobrze, żeś pani zacna, szlachetna kobieta, że tylko twoja przeklęta pycha... — Przedewszystkiem, panie Mórivet, wobec mojego syna i wszystkich znajomych, wyjeżdżam dla towarzyszenia Elizie jedynie; Ryszard pow7ziął by może nadzieje jakie niedorzeczne, a ja chcę wpierw widzieć, na własne oczy. — Syn pani będzie wiedział i spodziewał się tylko tego, co pani chce... Pod nieobecność pani będę miał oko na niego i na mieszkańców
Grossbourga; skoro nie będę mógł przeszkodzić niektórym głupstwom, wezwę wtedy zacnego księdza Ceres, który ze słodyczą świętego Franciszka łączy silną dłoń archanioła... Biorę na siebie odpowiedzialność za syna pani. — Dziękuję — rzekła pani Fenigan, głęboko wzruszona. Miała odejść, lecz widząc, że staruszek chce zamknąć swój kościołek, dodała: — Ostrożnie, panie Mćrivet, kościół nie pusty, jest jakaś biedna kobieta, która zasnęła przy modlitwie. Mały staruszek podniósł głowę z dumą. — To jest kościół przydrożny. Skoro tylko drzwi otwarte, zawsze jakaś nędza znajduje tam schronienie i pociechę. Niech śpi biedactwo, później zaniknę... Czy jest kto więcej z tą biedną kobietą? — Tak, ktoś, którego zostawiłam w kościele, i którego trzeba tam zostawić na zawsze... moja przeklęta pycha — rzekła pani Fenigan z uśmiechem, niepodobna w niczem do aroganckiej kobiety, która przed kilkoma minutami wstąpiła w progi małej parafii.
IX
Opuszczona. Po szalonej jeździe przez całą Francyo, po podróży bez wytchnienia,, z różnemi zboczeniami z prostej drogi, pod przewodnictwem pana
Aleksandra, z odpoczynkami, wykrętami, ostrożnościami przeróżnemi, zmianami romantycznemi kostyumów, hrabina Lydia, a nawet po-prostu tylko hrabina, stanęła w hotelu Księżny — dc — La tuba Ile, w Quiberon. Niskie sufity, przesiąknięte wilgocią, ciężkie kotary po nad łóżkiem w kształcie łodzi, stoczonem przez robaki, dały jej noc ciężką, bez snu; potem, podczas porannego dzwonu na Anioł Pański, stojąc w oknie w kształcie gilotyny, widziała niebo sine i mgliste; plac szary przed kościołem w stylu romańskim, z frontem odrapanym, sta rzy Bretoni, witający się we mgle mruczeniem podobnem do głosu fok, ciążyły jej na duszy i napełniały przeczuciem niecnej komedyi, jaką z nią odegrano. Całe rano, aż do powrotu pana Aleksandra, męczyła ją ta myśl, jak zmora. Aleksander poszukiwał swoich krewnych Blanchar-dów, zapomnianych od lat czterdziestu, którzy teraz raptem w Monte-Carlo przyszli mu do głowy, gdy szukał w myśli schronienia dla kochanków prześladowanych. Około południa, powrócił promieniejący. Wielcy i mali, wszyscy Blanchardowie, znajomi z lot dziecinnych, spali snem wiecznym na piaszczystym cmentarzu Quiberon, na wprost
Pzikiego-Morza; wszyscy Blan-chardowie oprócz jednego wuja, kapitana, wiecznie na swoim statku, uganiającego się po dalekich morzach, i żony jego, samotnie żyjącej w żółtym doinku na wybrzeżu portu Haliguen. „Ciotka z żółtego domu“ nazwana tak przez pana Aleksandra, zgodziła się wynająć z meblami mieszkanie swoje pani hrabinie, gotować dla niej i dla pana hrabiego, skoro tylko przyjedzie, a nawet dostarczyć powozu, który przyjedzie, aby zabrać po śniadaniu panią Lydię, jej pa-kunki i pokojówkę, a wszystko to za cenę bardzo umiarkowaną, nie rachując nic za przyjemność wypatrywania Irój-kolorowego, gdy z rozwiniętymi żaglami wejdzie do portu i zarzuci kotwicę prawie u stóp żółtego domu. Miasteczko Quiberon, położone pośrodku półwyspu, posiada dwa porty: jeden 1’ort-Maria, okazały, na Morzu Dzikiem, drugi na Morbihan (rnałom morzu) Port-lla-liguen, do którego trzeba iść blisko milę drogi, przez labirynt wązkich uliczek, murów niskich, pizejętych powietrzem salin, otaczających zagrody gospodarskie, sady owocowe, prawdziwe kryjówki szuanów i błękitnych. Gdy Lydia przyjechała do spokojnej przystani z białą murowaną latarnią morską, z masą doków faktoryi dalekich, niskich domów i oberży marynarskich, mgła właśnie opadła a z nią znikł smutek Lydii. Morze błyszczało złotawym odcieniem, a spokój fal w dziwnej był sprzeczności z nieustającą kanonadą Morza Dzikiego, rozbijającego dzień i noc bałwany o wybrzeże drugiej strony półwyspu. Przy wejściu do portu widniał samotny dom żółty, a przed nim ciotka Elanchard w czepku skrzydlatym, oczekująca swoich lokatorów. Prawdziwe schronienie dla szukających spokoju, mieszkanie to, tuż po nad bijącą falą, posiadało dziki powab. Wewnątrz wszędzie, na ścianach, kominkach, na sprzętach, leżały muszle, korale, porosty morskie, stały figurki chińskie, bożki indyjskie. Morze z wściekłością rozbijało się pod oknami, drgało w lustrach razem z żaglami łodzi rybackich powracających z połowu, lub wychodzących z portu, jak stado mew białych. Lecz dla próżnej i miłującej zbytek kobiety jakaż to samotność, jaki brak wszystkiego! Latarnia morska, zapalana w dzień o zmroku, nie zastąpi jasnych żyrandoli w Monte-Carlo; a skromne mieszkanie pysznych salonów, po których Lydia, wsparta na ramieniu pana hrabiego, z dumą się przechadzała. Tak samo na tej pustyni piaszczystej i smutnej, kilka rodzin z Aurey i Yannes, wygrzewających się przed kąpielą na słońcu, niczem nie przypominało wielbicieli róż nych narodowości, podziwiających tualety i otaczających ją w czarodziejskich ogrodach domu gry. Tutaj, ta obca pani, sama i zanadto piękna, nie pociągała wcale; oczekiwano przybycia hrabiego, aby poznać się z nią i osądzić, czego warta. Pan hrabia miał po nią przybyć yachtem, lecz kiedy? Nikt nie wiedział. Podróż statkiem żaglowym taka niepewna! Z początku nie bardzo się nudziła. Nowy kraj, urządzenie się w mieszkaniu, obawa przyjazdu męża, w dodatku codzienne odwiedziny pana Aleksandra, przychodzącego po rozkazy pani hrabiny, wszystko to pomagało czas zabijać. Wysoki, sztywny, stary pokojowiec, stawał przed oknem pokoju pani, rozmawiał z ciotką Blanchard lub z pokojową Lydii. Strach przejmował oiedną dziewczynę na widok tej twarzy szatańskiej, wygolonej, poznaczonej czarnemi punktami, z oczami, biegającemi na wszystkie strony. — Czy pani pewna jest przynajmiej tego człowieka? — pytała służąca
— bo skoro na mnie patrzy, jakby chciał na wskroś przejrzeć, i mówi:
„Agarito, umiesz ty milczeć?“... i nigdy więcej nie powie, to ja trzęsę się cała, żeby nie usłyszeć jakiej strasznej tajemnicy. Lydia uspakajała służącą: — Znam Aleksandra dawno, kiedy jeszcze dzieckiem byłam. Co prawda, to wtedy jeszcze gdy była w domu sierot w Soisy, był już dla niej osobistością jedną z ważniejszych, przy obserwacyach drogi z
Uzelles. Ślad tych wrażeń po 20 został tak silny, że obecnie nawet pan Aleksander imponował jej niejako.
Ali! gdyby inogła była zajrzeć wewnątrz tego wyzwoleńca, pełnego jadu i nienawiści dla podrzutka, dla małej cyganki, która stała sie panią i żoną posiadacza ziemskiego! Gdyby jej chociaż wpadł był w ręce list, w którym ten Frotin złowrogi opowiadał księżnie wejście do iuh pokoju w Monte-
Carlo: „Mąż!.. Uciekajcie!..“ Ażeby lubować się w kombinacyac-h, podobnie zbrodniczych, trzeba na to dawnego lokaja, z okrucieństwem właściwem metysowi zgorzkniałemu, przez lat trzydzieści pomiatanemu w izbach służbowych, za co mści się z rozkoszą na białej pani swojej!.. Fan Aleksander nie tylko dla pieniędzy pracował. Siedział w Quiberon nie tylko dla uregulowania rachunków, lecz także dla przyjemności obserwowania swojej ofiary, żeby oznajmić jej osobiście straszne opuszczenie, a jak wyrażał się z elegancyą: „żeby jej to do rąk podać“..Szczęśliwa ta chwila zbliżała się z dniem każdym. A dnak raz miał wcale nieprzyjemną niespodziankę, obawę rozwiązania nieprzewidzianego. — Aleksandrze, spojrzyjno, tam, w kierunku latarni morskiej — wołała Lydia z dolnego okna żółtego domu, przysłaniając oczy rękami. — —
Można by powiedzieć, że to żagiel Karula? Uśmiech cyniczny wykrzywił twarz wstrętną. — Toby mnie prawdziwie zdziwiło — mruknął dawny sługus, patrząc ku zatoce. A niedługo potem obserwował niespokojnie zaznaczony okręt, który kształtem, żaglami, wielkością przedsta wiał zupełne podobieństwo z Trójkolorowym. Obcy był z pewnością, ponieważ miał na pokładzie pilota, którego szalupa wlokła się za statkiem na linie; angielski prawdopodobnie, jak mówili starzy rybacy, strażnicy latarni i celnicy, jedyna ludność w Haliguen w tej godzinie dniu, zgromadzona u podstawv żółtego domu, żeby ujrzeć bliżej goelotę. Za każdem poruszeniem podobieństwo stawało pewniejszem; przez chwilę zdawało się nawet Lydii, że na pokładzie, słońcem oblanym, obok steru, poznaje silną postać Nuitta i zarost jego rudy w kzałcie naszyjnika. — To on... to on, słowo daję — — syczał pan Aleksander skamieniały, a ciszej, pod nosem: — Dyabelska sprawa — Czy można na co liczyć z tym smarkaczem, półgłówkiem Karolem. Żółć przeciw hrabinie wzbierała. Ali! ma szczęście ta żebraczka! Co powiedzą państwo z Grossbourga? A nagroda za zerwanie, za ukrycie dziecka, cały połów w mętnej wodzie, czem go teraz zastąpi?.. Przemyślając o nowych kombinacyach, pan Aleksander zbliżał się do latarni, ażeby pierwszy przywitać swego pana; Lydia także za nim poszła, w sukni i kapeluszu ulubionym Karola, różowym i białym, a w tem ubraniu w blasku słońca i w powiewie wiatru morskiego, wyglądała jak nbłek dziki, jak fiołek z wybrzeża. Prawie w tym samym czasie statek, pchnięty silną falą, przybijał do przystani o kilka metrów od brzegu, a lawirując ukazał nazwisko swoje wypisane dużemi literami na tylnej fladze:,,Amfitryda-Cardiff.“ Był to statek kupiecki, pochodzący z tej samej fabryki co Trój kolo-, owy, lecz wyższy, ładowny makuchami i nie mający w swojem urządzeniu komfortu zbytkownego, cechującego statki spacerowe. — Ja też sobie tak myślałem — mówił w duchu stary intrygant — zawcześnie by się tu zjawił. I patrząc zpodełba na delikatną twarz młodej kobiety, wstrętny
Aleksander rozkoszował się maluj ącem się na niej rozczarowaniem. W dziesięć mimut potem, Amfitryda wpłynęła już do cichego portu, zalewając go wełną śnieżnej piany i napełniając zgrzytem steru, pomieszanym z wybuchłą sprzeczką pomiędzy kapitanem i pilotem. Krzyki i nawoływania rozbrzmiewały po całej przestrzeni; lecz w porcie Heliguen żywa dusza nie rozumiała po angielsku, i nie wiadomo, na czemby się skończyło, gdyby nie Lydia, która, przypomniawszy sobie lekcye z Irlandką, ofiarowała się służyć za tłómacza. Ciekawy obrazek stanowiła ta wykwintna paryżanka, siedząca pośrodku pokładu w otoczeniu lin okrętowych, w atmosferze dziegciu i makuch; przed nią stał apoplektyczny rudy olbrzym, w zażartej kłótni z drobnym bretończykiem, zczerniałym od morza pilotem, a majtkowie tymczasem pięli się po rejach, z niemiłem zdziwieniem rozglądaj j.c się z ich wysokości po pustej przystani i rzadko porozrzucanych niskich domostwach. Rzeczywiście wylądowanie to było dla nich istną niespodzianką, gdyż wśród huku fal, rozbijających się o skały, pilot Madec krzyknął: „Port
Mario“, kapitan przesłyszał się, sądząc, że „Port Lorient“ i wziął Madeca na pomost, z powodu, że ładunek Amfitrydy, przeznaczony był dla portu
Lorient. Poniewiaż wiatr przeciwny nie dozwalał mu wprowadzić statku do portu
Marja, pilot zwrócił go pod osłonę drugiej strony półwyspu, w ciasuą zatokę Haliguen, niczem nie podobną do rozległej i ożywionej przystani, do której Anglik spodziewał się dostać. Na szczęście słodki głos Lydii, ładna jej sukienka, oczy jak niebo błękitne, przyprowadziły wszystkich do wspólnego porozumienia. Lecz następnie Lydia musiała bronić się przed hojnością kapitana, na którym takie wrażenie uczyniło to zjawisko jak z dramatów szekspirowskich, że tej cudnej Mirandzie, co zstąpiła na jego pokład, ofiarowywał z kolei butelkę starego porto, lunetę morską, tomahawk, bambosze jawańskie, szablę japońską, a skończył na maleńkim amerykańskim rewolwerze, prawdziwym bul-d°gg’ui który zawsze nabity nosił w kieszeni, jako ostatni argument w sprzeczkach z pilotami, przemytnikami i tym podobną ludnością przemysłu morskiego. Zaledwie ochłonął z jednego wzruszenia, pan Aleksander, zmuszony był znieść drugie, daleko bardziej przykre. Wyczytał bowiem w „Dzienniku“, co następuje: „W nocy z 27 na 28 września, yacht księcia Olmiitz, Trójkoloł owy, najechany przez torpedowiec hiszpański w bliskości wysp Balearskioh, poszedł na dno. Książę tylko i kucharz osady, uratowani zostali cudem prawie przez statek, idący z ładunkiem pomarańcz do Marsylii, i tam obecnie wylądowali.“ — Po co on jechał do wysp Balearskich? — takie były pierwsze słowa
Lydii, po przeczytaniu gazety, podanej bez najmniejszego względu... —
Przecież to nie jest droga z Monaco do Quiberon?i — A! proszę pani, zdarza się, żagiel... p‘ęd minstra-lu lub prąd morski... — tlomaczył stary łotr, udając wzruszenie na twarzy, zmarszczkami okrytej. Ofiarował się natychmiast jechać po wieści do Gross-bourga, dokąd młody książę z pewnością pojechał, żeby sił nabrać. Zresztą gotów był na wszelkie rozkazy pani hrabiny, na usługi jej bowiem zostawił go syn jego dawnych panów. Nastąpiły podłe oświadczenia, ukłony nizkie, wszystkie reminiscencye dawnego służalczego rzemiosła. — Tak będzie najlepiej... jedź, przekonaj się, — mówiła Lydia, ufając zawsze, lecz więcej niż kiedykolwiek zamyślona. W pośród ślepoty moralnej, właściwej większości istot ludzkich, bywają zdarzenia, oświecające raptownie umysł, okazując aż do dna przepaść, nad którą stojemy. Złowrogi artykuł „Dziennika“ sprawił właśnie tal i skutek na młodej kobiecie. Co by się z nią stało, gdyby Karol umarł? Perspektywa biedy i niedostatku nie przerażała jej... Zkąd więc strach, jaki ją zmroził na samo’przypuszczenie śmierci Karola? Może dlatego się przeraziła, że poczuła, iż tak samo ją to obeszło, jak gdyby to był ktokolwiek inny, obcy... Czyż go nie kochała?.. Tak, nie kochała go... Dotąd wątpiła... obecnie nabrała pewności... Poszła za nim przez próżność, z nudów, przez zniechęcenie, pragnienie nowych horyzontów i dni, niepodobnych jeden do drugiego. Nawet podczas pieszczot najczulszych, coś ich roz-dwajało, dzieliło zawsze; chłód jakiś niezbadany otaczał go, jak siatką stalową, obronną, chroniąc go od ran, jakie sam zadawał, czyniąc nierównym i nikczemnym ten pojedynek bez świadków i bez broni, co się zwie miłością. Kilkakrotnie trwoga ją przejmowała przy jego boku, przerażał uśmiech młodego człowieka i słowa oica jego, co ja prześladowały: „To potwor... powiadam ci, że to potwór.“ I widmo generała w rozpaczy, wzrok jego gorący zacny, tak różny od oczu Karola, wszystko to sprawiało, e w sercu młodej kobiety malał obraz kochanka, dla którego opuściła męża, dom, rodzinę... O! gdyby można to odrobić! Skoro, przez małżeństwo niespodziewane z człowiekiem zacnym, weszła w życie uczciwe, jasne i proste, dlaczego rzuciła się na bezdroża, bez namiętności, bez radości? Dokąd teraz zajdzie? Jak się to wszystko skończy? Myślała o tem ze drżeniem, niepewna, pośród podnoszącej się mgły wieczornej, w szmerze wód, bijących o kamienne wybrzeże. Żagle powracające majaczyły, jak duchy we mgle... Nagle na skraju ciemnej tamy światło zabłysło, jasne światło latarni morskiej. W tej chwili właśnie Lydia poczuła w wnętrznościach poruszenie, ruch jakiś niewytłomaczony, który si„ powtórzył, i napełnił ją radością niewypowiedzianą. Dziecię, ich dziecię zapomniane, co się po raz pierwszy odezwało!
Zmiana czarodziejska w niej zaszła, życie nabrało celu, wydało się jej, że światło opiekuńcze czuje po nad sobą. Nawet ojciec tego dziecka nie był już w myśli jej tak małym, tak dalekim. Śpiewy, okrzyki rozlegały się w porcie. Wiosła z hałasem biły o czółna; wzdłuż wybrzeża z niskich drzwi domów błyszczały ognie czerwone po przez gęstą mgłę, słychać było trzaskanie drzewa, zmieszane ze śmiechem otaczających ognisko. Upłynął tydzień bez żadnych wieści. Lydia była spokojna, przypuszczając, że księciu po powrocie do
Grossbourga, trudno jest wyrwać się po raz drugi. Godzien mniej gości kąpielowych przychodziło na wybrzeże, codzień samotniej wyglądał domek żółty. Pomimo wyjątkowo łagodnej jesieni czuć było po mgłach gęstych, po ciemno złotym tonie światła w pewnych dnia godzinach, w żałosnych i długich jękach wiatru, w szalonym i nierównym pędzie łodzi rybackich, że lato zbliża się ku końcowi... A po przeciwnej stronie półwyspu Morze
Dzikie ryczało z podwójną siłą, imbijając wściekłe bałwany z hukiem bateryi polowej. — Gdyby pani słyszała to w zimie... o? jakie to straszne — mówiła służąca Lydii, Agarita, zajęta cały dzień igłą, razem z ciotką Blanchard.
— To, co nazywają tu Tron de souffleur, ta skała, co jęczy i chrapie po za Portein-Maria, a w listopadzie ludziom spać nie daje... Z tej strony morze nie jest tak burzliwe, lecz ludzie za to są bardzo niedobrzy. — Bądź spokojna, moje dziecko, wyjedziemy przed zimą, — odpowiadała
Lydia, której bardzo chodziło o dziewczynę, choć trochę niezdatną i głupkowatą, lecz jedyną, której twarz nie wyrażała nieufności i antypatyi. Pan Aleksander przed wyjazdem szepnął ciotce Blanchard, że Lydia była hrabiną tylko z lewej ręki, dzięki temu, począwszy od portu Haliguen aż do (juiberon, nie było kamienia przy drodze, któryby nie podjął oszczerstwa, by podać je sąsiedniemu kamieniowi jeszcze w brudniejszej formie. Ztąd nieżyczliwość, jaką biedna opuszczona uczuła dokoła siebie. Duma jej mało na tem cierpiała, teraz kiedy dziecko zajęło tyle miejsca w jej życiu. Prawie nie wychodziła z domu. Sprowadziła fortepian, zapomniany w Ploermel przez jakąś rodzinę szkocką i stosownie do usposobienia, wprawną ręką grała wzniosłe fantazye lub smutne arpegia, które rozlegały się w cichym porcie i po codzień puściej-szem wybrzeżu. Na obszernej płaszczyźnie piaszczystej pozostało lalka budek kąpielowych, w których oczekiwali zawzięci amatoiowie bliskiego przybycia floty na manewry. 0 tej flocie, jakże marzyła Agarita! a z nią całe Kiberon. Hotel hamballe przepełniony był podrożnymi, przybyłymi z Port-
Navallo, z Yannes, Nantes, a nawet i paryscy goście pośpieszyli przypatrzyć się tym ciekawym ćwiczeniom. Posługacz, dobry znajomy Agarity, opowiadał jej o jakiejś pani z Paryża, w towarzystwie kuzynki, osóbki ładniutkiej i pulchnej. — A czy ci mówiono, jak się ta pani nazywa? — pytała Lydia, dziwne uderzona tym zbiegiem. Wszak wydało się jej, podczas swoidi spacerów, że poznaje sylwetkę wspartej na poręczy balkonu kobiety z gołą głową o dumnej postawie, istny portret jej świekry0 Lecz Agarita 21 nie wiedziała jej nazwiska, zresztą, trudno było przypuścić obecności pani Fenigan w Kiberun. Oczywiście proste przywidzenie, wywołane myślą, ustawicznie w tym kierunku dążącą. Lydia każdodziennie rozważała przeszłość; coż w tem dziwnego, że wyłaniały się z niej widma rozliczne? Agari-ta, nasłuchawszy się o flocie, podlegała istnej halucynacyi, dopatrując we wszystkich kierunkach horyzontu błyszczących jej latarni. Jednakże kiedy przyszły do
Port-llali-guen, nic innego mc miały przed oczyma prócz szarej nie zmierzoności oceanu i ogni nadbrzeżnych niorskich telegrafów, a tuż, blisko, światło lampy, zapalonej w partero-wem ich mieszkaniu jedynego domostwa, stojącego na samem wybrzeżu. Przy tej lampie widniał na stole list, który Lydia otworzyła z pośpiechem, a który wytłómaczył jej straszne przeczucia pierwszych dni, spędzonych w tym kraju, dziwny niepokój, jaki nią dziś zawładnął, jak gdyby ostrzeżenie, że na tem wybrzeżu a nie gdzieindziej spełni się smutne jej przeznaczenie. Oh! intuicya kubieca, wiedza przyszłości, jasnowidzenie subtelne w kończynach wszystkich jej nerwów, co w porównaniu z tem znaczy bystra nasza ob-serwacya? Niedokładnie odczytała tę epistołę pana Aleksandra. Ryła ona rozwlekła, głupia i kłamliwa od początku do końca, niewprawnym charakterem, który raził jej oczy, tak że zaledwie niektóre tylko wyrazy zatrzymała w pamięci: „... musiał się poddać... powinność wojskowa... dragonów... pieniądze u notaryusza... z prawem pize-kazu na dziecko.“ Ostatecznie taka treść listu: „Wszystko skończone, on cię opuszcza. Przygotuj swoje rachunki, przyjadę dla uregulowania ich, a teraz piszę, by uniknąć wszelkich dyskussyj.“ Ona doskonale wiedziała, że się tak skończy i od razu zdecydowana była, jak się wyzwoli z tego punktu bez wyjścia. Tylko, czemu tak prędko?
Czemu tak szkaradnie?.. Nie nakreślić do niej ani jednego słowa, nie. przesłać pożegnania przy ostatecznem rozstaniu, tylko wyręczyć się sługusem!.. O! to przechodzi wszelką podłość! Zwolna przechodząc myślą wszystkie fakty, wyjaśniła sobie wstrętną farsę, jakiej padła ofiarą, zacząwszy od Monte-Carlo, ich rozstanie tragiczne, jej śmieszna ucieczka wskroś Francyi i podstępne wywiezienie ją tak daleko, by tam kazać oczekiwać tak długo, aż nareszcie pluną jej w twarz tą nikczemną obelgą... O Karolu! wszystko to kryło się w twoim śmiechu nieodgadnionym, w oczach z połyskiem zimnego głazu, który tak
Lydię przerażał. „Piękny potwór, jak mawiał jego ojciec, potwór, który instynktownie odpychał wszelką przyjaźń i wszelkie czulsze uczucia.
Skończył się, jak był powinien ten ich romans bez miłości... 1 za kogóż ją mieli ci tam z Grossbo-urga wraz z ich notaryuszem?.. Jakto, więc i jenerał tak — że... Oh! nad wszystko najsrożej ją znieważało to, że ten szlachetny, niczem niezrażający się człowiek, którego rozpaczliwa namiętność wzruszała ją nieraz, mógł osądzić ją jako duszę sprzedajną, za zyskiem goniącą. Zobaczą, jak ona dba o nich, o ich pieniądze! „To co przypada na dziecko...1 Zapewne, na dziecko. Wobec silnego postanowienia, od pierwszych dni powziętego, nifiprzeżycia swego szaleń stwa, które przywiodło ją do macierzyństwa przypadkowego, nie przewidziała tej ironii, po ośmioletniej bezpłodności w małżeństwie. I jakże by ona wychowała to dziecko? Bez ojca, bez nazwiska nawet [jo matce, która n gdy go nie miała. Ostatnia nędza, a w żyłach krew książęca. Coby się stało z tym opuszczonym wyrzutkiem? Nie le-piejże zabrać go z sobą w krainę śmierci?...Tak, zapewne, śmierć!.. Ale jak?? Odejść, uciec z tej smutnej egzystencyi, lecz jakiemi drzwiami? Tuż pod stopami skał morze bełkoce.
Cichutko otworzyć okno, przekroczyć parapet, a potem tylko parę kroków...
Ciemność nocy i głębia wody przejmowały ją przerażeniem. Trzebaby się ubrać, obuć, lub wyjść w samej bieliźnie... 0! jest... Powiódłszy spojrzeniem dokoła pokoju, spostrzegła mały rewolwer od Anglika, który wabił ją połyskiem, odbitym od świec nad kominkiem. Wyprostowana przed lustrem, chwilę obracała go w palcach, a w myśli jej tłoczyły się obrazy przeszłości, ludzie, zdarzenia, bóle i rozkosze, przegląd ostatniej chwili, cisnący się przed jej, grozą zmącone oczy; a kiedy odgarniała aż do pasa koronki u koszuli, by zmierzyć w miejsce właściwe, wstrzymało ją poczucie własnej piękności, coś jakby żal zranienia tej białości perłowej, na której błyszczał maleńki medalionik złoty. Tyle tylko co myślą zdoiała odmówić modlitwę do Najświętszej Panny z
Fourvieres, z palcem na cynglu, i już miała pociągnąć za niego. Gwałtowne pukanie do drzwi i głos
Agaryty powstrzymał ją: „Proszę pani!., jakie to piękne!., te światła, tańczące na morzu... flota, jest flota!., a co, nie mówiłam.“ Machinalnie zwróciła głowę ku oknu, którego szyby wstrząśnięte wystrzałem armatnim wibrowały pieśnią ponurą, głusząc dzikie, urwane warknięcie małego bul-dogga. Wraz z tem, jedna z długich wstęg światła elektrycznego, skierowanych ku wybrzeżu, zalała cały pokój błe-kitnawem światłem: Wielka ta jasność olśniła oczy padającej na ziemię Lydii, dając jej przedsmak otwierającej się przed nią wieczności. Kto wie, czy jedna chwila bolesnej tej przeprawy nie jest właśnie tem, co się śmiercią nazywa?
X.
Dziennik księcia. do A. IV. de Vallotiguf. kolegium Stanisława —
Pa?yż. Pomiędzy dwiema bitwami, pełen goryczy, jestem jak ten co poczyna oswajać się z przegraną. Piszę do ciebie ze starego młyna, który jest kwaterą głównego sztabu naszej armii. Sądziłem, jak ci to ostatni mój list z Grossbourga opiewał, że się uwolnię od ciężkiej pańszczyzny wielkich manewrów, i w najlepsze zabierałem się do roskosznego flirtu z dwiema Żydóweczkami z sąsiedztwa, dwiema siostrami, jedną młodziutką mężatką, a drugą w przededniu za mężcia: ślicznie mi się składać poczęło, obiedwie gotowe były wziąć się na wędkę z jedną przynętą, a tu jak grom z pogodnego nieba, spada na mnie depesza kuzyna de Boutignan wzywająca mnie do głównego sztabu. ,,Z wyższego rozkazu!u — rzekło mi to stare bydlę pułkownik, mrugając jedynem okiem, jakie inu pozostało, i nic więcej nie mogłem się dowiedzieć od Boutignana, oficera sztabowego, wiecznie obawiającego się narazić wyższej władzy. A jednak mały mój paluszek szepcze mi, że i tym razem jeszcze jenerał, a mój godny ojciec spłatał mi tego figla. Hyc może, iż mu się zdawało, że obecność moja w Grossbourgu, młodością i weselem zbyteczny kontrast stanowiła z jego fotelem kaleki. Wiesz zapewne, że po znacz-liem polepszeniu, znowu sprlł gwałtownie i to o kilka stopni w dół.
Pogorszenie to doktorzy przypisują upadkowi z konia; ale ja tam byłem, widziałem, jak zsunął się z siodła, uderzony nową apopleksyą. Według mnie, jego choroba ma zupełnie inną przyczynę. On się kochał w pani F-, i pewny jestem, że łudził się nadzieją pozyskania jej względów. Wieść o jej samobójstwie dyablo musiała nim wstrząsnąć. Tak, mój drogi, dowiedziawszy się, że się je} zrzekam, nieszczęśliwa kobieta wpakowała sobie kulkę w serce albo też, blisko tego. Tydzień temu była umierająca; od tego czasu nie mani żadnej wiadomości. Ale wyobraź sobie głupią minę Aleksandra, upoważnionego do załatwienia kosztów zerwania, kiedy po przyjeździe zastał przy łożu konającej... zgadnij kogo?.. Matkę męża, własną świekrę pani F. Jakim sposobem się tam znalazła? One obiedwie, które s’ę tak nienawidziły wzajemnie. Miałżeby tam być i mąż? Tyle mi tylko wiadomo, że ofiarę pieniężną pana Aleksandra oucono mu w twarz, czeni się znowu księżna nie bardzo zmartwiła; a ojciec, z powodu tego samobójstwa, wystosował do mnie list katafalkowy i sentymentalny, jak walc skomponowany w roku 1845. Miłość moja zgubną dla tego niewiniątka? Ani słowa prawdy w tem niema. Zabiła się zę złości, z nudów, dlatego że niewiedziała, jak wybrnąć z trudnego położenia. Jiech mi tylko wlezie na kaik dziesiątek lat jeszcze, a czuję się zdolnym zrobić tak samo za najmniejszą okazyą, zwłaszcza jeżeli te dziesięć lat będą podobne do tygodni, które przepędziłem w pułku. Nie dlatego by służba wojskowa nużyła mnie zbytecznie, bo jako sekie-tarz i krewny pułkownika, syn papy, przytem książę, jestem zwolniony od wszelkiej służby, i mógłbym dnie całe ziewać rozciągnięty na łóżku, w pokoju z widokiem najładniejszym w całym Melun. /Me samo Melun, jego mieszkańcy... Co w niem robić? dokąd pójść? z kim?
Oficerowie, których widuję przy stole, kiedy zaprosi mnie kuzyn
Jioutigjian, prowadzą rozmowy uczniowskie. LJo większej części są oni tacy. Od dziesiątego roku życia zamknięci w pensyonacic lyceum, albo w konwikcie, wychodzą ztamtąd, aby zamknąć się znowu w Saint-Oyr albo w Samur, a ztamtąd dostają się prosto do koszar, które są tylko odmiimą więzieniu. Życia nie znają wcale, bawią się po d.iwnemu, tak samo po dziecinnemu wyśmiewają swego pułkownika, jak w szkole wyśmiewali profesorów. Z w}jątkiem kilku ambitnych, bohaterów w miniaturze, ci smarzą się nocami przy zielonym stoi ku, robią wycieczki do lasku Bulońskiego, oddają się ćwiczeniom wojskowym, wymykają ukradkiem do Paryża i lmlają. Treścią ich rozmów anegdoty szkolne lub garnizonowe. Bardzo niewielu z nich odbywało wojnę. Po obiedzie, niektórzy z nich, cedząc dym przez wąsy, opowiadają sobie niestworzone historye, klnąc się na Boga, gdzie oni byli!., ile prochu się nawąchali!.. mundury ich w niwecz obrócone... konie padały pod nimi, inne ich tratowały... Nakoniec, wsłuchawszy się lepiej, przekonywasz się, że nie chodzi tu o żadną bitwę, tylko mowa o stratnej ulewie na nowy rok, albo na 14
Lipca, kiedy ich odkomenderowano dla eskortowania prezesa senatu, lub ciała Prawodawczego. Przykro im, że nie mieli innych kampanii. t ja także bardzo żałuję, nieraz bowiem zadaję sobie pytanie, czy wszyscy ci panicze, wyborni do parady i eskorty, są rzeczywiście rycerzami, i jakby się oni zachowali na polu bitwy. Waleczni! Każdy francuz jest walecznym, gdy czuje, że patrzą na niego; lecz czy ta odwaga jest mu wrodzona, czy zachowuje w ogniu trzeźwość umysłu? Niewiadomo. Trzeba śmierci zajrzeć w oc zy, żeby módz ręczyć za swoją krew zimną wśród trudnych okoliczności. Ojciec mi opowiadał, że pewnego razu w Krymi?, wioząc do strzelców pieszych rozkaz od marszałka Bosąuet, ktorego był adiutantem, w chwili gdy miał opuścić ciepłe i zaciszne schronienie i udać się w dalszą drogę pod gradem kul, uczuł nagle lenistwo i ociężałość w nogach, z trudnością powstał z miejsca, i to tylko dzięki ostrym i drwiącym spojrzę, niom kolegów, którzy zauważyli, że zadlugo tam siedział. Te kilka chwil odrętwienia zaliczał do najboleśniejszych w życiu. Mówił mi także o pewnym dowódzcy szwadronu strzelców afrykańskich, który, ile razy zatrąbiono do ataku, dostawał nieznośnej kolki; miał zawsze butelkę czystego absyntu w olstrach, wychylił ją duszkiem, wtedy dopiero pijany, jak sztok, bił się jak lew rozjuszony. Ah! te nerwy nieszczęsne, gmatwające się w niebezpieczeństwie, jednych o panikę przyprawiają, drugim dodają trzeźwości i odwagi. Tej nocy, w której mój Trójkolorowy zatonął, miałem z sobą doktora
Engla, znakomitego entomologa, towarzysza Emina Paszy, którego podjąłem się dowieść do Port-Mahon, gdzie miał florę studjować. Człowiek ten, dzielny myśliwy na żubry, błędny rycerz nauki, któremu śmierć sto razy zaglądała w oczy i to w najfatalniejszej postaci, na widok wody, dostającej się na pomost, oszalał ze strachu. Wył, szlochał, wrzeszczał, że nie chce umierać, dusił Nuit-ta za gardło, tak że ten nareszcie kazał go przywiązać do deski, i nieborak skrępowany, poszedł na dno jak na łopacie od chleba. A podczas kiedy człowiek wysokiej in-teligencyi okazał taki rozstrój moralny, mój wierny kuchta w rogu pomostu, skulony nad maszynką spirytusową, jedną myślą był zajęty, słysząc bulkotanie przybierającej wody, która rozsadzała ściany wewnętrzne, by mi zgotować ostatnią filiżankę gorącej herbaty, przed ostatecznem zatonięciem.
Ostatecznie on jeden uratował się wraz ze mną; lecz widziałem go do końca spokojnym, zachowującym krew zimną, bez najmniejszego wysiłku, kiedy ja przystosowałem się do okoliczności. Jednym z rzadkich okazów, którego tu często odwiedzam, jest pewien porucznik rezerwy, który prosił o pozwolenie pozostaniu w pułku po skończonych manewrach, dla odbycia naddatkowych ćwiczeń. Co prawda, szczególniejsze są upodobania! Ten jest pasjonowany do zawodu wojskowego; przepada za służbą, posłuszeństwem, rangą, karnością wojskową. Jest on synem jednego z naszych leśniczych, którego kłusownicy przezwali
„Indyaninem. Tę dziedziczność służbistości wojskowej zaznaczam dla twojej filozofii, owa dziedziczność zmusza chłopaka rosłego, szefa oddziału jedwabiów w jednym z naj pierwszych magazynów paryskich, do pójścia tą drogą. Znasz ton krzepki apetyt, ciury obozowego na którego widok u czuwasz głód, patrząc, jak on kraje kawał chleba, następnie końcem noża kładzie do ust kęs mięsa albo sera cegiełkę; porucznik santecoour sprawia mi to samo wrażenie. J< go upodobanie do życia wojskowego byłoby w stanie i mnie do niego zachęcić, ta jego roskosz w spełnianiu najniedorzeczniej;zych obowiązków. Dusza szczot-karza albo chorążego.
Płacze nad wierszam’ Deroulóda i wpada pv zachwyt, na widok guzików prosto na mundurze naszytych. Gdyby nie stary Iudjanin, którego jest dumą, gdyby nie młoda żona. którą ubóstwia, cisnąłby jedwabie i zem-knął do Tonkinu, lub Senegalu, żeby się spróbować z żółto lub czarno-skórymi, zanim jeszcze ni3 trafi się coś świetniejszego! Lecz ojciec, gdy idzie pod rękę z synem w uniformie oficera od dragonów, jest kompletnie pijany tem szczęściem; a kiedy jego żoneczka, szczuplutka paryżanka.. brzydka, a jak grzech kusząca, przychodzi z mężem na śniadanio do Melun, mój porucznik ma ci takie oczy, że nie przystępuj z nim do prochowni.
Można zrozumieć, dlaczego waha się z wyjazdem do Dakar Ja sam, od czasu śniadania, jakie wyprawiłem młodemu małżeństwu nad brzegiem Marny i rozmowy mojego buta z maleńkim i nerwowym bucikiem, wcale nie lękliwym, mam zamiar częściej krążyć w pobliżu pustelni, gdzie żonka mojego porucznika przepędza część roku, gwoli słabym swym płucom, potrzebującym zapachu sosny. Tymczasem rozgrzewam dla siebie małżonka bałwochwalcze uwielbienie, śmieszne do najwyższego stopnia. Jeżeli kiedykolwiek zastanie mnie w alkowie swej żony, zmartwienie jego będzie połączone z uczuciem dumy. Prócz tego typu, z nikim w pułku nie jestem w zażyłości. Zauważyłem, mój filozofie, że tak jest na świecie: krawiec zbyt otyły szyje kamizelkę, która jak worek wisi na tobie, portrecista, obdarzony dużym nosem, ma chętkę podzielenia się ze wszystkimi swymi modelami. Prawdopodobnie że z powodu identycznego zjawiska łączności, znąj-duję u moich kolegów jednakowe miny zaspane i znudzone, a słowo
„głupieję śmiertelnie“, odmieniane przez wszystkie czasy, przyszły, przeszły, czynny i b.erny. Czy to służba obowiązkowa jest tego przyczyną? Miałażby młodzież francuska pod obrożą uniformu pozbyć się tej trochy zapału i inicyaty ivy, jaka jej pozostała? W każdym razie nie wyglądają na bawiących się, tutaj w 50-ym szwadronie dragonów, ani też myślących o czem-kolwiek. Santecoeur jest idyotą, ale przynajmniej wierzy w życie, szarpie się i hałasuje, nadewszystko podczas wielkich manewrów. Gdy polecone ma śledztwo, nie je, nie śpi. dopiecze ludziom i bydlętom. Sądzę nawet, że zbytkiem gorliwości psuje szyki naszym generałom, którzy nie lubią zbyt rano opuszczać miękkiego łoża. Krąży tu w głównym sztabie dość zabawny rysunek, przedstawiający ich, jako dwóch starych inwalidów, grających najspokojniej w kręgle, a tu pies, noszący na obroży napis: „Służba śledcza“ wpada w podskokach wesołych i, rujnując całą grę, zostaje przez nich sromotnie wegnany laskami. Dowcip ten przypisują pewnemu żołnierzowi z mojego szwadronu, pochodzenia słowiańskiego rodem z Paryża nazwiskiem Bornak; jest wysoki, szczupły, spojrzenie ma zagadkowe. Jako roczny ochotnik, chcąc uwolnić się od ciężarów służby, narysował bardzo udatny portret pułkownika i rozpoczął już mój, w wysokiej młyńskiej izb:e, z małemi w górze okienkami, pełnej worków ze zbożem, kiedy jeden z kolegów przerwał nasze posiedzenie: „Bornak, żywo, wzywają cię do pułkownika, są tam u niego panowie z Paryża.“ „Jestem zgubiony“, blednąc głośno biedak wymówił; i podchwyciłem jego spojrzenie ku okienkom w górze, jak gdyby chciał wymknąć się przez które z nich. Przypuszczaliśmy, że tu chodzi o jego dowcip o grze w kręgle; wieczorem jednak dowiedziałem się od mojego kuzyna, że to rzecz większej wagi. Jako należący do pewnego stowarzyszenia, Bornak od dawna rysował fałszywe banknoty, z niezrównaną zręcznością. Pomiędzy nim a bankiem trwał zacięty pojedynek, lecz z zachowaniem tajemnicy przed publicznością; bezustankn nowe plansze, nowe komplikacye rysunku, odbicia, wszystko odrazu wyśledzone i naśladowane. Tym sposobem Bornak dostarczał sobie pieniędzy, by mieć czem opłacać kaprysy bardzo pięknej istotki. Cały pułk o tem tylko rozprawia.. Ciągle mi stoi na myśli nagły piorun, który spadł na tego wielkiego młodzieńca i jego spojrzenie, rzucone ku okienkom w górze. W ruchu tym i oczach tyle było życia; dużo go w nim w jednej sekundzie spłonęło. Jak cen-nem musi być dla takiego zuchwalca życie, jakiej wartości nabierają rzeczy, najmniej znaczące. List który odbiera, zapukanie do drzwi, gdy ktoś uważniej spojrzy na niego idącego ulicą, sama ta ulica staje mu się podejrzaną, dom, z którego, kto wie czy go nie śledzą, rozpatruje schody, kędy przyjdzie mu kiedyś uciekać, wszystko go interesuje, roznamiętnia. Ani jednej chwilki nudy. Wszystkie zmysły zaostrzone, rozbudzone wszystkie władze duchowe.
Jakże mu dobrym wydawał się kieliszek starego wina, rozkoszną noc, spędzona w objęciach ukochanej, z myślą że ostatnia w jego życiu. Nie licząc, że takie wyjęcie z pod prawa rozbudza w kobiecie szaloną namiętność, graniczącą z bezbrzeżnem poświęceniem. Przyznaj, mój drogi, czybyś nie zapragnął kilka lat przebyć w skórze
Bornaka? Kryminalista, tak, wiem o tem. Lecz taka zbrodnia jest prawie idealną, bez użycia broni, bez gwałtu, nie dzika, ani plamiąca, miłe zajęcie rylcem, wieczorem przy lampie, w obecności kobiety pięknej i wykwintnej, która tej robocie dodaje uroku. Jaka szalona różnica pomiędzy jego a twoją i moją egzystencyą! Mój filozofie, czekam twej odpowiedzi w tym przedmiocie. Opowiadałeś mi kiedyś, że w pamiętnikach o pani de Longueville, jest straszne wyznanie kobiety o kobietach, że, aby mogły kochać bezgranicznie, muszą choć trochę pogardzać przedmiotem swojej miłości. A więc tem się tłumaczy, od góry do dołu drabiny społecznej, upodobanie niektórych do takich mężczyzYi jak Bornak. Apropos, muszę przytoczyć, co jeden ze znakomitych muzyków, członek konserwatoryum, opowiadał w męzkiem towarzystwie, tego lata na tarasie w Grossbourgu. „ Miałem lat dwadzieścia, kiedy sprowadziłem do siebie z balu w
Montmartre biedne dzikie bydlątko, które pewnego poranka zapytało mnie:
„Coś ty za jeden?“ Wmówiłem w nią, że jestem uczniem fryzjerskim z ulicy du Bak. Jedno spojrzenie na mnie, na moją czuprynę, na tle pokoiku w dzielnicy studenckiej, mającym za całe umeblowanie łóżko żelazne i pianino, świadczyło o nieprawdzie słów moich; lecz miałem do czynienia ze stworzeniem chy-bionem i najłatwowierniejszym w świecie, najobrzydliwiej naiwnem, jakie kiedykolwiek wydał bal na bulwarach zewnętrznych. Danina z kilku fłaszeczek perfum, słoików pomady i jednego zielonego mydełka, przekonała ją ostatecznie. Ośmielona mojem niskiem stanowiskiem, odwiedzała mnie często, a ja bawiłem się, strojąc moją osobistość w najdziwaczniejsze, najbardziej przerażające barwy Żyłem z najpodlejszego przemysłu, jako złodziej, stręczyciel, i coś jeszcze gorszego, będąc znanym w dzielnicy pod imieniem pięknej Oozaryny. Zabawka podobna mogia mieć smutny koniec; lecz taki lampart, jakim ja byłem, widział w tem tylko ucieszne przerażenie tej ładnej dzierlatki, która rozrzewniona mo-jemi zwierzeniami, darząc mnie tem zapalczywszymi dowodami miłości, robiła swoje wyznania, trochę mniej wstrętne, lecz dyablo pieprzne, a także czułemi, macie-rzyńskiemi radami: „strzeż się.kotku, żebyś nie wpadł w matnię.“ Miłość jej wykwitła z litości opiekuńczej, pełnej wyrozumienia.
Uspakajała mnie, uciszała zgryzoty sumienia mego, bo i te nawiedzały mnie od czasu do czasu; byłem tak młody. Wtedy biedna dziewczyna, obydwoma rękami obejmowała mi głowę, łzy osuszała pocałunkami, miękkim jedwabiem rozpuszczonych włosów, lub porwana uczuciem wznioślejszem, próbowała dźwignąć mnie z kału rozpusty, w którym podczas tych nocnych opowieści, nurzałem się zawzięcie: „Jednakże, mój ty drogi pyszałku, są chwile w których czujesz że masz duszę, powiedz? I trudno wyobrazić sobie, w jakich razach i w jakiej postawie napadała ją chętka wygłaszania swoich wyższych poglądów.“ Osobliwszy ten stosunek naszego akademika trwał około czterech miesięcy; a ten człowiek, który wzbudził tak szalone namiętności, jakie mogą tylko w sferach muzykalnych być znane, upewniał, że nigdy się nie czuł tak gorąco kochanym, że nigdy tak gruntownie nie zbadał istoty kobiecej, jak w ciągu tych kilku miesięcy.;
Biedne dziew cze odsłaniało mu najtajniejsze skrytki swoich myśli, cały podkład brudnego swego rzemiosła, swoję zawody, powodzenia i szalbierstwa, mogące o mdłości przyprawić. On zaś nie przestawał odgrywać roli nikczemnego zbrodniarza, nieraz zakłopotany ofiarą pieniężną, do której przyjęcia gwałtem go zmuszała, byle nie dopuszczał się „zbyt brudnego czynu. “ Potem, nagle zniknęła, wszystkie listy zostawiając bez odpowiedzi, uciekła z zakładu swego na Montmartre. Czy domyśliła się, że zadrwił z niej, czy się bała, żeby jej nie skompromitował i nie pociągnął za sobą do więzienia? Zresztą, mniejsza o to... obecnie, nadewszystko interesuje mnie
Bornak, jego sposób życia, zazdrość we mnie budzący, w porównaniu z mojem płytkiem i ślimaczem... Żyć, oh! żyć całą pełnią... Kiedyś w zamkniętym wagonie, przypatrywałem się marnemu komarowi, który chciał wydostać się na swobodę, a czując niewidzialną zaporę, zawzięcie tłukł się po szybie; naprężając wszelką energię drobnego ciałka, rzucał się drżący, bił główką z wyciągniętem żądłem, i to w ciągu całych dwóch godzin, dopóki nie wysiadłem w Melun. Podziwiałem tę efemerydę zaciekłą, która, mając tak krótkie chwile żvcia, spożytkowała je na bunt przeciw swemu więzieniu, przeciw banalnie dusznej atmosferze wagonu pierwszej klasy... Jakim sposobem my możemy się wyrwać, otrząsnąć ’/ siebie tę pleśń życia mieszczańskiego? Czy drogą zbrodni, jak Bornak, czy też szalonym postępkiem, jak ta nieszczęsna w Kiberon? Bezwątpienia, że ja uwolnię się z tych więzów: lecz kiedy? w jaki sposób? Ali! gdyby to sny mogły być prawdziwe... Posłuchaj tego, który mnie dręczył przeszłej nocy. Przed młynem, na poln, zasadzonem burakami, saperzy, usypując szańce, wykopali ogromną księgę z czerwonymi brzegami, strawioną przez pleśń, rojącą się białymi pędrakami, mrówkami, i we dwóch przynieśli ją nam na stół. przy którym cały sztab dokończał śniadania. Nosiła tytuł: „Snop światowy“ i drobnym oraz bardzo ścisłym drukiem zawierała biografie wszystkich teraźniejszych mieszkańców kuli ziemskiej, z ich imionami i nazwiskami, z głównemi zarysami ich życia, począwszy od pierwszego dnia aż do ostatniego. „Przepraszam panów... najpierw ja...“ — mówił pułkownik, odsuwając nas szerokim ruchem ręki, trzymającej cygaro zapalone. I podczas kiedy stało nas tam dwudziestu, wrzących niecierpliwością, on przerzuca! karty olbrzymiej księgi, z całym spokojem, mrugając małemi oczkami; lecz, zamiast dążyć do swojej litery i nazwiska, wyszukiwał naszych, jak gdyby się bał dowiedzieć o swojem przeznaczeniu. Ci, na których przyszła po nim kolej, tę samą słabość okazywali, nie śmieli spojrzeć na kartę, mieszczącą ich biografię..Ta byłem ostatnim, i zniecierpliwiony rzekłem im nakoniec:
„Dalej panowie, zobaczcież na Olmutz... W jakim wieku i jaką śmiercią mam zginąć?“ A podczas przewracania kart serce biło 23 mi jak młotem! Nareszcie pułkownik zaczął czy tanin głosem komendy:
„Karol Aleksy Daunergue, książę d’01-mutz...“ — i nagle urwał, a wszyscy obecni strasznie pobledli, i po jednemu poczęli opuszczać salę, nie patrząc na mmc, zostawiając mnie samego z księgą, zamkniętą na stole. Palony ciekawością otworzyłem ją na mojem nazwisku próbowałem czytać. Lecz wyrazy się plątały, mąciły, niemożebne do odcylrowania; to było coś okropnego, ten zamęt w wierszach i literach mojego przeznaczenia, o ktorem wszystko było wypisane, a nic przeczytać nie było można... Trąbią na koń; nieprzyjaciel się zbliża, oczekiwano go pojutrze dopiero. 1 w’ tero musi być jakaś sztuczka porucznika Santecoeur. Do widzenli, filozofie.
XI.
W przytułku dla sierot. W pięć tygodni po wyjeździe pani Fenigan z kuzynką Elizą, mglistym porankiem listopadowym, [omnibus kolejowy, kursujący z Soissy, zatrzymał się pod sztachetami posiadłości Uzelles. Dwukrotnie ozwał się dzwonek stłumionym dźwiękiem, jak gdyby zapchany gęstą mgłą jesienną; za drugiem uderzeniem dopiero, Rozyna
Lubin, jej ojciec i stangret, którzy zaledwie zdążyli skosztować wybornej kawy z tłustą śmietanką i z chlebem, posmarowanym świeżutkiem masłem, zastawionej w izbie ogrodnika, zerwali się we troje, śpiesząc do bramy, i w sam czas przybyli aby ujrzeć panią Fóńigan zmęczoną, senną jak po długiej podróży, wysiadającą z omnibusu. — Ptozyno, przygotuj mi łóżko, ledwie żyję... — odezwała się pan, nie zwróciwszy uwagi na miny wystraszone, ani na stół z rzędem buchających parą filiżanek, widocznych przez drzwi, zostawione otworem.
Musiała być bardzo znużona. Powoli jednakże, gdy Ogrzaną została atmosferą pokoju i powrotem do swoich przyzwyczajeń, powróciły jej siły i życie o tyle, że mogła zadać kilka zapytań Rozynie, pomagającej w usłudze starej pokojówce. — I cól pan Eyszard? — Spi jeszcze... Czy pani sobie życzy, abym mu oznajmiła? — Nie. Chciałam się tylko dowiedzieć, czy nie zmienił sposobu życia. — W niczem a w niczem — proszę pani... — Nie wychodzi, każe sobie przynosić jedzenie do swego pokoju, w którym przepędza czas na pisaniu listów i strzelaniu z pistoletów, w ecznie pośpiewując, jakto w jego zwyczaju... Czasami przechadzka w szpalerze z panem Meri-vet, wszystko. — Musiałaś tu często widywać księdza Ceres? — Gdzież tam. Prawie zaraz po odjeździe pań po-rożnił się z proboszczem z powodu Lueriotów, i wezwą 110 go do konsystorza do Wersalu... zkąd nie powrócił jeszcze. — Biedny ksiądz Ceres... — westchnęła pam Fenigan z łagodnym odcieniem smutku, z którym łączyło się roskoszne uczucie, jakie przenikało jej członki, miękko układające się w wygrzanej i wonnej pościeli upragnionego łóżka. Rozyna nie mogła wyjść z podziwu, odnajdując panią swoją tak wyrozumiałą dla rzecznika włóczęgów i żebraków. — Więc nawet w niedzielę Ryszard nie wychodził ani do małej parafii, dla zrobienia przyjemności swemu staremu przyjacielowi? — kiedy, proszę pani, mała parafia zamknięta... Po wyjeździe pana
Ceres, pan Merivet nie chciał za nic pozwolić innemu księdzu odprawiać mszę w jego kościele. — To szczególniejsza — mruknęła podeszła dama, której błogie oblicze było w sprzeczności z rzekomem osłupieniem, w jakie wprawiały ją zasłyszane wieści. W rzeczywistości, znając wszystkie szczegóły z listów Napoleona, teraz chciała jedynie skonstatować fakty na miejscu. — Powiedz mi, Rozyno, czy syn mój nigdy cię nie pytał, dokąd pojechałam? — Nigdy... Pan Ryszard wiedział, co pani puwie-działa nam wszystkim, że jedzie odpocząć nad morzem u pani Elizy. Kłamała bezczelnie, silna podwójnym pancerzem chytrości chłopskiej i służalczej. Przez pana Aleksandra dowiedziała się o niedoszłem samobójstwie dawnej swej pani, o tem, że była przy niej świekra, dziwiąc się, że ta ostatnia powróciła sama, co miało oznaczać wyzdrowienie Lydii. Wiedziała także, w lakim ustawicznym strachu żyli mieszkańcy Grossbourga, o usiłowaniach przejmowania nieustających wyzwań Ryszarda; nawet mogłaby objaśni’; panią
Fenigan o drobnostkowem szpiegostwie, jakiem Aleksander z wyższego rozkazu, otaczał korespondencyę i ej syna. Atoli zacna dama wydawała się już znudzona i roztargniona, jednem uchem tylko słuchająca historyj, które zazwyczaj najbardziej ją roznamiętniały, jako to nadużycia szczurów i Klemensa ogrodnika.
Rozkazawszy przynieść sobie filiżankę gorącego mleka, o wiele cieńszego niż to, które przed chwilą spożywano tam na dole, odprawiła Rozynę, przekładając nad to mielenie językiem, miłą s?motność w swoim pokoju, pełnym wspomnień, ukołysana głosami jesieni, rozlegającymi się na drodze powleczonej mgłami: „skórki królików... szmatki, stare żelastwo do sprzedania!..“ Od lat trzydziestu słuchała tego samego głosu kobiecego, łagodnie zawodzącego zawsze tą samą piosenkę poranną, i to tylko kiedy dnie stawały się krótsze, chłodne i ponure; wiosną i latem wiejska, szmaniarka najmowała się do robót ogrodowych. A w tym półśnie, głos niknący w oddaleniu, pomieszany z rozmaitemi zamierzchłemi epokami jej życia, zdawał się wlec za sobą całe wiązanki wspomnień, dawno zamarłych. „Szmatki... stare żelastwo do sprzedania!“ Dwukrotne a tak dobrze, znane puknięcie do drzwi otworzyło jej oczy drzemiące i serce drgnęło jej w piersiach. — To ty, Ryszardzie?., wejdź. Rozstali się chłodno, w milczeniu. Podczas pięcio-tygodniowego rozstania, nie było listu ani od jednej ani od drugiej strony. I teraz na widok tej twarzy zimnej i obojętnej, gniewnych oczu, odwracających się od niej, czuła dobrze matka, że uraza trwa nieprzerwanie; lecz zamiast się smucić, uśmiechem rozjaśniła znużone oblicze i, zatrzymawszy przemocą jego rękę, posadziła go na krawędzi łóżka, ponieważ dużo, bardzo dużo miała mu do opowiadania. — Później, matko, później... teraz zanadto jesteś zmęczona. — Nie... skoro cię trzymam, wolę natychmiast. Siadaj i słuchaj. Spokojnie i z prostotą rozpoczęła od swojej podróży do Kiberon; jak ta myśl u niej powstała, po przerażającej scenie w cieplarni, przekonywającej ją, iż wyrzuty dyna były słuszne; jako dla Lydii i dla innych zamało była pobłażającą, tkliwą, i że obowiązaną była naprawić choć w części złe, jakiego stała się przyczyną. Następnie o przybyciu swojem do wioski w pobliżu Lorient, gdzie młoda kobieta żpła w ukryciu, o kilku dniach oczekiwania i zasięgania wiadomości, i nareszcie wzruszona tą jej wytrwałością w odosobnieniu i szlachet-nem zachowaniem, opuszczeniem, znoszonem z godnością przyszła pewnego rand zapukać do jej drzwi, i o strasz-nem zdumieniu gdy zastała ją konającą w nieumiejętnych rękach doktora wiejskiego, który drżącym nożykiem kie-reszował jej pierś białoróżową, dla wydobycia z niej kuli rewolwerowej. Słuchał liyszard, z głową zwieszoną i odwróconą jak-gdyby dla pokrycia wrażenia, z którego matka mogła sobie zdać sprawę z pomocą ręki trzymanej, zrazu sztywnej, a która następnie wolniała, ogrzewała się, aż nareszcie zmiękła w jej dłoni — jak ongi kiedy był maleńkim, stała się ufną i tkliwą po dziecięcemu, czepiającą się matki: „Prowadź mnie, nie opuszczaj.“ Pozostawiona pieczy tego ciemnego weterynarza, Lydia nie byłaby przeżyła, gdyby, na szczęście, — nie przybycie floty, a z nią chirurgów, waty opatrunkowej i innych zbawiennych środków antyseptycznych, hojnie oddanych na usługi ranionej; — dzięki Elizie, której wszyscy oficerowie służby zdrowia byli dobrymi znajomymi. 0! tak, Elizy, tego dobrego
Czerwonego kapturka, w której niktby nie przypuścił zdolności do poświęcenia bez granic, zapomnienia o sobie i tyle delikatności; Elizy, przepędzającej dnie i noce u wezgłowia swojej rywalki, swojego wroga, i usuwającej się, skoro tylko Lydia poczęła powracać do życia i przytomności. Zaledwie wyswobodzona została z gorączkowych widziadeł, gdy pierwszą rzeczywistą postacią przy jej łóżku, była najsilniej przez nią nienawidzona, którą obwiniała o swoję wykroczenia i błędy — jej świekra. Z jakich manowców trzeba było sprowadzać tę duszę zranioną, świeżo po odebraniu ostatniego srogiego rozczarowania, walczącą z czułą opieką ku niej skierowaną. „Nie chcę, zostawcie mnie, nie jestem godna.. ani ty, ani twój syn, nigdy nie będziecie w stanie zapomnieć. Zresztą choć wybyście mi przebaczyli, ja sobie nie przebaczę...
Pragnę umrzeć... Jakiem prawem nie dujesz mi umrzeć, niedobra kobieto?“ Umyślnie wyszukiwała słów ubliżających, odgrzebywała wspomnienia piekące, sypiąc zarzewie na własne rany. Na szczęście, mówiła te rzeczy nie do świekry a do matki prawdziwej, do cierpliwego serca, pychy pozbawionego, która cały ten czas powtatrzała sobie: „Złe, które wyrządziłam, powinnam naprawić. “ 0! jakże teriz drżała ręka Ryszarda, z uczuciem ściskając rękę matczyną... Z dniem każdym, silą łagodności i wytrwania, Lydia nabierała upodobania do życia, pozwalała się pielęgnować, jakkolwiek chmura ciemi?a tkwiła w głębi pięknych jej oczu i uparcie nazywała „panią“ tę, która nigdy nie odzywała się do niej inaczej jak: „moja córko.“ Nadewszystko oburzała ją poniżająca myśl o przebaczeniu i aby położyć tamę temu buntowi, trzeba było powrotu pana Aleksandra, przysłanego przez mieszkańców Grossbourga w celu „załatwienia kosztów zerwania.’4 Chora ze swego pokoju słyszała, jakim tonem wyższości upokarzające’ wyprawiała pani Fenigan nikczemnego wysłańca, zalecając mu rychły zwrot pieniędzy księżnej. „Bo jakkolwiek bogatą i skąpą jest księżna, i tak nie star-czy jej pieniędzy na opłacenie szaleństw i zbrodni jej sy-na.“ Wzruszona do głębi opieką i czując się pomszczoną,
Lydia po powrocie matki do pokoju, z płaczem wyciągnęła ku niej ręce:
„Dzięki ci, matko.“ Słowo, matko, które nareszcie wymogła na sobie, dało pierwszy początek do zgody. Reszta pezoctała już tylko kwestyą czasu, opieki troskliwej; pani
Fenigan stając się coraz czulszą, nabierała przeświadczenia, że wina
Lydii wypływała z oporu i niepodległości, z uniesienia natury, żądnej wolnego powietrza i przestrzeni, nieznoszącej zamknięcia w ciasnem więzieniu. Jej serce prawe i kochające, mogło zachować najokropniejsze wspomnienie o takim okrutnym i zimnym charakterze, jakim był Karol. Z tej strony nie zachodziła żadna obawa ani powrotu, ani żalu, ani jakiegokolwiek porozumienia; atoli myśl o wejściu w tryb życia normalnego, powrót do domowego ogniska, przerażała młodą kobietę. Znaleźć się oko w oko z Ryszardem, względem którego była tak złą, bezlitośną... Czyż on będzie mógł kiedyś zapomnieć?.. Pani Fćnigan usiłowała jtl przekonać: — Lecz skoro on cię kocha i żałuje, widocznie, ani na chwilę nie stracił do ciebie serca. Lydia przecząco poruszyła głową: — Jeżeliś tak pewną tego była, matko, czemu więc ukrywasz przed nim, że widujesz się tu ze mną’ Nic się tak łatwo nie udziela jak obawa. Pani Fenigan, widząc synowę swoją przerażoną i niedowierzającą na myśl zbliżenia się z mężem, zaczęła także wątpić, a znajdując ją o tyle zdrowszą, że może się bez niej obejść, zdecydowała się powrócić sama i powiedzieć Ryszardowi: „Oto jak postąpiłam. Zrobiłam nadzieję twojej żonie, że będziecie mogli jeszcze żyć razem i być szczęśliwi. Cóż ty o tem myślisz?11 Cisza śmierci w pokoju. Nie widzi twarzy Ryszarda, czuje tylko rękę jego drżącą i rozpaloną, cisnącą jej rękę., Raz jeszcze pani Fenigan powtarza cicho: — Co o tem myślisz? Czy dobrze zrobiłam? — 0! mamo... mamo... zatkał lJyszard, padając na kolana przy łóżku. Spodziewała się tego wybuchu wdzięczności, a jednak twarz jej jaśniała, czuła się wynagrodzoną za wszystkie trudy. Było pomimo to coś, co ją dziwiło; i przegarniając obydwoma rękami krótką i ostrą czuprynę syna, mówiła sobie: „Dlaczego nie żąda swej żony zaraz, natychmiast?44 Czuła się zmieszaną, nie swoją, lecz niedługo czekała na wyjaśnienia, Ryszard podniósł nieśmiało oczy i rzekł: — A dziecko? — Nioma dziecka. — Umarło? — Nie żyło wcale. Ryszard zerwał się na równe nogi i przytulił do serca matki. — O matko! jakże mnie pocieszyłaś... Gdybyś wiedziała, to dziecko... Ja tak go pragnąłem dla siebie!... Gdyby jej dziecko żyło, nigdy byśmy się nie mogli połączyć. Tak mocno to czułem, iż, pomimo szalonej chęci a zęby ją zobaczyć, nawet nie próbowałem dowiedzieć się, gdzie ona jest... O, to dziecko, więcej jeszcze o niem, niż o niej myślałem... I po cichutku opowiedział matce, że pod jej nieobecność, pewnego poranku, ledwie dniało, usłyszał przeraża jące wycie, jak gdyby jakieś zwierzę zarzynano; zbudził się, wyskoczył z łóżka i pobiegł do okua. Jęki pochodziły z fermy sąsiedniej, powierzchowności spokojnej zupełnie, budzącej się ze snu jak zwykle pianiem kogutów, krzykiem pawi na dachu i cichem porykiwaniem wołów w ciepłej oborze. Niedługo, z pośród skargi tej powolnej, bolesnej, której słuchając serce mu się krajało, to znów wrzasku, o niebiosy bijącego, a chwilami monotonnego i słodkiego, wyróżnił krzyk ludzki, krzyk kobiety i zrozumiał, że żona farmera, sąsiadka, pasuje się ze śmiercią w bólach porodu. Wielkie to było, wzniosłe, przyjście na świat tej istoty ludzkiej, w różowej mgle narodzin dnia, te jęki kobiety w’ połogu, pomieszane z ocknięciem się dobytku gospodarskiego, ze szmerem porannym natury; jęki kobiety, mające w sobie coś zwierzęcego, więcej nawet, coś że zgrzytu ciężkiej maszyny w ruchu... Naraz pomyślał o swojej biednej Lydii, która może o tej samej godzinie, te same tortury przechodziła... Eyszard rozrzewnił się, rozpacz go ogarnęła. — 0! gdybyś matko wiedziała, jak płakałem, stojąc u okna...
Musiałem śmiesznie wyglądać... Lecz teraz, skończyły się łzy... Dzięki tobie, matko uwielbiana, żona moja powróci, zobaczę ją... Dziwię się nawet, dlaczego od-lazu jej nie przywiozłaś? — Była jeszcze bardzo osłabiona. Pani Fenigan nie patrzyła w oczy synowi, nie umiała śmiało kłamać. llyszard mówił dalej: — Ponury musi być bardzo port Haliguen, teraz z nadejściem zimy! A gdyby znów wpadła w rozpacz? — Ależ chłopcze, niegodziwy, musiałam przecie powracać. Pisano mi, że upierasz się przy pojedynku, że w Grossbourgn nic nie robią, tylko śledzą wszystkie twoje kroki, przejmują listy... Podjęła go, przycisnęła do siebie z całą siłą miłości macierzyńskiej, a czując, że bierze górę, mówiła dalej błagalnie: — Mój Ryszardzie, ty taki prawy, dobry, jak możesz nie ulitować się nad tym ojcem, nad tym żołnierzem, rażonym piorunem choroby, w sile wieku i chwały, przykutym do łoża paraliżem, co musi przyjąć zniewagi, plwa-nia w twarz, jakie ty synowi jego przeznaczasz? Czy może być nędza straszniejsza? Zmuszony wyrzec się stanowiska obrońcy i głowy rodziny, zdany na łaskę zręcznej i nikczemnej kobiety, która czuwa nad korespondencyą, przekupuje agentów!.. Nieszczęśliwy, on kona z przekonania, że nie ma sił, aby bić się i umrzeć za syna... Czyż ciebie to nie wzruszy? Ryszard wyrwał się z objęć matki i zaczął chodzić po pokoju. — Wiem o tem, matko, stary Merr/et bez końca mi to powtarza, lecz tak samo jak iemu, tobie odpowiem: ci ludzie za wiele mi złego wyrządzili, ażebym mógł zdobyć się na litość... Wszyscy, ojciec, syn... o, co ja wycierpiałem!.. — Duma twoja najwięcej cierpiała. Lecz matka, która drży o życie dziecka... — Opowiadasz mi liistorye starego Móriveta, — rzekł Ryszard łagodnie. — A po kim ja odziedziczyłem dumę, którą mi wyrzucasz; jak sądzisz?.. — Po matce, wszak prawda?.. Otóż, pozbądź się jej, jak ja zrobiłam. — Jakim sposobem? — Bardzo prostym... Weszłam do kościołka, Małej Parafii.. Nie śmiej się, skutek był cudowny... Zupełnie inną wyszłam z kościoła, inaczej na świat patrzyłam, inaczej czułam, wszystko w nowych barwach mi się przedstawiło... Dlaczego? nie wiem doprawdy. Ryszard, chcąc pokryć wzruszenie, odpowiedział niedbale: — Całe nieszczęście, że Mała Parafia, od miesiąca chyli się do upadku. Matka nie spuszczała z niego oczu. — Rzeczywiście, dowiedziałam się całej tej smutnej historyi. Bardzo byliśmy niesprawiedliwi względem tego zacnego księdza. Ty jeden nim się zajmowałeś, byłeś nawet podobno u biskupa? 0 jak mnie to ucieszyło! — Doprawdy, matko, ucieszyłaś się? Poczciwa twarz Ryszarda zajaśniała radością. Wiedział, że matka jest wielką zwolenniczką proboszcza z Dra-veil, obawiał się zatem, że będzie niezadowolona z jego bytności u biskupa. Lecz potwarz, rzucona na wikarego, zanadto była haniebną. — Oskarżyli księdza Ceres, że, przygarnąwszy do siebie starą matkę i trzy córki Lueriota, uwięzionego za kłusownictwo, zawiązał romans z najmłodszą... Oburzasz się, prawda matko? O tak, to dzieciak, prawie bez płci, skurczony, skrofuliczny, cierpiący wielką chorobę; otóż to pokusa, której nie mógł się oprzeć ten człowiek godny uwielbienia, ten święty.
Naturalnie, że nie było innego dowodu, jak pobyt kilko-miesięczny pod jednym dachem Jak pomyślę, że całą tę wstrętną sprawę podburza proboszcz letkiewicz, co tylko dba o przyjemności światowe, ten pieczeniarz i pochlebca bogatych, do których towarzystwa wkręca swoją gospodynię. Pani lł’enigan miała sobie do wyrzucenia kilka takich zaproszeń owej gospodyni, przerwała więc śpiewnie synowi: — Jak odpowiedział ci biskup? — Listem pasterskim, naszpikowanym cytatami z Tertuliana... Ksiądz proboszcz z Draveil, to pasterz czcigodny, zaś wikary Ceres, to dobry, stary dzieciak... a tymczasem skazał naszego starego przyjaciela na trzymiesięczną pokutę klasztorną w d’Aiguebelle, korzystając zaś z tego proboszcz z Draveil chodzi od jednego pałacu do drugiego zbiera podpisy do petycyi o uwolnienie okolicy od księdza, co kocha i odwiedza jedynie żebraków i włóczęgów. Brakuje tylko twego podpisu, matko, czekał też twego powrotu, aby go otrzymać. — Niech przyjdzie! zobaczy, jak go przyjmę. — Nie podpiszesz? — zawołał Ryszard z uniesieniem. — Kiedy tak, mamo, to przyrzekam ci, jeżeli te łotry z Grossbourga dadzą mi spokój, nie będę się nimi więcej zajmował. — Dadzą ci spokój przysięgam. A teraz chodź, niech cię uściskam, i odejdź, bo muszę się przespać. — Ale, 1)0, widzisz mamo, jabym chciał... Lydia nie może tam sama pozostać, pojmujesz... — Tak, tak... Rozumiem, pomówimy o tem przy obłędzie. Potrzebuję odpocząć choć dzień jeden. [dźjuż sobie, mój drogi. Ryszard nie mógł wytrzymać sam w swojej pracowni, i pierwszy raz od bardzo dawna, wyszedł bramą, prowadzącą do lasu, tą bramą, świadkiem ucieczki Lydii, ze stałem postanowieniem powrócenia, dopiero późną nocą. Nie był to już ten piękny las, wichry i deszcze jesienne odzierały drzewa z ostatnich liści, i zaścielały grunt powłoką żółtaw ą i błotnistą. Nizkie krzewy, głębie ścieżek, odarte z tajemniczej zieloności, perspektywy zbliżone, jasność przebijająca przez gałęzie, nieskończenie dłnga krata żelazna zwierzyńca Gros-sbourskiego, nadawały Małemu-Senart pozór lasu z drutów żelaznych. Dekoracye znikły i orkiestra się rozbiegła. Gdzie niegdzie tylko, na obnażonej gałęzi, kós, wydający się teraz dużym, śpiewał i skakał jak w klatce. Chmary kruków obsiadały wierzchołki drzew, a w opuszczonych kopalniach piaskowca, zalanych wodą deszczową, trzepało się kilka kaczek dzikich. Lecz Ryszard dzisiaj słyszał tylko świetne fanfary, którym idąc wtórował swojem ulubionem bum... bum... bum... tylko, że bum... bum... radosnem do szaleństwa, wesołem, jak motyw złożony z trylów i pasaży, pieśni miłości i odrodzenia, co brzmiała dokoła niego, podczas gdy przechadzał się po lesie i w wyobraźni widział go pełnym woni. światła i śpiewu ptaków... Więc mogli się jeszcze kochać, mogli się ściskać w objęciach; wszystko mogło się naprawić, według zdania jego serca, pełnego miłości, nie czuł już nawet tej rany piekącej, tego żelaza, rozpalonego w piersiach, co mu ściągało bólem muskuły. Uleczył się z zazdrości, ranę obmyła krew Lydii. Kochana Lydia! Jak okrutnie cierpieć musiała, że aż do samobójstwa, przyszło, ona co tak życie kochała... A po strasznych wewnętrznych torturach, co ją pchnęły w objęcia śmierci, co za męczeństwo następnie, żeby wyrwać się tej śmierci! Nie chodziło już o przebaczenie dla tej, co tak okrutnie odpokutowała. Wracała do niego, oczyszczona cierpieniem: jak dobrze byłoby złożyć głowę na jej łonie, oddychać wonią młodości dojrzewającej, wonią konwalii i fiołków, parującej przy końcu wiosny z traw pod drzewami... — Sapristi! panie Ryszardzie, wyciągasz pan nogi od samego rana...
Spieszno panu pewnie na śniadanie?.. Wstąp pan zatem na chwilę do
Pustelni, podzielisz się z nami kromką chleba. — Może twoja synowa nie będzie zadowolona, kochany Eugeniuszu. — 0! przepraszam! Odmieni jej się choć raz, nie będzie jadła, patrząc na moją starą gębę... Indyanin powracał właśnie z rannego obejścia lasu, z fuzyą przez ramię, z królikiem u torby. Poprosił grzecznie Ryszarda, ażeby wszedł boczną bramą, dawnym wjazdem wozów klasztornych, o zawiasach zardzewiałych, i popsutych, prowadzącym w głąb podwórza, zielskiem zarosłego, gdzie kilka mięsięcy temu tańcowali i bawili się goście weselni syna starego Strzelca. Dwie karczmy puste w tygodniu, i dom strażnika leśnego, otoczony psiarnią hałaśliwą, zapełniały całe ogrodzenie dawnej Pustelni. Do czyściutkiej, jasnej salki, ze ścianami pomalowa-nemi na biało i obwieszonemi sztychami, przedstawiającymi sceny myśliwskie, gdzie zasiedli i pili starą jałowc.ówkę, młoda synowa, pomimo rannej godziny, ładnie uczesana, elegancko ubrana, weszła z oczami zaczerwienionemi i minką zaspaną i znudzoną. Na widok Ryszarda oczy jej zabłysły, aż wypiękniała, przez samą chęć wydania się ładną. — Czy nie mówiłem panu? — szeptał Indyanin z za szerokiej dłoni, podczas gdy fertyczna synowa z pośpiechem stół nakrywała, a przytem muskała ich szelesz-czącemi spódniczkami i kokietowała zgrabną i okrągłą figurką... W łaściciel ziemski, pan — mówił dalej Sante-coeur — byłem pewny, że to dobrze ją usposobi... Wyobraź pan sobie, że całą noc płakała z powodu kolczyków, które jej ofiarowano, a które ja napowrót oddałem, ponieważ w nieobecności mojego chłopaka... — Gdzież on jest, ten twój chłopak, Eugeniuszu? — Przy pułku, panie Ryszardzie, pełni służbę dodatkową... Zwaryował na punkcie wojskowości, nie uważa nawet, że mu to szkodzi w zajęciu magazynowem. a co najgorzej, że mu to szkodzi wobec żony. Nie dalej jak wczoraj, gdy powracała z Grossbourga, kazałem jej tam bowiem zanieść jajka mrówcze do bażantarni, mała ustroiła się w złote kolczyki, na miejsce małych kółeczek, jakie jej kupiłem na odpuście w Yeres. „Kto ci to dał? — pytam. — Księżna, ojcze. — “ Ja, co znam naszą panią, wiem, 26 że wcale nie jest szczodrą; można tak mówić o swoich pryn-cypałach, prawda, panie Ryszardzie, niema w tem nic złego? domyśliłem się odrazu, zkąd prezent pochodzi, i po południu, nie opowiadając sin małej, poszedłem do pałacu i rzekłem do księżny, która rozmawiała właśnie z panem Aleksandrem’ na ganku: — „Księżna była łaskawa dać śliczny klejnocik mojej córce...“ Spojrzała na mnie z tą swoją miną dumną. — „Ja dałam klejnoty twojej córce?“ Stary łotr Aleksander wykrzywiał się, żeby jej dać do zrozumienia.
Zrozumiała nareszcie: — A t?k... prawda... przypominam sobie... Cóż się więc stało! Czy nie podobają się twojej córce? — Stokroć za piękue jak dla nas — odpowiedziałem poprostu — i właśnie dlatego poleciła mi oddać de księżnie, ponieważ uczciwa kobieta a nie bogata, nie ma prawa nakładać na siebie błyskotek tej wartości. Księżna odpowiedziała: — — „Dziękuję, Eugeniuszu, możesz odejść.“ Odszedłem, lecz czekałem na pana Aleksandra przy moście, ażeby go uprzedzić, że za pierwszym razem, jak podejmie się podobnego zlecenia, to jaki mi Santecoeur! wpakuję go głową na dół w Sekwanę, palnąwszy wpierw kulą w środek czoła. Okrągłe oczy strażnika zamigotały dzikim ogniem. — Ależ, nakoniec, od kogo pochodz-ły te kolczyki? — zapytał
Ryszard, blednąc. — Od kogoś, o kim lepiej żebyśmy nie wspominali — rzekł strażnik, spostrzegłszy nagle, że głupio się znalazł... — O! mała wcale nie była zadowolona. Słyszałem, jak całą noc szlochała. Lecz dziś rano wytłomaczy-łem jej... Ostrzegłem... „Masz niby dwóch mężów, moja ccrko. Jeżeli jeden jest ślepy i ufny jak d/iecko, drugi za to widzi dobrze i ma pięść silną. Trzeba iść prostą drogą, albo strzeż się!“ Młoda Santecoeur w białym fartuszku, z rękawami zawiniętemi, postawiła na stole omlet z rozynkami, który apetyczną wonią napełnił salk i doszedł aż do psiarni, pobudzając zgłodniałe zwierzęta do skomlenia.
Lecz ani wyborny smak potrawy, ani wyzywające spojrzenia gospodyni, nie mogły wyrwać Ryszarda Fenigana ze smutnej zadumy. Obraz młodego księcia, wywołany niespodziewanie, stanął teraz przed nim i wszystkie cierpienia odświeżył. Eugeniusz, który chłopskim obyczajem jadł i opowiadał powoli, dziwił się, że pan Ryszard w środku najwięcej interesującej historyi o czatach jego nocnych na kłusownika, podśpiewywał: „bum, bum, bum,“ jak żie wychowany młokos. Podczas, gdy syn siedział w Pustelni i myślał, że matka śpi spokojnie, pani Fenigan — jedna z tych natur czynnych, które usnąć nie są w stanie — kazała zaprządz do powozu i pojechała do zakładu sierot w Soisy. Właśnie front klasztoru odnawiano; zdaleka widać było podwórze zawalone drabinami, wozami z gipsem, i masą mularzy i robotników, pod nadzorem białego czepca skrzydlatego siostry Marty irlandki, zastępującej prze łożoną, pannę Bouron, którą od dłuższego czasu choroba do łóżka przykuła. — Mamy tu majstrów — rzekła do pani Fenigan, idąc na jej spotkanie; a ciszej dodał?, prowadząc ją pomiędzy masą narzędzi robotniczych: — Bardzo to na czarie... zabroniono dzieciom i siostrom zakonnym chodzić tędy. Pokój Lydii w tem skrzydle odosobnionem nie jest wystawiony na spojrzenia ciekawe i niedyskretne. Skoro córka pani przybyła dziś rano, było tylko na podwórzu kilku mularzy i siostra furtyanka, dawna jej znajoma, której poleciłam nosić Lydii posiłek i uprzątać jej pokoik.
Powiedziałam także o wszystkiem doktorowi; jest to rozsądny i poczciwy człowiek, który, odwiedzając przełożoną co drugi dzień, odwiedzi także Lydię, ponieważ pokój jej jest tuż obok, i pewna jestem, że nasza droga wychowanka nie byłaby tak dobrze pielęgnowaną i obsłużoną ani w bażantarni, ani w Pustelni. — Ja także pewna tego jestem, siostro Marto, prawdziwie to Bóg mnie natchnął, żeby się do ciebie zwrócić, nie śmiałam bowiem sprowadzić biednej Lydii prosto do Uzelles. Mam jednak nadzieję, że niedługo będziemy nadużywać twojej gościnności Siostra Marta na te słowa z żywością irlandzką zaczęła rozkładać płaskie długie ręce: — r — 0 tak, ma pani nadzieję... ma pani nadzieję... A to dobre! nie zabierzesz jej nam przecie tak odrazu? Taka słaba jeszcze, bledziutka!..
Pierwszy raz po chorobie taka długa podróż!.. Doktór przykazał, żeby nie wstawała z łóżka choć przez trzy dni. Może pójdziemy ją odwiedzić: Głośno zaś dodała, chcąc być od wszystkich słyszaną: — Chodźmy przywitać naszą kochaną matkę przełożoną, zobaczy pani, jak bardzo się zmieniła... Poszła naprzód, szerokiemi schodami, z poręczą świeżo pomalowaną, korytarzem o ścianach białych, jak w domu maurytańskim. Paciorki różańca siostry i pęk kluczy, nigdy nieopuszczających pani Fenigan, dzwoniły w wielkim korytarzu, w którego głębi były drzwi do pokoju Lydii. Lydia leżała w łóżku, biała jak prześcieradło, z oczyma otwartemi, a na widok pani Fćnigan zaledwie stłumiła okrzyk radości. — Ali! mamo, już przyszłaś? — Nie mogłam usnąć, moje dziecko. — To zupełnie jak ja — rzekła Lydia, wskazując, że pokój jej obszerny i wesoły, był narożny, jedno okno wychodziło na drogę i pola, drugie na mały wewnętrzny ogródek, gdzie po skończonych lekcyach sieroty bawiły się przez cały czas odnawiania frontu i zajęcia podwórza pod materyały budowlane. — Od samego rana — ci lgnęła Lydia — słyszę dzieci śpiewające i tańczące, głosy dobrych siostrzyczek, i le-kcye powtarzane. Zdaje mi się, że jestem jeszcze uczennicą i że na mnie też kolj przyjdzie. A droga, nasza kochana droga? Jak wchodziłaś mamo, słuchałam właśnie wrzawy, ruchu zwykłogo. Pani Fenigan pochyliła się nad nią z uśmiechem: — — Nie pytasz o Ryszarda? — Nie śmiem, mamo — szepnęła rekonwalescentka, a twarzyczka wychudzona zbladła jeszcze bardziej i przy — brała wyraz bolesny. Lecz w miarę opowiadania matki 0 przyjęciu jej przez syna po powrocie do domu i o pogodzeniu się, o wybuchu łez, o żądzy gorączkowej i rękach drżących tego, co nigdy nie przestał jej kochać, życie powracało na piękną twarz młodej kobiety, jak kolory na obraz po zmyciu kurzu. — Obecnie pewna jestem, że próżne były nasze obawy, że powinnam była prosto do domu cię przywieść, prosto w jego objęcia. Powiem mu zaraz, że jesteś tu, a jutro rano przyjedziemy po ciebie. — 0! nie jutro jeszcze, proszę cię mamo — odezwała się Lydia z przestrachem, zakrywając się kołdrą jak dziecko wylęknione — zanadto bałabym się jeszcze... Jestem taka chuda... taka brzydka... a w dodatku to.... — pokazała miejsce czerwone, bliznę jeszcze niezagojoną pod lewą piersią — doktór mówił, że trzeba mi jeszcze kilkanaście opatrunków. A gdyby Ryszard przestał mnie kochać?.. — Dziecko moje,.skoro dowie się, że tu jesteś, nic go nie powstrzyma. — Niech myśli, że jestem jeszcze daleko, że zdrowie moje tego wymaga... Jest w tem nawet trochę prawdy. — A jeżeli zechce pojechać do ciebie? — Wynajdziesz coś, mamo, żeby mu przeszkodzić... a mnie zostawisz kilka dni ze wspomnieniami dzieciństwa, w miejscu, gdzie mnie poznał, pokochał, gdzie sił nabiorę 1 postaram się odzyskać piękność i stać się godną jego miłości. W słowach jej, giestach, czuć było potrzebę oczyszczenia się niejako w samotności i rozmyślaniu. Zdawało jej się, że pośród białych ścian domu sierot stanie się napowrót małą dziewczynką. Pani Fenigan zrozumiała ją i nie nalegała więcej. — Stanie się, jak chcesz i kiedy będziesz chciała, nie martw się, dziecko moje drogie. Odchodząc, udała się na chwilę do przełożonej, żeby módz powiedzieć
Ryszardowi, że ją odwiedziła i tym sposobem wytłomaczyć bytność swoją w zakładzie sierot. Do siostry Marty zaś, która przy łóżku drzemiącej starej zakonnicy, sprawdzała rachunki przedsiębiorcy, szepnęła na ucho: — Zostawiam u was Lydię jeszcze na kilka dni; przyjdę tu co wieczór. Następnie, siadając do powozu, dodała: — Jedź do domu... biedna matka fiouron, bardzo, bardzo jest chora. Z wysokości swego siedzenia furman uśmiechnął się pogardliwie.
Wiedział on, co o tem wszystkiem myśleć, posługacz kolejowy opowiadał dziś rano u ogrodniczki, że pani Fenigan wysiadła z wagonu z jakąś młodą panią, bardzo bladą i słabą i że w przejeździe zostawiła ją w klasztorze w Soisy. Ryszard nie wiedział o bytności żony tak blisko, wtedy, kiedy wszyscy jego służący już wiedzieli. W każdym większym domu tak samo się dzieje.
XII. .Bum... Bu m... Ku wielkiemu zdziwieniu, pani Fenigan, po powrocie spostrzegła, że nie będzie potrzebowała bronić się miłosnym zapędom syna. Siedział cichy, kwaśny, ze swojem bum... bum... od czasu do czasu; nie było wątpliwości, że go znów. opanowała myśl jakaś wyłączna. Tkliwy był jednak dla matki, był znów jej Ryszardem z długich wieczorów, spędzanych we dwoje. Grali w szachy, czoła ich pochylone dotykały się prawie, lecz jakaś przepaść dzieliła ich myśli! Co mu się stało? myślała matka... Znów zmarszczka pomiędzy oczami, ziijw drżenie nozdrzy i te wieczne pośpiewywanie... Paroksyzm, jestem pewna, że to paroksyzm... a długo to tego będzie?“ Ryszard znów mówił do siebie:
„Dobrze zrobiła że jej nie przywiozła; rana moja za świeża jeszcze, lepiej poczekać kilka dni. Dosyć tego przeklętego imienia Karol, wymówionego w mojej obecności, a wszystko powróciło, wściekły jestem na nowo.. Gdyby tu była moja biedna Lydia, dręczyłbym ją bez litości, bez względu na jej zdrowie. A jednak po tygodniu burzy wewnętrznej, uspokoił się i rzekł do matki, która mu co dzień udzielała wieści o Lydii, tak jak by ona była jeszcze w Quiberon. — Teraz już jest.om pewny siebie... Jedźmy po Lydię, dobrze? Pani Fenigan uśmiechnęła się: — Wyleczyłeś się nakoniec. Twoja żona czuje się też dosyć silna,, do podróży, tem więcej, że ta podróż nie będzie długą... — Jakto? — Karetą najwyżej pół godziny. — Pół godziny ztąd do Quiberon? Nie rozumiem. — Lydia od mojego powrotu jest w zakładzie sierot. Nie wzruszaj-że się, stary dzieciaku... Każę zaprządz po śniadaniu, pojedziemy ją odwiedzić, a dziś wieczorem zabierzesz nakoniec swoją żonę do pawilonu.
Czy ci-się to podoba? Niepodobna opisać radości i niepokoju Ryszarda Fenigan, siedzącego obok matki w karecie, toczącej się pomiędzy lasem i Sekwaną drogą do
Soissy. Jasny dzień, wiatr chłodny, słońce i śnieg... a pierś jego wzbierała wspomnieniem popołudnia takiego samego w rozmawialni klasztoru, w zimie, kiedy jeszcze starał się o Lydię. Tak jak dziś promienie słońca skrzyły dę na śniegu, podrywanego północnem podmuchem wiatru; jak dziś słów mu brakowało do wyrażenia namiętności i z pieśni namiętnej, drżącej w calem jestestwie, nic nie chciało przejść przez usta, tylko bicie serca znaczyło, jak ruch zegara, czas trwania milczącego wzruszenia. Dziesięć lat upłynęło od tego czasu, jak jechał tą samą drogą pośród takiego samego pejzażu, a matka jak wtedy chciała go rozerwać i mówiła sama, nie czekając odpowiedzi: — Kazałam przygotować pawilon na wasze przyjęcie. Zjecie we dwoje obiad w pracowni; sądzę, że na pierwszy raz, tak będzie lepiej. Jutro rozpoczniemy na nowo życie wspólne, Lydia mnie o to prosiła. Tyle delikatnego uczucia posiada to dziecko drogie... Wykwintna jest, zręczna i taka dystyngowana. Zaczynam wierzyć razem z siostrą, Martą, że w niej prawdziwie szlachetna krew płynie; to wielka pani z urodzenia... A! otóż przyjechaliśmy. Kareta cicho zatrzymała się przed wielkie mi drzwiami, gdyż już oczekiwała siostra Marta. — Zdaje mi się, że o dziesięć l it odmłodnieliśmy, panie
Ryszardzie, — odezwała się irlandka z właściwą sobie żywością słów i giestów. — Pamiętasz pan, to ja cię wtedy wprowadzałam do rozmawialni.
Tym razem nasza droga córka jest w swoim pokoju. Wychodząc od przełożonej, wstąpiłam do was z matką pana. Ryszard został sam w korytarzu i wahał się chwilę... Wzruszenie obezwładniło go prawie. Z pokoju, gdzie zapewne był oczekiwany, usłyszał głos, zanim do drzwi zapukał: „Proszę wejść.“ Słodki, kochany głos, od tak dawna nie słyszany! „Pójdę wprost do niej, wezmę w objęcia, przycisnę do piersi, zanim jedno słowo wymówię.“ Oto co sobie obiecywał. Ona z pewnością tak samo myślała, chciała rzucić mu się na szyję, zamknąć usta długim pocałunkiem... A jednak nic z tego, co zamierzali, nie nastąpiło. Gdy wszedł, Lydia stała pod oknem. Na jasnem tle dnia zimowego, postać jej wysmukła, owinięta w dra-perye blado różowego szlafroczka, prześlicznie się rysowała; ładna główka z masą płowych włosów pochylała się pod ciężarem myśli, a szare oczy pociemniały ze wzruszenia Eyszard stanął, jak wryty, odnalazł ją bowiem młodą i piękną, taką samą, jak widział ją w snach namiętnych, tylko teraz był w niej wdzięk jakiś rozkoszny, wdzięk, jakiego dawniej nie pamiętał, zdobyty gdzieś po za domem, może w objęciach tamtego... Powab zmysłowy, który ciągnął go do niej i odpychał zarazem, upajał go miłością i wściekłością zapamiętałą, chęcią niepohamowaną ujęcia jej i ściskania, aż do uduszenia... Stał bez ruchu, zdawało mu się, że, gdyby się zbliżył, gdyby jej dotknął, palce jego bezwładnowolnie obwinęłyby się, jak stryczek dokoła tej szyjki łabędziej, aby ukarać ją za pieszczoty tamtego... Jednocześnie piekąca rana pod sercem uprzedziła go, że ból i żal powrócili nabierał przekonania o niepodobieństwie wspólnego pożycia, ponieważ w piękności właśnie żony było źródło nieszczęścia; czuł, że za każdem na nią spojrzeniem szalałby z zazdrości. Wszystkie te uczucia, opadły go nagle i skoncentrowały się w wielkiej potrzebie płaczu, opuścił więc głowę i głosem stłumionym, drżąceini usty wyrzekł: — Jak się masz, Lydio. Innych słów nie mógł na ten faz znaleźć. — — Jak się masz Ryszardzie, — odpowiedziała jak echo. Nastała cisza, słychać było trzeszczenie koksu na kominku i głos nauczycielki, dyktującej w klasie. Naraz, na drodze, śniegiem zasypanej, odezwały się skrzypce z akompaniamentem trąbki, wygrywając wesoło pierwsze takty kadryla i przerwały duszną atmosferę milczenia. — Wesele — szepnęła Lydia machinalnie; a Ryszard zbliżył się razem z nią do okna i rzekł: — Czy to dziś sobota? Tak samo jak niegdyś, podczas oświadczyn, droga, dobra stara droga, przyszła im w pomoc. — W sobotę także powróciliśmy z matką z Bretanii. Słodko było Ryszardowi usłyszeć imię matki, wymówione z uczuciem przez Lydię... — Zbudziłam się pierwszy raz na odgłos muzyki weselnej... Jaką to mi przyjemność zrobiło! Ryszard wyglądał oknem na orszak weselny i odpowiedział nie odwracając głowy: — Nie zapomniałaś więc naszej drogi do Corbeil? — 0! nie — odpowiedziała. Przechyliła się i wyglądała także, a potem pokazała mu ojca
Santecoeur powracającego z synem ze stacyi. Jeszcze jedna z postaci znajomych: stary strażnik idący na stacyę na spotkanie syna i powracający z nim raz przez Uzelles, to znów przez
Soisy, stosownie do tego jaką część lasu powinien był zwiedzić. Chłopak przepędzał zwykle niedzielę w Pustelni; w poniedziałek zrana żona go odprowadzała, ojciec zaś szedł z raportem do zamku. Dwóch tych olbrzymów szło obok siebie krokiem wojskowym, ramię przy ramieniu, nie mówiąc do siebie, a jednak widok ich był prawdziwie rozrzewniający. — Powrócił już z wojska syn Sautecoeura. — Zaledwie Ryszard zrobił tę uwagę, a już jej żałował; wywołał bowiem wspomnienie postaci młodego księcia, który służył w tym samym pułku, co syn Eugeniusza. Stanął im obojgu w myśli, szykowny, pełen elegancyi, z głową ufryzowaną, jak młoda zalotnica i nanowo ciężkie milczenie zapanowało. Na szczęście nowa sylwetka przerwała milczenie: ojciec Jerzy jak zawsze z torbami i ze swoją nieodstępną pałką, siedział na wprost Zakładu sierot, na słupku przydrożnym, z którego śnieg zgarnął. Ryszard dziwił się, że starzec w taką brzydką pogodę, miał siły przywlec się aż tutaj. — Zdaje mi się, że odgadł obecność moją w tym domu — dodała Lydia.
— Za każdym razem, skoro unoszę firankę w tej porze, pewna jestem, że go na tem miejscu zobaczę. — Ciekawe to rzeczywiście, takie przywiązanie wiernego psa, jakie ten stary żebrak zdaje się mieć dla ciebie. Po twoim odjeżdzie pił tak okrutnie, że co rano znajdowano go na pół nieżywego przed dizwiami naszego domu. Wyobrażałem sobie, że to ze zmartwienia, i tak mnie to rozrzewniło, iż oddałem mu na mieszkanie ten mały domek nad wodą. — Wtenczas kiedy miałeś tyle słusznych powodów, aby mnie nienawidzić, wtenczas właśnie tak postąpiłeś?.. 0 mój Ryszardzie, mój
Ryszardzie, jakiś ty dobry! I wzruszona wzięła go za rękę, chcąc pocałować; Ryszard wyrwał rękę gwałtownie, lecz zaraz się tego wstydził i, łkając, zawołał, jakby pragnął ją przeprosić: — 0! moja żono... moja żono!.. Lydia odpowiedziała z rozdzierającą skargą w głosie: — Wiedziałam zaraz, że to niemożebne! — Będzie dobrze... Przyrzekam ci... lecz później... W tej chwili weszła pani Fenigan z siostrą Martą. Jedno spojrzenie wystarczyło matce, ażeby odgadła, jak rzeczy stoją. Irlandka zaś. mniej bystra — zawołała wesoło: — A! niegodziwy człowiek, po raz drugi przyszedł zabrać mi moje kochane dziecko! Lydia przerwała z żywości [: — 0 nie! droga siostro, nie tak prędko pójdę od was... Ryszard prosi o to, ja sama błagam, pozwólcie mi zostać jeszcze... — Jak długo będziesz ehciała, kochana córko — odpowiedziała siostra
Marta, nie mogąc pojąć, co się stało. — Tylko trudno nam bidzie ukryć ciebie, nasze sierotki już teraz biegają po całym domu. Musiałam nawet kilka sióstr przypuścić do tajemnicy. — Bądź spokojna, siostro — rzekł Ryszard, nie mogąc ukryć boleści, jaką mu sprawiało każde słowo. — Prosimy cię tylko o kilka dni, jak można najkrócej... wszak prawda, Lydio? — Tak, mój drogi — odparła młoda kobieta głosem niepewnym. Na dole brzmiał dzwonek, zwiastujący koniec lekcyj. Świeże głosy, śmiechy wesołe rozległy się z małego ogródka i biły w okno, razem z gałęźmi modrzewiu ciężkiemi od śniegu. — Nasze dziewczątka pójdą teraz na modlitwę; — siostra Marta zwróciła się do pani Fenigan i jej syna — jeżeli diecie państwo uniknąć ciekawych spojrzeń... — Chodźmy już — wyrzekł Ryszard z trudnością. Uczynd ruch, jakby miał szaloną chęć ująć śliczną główkę żony w obiedwie ręce; ona już zbliżała czoło, przymykała drżące powieki, gdy on naraz podał jej na pożegnanie obiedwie ręce rozpalone. W głębi ciemnego szpaleru błyszczały oświecone okna Pawilonu, rzucając blady refleks na drzewa i na ziemię, śniegiem pokrytą, w chwili gdy pani Fenigan z synem powracała do Uzelles. Przygotowane tam było przyjęcie dla pogodzonych małżonków. — Nie chodź tam, za nadto ci przykro będzie — rzekła pani Fenigan, zabierając Ryszarda do salonu, gdzie oczekiwał Napoleon Merivet, zaproszony na obiad, w przewidywaniu, że Ryszard żonę przywiezie, a w takim razie matka musiałaby sama jedna zasiąść do stołu. — A twoja żona? — zapytał stary poczciwiec, stojąc przy kominku i osuszając przemoczone obuwie. — Nie mogłem... Nie mogłem... — rzekł Ryszard cicho, podczas gdy matka dawała znaki sąsiadowi, aby o nic nie pytał. t On sam też miał ważne sprawy na głowie, o których podczas obiadu opowiadał przyjaciołom. Proboszcz z l)ra-vt’il i rada gminna uplanowali, aby mu kazać przemocą otworzyć kościół Małej parafii, opierając się na zasadzie, że nie ma do niego prawa, ponieważ gminie go podarował. Na co mały staruszek odpowiedział, że, opłacając wikarego, zakrystyana i wszelką obsługę ma prawo zatem wybierać ich, według swej myśli. Dopóki ksiądz Ceres będzie wikarym w Draveil, żaden inny duchowny, tylko on jeden będzie odprawiał mszę w kaplicy przydrożnej; otóż z tego powodu proboszcz liypokryta wichrzy w radzie municypalnej. „Czyż zostawicie Uzelles bez nabożeństwa, bez pociechy duchownej, przez cały czas trwania pokuty mojego wikarego?44 A wszystkie słabe głowy panów radców gminnych wpadły w zasadzkę, nie domyślając się, że chodzi głównie o nabicie już i tak nie pustej kabzy chciwego klechy. — Lecz klnę się na pełne chwały imię, które noszę — mówił Napoleon
Merivet, wstrząsając nożykiem deserowym po nad głowami współbiesiadników
— zobaczycie, uwolnię gminę od tego potwora! Choćby mi przyszło zwrócić się do Ojca Świętego, który raczył zaszczycić mnie orderem Świętego
Grzegorza. — A tymczasem jesteś pan zmuszony otworzyć swój kościołek na rozkaz gminy — przerwała pani Fenigan, którą bawiła zawziętość Meriveta. — Otóż myli się pani... Od jutra, Mulin, mój mularz przyśle robotników, zrzucą śnieg z dzwonnicy i zaczną niektóre naprawy... Długo to potrwa, pora nie bardzo sprzyjająca, robotnicy wiejscy tacy marudni!..
Skończą zaledwie na ten dzień, iak mój księżulek skończy rekolek-cyę w d’Aiguebelles. I poczciwy staruszek zakończył głośnym śmiechem, który udzielił się wszystkim, siedzącym przy stole. Matka odeszła do swego pokoju, a oni, zostawszy we dwóch, rozmawiali długo i otwarcie, według powziętego zwyczaju owych pogawędek w ogrodzie, makiem zasianym. Młodszy odsłonił całe swoje serce, zwierzał się z jego słabości, z męczarni jaka w niem odżyła, kiedy spotkali się znowu. — Przekonałem się, że, gdybym ją zabrał, rozpoczęlibyśmy życie piekielne... a jednak przebaczyłem i to z całego serca. Co tam we mnie jest, co się przeciw temu buntuje, nie dopuszcza? A! przyjacielu, czemuś nic nie powiedział, że to tak trudno przychodzi. Mówił, chodząc, gwałtownie rzucał zdania, z gestami siewacza chwastów. Starszy, zarówno nerwowy, Ieoz panujący nad sobą, podsycał ogień w kominku: — Znam to, przechodziłem te cięgi... Kiedy powróciła moja [rena, i w nocy na jej twarzy uśpionej znalazłem tu, pod oczami i w kącikach ust maleńkie zmarszczki, zarysowane zdała odemnie, jak blizny po pocałunkach... Czy ty sądzisz, że wtedy ciało moje nie trzęsła febra zgrozy i nienawiści! Lecz ja miałem dobre słowo, wsparcie, przewodnika, którego pragnąłbym dla ciebie w tych ciężkich chwilach. Ceres przemawiał do mnie silnie, ostro, jakby teraz przemawiał do ciebie: „Zapewne! ona do innego należała, nie jest już żoną jednego mężczyzny. Lecz czyja w tem wina? Ty, który narzekasz na to, oburzasz się, czy możesz zaręczyć, że zawsze byłeś jej wiernym? jestżeś mężem jedynej kobiety?14 Muzyka hałaśliwa połączona z wrzawą rozpasanych okrzyków, rozległa się wśród mrocznej i ponurej nocy. — Weselna para udaje się na spoczynek — wesoło zauważył stary. —
Jak pomyślę, że w tej właśnie chwili twoja żonaci ty, gdybyście byli chcieli... Słuchaj, Ryszardzie, nie broń się być szczęśliwym, kup szczęście za cenę trochy twej pychy. Spróbuj uspokoić się, przyjąć napo wrót żonę, uczynić ją swoją własną. To będzie dziełom jednego uścisku. Istotnie, on pracował nad sobą, lecz nadaremnie. W poprzednich napadach srogiego bólu, gdy zewnętrzna przyczyna się usuwała, ból ten także folgował. Obecnie piękność Lydii była jak gdyby zbiornikiem, w którym ustawicznie fermentował zazdrosny gniew jego, za każdem widzeniem potęgowany ustawiczną pokusą, oraz myślą, że to kto inny a nie on, że nie jego a obce zupełnie usta... „Ali! i czemuż mi nie dozwolono zabić go?.. Dopóki on żyw, wiecznie go czuć pomiędzy nami...“ Takie było zakończenie wszystkich ich rozmów, w męczących godzinach, które spędzał u kolan żony, dręcząc ją skargami, wymówkami, wpadając następnie w przeciągłe milczenie, pośród którego rozbrzmiewały głosy podlotków, pensyonarek zakładu, garbusa nawołującego: Pończochy, pończochy, obuwit, powolny zgrzyt kół omnibusu o czerwonych firaneczkach i cienkiej smudze dymu, przesiewającego się przez budkę, połyskującą od deszczu. Wszelako należało cóś postanowić. Lydia nie mogła dłużej pozostać za domem tuż pod własnemi drzwiami. — Ja powiem, co trzeba zrobić — rzucił myśl stary Mćrivet. — Jestem zmuszony przepędzić parę miesięcy w Algierze, dla zlikwidowania moich interesów. Lydia zamieszka przy pani Fenigan, odzyska w domu swoje stanowisko, a ja tymczasem zabiorę cię, Ryszardzie... Podróż stanie ci się najlepszem lekarstwem łagodzącem. Tego ci właśnie brakowało, zbyt wiele z sobą przeżyłeś. Za powrotem będziesz już uleczony; w każdym razie, zastaniemy tu księdza Cćres, małą parafię otwartą, a jeżeli
Ryszardzie zechcesz wstąpić do ni ej, cud, na który patrzyłem już tyle razy, jeszcze raz się powtórzy. — Kiedy pan wyjeżdżasz? — Jak można najspieszniej, kochane dziecko. — Dobrze, od jutra osadzam żonę w pawilonie, cały dzień przepędzimy razem, będzie to najwyższym wysiłkiem. Jeżeli nie będę zadowolonym z siebie, a ją unie-szczęśliwiać będę zbytecznie, następnego dnia, o świcie, zobaczysz mnie u siebie, gotowego do drogi.
XIII.
Trudne przeznaczenie. Pierwszy wieczór w salonie w Uzelles, pomiędzy mężem i tą, której nie nazywała inaczej jak swoją matką, był dla Lydii nieskończenie miły.
Kiedy otworzyła pianino, a długie jej białe ręce, biegnąc po klawiaturze, wydobyły pierwsze takty boskiej pieśni Pergoleza, której akompaniament tak rozpaczliwie bąkał Ryszard w jej nieobecności, wszystkich troje jednakowe wzruszenie ścisnęło za gardło; w rzewnem zjednoczeniu stali się duszami miłosierdzia i przebaczenia. Za oknami jęczała zawieja nocna, tumany deszczu ze śniegiem tłukły po szybach. Nigdy jeszcze, jak tego wieczoru, awanturnicza i cygańska główka Lydii nie rozkoszowała się tak urokiem domowego ogniska; zdawało się jej, że ze snu ciężkiego zbudzona, na nowo rozpoczyna życie szczęśliwe i skromne, przytulona do boku zacnego i wiernego towarzysza.
Naraz, huczne śpiewy i śmiochy, ozwa-ły się na dole. Ryszard zapytał: — Co to takiego? — Ostatni wtorek, maskarada — odparła matka; długą chwilę, nie patrząc na siebie, wszyscy troje milczeli, przejęci jednakowem wspomnieniem. W zeszłym roku, w tym samym dniu i o tej godzinie, dzwonek u bramy zadźwięczał gwałtownie i zatoczyło się przed ganek kilka powozów, z których wysypało się grono młodzieży, wesołym gwarem budząc uśpionych mieszkańców Uzelles, bawiąc się tańcem i wesołą pustotą, zanim zjawił się
Karol wraz z rozkosznem ghetto, zgroma-dzonem tej nocy w zamku Merogis. (’zemu tak nie w porę echo karnawału przenika w te progi? wraz z niem wkradł się i chłód w ciepłą atmosferę salonu? Kyszard powstał: — Idźmy już, Lydio, czas, aby mama udała się na spoczynek. Pani Fenigan sięgnęła do dzwonka, chcąc, by odprowadzono ich z latarnią. — Nie potrzeba, mamo, Lydia zbyt dobrze zna drogę szpalerem. Zapewne, że ją znała. Atoli jakie chciał nadać słowom tym znaczenie?
Byłażby to ironia złośliwa, chęć znieważenia przypomnieniem chwil hańby i szału? W takim razie był to dopiero początek jej męczarni. Lydia, podszedłszy do pani Fenigan, dla życzenia jej dobrej nocy, miała lodowate ręce i policzki. On jej powiedział: „Spróbujmy, jeżeli się nic uda, odjadę. “ Rzeczywiście, odkąd powróciła, czy to podczas długich przechadzek popołudniowych w parku i kwiatowym ogrodzie, czy przy obiedzie, w ciągu długiego wieczoru, ani jednem słowem, ani spojrzeniem, nawet ręki uściskiem nie uczynił zwrotu do przeszłości; nie brakowało wszakże sposobności po temu, lecz on lakby unikał ich z wyszukaną uprzejmością, tak że wracając bez wielkiej nadziei, teraz poczynała wierzyć w powrót szczęśliwego ich pożycia. Wiara ta wzrastała w miarę zbliżania się godziny, w której sam na sam znajdą się w sypialni. Silna swoją pięknością i szczerem postanowieniem, myślała: „Niechaj go tylko odzyskam, niech raz przytrzymam, pewna jestem, że nic mi go nie odbierze. “ Dopiero wraz z tem przeklętem wspomnieniem karnawału, tchnęło ją przeczucie że szczęście, tak blizkie, mogło się jej wyślizgnąć. O! jakże się tuliła do Ryszarda w tej ciemnej alei! Gołoledź utrudniała drogę, co oliwiła musiała silnie opierać się na jego ramieniu; podmuchy wichru szalejącego pomiędzy drzewami, chrzęst gałęzi, lodem pokrytych, drzwi zbrojowni, targane wiatrem, wszystko to zmuszało ją chronić się przy sercu męża. — Dawniej byłaś odważniejszą — mówił do niej łagodnie, lecz chłodno, nie odwzajemniając się za te oznaki przywiązania. — Może tylko mniej nerwową, mój drogi: „Bo widzisz, ja wiele cierpiałam.“ — Pragnęła wywołać współczucie, które nie chciało się zbudzić. Przyszedłszy do pawilonu, najprzód zatrzymali się w pracowni, gdzie tak samo jak na piętrze oczekiwało ich światło i kominek, ogniem płonący.
Wolała była odrazu ich pokój; lecz Ryszard chciał ją mieć tu, żywą we włas-nej jej osobie, w miejcu, gdzie tak rozpaczliwie marzył o niewiernęi ukochanej. — Tutaj czuleni się najbardziej nieszczęśliwym... Siadywałem w tym fotelu i rozmyślałem o tobie, patrząc na drogę i zakręt rzeki za mostem... Jakież to były okropne godziny, wlokące się, jak nieskończoność... Zrzuciła futro, szronem pokryte, i patrząc mu w oczy, położyła mu obie ręce na ramionach. — Drogi mój, jam ciężko zawiniła przed tobą; lecz naprawię to złe poświęceniem i miłością. Czytaj w moich oczach i wierz, wielem ci winna... zobaczysz, że dług mnj spłacę. Drżąc, usiłowała przyciągnąć go do siebie: — Wejdźmy do naszego pokoju, pójdź... Bez gniewu, lecz stanowczo, odsunął ją od siebie: — Jdź sama, ja tu zoctanę. — Doprawdy, chcesz tego? — wyszeptała omdlewająco; on wzruszony, usiłował wytłomaczyć się ze swego okrucieństwa. — To jest silniejsze nad wszelkie rozumowanie. Nie mogę, obawiałbym się uczynić cię zbyt nieszczęśliwą... Zrezygnowana, wyciągnęła do niego rękę: — A zatem, dobranoc. Zaskrzypiały na schodach jej buciki, na górze dały się słyszećgłosy kobiece. Następnie Rozyna zeszła, aby używać ostatnich chwil karnawału. Wiedział że teraz Lydia sama jest na górze; i burzą wewnętrzną targany, złamany walką, rzucił się na sofę, by tak przepędzić noc, jak tyle ich przebył w jej nieobecności. Jak zasnąć w tym niepokoju dobrowolnego rozdziału. Wyrzucał sobie głupotę i szaleństwo, przypominał słowa sąsiada: „dzieło jednego uścisku...“ Dwalaoć się zrywał: „Pójdę...“ i zostawał?e łzami i wściekłości w oczach. Nareszcie nie wytrzymał i poszedł. Leżała już w łóżku, obok stała lampa, rzucając światło na jej ramiona obnażone, szyję, wyłaniającą się ze zmiętych zalotnie koronek nocnego ubrania. Na jego widok, perłowe jej źrenice zabłysły tryumfująco, i i-araz przysłoniły się długiemi rzęsami. ‘ — Jeszcześ się nie położył? — przemówiła, przywo-łując go kiwnięciem różowego paluszka. Zbliżył się powoli, ukrywając olśnienie, w jakie go wprawiło to zdanie się na łaskę i niełaskę tego czarującego ciała. — Nie boisz się zimna? — mówił zcicha z ustami, wyschłemi żądzą; następnie dodał podejrzliwie: — dawniej miałaś do snu koszulę pod szyję, wiesz, tę co to ja nazywałem skafandrami. — Tak, podług przepisu w przytułku dla sierot — odparła z uśmiechem. — Lecz ja ci chciałam przypomnieć naszą noc w hotelu Favart. —
I, obejmując go za szyję, cichutko szepnęła mu do ucha: — Niegodziwcze, czyż nie widzisz, że czekałam na ciebie? Zamknął oczy, żeby oprzeć się tem pewniej; i jakby przez sen wymówił: — Ah! co to była za noc!.. Lecz teraz nie możesz już dać mi tego upoje,,.a. — Dla czego? — Dlatego, że to wszystko... wskazywał na jej ręce, ramiona... To wszystko już nie należy do mnie samego. Oddałaś to innemu. Szarpnął się gwałtownie, wyswobadzając się z uścisku, lecz ona upamiętała go, mówiąc przez łzy: — A zatem ty uważasz, że mało się ukarałam, że to wszystko nie wystarcza na odkupienie mej winy?.. Patrz... Tu pod piersią nietkniętą, rana, zamykając się, zmarszczyła zranione ciało w kilka blizn głębokich... Trzeba było bardzo daleko szukać kulki... Spójrz, jakie znaki mi zostawiono... a gdybyś wiedział, ile ja wycierpiałam pomimo chloroformu. — Biedna ty, ukochana moja — rzekł Ryszard, zdjęty litością. I pochyliwszy się nad tem pięknem ciałem zmiętem, dotknął ustami różowej blizny. Lecz na myśl, że męczeństwo to przeniosła dla innego, cofnął się gwałtownie. — Tak, dla twego kochanka, z rozpaczy, że kochać cię przestał. — Mylisz się, Ryszardzie; ja już nie czułam nienawiści z oburzenia dla tego, o którym mówisz. Zapytaj twą matkę, która nademną czuwała j słyszała, jak przyzywałam ciebie w malignie, która nie mogła być kłamliwą. Myśl moja biegła ku tobie jednemu, i szczęściu, jakie mi zgotowałeś, za którem z taką rozpaczą tęskniłam. — Tak, ja wiem, że ty jesteś poczciwa, niczego więcej nie pragnęłaś, jak sprawić mi rozkosz, kochając mnie; lecz pomimo wszystko, gdyby tamten się zjawił, zawołał na ciebie, jednem choćby skinieniem, nie powstrzymałabyś się, żeby pójść za nim. — Cicho... nie mów tak... Lecz on ciągnął dalej, podniecając się wściekłą ironią: — Dlaczego mam milczeć? wszak to zupełnie naturalne. Ja jestem lękliwy, nieśmiały; nie mam odwagi, nie umiem. On zaś, on umie, on taki piękny... Przyznaj, że on umiał ci śpiewać pieśń o miłości? nauczył cię grzechu, który przez oczy wchodzi? nietylko tego, lecz jeszcze wielu innych. — Ryszardzie, zmiłuj się... Próbowała zamknąć mu usta. ramionami oplotła mu szyję; naraz w przestrzeni zagrał róg myśliwski — wyprostował się sztywny i blady. Tak samo niegdyś Grossbourg porozumiewał się z Uzelles. Bywało, że w ten sposób Karol oznajmiał swoje przybycie na obiad, Ryszard odpowiadał mu także odgłosem rogu, a wesoła fanfara płynęła z jednego brzegu na drugi po wibrujących falach rzeki — braterskim łącznikiem wiążąc te dwa domy. — Słyszysz, Lydio... Nawpół obłąkany miażdżył jej palce w gorączkowych kleszczach. — Ależ, mój drogi, to u Klemensa... chłopcy ogrodowi... — 0 nie! wcale nie!., to pochodzi z tarasu Grossbo-urskiego. Jak wyraźnie rozchodzi się po wodzie... on wie o twoim powrocie i po dawnemu, daje ci znaki... Czy słyszysz? A trąbka im silniej rozbrzmiewała w głuchej ciszy nocnej, tem silniej potęgowała jego zazdrość szaloną. — Jaki on zaciekły... jak on pragnie ciebie!., z mą żoną noc dzisiejszą spędzić... czemu nie, mości książę... Zaczekaj, niechaj mu odpowiem. Wybiegł na schody, żeby za chwilę powrócić zawstydzony, jakgdyby wytrzeźwiony. Lydia, szlochając, ubierała się, siedząc na krześle. Rzucił się przed nią na kolana: — Dokąd idziesz, co zamyślasz? — Nie, nie, daj spokój, nie mcgę tu zostać... to zanadto okropne dla ciebie i dla mnie... Przebędę noc przy twoje matcej a jutro odjadę, skoro to wszystko jest nad twe siły, biedny mój Ryszardzie. Teraz ona go odpychała, usiłowała oswobodzić z jego uścisku bose swoje nogi. Nakoniec wziął ją, jak dziecko, złożył na łóżko i jął kołysać słodkiemi słowy, które chwilami przechodziły w wybuchy wściekłego gniewu. — Eo widzisz, mnie trzeba wybaczyć!.. Szał mnie ogarnia... to wszystko ten nędznik! — Czemu bezustanku wspominać o nim, skoro już wszystko skończone, skoro on dla mnie umarł! — Ah! gdyby tak było, zanadto byśmy byli szczęśliwi... Ale ten potwór żyje, ja czuję, jak on czycha na ciebie... jak krąży... ale biada mu, jeżeli go spotkam. Wtedy nikt i nic nie stanie mi na przeszkodzie. — Zeby go zabić?, ależ ja ci w tem pomogę, za wszystko złe, jakie mi wyrządził... i dotąd jeszcze wyrządza, pozbawiając mnie twojej miłości. Czepiała się jego szyi, mówiła, trzymając usta na ustach Ryszarda, a po każdym frazesie skończonym, główka jej opadała na poduszkę. Nieledwie że uczuwał urazę do niej, że nie opierała się już wcale, myśląc, że wszystko zależy od niej, od siły jej pożądania, i że gdyby uścisk jej stał się gorętszym, nie znalazłby w sobie mocy wywikłać się z niego. Uczucia te znajdowały ujście w słowach gorzkich i pełnych nienawiści, malujących wszelkie doskonałości Karola i własne jego niedostatki; był to monolog, wypowiadany w kółko, którym sam wyczerpał oię nareszcie. Róg myśliwski zamilkł. Grad z deszczem bębnił w szyby, a na wieży małej parafii zegar wydzwonił godzinę trzecią nad ranem. Ryszard wyprostował się przy łożu, walcząc między dwoma prądami, z których jeden odpychał, a drugi pociągał gwałtownie, i ozwał się głosem zniżonym do prośby pieszczotliwej: — Zono... dziecko moje ukochane... błagam cię, skończmy... Powiedz mi, że s‘ę mylę, że ty go już nie kochasz. Przysięgnij mi, bym bez strachu mógł pochwycić cię w moje objęcia. A widzisz, że mi nie odpowiadasz... nie chcesz mi nic przyrzekać. To znaczy, że jeszcze do niego należysz, i za drogo by cię kosztowało kłamstwo? Lydio, przez litość, odpowiedz mi, odezwij się. Pochylił się nad nią, ścisnął obie jej dłonie, atoli były bezwładne i prawie martwe. Ona spała głębokim snem dziecięcia, a oddech miarowo wznosił pierś jej perłową, wydobywając się z ust nawpół otwartych. A on, który tak sobie wyrzucał, że dręczył ją niedobrani słowami... śmiało mógł był gadać tak do samego rana. Zrazu zdjął go śmiech pełen goryczy, lecz następnie ogarnęło go uczucie czulsze wobec tego przyznania się do słabości, do upadku na siłach po takiem przejściu męczące m. Cichutko otulił obnażone ramiona i ręce młodej kobiety, lampę wyniósł do swego pokoju, po którym chodząc bez przerwy nasłuchiwał godzin wydzwanianych, na kościele przy drodze, na tej świątyni przebaczenia, o którem nie przypuszczał nigdy, by z tąkim trudem przychodziło. Eówno ze dniem, który zajrzał przez zamarznięte gwiazdy na szybach, poszedł do swego sąsiada, aby oddać się pod jego rozkazy.
XIV.
Dzień targowy. Majowym porankiem Lubin w kurtce rybackiej, ze służbową blachą miedzianą na piersi, płynął w górę Sekwany do Eory, upatrując wzdłuż brzegu nowych miejsc na zarzucanie swych sieci. Patrząc na wiosłującego starego Lubina, jak leniwie władał wiosłami, ile czasu trawił na gawędzie i zajmowaniu się fraszkami, łatwo było się domyśleć nieobecności pana od dawna już trwającej. Jako strażnik rzeki, uważał się za wszechwładnego na całej przestrzeni. Właściciele galarów płynących w dół rzeki częstowali go kieliszkiem; zdaleka darzył facecyami żony marynarzy, flisaków, praczki na pomoście, przytwierdzonym w pobliżu mostu, sani jeden czyniąc więcej turkotu i hałasu, niż wszystkie paprzyce i pliszki z obu brzegów rzeki.
Tylko co załatwił się z praczkami, wygrażającemi mu ki-jtnkami, kiedy spojrzawszy mimowolnie do góry, spostrzegł opartego na poręczy mostu, strupieszało eleganckiego pana Aleksandra. Ukryty w cieniu filara, zarobił wiosłem na miejscu, łódka zatrzymała się chwilę, a on, żując prymkę zawzięcie, śledził okiem nieufnem byłego marszałka dworu. — Co on tu węszy ten rabuś morski. Co prawda nie straci on ani jednego ze słów, co się tam w pralni kotłują. dla niego to gratka nielada, chociaż on sam więcej wie, niż tutaj mógłby zasłyszeć. Ba, niby to wodę oczami świdruje, a zerka wciąż w stronę staoyi kolejowej. Ani chybi, że spodziewa się kogoś... Parą uderzeń wiosła wydobył się z ukrycia i głosem starym, skrzeczącym i blagierskim zagadnął: — Ojczulku Aleksandrze, miałżebyś już zakładać przynęty? Zagadnięty wydał się meco zmieszany, poprawił binokle, chcąc dać sobie czas do namysłu z odpowiedzią. — Nie zgadłeś, stary, ja tu kiełbi upatruję, co będą za drobne na twoją siatkę. Przerwał, nasłuchując w stronę kolei; omylił się, to, co wziął za pociąg zdążający w stronę Paryża, było po-prostu oddalonym szumem upustu.
Pochylił się więc ku rybaków, i ciągnął dalej: — Au was, co słychać? Twój pan wziąż jeszcze siedzi w Algierze? — Blagier! nibyto Ptozyna nie opowiada panu, co się w domu dzieje. Pan Aleksander skrzywił się lekceważąco. Unikał rozmowy z ojcem o
Bozynie, przez poczucie konwenansu, którego ten cham nie rozumiał bynajmniej, a kto wie, czy i nie ze strachu przed nieprzyjemnemi wyjaśnieniami. — Hej! Lubinie — zawołał, by odwrócić rozmowę — spójrz na swego lokatora, idzie po trunek dla siebie. Istotnie, ojciec Jerzy wywlókł się ze swej budy, mrugaj ąc oczyma, oślepiony rażącym blaskiem wody, nogi się pod nim uginały, a w obu rękach trzymał nieskończenie długą tykę od wędki. — Bo niczego — burknął strażnik rzeczny, z pogardą chłopa dla tych, co już są niezdolni do pracy — także pomysł, żeby tego włóczęgę umieścić razem z wiosłami i siećmi. Patrzcie, co zamyśla zrobić z tą żerdzią? A przecież nie rozpoczęte jeszcze rybołówstwo... — Nie widzisz, że ma butelkę, przywiązaną na końcu? Robi dla siebie zapas wody z Sekwany... niech go licho, jaki on śmieszny. Ponieważ żerdź była bardzo wysoka, starzec wymyślił sobie ten sposób, aby adosięgnąć powierzchni rzeki. Atoli woda była mała, więc gnąc śmieszną, starą swą postać, z wysiłkiem, legł na brzuchu. Aleksander i Lubin serdecznie bawili się tą pan-tominą. — On się tak wysila, że chyba skóra na nim popęka. — Na samym skraju leży, głowa przeważy, z pewnością... — Ostrożnie, ojcze Jerzy... masz! Krzyk przerażenia, dziki, nieprzytomny, chrapliwie wołanie o pomoc, w które istota ginąca wkłada całą swą. siłę żywotną, rozległy się od brzegu rzeki. Zakotłowało się w trzcinach tam, gdzie stary wpadł głową naprzód; chłopi, pracujący na przyległem polu, z trudem zdołali wyciągnąć go z wody. Gdy złożono go już na brzegu, trzęsącego się, ociekającego wodą, a butli nie puścił z zaciśniętych palcy, — wtedy dopiero strażnik rzeczny, który przez chwilę przypuszczał, że pozbędzie się swego lokatora, poruszył wiosłami i podpłynął obłudnie, nibyto śpiesząc tonącemu na pomoc. Jednocześnie z tom pociąg paryski wyruszał ze stacyi, i na moście ukazała się synowa Santecooura, w letniej różowej sukni, którą wiatr nadrzeczny dokoła nóg jej oblepiał. Odprowadziła męża; a teraz za nią dreptała tłusta, zadyszana, kusa dama, popychająca przed sobą wózek dziecinny; była nią pani Noel, żona profesora z lyceum paryskiego, która wynajęła w Pustelni domek, w celu wzmocnienia świeżem sosnowem powietrzem swojej maleńkiej córeczki. Skoro tylko spostrzegła jasny garnitur starego eleganta, po twarzy młodej
Santecoeur przemknęły płomienie, i poprosiwszy pani Noel, aby poczekała na nią po drugiej stronie mostu, cała drżąca podeszła do pana Aleksandra, który oczekiwał jej widocznie, oparty na poręczy mostu. Kilka słów zamienili z sobą mimochodem, pocichu. —...Książę w Grossbourgu... Wyjdź do lasu... Dąb Przeor. — Nie mogę... śledzą mnie. — Indjanin? — Tak... Jestem udręczona! Przechodnio snuli sir po moście, ludzie okoliczni, dostawcy.
Piokarka ukłoniła się im z pod swojej budki, parobek rzeźnicki na koniu z koszem mięsa na białym fartuchu, obejrzał się na nich z uśmiechom; a pan
Aleksander udawał, że nader szczegółowo opowiada o wypadku ojca Jerzego, gestem przesadnym ukazując trzciny połamane i budę, do której przeniesiono biednego starca. — Pyłem przekonany, ’ że przyjdzie wezwać karawan Fonearda! —
Następnie, cichutko: — Jutro czwartek, targ w Corbcil... o 11 godzinie, u jubilera przy ulicy Saint-bpiro.. razem wybierzecie biżuterye. — Ja nie wiem... Ja nie mogę przyrzekać — szeptała młoda kobieta, pomieszana, z oczami utkwionymi w daleki horyzont, tam gdzie upust Evry toczył swe potoki. A dla tych, coby mogli usłyszeć, dodała: — Biedny ten ojciec Jerzy! w jego wieku płuc... Moje uszanowanie, panie Aleksandrze. — Pani... Praczki, którym grzmocenie kijonkami nie przeszkodziło bynajmiej do pochwycenia tajemnicy tego dyaloga dorywczego, ujrzawszy pana Aleksandra, jak zakończył go pocałunkiem od ust przesłanym, ogłuszyły starego eleganta lżąc go niemiłosiernie... „Patrzcie go, namiętny staruszek! niedość mu córki Lubina; młoda Santecoeur znowu... Zresztą to familijne;
Iudyanin uchodził za najznakomitszego rogacza w okolicy, syn poszedł w jego ślady...“ I dalejże hulać kijonkami, śmiać się do rozpuku. Nie podejrzewając, że tą kocia muzyka i do niej tro-szeczkę się stosowała, synowa Santecoeura dopędziła swą towarzyszkę pod górą, i pomagając jej popychać wózek, zaproponowała, aby nazajutrz razem pojechały na targ do Corbeil. Pożyczy cię bryczki od sąsiada... Ona będzie powoziła... droga prześliczna, przez las... małej dziewczynce będzie bardzo zdrowo. „Tylko, że ze względu na teścia, potrzeba, aby pani myśl poddała. On okrutnie synowej nie dowierza, zresztą, tak samo jak wszystkim kobietom.
Nie wiem, dlaczego, ale jedna pani tylko stanowi wyjątek. Przed przybyciem p;mi do nas, nie puszczał mnie na spacer do lasu bez męża...
Pani mu powie, że ma do załatwienia sprawunki. Zobaczy pani, jak będziemy się bawiły.“ Jeżeli ojciec Santecour okazywał zbytek nieufności, to znowu pani
Noel miała jej zamało. Łatwowierna ta dama, od miesiąca już najniewinriiej dopomagała łotrowskim zabiegom Karola, około żony swego podporucznika. Jej szeroka, uczciwa fizjonomia karmicielki, tytuł profesora lyceum piastowany przez jej męża, ubezpieczały leśnika do tego stopnia, że go odzwyczaiły od podejrzeń i szpiegowania. Dwie przyjaciółki wychodziły codziennie, zabierając z sobą małą dziewczynkę, krzesła składane, podwieczorek, i rozkładały się na polanie pod Dębem Przeorem, pośród gęstwiny, nienależącej do straży Indyanina. Obie panio zabawiały się gawęiką, czytywały Petit-Joumal, mieszając treść rozmaitych nowinek z ćwierkaniem polnych koników i szumem drzew niebotycznych. Po godzinie wypoczynku, pani Santecour proponowała przechadzkę i kończyło się na tem, że puszczała się sama w głąb lasu, gdyż otyła jej towarzyszka wolała nie ruszać się z miejsca. W pobliżu obrosłych krzakami starych murów, rozgraniczających dwa parki, na których sterczały wysokie sztachety żelazne, okalające tę część
Petit-Senarty, jak okiem zasięgnąć słała się podleóna łąka puszysta, muskana zwieszającymi się konarami, chwiejącymi się za najmniejszym podmuchem wiatru, jak bengalskie punkasy. Na tej tajemniczej murawie, zawsze w jednem miejscu, jak gdyby zapomniany, oczekiwał na młodą kobietę ogromny parasol z niowarowego jedwabiu, a pod tym parasolem ukryty Karol, wylegujący się na miękkiej i bujnej trawie. Ponieważ wstęp do Pustemi był mu wzbronionym, odkąd strażnik schwytał go na gorącym uczynku, kiedy całował jogo synowę, urządził sobie to koczowisko dla schadzek, istotnie niebezpieczne, gdzie wymieniano tylko dorywcze pocałunki, niezdarne pieszczoty, a wszystko na prędce i pod wielkim strachem. Bezwątpienia, spotkanie się w miasteczku w dzień targowy nastręczy im daleko lepszą sposobność. Nazajutrz rano, kiedy bryczka z Pustelni stoczyła się. z mostu w ulicę Corbeil, miasteczko to puste i ciche zazwyczaj, wrzało zgiełkiem i ruchem. Przytulone do starego klasztoru, na prawym brzegu Sekwany, po nad ogrodami biegnącymi w tarasach aż ku jej nurtom nieledwie, lekko przypomina Bazyleę na wzniesieniu poważnego Munsteru, lecz taką, jaką jest podczas zjazdu z całej okolicy i ze wszystkich wsi i siół zarogatkowych. Dokoła rynku i na ulicach sąsiednich nabito było wózkami wieśniaczemi najrozmaitszego pokroju, utrudni aj ącemi przejazd. Młoda pani Santecoeur zajechała do klasztoru Saint-Spire, pogrążonego w ciszy spokoju, wiejącego chłodem od starych murów kościoła, i poleciła pani Noel, aby czekała na nią, dopóki nie załatwi sprawunków. Jeżeliby się małej znudziło, może pani wejść do kościoła, jest tam bardzo piękny rycerz kamienny. Następnie cała rozpromieniona, poleciała na schadzkę. W rogu magazynu, przepełnionego kupującymi, książę, przybyły przed nią, wybierał kolczyki, siedząc na krześle, a obok drugie czekało na nią.
Usiadła i przyciśnięci do siebie, szeptali, błyskając kolczykami, osadzonymi na kwadracie z czarnego aksamitu, podczas gdy dokoła nich dzierżawcy z Morsang, ci, co żenili swych synów, przybyli z krewnymi i znajomymi, aby targować biżuterjo na ślubne podarki i przeplatali układy o cenę dowcipami i śmiechem prostaczym. Tego wieczora Indianin był na służbie z całym personelem leśnym. — O godzinie dziesiątej będę w Pustelni. Zostaw okno od twego pokoju otwarte. — Oh! nie, proszę pana. Nie, ja się boję. — Czego się boisz? Mąż twój w Paryżu, a stary nie prędzej powróci, jak o szóstej rano. Oto tylko idzie, żeby nie zaspać, lecz co prawda nie będziemy mieli na to ochoty. Pomyśl tylko, cała, caluteńka noc nasza, i to poraź pierwszy. Mówił to, ustami dotykając je; szyi, włosów, a ona tymczasem przymierzała kolczyki. Magazyr się wyludnił. Właścicielka wraz ze swoją siostrą podeszła z niskim ukłonem do księcia, zapytując, czy jego książęca mość wybrał już to, czego sobie życzył. — Tak, pani Souchotte... Ton garnitur, po który sam przyjdę wieczorem. Córka Santecoeur cała zarumieniona powstała z krzesła, gdy naraz wielkie lando zatrzymało się przed magazynem już i tak dość ciemnym, zaciemniając go jeszcze więcej, jak gdyby zapuszczoną na szyby markizą. — Powóz pani Fenigan — odezwała się kupcowa z intonacyą pełną uszanowania, lecz z odcieniem mniej uniżonym, niż kiedy przemawiała do księcia. O liandlarska klawiaturo, stokroć subtelniejsza w cieniowaniu aniżeli gama chińska!.. Książę ani się ruszył, ani obejrzał, lecz w miarę, jak wykwintna postać kobiety zarysowywała się wyraźniej, uśmiech jego z wesołego przechodził w fazę złośliwości. — Czy mój zegarek gotowy?. — Lydii zabrakło sił na dokończenie frazesu. Nerwowy kaszel głos jej zatamował. Od czasu komedyi w Monte-
Carlo, zerwania i ucieczki, jeszcze się z nim nie spotkała; a oto najniespo-dziewaniej, w zamglonem lustrze sklepowem odbiła się ta piękna twarz, pełna bezwstydu i przewrotności. Opanowały ją naraz tłumione uczucia, pogardy, przerażenia, gniewu; jednocześnie z tem radość, że do nich nie mieszała się ani odrobina żalu, pozbawiająca jej niepewności, która ją trapiła nieraz, skoro zadawała sobie pytanie: „Jakiego doznam wrażenia, jeżeli spotkam go kiedy?“ Dzięki ci Boże! jeżeli kochała go kiedy, to teraz już po wszystkiem.
A ta Santecoeur, ze swemi oczyma, jak węgle i bezczelnością przedmiejską, grubo się myliła, patrząc na nią tak wściekle. Zegarek był gotowy zabrała go i wyszła, nie rzekłszy i słowa. Lecz na widok jej twarzy zmienionej, teściowa zawołała: — Co ci się siało? — Nieszczęśliwe spotkanie — szepnęła Lydia, siadając obok niej. I jeszcze ciszej ze względu aa woźnicę, którego grzbiet zaokrąglał się, aby lepiej podsłuchiwać, wymieniła imię Karola... — A! nie powinnam była przyjeżdżać na ten targ. — Moja w tem wina, drogie moje dziecko. Ale ty nie ruszasz się z domu, chciałam, żebyś choć raz zaczerpnęła powietrza. — Ja miałam przeczucie jakiegoś nieszczęścia. W oczach matki odmalowało się przerażenie: — Nieszczęścia? — Oh! nic takiego, czegobyś się mogła obawiać po takiej szalonej, jak ja... Nie, ja kocham mojego męża, i nigdy nikogo nie będę kochała prócz niego jednego. Lecz jak mu to powiedzieć o tem mojem spotkaniu?.. — Zostawmy to między sobą Skoro wszystko idzie tak dobrze, mamy dobre nowiny od Merivota... Kto wie, czybyśmy nie opóźniły jego uleczenia i powrotu. — Lecz w takim razie trzeba będzie kłamać, nie mówić mu wszystkiego bez wyjątku, tak, jak się zobowiązałam, odkąd on jest w Algierze. Kiedy tak rozmamiały, powóz jechał noga za nogą przez zaciśnione, wązkie i hałaśliwe ulice, zatrzymując się przed apteką, składem papieru i innymi jeszcze magazynami, napełniając się paczkami, butelkami, składanemi na siedzeniu obok woźnicy, machającego długim swoim bi czem; mowa ta była czysto kobiecą, głębokie i rzewne wejrzenia, przeplatane szczegółami i targowania się z dostawcami. Przed sklepem z ciastkami, gdzie zatrzymano lando w celu obstalunków niedzielnych, zjawił się sędzia Dele-rous, wyćwieżony, w rękawiczkach, z połyskującą brodą i zębami. W Uzolles nie widziano go już od miesiąca i właśnie wstąpił do pasztetnika, aby coś przekąsić naprędce, następnie miał wsiąść na pociąg, aby podążyć do tych pań, ponieważ miał bardzo ważną i pilną do nich prośbę. — A zatem, wsiądź pan do powozu i jedź z nami na śniadanie — rzekła matka — i kiedy uradowany zasiadał na przedniem siedzeniu naprzeciwko nich pomiędzy mnóstwem paczek, Lydia, nieco zmieszana tem spotkaniem z dawnym znajomym, z zajęciem udanem przyglądała się wystawie pasztetnika i zapytała: — A więc pan się tutaj stołuje? — Tak pani, o kilka kroków od mojego łjjura. Trybunał jest tam przy końcu ulicy, na tym placyku obok młyna. Z roztargnieniem rozglądała się dokoła, nie przypuszczając, jaką wagę będą dla niej miały te miejsca. — Te kąty smutno się paniom wydają?.. Ja też... Otóż dla czego licząc na waszą sympatyę... Lecz najpierw, i akie nowiny z Algieru? Kiedy powraca przyjaciel Ryszard? — Mć’ syn niedługo powraca — drogi panie Delerous; — lecz pan wie, że w jego nieobecności, jeżeli możemy mu w czem służyć, moja synowa i ja... Sędzia skłonił się z uśmiechem. Wytłómaczy, się jak już miną ten zgiełk nieznośny. Wyjechali nareszcie z Corbeil, pozostawiając za sobą olbrzymie kominy fabryk miejskich, z których czarny dym, buchając w górę, zaciemniał całą jedną stronę nieba. Wozy, lud pieszy, bydło, cały wesoły tłum jarmarczny śpieszył drogą pod górę, błyszczącą w dole z jednej strony zbożem falującem w zielonej jeszcze szacie. Mały wózek, powożony przez kobietę, otarł się o koła karety i wyminął panie Fenigan. Lydia poznała syno-wę Santecoeura i ścigała wzrokiem skromny wehikuł, toczący się po nierównej drodze. Ah! jakąż miała ochotę krzyknąć na młodą kobietę, ostrzedz ją o przepaściach, o zawodach, niczem nienagrodzonych, jakie ją czekają! Lecz wózek mknąc szybko był już tak daleko, prawie na granicy ciemnego, milczącego lasu... Z przeciwnej strony, w obłoku kurzawy, nadjeżdżał wyciągniętym galopem powóz otwarty, zaprzężony a la Daumont, ze służbą w niebieskiej liberyi Alcantarów. W środku siedziały piękne żydówki z Merogis w towarzystwie księcia d’01mutz, z błyszczącemi oczyma, ze swoim uśmiechem niezwyciężonym! Karol miał na twarzy wyraz baszy, przypatrującego się pięknym ciałom kobiet, skazanych przez siebie na wrzucenie w studnię, ma się rozumieć, po możliwem wyzyskaniu wszelkich rozkoszy. Świetny ekwipaż mignął jak błyskawica, w powozie Feniganów zapanowało milczenie. „0! jak dobrze, że Ryszarda niema“ — myślały obiedwie panie. — Delerous zaś rozmyślał — czy po tem spotkaniu wypada odważyć się na przedstawienie projektu, dla którego właśnie znalazł się. w powozie z paniami. Niespodziewana okoliczność zmieniła szczęśliwie smutny nastrój. Dwie dziewczyny z włosami jak len jasnemi podeszły do powozu podając koszyczki wyrobione z sitowia i traw wodnych. Pomimo, że droga była pod gorę i ciężka, furman przez wrodzoną niechęć do żebraków, zaciął konie właśnie w chwili, kiedy Lydia wyciągała rękę po jeden z koszyczków. Pani
Fenigan widziała gest synowej, — i wołała, żeby się zatrzymać, lecz napróżno: przez kilka minut słychać było za powozem przyspieszony oddech biegnących dziewcząt i klapanie bosych nóg po piasku. Na powtórzony ostro rozkaz swej pani, furman musiał przystanąć. L) dia dziękowała matce i szukała woreczka, żeby zapłacić za skromny towar, lecz pani Fenigan zdążyła już napełnić srebrną monetą małe rączki wyciągnięte. — Dziwi cię to, panie Delerous? — zapytała. — Przyznam się, że bardzo mnie dziwi, znam bowiem antypatyę pan, do żebraków, którą w zupełności podzielam... Pamiętam, że na tej drodze do
Corbeil, mieliśmy kiedyś rozprawę z synem pani... — Prawda... Eliza była wtedy z nami... — Tak, właśnie — odparł Deleious, rozjaśniony na wspomnienie
Czerwonego kapturka. I, pokazuj ąc swoje wilcze zęby rzadkie i szpiczaste: „Ponieważ wymówiłaś pani imię tej ślicznej osóbki...“ Powóz toczył się pomiędzy lasem i wzgórzami, winem pokrytemi. Woń dzikich rć — biła aż do zawrotu głowy. Pan sęflzia uznał, że czas i miejsce sprzyjają jego zwierzeniom.
Zaczął od tego, iż dosyć już miał życia samotnego, a panie widziały same, w jakim smutnym i melancholijnym kącie musiał mieszkać. A znały przecie
Cor-beil tylko w dnie targowe; niepodobna wyobrazić sobie zwykłej martwoty tego małego miasteczka, od ósmej godziny wieczorem wszystko śpi, pozamykane, a na turkoty powozu po ulicy Panny Maryi mieszkańcy jednomyślnie mówią: „Pan prezydent wraca z trybunału... Omnibus z Belle-
Image jedzie na kolej“. Ani zebrań, ani klubów, żadnej rozrywki, nic prócz pracy nucącej. Jedyna ucieczka — Paryż o godzinę drogi koleją i łatwość pojechania kilka razy w tygodniu na plac Vandóme, pokazania się w biurze i starani? o awans, który dałby mu możność ożenienia ’się według myśli. Sprzykrzyło mu się i to nako-niec, iż codzień słyszy w restauracy
Couyerchele: „Obiad dla pana sędziego“... Od spotkania zaś kuzynki z
Lorient, ładna jej twarzyczka, na której przebyte zmartwienia nie pozostawiły śladu, nie może mu wyjść z pamięci. Zapytywał pewnego wieczoru wprost samej Flizy; lecz odpowiedź do jutra odłożyła, a tego jutra właśnie wyjechała. Po kilkomiesięcznem oczekiwaniu i wahaniu, napisał do niej list bardzo szczegółowy, opisał położenie obecne, widoki na przyszłość; a teraz błaga pani Fenigan, aby się za nim wstawiła. — Z największą chęcią — odpowiedziała. — Nie bardzo wesołe życie w
Corbeil dla młodej kobiety, lecz kuzynka nie bawi się i w Lorient, a wreszcie my tu jesteśmy, pomożemy panu do bawienia jej. Napiszę do niej, bądź pan pewny... — Czy pozwolisz mi, mamo, dopisać parę słów do twojego listu — dodała Lydia — nauczyłam się bowiem szanować i kochać tę śliczną kuzyneczkę Elizę. — O! jakże mam paniom podziękować? — mruczał sędzia, a twarz jego, okolona czamemi bakami, zaczerwieniła się z radości jak burak. Przez całą drogę nie przestawano robić projektów małżeńskich; jakie to będą potem zabawy, wycieczki wspólne na ryby, na polowania, do lasu na spacery... — Trzeba, żeby ślub państwa odbył się u Świętej Ireny — dorzuciła
Lydia bez namysłu. Umilkła, trochę zmieszana; lecz Delerous nie był podejrzliwy. — Pani Eliza jest rozwódką, nie będzie zatem ceremonii kościelnej, bardzo togo żałuję. Slicznieby ślub wyglądał w małej kapliczce wiejskiej.
Potem, zwróciwszy się do pani Fenigan: — Ale, dowiedziałem się, że przyjaciela pani, proboszcza z Draveil, ktoś inny zastąpił... — O! mój panie... Oddawna już nie jest moim przyjacielem. Nie mogłam mu przebaczyć zawziętości jego do księdza Ceres, najgodniejszego z ludzi... Nie zdołała powstrzymać śmiechu, na widok zdumionej miny pana
Delerous, któremu nigdy nie mówiła o wikarym małej parafii inaczej, jak z głęboką pogardą. — Co pan chce? wszystkie moje przekonania zmieniły się, nie jestem już tą samą kobietą... Jak się to stało? Opowiem panu może kiedy... może i tobie się to przyda. Po śniadaniu zebrano się w salonie. Lydia grała preludium Chopina; śpiewne tony cudownej muzyki pobudzały do świergotu makolągwę w wiel kim kląbie, ocieniającym wjazd do Uzelles, gdy naraz zadzwoniono do bramy. Pani Fenigan pisała do Elizy, lecz, zobaczywszy zbliżających się gości, podniosła się szybko. — Lydio, zamknij fortepian, moje dziecię. Wikary Ceres z jakimś drugim księdzem, prawdopodobnie z nowo mianowanym proboszczem, idą w odwiedziny do nas. Od kilku dni zaledwie sprowadził się na probostwo... — Więc to ten pan Ceres, o którym takie cuda opowiadano — odezwał się sędzia, podchodząc do okna, gdzie już obiedwie panie, ukryte dyskretnie po za firankami, patrzyły na przybywających. Księża szli powoli, rozmawiając niby swobodnie, a jednak trochę nienaturalnie — głównie proboszcz, mały, tłusty człowiek, z wygoloną różową twarzą, z podwójną brodą, w czarnej pelerynie, co wszystko czyniło go podobnym do jednej z tych tłustych wdów, jakie się często zdarza spotkać pogodnych, zadowolonych, którym się dobrze powodzi. Zatrzymał się przy jednym z dwóch kląbów okrągłych na dziedzińcu, każąc podziwiać wikaremu krzaki różane w rozkwicie. Rozrzewniający widok przedstawiał ksiądz Ceres z kapeluszem w ręce od samej bramy, z pochyloną białą głową i silną postacią, jak słuchał z pobłażaniem słów przełożonego, młodszego od siebie o jakie lat dwadzieścia. Tak to wyglądał ksiądz buntownik, Lucyper nieposkromiony, którego pychę chciano skruszyć pięciomiesięczną klauzurą w La Troppe. — Do licha! nie bardzo wspaniałą ma postać obsłu-gujący parafię
Świętej Ireny... Prawie mimowolnie zrobił tę uwagę pan Delerous, tak bijąca była w oczy różnjca pomiędzy temi dwiema sutanami, idąsemi przez podwórze w pełnym blasku słońca, jedna szykowna, czarna aż błyszcząca, z materyału kosztownego, druga wyrudziała, wytarta, świecąca nićmi na szwach. Lecz brwi zmarszczone i głos podniesiony pani Fenigan mówiącej: „To święty człowiek“ położyły kres wesołym dowcipom pana sędziego; wstrzymał się nawet od śmi echu, gdy wikary po otwarciu drzwi salonu i zaanonsowaniu przez służącego, posunął się naprzód, popychając i przewracając, co spotkał na drodze, aby wejść pierwszy. Na razie nikt nie mógł pojąć, co znaczy wejście z takim hałasem, a zagniewane spojrzenie zwierzchnika duchownego, do reszty przygnębiło księdza Ceres, pokornego, nieśmiałego, nieznającego zwyczajów towarzyskich, do tego stopnia że myślał, iż w salonie tak samo jak podczas procesyi, niższy stopniem powinien iść przodem, dyakon przed księdzem, a ksiądz przed biskupem. A tutaj, na nieszczęście, pomimo całego pośpiechu, nie mógł wejść pierwszy. — Otóż rozgniewałem proboszcza, — myślał biedak kłaniając się...
Uważajmy teraz przy wyjściu, żeby nie zrobić podobne niegrzeczności. Przejęcie się niestosownością zachowania nadało wyraz osłupienia jasnym jego oczom, i wybiło się dwiema si-nemi plamami na obliczu od słońca spalonem, podczas gdy podziwiał piękne maniery swojego proboszcza, sposób powitania, siadanie, chwaienie zbioru róż pani Fenigan, wspaniałych Marchel — Niel i Gloire-de-Dijon, a także rozmowy o muzyce z panią Ptyszardową, jak proboszcz podziwiał, z jaką znajomością rzeczy interpretuje ona Wagnera i Schuman? Tak samo, gdy Lydiu, która z powodu przebywania w hotelach o różnej narodowości, miała sposobność i stałr się zawziętą amatcrką czytania powieści obcych, wtrąciła w rozmowie nazwiska Tołstoja, Ibsena,
Mereditha, Dosto-jowskiego, nowy proboszcz wyraził, że autorowie ci nie są mu wprawdzie tak dobrze znani jak jego brewiarz, lecz jednak nie są mu obcy zupełnie. — Co to za człowiek?.. — mówiły poczciwe oczy księdza Ceres, wpatrzone z zachwytem na twarz okrągłą i różową swego przełożonego. Lecz proboszcza nie rozczulało to nieme uwielbienie, i osądził, iż może sobie pozwolić niewinnej zabawy, zapytując biednego wikaryusza, jakie jego jest zdanie o Dostojewskim. Szara twarz starego księdza przybrała kolor cegły, a wyraz stał się tak przerażonym, że nawet Delerous uczuł litość nad nim. — Szanowny ksiądz Ceres, nie ma zapewne czasu na czytanie — odezwał się tonem urzędnika, wydającego wyroki; za vriele ma nędzy do wspomag inia i nieszczęśliwych do odwiedzania. Pokorny księżyna siedział, jak na mękach, słuchając tych pochwal, zdawało mu się, że ubliżają one jego proboszczowi, kręcił się też na krześle, mruczał swojem ostrem narzeczem górskiem, że nie v ięcej robi, niż drudzy, że jemu także czytanie dużo czasu pożera. — Jednakże, Ceres, nie masz przecie zamiaru przekonać nas, że czytałeś Dostojewskiego — nastawał proboszcz, śmiejąc się, aż peleryna drżała. — Otóż tak, czytałem.-., pan Merivet pożyczył mi... a nawet mam wielki żal do Dostojewskiego. — Masz żal do niego? za co? — — zapytał proboszcz zdziwiony zarówno jak wszyscy. — Mam żal do niego, że wprowadził w modę inne poczucie litości. — Co przez to rozumiesz, kochany księże? — Rozumiem litość niesprawiedliwą, którą stosuje się tylko do łotrów i kobiet upadłych, która rozczula nas nad niedolą galerników i innych tym podobnych złoczyńców, jak gdyby nieszczęście było jedynie wzruszające w zbrodni i rozpasaniu. Wszyscy, jak tu jesteśmy; znaliśmy dzielne żony robotników, pracujące krwawo na dzieci i dom, znoszące bez szemrania brak i złe obchodzenie, lecz gdy Dostojewski rzuca swojego
Rodiona do nóg dziewczyny upadłej, to, podług mnie, hańbi prawdziwą nędzę i ubliża ludzkości. Ksiądz Ceres otrząsnął się z zalęknienia i mówił głosem harmonijnym, czystym i coraz mocniejszym. W miarę rozwijania swoich poglądów, spojrzenie jego i gęsta nabierały pewności i porywały, jak podczas kazania; a Lydia, która znała go tylko zdaleka, jak świecił starą i wytartą sutaną, zrozumiała teraz entuzyazm matki, męża i starego
Mćriveta. — Wiesz o tem, szanowny księże — rzekł Jan Delerous, że takie pojęcie miłosierdzia wzięło początek od nas. Datuje ono od 1848 roku, znajdziesz ie w romansach Wiktora Hugo, pani Sand, Eugeniusza Sue.
Pisarze zagraniczni od nas go zapożyczali, przerabiając tylko stosownie dla nerwów swojego społoczeństwa, co nie przeszkadza, że Sonia
Dostojewskiego jest pokrewną Fantiny. Sędzia podniósł wysoko głowę i mówit nadętym głosem, jak na sądach, uszczęśliwiony, iż ma sposobność pokazać paniom, że i on też dużo czytał; lecz koniec tyrady “‘ego zagłuszyło ogólne poruszenie. Proboszcz zauważył, że wizyta dość długo już trwała, podniósł się zatem, pożegnał gospodynię i skierował się do drzwi, a wikary dopiero wtedy spostrzegł, że zwierzchnik odchodzi. — A mój Boże! — pomyślał nieszczęśliwy — znowu dystrakcya. Dał susa przez salon, trącił taboret, przewrócił kilka krzeseł, porwał w ramiona swego grubego proboszcza, jak raz w chwili, kiedy ten miał za drzwi wychodzić. — Nie, nie mogę na to pozwolić... wiem zanadto dobrze, co winien jestem mojemu przełożonemu. Uniósł go, usunął na bok gwałtownie i wybiegł na ganek, szczęśliwy i z miną tryumfującą, że się naprzód wydostał. — Śmieszny człowiek!., dlaczego śpieszy się tak zawsze? — zapytał
Delerous pocichu Lydię i jej matkę, która patrzyła za odchodzącymi księżmi. Peleryna małego proboszcza wzdymała się wściekle, z powodu gwałtownej jego mimiki i piorunujących przestróg, podczas gdy wikary eskortował go, z grzbietem pochylonym, słuchzjąc surowej lekcyi zwyczajów światowych, która jednak nie poszła mu na korzyść, albowiem spotkawszy listonosza, zsiadającego z bicyklu przed bramą, zatrzymał się, i iak zawsze roztargniony i litościwy, zaczął wypytywać go, jak się ma chora jego żona. Usłyszano głos proboszcza ostry i drżący z gniewu: „Jak ci się podoba, panie wikary!“ Następnie tłomacze-nie się biednego księdza Ceres i oddalenie jego drogą w tumanie kurzu i gradzie gwałtownych słów zwierzchnika. — Biedny nasz wikary! — odezwała się pani Feni-gan — nie ten to proboszcz uczyni mu życie przyj emnem. Lydia nie odpowiedziała, zatopiona w liście Ryszarda, który zapowiadał powrót swój i pana Mćrivet na przyszły wtorek. — Za trzy dni, mamo!., będzie tu za trzy dni! Głos, brzmiący radością, zarzucanie rąk naszyję matki męża, tak pełne były szczerości, że sędzia, wracając wieczorem do Corbeil, myślał w, duszy: — Stanowczo sakrament małżeństwa jest instytucyą.
Po tylu atakach na zerwanie, pomyśleć sobie, że ci ludzie będą jeszcze wzorem dobrego pożycia. Tak zwykle świat sądzi, ponieważ widzi ludzi i rzeczy powierzchownie jedynie, a nic wie, co się wewnątrz « ukrywa. Nawet w otoczeniu
Feniganów, nawet pomiędzy tymi, co chwalili lub ganili pobłażliwość męża, przebaczenie jego, szlachetnie udzielone, niewielu domyślało się, że straszny dramat trwał ciągle, gwałtowniejszy, bardziej rozdzierający; jakże niewielu podejrzewało prawdziwy powód dalekiej i długiej podróży
Ryszarda i listów, rozdzierająch serce okrutną monotonią, jakie małżonkowie zamieniali z sobą od dwóch miesięcy! Z początku głównie, nieobecność i oddalenie, przedstawiające się korzystnie w marzeniu, zaostrzało przeciw-gwałtowną zazdrość męża. Ta myśl, że książę jest w Gros-sbourgu, że mogą się spotkać, zobaczyć, odzywała się bez ustannie w długich listach, pisanych gorączkowo, nieczytelnie prawie, a zarazem scena w nocy poprzedzającej odjazd jego: „Dlaczego go kochała?..
Przysięgnij, że go już nie kochasz“. A ona przysięgała, 2apisywała całe stronice protestacyami, wyczerpywała wszelkie formuły przysięgi. A jednakże przepyszne okolice Saheli algierskiej, a więcej niż okolice i widoki, których jego mieszczańskie poczucie piękna nie odczuwało, więcej polowanie z kouia, zasadzki na zwierza dzikiego, długie kursy wierzchem, a potem twardy sen pod namiotem, zrobiły swoje i orzeźwiły Ryszarda Fenigana, oderwały go od jego myśli stałej. Listy zmieniły nastrój, spokojniejsze były i jaśniejsze, jak głos rekonwalescenta, przychodzącego do zdrowia Pewnego dnia Merivet pisał: „Wszystko na dobre się obraca“. A Ryszard po niejakim czasie tak znowu list zakończył: „Zupełnie jestem uleczony1’.
Następny po tym zapowiedział powrót jego na przyszły wtorek. W ciszy parku, siedząc na ławce, Lydia odczytywała bez końca ten list ukochany, przepełniony najczulszemi wyrażeniami, projektami szczęścia na przyszłość. Dzień miał się ku scnyłkowi, ciepła atmosfera i łagodne barwy wieczorne słały się po ziemi, a niebo, przeglądające po przez gałęzie drzew, przybrało ton błękitno-’ zielonawy. Nagle, w gęstwinie, tuż obok, rozległ się ostry głos kobiecy, niepodobny do rozpoznania, czyj był, w tak dziwny sposób zmieniła go złość i namiętność. — Znów się ukrywasz, łajdaczko... Śliczna kon duita, jak dla mężatki... powinnaś się wstydzić, istoto... Lydia zerwała się przerażona, sądząc, że do niej stosuje się ta obulga, gdy naraz ujrzała przy bramie do lasu Eózię Lubin, uczepioną do kraty obiema rękami, pieniącą się ze złości i ciskającą obelgi w stronę uciekającej w las suku’ w pasy rożowe i jasnej parasolki. Praczki z nad rzeki opowiedziały jej długie pogadanki sam na sam pana
Aleksandra z synową Sante-coeur’a, Rózia więc zazdrosna o dawnego kochanka uwierzyła w intrygę miłosną pomiędzy nimi, tembardziej, że od kilku dni spotykała młodą kobietę, włóczącą się bezustannie po Petit-
Sćuart, i w okolicy Uzelles, gdzie pan Aleksander kręcił się także. Obecność Lydii nie powstrzymała jej oburzenia, wzięła ją owszem za świadka bezwstydu i wyuzdania młodej mężatki. — Widzisz, pani, tę bezwstydnicę... zabiera nam z przed nosa naszych wybranych... — Poszłaś więc za mąż, kochana Róziu? — Nie, proszę pani, lecz są rzeczy, które trudno przenieść...
Jeżeli ona myśli, że pozwolę na to... nie uprzedzę tego niedołęgi jej męża, uprzedzę tościa, starego Indyanina, niech się przed nim tłomaczy...
Drogo mi za to zapłacisz, łajdaczko... Na drodze leśnej, prześlicznej i cichej przy schyłku dnia, słychać tylko byio igraszki królików i przelatanie bażantów, wystraszonych krzykiem. Lydia osłupiała na widok strasznej namiętności w tej llózi, którą miała zawsze za umysł ospały, zamknięty w sobie, za prawdziwą mumię, próbowała więc przemówić jej do rozumu. — To byłoby okropne, uprzedzać teścia... Wiesz dobrze, że to zwierz dziki... Lecz znam cię przecie, nie zrobisz tego, nie jesteś tak zła... Rózia wstrząsnęła głową. — Nie jestem zła, lecz zazdrosna... Oh! zazdrosna... To boli wściekle, proszę pani... jak to ukąsi, to chce się kąsać także. Cierpi się piekielnie i każe się cierpieć drugiemu. Pospolita jej twarz stała się piękną prawie, skurczona namiętnością i krwią pasyi oblana. Lydia Fenigan z przerażeniem ujrzała na fizyonomii chłopki groźbę czy przepowiednię, wyraz boleści, który znała tak dobrze, a który przywodził jej na pamięć okrutne chwile przeszłości. XV.
Dziennik Księcia. W. de Wallongue. Kolegium Stanisława. Wiem teraz, dlaczego moja rodzina tak długo trzymała mnie zdała od
Grossbourga. Mąż pani F..., który bardzo filozoficznie przyjął porwanie żony, gniewałby się do wściekłości dowiedziawszy się, że ją porzucono. Pogróżki pana Bum-Bum przeraziły moją matkę; widziała mnie już w wyobraźni utopionego, wbitego na pal, powieszonego, oskalpowanego; uspokoiła się dopiero co kolwiek, czując że jestem pod opieką kuzyna Bontignan i niezwyciężonego 50-go pułku dragonów. Co się tam działo u naszych sąsiadów z Uzelles, przez czas wielkich manewrów? Zapewniano mnie, że pani wróciła pod dach mężowski, że Bum-Bum zemknął do Algieru, lecz nikt nie umiał mi dać klucza tej podwójnej zagadki. Najgłówniejsze jest to, że ucieczka męża powróciła mnie na łono rodziny, z pozwoleniem odnawiania urlopu do nieskończoności. Nie wesoła ta moja rodzina. Księżna zawsze w podróży, goni jakąś niedoścignioną sukcesyę; jenerał, coraz więcej nieruchomy, podobny do tych postaci mitologicznych Virgilego i Owidiusza, prześladowanych gniewem bogów i przemienionych w końcu w pień drzewa lub bryłę kamienną. Z każdą chwilą posuwa się w górę ta skamieniałość, czy uścisk żelazny, niezadługo życie pozostanie tylko w głowie, potem w oczach, w tych oczach ponurych, wzgardliwych, w których światło przebija, jak zachód słońca w przepalonych szybach poddasza. Myśl ma zdrową jeszcze, wymowę także; lecz używa jej tylko dla określenia cierpienia swego w słowach, rozdzierających duszę. Wszystko, co wygłasza, jest okrutne, kolące, tnie jak skalpelem chirurgicznym, a jednak jeśli można temu wierzyć, zdolności odczuwania słabną w nim, wiolonczela mistrza’Jana nie działa już tak jak dawniej rozkosznie na nerwy jego. To prawda, że mistrz Jan sam ledwie ducha czuje w sobie; skoro mówi do ciebie, zdaje ci się że jesteś głuchy, robi wrażenie głosu, pochodzącego z drugiego pokoju. Kto wie, może jego wiolonczela tak jak on dźwięk straciła? Wczoraj po południu, rozmawialiśmy we trzech na tarasie nad wodą.
„Zrób mi papierosa“ — rzekł do mnie jenerał głosem zgrzytającym. Zwijając tego papierosa, patrzyłem zapewne na duże jego ręce, skurczone na kolanach jak zwiędłe liście. Zły humor ojca wyraził się w ten sposób: „Cóż tak patrzysz na moje ręce? Nie takie białe i pulchne jak u pani
Fenigan.“ Jak tylko wymienił nazwisko, natychmiast wpadł w gniew, zaczął mi wyrzucać moje godne pogardy postępowanie z tą kobietą, obwiniając, że chcę do niej powrócić, i z twarzą wykrzywioną zazdrością: „Zabraniam ci tego! Czy słyszysz? zabraniam...“ krzyknął głosem rozkazującym, jakim komenderował niegdyś defiladą pułków na Longchamps, po przed trybuną prezydenta. Żachnąłem się na to: — Zabraniasz mi? Jakiem prawem? — Frawem władzy ojcowskiej... prawem głowy rodziny... Akurat, kochany Wallongu, w ostatnim twoim liście rozbierałeś zasady tej władzy i ogólną jej niewłaściwość. Przypomniałem sobie Kilka twoich frazesów brzmiących, bardzo wymownych, i podałem je jenerałowi za moje własne. Skoro powiedziałem, że rod::ia idzie w ślad za formą rządu, była zatem najpierw monarchiczną, następnie monarchiczno-liberalną i demokratyzowała się razem z rządem; nie! nie jesteś w stanie wyobrazić sobie przerażenia, zmieszania mego dostojnego rodzica, odzwierciadlonego natycnmiast na smutnem obliczu miózrza Jana. Na dnie tego wszystkiego leży to, że jenerał myśli ciągle o naszej ślicznej sąsiadce i kona z wściekłości na swojem kamiennem stanowisku, jak tylko widzi, że idę przez most, przekonany, iż udaję się na schadzkę do Uzel-les... Słowo honoru, od czasu zerwania nie spotkałem nigdy pani
F., dopiero dziś rano zetknęliśmy się u jubilera w Corbeil. Wydała mi się nieco szczuplejszą; zawsze pełną wdzięku trochę sennego, i bledziutką, co przypisuję niespodziewanemu spotkaniu. Nie wymówiliśmy ani słówka, zaledwie spojrzenie, i po wszystkiem. Mogę ci zaręczyć, że na tem się skończy, albowiem jeżeli podejrzewają mnie o powrót do Uzelles, to dlatego, że spotkania z moją małą Sautocoeur mają miejsce prawie zawsze w tej części lasu, która graniczy z parkiem Fćniga-nów. Mówiłem ci już, jak ta biedna mała jest strzeżona i jak szalenie boi się Indyanina, dzięki czemu jesteśmy jeszcze nie przesyceni. Otóż zapewne z tego powodu przelotne upodobanie zmienia się u mnie niejako w namiętność, i dlatego żadna kobieta z towarzystwa, wielka pani czy mieszczanka nio podniecała mnie do tego stopnia, iak ten rozkoszny mały szurgot. Czy ładna? zaledwie. Usta duże, nosek mały przed-mieściowy, ułożenie o biodrach ruchomych subretki roznoszącej pudła ze strojami. Wybieraliśmy z nią u jubilera łańcuszek złoty wtedy, gdy pani F. wchodząc, obrzuciła mnio wzrokiem, pełnym pogardy, który mówił: „Więc już na to spadłeś?... winszuję.“ Niestety, mogłem tylko spojrzeniem wymow-nem odpowiedzieć, a to nie wystarczyło, aby się wytło-maczyć. Widzisz bo, Wilkie, choć jeszczem bardzo młody, a prawie już wyczerpałem całe doświadczenie z kobietami, nic dla mnie nie ma nieznanego, szczególniej co się odnosi do kobiety francuskiej. A najpierw gdzie szukać kobiety francuskiej? Jaki jest typ jej właściwy? Czy fantastyczka rozwięzła i chłodna, opiewana w powieściach ośmnastego wieku? Czy też rumieniąca się i drżąca pod wzrokiem mężczyzny, jak Mal-winy młodych romantyków francuskich? Czy można ją odnaleźć pomiędzy czysto zwierzęcej natury istotami poetów z parnasu, lub pomiędzy rządzącemi się instynktami, roznerwowanemi dekadentkaini? Kobieta może być tem wszystkiem, lub wydaje jej się, że jest manekinem dla romansopisarza, podatną i giętką przyswajaczką mód jak najekscentryczniejszych, lecz w głębi podejrzewam ją zawsze, że pozostała namiętną tylko na pozór, rozpustną bez przekonania, że jest po prostu prawie zawsze żądną zostania matką. Od trzech lat, jak przechodzę z objęć jednej do drugiej kobiety, najczęściej takie napotykałem. Może powiesz, że to wada moich lat? A jednak tu nawet gdzie uczęszczam do wszystkich młodych panien lub młodych mężatek, znam sąsiadki z Merogis, u których, czuję to dobrze, wszystko jest tylko kaprysem, chwilowym pociągiem lub modą, wszystko, wyjąwszy tkliwego instynktu macierzyństwa. Mała Santecoeur to zupełnie co innego; istota, drgająca życiem, szalona, pełna żądzy, nie żadna piękność arystokratyczna, ani typ żydówki rudej Eebeki Dollinger, lecz czuję, że coś ciągnie mnie do niej, col, czego nie umiem sobie wytłomaczyć. Jutro ci powiem, kochany przyjacielu, na tę intencyę nie kończę dziennika: boję się tylko, czy aby nie pomyliłem się w dyagnozie małej Santecoeur? A wiesz dlaczego jutro? dlatego, że różnemi podejściami udało mi się zapewnić noc jednę, noc całą d.a nas obojga, w praw dziwem łóżku, już nie pod osłoną wykręcającego się od wiatru parasola... Wyperswadowałem głównemu nadzorcy, że trzeba urządzić obławę na kłusowników, których zuchwałość przechodz wszelkie granice. Powołany na dzisiejszy wieczór do bażantarni z całą służbą z Petit-
Senard, stary Lidyanin nie powróci do Pustelni przed szóstą godziną rano.
Pojmujesz zapewne, że będziemy umieli korzystać ze swobody, nie zmarnujemy tej nocy... Dołączam ci szkic ołówkowy mojej przedwcześnie dojrzałej fizyonomii, który zaczął rysować Bornak, fałszerz z 50-go pułku dragonów. Sam zobaczysz, że pomimo nie wykończenia, szkic jest bardzo podobny. Tylko przez to prawo subiektywne, o jakiem mówiliśmy kiedyś, a które zmusza mojego grubego krawca do robienim brzuchatych kamizelek swoim klientom, namiętny Bornak wlał w oczy moje wściekły ogień swoich oczu, przez co wyraz twarzy mojej zmienił się zupełnie. Widziałem nieszczęśliwego chłopaki w podwórzu naszej kwatery, rankiem, jak defilował przed frontem, po skazaniu do ciężkich robót. Złowroga ta i teatralna ceremonia degradacyi, pod niebem zachmurzonem, w ogrodzeniu czarnych murów, pośród ludzi i koni, ociekających wodą, nie zdawała się robić na nim żadnego wrażenia. Gdy przechodził kolo mnie w płaszczu, na wywrót zarzuconym na ramiona, z głową podniesioną, uderzył mnie wzrok jego. gdzieś, w przestrzeni utopijny, czułem, że myśl jego takie razem ze spojrzeniem o sto mil jest od wszystkich kar i galerów, i widziałem, że uśmiecha się z uniesieniem do wywołanego w wyobraźni obrazu tej, dla której stał się występnym. Ten właśnie ogień umieścił także w mojem spojrzeniu, lecz nie słusznie. 0! nie, w oczach teraźniejszej generacy.jtriiema ognia, wszak prawda, Vallongue? Nie palimy się ani dla miłości, ani do ojczyzny. Lecz czyja w tem wina? Mój drogi filozofie, myślicielu, pożeraczu starych szpargałów, tobie się zdaje, że w mglistej metafizyce niemieckiej utopiłeś swój zap:ił i gorące porywy; oskarżasz mądrość książkową, że cię oświeciła i wysuszyła źródło wiary. Zatem my, leniuchy, my, którzy nie czytamy, powinniśmy byli zachować ognisko szlachetnych wierzeń, a tymczasem zupełnie j ast przeciwnie. Nie trzeba prawdopodobnie otwierać ciężkich foliałów, które rozpaczliwe idee, jakie w sobie mieszczą, jak złe ziarno rozwiały poświecie, a my oddychamy niemi, wciągamy razem z powietrzem, wnikają w nas one wszystkiemi porami. Nieraz, bywało, cytowałeś mi jaki piękny i rozdzierający aksiomat z twoich filozofów, a ja wtedy prawie zawsze w duchu mówiłem sobie:
„Przecież ja znam to już...“ Jest w tem niewytłomaczone zjawisko, takie samo, jakie w jednym dniu przenosi z jednego w drugi koniec pustyni wieść o jakiemś nadzwyczajnem zdarzeniu. Oto dlaczego my ’ wszyscy ostatniego stempla, ci z czasu po zwycięztwa niemców, nieświadomi jak ja, lub jak ty uczeni, wszyscy jesteśmy opanowani znużeniem, wyczerpani, pokonani przed walką, dusze anarchistów z brakiem odwagi do czynu. Karol-Alexy.
XVI.
W I e s i e. Po wylądowaniu w Marsylii, gdzie miał zatrzymać się parę dni, dla uregulowania interesów, stary Merivet zdziwił się bardzo, widząc, że
Eyszard chce go zostawić, a sam jechać dalej do Paryża. — Powiedz mi, dlaczego? — pytał Napoleon, przeprowadzając ze statku na stacyę kolei swego kapryśnego towarzysza podróży. — Zapowiedziałeś powrót na wtorek lub środę, cóż zyskasz na przyśpieszeniu o jeden dzień?
Nie zastaniesz powozu, nikt na ciebie nie będzie czekał. — Ja tego chcę właśnie — rzekł Ryszard, czerwienic się, czem mimowolnie się zdradził. Merivet przeląkł się i uczynił takie poruszenie, na które cały bulwar Włoski by się oburzył, lecz które uszło uwagi na ulicy Canebiere, gdzie tłumy różnorodne różnych gestów sobie pozwalają. — Jakto, nieszczęsny, do tego już przyszło!.. Ukrywasz się, chcesz swoją żonę zejść niespodzianie... A ja byłem o tyle głupi, i wierzyłem, żeś już uleczony. Słuchaj, zasługujesz za przybyciem... Lecz nie miał odwagi dokończyć wobec wzruszenia Ryszarda. — No szczęśliwej drogi, stary szaleńcze, a ponieważ wpierw, niż ja przybędziesz, uściskaj twoją matkę i żonę od starego ich przyjaciela. Nie tylko zazdrość pchała Ryszarda do przyśpieszenia powrotu o dwadzieścia cztery godzin. Pilno mu było przycisnąc Lydię do serca, lecz nie śmiał mówić o tem Me-rivetowi, nie śmiał się przyznać, że, obchodząc się przeszło rok bez żony, nie mógł się bez niej obejść teraz jednego dnia dłużej. Po przybyciu do Villeneuve-Saint-George, znalazł jakiś przedwieczny omnibus, zaprzężony w chudą kulawą szkapę, z konduktorem w niebieskiej bluzie, który podjął się przewieźć do Uzelles jego i wszystkie bagaże.
Pojechali wolno, noga za nogą, a ponieważ słońce szło w górę i skóry starego wehikułu przykry odór wydzielały, Ryszard zatem usiadł na koźle obok woźnicy, którego szklanka wina ofiarowana w przydrożnej oberży, uczyniła bardzo wymownym. Był to stary trębacz z 3-go pułku strzelców, z czasów gdy książę
Alcantara nim dowodził. Zuch był z księcia, bałamucił dziewczęta, gdzie tylko przechodził. Nic dziwnego, że mu łydkę przestrzelono. Zdaje się, że jego chłopak, mały Karol Alexy, temi sameini chodzi drogami. Przeszłego roku uciekł z żoną jednego z posiadaczy ziemskich z tych okolic. Na ostatnim odpuście w Pustelni, o tem tylko opowiadano, może i jego pasażer słyszał coś 0 tem? Ryszard zaprzeczył poruszeniem głowy i nie odezwał się. już przez całą drogę. Po bezowocnych próbach zawiązania rozmowy, woźnica, słysząc, że Ryszard coś nuci pod nosem, wyobraził sobie, że jego klient lubi muzykę, wyciągnął więc z pod siedzenia pogiętą trąbkę zapleśniałą, 1 zaczął zawzięcie wygrywać wszystkie pobudki 3-go pułku strzelców.
Ryszarda zmęczyły tony trąby rozdzierające uszy, a w dodatku spotykani na drodze znali go i dziwili się, zkąd jedzie takim ekwipażem. Wyjechawszy po za Draveil, puścił się lasem, omnibus zaś potoczył się drogą z muzyką, oblany gorącem słońcom południa. A w rzeczywistości opowiadanie woźnicy, pobudziło go jeszcze do przybycia w godzinie niezwyczajnej i drogą niespodziewaną. — Co ona robi? Czy myśli o mnie? Taka była zwrotka, w której takt szedł prędko i cicho po elastycznym mchu, wązką ściożką prowadzącą do Dębu-Przcora. W małej parafii dzwoniono na Anioł pański; Ryszard poznał te dźwięki, rozchodzące się w upaluem powietrzu doliny. Słuchał jeszcze znanych dźwięków, gdy w blizkośu zaszełeściały gałęzie, jakby ktoś uciekał spiesznie; jednocześnie usłyszał odgłos narzędzia akiegoś szpadla, który spostrzegł porzucony na jednem z wielkich mrowisk, z których wybierają jajka na pokarm dla bażantów. Nie myśląc więcej o tem, co widział, szedł dalej, bezwiednie szybkim krokiem, w miarę zbliżania się do domu: niezadługo znalazł się koło
Dębu-Przeora zkąd rozchodziło się kilkanaście dróżek, między innemi ta, na której końcu widniała brama do jego parku. Wydało mu się z daleka, że ta brama, zwykle zamknięta, dziś jest otwarta i że ciągle ktoś nią wchodzi i wychodzi. Ludzie jacyś wybiegali z parku, skręcali w las na prawo, gdzie można było odróżnić jakieś zgromadzenie, cuś jak plamę czarną, ruchliwą, na jasnej polance. Skierował się w tamtą stronę, zaintrygowany ciszą tego zebrania.
Cała okolica tam była, Soisy, Draveil, strażnicy, żandarmi. Co się tam stało. Jakieś morderstwo pewnie, ponieważ jednocześnie nadjeżdżał ciężki wózek z Foucart, trzęsąc się po korzeniach leśnych. — A, to pan Ryszard — powiedział ktoś z tłumu. W tej chwili usunięto się z uszanowaniem, i ukazali się stojący w otoczeniu na boku: sędzia Jan Delerous i jego pisarz, doktór z Soisy, doktór z Draveil, rozmawiający cicho z panem Aleksandrem, przed postacią iakąś bezwładną, rozciągniętą w brawie, której widać było tylko nogi w długich kamaszach, a resztę ciała duży parasol żółty ocieniał i zakrywał. — Ali! kochany Feniganie, to straszne — mruknął sędzia z zimną intonacyą urzędnika, podając rękę Ryszardowi, bez zdziwienia, że go tu widzi. Niektórzy z otoczenia powitali go z miną przybitą, lecz nikt nie wytłomaczył mu wypadku. — Kto to jest? — zapytał, a straszne podejrzenie nagle przeszyło go, usta mn zbielały i dziki ogień w oczach zaświecił. Delerous spojrzał na niego zdziwiony: — Jakto, me wiesz pan? Książe OlmiitZj nieżywy, jak utrzymują, od dwóch albo trzech dni, którego położyliśmy w miejscu i w pozycyi, w jakiej Aleksander znalazł go dziś rano. Na wezwanie sędziego, pisarz półgłosem odczytał Ryszardowi opowiadanie, które właśnie spisywał po dyktowaniu byłego marszałka pałacowego. „W piątek wieczorem wyszedłszy z Grossbourga po obiedzie, książę nie ukazał się już aż do rana dzisiejszego poniedziałku; w zamku atoli nikt się temu nie dziwił, zwłaszcza w ciągu pierwszych dwóch dni, miał on bowiem zwyczaj znikania od czasu do czasu. Dopiero w niedzielę wieczorem zaniepokojono się tem że nie stawił feie na obiad proszony z powodu dziewiętnastej rocznicy jego urodzin. Jednakże, by nie przestraszać księżnej, salon pozostał oświecony do późna, a młodzież odtańczyła menuetn nauczonego na tę okoliczność. W poniedziałek wczesnym rankiem generał, który przez całą noc oka ni? zmrużył, posłał po Aleksandra i zwierzył mu swój niepokój ukryty.
Za pierwszem jego słowem pan Aleksander uśmiechnął się znacząco. — Ależ, panie generale, widziałem pana Karola niedalej jak wczoraj... A także i przedwczorą — Gdzie? — pytał rozradov’any oj ciec. — Pod lasem, i zawsze w jednem i tem samem miejscu... Jest w
Małym-Senart, w obwodzie Dęba Przeora spokojne zacisze, gdzie od miesiąca, każdego popołudnia, leżąc w bujnych paprociach, przysłonięty wielkim parasolem, książę oczekuje... kogo:’., nigdy nie wzięła mnie ciekawowość dowiadywać się tego, lecz jeżeli pan generał sobie życzy... — Bynajmniej. To mnie tylko dziwi, że, stojąc obozem tak blisko, nie wraca do Grossbourga dla zadowolenia matki. Jeżeli go dziś zobaczysz, upoważniam clę do zakłócenia jego sam na sam w schadzce i powiedzenia mu iego odemnie. Pan Aleksander przyrzekł to uczynić i, nie czekając popołudnia, ponieważ powracał do Uzelles, przyszła mu myśl przejść się po lesie granicą obydwóch parków. Doszedłszy do bramy Feniganów, tknięty uczuciem niewytłómaczonem, schylił się i rzucił okiem popod gałęź-mi lasu w kierunku, gdzie ksiąlo zwykle przebywał. Dziwna rzecz, pomimo że zaledwie była ósma godzina zrań?, stał tam rozpostarty parasol, na rosie rzęsistej w bardzo gęstej trawie. Był tam i sam zakochany, lecz widocznie zasnął snem twardym, gdyż, pomimo parokrotnego wołania, Aleksander nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wtedy... Tutaj kończyło się zeznanie, i pisarz sądu zwrócił się do
Aleksandra, który mówił dalej: — Wtedy, panowie, odsłoniłem parasol, i oczom moim ukazała się rzecz tak przerażająca, że począłem uciekać, krzycząc na całe gardło.
Usłyszeli mnie ogrodnicy pana Ryszarda, zbiegli się zewsząd ludzie; lecz do chwili przybycia sądu z Corbeil, nikomu nie pozwoliłem się zbliżyć do ciała, nie zmienić nic ani poruszyć. Wśród otaczających rozszedł się szmer uznania. — Czy śmierć była niewątpliwa? — dopytywał Fenigan. opanowany nieokreślonem wzruszeniem, w którem przebijała raczej ulga, niż groza.
Sędzia z pisarzem zamienili uśmiech złowrogi. — Ani cienia wątpliwości... zobacz pan sam — odezwał się Delerous, ukazując mu to, co było księciem d’01-niiitz, zdobywcą serc, młodzieńcem, posiadającym cazmte, a teraz zamienione w bryłę wstrętną, bez nazwy, głowę trupią nie ze szczętem opadłą z ciała, miejscami już tylko same kości wypolerowane czyste i białe jak kość słoniowa, i strzępy ciała pociętego we wzory krwawej gipiury. W zakrzepłych oczodołach i w ustach, w otworach nosa i uszach, dokoła szczęk ściągniętych ostatnim kurczem mięśni, roiły się niezliczone mrówki czerwone, robaki i białe pędraki.
Oto co pozostało z tego, którego tyle kobiet kochało, pieściło, z tego, który mężczyzn przyprawiał o szał zazdrości. Ciekawy tłum, który pomimo odpędzających żandarmów cisnął się za
Ryszardem przystępującym do trupa, cofnął się zdjęty zgrozą i obrzydzeniem. Ci, co widzieli, rozpowiadali innym, z okrzykami politowania, okresami ludowemi malującymi dosadnie... „głowa podziurawiona, jak latarnia...“ I jak to bywa w dramatach zbyt ponurych, gdzieniegdzie oz wał się śmiech przytłumiony. Nagle nastało milczenie, wypływające ze wzruszenia, jakie zapanowało tłumem; a w słońcu brzęczały komary, szemrały liście, koniki polne grały swą letnią piosenkę. Na znak, dany przez sędziego, zajechał |vóz pogrzebowy, gnąc sobą gałęzie, nisko zwieszone, a dwóch strzelców złożyło na nim trupa, któremu jeden z nich pobożnie nakrył głowę fularem. Te kilka kroków wystarczyło, aby bluzy tych dwóch ludzi zostały poplamione krwią i rojącem się robactwem. — Gdzie go pan każesz zawieźć? — zcicha zapytał sędziego Delerous
Eyszard, siląc się na smutny ton głosu. — Do Grossbourga drogą leśną, by to nie spadło zbyt niespodzianie na rodziców, których podjął się przygotować do tego ciosu pan Aleksander.
Alcantarowie mają w swoim majątku grób familijny, pochowanie zatem nastąpi zaraz. Co do prawem przepisanej autopsyi, sądzę, że dwaj ci eskulapi urzędowi, którzy tu idą za nami, nie zdołaliby sami wywiązać się z tego zadania Zbija ich z tropu ta głowa zmieniona w marmoladę. Oni przypuszczają nagłą śmierć w skutek kongestyi, przytrafiającej się w tej rodzinie, której książę mógł również podpaść z powodu upału, leżąc pod tym parasolem. Ja przychylam się nieco do ich zdania; inaczej bowiem należałoby przypuszczać morderstwo, następnie złożenie ciała w tej samej pozycyi i pod zwykłem nakiyciem, coby było wyrafinowanie dzikiem okrucieństwem, i dlaczego? Tak rozmawiając, postępowali za tym smutnym wozem, eskortowanym przez żandarmów, dróżką kamienistą i cierniem zarosłą, wzdłuż parku
Ferscanów. Tłum począł nieznacznie dzielić się na gwarne gromadki, rozsypując się aż po leśnych ścieżkach, gdy nagle ozwał się głos Ryszarda, górując nad tupotem pieszych i skrzypieniem kół, gwałtownie wzywający Foncarda, który brał już konia za uzdę, jak gdyby go chciał zawrócić do parku. — A to gdzie! dokąd? Na odpowiedź woźnicy że tamtędy bliższa droga, i pan Aleksander tak rozporządził, Ryszard wykrzyknął z gniewem: — Za nic w świecie! stanowczo nie pozwalam. W co się mięsza, ten stary nicpoń? Nerwowy ten okrzyk przejął dreszczem sędziego Delerous, budząc w nim jednocześnie tysiączne myśli, podejrzenia nieledwie, któro odrazu odsunął od siebie przez to proste zastanowienie: „Nic dziwnego, dawny kochanek jego żony; chociaż to się oddawna skończyło, małżonkowie się pogodzili. Zresztą wszyscy sędziowie śledczy wszędzie dopatrują zabójców. Przy pierwszej takiej sprawie, jaka mi się wydarza, wypada mi ustrzedz się tej śmieszności.“ Wóz dojeżdżał już do bramy, on zwrócił się do swego pisarza z jakiemś rozporządzeniem, pożegnał lekarzy i, biorąc Ryszarda pod ramię, bez ceremonii wprowadził go do parku. — Teraz, idźmy zobaczyć się z paniami. Obiecałem im dziś rano, że skoro tylko skończę przykre moje zadanie, przyniosę im wiadomości. Mówiły mi nawet, aby nie spodziewać się pana przed jutrem. — Tak, lecz bawiła innie myśl przyśpieszenia mego powrotu, i zejścia ich znienacka drogą przez las. Tymczasem spotkała mnie niespodzianka i to przerażająca. W głosie jego brzmiała szczerość, jako też i na dużej jego, spalonej afrykańskim żarem twarzy malowała się ona wybitnie. Sędzia wyrzucał sobie podejrzenie, które przemknęło przez myśl jego, i niewiele do tego brakowało, aby go za nie przeprosił, obwiniając się głośno, taki ogarnął go stan radosnego wylania. — Bezwątpienia, drogi Ryszardzie, że to straszna wypadek. Lecz czy mam ci wyznać, że z drugiej strony jestem tak szczęśliwy, że nadzwyczajnie mi trudno... Znałeś zapewne moje zamiary względem twojej kuzynki Elizy. Odpowiedź jej brzmi pomyślnie, o ile się zdaje, a matka pańska, w całym tym zamęcie domowym, mogła mi z niej kilka słów zaledwie powtórzyć. Otóż i panie! W oddalonym końcu alei ukazały się pani Fenigan i Lydia. Dnia tego wypadkowo od samego rana zrywały róże w ogrodzie, kiedy żona ogrodnika przybiegła do nich przerażona, podzielić się grobową wieścią o wypadkowem odkryciu pana Aleksandra. Nóż ogrodniczy oprawny w kość słoniową ani drgnął w ręku młodej kobiety, w dalszym ciągu ścinającej purpurowe róże, — nie uszło to uwagi pani Fenigan. Z całym spokojem tylko te słowa wyrzekła: — Co za szczęście, że Ryszard jeszcze nie powrócił! A w myśji dodała: — Po tych groźbach na życie księcia, niechybn’; jego by posądzono... ja sama mogłabym tak pomyśleć. Myśl ta towarzyszyła jej ciągle, i kiedy Delerous, wezwany z
Corbeil, wstąpił na chwilę do pałacu, słuchając jego rozprawy z pisarzom o prawdopodobieństwach tego wypadku, omało że nie wyrwała się głośno z zadowolę niemj jakie jej w tym razie sprawiała nieobecność męża; lecz powstrzymało ją tajemne jakieś przeczucie. W tych warunkach można sobie wyobrazić przerażenie młodej kobiety, kiedy około południa ujrzała kufer i torbę podróżną Ryszarda, złożoną przed pawilonem. — To przyszło omnibusem od ViDeneuve — rzekła jej ogrodniczka...
Pan Ryszard idzie prostą drogą przez las... Lydia myślała, że umrze pod ciężarem tego przekonania: „To on zabił
Karola. “ \ Dramat wydał się jej świeżym i bez przygotowania. Mąż, powracający dniem pierwej, by ją zejść znienacka, książę, zaczajony przy bramie, spotkanie dwóch tych ludzi, przystęp gniewu, morderstwo. Szczegóły pozostały niewytłómaczone, lecz nie zastanawiała się nad nimi, zdjęta podziwem i uwielbieniem: bo podziwiała i wielbiła go, że się na to odważył, on, tak słaby i nieśmiały, ten mężczyzna-dziecko, którego uważała za zdolnego tylko do łez i skarg. Na to trzeba było być zakochanym i zazdrosnym! L w całej tej gorzkiej niepewności, zaczęła się rodzić tkliwość, wdzięczność, gorączka rozkosznej miłości, która jeszcze się spotęgowała, gdy na zakręcie alei ukazał się Ryszard, spalony i wychudzony żarem afrykańskim, z oczami, blyszczącemi radością, a z całej jego postawy biła taka męzkość, stanowczość, jakiej nigdy u niego nie znała. W sparta na ramieniu Lydii opóźniając lekki jej chód, matka zdaleka wołała na syna, z niecierpliwością śląc mu serdeczne słowa: — Co za pomysł, żeby nas nie uprzedzić!.. Czy wiesz, żeśmy się okropnie wylękły, zobaczywszy twoje bagaże, i nikogo... Szczególniej po tej straszliwej historyi... — To prawda, najdroższe moje biedaczki, źle wybrałem dzień. Przerwał, by rzucić się matce na szyj ę i j ednocześnie przycisnąć do serca Lydię, której drobną twarzyczkę z trudem odnalazł pod rondem różowej kapeliny. Poczuł od niej chłód i drżenie tak widoczne, że nie mógł powstrzymać się od głośnej uwagi. Nie odpowiedziała, a pani Fenigan, rozumiejąc, że potrzebują sami pozostać, poszła naprzód z panem Delerous. Eyszard, pijany radością, obejmował ramieniem żonę, jak ubogi tuli do siebie chleb, jak tonący deski się trzyma; co krok przystawał, aby popatrzeć na nią, zajrzyć przez oczy do głębi jej duszy: — Dlaczego drżysz? czemu ręce twoje i policzki są takie lodowate?., mój powrót niespodziewany mógł cię wzruszyć... ale teraz to już przeminęło... A może to przerażenie, przejęcie się tą śmiercią? — — 0! nie, — odparła tak szczerze, że nie można było ani na chwilę wątpić. On nie przestawał nalegać: — Bo widzisz, należało mi to powiedzieć; teraz już wszystko mogę słyszeć. — Ty wiesz o tem, że on dla mnie oddawna już nie-żyje... nie,
Ryszardzie, to nie to. — Zatem, co takiego?., nic jesteś szczęśliwa z widoku mojego? A jednak twoje listy takie były czułe. — Jestem jeszcze czulsza dla ciebie, niż one, mój Ryszardzie, i mocno zadowolona, że cię widzę i jestem przy tobie. Oh! bardzo... mocno... Przysięgam ci. Coraz bardziej drżąca, przytuliła się do niego, skupiając całą swoją istotę, a na niemych jej ustach brzmiało jakieś zwierzenie, czy zapytanie, którego nie śmiała wykonać. A Ryszard gubił się w przypuszczeniach, rozmawiając o rzeczach obojętnych, które bywają pierwszym łącznikiem serc, oddawna rozdzielonych. Chwilami w jego dużych poczciwych oczach przechodziły błyskawice burzliwe, tak mało mające wspólnego ze zwykłą rozmową: „Kto wie, czy w czasie jego nieobecności, biedna kobieta, zagrożona i nękana przez tego nędzn‘ka, tak jak w Kiberon, nie pokusiła się na jaki gwałtowny krok, nie przeciw sobie, tym razem Daremnie usiłował odpędzić od siebie tę myśl złowrogą, dręczyła go jak zmora; i stało się, że wpatrywał się w żonę temi samemi oczyma, pełnemi smutku i przestrachu, jakiemi ona go śledziła. Przed nimi, pod rękę z panią Fenigan, sędzia Dele-rous szalał ze szczęścia na wieść, że Eliza gotową była oddać mu swą rączkę. Widział już siebie w przededniu małżeństwa, myślał, kogo obdarzyć swemi kotami i papugą, stanowiącymi dotąd całą rodzinę starokawalcrsk.t, zasięgał rady matki Ryszarda co do przyszłego swego mieszkania, wyboru drużbów... — Gdyby nie ta grobowa historya, mógłbym był prosić mego znakomitego przyjaciela, księcia d Alkantara. Zmarszczenie brwi pani Fenigan ostrzegły go. że nie należało mówić dalej. — Pan zapomina, że pomiędzy Grossbourgiem i Uzelles nic by nie mogło być wspólnego. Bóg mi świadkiem, że po takim ciosie, jaki ich dotknął, nie mam już do nich żadnej urazy, lecz oni wyrządzili nam tyle nieszczęścia... — To prawda, pani — rzekł Delerous tonem uroczystym — trzeba wybaczyć mi moją niezręczność; nadmiar mojego szczęścia, pani pojmuje... Gęste brwi pozostały zmarszczone. To słowo szczęście wydało się im niewłaściwe, wobec toj matki tak blisko będącej, której powracano syna na ciężkim wozie śmiertelnym. Na szczęście, rozmowa została przerwaną oznajmieniem, że wzywają pana sędziego śledczego do Grossbour-ga; Aleksander czekał na niego w tilbnry przed bramą. Wzruszenie Lydii wzrosło widocznie na tę wieść i kiedy sądownik usprawiedliwiał się przed swymi znajomymi, Ryszard pewny był, że lada chwila odejdzie od przytomności w jego objęciach. Delerous, zaledwie zajął miejsce obok Aleksandra, nanowo zajęty tajemnicą dramatu, którą obowiązanym był wyświetlić, wypytywał o stan moralny mieszkańców pałacu. — — Sądzę, iż księżna pan:’ o niczem jeszcze nie wie — rzekł oględnie stary sługus. — Co do jenerała, nowe to nieszczęście przyjął bcrdzo mężnie; rozkazał złożyć ciało w małym budynku, zwanym Fontome, do którego jest przystęp, nie przechodząc przez pałac... — A w okolicy, panie Aleksandrze, co o tem mówią? co myślą? Czy opinia lekarzy jest zgodną z opinią publiczną? Były domownik machnął ręką. — To, co mówią na wsiach, Avidzi pan sędzia, moż-naby wiedzieć dokładnie. Lecz jak myślą, to rzecz inna... — Ale ty, panie Aleksandrze? — Oh! ja... By uniknąć wypowiedzenia się z własnem zdaniem, udawał, że powstrzymuje wystraszonego konia od skoczenia w bok. Dojeżdżali do topoli, rosnących przy moście. Grad słów i wykrzykników wznosił się od pomostu praczek, których bielizna, rozwieszona na łące, kołysała się na sznurach od podmuchu wiatru, wiejącego od rzeki. — Gdyby pański pisarz mógł notować to, co się tu od rana opowiada — mówił Aleksander, prostując swoj ą wysoką postać, aby lepiej być widzianym w towarzystwie sędziego śledczego w powozie Alcantarów, — może by się pan dowiedział, co się o tej sprawie mówi, bez czego... Po złożeniu hermetycznem jego wązkich warg, zrozumiał sędzia, że z tego spanoszonego chłopa nic nie wyciągnie, pomimo że z oczu mu patrzało, jak gdyby dużo wiedział; mało go to obchodziło, w przekonaniu, że w Oor beil, w jego gabinecie, ten sam dyskretny i zamknięty w sobie pan
Aleksander, wygada się ze wszystkiem za pierwszom urzędownem wezwaniem sprawiedliwości, z tego przestrachu wieśniaków. Wysiadłszy przed jedną z ustronnych furtek Gros-sbourga, Delerous znalazł się na tarasie nad brzegiem wody, gdzie księżną w kapeluszu, gotowa do wyjścia, żywo rozprawiała z mężem i panem Janem, siedzącym na ławce, przypartej do ligustru, okalającego miejsce gry w tennis. Na jego widok, wyprostowała się długa postać generała, i zaczął zdaleka wołać na niego, podczas gdy oczy profesora usiłowały być wymowne z poza okularów, dając mu nieme znaki: — Gliodź że mi na ratunek, mój drogi... pomóż mi uspokoić tę biedną księżnę, która myśli, że cóś przed nią skrywamy. Delerous odpowiedział tonem, jak należy: — V ięc pan generał nie ma dotąd żadnej wiadomości? — Żadnej; i dla tego też kazałem pana prosić, gdyż zaczynam być bardzo niespokojnym, przyznaję... — Faktem jest... — rzekł sędzia, gładząc faworyty ruchem niepewnym. Księżna, która kopała zawzięcie żwir żelaznym końcem parasolki, obrzuciła wszystkich trzech mężczyzn spojrzeniem podejrzliwem. Sine jej policzki, płeć zczerniała od żółtaczki, w ciągu dwóch dni zrobiły z niej kobietę zgrzybiałą. Czuła, że są przeciw niej w zmowie, że kłamią wspólnie z silnem postanowieniem nie powiedzenia jej tego, czego odgadywać nie śmiała, i zwróciwszy się do profesora, jako do na ojaźliwszego, rzekła: — Klucz od Fantomu, rozumiesz panie Janie, ja muszę go mieć. — Z pewnością, mości a księżno... ale ja nie wiem doprawdy... — jąkał biedaczysko. — To sam książę zamknął. Piłki od tennisu jak się tam toczyły, tak zaraz przepadały... musiał klucz schować do kieszeni. bójstwa, a zabójcą nikt inny nie jest jak twój przyszły kuzyn i powinowaty, Ryszard Fenigan. Delerous zerwał się z miejsca oburzony: — Co mówisz, mości książę? — Nic takiego czegobym nie mógł dowieść... Panie Janie, zechciej, proszę cię, dać panu do przeczytania... Drżące i niopewne palce profesora wyjęły z koperty safianowej, rozłożonej na jego kolanach i przedstawiły przed oczy pana Delerous, te.namc listy Ryszarda, pisane w malignie, kiedy wściekły, że nie może wywołać przeciwnika, powtarzał na wszystkie nuty, ze wszysikiemi warjantami: „On bić się nie chce, dobrze! ja go zabiję! zabiję!“ Na znak generała, mistrz Jan dolał złamanym, zaledwie dosłyszalnym głosem: — I nie poprzestał na pisaniu tych gróźb. Pan Fenigan podwakroć je wygłosił, mówiąc do mnie osobiście, klnąc się, e zaczai się na księcia na leśnej polanie i że piękną jego twarz zmiażdży napiętkami swych butów, jak zmiażdżył jego medalion. — Co o tem myślisz, mój drogi? — zagadnął generał. — Przyznaję, — odparł Delerous — że na razie pode] zenia moje zwracały się w tę stronę. Lecz zachodzą tu jawne niepodobieństwa. Powrót męża, tak nagły co-prawda, nastąpił dzisiejszego rana domero — a zbrodnia datuje od dni kilku. Gdyby nie to, robactwo leśne... Nie śmiał dokończyć zdania wobec ojca, który z najwyższym spokojem tak dalej mówił: — Być może iż morderca nie ugodził własnoręcznie... wszelako te groźby dla pięknej jego twarzy, która mu wstręt czyniła, aż nadto się urzeczywistniły w znaczeniu wściekłej zazdrości, ażeby on nie miał się w to wmieszać. Wierzaj mi, Delerous, ja nie wiem, jak ta straszna rzecz się odbyła, lecz poznaję w niej szał namiętności, jego szpony... To Ryszard, ja ci mówię, że to on. I jeżeli nie okujesz go w kajdany, jeżeli nie każesz go uwięzić, i to jak najprędzej, posądzą cię, że oszczędzasz swoją familję, i możesz drogo to przypłacić. Delerous się zatrząsł. — Oh! mości książę... — Rzecz bardzo łatwa. Zatelegrafuj do Versalu, by ci przysłano pomocnika, zastępcę. Sędzia, ważąc w umyśle za i przeciw, zastanowił się chwilę, nareszcie z gestem wymuszonym: — Panie generale, to jest sprawą sumienia, proszę o czas do nocy na zastanowienie się nad nią.
VII.
Podwójna pomyłka. Podczas gdy ta sprzeczka tragiczna odbywa się w cieniu grossbourskich drzew, po przeciwnym brzegu rzek? na stokach odsłoniętych, gdzie ogród łenigai w roztacza swe szpalery brzęczące od os, łukowe treliaże, ulice, obrzeżone karłowatem’ drzewami owocowemi na podobieństwo chińskich ogrodów, Ryszaid przechadza się z matką, która przedstawia rozrzewniający widok, troskli wie osłaniając parasolką, jak dziecko, piastowane na ręku, rosłego i tęgiego mężczyznę, postępującego obok niej. Lydia została w salonie na przyjęcie gości, bo poniedziałek w
Uzelles jest dniem na to oznaczonym, a porannemu dramatowi zawdzięczają nadmiar odwiedzin przez ciekawość szczegółów, nadewszystkc ciekawość oblicza i zachowania się młodej kobiety wobec tej katastrofy. Mimo wzruszenia, mimo chęci znajdowania się przy mężu, Lydia pojęła, że winna była dla ocalenia męża, dla goduości domu stawić czoło tej niedelikatności ludzkiej. Czemże będzie to lekkie poświęcenie miłości własnej wobec tego, co on miał odwagę dla niej uczynić. I w miarę odzywającego się dzwonka u bramy zamkowej, pani Fenigan, poznająca zgłębi ogrodu odwiedzających, ozn?j-mia ich synowi: — To jest brek z Chateau-Fraye... a to, Żydóweczki z Merogis... bezwątpienia twoja żona dobrze zrobiła, przyjmując ich, moje drogie dziecko... gdyby zobaczyli, że się uchyla od dzisiejszych wizyt, Bóg wie, coby wszyscy ci ludzie powiedzieli i przypuszczali. — Cóż takiego mogliby przypuszczać? — zapytał matkę przyciszonym głosem. Szukając samotności, schronili się w ulicę ostatnią pomiędzy grzędami lewkonii i gwoździków, roztaczających woń pieprzu i kadzidła. — A czy oni nie wiedzą? — odpowiedziała matka — że ta śmierć księcia mocno dotyka Lydię, że się kryje, by nie dać nie poznać po sobie... świat jest taki niedobry! Ryszard z ulgą oddychał, jakgdyby się spodziewał innych straszniejszych przypuszczeń, matka zaś mówiła dale; — Jakkolwiek okrutnym i przedwczesnym był ten koniec żywota, jednak przypuszczać, że choćby jednę łzę naszej ukochanej spowodował, byłoby to nieznajomością jej dumnej natury... Najprzód, ona nigdy nie kochała tego
Karola... a takie okrucieństwo i tyle podłości, doprowadziły ją do wzgardy i żądzy zemsty... Pamiętam ją, w Kiberon, kiedy była w malignie, słyszałam nawet, jak śmiercią mu groziła... — Cicho, cicho — żywo szepcze syn, wobec przechodzącego ogrodniczka, niosącego szklane ścianki oran-żeryi. A gdy był już daleko, spytał matkę Ryszard mocno wzruszony, trochę nieśmiało: — Czy wiedziałaś o tem, że... że tamten... no, ten Karol... czy wiedziałaś, że od pewnego czasu on w tych stronach się włóczył? — Dowiedziałam się o tem dziś rano; twoja żona także o tem nie wiedziała; zresztą ręczyła mi za to, a nigdy nip wątpię o prawdzie jej słów, zbyt dobrze znam ją teraz. Ryszard stanął pośrodku alei, ogromnie wzruszony. — Skoro ją znasz, czy nie mogłabyś mi powiedzieć, co znaczy to pomieszanie, ta powściągliwość ze mną, odkąd powróciłem? Czuję, że cięży jej wyznanie jakieś, którego nie śmie uczynić. Na chwilę sądziłem, że ten widok pod lasem, wstrętny taki, rojący się robactwem... — Ale my nic nie widziałyśmy. — Tak, wiem o tem, to też szukam gdzieindziej... Oli! nie lękaj się, to nie są te moje ćmy czarne, które mnie nawiedzają, jestem uleczony i to na zawsze... Tylko on miał duszę piekielną, i zapytuję siebie, czy wściekły, widząc, że mu się Lydia wymknęła, nie próbował czasami odzyskać ią swemi łajdackiemi sposobami. Przypuść, że zachował listy, portret zbyt drażliwy i że posługiwał się nimi, jak wędką na otrzymanie schadzki na początek. — Ah! mój Boże, to prawda, przypominasz mi. Pani Fenigan nie dały dokończyć dwa potężne uderzenia dzwonu podwórzowego. — Założyłabym się, że Lydia mnie wzywa. Salon musi być przepełniony... — Zrozumiała gest syna. — Lecz zanim odejdę, niechaj dokończę mojej historyi. Otóż w ostatni piątek, w dzień targowy w
Corbeil, zabrałam z sobą Lydię, która od twego wyjazdu nigdzie się nie ruszyła. Matka ostrożnie prowadzi opowiadanie o spotkaniu z księciem u jubilera, kładzie nacisk na bladość młodej kobiety, przy wyjściu z magazynu, wrażenie, które dowodzi że przygoda była nieoczekiwaną; a lękając się zawsze jakiego wybuchu ze strony biednego zazdrośnika: — Jeżeli Lydia nie zrobiła w listach do ciebie wzmianki o tem zdarzeniu, to tylko na moje usilne prośby... Ty rozumiesz, mój synu, nie trzeba mieć do niej za to urazy; to ja, ja sama.
Lecz Ryszard ani na chwilę nie wątpi o szczerości matki, o uczciwości żony. Stanęła mu tylko w pamięci bolesna scena i tak różna, której świadkiem była ta sama część ogrodu, kilka miesięcy temu zaledwie. Ile wypadków, ile zmian zaszło od tego czasu w ich uczuciach! Ujął z przejęciem te kochane stare ręce macierzyńskie osłonięte ogrodowemi rękawiczkami, i z zapałem do ust je przycisnął: — Kie lękaj się, matko ukochana. Odtąd wierzę zarówno w Lydię, jak w ciebie samą. Lecz to, co mi opowiadasz, stwierdza moje przeczucie. Wiem już teraz, wiem... — Co takiego? co ty przypuszczasz?.. Przestraszasz mnie prawdziwie. Jeszcze jedno uderzenie dzwonu i prawie, że jednocześnie służący przychodzi po panią Fenigan. Słusznie my „lala, że obecność jej w salonie była nieodzowną. I tonem, sztucznie wesołym, gdyż niepokój jej dzieci i jej także udzielać się poczyna, odchodząc, rzuca Ryszardowi te słowa: — Przyślę ci tu żonę, staraj się ją wyspowiadać. Z łokciem, wspartym na nizkim murze, który dzieli ogród od rozległego pola zasianego owsem, które spadzisto idzie ku Sekwanie,
Ryszard stał długo nieruchomy, w zamyśleniu... Spowiadać Lydię, i na co?
Jego przekonanie już ustalone. «. Pomiędzy nią a jej kochankiem trwał jakiś związek obrażający, zbezczeszczający. Tem się tlómaczy ego włóczenie się dokoła parku, spotkanie w Corbeil. Pod naciskiem zuchwalstwa tego nędznika i blizkim powrotem męża, ze ślepą odwagą przyszła na ostatnią schadzkę, byjakim bądź kosztem odzyskać zakład, to jest listy lub portrety, pozostałe w szelmoskich rękach. Tam, wobec ss warunków zbyt niegodziwych, biedna kobieta broniła się i wymierzyła zemstę; jak pewnej nocy w Kiberon, lecz mniej zawodną bronią... Człowiek już nieżywy, przeminęła wzgarda, pozostało jej osłupienie, przerażenie własną zbrodnią, i ludzka potrzeba wyznania, mianowicie mężowi, jako jedynemu człowiekowi zdolnemu jej przebaczyć... zrozumieć ją. Oto dlaczego tuliła się do jego piersi, topiła swoję spojrzenie w jego oczach, jak gdyby chciała mu powiedzieć: „Boję się, wstydzę sie... ukryj mnie, ocal mnie.h Co począć? Jak inaczej przyjąć to straszne wyznanie, jeżeli nie z otwartem sercem i ramiony? Czyż i on także nie był odpowiedzialnym. Nie mówiłże jej i po tylekroć razy, i z jaką jeszcze rozpaczą: „Dopóki ten człowiek żyć będzie, nie będą mogli być szczęśliwymi... wiecznie myśleć będę o tem, że on cię posiadał, wiecznie drżeć będę, by cię jeszcze nie posiadł.“ Mógiże mieć żal do żony za to, że wyswobodziła ich nareszcie? I jeżeli w tej właśnie chwili czuł, że przyrasta mu ducha, że on w nim olbrzymieje, rozsadzany niepojętem uszczęśliwieniem, i jeżeli te drżące fale zbóż i dzikich traw, ten zakręt płonącej od zachodu rzeki, przerzynającej pola niezmierzone, i to niebo, te drzewa, jeżeli cały ten horyzont, tak mu spowszedniały, nigdy nie olśniewał go tak swemi czarami, czyż uczucie to nift zawdzięczał temu, żo teraz jest sam, by pragnąć i posiadać tę uwielbianą kobietę. Lekkie i przyśpieszone kroki, szelest sukni muślinowej. Jest już przy jego boku, zdyszana a taka blada. — Delerous tam jest, — szepcze Ryszardowi, nie patrząc na niogo, oparta łokciami na niskim murze...
Wszystko „bierze inny obrót widocznie, przypuszczają zbrodnię... teraz... nowe śledztwo... Oli! te biedne zbladłe usta, które, mówiąc, usiłują się uśmiechnąć, gdyby tak sami znajdowali się w ogrodzie, jak szybko przywróciłby im barwę i życie; lecz zewsząd odgłos grabi w ulicach i szczęk konwi o cembrowinę wapienną basenu. — Co za śledztwo?., mająż jaką podstawę?.. — pyta Eyszard z miną obojętną, starając się uspokoić nią zestra-szoną kobietę. — Nie wiem, sędzia nie chce nic powiedzieć. W salonie zostawiłam całe zebranie, ciekawie skupione dokoła niego. — Ostatecznie, co nas to obchodzi? — rzekł Eyszard lekceważąco. I obejmując pod muślinem ramię okrągłe i młode, tuli je do siebie: „Tak nam tu dobrze...“ Dokoła nich, w:viiarę jak słońce skłania się ku zachodowi, lewkonie żółte, purpurowe, kremowe, coraz silniej parowały wonią odurzającą; gwoździki tchnęły balsamicznym oddechem, a pośród tej gry barw i woni gwałtownych, chmary drobniutkich motyli, szukających chłodu, zataczały nad głowami kwiatów kręgi, jak snopy iskier błękitnych. — Oh! tak, dobrze nam tu, — szepcze z westchnieniem Lydia, wspierając na męża ramieniu głowę z dziecięcą zalotnością, a z sercem okrutnie smutnem. Zdziwiona jego spokojem wobec tylu gróźb, zapytuje siebie: „Czego on się spodziewa? zkąd czerpie taką odwagę?.. Jeszcze gdyby można być pewnym, że się nie rozstaną, że wspólnie cierpieć i pokutować będą... Ah! biedny mój najdroższy.“ A Ryszard, wyswobodzony przez śmierć Karola z ciężaru, który mu od tak dawna ugniatał serce, rozkoszuje się promienną pięknością, żony, tak jak upaja się wspaniałością nieba i horyzontu; lecz smutek pięknych szarych oczu, spoczywających na nim, miesza go i martwi: — Oh! przestań już tak wzdychać... Słuchaj, Lydio... co ci jest?..
Dopóki jesteśmy sami we dwoje, bliziutko siebie... — Za mało sami, Ryszardzie, nie dość blisko na to, co mamy sobie do powiedzenia. — A zatem gdzie i kiedy chcesz? Wieczorem, w nocy może? — Tak dzisiejszej nocy... wszystko się wypowie. Ich oddech, ręce szukają się wzajemnie. Ryszard przemawia łagodnie: — Nie boisz się, żebym był takim niegodziwym, jak ongi, tej nocy poprzedzającej mój wyjazd, pamiętasz? — Nie lękam się już tego — rzekła z pewnością siebie. — Dlaczego? Wy prosto wała się, i bez żadnego przygotowania: — Bo teraz, — rzekła dobiWe, — pomiędzy nami jest pewna rzecz... On udaje, że jej nie zrozumiał, i cichutko pyta: — Jaka rzecz? Patrzą na siebie drżący, jakgdyby w przystępie gorączki, paleni żądzą jednaką. Poza nią całe niebo stoi w płomieniach, złoconych aureolą, w jgo oczach mieni się szkarłat konającego słońca. Nigdy nie byli tak pięknymi dla siebie, nigdy tak ogniście niepożądali siebie. I to nie blask tej apoteozy, który ich tak przeobraża, czyni ich nowymi i tak cudnym’ jedno dla drugiego. Jest nią rzecz, złowroga rzecz, o którą wzajemnie się posądzają z jednakową litością, jednakiem w głębi serca przebaczeniem... — Fenigan... Hola! Fenigan!.. Wołano z ogrodu, rozkazująco, głosem ostrym. — To Delerous, — rzekła młoda kobieta, przejęta gwałtowną bojaźnią. Ryszard mruknął przez zęby: — Cóż mu się stało, że aż tu nas nachodzi? Objął Lydię wzrokiem opiekuńczym, zdając się mówić: „Nie bój się, jestem przy tobie.“ Ona zaś, patrząc na jego spokój, myślała: „Jaki on odważny! a jak ja go kocham!11 Ryszarda znów wzruszyło jej pomieszanie, przestrach nerwowy, czysto kobiecy, napadający po czynie dokonanym. — Wybacz, kochany Fenigan — wołał Delerous, nadbiegając szybko drobnomi krokami — chciałbym być w Corbeil przed wyjazdem mojego pisarza; czy mógłbyś mnie odesłać? Fenigan odpowiedział: — Nic łatwiejszego. A Lydia poskoczyła mówiąc: — Każę w tej chwili zaprzęgać Libertowi. Delerous odjeżdżał, niema zatem żadnej obawy, na dziś przynajmniej. Mąż zaczął ze śmiechem: — Chodźmy wszyscy uprzedzić Liborta. Podczas gdy szli ogrodem, pełnym świergotu jaskółek i długich ukośnych promieni słońca, sędzia, idąc koło Fenigana szepnął mu do ucha: — Odprowadź mnie kawałek drogi, ale tylko ty sam; mam cię zapytać o niektóre objaśnienia. Chciał widocznie badać o Lydię; to impuls, nadany z Grossbourga.
Ryszard musiał przywołać na pomoc całej swojej krwi zimnej, całej siły charakteru: — Dobrze, odprowadzę cię — odpowiedział równie tajemniczo. Gdy Lydia ujrzała powóz otwarty wjeżdżający w podwórze, gdzie stały ekwipaże gości, przybyłych w odwiedziny, gdy zobaczyła Ryszarda siadającego obok sędziego, śliczna jej twarzyczka pobladła śmiertelnie; przeczucie wewnętrzne ostrzegało ją, że zabiorą jej męża, że nie ujrzy go tak prędko. Pokonała jednak wzruszenie i odezwała się z uśmiechem: — Weźcie mnie z sobą, panowie; włożę tylko kapelusz. Ryszard zrozumiał znaczący uścisk ręki urzędnika: — Nie warto, moja droga, nie daleko odprowadzę pana Delerous. I dodał, pochylając się ku niej i przesyłając ręką pocałunek: — Wróć na chwilę do salonu, mama będzie bardzo kontenta. Przez otwarte okna dolnych apartamentów, rozchodził się szczebiot głosów kobiecych, czcza paplanina światowa, nadzwyczaj ożywiona. Lydia, stojąc na werendzie, zanim weszła, widziała jeszcze powóz, wyjeżdżający z bramy i męża, który zwró-ził się do niej, wołając: — Do widzenia, za chwilę... Nie bez długiej walki i bólu serca (określenie trochę za nadto barwne dla duszy zatwardziałej w badaniach sądowych) szanowny Delerous poświęcił Uzelles dla Gros-sbourga, a miłość dla chęci awansu. Szedł z Grossbourga piechotą brzegiem Sekwany, był już na połowie mostu, a wahał się jeszcze; gdyby Czerwony kapturek tam się znajdował, to obecność jego, czar uśmiechu, siła jej obecności, odniosły by zwycięztwo nad chęcią szybkiego wywyższenia i nad chęcią zdobycia pro-telcyi w sferach rządowych. Lecz, pozostawiony własnym instynktom, sędzia kryminalny nie potrafił dojść aż do Uzelles bez powzięcia postanowienia, jakie mu doradzała ambicya i oschłość serca. Musi spełnić „pcwinność urzędnika sądowego,“ a właśnie dlatego wezwie kochanego Fenigana na pogadankę poufną, przed ostatecznem badaniem w urzędzie, aby tym sposobem skontrolować zaznania obwinionego, za pomocą zwierzeń przyjacielskich. Więc też skoro tylko minęli posiadłości Uzelles, a konie puściły się szybko, bijąc kopytami po bruku gościńca, pan sędzia rozpoczął ostrożnie badania swoje. — Kochany Fenigan, musiałeś przecie zrozumieć, dlaczego nie chciałem, abyśmy twoją żonę zabierali z sobą: jakżeżby można było mówić wobec niej o śmierci księcia
Olmiitz, śmierci bezwątpienia gwałtownej i tragicznej, nie tak, jak doktorzy orzekli, że nastąpiła z powodu prostego wypadku. — Macie zatem dowody?. — zapytał Ryszard chciwie. A Delerous poruszył głową: — Niezbite. Tym razem Ryszard już nie wątpił. To o Lydię chodziło. Lecz cóż za głupota, żeby sądzić, iż on wyda swoją żonę w ręce sadowników, że nie będzie wolał tysiąc razy sam im się oddać! Delerous, choć nie koniecznie bystry, dostrzegł wzruszenie na twarzy przyjaciela pomimo cery ogorzałej od słońca afrykańskiego, i prowadził rzecz dalej, kontent z dobrego początku. — Pierwszy dowód, na który na razie nie zwróciliśmy uwagi... jak wielu mężczyzn szczęśliwych w miłości, a głównie młodych chłopców, książę nosił przy sobie listy od kobiet, fotografie, pamiątki, które pokazywał bardzo chętnie. Nie duży pugilares szyldkretowy, pełen takich pamiątek, znany dobrze jego przyjaciołom, nie odstępował go nigdy. Otóż, gdy go znaleziono, kieszenie miał puste, i to właśnie utwierdziło nasze podejrzenia. Ryszard właśnie tak samo cały dramat sobie wystawiał; Lydia chciała za jaką bądź cenę posiąść pamiątki, których Karol wzbraniał się oddać. A jednak znalazł siłę oponować sędziemu, który argumentami swemi brał go jak w kleszcze. — Jeżeli miał do tego stopnia kieszenie opróżnione, to zabito go po prostu dla rabunku. — Nie, pónieważ zostawiono portmonetę, zegarek i pierścionki.
Czyhano tylko na listy i na twarz ładnego bałamuta... To właśnie jest cechą zbrodni, spełnionej w obłędzie namiętności. Ryszard słuchał w milczeniu. Delerous zląkł się, czy nie zadaleko się posunął i czy teraz nic już z niego nie wyciśnie, chcąc się zatem poprawić, spróbował z innej beczki. — Czy wiesz, Ryszardzie, co mi do głowy przychodzi: to jest zemsta kobiety... Spostrzegł, że Ryszarda dreszcz przeszedł, i sądząc, że dobrze wędko zapuścił i ryba się złapie: — Przyszło mi to do głowy — patrząc — na ciało, starannie ułożone, z pozorami życia, w pozycyi zwykłej i osłonięte parasolem, tak samo jak książę robił za życia... Czyż nie znajdujesz, że cała ta ekspozycya wykazuje ko-kieteryę wendety kobiecej. Ryszard zrozumiał, że żona jego jest zgubioną, i postanowił ratować ją własną osobą. — Mój drogi, zemsta nie ma płci, tak samo jak i zazdrość. Mąż oszukany, który się mści, może tak samo subtelnie uscenizować swoją zbrodnię, jak najprzewrotniej-sza kobieta. — Więc ty nie widzisz w tein ręki kobiecej? — Przysiągłbym, że jest przeciwnie. — Do licha, a to się znasz dopiero — rzekł sędzia, grubo się śmiejąc, gdyż sądził, że jest bardzo dowcipny; potem raptownie, czyniąc zwrot niespodziany, właściwy przy badaniu, zapytał poufnie i sery o zarazem: — Zaręczano mi, że jesteś bardzo zazdrosny? — Rzeczywiście, okrutnie zazdrosny... — Zdaje się, że nawet pisywałeś listy nader gwałtowne... — Czy odpowiada się za to, co się robi w uniesieniu!.. Tu nastała pauza, jak w muzyce kilka taktów ciszy, podczas których umysł skupia s:ę i siły nabiera. Na drodze, bielejącej w miarę, jak niebo ciemniało, snuli się robotnicy, powracający do domów. Milczący i znużeni pracą całodzienną, szli po dwócl), po trzech, niosąc sakwy i szpadle na plecach. Furman jakiś, ukołysany do snu ruchem wozu, zeskoczył raptem, aby usunąć się na bok przed nadjeżdżającym powozem, za którym patrzył z zawiścią włóczęga, siedzący nad rowem i zajęty odwijaniem szmat z nóg pokrwawionych. U stóp winnic, spuszczających się ze wzgórzy, płynęła
Sekwana, zabarwiona purpurą zachodu, a lasy, zbite w masę na drugim jej brzegu, ciemno się odrzynały.
Zdała od czasu do czasu zabrzęczał łańcuch z łodzi na rzece, z wysokości drzew płynęły cudne, miłosne pienia słowicze. Woń konwalii w rozkwicie napełniała powóz i pro-~ wadziła przed oczy Ryszarda uwielbianą postać
Lydii, a sędziemu wesoły śmiech i białe ząbki Czerwonego Kapturka. O cudna muzyko natury w maju, świeża woni łąk i lasów, jakiż tajemniczy a rozkoszny wpływ wywierasz na dusze nawet najbardziej poziome! Sędzia, wzruszony do głębi, gdyby miał telegraf pod ręką, byłby wysłał w tej chwili depeszę do Versalu, ażeby komu innemu powierzono badanie; lecz mała ta słabość ducha trwała krótko. Naraz, około Soisy, na wązkiej ścieżce pomiędzy winnicami zarysowała się długa czarna sylwelka — Dobry wieczór, panie Ceres, — zawołał llyszard i jednocześnie rozkazał powóz zatrzymać. Pierwszą rzeczą, jaką wyrzekł wikary, było naiwne zapytanie, czy właściciel małej parafii powrócił także. Ryszard odpowiedział, że zostawił go w Marsylii, lecz nie na długo. — A pan, kochany księżę — dodał — co robisz w polu tak późno? Jest pewnie ktoś nieszczęśliwy, potrzebujący pomocy w tej stronie? Wikary otarł pot z czoła, okolonego wieńcem białych włosów, spadających z pod kapelusza o szerokiem rondzie. — Powracam z domku nad rzeką. Ojciec Jerzy, stary żebrak, którego przygarnąłeś, wzywał mnie... — Czy ciągle chory? — Umierający7... Pójdę do niego z ostatniem namaszczeniem, zaraz, dzić wieczorem.. — Biedny ojciec Jerzy! Lydia się zmartwi... A potem zawołał, widząc, że sutana zagłębia się w zmroku: — Wszystkie koszty pogrzebu na mój rachunek, proszę cię, kochany księżę!.. — Dziękuję, zacne serce, — odpowiedział silny głos księdza już z oddalenia. Cień drzew, padający n? łąki, znikał powoli. Wszystko dokoła przybierało czarną barwę, jak gdyby skrzydło śmierci przeszło po przez drogę. Podczas gdy woźnica zapalał latarnie, Delerous powrócił do dramatu porannego i do badań, a na początek zapytał przyjaciela Fenigana: — Kiedy rozstałeś się z panem Merivct? — Wczoraj rano... — i poprawił się natychmiast, sądząc, że naraża swoją żonę: — — Nie, co ja mówię?., to było pozawczoraj... dosyć, że dwa dni temu. Trudno sobie wyobrazić, jak jedna noc, spędzona w podróży, pomiesza człowiekowi w głowic. — Plącze się biedak — myślał sędzia, i z rodzajem współczucia a może diletantyzmu z profesyi, uważając, że sprawa za łatwo idzie, starał się zwrócić uwagę Ryszarda na jego niekonsekwencyę: — A jednak, gdyśmy spotkali się dziś rano w lesie, mówiłeś mi, że właśnie co przyjechałeś.
Musiało tak być, gdyż nie można przypuścić, żebyś przez dwa dni kręcił się po okolicy i nie zaszedł ani razu do domu. — Prawdopodobnie, — mruknął Ryszard, zbity z tropu. Tym razem sędzia powiedział w duchu: — Udaje głupiego... A po chwili namysłu dodał: — No, Fenigan, mówiąc między nami, ty wiesz sam, że na nieszczęście stosunek księcia Olmiitz z osobą, która ci jest drogą, był głośny w całej okoliey... — Wiem o tein, — odparł Ryszard obojętnie. — Otóż, czy nie powiedziałeś sobie, że, znalazłszy trupa księcia prawie u drzwi twoich, sprawiedliwość przypuści zaraz, że zemsta jest twojem dziełem, lub kogoś z twego domu?.. — Nie przyszło mi to na myśl, ponieważ podejrzenie takie jest zanadto proste i łatwe i że daleko właściwsze jest przypuszczenie, iż księcia zabito gdzie ’ndziej, a trupa przeniesiono na to miejsce w celu, którego bardzo łatwo jest się domyśleć. Zkolei Delerous uczul się prześcigniętym i odezwał się głośno, patrząc Ky szardowi prosto w oczy: — Oto, co się nazywa, dobre wyrozumienie. Postawię ci jednak jedno pytanie, na które wolno ci odpowiedzieć lub nie... Znany jak ty zazdrośnik, przypuszczam, że wchodzi tajemniczo do siebiB bramą do lasu i znajduje się twarz w twarz z księciem, wychodzącym z twego parku szarym rankiem, co by się wtedy stało?.. Gzy nie przypuszczasz, żeby... — Żebym go zabił?.. Tak, pewny jestem; a nawet miałbym prawo za sobą. — Co mówisz, nieszczęsny, nigdy w życiu! Prawo, tak, lecz jedynie, gdybyś go złapał na gorącym uczynku, — Kochany Delerous, wyobraźni zazdrosnej, zawsze, zawsze się zdaje, że złapała na gorącym uczynku. Słowa te powiedziane były tak gwałtownie, że sędzia aż podskoczył na siedzeniu, zdawało mu się bowiem, że to jest najbardziej decydujące wyznanie, jakie otrzymał w tych przyjacielskich zwierzeniach. Teraz kolej była na sędziego. Eyszard, okropnie niespokojny, zapyxywał się w duchu:
„Co on teraz zrobi? Co on ma do powiedzenia, że aż tu mnie wy wiózł?u Wjeżdżano rzeczywiście do Corbeil, tylko co zapalone latarnie przeglądały się w nurtach Sekwany. Ezadkie kłęby dymu snuły się jeszcze po nad olbrzymiemi korni nami fabryk, wzdłuż chodników ciągnęły ciche tłumy robotników, mężczyzni i kobiety z małemi koszykami ze słomy na ręku, koszyczkami koloru sadzy, zapewne z powodu dymu i wyziewów fabrycznych. Oprócz tej grupy znużonej, nikogo więcej na ulicy Notre-Dame, ani na ciemnym i wązkim placu
Galignani, gdzie przytulony do ścian domostw o dachach przypruszonych mąką z wielkiego młyna Essonne, wznosił się stary Pałac Sprawiedliwości, łącznie z więzieniem. — Powóz prezesa stoi jeszcze przed gmachem — odezwał się Delerous, zobaczywszy, że brama dziedzińca na rozcież otwarta, a ponieważ furman się wahał, więc zawołał: „Zajedź, zajedź aż tam... W słabo oświetlonym dziedziucu dwiema staremi latarniami, wysiadł pierwszy i prosił Ryszarda, żeby szedł za nim do jego gabinetu; „dla bardzo ważnej narady“ wykrztusił głosem zmienionym i ostrym. Ryszard, nic nie mówiąc, wszedł za nim do wielkiej izby w końcu korytarza, gdzie na okrągłym biurku stała lampa przyćmiona. Silne uderzenia, pochodzące z młyna i z maszyny hydraulicznej, odzywały się miarowo w ciszy nocnej.
Delerous podkręc‘1 lampę i zadzwonił na pisarza, pracują-jącego w bocznym pokoju. Podczas gdy pisali i szeptali... „rozkaz uwięzienia, sekretny, natychmiastowy“, Ryszad wyglądał wysokiem zakratowanem oknem na drugie małe podwórze i po nad żółtemi drzwiami odczytywał w ciemności te słowa:
„Areszt celkowy“. O! straszne i wstrętne drzwi! jak wiernie odpowiadacie wyglądem nędzv, co się po za wami mieści! — Mój drogi Fenigan... — Na przykry dźwięk głosu sędziego, Ryszard obrócił się do biurka — widzisz, że jestem w rozpaczy. Muszę cię zatrzymać, abyś był na każde zawołanie gotowy do badania przy śledztwie. Ryszard Fenigan osłupiał, lecz musiał się jednak spodziewać czegoś podobnego, bo, wysiadając z powozu, szepnął staremu woźnicy, siedzącemu sztywno jak słup i z miną obojętną na koźle, parę słów dla Lydii: „Jedź prędko... powiedz, że przed upływem tygodnia powrócę.“ XVIII. Żebrak Lydii. Rozstawszy się z Ryszardem, ksiądz Ceres poszedł ulicą po przez
Soisy, gdzie z każdych drzwi uchylonych padało światło z ognisk, podsycanych gałązkami z winnic, i rozchodziła się woń zupy cebulowej; przy końcu wsi zatrzymał się i zadzwonił do drzwi przytułku sierot. — Nasza kochana matka przełożona jest ciągle bardzo chora, odpowiedziano mu przez okienko we drzwiach; lecz jeśli ksiądz dobrodziej chce zobaczyć się z siostrą Martą, to jest ona właśnie teraz w pierwszem podwórzu. Irlandka, dokoła której skakało i dokazywało całe grono dziewczątek różnego wzrostu, uniosła suknię w dwóch rękach i pobiegła na spotkanie starego księdza, zadyszana jeszcze zabawą z dziećmi. Po pierwszych słowach wikarego, skrzydła białego czepca, jeszcze bielszego 1 z powodu mroku podwórza, zaczęły fruwać na Avszystkie strony z radości: — Chodź tędy, łaskawy księże, nikt, jak ja pana tak dobrze nie objaśni. W łagodnie oświetlonej rozmawialni, pachnącej od masy róż Liałych, ustawionych z okazyi miesiąca maja, przed statuą Matki Boskiej z długim szkaplerzem, siostra Marta, gwałtownym ruchem braciszka klasztornego, wzięła z pólk bibliotecznej długą ksiągę z zielonym grzbietem, i przewracając szybko karty: — Oto jest data przyjęcia do zakładu naszej małej Lydii... 28 października, 1860 r. Niedługo będzie dwadzieścia dziewięć lat, pierwszy rok mojego nowieyatu, i dlatego to zapewne, mam tak świeżo w pamięci najmniejszy nawet szczegół tej adoptacyi... Ósma godzina, modlitwy wieczorne, Maria z Bethanii, siostra odźwierna, ta sama, co panu przed chwilą otworzyła, zbliża się do panny Bouron z miną wystraszoną. Podjęła właśnie złożoną na progu zakładu dziewczynkę około dwuletnią, uśpioną, napół nagą, owiniętą w kołdrę, na której, nakształt dużego motyla, przypięty był b:ały papier, a na nim niewprawnym charakterem wypisane imię „Lydia“. — Zupełnie to samo, — powtarzał wikary, pochylony nad owym papierem. Irlandka, jaśniejąca radością, — zapytała: — Odnalazłeś pan zatem jej rodzinę? Byłam tego pewną... Ludzie z okolicy, wszak prawda? — Nie, moja siostro. — Wysoka arystokracya z pewnością,,? — O! daleko od tego. — A jednak, przypominam sobie — nastawała zakonnica... na kołdrze (była to wielka dera końska) była wyszyta korona i jakiś lierb... U tem także wspominają i nasze regestry, patrz pan... — Boję się, czy to nie była dera skradziona — rzekł wikary z dobrodusznym uśmiechem. Irlanćlka krzyknęła ze zgrozą: — Skradziona! więc jakież jest pochodzenie tego nieszczęśliwego dziecka? Wikary tłomaczył się, że tylko samej pani Byszar-dowej może wyjawić tr.jemnicę jej urodzenia. Przyrzekł to staremu dziadkowi, ktury czując śmierć bliską, chcę koniecznie widzieć swoję wnuczkę, małą Lydię. — Moja siostro, jeżeli tu najpierw przyszedłem, to jedynie dla sprawdzenia niektórych okoliczności, niektórych dat, opowiadanych niewyraźnie, ustami bezzębnemi, przekręconych z powodu wieku i choroby, lecz przekonałem się, że jednak to była prawda... Niech że sobie tak zostanie, do licha! — rzekł ksiądz w swojem prostem narzeczu góralskiem... Późnym wieczorcn szelt brzegiem Skwauy, z Ły-dią, wprawną do tych ścieżek, zielskiem zarosłych, tyle razy przebieganych w towarzystwie męża, gdy zastawiali sieci na ryby. Osłonięta dużym woalem, szła przed księdzem, wskazując to kamień, to dół, to pal od przyczepienia łodzi; wikary bowiem postępował nieśmiało, niosąc puszkę z wiatykiem w rękach. Pomimo jasnej nocy, gęsta mgła podnosiła się z wody, zakrywała obydwa brzegi i lekkiemi płatami słała się po wzgórzach. Gdy się zbliżali do małej przystani, w której statki Ryszarda stały na kotwicach, uj rżeli światło, błyszczące przez szpary ścian starego baraku, a jednocześnie jakiś cień wybiegł naprzeciwko. — Czy to ty, matko Lueriot? — Tak, proszę księdza, lecz spóźniłeś się z Panem Bogiem... ojciec
Jerzy umarł już... I kręcąc się we mgle, z giestami maryonetki, pokazywanej po za papierem oliwą napuszczonym, drobny cień gestykulował i opowiadał o ostatnich chwilach biednego starca... Cały wieczór mruczał jakieś liistorye niezrozumiałe, patrzył na drzwi uporczywie. Potem, skoro wszedł doktór, zerwał się i usiadł na łóżku, a ujrzawszy widocznie nie to, czego się spodziował, upadł na wznak, otworzył usta, i skończył... Na szczęście matka Lueriot miała przy sobie butelkę z wodą święconą, i już od godziny czuwała przy umarłym. — Dziękuję ci, dobra kobieto — rzekł wikary... a teraz poczekaj tu... aż cię zawołam. Popchnął leciutko Lydię, całą drżącą przed sobą... Wśród stosu wilgotnych wioseł, bosaków, sieci, że-laztwa starego, wędek, na skrzyni, nakrytej białym obrusem, przygotowanym do Wiatyku, stały dwa srebne lichtarze ze świecami, tworząc kawałek miejsca jasnego i czystego przy łożu śmiertelnem. Ramiona, ręce, całe ciało starego żebraka, od samej szyi, ginęło w niekształtnym cieniu łachmanów, nagromadzonych na tapczanie; głowa tylko jaśniała, spokojna i dumna, już bez piętna pijaństwa i nędzy, lecz biała jak wosk, z rysami pogodnemi bez zmarszczek. Broda nawet, rozczesana, spadała majestatycznie i przywodziła na myśl króla
Leara; spiorunowane — go w oczekiwaniu na Kordelię. Lydię dusił najpierw ten odór, jaki wydzielają ubrania i łachmany prawdziwej nędzy, ta woń nędzarzy, lecz nagle olśniona została pięknością, wielkością postaci starego żebraka, i wobec śmierci, równającej wszystkich, wstyd, co ją przygniatał tego wieczora, od chwili gdy dowiedziała się, że jest wnuczką włóczęgi, ustąpił miejsca czułemu politowaniu i szacunkowi. Ksiądz pociągnął ją gwałtem, prawie pomimo jej woli, zbuntowaną, wściekłą, gotową protestować przeciwko pochodzeniu upadlającemu, gotową krzyczeć w oczy starcowi: „Kłamiesz!“ Obecnie, pochylona nad biedną głową, do której może była podobną, płakała na wspomnienie tego życia zaparcia się i nędzy, o którem ksiądz
Ceres jej opowiedział. Pewnego wieczora jesienią, drogą do Corbeil przejeżdża wózek, pełen tych cyganów handlarzy koszyków, kowali, czarowników. Brak chleba, koła nie smarowane skrzypią. A otóż przy wjeździe do Soisy, piękny przytułek dla sierot, z nowym dachem, z jasnemi firankami, podsuwa myśl tym włóczęgom, aby zostawić tam jedno z ich małych głodomorów, najmłodsze, dziewczynkę śliczną jak aniołek, którą zaraz w zmroku wieczornym składają pod bramą krzyżem uwieńczoną. Pierwszego wieczora matka płakała, lecz mając jeszcze tyle dzieci do żywienia, przyszła niebawem do przekonania, że przynajmniej tę jednę, uratowano od nędzy. Wózek potoczył się dalej i nikt w całej Landzie nie myślał więcej o n ałym podrzutku, nikt oprócz starego dziadka, który pozostał sam, skazując się na żebraninę w okolicy klasztoru Soisy, aby się przekonać, czy podjęto dziecko opuszczone, i który trzydzieści lat, nie ruszył się z miejsca, patrząc jak przechodziła na spacer, rosła, stawała się młodą panienką, młodą mężatką, śliczna mała cyganka, a nigdy nie zdradził tajemnicy upokarzającego pokrewieństwa. Lydia pamiętała... Podczas czwartkowych spacerów, stary żebrak idzie za sierotami drogą spieczoną od słońca: „Lydio, twój ubogi!..“ wołają małe towarzyszki, „Lydio, twój kochanek!..“ szepczą duże. Wszystkie wskazują rączkami starego włóczęgę z łysą czaszką, przerżniętą siną żyłą, ogorzałą od promieni słonecznych. To znów pamięta, jak jesiemą, pola zalane, wiatr ciska się i roznosi zimny deszcz, rozpościera jak okiem zajrzeć na horyzoncie szarą, drżącą sieć mokrą, a po przez nią widnieje sylwetka ojca Jerzego, który siedzi nad rowem i wznosi na okna rozmawialni, oczy i brodę wodą ociekające.. A tego poranku, ostatniej zimy, gdy była już rekon-walescentką w klasztorze, przecież podnoszono z pod jej okien biednego starca, który tam noc przepędzał, w śniegu zagrzebany. Ali! a tamten znów poranek, przed dwoma laty, tamten, strasznej pamięci pomimo jasnego słońca lipcowego, kiedy Lydia, przez bramę parku uciekając od męża, ujrzała nagle, jak z ziemi wyrosłą postać ojca Jerzego, co jakby jej drogę zastępował, jakby stawał w poprzek jej ucieczki, jakby odgadywał jej szaleństwo i prć bował zawrócić. 0! tak, wiedział, że dziecko jego zginie mu z oczu, może zginie na zawsze, a szlochanie gorzkie biednego starca, jakiem ją pożegnał, powinno było dać poznać Lydii, jakie pełne czułości, bohaterskie poświęcenie kryło się pod tą kupą łachmanów. Biedny ojciec
Jerzy! W nagrodę tylu cierpień i poświęcenia, los odmówił mu nawet tej ostatniej radości, ażeby przed śmiercią ujrzał i uściskał dziecię swoje ukochane. Zapóźno przyszła jego Kordelia, i wobec trupa swego dziada, zapytywała się, czem mu odpłaci tyle zaparcia się siebie i miłości. — Pani, zamknij mu oczy, oto wszystko, czego żądał od ciebie. Lydia zadrżała na słowa księdza, i, pochylona nad czołem zmarłego, zimnem już i jak głaz twardem, złożyła na niem pocałunek, a białą rączką opuściła bezwładne powieki na oczy starca, co odszedł z nią nie pożegnawszy się. — To wszystko, co dać mu mogę, — — szepnęła; następnie zwracając się do księdza: — Proszę cię, dobry panie Ceres, nie sądź, że jestem bez serca lub dumną, i wstydzę się mego urodzenia, jaką ci się wydać mogę gdy poproszę, żeby to, co s’ę stało dziś wieczór, zostało pomiędzy nami. — Chciałem właśnie to samo pani zaproponować, — rzekł ksiądz chłodno. — Rozumiem dobrze, że względy rodzinne... Przerwała mu: — Nie, nie rozumiesz, księżę... nie możesz rozumieć. Względy, o jakich mówisz nie byłyby w stanie przeszkodzić mi przyznać się do mojego pochodzenia i sprawienia staremu dziadowi mojemu pogrzebu, godnego jego przy wiązania; poszłabym nawet sama na czele orszaku pogrzebowego... Winna mu to jestem... Lecz okoliczności straszne, nieprzewidziane... uwięziono mojego męża, panie Ceres.. dziś właśnie, w sprawie księcia Olmiitz...
Stało się morderstwo i Ryszarda obwiniają... Rozumiesz teraz, całe zamieszanie u nas w domu i dlaczego nie spostrzeżono nawet mojego wyjścia. Właśnie w tej chwili jak przyszedłeś, dowiedzieliśmy się okrutnej nowiny; możesz sobis wyobrazić osłupienie, a potem rozpacz mojej świekry. Syn jej posądzony o zabójstwo, Fenigan w więzieniu! I to dla mnie, jak przypuszcza, z winy swojej żony... Ona mnie nie obwinia, nieszczęśliwa matka, ale ja ją odgaduję! I oto do tych wszystkich uraz słusznych, przybywa wiadomość mojego pochodzenia, skaza, jaką przynoszę zacnemu nazwisku Feniganów, którzy przezemnie stają się powinowatymi ojca
Jerzego! Nie, nie miałabym odwagi powiedzieć im o tem, ani matce, ani mężowi mojemu. Nawet opinia publiczna, nawet sędzia, gdyby wiedział, że
Ryszard wziął żonę z rodziny włóczęgów, kuglarzy i ka-balarek, wtedy zachowanie męża mojego straciłoby na pewności, co mogłoby go do reszty skompromitować. Na wrażliwem obliczu księdza Ceres odbiły się różne wrażenia, podczas gdy młoda kobieta mówiła; surowy najpierw, rozrzewnił się potem i z dobrocią ujął ją za rękę. — Masz racyę, dziecię kochane — rzekł — lecz bądź spokojna, zachowam to jak tajemnicę spowiedzi. Isikt oprócz matki Lueriot nie widział, jak tu wchodziłaś, a za nią ja odpowiadam. Zresztą obecność twoja w tym domku, gdzie daliście staremu schronienie, wydawać się będzie zupełnie naturalną, ponieważ nawet twój mąż wziął na siebie obowiązek pochowania ojca Jerzego. A widząc, że Lydię to dziwi, opowiedział jej spotkanie z Ryszardem i rozmowę z nim na drodze. — Drogie serce... — westchnęła do łez wzruszona, na myśl, że pomimo strasznego dramatu, jaki spadł na niego podczas podstępnej rozmowy z
Delerous, pomyślał jeszcze o ubogim Lydii. Ksiądz mówił dalej: — Sądzę, że pogrzeb będzie jutro, porządny bardzo, lecz skromny.
Proszę pani, bądź z nami myślą, tak samo jak na mszy żałobnej, którą odprawę w niedzielę, w małej parafii, a intencyę tej mszy my tylko we dwoje będziemy wiedzieli. Pochowamy go na cmentaizu w Draveil, nie w miejscu, przeznaczonem dla ubogich. Ponieważ pan Ry-szaid upoważnił mnie, zakupię miejsce jak najbliżej wielkiego gościńca, na którem ten tułacz życie prawie przepędził, obstaluję czarną płytę kamienną i każę na niej wykuć dwie daty, urodzenia i śmierci, oraz nazwisko, znalezione w tym oto pugilaresie. Wziął z pod poduszki trupa maleńką książeczkę, zgniecioną i brudną, przesiąkłą straszną wonią, i podał Lydii; było to tak zwane świadectwo tożsamości, pasport żebraka, gdzie pomiędzy przeróżnemi pieczęciami me roskiemi, zawalane brudnemi palcami, wypisane było: Jerzy Mendelson, zwany ojciec Jerzy, Rougegoutte (Alzacya) i 8 02 r. Było to wszystko, co miał przy sobie, ta książeczka i klucz od chatki jego, jak nazywał wielki klucz, który nosił na szyi, starannie uwiązany na łańcuszku. Biedny człowiek był już tak stary, schorzały, pamięć miał tak zmąconą odnośnie do wszystkiego co nie było jego mała, iż ksiądz nio dowiedział się nic pewnego ani o jego ojczyźnie, ani nazwisku i rodzinie. Dla niego świat zaczynał się i kończył tam, gdzie była Lydia; reszta ginęła we mgle i kurzu dróg wielkich. Data jednak przybycia do Soisy, zapisana w świadectwie, jeszcze przed osłabieniem z choroby i wieku, oraz data urodzenia 1802 r. i nazwisko Mendelson, wydawały się prawdziwe. — Nazwisko sławne w dziejach sztuki, prawda pani? — zapytał wikary, chcąc złagodzić cios, zadany jej dumie, gdyż domyślał się, że więcej to uczuła, niż chciała okazać. Skinęła głową potakująco i stała spokojna i wyniosła, trzymając świadectwo nędzy w ręku, w którem sławne nazwisko tak kontrastowało z brudnym i zmiętym papierem, na którym było wypisane, jak postać jej piękna i pełna wdzięku z błotnistą podłogą baraku i jego zczerniałemi i pleśnią pokrytemi ścianami. Przeciągły świst holownika przy śluzie na rzece, wyrwał Lydię z zamyślenia. Świece kopciły, a płomień migotał, poruszany wiatrem, wpadającym przez szczeliny, długie cienie słały się na bladej twarzy nieboszczyka, wikary, ukląkł obok tapczanu i odmawiał modlitwy za umarłych. Lydia nie miała odwagi klęknąć obok księdza. Zawiele w niej wrzało sprzecznych żywiołów. Czuła się więcej wzburzoną, niż wzruszoną prawdziwie; potrzebowała przedewszystkiem wejść w siebie, uciszyć burzę wewnętrzną. Spojrzała ostatni raz na swego biednego dziada, uśpionego na wieki, pozazdrościła mu w duszy tego spokoju, raz jeszcze spojrzała i odeszła cicho. — Czy mogę panią odprowadzić? — odezwała się matka Lueriot, drzemiąca w kącie po za kupą drzewa. — Dziękuję... i Lydia, pragnąc jak najprędzej samotności, zapuściła w się mgłę ciemniejszą i gęstszą niż była przed chwilą. Śluza huczała, jak grzmot w oddali, głos wołającej 0 przepuszczenie, ginął w tym huku. Wydało się Lydii, że to ona, że życie złamane, woła ratunku na próżno. Okrutnie czarno, niewyraźnie było jej na duszy, po strasznej burzy, jaką dnia tego przeszła. Zrana ten trup na łące w lepie, potem aresztowanie Ryszarda, a podczas gdy starała się zrozumieć dziwny bilecik, przysłany z więzienia, ksiądz Ceres przyszedł, zabrał ją i zaprowadził do loża konającego ojca Jerzego!... Oto, co znalazła pod koroną 1 herbami haftowanem1 złudzenia jej dzieciństwa, w które zanurzała się w chwilach bolesnych, w których czerpała dumę i bunt przeciw losom, jakie stały się jej udziałem. Teraz zna już swoję pochodzenie szlachetne! wie! — zkąd pochodzą instynkty awanturnicze i chęć lecenia gdzieś w świat daleki. Biedni tułacze, zatrzymujący się u fontanny przy drodze, gromady wędrowne, za któremi patrzyła dopóki nie skryły się w tumanach kurzu, wie teraz, dlaczego takie przywiązanie do juch czuła... One to były loj kolebką, jej rodziną koczującą. Dlaczego nie została pomiędzy swymi, jakież by to było szczęście dla Ryszarda i jego matki!... I myśląc o tych prostych, prawych sercach, o życiu ich uczciwem i spokujnem, które zakłóciła krew jej cygańska, szalona, Lycha żałowała szczerze, że nie pozwolono jej umrzeć tam w Quibcron. Była nawet chwila, że widok rzeki tuż, blizko, brzeg stromy, woda, głęboka bijąca o iilary mostu, długie ziela wodne, te włosy głębin, wszystko to ciągnęło ją znów do samobójstwa. Widziała się w myśli, jak wieziono ją nazajutrz wózkiem topielców... Lecz nagle wspomnienie Ryszarda, kochającego i tak poświęconego, myśl o tem, co dla niej uczynił, wskazały jej prawdziwy obowiązek. Nie może już dowolnie życiem rozporządzać. Choćby nie miała dla męża uczucia tkliwego i głębokiego, które teraz pierś jej przepełniało, to i tak powinna iść za nim, towarzyszyć aż do końca drogi nieszczęsnej, na którą rzucił się przez miłość dla niej. Podczas gdy w jej główce zapalonej i romantycznej rodziły się postanowienia zaparcia i poświęcenia, podczas gdy widziała się już z nim razem zesłaną, wygnaną pod niebo ogniem ziojące, w spieczone skały wyspy oddalonej, gwizd holownika, rozdzierający powietrze, zbudził Ryszarda
Fenigana, szczęśliwego na myśl, że znajduje się na miejscu swej żony; na ohydnem łóżku w więzieniu po nad rzeką. XIX. Nocne czary. Poranek był cichy, błękit nieba bez chmurki najmniejszej, żaden podmuch nie zakołysał liśćmi na drzewie. W Grossbourgu koszono trawniki obalustrowane marnm rem białem, udekorowane wazonami i posągami. Dwa rzędy kosiarzy schylały się i prostowały w jasnych promieniach słonecznynh, bez śpiewu, bez słowa nawet; zgrzyt osełki, ostrzącej kosę, nie przerwał ich pracy, która wyglądała raczej na kośbę osady skazańców, gdyby nic wspaniałe otoczenie, świadczące, że miejsce to zamieszkanym jest. przez wielkich tego świata. Naraz, krzyk ostry, rozdzierający, jeden z tych wrzasków bezmyślnych i ponurych, jakie rozlegają się w ogrodach dla obłąkanych, rozbrzmiał i przebiegł z końca w koniec wielkiej siedziby, od tarasów nad wodą, aż do głównego zajazdu przed pałacem, z olbrzymiemi sztachetami z pozłacanych pęków rózg liktorskich, będących godłem dawniej spełnianych funkcyi wielkiego mistrza kawaleryi cesarskiej. Ta skarga szalona, przepływając po nad trawnikami, ani jednej głowy nie skłoniła do podniesienia się, pozostawiając robohiików nieczułymi na równi z posągami z kamienia. E/ekłbyś, jeden z tych odgłosów domowych, którego, przez oswojenie, mieszkańcy zdają się już wcale nie słyszeć. Jednakże w salonie narożnym, wybitym żółtym jedwabiem, — w którym książę d’Alkantara rozmawiał z sędzią Delerous, na krzyk ten, który wpadł przez zapuszczono żaluzye, rozmowa nagle się urwała. — Posłuchaj, mój drogi, czy to nie jest straszne!.. Od rana, kiedy pomimo wszelkiego naszego oporu, kazała sobie otworzyć Fanlome, i ujrzała syna na tapczanie, z tą twarz stoczoną przez robactwo, księżna nie rzekła już ani jednego słowa i nikogo już nie poznaje; ten krzyk złowro gi, który od czasu do czasu wydaje, jest ostatkiem ’życia, jakie w niej pozostało. Teraz, jak mnie widzisz, znalazłem się w fotelu kaleki, pomiędzy tym trupem i tą obłąkaną... a ty mówisz mi jeszcze o uwolnieniu zabójcy, i odjęciu mi jedynej rozkoszy mego życia — zemsty! Oczy paralityka, jedyne ognisko jego życia nerwowego, błyszczały złowrogo, podczas kiedy sędzia zmieszany, niepewny, bronił się, tłómaczył niejasno. Książe pan nie powinien wątpić o jego do Liry ch chęciach; rozkaz stawienia się przed sądem, tego samego wieczora, i uwięzienie od trzech dni, nic diiy żadnych a żadnych rezultatów. — On cię tumani... Ty nie możesz się zdobyć na odwagę — burknął generał. — Przeciwnie, mój drogi książę... on wszystko czyni, co może, żeby winę ściągnąć na siebie. Jest to coś nie-wytłómaczonego. Teraz mam już dowody, że powrócił dopiero w poniedziałek rano, we dwa dni po zabójstwie... A w miarę jak śledztwo wykrywa, odnajdują inne poszlaki o wiele pewniejsze, w których okoliczności sig zbiegają, co do dnia, godziny, powodow, raportów moich agentów i listów bezimiennych, jakie mnie dochodzą. Delerous przerwał, ujrzawszy pokojowca, wchodzącego na peron i zbli; aiącego się do uchylonych drzwi szklanych. — Kto tam? Mówiłem, żeby nam nie przeszkadzać — fuknął generał głosem rozkazującym. Służący przerażony zniknął z ich oczu. Na jego miejscu cień olbrzymi przysłonił szyby. — Wybacz, mości książę — A! to ty, Santecoour? Żywo i boz szelestu Delerous zbliżył się do generała: — Generale, proszę, przyjmij tego człowieka, pomówimy potem, jak się już z nim zobaczysz. Generał wzruszył ramionami i, wskazując mu drzwi w obiciu, prowadzące do pokojów gościnnych: „Przejdź tam, przywołam cię“. Następnie zwracając się w stronę peronu: — Wejdź, Eugenjuszu. Wychudzony, pochyły, z uginaj ąeemi się nogami, Indjanin miał minę, jak gdyby powstał z ciężkiej choroby. Głos nawet stracił swą jasność, jakkolwiek usiłował mówić stanowczo, stąpać sztywno, będąc w pełnym uniformie, pod bronią, jako przed przełożonym. — Mości książę — rzekł, stojąc jak struna wyciągnięty, z oczami utkwionemi w kobierzec — przychodzę z prośbą o przyjęcie mojej dymisyi. — Dlaczego? — Mój syn z żoną wynosi się do Ameryki. Dzieci moje życzą sobie, bym im towarzyszył; lecz tylko w takim razie, jak jiGL. jak już ureguluję moje rachunki ze sprawiedliwością. Książe poruszył się w fotelu: — Ze sprawiedliwością? Co się przytrafiło? — Trudna sprawa. Wytłómacz się. — Nie wiem, czy będę w możności — rzekł cicho leśnik. Wsparł się na kominku, drżąc tak silnie, że lufa od fuzyi, przewieszonej przez jego ramię, dzwoniła o marmur. Aby opowiedzieć swoją historyę, wyprostował się z najwyższym wysiłkiem. — Prosta a straszliwa była ta hi-storya. Wysłany nocy piątkowej z obławą na kłusaków, wracał o drugiej godzinie nad ranem, kiedy z okna jogo domu, na kilka krokow od niego, wyskoczył mężczyzna na podwórko Pustelni. Ciemno było, jak w grobie. W przekonaniu, że ma do czynienia ze złodziejem, celuje, strzela, i kiedy podszedł by zobaczyć, kto to taki... Głos brutalny mu przerwał: — Łżesz. Leśnik zżymnął się na tę obelgę. — Generale! — Ja ci mówię, że łżesz. Ty nio w ten sposób zabiłeś księcia. Ja wiem, wiem, coś ty zrobił, wiem tak dobrze, jak gdybym był twojem sumieniem; tylko chcę usłyszeć, jak ty mi to opowiesz. Mów, zatem... albo nie poczekaj. I zawołał gwałtownie: „Delerous!“ Gdy zobaczył wchodzącego z powagą, punktualnego sędziego z Corbeil, przed którym często stawał w sprawach kłusownictwa, Indjanin uczuł, jak gną się pod nim kolana, jak gdyby kat kładł mu już rękę na ramieniu mówiąc: „W drogę!“ Szerokie jego policzki pokryły się bladością i bruzdami. Nie przypuszczał, zaprawdę, by to stać się mogło tak nagle. — A co, panie sędzio śledczy — odezwał się książę tryumfująco — o ile mi się zdaje, miałem poniekąd słuszność wierzyć, że nędznik, o którym mówiliśmy, nie był w stanie działać z samego siebie. Znalazło się narzędzie i wyjaśnienie wszystkich alibi, które zbijają cię z tropu...
Dalej-że. Santecoeur, jeżeli chcesz, żeby ci było dobrze, powiedz nam, jak się to wszystko stało... tylko przedewszystkiem, bez wykrętów. Sądząc, że leśnik się waha, więc by oszczędzić mu wstydu wyznania, pomagał mu, podpowiadając. — Powiedz, co ci za to przyobiecano? Coś za to dostał, boć ostatecznie, nie na swój rachunek pracowałeś? Santecoeur wyprostował się, policzki krwią mu na-biegły, żyły nabrały na czole z wysiłku, by się pohamować: — Być może, iż takie czyny spełniają się za pieniądze; ale żeby po dwudziestu ośmiu latach uczciwej służby, a trzynastu straży leśnej w
Pustelni, mój pan mógł mnie sądzić zdolnym... Nie! — Nie będziesz przecie utrzymywał, że to coś nam świeżo powiedział było prawdziwe? — rzekł generał z na-igrawanicm, lecz nieco zmieszany. — Przed chwilą, generale, skłamałem przez głupią dumę, do której nie mam już prawa. Skoro ramię schwycą, trzeba całem ciałem się poddać...
Niechaj! niechże się podda, pioruny jasne!... Wyznanie prawdy nie tyle nuiie będzie kosztować ile to, co usłyszałem przed chwilą. Rozstawił nogi, pięści zacisnął, i tak zaczął: — Dziesięć dni temu, w nieobecności mojego chłopca, przysłano mi do
Pustelni na świstku papieru list bez podpisu, ostrzegający mnie, że nocy następnej, pomiędzy godziną trzecią i piątą, mógłbym zobaczyć mężczyznę wychodzącego oknem od mojej synowej. Muszę dodać, że był czas, w którym spotkały mnie nieszczęścia w małżeństwie. Miałem żonę, którą kochałem, i ta stała mi się do nich powodem! Ostatecznie mieszkała z żandarmom z Montgeron, a mnie zostawiła samego z dzieckiem, w naszej Pustelni... Niewarta kobieta i tyle! Od czasu tej awantury brzydzę się kobietami, jak parchem, gdy biedny chłopak mój się ożenił, przyrzekłem sobie mieć oko na jego połowicę, z silnem postanowieniem, wrazić wypadku, pomszczenia za jednym zamachem jego i mojej niedoli.
Znane to było w całej okolicy, a ci, co do mnie pisali, wiedzieli co robili. Delerous zapytał: — Czy zachowałeś ten list bezimienny? — Pozwól że mu dokończyć — rzekł zniecierpliwiony generał. — Jak raz, w ten piątek, wszyscy byli na nogach, by przycapić kilku złodziei z Mainoille, co wystrzeliwali nam najpiękniejsze łanie... W liście stało: pomiędzy trzecią a piątą. Około trzeciej opuściłem stanowisko pod Wielkim Dębem, i zaczaiłem się w pobliżu Pustelni. Tak prawda, jak oto, że tę fuzyę trzymam w ręku, że nie wiedziałem kogo ta łajdaczka moja synowa przyjmuje w swoim pokoju. Wiedziałem ja o zamiarach księcia; ale po rozprawie jaką miałem z synową, myślałem, że na tem się już skończyło; a list, sami panowie, zobaczycie, zupełuie innem nazwiskiem nabił mi głowę. Od pół godziny zmokłem na deszczu, jak pies, kiedy usłyszałem stuknięcie okiennicy. Ktoś, na dziesięć kroków od mojej kryjówki wyskakuje z okna i zmyka.
Mało co było widać; mógłbym był nie trafić, gdyby ten ktoś nie zatrzymał się w biegu. Na nieszczęście, stanął, żeby parasol otworzyć, wtedy dałem ognia. Człowiek zerwał się z miejsca, podbiegł kilka kro ków, następnie runął do rowu, i jak zwierz, ugodzony śmiertelnie, ani drgnął więcej. Wtedy popędziłem do domu. Mała zdawała się śpiąca, zakryta prześcieradłem na oczy. „Wstawaj i bierz latarkę, mówię do niuj. Zabiłem ci kochanka, chodź, pomóż mi go zagrzebać”. Przelękła się i nie dala sobie dwa razy tego powtórzyć, możecie mi panowie wierzyć... Wtedy7 jeszcze ani mi przeszło przez głowę, kogo znajdę na końcu mojej lufy.
Dowodem tego, że, kiedy stanęliśmy oboje w rowie przy nieruchomem ciele, zapytałem synowę: — Kto to? — Niech ojciec zobaczy — odparła cicho, zniżając latarnię... Ali! mój generale, jak zobaczyłem com uczynił! Rękawem swej kurtki strzeleckiej otarł czoło, zlane potem kroplistym. Książę, śledząc wrażenie, jakio na Delerous sprawiło to opowiadanie, odezwał się do Strzelca tonem zupełnie spokojnym: — Jakim nabojem strzelałeś? — Sarnim śrutem. — Gdzie go trafiłeś? — Nie cały nabój doniósł... jednę dziurę tylko, to, około skroni.. Nastała przerwa, zapanowało straszne milczenie, a wśród niego, znowu dał się słyszeć krzyk matki, jak gdyby jeszcze zobaczyła tę ranę, tę dziurę około skroni. Kiedy już ucichł ten krzyk, badanie ciągnęło się dalej: — PoAMadasz, że padł w pobliżu pustelni. Wszakże me tam go znaleziono? — Na razie, złożyliśmy go w kotlinie, jakich niemało jest w tej stronie lasu i nakryli cierniem i liśćmi. Po 42 powroeie do domu, przyszła nam myśl, żeby wyciągnąć go z kotliny i położyć na łące pod parkiem Fenigan. Mała niosła latarnię, ja wziąłem zabitego na ręce, jak dziecko, bo jestem bardzo mocny. Wszystko tak byłOj jak teraz mówię. Sędzia, siedzący na stronie, zrobił minę przebiegłą: — Dlaczego ten parasol rospostarty nad głową? — Przypomniała mi się jedna pani, którą, znaleziono w lesie
Fontainebleau, nieżywą leżącą pod własną parasolką; cały tydzień tak leżała i każdy ją omijał nie chcąc jej przeszkadzać. — A dlaczego pod parkiem Fenigan i Santecoeur jął się krztusić, schylając ku z.cmi głowę: — Niegodziwa myśl, panie Delerous... myśl podłego tchórza, za którą się karzę, wyznając ją panu. Po awanturach, pomiędzy księciem i panią
Ryszardową, była szansa, że posądzą męża... Tylko, że winienem powie wiedzieć, że ani mnie ani mojej synowej, ta myśl byłaby nigdy nie przyszła do głowy, gdyby nie list, który znaleźliśmy przy księciu... — Nareszcie!... mamy nitkę od kłębka — wykrzyknął książę z dziką gwałtownością... — Teraz wyznaj, że gmerałeś mu po kieszeniach, Leby zabrać papiery, które mąż pragnął mieć... Wyznaj, a zostawimy cię w spokoju. Leśnik nic nie odpowiedział, tylko dobył z kieszeni kurtki list i karnecik. — Książe d’01mutz — mówił z powagą — miał przy sobie, oprócz przedmiotów, które panu zostały zwrócone, ten oto karnecik, z listem niepieczętowauym, który zaczął pisać do jednego ze swych przyjaciół.
Wstrzymał się. wysłaniem tego listu, żeby mu donieść czy noc była dobra... Rozumie się, i o nić należało mi go czytać... ale miałem taką skołataną głowę, a tu jeszcze synowa ciągle mi trajkotała: — „A nuż tam jost coś takiego, co nas zgubić może“. Co prawda ten list potwierdzi to wszystko co powiedziałem. Czytając go, przekonacio się, panowio, lo 11 i o skłamałem, a także, że nieszczęśliwy młodzieniec własnemi rękami zgotował sobie zasadzkę, w której znalazł śmierć. Złożył na pulpicie, przytwierdzonym do fotela kaleki, ostatni list do Yalłonga i karnecik z masy perłowej. A ostrzeżenie bezimienne, które odebrałeś, gdzież ono jest. — pytał Delerous, podczas gdy książę zajęty był czytaniem. — Mam jo tu... jeżeli pan sędzia życzy sobie zobaczyć. — Zobaczymy... Pismo kobiece, i to dość pospolite.. A!., do licha... — zatrząsł się cały, i mówił półgłosem do leśnika, jak gdyby z obawy, żeby ojciec nie dosłyszał: — A zatem stizeliłeś, sądząc, że mierzysz cło Aleksandra? — Tak — odparł leśnik, skinąwszy głową potakująco. Jenerał, mnąc wąsa zawzięcie, oderwał wzrok od listu Yallonga. — A jednak, bądź co bądź, są tu takie rzeczy, których ja nie mogę zrozumieć... naprzykład, twojego oboc-nego postępowania... taki miałoś w tem cel?.. Czemu nie zrobiłeś tego wcześniej? — Ah! te kobiety, mości książę!.. Uległem błaganiom synowej, która boi się jak ognia swega męża i chciała wszystko przed nim ukryć. Ztąd pochodzi, że biedny chłopiec przebył z nami wszystkie te dnie, nie domyślając się niczego. Codziennie jeździł do swego magazynu, o całym tym wypadku rozprawiał w wagonie... a ja, możecie panowie wyobrazić sobio, jak straszni# byłem zgnębiony! na myśl, że niowinny dręczy się z mojej przyczyny w więzieniu, i kto wie, czy nie będzie skazany... Nareszcie, wczoraj, kiedy we troje siedzieliśmy przy obiedzie, mój syn spostrzegł, jak talerz nietknięty odsunąłem od siebie, jak mi się to od kilku dni nieraz już zdarzało! „Słuchaj, ojcze, co, ci jestV“ zapytał. Nie mogłem dłużej wytrzymać, dławiło mnie i wszystko wypowiedziałem... A! biedne moje dziecko, sądziłem, że padnie na miejscu pud ciosem, jaki mu zadałem. Zona padła przed mm na kolana, ani spojrzał na nią; zaponu ał o swojem własnem nieszczęściu: „Daj pokój... przedewszystkiem zajmijmy si ojcom. Ojciec przewinił, trzeba, żeby naprawił.“ A! chwile podobne kiedy spadną na rodzinę... Padliśmy sobie w ramiona, szlochając obydwa jak dzieci... Przyrzekłam mu, że dziś rano stawię się przed panem... i przychodzę. — Wszystko to trąci prawdą, — mruknął sędzia śledczy. — I zgadza się z tem, co tu wyczytałem — rzekł jak gdyby z żalem jenerał. — lfńcr tego postrzału sarnim śrutem, którego w rozłożonej twarzy nie mogli skonstatować doktorzy... jednakże ciało dwa dni leżało w lesie... — Sztuczka kłusownicza, mości książę — drżąc na całem ciele, odparł
Santecoeur — lecz wolałbym wyrwać sobie język aniżeli... Tak, aniżeli opowiadać temu ojcu, że, aby uczynić jego dziecko trudnem do poznania, przez całą jedną noc powiesili je za nogi na brzozie, z głową zanurzoną w mrowisku. Sędzia, z listem Karola w ręku, szeptał do ucha jenerałowi: — Mówiłem panu, że śledztwo było niedokładno... nie ulega wątpliwości, że ten człowiek jest zabójcą; i jeżeli panu zależy na tem, by szukać pomsty... — Ja miałbym się mścić na tym gburze... nic, mój drogi, mściłbym się, ale na łYniganio... a ten... — Tembardziej, że z tym listem, wciągniętym do akt, trudne by było potępionie. Książę się zamyślił, następuie odezwał się stanowczo: — Myślę tak samo, jak ty, Delerous. Dobra sława księcia i domu naszego nieby nie zyskała na rozmazywaniu tej sprawy, tembardziej na rozgłaszaniu cynicznej treści zwierzeń tych dwóch młodych paniczów... Sądownik z wilczyn.i zębami, ze sztywnymi faworytami, spiętrzonemi ręką zręcznego fryzyera, przerwał z pośpiechem, zwracając się do
Santecooura, stojącego nieru-ehomie z kaszkietem w ręku. — Czy słyszysz? — rzekł — książę zrzeka się następstw tej strasznej liistoryi. Opuśćcie kraj co żywo, nie mówiąc nic nikomu, od waszego tylko rozsądku zależy, by was nie spotkała jaka nieprzyjemność. Leśnik się skłonił. — Dziękuję panom... Lecz, biorąc już za klamkę, zawahał się, następnie zapytał nieśmiało: — A pan Eyszard? — Eądź spokojny... Pan Eyszard przed weczorem jeszcze powróci do
Uzelles. Na to zaręczenie sędziogo, jenerał zainterpelował go z niechęcią: — Przed wieczorem? dlaczego?., tak ci piluo, by to bydlę weszło w posiadanie swojej żony? Był to okrzyk nienawiści, zazdrości kaleki, który się przebił przez srodze piekącą zgryzotę i męczirnie rozpaczy ojcowskiej. W llzelles, wieczorem, pani Fenigan matka, ze starym Mriivot, siedząc pod werendą od frontu, smutno rozmawiali, przerywając sobie długiem milczeniem, to znowu westchnieniami, co jnk ostatnie iskierki strzelają z ognia, który zagasnąć ma lada chwila, a na drodze, w jasności księżycowej, ogrodnicy i dziewczęta folwarczne zażywali chłodu, przed bramą szeioko otwartą Niezmienna godzina spoczynku oddawna już została wydzwoniuną, a nikt na to nie zwrócił uwagi, może z powodu wyjątkowo pięknej nocy, czy też że dom zasępiony, zakłócony, uchylał się od drobiazgowych przepisów porządku. Jakiż to szalony kontrast togo oświetlonego a pustego pałacu z liałaśliwem weselem służby, tych śmiechów rozgłośnych, świadczących o zupełnej obojętności, z szep tem ponurym dwojga smutnych ludzi, rozmawiających w cieniu starych drzemiących drzew. — Co za czyste powietrze dzisiejszego wieczora... Słychać kroki przechodniów na moście Pis — mówił właściciel małej parafi, który od swego powrotu nie opuszczał matki i żony Ryszarda. — Pewno ktoś ostatnim pociągiem przyjechał z Cor-beil i to ktoś co bardzo się śpieszy — odparła pani Fenigan, przysłuchując się tym niezwykłym i szybkim krokom. Stary Mćnret ciągnął dalej: — Pani Ityszardowa bardzo była smutna dzisiejszego wieczora, więcej niż zwykle. Zdają mi sie, że to śmierć tego żebraka tak żywo ją wzruszyła. — Jak komu ciężko na sercu, wtedy wszystko staje się przyczyną do łez — westchnęła pani Fenigan. — Pomyśl, przyjacielu, że od trzech dni, od chwili uwięzienia, żadnej innej wiadomości od męża... prócz tego jednego bilecika... — Tak, w którym daje dowód niezbity, że wkrótce będzie wolnym.
Jakaś pomyłka, pani, jeszcze raz powtarzam, że pomyłka... Domyśliłem się tego odrazu z fi-zyonomii Delerousa. Jego mina niepewna, zakłopotana...
Wierzaj, niedługo zobaczysz kochane swoje dziecko. Otóż, patrzaj, spojrzyj... ależ spojrzyj że przecie, pani Fenigan! — krzyknął Mćrivet, zerwawszy się na równe nogi. Na drodze, zalanej biało-błękitnem światłem, wprost szeroko otwartej bramy, pędem sunęła dobize znana postać. Niezdolna poruszyć się z miejsca, matka zawołała z ciemności: — Ryszard! — Jestem tu — odpowiedział jej głos, usiłujący być mężnym, lecz złamał się w głuchem łkaniu. Następnie, kiedy się opanował, dodał: — A Lydia?., czy masz o niej wiadomość? — Lydia?.. ależ ona jest u ciebie, u was, w pawilonie... Ryszard, osłupiały, nie słuchając wyjaśnień matki, rzucił się pod sklepienie szpaleru, szemrzącego ciemnymi liśćmi i wonnego kwiatem lipiny, w końcu którego błyszczało światło, mrugając na niego. W peniuarze, z bujnymi włosami zwiniętymi jak do snu, Lydia siedziała w pokoju na dole i pisała przy biurku męża. Nie obejrzała się, sądząc, że to Rozyna wchodzi, i nie podniosła głowy, aż Ryszard tuż przy niej stanął. Nastąpił wybuch rozkosznego zdziwienia, szalonej radości, słowa, przerywane pocałunkami, uściskami. — Wolny!., tyś wolny?. — Wolny, prawdziwy winowajca odkryty Wpatrywała się w niego upokorzona. — Jakto... prawdziwy winowajca? Wzruszenie jej, wyraz, wyrwały Ryszardowi ten okrzylg — Myślałaś więc, że to ja? — Tak — szepnęła cichutko, nie znajdując siły, aby skłamać. A mąż również jak ona zmieszany, dodał: — — Ktoby to powiedział, że ja to samo myślałem o tobie! Lydia podniosła czoło: — Czy to być może? Następnie uderzona nagłą myślą dodała: O! teraz pojmuję dlaczego listownie kazałeś mi wyjeżdżać... dlaczego chciałeś przekonać sędziego... Chciałeś żeby cię za mnie skazano... Mężu drogi, ukochany mój mężu!.. Łkając, rzuciła mu się na piersi. Ryszard, olśniony, czuł dyszące jej łono, całe ciało drgające pod osłoną koronek. — Pójdź powiedzieć mi, że mnie kochasz, a za wszystko zostanę wynagrodzonym — szeptał, tuląc ją łagodnie do siebie.
XX.
Droga. — Lydio... Ryszardzie... Dalejże leniuchy... już ostatni raz dzwonią na mszę. Kuzynka Eliza, od dwóch dni bawiąca w Uzelles, nawoływała, kręcąc się pod oknami pawilonu, a w ciszy niedzielnego poranku sygnaturka małej parafii rozsiewała jasne swe dźwięki; w głębi szpaleru widniała postać pani Fenigan, kroczącej wspaniale, ze złoconym mszalikiem w jednej, a jedwabną torebką, pełną kluczy, w drugiej ręce. — A Ryszard? — zapytała matka, ujrzawszy samą wychodzącą Lydię, czarno ubraną, w przeciwieństwie z żywemi i krzyczącemi barwami
Czerwonego Kapturka. — Długo w noc czytaliśmy, nie śmiałam go budzić — odpowiedziała młoda kobieta, oblana szkarłatem z powodu swego kłamstwa, dążąc spiesznie ku kaplicy, zajęta zapinaniem rękawiczek. Nawpół drzemiący, Ryszard leżał w wielki )m łożu, z powiekami, cciężałemi rozkosznem znużeniem, wpół śnie kołysany dzwonami świętej
Ireny, wpływającemi otwarłem oknem w połączeniu ze szmerem fontanny, bijącej na zakręcie d~ogi... Co się stało, że nie towarzyszył matce i żonie na mszę? Chyba z obawy śmieszności pokazywania się tam po tych wszystkich wypadkach. A jednakże w tym skromnym przydrożnym kościoł-ku, jego matka uczuła zstępujący na nią promień łaski, miłosierdza ludzkiego; ztamtąd to wyruszyła, by zabrać do siebie zbiegłą. Tak, dużo zawdzięczał on tej małej parafii, i choć z ofiarą swojej miłości własnej, której niedzieli następnej... W przestrzeniach konały ostatnie dźwięki dzwonu. Rozmarzony snem,
Ryszard usłyszał nad głową przedarty głos Lubina, rybaka, przypominający mu, że mieli zarzucić sieci przy wyspie wróblej, zanim słońce wzbije się w górę. Równemi nogami wysicoczył z łóżka, wychodząc z bramy, potrącił starą zgrzybiałą kobietę, uciekającą z na ręczem przepysznych kwiatów, które wręczyła jej Rozyna Lubin. Zmięszana i tajemnicza mina tej dziewczyny, dała mu wiele do myślenia. Zawrócił i zapytał podejrzliwie: — Co to za kobieta? — To matka Lueriot z Draveil. — A na co te kwiaty? Rozyna nie wiedziała. Pani Ryszardowa rozkazała dać co rano kwiatów starej Lueriot i na tem koniec. Nie pytał więcej, uważając za właściwsze zwrócenie się z tem do
Lydii; tylko poczuł, że powraca mu dawny ciężki smutek. Na zakręcie gościńca spotkał wychodzących ze mszy; skrzypiały buciki, szeleściły jedwabie. Pomiędzy paniami Fenigan Czerwony Kapturek rozprawiał z ożywieniem, powiewając parasolką i jaskrawemi wstążkami. — Jak sobie chcesz, kuzynko. Ja nie lubię modlić się za umarłych, których nie znałam... A wreszcie, gdybym wiedziała, że idę na nabożeństwo żałobne, byłabym się ubrała nie tak jaskrawo, tylko w suknię czarną, jak
Lydia. — Ależ ja... ja nie byłam zawiadomiona... — zcicha mówiła Lydia, zmieszana spojrzeniami męża na jej żałobną suknię. Ryszard zapytał: — Za kogo było dzisiejsze nabożeństwo żałobne. — Nikt nie wie. Nawet sam pan Merivet — odparła Eliza. Tymczasem Fenigan wziął żonę na stronę, aby rzucić jej ciche szybkie pytanie: — Wiem. — Czy to ten sam, któremu posyłasz kwiaty? Drgnęła ze źclziwienia, i z determinacyą odparła: — Tak, ten sam... Ojciec Jerzy. I na tem się skończyło. Tak byli szczęśliwi od dni kilku, tak kołysani łagodnie tą. słoneczną cichą falą, nucącą im pieśń upojenia, że lękała się w tę pełnię szczęśliwości rzucić swoją nędzną i poniżającą przygodę. Może przestałby kochać córkę tego włóczęgi, z rasy koczującej i wrogiej. Przedewszystkiem cierpła ze strachu na myśl o rozmowie ze świekrą, choć już wielce zmienioną, tkliwą i macierzyńską, lecz o wiele więcej mającą pychy niż jej syn. Odkładała więc na później tę rozmowę nieuniknioną, licząc na wpływy księdza Cór es. Nieszczęściem, słowa i całe zachowanie się roztargnione męża, oznajmiały j ej, że ta tajemnica nie będzie długo do niej samej należyć. Zamiast iść na ryby, Ryszard szedł dalej prostą drogą; mało obchodził: go połów, Rozmyślał o tej mszv, o kwiatach, nadewszystko o tej nadzwyczajnej demonstra-cyi dla starego dziada z torbami. Nie, to niepodobna, by tu chodziło o ojca
Jerzego; nie osłaniano by się taką tajemnicą... A zatem, kto? tamten, co spał w głębi parku Grossbourskiego, we wspaniałem mauzoleum rpdziunem?
Czy podobna, aby ona jeszcze myślała o nim? W każdym razie, żeby się w tem upewnić, nie pozostawało mu jak iść do Łueriotów, którzy tam, minąwszy
Draveil, gnieździli się w starej budzie strażniczej, wybada starą... A podczas gdy bezmyślnie same nogi wlokły go w tamte stronę, dokoła drogi słały się ciche, skąpane w słońcu zielone łany. Napoleon Merivet, który tylko co zamknął swoją kaplicę, wygrażał mu ogromnym kluczem. Ryszard, wściekły, mówił sobie w duchu: — 0! nie, za:, adne skarby świata noga moja nie postanie w tej świątyni przebaczenia, tam gdzie się modlą za tych, co źle czynią... Spotkał ukłon grobowy i lisi pana Aleksandra, który wyminął go w eleganckim stroju myśliwskim, chociaż nie nadeszła jeszcze pora polowania. Powracał ze zwierzyńca Grossbourskiego, gdzie strzelał cały ranek do królików; a na nim fuzya, torba, kamasze wysokie, wszystko było nowe, błyszczące, skrzypiące. Nawet pies, bojaźliwie idący przy nodze swego pana, pomimo kilkogodzinnej naganki, wydawał się jak z białego papieru wycięty, św ieżo wydobyty z pudełka. — Dobre polowanie, panie Aleksandrze? — wołały dziewki z folwarku. Piekarka, skulona pod płócienną budą tvózka, spytała mijając go: — Dobre polowanie, panie Aleksandrze? Odpowiadał wszystkim jednakowo, od niechcenia, tonem urywanym, jak słyszał, że mówią w pałacu: — Nie, nio nie widziałem. I pies tak: 3 nic nie widział. Atoli on i pan jego musieli tyle razy już dawać te same odpowiedzi, że kiedy córka jednego z dróżników, zastawiająca na taczce śniadanie dla ojca, rzuciła mu zdaleka: — Dobre polowanie, panie Aleksandrze? Czy pan ma co dla mnie?.. Stary elegant drnął ak gdyby go osa ukąsiła, i z miną niby ugrzecznioną wycedził przez zęby: — Coś dla ciebie, mała? Ja zawsze mam coś dla ciebie... Intonacya głosu była tak pocieszna, że Ryszard nie mógł się powstrzymać od śmiechu; lecz następne spotkanie pogrążyło go znowu w ponure i zgryźliwe usposobienie. Tuż przy mościr) Ris stał wóz, naładowany sprzętami. Dwóch mężczyzn, istnych olbrzymów zajętych było przy wozie, zaciskając pasy, dociągając rozluźnione postronki, następnie głos młodej Santecoeur zakomenderował z kozła: — Wio, białoszka!.. Furmanka ciężko się potoczyła, a za nią ruszyli dwaj mężczyźni nie patrząc ani mówiąc do siebie. Ryszard, który usunął się na bok, aby nie przeszkadzać biednym ludziom, patrzył za oddalającymi się po nierównej drodze, i widział ruch ich ramion, jak gdyby wstrząsanych tłumionym płaczem. W wieku takiego starca, co za ból taki odjazd od wszystkiego, z czem zżył się przez lat tyle! jego las, jego Pustelnia, całe życie zatarte, spopielone i to przez kaprys jednego młokosa. Coprawda, drogo on przypłacił swoją fantazyę... Taki młody, wielkiego imienia, dziedzic największego majoratu we Francyi, los godzien politowania; i rozrzewnienie Lydii, jej kwiaty, modlitwy, ostatecznie nic zdrożnego w sobie nie mają. Na co się zda to poniżające śledztwo, jakie miał rozpocząć u
Lueriotów, a ztąd wynikłyby plotki i oszczerstwa? Zwłaszcza że cmentarz tuż pod bokiem i że, poszukawszy grobu ojca Jerzego, dowie się, czy żona mówiła prawdę. W tym pośpiechu wyminął towarzystwo muzyczne z Dravcil, z chorągwią na czele. Czterema ścisłymi szeregami, szli przez pola, dmąc w trąbki miedziane, nadymając poczciwe wieśniacze policzki wygolone i ogorzałe, w błyszczących szychem kaszkietach, miarkując chód wedle rytmu marszowego, płosząc stada kuropatw, żerujących w zbożu, leżącem na garściach. Przed oczyma jllyszarda widniały już, od wejścia do wioski, wierzchołki białych grobowców, kiedy zdjęty nowym niepokojem, usiadł nad drogą na kamiennej ławce. Nie, bezwątpienia, poszukiwanie takie miało w sobie coś zbyt nikczemnego po pojednaniu się z Lydią; nie poniży się do tego stopnia. Czemu poprostu nie powiedzieć zonie: — Sądziłem, że jestem uleczonym, a nie jestem nim. Sądziłem że ze śmiercią wszystko się skończyło, i oto jestem zazdrosny i o śmierć nawet.
Proszę cię, skoro ta litość pozagrobowa w twem sercu rozdziera mi duszę, wyrzeknij się jej... Zanadto jestem nieszczęśliwy. Tak rozmyślając, uspokajał się, wolniał, i stopniowo z tego wielkiego odpoczynku niedzielnego, który go otaczał, z tych nieruchomych cieniów, obszarów niezmierzonych i pustych, pól zasianych rzepakiem i zbożem, bałwa-niącem się aż pod skr < lasu, srebrno — złocistą falą, wpływała mu do duszy słodycz ożywcza, jak rannemu, któremu dadzą orzeźwiającego napoju, zdjąwszy z niego obcisłą i twardą zbroję. lic czasu przesiedzi ił tak na jednem miejscu? sam nie w iedział. Fanfara muzykantów przeszła i powracała, połyskując w słońcu trąbkami i szychem; potem trzódka folwarczna, kilku roznosicieli, handlarzy wykrzykujących: „szmaty, stare żelaztwo kupuję’1, garbusek sprzedający obuwie, istne figurki z jasełek. Naraz, dwadzieścia okolicznych dzwonniczek wydzwoniło Anioł Pański, jedna od drugiej chwytając melo-dję; w dziedzińcach pałaców, willi i dworków rozbrzmiewał echem dzwon, wzywający na posiłek, i dopiero wtedy
Ryszard spostrzegł, że siedzi u stóp krzyża wysokiego, znaczącego miejsce, na którem apopleksya zabiła dawnego notaryusza z Drareil, starszego pana Fenigan. Wspomnienie więcej zabobonne, ni“ tkliwe, przywołało mu odległy obraz ojca, którego tak mało znał. Miałżeby po nim odziedziczyć tę wewnętrzną ranę piekącą, okrutną chorobę zazdrości, przenikającej krew jego i ciało? MLiłożby to być u Feniganów dziedzicznem, jak pycha? jeden z tych tajemniczych spadków, o których w testamentach niema wzmianki. — Ach! ojcze... ojcze... — wzdychał biedny Bum-Bum, powracając do domu ze śpiewką smutnych dni na ustach — niechaj by mniej było młynów, gajów i łąk, byle bez tej strasznej rany, z której, czuję, nigdy nie wyleczę się kompletnie. Do samego wieczora ciężył nad Uzelles niepokój, po-n mo radosnych wykrzykników Czerwonego Kapturka. Na wieść o katastrofie, dobra kobiecina podążyła co tchu do sędziego śledczego, i jej to Bryszard zawdzięczał tak rychłe wykreślenie go z regestru więziennego. W Draveil, w Soissy, nie omieszkano mówić: „Feniganowie są bogaci... niema obawy, żeby ich sprawiedliwość szarpała.“ W rzeczywistości, Delerous czuł się winnym wobec swoich przyjaciół. Mniejsza z tem! z pomocą miłości i niezłej dozy czelności, zapowiedział swoje odwiedziny w niedzielę wieczorem. Możecie przypuścić, jak ona była komentowaną w kuchni i u Klemensa, ogrodnika. Co do Pozyny Lubin, przyczyny całego tego dramatu, autorki listu bezimiennego, kiedy z nadejściem nocy usłyszała dzwonek u bramy, zamknęła się w zbrojowni i nie ruszyła się z miejsca. W salonie, otwartym na wonną ciszę parku, mężczyzna o szorstkich faworytach znalazł dla każdego słówko właściwe. Wilcze jego zęby połyskiwały wobec atłasowego i pulchnego ciała
Czerwonego Kapturka, i uprosiwszy Lydię do fortepianu, dał Ryszardowi i jego maice artykuł pochwalny na cześć Feniganów, który tego rana ukazał się na czele Journal de Corbeil, podpisany Yerax. Artykuł ten nadęty był pustymi frazesami, naszpikowany przesadą i patosem, których autora łatwo było się domyśleć. Na nieszczęście, ten sam dziennik zawierał następujący ustęp: „Dziś rano, w niedzielę, w kaplicy Grossbourskiej, jako też w głównych świątyniach majętności Draveil, Soissy, Ris, Athis, Morangis, zostały odprawione nabożeństwa za spokój duszy księcia 01miitz.“ Ryszard z oczyma utkwionemi w te wiersze, jak gdy-by je sylabizował, albo tłomaczył, zbliżył się do fortepianu i położył dziennik na pulpicie przed Lydią, poprzednio zakreśliwszy paznogciem artykuł. — Teraz jestem powiadomiony... oto za kogo modliłaś się dziś rano — wymówił głosem przyciszonym. — Prawdopodobnie i te kwiaty były dla niego? Podniosła ku niemu cudne swoje oczy zasmucone i wyszeptała: — O! Ryszardzie!.. Nie przestawała grać, tylko grube łzy spadały na klawisze i białe jej ręce, zwalniając rytm granej melodyi. Następnie, rzekła porywczo, podnosząc się od fortepianu. — Dowiesz się wszystkiego... pójdź. — Dokąd idziecie, dzieci? — wołała zdziwiona pani F enigan. Lecz Ryszard i Lydia byli już za drzwiami. Niedzieli następnej, w godzinie nabożeństwa, Napoleon Merivet, kawaler orderu S-go Jerzego, stojąc w progu swego kościoła, którego honory czynił, stopniując je i mierząc wedle stanu przybywających, miał radosną niespodziankę ujrzenia przybywających Ryszarda z żoną, pod rękę, z jego drogą Mndelsohn całą w błękitach, jak dwięta z szyby kościelnej. Kiedy oni wchodzili, dzikie gołębie trzepotały skrzydłami, zataczając kręgi dokoła dzwonnicy, a dobry staruszek, słodko uśmiechnięty, tym razem niżej się kłaniał, zapraszając do wejścia gestem pełnym zadowolenia.
KONIEC.