Dyskusja indeksu:Józef Ignacy Kraszewski - Powieść składana.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Czytelniku! {\ier-VZ zapewne, śród trosk domowych, śród kłopotów urzędowania, słowem, śród chmury smutków nieoddziclnych od życia, trapiłeś sit; jeszcze tą myśl;), ze s;i ludzie do tjla biedni, co nie wierzą ani w miłość platoniczną, ani w przyjaźń literacką. Tak, tak, są, niestety! Nieszczęśliwi ci mają pospolicie temperament żółciowy, łat przeszło czterdzieści, cerę bkuki, humor zwaśniony z całym Hożym światem, 1 czytają powieści — wyobraź sobie, kochany Czytelniku, ima-yinez vousl — suchcmi oczyma, z wargą
I* zaciśniętą, bez łez, bez uśmiechu. Po-veretli! Moglibyśmy do nich powiedzieć z doktorem Hannemanncm: „Mości Pa-,,nowie! jeśli nie wierzycie, raczcie,,ustąpić z laski swojej, bo dla waszej,,opłakanej niewiary, ulatnia się cu-,,downa własność naszych pigułek! ” — Ale ze podobni ludzie, jak wszyscy zostający w błędzie, zasługują raczej na politowanie, w ięc zamiast FUippik, które od czasów Demostenesa nic przekonywają jakoś nikogo, przytoczymy im przykład żywy, oczywisty, wzięty z epoki bieżącej, to jest, z roku laski 1845, mówię: tysiąc ośmset cztérilziesteijo trzecie (JO.
Oto dwaj pisarze, których imiona, podług słów Głuchsbergowshiego Uwiadomienia,,, tak zaszczytnie są znane czytającej powszechności, ze w tej materii rozciągać się nawet nie warto, ” nie będąc sobie osobiście znajomi, (lak jest, łaskawy Czytelniku!) jedynie na mocy po-bratymstwa i dobrej zażyłości, w jakiej sostawaly ich dusze w sferach gwjaz-dzistych, weszli z sobą w przyjaźń listowną, ale tak ścisłą, serdeczną i niezachwianą, o jaliiej ani mowy byc nic może miedzy tymi godnymi litości przyjaciółmi, co znają siebie osobiscie. Jest lo bez wątpienia rzecz bezprzykładna w całej starożytności, to jest, aż do chwili włącznie, gdy wynalazek pisma i poczty, spoczywające na łonie czasu, obudziły się nakonicc. Więcej powiemy, jest to może rzecz jedyna, przekonywająca najświetniej i o doskonaleniu się rodu ludzkiego, i o tej często pod wątpliwość podciąganej prawdzie, że wynalazki przynoszące matcrijalnc korzyści, zostają też w ścisłym związku z moralnym postępem ludzkości. Bo komu-ż nie wiadomo, że od przyjaźni krok tylko jeden do miłości? Gdyby więc ta wszechwla s dna królowa świata raczyła przyzwolić na malutką kondescensiją, i zaniechawszy liarmidcrów domowych, latała jak dawniej pocztą na gołąbkach... o jakże jesteśmy pewni, że idea Platona o miłości dałaby się na prześliczną rzecz zamienić!!
Ale przepraszamy za ustęp, skądinąd usprawiedliwiający się doskonale swoją nowością i ważnością przedmiotu. Wracamy do opowiadania.
— Wspomnicni dwaj przyjaciele listowni wpadli na pomysł świetny i nowy, a więc spólcześnie (jak to się pospolicie zdarzać zwykło właścicielom wszystkich wielkich pomysłów) na pomysł napisania składanej powieści, ale to lak, aby plan i treść po sobie następujących rozdziałów nie były z góry ułożone i zależały wprost od natchnienia piszącego, i od laski losu. Zdałoby się, że niepodobna już obmyślić delikatniejszego sposobu do uproszenia natchnienia; i dwaj listowni przyjaciele, zawierając z sobą niniejszą umowę, pewni byli niemal tego pożądanego gościa; a więc tylko dla formy, zastrzegli siebie nawzajem, że jeśliby ostatniein już nieszczęściem składana powieść się nie udała, tedy poci-chu, bez wrzawy i bez żadnych obrzędów, zostanie oddaną na całopalenie.
Zatem przystąpiono było do pisania. — Długo byłoby opowiadać, jako pierwszy rozdział wydal drugi; jako dwaj piszący dziwili się w duchu, nic pojmując siebie nawzajem; jako wchodzić w objaśnienia zabraniała im umowa; jako przekonali się rychło, że należy im położyć całą ufność w Allahu i mieć się co najprędzej ku końcowi; jako żartem ikrom żartu przebąkiwali o całopaleniu powie-sci, i jaka to wielka szkoda, że nie przyszło do tej ofiary? —
Ze zas żadną miarą przyjść nie 1110 glo, lo nicch Ci będzie jawno, hochany Czytelniku, z uwag następujących: 1. Która-z matka, nawet z tych nieszczęśliwych, co śmieją vel smią grozie śmiercią swojemu rodzonemu dziecięciu, zdolną jest spełnić tę groźbę? — Jeżeli Józef Flawijusz wspomina o podobnych przykładach, zdarzonych jakoby podczas oblężenia Jerozolimy, to krytyka wyższa dawno już uczyniła uwagę: że lo opowiadanie jest czysto hyperboliczne, orientalne, i zmierzało jedynie do zagrzania patriotyzmu Żydów. Józef jal; gdyby w te słowa odzywał się do swoich ziomków:,, — Wasi przodkowie nie wahali,,się zagrzebać w gruzach świętego mia-,,sta, wasze maiki gotowe były raczej,,własnoręcznie pozabijać swe nicmo-,,wlęta, niżeli je widzieć w niewoli; a,,wy czysta krwi, nieodrodne potomki,,lych bohaterów!! ” — 1 czas okazał, że nie było to wezwanie do głuchych. Zy ilzi dotąd zapalają się męstwem na samo wspomnienie swoich rycerskich przodków’, czerwienią się ze złości na samo imię Rzymian, i jeśli nic wypowiedzieli im otwartej wojny, to jedynie dla tego, ze przewidujący Rzymianie rostropnie zniknęli sobie ze sceny świata. 2. Mówi się pospolicie, ze autoro-wie są dla dzieł swoich z uczuciem ro-dziciclsliićm; czemuż przecię nie mówi się nigdy, że są oni z uczuciem ojcow-skiem — lecz z macierzyńskiem? Pozwólmy że to jest w pewny sposob anomalija, ale pełna znaczenia; maluje ona najwyższy stopień przywiązania, i dostatecznie wyświetla: dla czego żaden z autorów nie miał nigdy serca do zniszczenia swojego dzieła? —,,Rozkaz zabicia „syna — jal; uważa pewna matka — da-„nym był Abrahamowi, ale nic Sarze!” — Sławnej pamięci Wirgilijusz Maro cale życie zabierał się do spalenia Eneidy; przy śmierci jednak, gdy zdało się niektórym z opodal stojących wykonawców jego woli, jakoby poeta mówił:,,com-„buratis Eneidam J” bliżsi zaświadczyli zgodnie, ze mówił: comburahsl nie palcie! 5. Autorowie niniejszej powieści, wydając ją na świat, powodowani byli nadto szczególną uwagą, która ze względu zawisłości syllogizmu jest zapewne nieco zasubtełną, niemniej jednak ważną, dla swojej prawdy i nowości. Codzienne usiłowania spółki paryzkich wo-dewilistów, powszechnie znajomy przykład Panów Barthclemtj i Mci i/, i ze sięgniemy świezszéj jeszcze i blizszej przygody, Panów Brambeusa i Tymoficjc-iva — wszystkie te przykłady az nadto są dostateczne dla utworzenia pewnika: ze spółki autorskie kończą się, niestety! dość nieszczęśliwie. Ale nie było jeszcze przykładu, albo, ze lali powiemy, bra lito właśnie przykładu, jakiego-by tez powodzenia mogła być powieść napisana przez dwóch nieznajomych sobie łudzi, bez planu poprzednie obmyślonego, i z całą tą tak ponętną i tyle okrzyczaną swobodą natchnienia i gry wyobraźni? Doświadczenie, i zimny rozsądek, po przejrzeniu niniejszej powieści, wyrzekły: ze taką powieść bez namysłu i zwłoki należałoby rzucić na kominek, i wielbiąc z Deli Hem powaby zimy, patrzeć,
Dłoń uzbroiwszy posłusznćm żelazkiem,
Jak ćmy skier szeleszczących wylatują z trzaskiem l).
Ale serce autorskie, skromne i czułe, powiedziało inaczej:
— Spalić! Cóz w niej niebezpiecznego, niemoralnego? Czyli-z dla tego spalić biedną powieść, ze nudna i wodnista? Ręczę was, ze jej nawet nie weźmie się ogień! — Rzuciliśmy na próbę kawałek bru-lonu. Prawda! i; Feliński. Ar
— Oto/, widzicie! —
— Alez Zawadzcy! Po cóz mają tracić biedni Zawadzcy?. Czyliż im liczyć zawinę, ze młodzi i szlachetni! —
— 3Ioi Panowie! Przepióreczka jeszcze zupełnie nie okltijc łupiny, a już biega. Podobnież i z Księgarzami. Mają oni spckulacije dziedziczne, tak dobrze i głęboko obmyślane, ze to nic do uwierzenia. I dla czego-ź, myślicie, podejmują się oni, od czasu do czasu, wydania takich rzeczy, jak wasza składana powieść? —
— A dla czego-z by, jeśli nie dla samej nowości, zawsze mniej więce j po-kupnej?... —
— Bynajmniej. Nieraz się zdarza, ze nie sprzedadzą oni ani jednego egzemplarza ze swojego wydania, ręczę was, ani jednego! Przeznaczenie pism takich, jak wasza powieść, jest zupełnie oddzielne. Są one tem w obrotach Ksie jjarzy, czem w Strategii: cohortc pertlue; służą im dla ustawiania poleli, na Których znajduj;) się dzieła praw dziwie cenne i pożyteczne, a lo yy tym celu, 11-ważcie: aby mole i myszy, za tarczą pism waszych, oszczędziły dziel klassy-cznie pięknych i wzorowych. Bo mole; i myszy, te mściwe narzędzia czasu, te nieubłagane wyrocznie potomności... —
— Kto? mole i myszy!! To już tez. czyslc żarty!
— Bynajmniej. Mściwe te narzędzia czasu mają instynkt cudowny, którego dose podziwiać nie podobna. Rzucają się one ze szczcgólnćm upodobaniem na wszystkie powieści i pisma podrzędne, i tylko w przypadku ostatecznego już głodu, dotykają dzieł pożytecznych. Księgarze wiedzą o leni, i biorą się na stosowne sposoby. Oto tajemnica, dla której imiona prawdziwie sławne i dzieła prawdziwie pożyteczne, opierają się szczęśliwie zniszczeniu czasu i przechodzą nieśmiertelne do potomności, podczas gdy millijony innych... —
— Dobrze jest. Ale czy tez to wyda się ładnie, ze złączonćmi sitami nie zdołaliśmy shleić nawet ladajako — znośnej powieści? —
— Publiczność jest już z tem oswojona. Montesquieu dawno powiedział o akademii paryzkiej:,, zda się, ze najlepsze nawet głowy niedołężnieją, gdy są razem.” Najlepsze] a więc uwazcic moi serdeczni Panowie, żeście usprawiedliwieni od stóp do głowy! — — KS-3
— lTlój drogi stryju! zwiedziliście tyle świata, rąbaliście się nieraz, jak sami powiadacie, za ładne kobiety, i ulatywaliście dla nich po pięćdziesiąt mil w dobę, i Niebo tylko raczy pamiętać o wszyst-kiem; powiedzcie mi jednak, jak kochacie honor, czyście widzieli w swćm życiu co równie pięknego, jak moja Antosia? —
— A wiesz-że co? mój mosanie! powróć mi lat czterdzieści i dawne czasy, a potem już nazwij czem chcesz — jak najdobitniej — jeślibym chciał choć spojrzeć, choć skinąć wąsem na twoję Antosię. —
— Jest lo tak obojętne, kochany stryju, stwo rżenie, że nawet ta jawna z waszej strony niełaska nie zmartwiłaby jej śmiertelnie. —
— Rozumiem cię, mój mosanie, i na dowód, że rozumiem, powiem ci na ucho, nic przez zemstę, broń Boże, ale litując się najszczerzej nad tobą — żeś strasznie, kolosalnie, kubicznie głupi. —
— Kochany stryju! prawilaż lo, żeście dużo podobni do mojego ojca? —
— Kropla w kroplę, mój mosanie! —
— To w cóż się teraz obróci moje zawołane podobieństwo do nieboszczyka ojca? —
— Kiedy lak chcesz, odpowiem ci i na to. Ojciec twój, pokój jego popiołom, był walny, szczery, braterski człowiek. INie znal on tych 1’aryzej-skich, niepoczciwych, tych jakichś waszych teraźniejszych wybiegów, któremi ly, mój mosanie, jak stary bankrut, chcesz mi się tu ratować; ale ręczę cię, jakem chrześcijanin, jak żołnierz, że nie dopuściłby on nigdy, aby nasz herbowy Gryl miał się zamienić na sójkę w twojem ręku; nie ręczę cię nawet, mój mosanie, czyliby twój ojciec, w teraźniejszym stanie rzeczy, nie uczynił zamachu — choćby tylko jakie kilkadziesiąt razy — na swoje własne podobieństwo! A potrzebujesz wiedzieć, że nieboszczyk miał rękę okrutnie z góry na dół podatną. —
— Nic łatwiejszego, kochany stryju, jak ręczyć w imieniu nieboszczyków. A jabym sądził, na mocy prawidła, zabraniającego przypuszczeń uwłaczających czci zmarłych, że nie tylko mój drogi ojciec, ale nawet dziad, pradziad i wszyscy obecni tu praszczurowie, jeśliby mogli na chwilę ożyć w portretach i spojrzeć na moję Antosię, wszyscy jednomyślnie, sejmowym głosem potwierdziliby moj wybór — i nawet uchwaliliby mi familijne huultun. — — Dobrześ powiedział, mój mosanie, choć ani wątpię, że to przypadkiem, bez zastanowienia i bez najmniejszej zasługi w obliczu rozumu. Tak, jeśliby twoi przodkowie mogli ożyć i spojrzeć przez chwilę na twoję Pannę Antosię — ale słyszysz mi, przez jednę tylko chwilę — inożeby ją i udarowali pochwałą: bo nasz ród słynął od wieków z dwor-ności; ale posłuchaj, powiadani ci, mój mosanie, jakem szlachcic, jeśliby oni mogli wiedzieć tak dokumentnie, jak to mnie jest wiadomo, eo za śliczne cnoty posiada ta twoja Panna Antosia, wie-rzaj mi, że bez żadnych ceremonij, zapisaliby cię oni natychmiast do bractwa biczowników. —
— Cóś nie żartem zaczynasz ubliżać, stryju, mojej narzeczonej; ośmielam się więc przypomnieć, z winnem mojemu opiekunowi uszanowaniem, że za iinie mojej narzeczonej, chociaż dałem to imię Antosi bez waszej wiedzy i woli, gotow byłbym zadzwonić w szable, z kimkolwiek — nawet —
— Nawet z rodzonym stryjem! Czemuż nie kończysz? dobry, przywiązany, uległy synowcze! — A wiesz-że młokosie, chłystku, Ijulko, mój mosanie, żc-bym cię tu na miejscu w sztuki rozsiekał, nie zważając jaka w lobie krew płynie, jeślibyś śmiał odezwać się mi podobnie przed laty czterdziestu. —
— Proszę mi darować, kochany stryju, ale to-by nie nastąpiło. —
— Co nie nastąpiłoby! nie nastąpiło! — Nigdym nie zwracał uwagi na twoje puste mowy; ale kiedy doszło do tego, że mi dotykasz honoru, że mię śmiesz robić samochwałem, junakiem, pustomów-kiem, jakimi wy wszyscy dziś jesteście — musisz mi tu natychmiast wytłumaczyć się z każdego swojego słowa, allio, przez S. Tadeusza, ciężko pożałujesz swego! —
— Tak jest, kochany stryju, to-by nigdy nie mogło nastąpić, dla piętnastu przyczyn. —
— Co? i jeszcze dla piętnastu przyczyn! Ty mi lo śmiałeś, ty śmiesz powiedzieć! Więc od dziś dnia, wyrzekam się stryjostwa, opieki, gardzę tobą — wyjeżdżam. —
— Ależ, drogi stryju, daj przecię sobie wymienić choć pierwszą z tych przyczyn: przed czterdziestą laty nie było mnie jeszcze na świecie. —
— Przewidziałem, lojest, mogłem przewidzieć, że lak mi odpowiesz. Głupstwo wieczna twoja przyczyna, i mógłbyś w niej umieścić nie tylko jeszcze piętnaście innych, ale legijon legijonów. Otóż to młodzież dzisiejsza! Lituję się nad tobą, mój mosanie! Wyście nie warci nawet gniewu takich ludzi, jakimi byli wasi przodkowie! —
— Najświętsza prawda, drogi stryju! Po cóż więc było gniewać się na półgłówka, który w żaden sposób nie czuje się godnym i nie życzy sobie tego zaszczytu? —
— To jest, mówiąc po prostu, uczciwie, jak mówiono za moich czasów, gdy słowa były jeszcze sposobem do wynurzenia myśli, nie życzysz sobie, mój mosanie, abyśmy dłużej mieszkali razem! Przewidzia leni, mogłem przewidzieć, że prędzej czy później to nastąpi. Kłaniam, kłaniam uniżenie, kłaniam ci jak najuniżeniej, mój mosanie! — i wymawiając te słowa, stryjaszek kłaniał mi w rzeczy samej, ale tym ukłonem szyderczo-slaro-świeckim, jakim kłaniali sobie niegdyś Zamojscy i Zborowscy, Górkowie i Tarnowscy.
Było to w soboto. W dzień ten, jak gdyby w skutek jakiegoś postanowienia, stryj mój musiał zawsze z jakiegokolwiek powodu wygniewać się najszczerzej; lecz za to nazajutrz i przez cały tydzień, był już najmilszym, słodkim, lipkim choć do rany. Zdarzało się to tak chronicznie, że nie tylko nie zadawałem sobie przymusu naginania się do jogo cudactw sobotnich, ale nawet z zamiarem przekomarzałem się mu i dopomagałem wszelkiemi siłami temu zbawiennemu wydzielaniu się żółci, po ezem zawsze, daleko jaśniej świeciło słońce nad naszym Tolinem. Tą jednak razą stryj tak niespodzianie uciął rozmowę, lak mało okazał tej skwadliwości, z jaką nałogowi klótnicy lubią korzystać z każdego powiewu poddmuchującego pożar wojny, (używamy tu przyjętego terminu historycznego) i tak nagle odszedł do swojego pokoju, nie zawo ławszy nawet za sobą nieodstępnego Mcilora, że osądziłem za obowiązek, uciec się na ten raz, w sposobie wyjątku, do pokory, i iść w przeprosiny. Przeczekawszy więc chwil kilka, nimby gniew odlegl nieco, zbliżyłem się pocichu do stry-jowskiego pokoju i zanóciłem pod drzwiami tę śliczną, komuż nieznaną balladę: “ Runęły w gruzach Maurów, posady.”
Służyła mi ona, w naszych domowych wojnach, za prawdziwą pieśii pokoju. Stryj lubił ją niezmiernie, ale choć mi ją często kazał sobie powtarzać, sam w żaden sposób nie mógł nigdy przypomnieć ani pierwszych jej słów, ani nóty.
Byłem niemal pewnym, że na takie zaklęcie stryj mój nic wytrzyma, i że wkrótce usłyszę odbite stentorowskim wtórem: runęły; gdy wiem rozległ się wystrzał pistoletowy, i kula warknęła mi o parę calów nad uchem.
— Pudło! kochany stryju! — zawołałem głosem niezupełnie czystym i przysłoniwszy się na wszelki przypadek do węgła.
Odpowiedzi nic było, ale dal się słyszeć wystrzał powtórny, potem trzeci i czwarty; kule je dnak nie wylatywały już za drzwi. Domyślałem sif, że stryj mój spędza cholerę na jakimkolwiek nieszczęśliwym tuzie żolędnym, z których często lubił i umiał wysadzać oka; ale niezręczność, z jaką przy pierwszym wystrzale tylko co nie pozbawił mię ucha, zdała mi się nic do wytłóma-czenia. Nie mogło być inaczej, jak tylko, że pistolet wypalił wprzódy, nim został wymierzonym.
Gdy ucichły strzały i dały się słyszeć wielkie liczone kroki (bo stryj mój w rzeczy samej miał zwyczaj liczyć je, ilekroć przechadzał się sam jeden po pokoju), rzekłem zlekka drzwi uchylając:
— Bardzo przepraszam, kochany stryju, żeś mnie nie zastrzelił; kula jednak szepnęła mi bardzo blizko koło ucha. —
— Byłoby mniej jednym....
— Synowcem! — podchwyciłem, czując jak wiele zależało od pośpiechu.
— Ten synowiec nie jest już moim. —
— Tem większa byłaby odpowiedzialność, kochany stryju, zastrzelić cudzego synowca. —
— Idź-że mi precz z oczu, mój mosanie, jeśli nie chcesz, abym cię tu doprawdy zostawił bez uszu! — Ale co widzę! Ha! lia! kula na kuli! Ol lo mi to! —
— A u nas tak! — Z których-żc to pistoletów? kochany stryju! —
— Oba razy z Rejtanowskich. —
— Lecz jak (o stać się mogło, że pierwsza kula tvlko co mię nie musnęła za drzwiami? —
— Nie dałbyś wiary, mój mosanie, i ja sam teraz bez śmiechu pomyśleć nie mogę — tak mi ręce drżały, gdym wyszedł od ciebie i brał się tu za pistolety, jak owemu Anglikowi, o którym nie bez tego, żebym ci kiedyś nie opowiadał. —
— Nie, nie przypominam sobie, kochany stryju! —
— Czyż doprawdy? posłuchaj tylko, mój mosanie! To nic osobliwszego! Spory już temu kawał czasu, do dworu Księcia Karola Radziwiłła,; panie kochanku, przywałęsał się był, niewiedzieć skąd i niewiedzieć jak, jakiś cienki, wymokły, wyporterowany, wydżynowany SirSmook, rodowity Anglik, i do lego jeszcze koniuszy Esquire, jak wszyscy Anglicy. Bo stąd to, mówiąc nawiasem, trzeba sobie tłómaczyć piękność i dobroć koni an-
O i gielskich, że w Anglii, na jednego konia, liczy się, mój mosanie, przynajmniej pięciu koniuszych. — Ten tedy Pan Smook, koniuszy — oczem-żc miałem mówić?... a!! — przyszedł do niesłychanej łaski u Księcia Karola przez to jedno, że na samym wstępie okrył hańbą, jak worem, wszystkich strzelców książęcych bialskich i nic-świeżskich. Bo co to jest, wyobraź sobie, mój mosanie, piętnaście razy, strzał w strzał, ubić kulą w lot jaskółkę — i notabene z pistoletu. — ISo i cóż, panie kochanku, moi zieloni [tanowie! — — mówił Książę do swoich zawołanych nicświeżskich strzelców — co z tego będzie? Chyba kupimy sobie arkusz papieru i zaczniemy lianowo strzelać do celu: ho przyzostaliśmy od naszego gościa, panie kochanku, jak Święty Michał od Nieśw ieża! — Gruchnęło natychmiast echo dokoła o tym najosobliwszym Panu Sniook’u: ho choć owych czasów po naszych szlacheckich domach czytywano sobie tylko przeszłoroczne gazety, i chodzono o zakład, czy wezmą Bossijanic Oczakow, wtedy, gdy już klucze od tego miasta były w Petersburgu, ztemwszyst-kiem o dobrym strzelcu, jeśli się gdzie jaki pojawił, wiedziano prędko, mój mosanie, drogą przyjacielskiej kursorii. Trzebaż było, żebym ja wtedy bawił właśnie w Kodniu, niedaleko Ilialrj, a to z następującej przyczyny. — Nieboszczyk twój ojciec, a mój starszy pan brat — Panie świeć jpgo duszy — konsystując z regimentem około Kodijfa, nieproszony ni dziękowany ode mnie, wyswatał mi bvł, mój mosanie, pannę, i tak żwawo, pć re-gimentarsku, poprowadził rzeczy, że mnie samemu pozostawało już tylko pojechać, podobać się i stanąć na kobiercu. Jakoż szanując święcie słowo i wolą starszego brata, jak ojcowskie, pojechałem, i od pierwszego spojrzenia... — Ale po co zaś wam trzpiotóm, sowizdrzałom, słyszeć o tein, jak kochano za naszych czasów? —
— A toż znowu czemu? mój stryju! Kochano zapewne lak, jak teraz, z całego serca. —
— Z której-że przecie strony nosicie to serce, podług najnowszej mody? —
— Podług anatomii, powinno być z lewej. —
— Dobrześ, szczerze powiedział, mój mosanie! W rzeczy samej bez anatomii nie wiedzielibyście dziś o tem. I kto wie, czy nie przyjdzie mi jeszcze dożyć, że w Londynie lub w Paryżu na od dzisiejszego pokolenia nie wywędrowalo serce gdziekolwiek sobie do Owajhi lub do Nowej Zelandii? — — — Oloż, kochany stryju, stanęliśmy na tem, ji^, cś raczy! zakochać się od pierwszego spojrzenia, i (o nie po dzisiejszemu, w jakiejś tam, zapewne już nieboszczce — pannie. —
— Wara mi, mój mosanie! Posiałbym trupem każdego, ktoby jej, w mojej obecności, śmiał ująć za życia; a teraz, gdy już Bóg powołał ją do siebie, trzech śmierci dla podobnego zuchwalca miałbym zamalo. —
— I ten, kto tak kochał swoję r..rzeczoną, ma serce nie przebaczyć równej-że skłonności! —
— Ona nie była nigdy moją narzeczoną! —
— Tem bardziej, kochany stryju! a moja Antosia ma ode mnie przysięgę. —
— Co mi tam zawsze wtrącasz cóś dla zmylenia z tępu! Ale no! naczem-żeśmy się zastanowili? —
— Na Antosi! drogi stryju! —
— Co? cha! cha! cha! — Nie! nie to jest! Zaraz! — Opowiadałem ci, zda mi się, mój mosanie, że w czasie, gdy ten sowizdrzał, Smook, pojawił się na dworze Kadziwillowskim, bawiłem właśnie w Kodniu, ze zbiegu różnych okoliczności. —
— Tak jest, kochany stryju, przybyłeś właśnie wtedy do Kodnia, dla poślubienia osoby cudnej, doskonałej piękności. — — Dobrześ, święcie powiedział! Dodaj tylko, mój mosanie, żem jej nie poślubił, gdyż niebyła ona dla mnie przeznaczoną. Zle jednak mówię: ona była, musiała być dla mnie przeznaczoną: bo w przeciwnym razie, nie powinienem-że był dotąd o niéj zapomnieć, ja stary, blizko siedmdziesięcio-łetni! — ja, którym zapomniał szesnastu ran, pochowa! ojca, matko, brata i tylu moich rówien-ników, przyjaciół, tylu dobrych ludzi, jacy nie dla mnie już teraz rodzą się i żyją na świecie. O, tak! ona była, musiała być — jest dla mnie przeznaczoną, kiedy jéj obraz jeden tylko ocalał w mojej pamięci, świeży, jasny, jakbym ją widział wczo-ra, jakbym miał ujrzeć jutro. — To jutro!.. O, Bóg moim świadkiem, żem niepodobny zgoła do tych starych, dla których śmierć nie ma nic miłego! — — — Drogi mój stryju! dozwól ucałować swe ręce. Takie uczucia, takie wyrazy w siedmdziesięciu latach! I jam mógł powątpiewać o (wojem sercu! — ao
— Nie przerywaj mi! Wrcście dziękuję ci, żeś mi przerwał. Dziwnie zapewne brzmieć muszą podobne wyrazy w moich ustach, jak dziwnie odbijałaby mi róża, jeślibym ją przyśpilił do piersi. A jednak w kim nie ostygła bojaźń Boża, w tym nie stygnie i serce do zgonu. — Ale inną może razą opowiem ci o nieszczęściu, klóre mię przyprawiło o ten stan wdowi na całe życie. Teraz wracam do drobnostki, o której ci zacząłem. — Doszły mię głosy o Angliku wtedy, gdy wszystko na świecie było mi czarne i niemiłe. Niewiele-bym zapewne zwrócił uwagi i na lo, że któś tam zręcznie zabija ptaszęta, jeśliby szczególny powód taki. — W liczbie dworzan Księcia Karola znajdował się w Białej mój stryjeczno-rodzony brat, Tomek, żywy i bardzo ode mnie lubiony dzieciuch. W parę cóś tygodni po przyjeździe Smook’a, potrzeba było, że Tomek jakoś tam przeszedł mu drogę, czy może tylko przeszkodził mu milczeć, co dla Anglika aż nadto dostateczną jest przyczyną do pojedynku, i Smook w rzeczy samej tegoż dnia przysłał mu swój Cartel. Biedny Tomek, poradziwszy się szesnastoletniej odwagi i mając przed oczyma przykład jaskółek, niewiele myśląc, dopadł po cichu konia i oparł się aż we Lwowie. Książę Karol, dowiedziawszy się o tein, kazał mu posłać przez umyślnego pachołka strzclbcczkę z pióra i garniec kartofli; dworzanie złorzeczyli tchórzostwu swojego kamrata, piorunowali, przeklinali Anglika, i mrucząc obchodzili go jednak, a Sir Smook w dzień naznaczony ostrzelał na cztery rogi plac pojedynku, i zaczął milczeć jeszcze dumniej, jeszcze gęściej niż wprzódy. Ach! mój mosanie! rozumiałem, że ze skóry wyskoczę, gdy mię klóś pierwszy oparzył tą wiadomością. Wstyd mi się zrobiło nie tylko za Tomka, ale i za cały dwór Iladziwillowski. AYięc nie tracąc chwili, nie mówiąc ni słowa nikomu, przybrałem konia i w kilka godzin ujrzałem się pod Białą. Było to, jak dziś pamiętam, wieczorom około trzech kwadransów na siódmą, w maju, kiedy powietrze tak czyste, wonne, słodkie, świat taki ponętny, tak zachęcający do życia; a jam pędził, mój mosanie, na łeb na szyję na śmierć niezawodną: bo podług wszelkich praw, pierwszy strzał należał Anglikowi. Gdy jednak niema wyroku Boskiego, choćbyś gonił dwadzieścia śmierci razem, wszystkie one uciekać przed tobą będą. Miałem wtedy pierwszy jeszcze dowód tej świętej prawdy; lecz potem nie dwadzieścia może razy ponawiał się mi on w różnych batalijach, gdzie również nadaremnie, choć szczerze, śmierci szukałem. Stanąwszy przed pałacem, nie dowiedziałem się nawet czy w domu Książę; zapytałem tylko o mieszkanie Smooka, i poszedłem prosto do jego apartamentu. Wchodzę, i jak na toż, zastaję, mój mosanie, Księcia Karola grającego w szachy z Anglikiem. Na szczęście, Książę nie przypomniał mnie sohie od razu; co widząc, przyszło mi też na myśl udać, że go biorę za kogo innego. Bez wszelkich więc wstępów, ogródek, ukłonów, rzekłem najspokojniej, podchodząc do stolikaBardzo przepraszam Panów moich, że przerwę im na chwilę grę tak piękną i zajmującą; ale powiedziano mi, że zastanę tu Pana Koniuszego Smook. — Ja nim jestem, panie kochanku! — odezwał się powstając Książę Karol. — Więc chciej Pan przyjąć ode mnie wyzwanie. — Dobrze jest, panie kochanku, ale nieźle-by też było wiedzieć, zjakiej-to, panie kochanku, racii? — A z tej, Mości Panie — odpowiedziałem, okazując ciągle jakobym nie znal Księcia — że WPan, będąc cudzoziemcem i doznając gościn uości na dworze naszego miłościwego Księcia Wojewody, nie powinieneś śmieć lu szarzać i podawać w poniewierkę tyeli słów: panie kochanku! na samo wspomnienie których drżą wszyscy nieprzyjaciele imienia Radziwiłłów. — Bóg zapłać, panie kochanku, za tę przyjaźń dla domu Radziwiłłów — rzeki Książę, ściskając mię ze zwykłą mu serdeczną rubasznością. — Kiedy tak, to wybacz-że już, panie kochanku, że nie będziemy z sobą pojedynkowali; ale masz mię za to wiecznym swoim sekundantem. — Więc miałbym szczęście stać w obliczu naszego miłościwego KsięciaWojewody? — rzekłem, ujmując go za kolano. Książę odpowiedział mi na lo raz jeszcze swoim olbrzymim uściskiem, podniósł mię i najuprzejmiej sadzał obok siebie. — Nie, nie, Mości Książę! — ozwałemsię ośmielony jego dobrocią — nie racz mi Wasza Książęca Mość robić lego zaszczytu; dozwól tylko biednemu szlachcicowi jąć się na len raz z góry Jego Pańskiego słowa, i prosićWaszą Książęcą Mość za sekundanta do naszego pojedynku z Panem Smook, jeśli się nie mylę, że go tu zaslaję, i że zastaję w nim człowieka z honorem. — Nie omy-lileśsię, panie kochanku, we wszystkich trzech przypuszczeniach: masz przed sobą do usług swoich: u
Smoka (choćby go właściwiej było nazwać Di akonem) i Radziwiłła; tuszę sobie, że oba oni do-stoją ci placu; ale zawsze przecież godzi się zapytać, z jakiej przyczyny, panie kochanku, chcesz rzuci i gałkę Smokowi, który w żadnej linii nie pochodzi od Wawelskiego? — Na poderędziu nie mam, Mości Książę, żadnej lepszej przyczyny do wyjawienia, nad tę: doszły mię glosy, że P. Smook strzela arte z pistoletu, ja (eż strzelam nieźle: przybyłem wiec z tein umyślnie, abyśmy poszli z sobą cel na cel. Jeśli P Smook znajdzie tę przyczynę niedostateczną, więc za pozwoleniem Waszej Książęcej Mości, wystrzelę czterykroć na pałacowym dziedzińcu, i odjadę, zoslawując Panu Smook gotową już temę do dyssertacii: o angielskim honorze. — Książę Karol uśmiechnął się, wzruszył ramionami i oddal po francuzku moje słowa Anglikowi. — Very wetl! — mruknął Sinook dość obojętnie — miejsce i godzina? — Ta salka trzyma z górą dwadzieścia kroków — odpowiedziałem — jest to właśnie jak na mierny strzał pistoletowy; jeśli więc Książę Pan raczy na lo zezwolić, siądziemy tu sobie zaraz na dwóch przeciwnych progach, i mam nadzieję, że nie popsujemy ani gobelinów, ani obicia. — Co do gospodarza i sekundanta, panie kochanku, zgoda! — A więc teraz, za łaską Waszej Książęcej Mości, Pana mojego miłościwego, mogę już sobie usiąść — i domawiając tych słów, podszedłem ku drzwiom i usiadłem spokojnie na środku progu, z zatożonemi na krzyż rękami. Anglik powiódł po mnie ponurem okiem, nie zdradził się niczem; dostrzegłem tylko, że przy-mrugał kilkakrotnie raz po raz, gdyśmy się spotykali oko w oko. — — Czekam więc Pana! — rzekłem takim tonem, jak gdybym siedział nad szachownicą i szło tylko o pierwsze wyjechanie. Smook ruszył się leniwie, dobył ze szkatułki pistoletu, i usiadłszy w milczeniu na przeciwległym progu, to ustawiał pistolet do moich oczu, piersi, głowy, lo znowu powoli go opuszczał. — Czekam — powtórzyłem z lekkim uśmiechem; bo zmiarkowałem już zaraz, że kuglarstwo i odwaga nie mogłyby żyć z sobą nawet o miedzę, a nie dopieroż w parze. Ztemwszystkiem Smook zwleka! jeszcze i oglądał swój pistolet. — Czekam! — odezwałem się po raz trzeci — albo minuta jeszcze, i ja pierwszy wystrzelę! — Książę przetlómaezył moję pogróżkę, i Anglik zaniósł nareście pistolet. Błysnęło, śmierć syknęła mi nad uchcm, jak osa; lecz byłem lak poróżniony z życiem, lak kamiennie obojętny, zrospaczony, że nawet nie złożyłem w myśli dziękczynnego hołdu Temu, kio sam jeden tylko śmierć posyła i oddala. Jakieś śmieszne junactwo, jakaś dziecinna ufność w sobie samym całkiem owionęły mi głowę. Powstałem z mojego miejsca, przeszedłem gdzie Anglik siedział, i potrącając go niemal, rzekłem szyderczo: — Siedziałem twarzą do słońca, i sionce przeszkodziło ci widać, mój Panie, lepiej wziąć na cel. W waszym mglistym kraju słońce jest tak rzadką rzeczą, że miałbym sobie do wyrzucenia, jeślibym chciał skorzystać z tak błahej okoliczności; pozwól więc Pan, abym zajął tu jego miejsce, sam zaś przejdź na moje i racz przccię zmierzyć się po ludzku. — Książę opierał się zrazu temu mojemu dziwactwu, odwoływał się do praw pojedynku, radził mi nic żartować, ale Niebu dziękować; widząc jednak, żem jak muł uparty, a Smook, nie pojmując o co chodziło, pobladł jak chusta i usiadł ze drżeniem na mojem miejscu, jak na rusztowaniu, wytłómaczył mu rzecz całą i podał drugi pistolet. Ach! mój mosanie! gdybyś w (ej chwili mógł być z nami, za praszalbym cię już nie na pojedynek, ale na czyste drwiny. Najstarszy pijak z professii, powracający do domu i witany z daleka od żony, nie potrafiłby wyrabiać takich esów i gzygzaków, jakie wyrabiał nieszczęśliwy mój Smook, przybierając się do powtórnego strzału. Rzekłbyś, że wszystek dżyn wypity przezeń od lat czterdziestu, natarł mu teraz na prawą rękę i miota nią, jak fech-mislrz rapirem. Choć siedziałem trochę niewy-godniej niż na cenzurowanćm, nie mogłem przecież nie śmiać się serdecznie, patrząc na mojego przeciwnika; lecz Książę zanosił się od śmiechu, i powtarzając ustawicznie to po francuzku lo po polsku: — Strzelaj-bo już, panie kochanku, poleciwszy się Niebu! — wyelektryzował z Anglika ostatnią iskrę odwagi. Kula, jak można było przewidzieć, osiadła o dobry łokieć od celu, w usza-ku; i Smook tak śmiertelnie uczuł się zawstydzonym, że być może z również obojętnem jak i ja na śmierć przygotowaniem, a przyna jmniej z ot wartą gębą, oczekiwał teraz z kolei mojego wystrzału.
— O mój stryju! nie strzelaj, na miłość Boską, do tego nieszczęśliwego Smoka; dość żeś go zmusił do zrzucenia łuski. —
— Gorzkieś dziecko, kiedy mię sądzisz zdolnym do zastrzelenia tchórza; nie zrobiłbym tego, będąc nawet bezpardonowym huzarem! — Podszedłem raz jeszcze ku niemu, i nie pastwiąc się już więcej nad odrętwiałym, zmierzyłem się z pierwszego mojego miejsca w uszak, gdzie utkwiła kula Anglika, i wsadziłem kulę na kulę, jak dzisiaj. Jedź, mój mosanie, do Białej, a będziesz mógł zobaczyćpo-dziś-dzień, czy tak jest, jak mówię? —
— Cóż na lo Książę? kochany stryju! —
— Zakochankowal mię, mój mosanie, zacałował, i omal nie zapoił na śmierć. —
— A Anglik? —
— Tegoż dnia jeszcze, bez powrotu, wyrejte-rował się z Białej. —
— Raczcież mi jeszcze powiedzieć, kochany stryju, tylko szczerze, chyba i na Anglika użyliście tych czarów oczu, którym, jak mówicie, żadna piękność onego czasu oprzeć się nie mogła, że mu tak nie dopisały pistolety. —
— Bez żadnych w świecie czarów. Ot pokazało się potem, mój mosanie, że Anglus, mówiąc pod sekretem, kiepsko strzelał. —
— A jaskółki? — Błazeństwo! Odkryło się, że kule rzucał on tylko <lla ceremonii do pistoletów, nabijał zaś je zlekka zwilżonym prochem, którym każdą jaskółkę (rozumie się nie na daleką metę) ogłuszyć można, lak, że upadnie, ale też po niejakim czasie i poleci sobie z Bogiem. Frant zamorski, temi swojcmi kułumi długo durzył on i mroczył starych i szczwanych myśliwych: jak ho też i im, proszę uniżenie, nie mieć tego rozumu, że ugodzona kulą laka drobna ptaszyna, na miazgęby się rozbiła. Ale uważam z twojej miny, mój mosanie, że nie pojmujesz dokładnie, co to jest strzelać prochem zwilżonym? — 1 waż więc dobrze. Biorę naprzy-klad len pistolet i nabijam prochem, jak zwyczajnie. Że prochu wsypałem tą razą za mało, lo dla lego tylko, że lo się robi dla próby. Polem przybijani proch, jak zwyczajnie, kłakiem, ale, jak widzisz, przybijam mocno, żeby przy wystrzale dwa prochy przypadkiem z sobą się nie połączyły. Powiedziałem ci, dwa prochy, ale drugi preparuje się już na ten raz inaczej. Ot patrz, biorę sobie szczypię prochu, skrapiam go wodą, wsypuję, mój mosanie, do rurki, i, jak widzisz, złeciulka już przybijam drugim kłakiem. A teraz. z() traf, traf, sprowadzam, mój mosanie, zamek na oba spusty i strzelam. —
— Aj! aj! aj! — stryju! o ja nieszczęśliwy! moje oczy! moje biedne oczy! —
— Ach!! Przez wszystkie rany Zbawiciela! — Adasiu! nic bój się, moje dziecię! lo tylko kou-tuzija! Wody! koni! kto w Boga wierzy! —
INie będę powtarzał tych przeraźliwych jęków i krzyków, jakieśmy naprzemiany ze stryjem podnosili wniebogłosy, w chwili tego smutnego wypadku, i nieraz jeszcze potem. Za jednym razem straciłem rzęsy, powieki, najpiękniejszą część, sam kwiat, wyskok, kwintessenciją mojego czuba, i znalazłem się jak w otchłani z zapuchłemi hermetycznie oczyma. Proszę sobie wyobrazić stan biednego młodzieńca, zakochanego, narzeczonego, który nic był nigdy powołanym zostać Milionem, Kozlowcm lub Tiernj m, który miał takie czyste, wymowne, błękitne oczy, i nagłe ociemniał, nie mogąc mieć nawet ani lej marnej, wysoko jednak w podobnych razach cenionej pociechy, że sam sobie wysmolił oczy! Pomyślcie tylko, co lo jest nagle utracić ten arcy-cud Boga, w którym odbijają się wszystkie inne widome Jego dzieła i cuda, /ll który rozszerza dla nas granice bytu i zaludnia świat tylą jestestwy, który na każdym kroku ukazuje nam nowe laski Twórcy i powaby życia, który często, bez usiłowania z naszej strony, bez myśli prawie, zniewala nas do najczulszej wdzięczności ku Niebu, a przez to tak słodko, łatwo, błogo nakłania do wiary, nadziei i miłości: pomyślcie, co to jest utracić nagle rozmiar przestrzeni i czasu, liczyć chwile boleści godzinami, godziny dniami, zrywać się o północy, i nic nie słysząc dokoła, sądzić się opuszczonym, zamkniętym w szpitalu, słyszeć codzieii z oburzeniem słodziutkie zapewnienia lekarzy, i ztemwszystkiem pragnąć słyszeć je jak najczęściej, walczyć ciągle między nadzieją a rospaczą, uważać się ciężarem dla otaczających, znienawidzonym, zdradzonym — od Antosi, i dla braku oczu, płakać tylko sercem — krwawe mi łzami!
Stryj mój, o ile był nad wiek swój prędkim, z żywego srebra ulanym, o tyle z drugiej strony znowu umiał dochować w siedmdziesięciu latach serce, w prawdziwem znaczeniu wyrazu, dziecinne, braterskie, najczulsze. Jeden tylko instynkt przywiązanej kobiety byłby zdolnym stwarzać podobne sposoby do osłodzenia cierpień i ślepoty, jakie wy najdywał dla niuic codzień ten czcigodny starzec. Były to prawda, po większej części, sposoby obmyślane i odgadywane rozumem, więc obce tego delikatnego wdzięku, uroku, rozmaitości, tego Boskiego daru kojenia i umilania nędz życia, jakim Niebo chciało mieć wyłącznic napełnionem serce kobiety; ale możnaż nie uszanować i rozumu, gdy on usiłuje pełnić, swoim sposobem, powinność serca? Ktoby mu odmawiał podobnego lioldu, nie chciałby chyba pamiętać, że serce dolnej kobiety dla tego właśnie tak jest pięknem, iż również w wielu razach zamienia dla niej zimne i długie formuły rozumu. — Dobry mój stryj zdobywał się dla mnie na wszystkie rozrywki pociechy i osłody, jakich nieprzebrana w swych sposobach Opatrzność użyczyła i dla ślepych, jakie na wsi mieć tylko można było. To mi opowiadał on o różnych wypadkach swojego pięknego życia, spędzonego w znacznej części śród orłów Napoleona, to czytywał powieści i gazety, pomimo słabego już wzroku i wstrętu, dochodzącego aż do złości, jaki przez dziwną w siedmdziesięciu latach anomaliją, czul ku gazetom, lo przygrywał na gitarze, nócąc ulubione swoje dumki, to ostawiał mię różami, rezedą, lewkonijami, lakami, etc., sprowadził nawet dość mile brzęczący pozytywek, postawił go pocichn w moim pokoju i zamówi! na parę godzin codzień organistę z sąsiedniego miasteczka, nazgromadzał zewsząd synogarlic, tur-kawek, słowików, kanarków, nakoniec we dwa tygodnie po moim przypadku, usłużył mi siurpry-zą, która w swoim rodzaju mogłaby być uważaną za jeszcze zręczniejszą od próby z prochem zwilżonym.
Powiedziano mi dnia tego, że stryj, ledwie na świt zaczęło się zajmować, wyjechał gdzieś śpie-sznic, że przybrał się staranniej niż zwykle, i kazał mi oświadczyć, iż nie prędzej wróci aż wieczorem. Nagły ten i w pewny sposób tajemniczy wyjazd zasmucił mię trochę, boni przywykł już spuszczać się we wszystkiem na oczy stryja, i rozpieszczony nieodstępnem jego towarzystwem, nader rzadko uciekałem się do pośrednictwa służących; ale ani się domyślałem prawdziwego celu tej pojazdki.
Kolo godziny siódmej wieczorem (bv!o lo w Czerwcu) ledwie mi powiedziano, że stryj powrócił, gdy on sam wszedł z pośpiechem do mo jego pokoju, jak gdyby się lękał, aby mię kto inny nic uwiadomił o jego powrocie, i przeprosiwszy w kilku słowach za swój tajony wyjazd, oświadczył, że przywiózł z sobą lekarza, po którym spodziewa się wiele, żem powinien być dlań szczególniej powolnym, gdyż jest lo bardzo uczony professor, i że chce go natychmiast wprowadzić. ISie czekając potem mojej odpowiedzi, otworzył drzwi od ościennego pokoju i rzekł głośno:
— Prosimy Pana Dobrodzieja! —
Przez nawyknienie właściwe wszystkim ślepym nie od urodzenia, podniosłem głowę i obróciłem się całą twarzą w tę stronę, skąd drzwi się o-
I wióra ly. -t — Ach! Jezu mój! wszakże to z niego monstrum! — dal się słyszeć głos, któryby może otworzył mi oczy, jeśliby odezwał się inncmi słowy — glos Antosi.
Ale i tak zaczęły mi otwierać się oczy — moralnie.
— Więc to nie litość nad mojem cierpieniem, ale przestrach i wstręt na widok nabrzmiałych i opalonych oczu, spowodowały to wykrzyknienie! — pomyślilem.
I odwracając się ze zwyczajną chorym skwapli-wością, rzekłem głucho i z tem usilowanem szyderstwem, które najwięcej mnie samego bolało: — Monstrum, dla widzenia którego Pani przybyłaś, nie okazuje się za biletami, i nie życzy sobie wcale ani widzów, ani tej pochwały, że jest doskonale w swoim rodzaju. —
Nastała chwila milczenia. Stryj mój myślał teraz zapewne nad niewczesnością swojego najlepszego zamiaru, a Antosia żałowała może wykrzyknie-nia, które jej z ust zleciało; choć rzadka, bardzo rzadka, z samej chyba litości ulana istota, nie powtórzyłaby, na widok mojéj twarzy, słów Antosi. Prócz oczu, których strata zajmowała mię wyłącznie, nie wiedziałem jeszcze wtedy, bo starano się utaić to przede mną, że całą twarz powlekała mi jedna płomienna plama, mająca zamienić się z czasem w błękitnawe, nakrapiane, i może wieczne już piętna.
Lubo milczenie po dopełnionej niezręczności bywa często najlepszym z doświadczanych w podobnych razach sposobów^^f^łYW^w’ V ll’i chwili tak mię boleśnie^fołjf^io, tak raniło samo milczenie, sama nawii pYzyt^^iść — litójrj „narje czonej, że w lym samym tonie co i wprzódy, prosiłem jej, aby oszczędziła niemiłego widoku pięknym swym oczóm i opuściła mię, życząc tylko — jeśli łaska — jak najprędszego zgonu.
— Jabym cię miała opuścić! Komuż to mówisz? — odpowiedziała moja narzeczona jednym przeciągłym, jak gdyby z serca wyrwifnym jękiem.
W jęku tym było tyle boleści, tyle tej strasznej udzielającej się prawdy — rospaczy, że dobry mój stryj nie mógł powstrzymać się od głośnego płaczu, a jam uczul tej samej chwili, jak gdyby jakaś tajemna zasłona rozdarła się w głębi mych piersi, i po raz pierwszy wtedy, głucho wprawdzie, ale słodko, swobodnie, jak gdybym mógł łzy wylewać, zapłakałem. lllżona pierś dala przystęp łagodniejszym uczuciom. Najcięższa z ofiar: wyrzeczenie się samego siebie, wyrzeczenie się praw, jakie mieć mogłem, do Antosi, sam nawet zgon umilony pewnością jej przywiązania, zdały mi się teraz tak latwemi, żem miał siły odezwać się do mojej narzeczonej, smutnie ale ze spokojnością umierającego suchotnika:
— Niech ci Bóg nagrodzi — i nagrodzi pewnie twe przywiązanie. Dzięki ci, moja luba, że nie chciałaś odstąpić, za piórwszem spojrzeniem, nieszczęśliwego kaleki; ma on przynajmniej tę pociechę, że może ci zwrócić twą przysięgę w sposobie ofiary, i myśleć, że zrobił ci po raz ostatni rzecz milą — że nabył przez to prawa choć do tkliwego twojego wspomnienia. Ale byłbym niegodnym samolubem, szalonym samolubem, jeślibym chciał przyjąć twoje poświęcenie się, lub śmiał odwoływać się teraz do naszej przysięgi. Tyś ją dala innemu człowiekowi, jakim ja już nie jestem, jakim nigdy nie będę! —
— Ty jesteś, będziesz dla mnie zawsze moim najdroższym, jedynym Adamem 1 Niech mię Bóg sądzi w dniu ostatnim, jeśli kiedykolwiek w życiu —
— Ach! nie kończ! nic wzywaj Boga, mój aniele! —
— O, Wzywam Go! wzywam najświętszej Jego zemsty, jeśli kiedykolwiek, choć na chwilę, odmienię się dla ciebie! —
— Nic, moja najdroższa! ani Niebo, ani twój biedny narzeczony, nie może przyjąć podobnej przysięgi. Serce kobiety — i nie samej tylko ko-
’|S biety — serce każdego człowieka, w najpiękniejszych swych chwilach, zdolnem jest tylko do krótkiego poświęcenia się. Wielu ludzi z ochotą zapewne podjęłoby śmierć dla miłych osób; ale złączyć swój los i życie z pól-umarłym, zaprzysiądz wieczne przywiązanie, idąc za natchnieniem samej tylko litości, w chwilowem uniesieniu wyrzec się szczęścia na zawsze, laka ofiara nie jest ani w mocy, ani w rozporządzeniu człowieka: bo nic jest nam danem ani przewidzieć, ani zabronić sobie jutrzejszych myśli i pragnień. —
— Pojmuję cię, mój Adamie, ale cierpienia i samotność ostudziły ci serce. Kto lak zimno zdoła przypuszczać i sądzić o milej mu niegdyś osobie, ten albo się jej już wyrzekł, albo wyrzec się byłby zdolnym. —
— Tak jest, jam wyrzekł się ciebie — i wszelkiej nadziei. —
— A jeśliby, Adamie, ta słaba, ułomna istota, którą z góry obwiniasz o możność znienawidzenia cię, jakby — o sam uczynek — dziś jeszcze, w tej samej chwili, pozbawiła siebie wzroku — jedynie dla porównania się z tobą we wszystkiem? — —
— O mój aniele! nie przychodź mię doświad czać, nie przywodź mię do rospaezy, przez litość nad nieszczęśliwym, nie wspominaj mu leraz o swoich doskonalościach. Jeżeli kiedy, to teraz okaż mi się słabą, płochą, i tylko dobrem sercem chwilowie poruszaną istotą — jak są wszystkie kobiety — a będzie mi znośniejszą strata życia i szczęścia, nieporównanego szczęścia posiadania ciebie! —
— Biorę Boga za świadka, że cierpienie czyni cię niesprawiedliwym, Adamie! Ale ja ci przebaczam, jak choremu dziecku, jak bratu, jak mojemu narzeczonemu. Nie myśl jednak, abyś mię mógł oddalić od siebie. Nie z tein tu przybyłam, aby zapłakać nad tobą, oświadczyć ci życzenie zdrowia i odebrać na powrót moję przysięgę. Wymodliłam u moich drogich rodziców, że mi dozwolili zostać przy tobie, i zostanę tu aż do twojego wyzdrowienia, jak siostra, jak sługa. Gdy ci Bóg otworzy oczy i będziesz mógł czytać na mojej twarzy, sprawdzić czylim ta sama lub nie ta już dla ciebie, wtedy powiesz mi naukę o zmienności kobiety i odtrącisz od siebie, jeślibym mieć mogła tyle obłudy, abym nie kochając cię, garnęła się jeszcze do twojego serca. A teraz dosyć tych jęków i tej jakiejś wybolałéj filozofii, którą bodziesz mię mógł uczęstować nioraz, gdy o, i się na son zbierać nie będzie. Nie słuchając dalej, wstępuję w moje obowiązki, i za twojćm pozwoleniem, mój kochany, osmalony Panie Adamie, idę ci nagotować przymoczki. —
Ostatnie słowa powiedziane były takim wesołym, zwyczajnym tonem mojej dawnej, z samej, zda się, pustoty złożonej Antosi, że rozczuliły mię one więcej jeszcze, niżeli jej uroczysta przysięga, której słuchając, drżałem naprzemiany, to z radości, to z obawy krzywoprzysięstwa.
Trzymając się oburącz za serce, płakałem ciągle, podobnie jak głuchoniemy, jakimś tłumionym, dzikim, przeraźliwym płaczem; a jednak była to tak słodka, uroczna w życiu mcm chwila, jakiéj ani przedtem nigdy, ani potem już nie zaznałem.
Stryj mój niemniej może ode mnie, tylko spokojniej, był szczęśliwy.
— Co to za serce! co to za dziewczyna! — wołał on raz-po-raz. — Boże mi dopomoż, powinienem iść boso aż do ziemi świętej, żem się dozwolił tak przeciw niej uprzedzić! Cóż bo za źli ludzie są, mój mosanie, na świecie! Jak ci win szuję Z (luszy, mój Panie Adamie! I imieniem Iwojego ojca i maiki — niech im da Bóg światło wiekuiste! — błogosławię was z całego serca! — —
W tej chwili weszła Antosia, pojmała ostatnie słowa stryja i zawołała wesoło:
— A więc za błogosławieństwem Pólkownika, (stryj mój miał len stopień), jesteśmy z sobą, Adamie, lak dobrze jakby po cywilnym ślubie; i teraz, choćbyś mię nawet odpędzał, nie możemy już się rozejść bez formalnego rozwodu. A nie tak go łatwo z mojej strony otrzymasz. — —
— Dośćby mi było — odpowiedziałem ośmielony wesołością mojej narzeczonej — nazwać cię tylko z przymileniem: moja żono! a bez rozwodu i prędko już i łalwobyś uciekła od swojego ślepego małżonka. —
— Nie zgadłeś wcale. Właśnie że-bym nie uciekała. Dostać ślepego męża, jest lo taki skarb, jakiego mi zawsze życzy moja ciotka. —
— Brawo! mój mosanie! brawo! Moja śliczna Panno Antonino! pozwól się ucałować za lę kochaną otwartość! —
O nic, nie mogę za nic, Panic Pólkowniku! W klasztorze, do którego byłam oddawaną, ślu bowałam na regułę, że nie pocałuję nigdy żadnego z dymissijonowanych wojskowych — chyba w rękę. A do tego muszę pójść zaraz i napisać do kochanej mamy, w jakim kwaśno-gorzkim sosie zastałam mojego pana narzeczonego, jakeśmy się z nim wykłócili, popłakali, i nareście zwyczajnym krokiem od wielkiej kłótni do wielkiej zgody, wzięliśmy sobie ślub cywilny, za łaską i błogosławieństwem Pana Półkownika. —
Kończąc te słowa, zanóciła jakąś pół-szczęśli-wą, pół-smutną piosenkę, nie troszcząc się ani o słowa, ani o ich nótę, jak gdyby w rzeczy samej była już nowo-ślubną, i wybiegła. ic-e-s:
II.
W ystawcie sobie teraz i szczęśliwe i biedne położenie moje. Przy mnie moja najdroższa Antosia, ale niewidzialna dla mnie; ona, przed którą raiłbym by I się pokazać dawniej najwdzięczniejszym, najmilszym z ludzi, codzienny świadek słabości, która dla kochającej mnie nawet lak okropnie szpeciła. Toteż, dopókim nie ozdrawiał, wpół-roskoszne do niej zbliżenie, wpół znowu było nieznośną męczarnią. Hyc przy niej, ale być jak starzec schorzały, nieruchomy, i z wyobrażeniem swego kalectwa, z wyobrażeniem, że ta twarz pokaleczona mogła jej sprawiać odrazę! Nieraz myślałem sobie, że poczciwy stryj, chcąc mi się wypla 5’ cić za nierozważny strzał, okazał niewielką znajomość serca ludzkiego, sprowadzając mi na pocieszycieli^ Antosię. Ale już pierwsze lody były przebite, moja narzeczona oswoiła się z siną i zeszpeconą twarzą przyszłego męża; i ja też wreście począłem pochlebiać sobie, że codzień przystojniejszy i znośniejszy się staję. Jakoż w końcu, dzięki staraniom Antosi, która za pierwszy swój wykrzyknik zapłacić mi chciała troskliwością, czułością, wylaniem się, dla mnie, zapomniałem zupełnie o szpetocie, którąbym był w inszem położeniu za nic poczytał. Ale zakochanemu skaleczeć, ska-leczćć na twarzy, nie być nią w stanie okazać uczuć, przymilić się, uwdzięczyć!
Mówcie sobie co chcecie o miłości duchownej, niepatrzącej twarzy, tylko serca. Brednie to są tych, co ludzi papierowych znali, nic żywych. Ciało u-klada się do duszy, maluje ją i jest z nią w harmonii, zgodnie, jak poczciwy mąż z dobrą żoną. A dla cnót najwyśmienitszych nikt. się jeszcze w zgrzybiałej babie nic zakochał. Rzecz dowiedziona, że fizys nic przynajmniej nie psuje.
Pocieszyła leż mnie mocno Antosia, gdy pierwszy raz powiedziała, że wcale już zaczynam być do człowieka podobny i przypominam jej dawnego kochanka.
Ona, swoją pustotą, jak mogła biedna starała się zatrzeć pamięć pierwszej sceny, jak mogła pocieszała ślepego.
O! nigdy nie zapomnę tych kilku miesięcy przebytych z moją Antosią. Od pierwszego do ostatniego dnia jej pobytu jakież to odmiany, ile lo serdecznych dramatów, odegranych w głębi duszy, ile walk, ile myśli mną poruszało! Jakie to było życie jednostajne, a pełne odmian, których nic dostrzegłeś po wierzchu!
Stryj, któren teraz rad byt stworzyć mi niebo na ziemi, i lak bolał nad przypadkiem, którym mnie o mało nie pozbawi! oczu, pojął doskonale, że między mną a Antosią, trzeci był zupełnie zbytecznym. Zostawiwszy więc na nią staranie o mnie, często się bardzo oddalał, aby nas samych zostawić. Biedak, nudził się w kącie, ale nie chciał przerywać nam najsłodszych godzin. Często podsłuchiwał pode drzwiami, i wyszpiegowawszy głośniejszą rozmowę, śmiechy wesołe, nie mogąc się powstrzymać, wchodził do nas; potem, gdy się opamiętał, że mu wyjść należało, to długo trzymał za klamkę, patrzał, wahał się, ociągał, nim nareście wyszedł.
W kilka dni po opisanych wypadkach, dzień był tak ciepły i piękny, wieczór tak wiosną prze-siękły, że mi dozwolono usiąść w otwarłem oknie, przez które ciepły wiatr przynosił wonię rozkwitłych bzów i róż pod oknem, głos wesoły słowika i szmer cichy gałązek. O! jakże siedząc przy Antosi czułem tę wiosnę głęboko, jak się we mnie wszystko burzyło na uczucie cudownego obrazu, klóre-goin się tylko domyślać musiał, będąc pozbawiony wzroku. Malujący się żywiej niż kiedykolwiek na duszy mojej bez pomocy oczu obraz, napawał mnie jakąś tęsknotą. Antosia była wesoła; napróż-110111 wzdychał, próżno kręciłem się w mojem kole smutku, do którego ją wprowadzić chciałem; ona świergotała jak słowik, i nie po człowieczemu, ale po ptaszęciemu czuła wiosnę, wesołością, życiem, szczęściem. Niechciała się do mojego uczucia nastroić; napróżnom ją westchnieniami buntował, u-ściskiem białej ręki chciał zmieszać; pozostała wesolutką, roztrzepaną. Mnie już na myśl przychodziło, że może, patrząc na tę twarz siną i czerwoną, nie podobna jej było przenieść się w świat ideałów, gdy ja z wyobrażeniem jej anielskiego o-blieza, krążyłem jak z talizmanem w czarodziejskiej krainie.
— Niepojęta rzecz — powiedziałem do niej — przy tobie, a lak mi smutno! —
— Cóż dziwnego? — odrzekła mi pusto — Mężczy 4 zna zawsze smutny, gdy wszystko ma czego pożądał. Bo powiedz czego ci braknie? Każesz mi pójść precz może? —
Wstrzymałem ją za rękę i westchnąłem.
— Do kogo lo czułe westchnienie? — spytała.
— Do wiosny, do świata, którego widzieć nie mogę. Jeszcze mi się świat przymila, obsyła mnie wonią wiosenną, oblewa śpiewem słowika, ciepłem powietrzem; jak zalotnica zamężna, która chce, żeby po niej płakano, iż jej posiadać nie można. —
— Doskonale porównanie — śmiejąc się zawołała Antosia — za które w imieniu pici mojej dziękuję! —
Chciała mnie rozweselić, rozruszać, wywołać głośny i pusty śmiech z mojej piersi, dać mi zapomnieć przykre położenie; napróżno — byłem jak kamień na jej wesołość, a ona jak kamień na mój smutek. Walczyliśmy z sobą, kto kogo za sobą pociągnie; a żadne z nas ustąpić nie chciało: ona, może dla (ego, aby mi nie dać się smucić, nie pojmując roskoszy lakiego smulku; ja, bom wyrachował lub przeczul, że wesołość z kobietą do niczego nie prowadzi.
Trzymałem jej rękę w mojem ręku, obróconą twarz miałem ku niej, jakbym ślepemi oczyma chciał ją zobaczyć i wzdychałem nieustannie.
— Dostaniesz w końcu kaszlu — zawołała Antosia — tak męcząc te nieszczęśliwe piersi, kt órym każesz mówić koniecznie, iż ci tęskno, gdy lepiejby było pośmiać się ze mną i zapomnieć o jakichś tam urojonych smutkach. —
— Urojonych! — zawołałem — gdybyż urojonych! Kto inny płakałby gorzkiemi łzami. —
— I zaszkodziłoby ci na oczy, których wyleczenia ja, jako twoja przyszła żona, wprawdzie uie-bardzo potrzebuję; ale, ale — dodała — niechby zresztą wyleczyły się, bo-by mię moje przyjaciółki prześladowały ślepym mężem. A doprawdy gdybym chciała, tobym i lepszego dostała! —
— Co za niewdzięczny! — szeptała pocichu. — Ja go, jak jaka z historii rzymskiej niewiasta, pielęgnuję, skaczę kolo niego; on smutny, zamyślony, jakbym 11111 była ciężarem! —
Ucałowałem jej ręko w milczeniu, nic mogłem się do wesołości przymusić.
— Słyszysz ty poczciwego słowika? — szczebiotała Antosia. — To prawdziwy wzór kochanków i mężów. Jak on sobie gardło rozdziera, żeby swej ulubionej nudne siedzenie na gniazdku uprzyjemnić! Ale słowik, to staropolski małżonek jeszcze; teraz zupełnie świat przewrócony! My, biedne kobiety, tylko że nie w haremach, ale w ciężkiej niewoli, musimy się zmagać dla naszych panów! —
Słuchałem jej miłego głosu, ale myślą byłem gdzieindziej. Dotknięcie jej ręki i pochylenie głowy na ramie, którego dotknąłem, dreszczem mnie przejęło. Ona się usunęła trochę i szczebiotała znowu:
— Jakkolwiek jestem twoją żoną, ale póki nic odzyskasz wzroku, nie mogę ci dozwolić dotknąć chyba rękę moję; mógłbyś się potem skarżyć nu oszukaństwo. Trzeba abyś się dobrze rozpatrzył.
— Czyliż cię nieznani, czyliż cię nic widzę — zawołałem — — czyliżeś mi zawsze nie przytomna? Po-trzebujoż cię znać lepiej? mój aniele! — I przytrzymałem ją za ręko, usiłując pocałować w ramio, którego dotykałem. Wyrwała mi się jak ptaszek z rek u i pyrchnęła w pokoj; jam został.
— Cha! cha! — śmiała się do mnie zbliżając i odbiegając — nie odpędzajże mnie od siebie, bo na ciuciubabce źle wyjdziesz i nigdy mnie złapać nie potrafisz. — — Złapię cię niezawodnie — rzekłam wstając, gdy wtem uczułem jak mi dwie jej rączki spoczęły na ramionach i przytrzymały. —
— Siedź i nie rusz się; nie żartuj i nie swywol pókiś chory; już lepiej wzdychaj sobie, jeśli ci się podoba; to ci może mniej zaszkodzić. —
Właśnie w tej chwili wszedł stryj.
— A! kochanego Pólkownika! — zawołała Antosia. — Chwała Bogu, że przyszedłeś, bo już sobie rady z moim ślepym małżonkiem dać nie mogłam. Naprzód wzdychał tak zapamiętale, że się otwarte okno poruszało jego westchnieniami — ale ja nie; potem chciał grać w ciuciubabkę ze mną. Boję się, żeby nie miał gorączki. —
— Niepotrzebnym ja Iii na ratunek — odpowiedział stryj. — Dacie Ichmość sobie radę i beze mnie; a ten Jegomość podobno lepiej za jednym palcem WPan-ny, niż za całą moją pójdzie ręką. — W ieczór prześliczny — dodał, chciał dalej mówić, ale przypomniawszy sobie, że chwali go przed ślepym, nie chcąc mnie drażnić, umilkł; może też i Antosia mu znak dała.
— Pomoż mi, Półkowniku, przynajmniej go rozweselić; uparł siębyć smutnym — zawołała po chwili — a elioć powiadają, że się zły duch czasem posługuje kobietą w zdesperowanych razach, jabym się chciała złym duchem posłużyć teraz, bo nie dokazać nie mogę. Smutny i smutny! — — — Nie wywołuj wilka z lasu — rzeki stryj wpół serijo, wpół poważnie — gotow się djabeł pokazać. —
— Bardzom go ciekawa zobaczyć — zawołała Antosia — jak też on wygląda? Trudno uwierzyć tym, co go malują, bo podobno nigdy go nie widzieli także; a ja sobie wyobrażam, że musi być wcale przystojny. Nawet rożki na głowie mogłyby go niebardzo szpecić, gdyby nosił czub do góry. —
Gdy (o mówiła, zabrzęczało cóś przed gankiem, zaturkotało — jam się obrócił. — Wyprorokowałaś złego ducha — powiedziałem. — Ktoś jedzie. —
Antosia śmiać się zaczęła. — W istocie — rzekła — któś przyjechał. —
Stryj pobiegł do okna. — Uczciwa bryczka, cztery jak kruki konie, wąsaty i chmurny woźnica na koźle, ale nie znam tego jegomości, który wysiada. Miody człowiek! —
Gdy to mówi, otwierają się drzwi i wchodzi klóś.
— Pan Adam — zawołał na progu — jest w domu? — Postrzegł kobietę w pokoju, a nie umiejąc sobie jej przytomności wytłómaczyć, umilkł. Ja poznałem go po głosie. Był to mój przyjaciel Porucznik Wę-drychowski, sławny hulaka, zuch do wybitej i wypitej, wielki zwodziciel kobiet i wesoły towarzysz do hulanki. Mimowolnie wstrząsłem się, poznawszy go; bo choć nigdym nie wierzył w żadne przesądy, na ten raz wydal mi się istotnie złym duchem, tak niepotrzebnie mi przyjechał.
— Prosimy, jest Pan Adam — zawołał stryj. — Nieborak, przypadkiem — bełkotał — okropnym przypadkiem — ciszej — z mojej przyczyny, jest chory, od wystrzału oślepł na chwilę. —
Porucznik spozierał, jak się domyślałem, na Antosię, której nic znał, jam (o wszystko widział jak na dłoni; obróciłem się ku niemu; stryj kończył:
— Narzeczona mego synowca Pana Adama, jego żona prawie. —
— Pan Porucznik Wędrychowski, mój przyjaciel — dodałem, prezentując go. Antosia usiadła w milczeniu przv mnie, i szepnęła mi na ucho chichocząc:
— Czterma końmi karemi przyjechał; czarne oczy, czarne włosy, kuleje (rochę na nogę, jak gdy-hy umyślnie za szatana się przestroił. —
— W sam czas Pan nam przybywasz — mówił stryj. — Pozwól koniki do stajni. Rozweselisz nam chorego. —
— Lecz może... — mówił pan Wędrychowski.
— A, żadnego może tu niema — mówił stryj. — Konie do stajni, rzeczy znieść, i zabawisz tu z nami. —
Nie wiem co mi się stało, ale byłem jak sparaliżowany jego przybyciem. On tego uważać nie mógł, bo widząc mnie tak zmienionym, przypisywał zapewne słabości pomięszanie, którego nawet nie wiem, czy na skaleczonej twarzy widoczne bvły ślady.
— Jadę prosto z Łęcznej, Adamie! — rzeki Porucznik — przehandłowałem moje szpaki, które już były sforsowane, na świeżych cztery, dobranych doskonale. Co za szkoda, że ich nie zobaczysz! —
— Jakże jarmark? — spytałem cicho z przymusem.
— Wyśmienity był. Ludzi mnóstwo, wesołe towarzystwo; puszczaliśmy w karty; zostałem wygrany; biedny Jerzy zgrał się i zastawić musiał, a po-tém zapożyczyć u żydów. Prawdziwie nie w iem juk wyjedzie z miasta i co z sobą pocznie? Dałem mu kilka dukatów! —
Milczeliśmy z Antosią. Porucznik ciągle prawił co mu na myśl przyszło.
— Mieliśmy i pojedynek, od którego trochę ku-1 oję — rzekł po chwilce. — Smieszny-bo nasz Pułkownik, że zazdrośny o żonę. — —
— Jakże niema być zazdrośny? — zawołałem.
Porucznik się rozśiniał.
— Nic dziwię się, że tak mówisz przy Pani — odpowiedział — bo zazdrość, to podobno liczy się za dowód przywiązania, choć ja lego nigdy zrozumieć nie mogłem, dla czego? Zresztą pojmuję bardzo zazdrość w młodych małżonkach, ale później... —
— Tem bardziej — powiedziałem.
— Koniecznie chcesz Panią przekonać, żeś szalenie zazdrośny — mówił Porucznik.
Nie widziałem go w Iéj chwili, ale zdawało mi się, czułem, że na nioję Antosię rzucał piekielne mi swoim oczyma. Wszystko się we mnie burzyło, oddychałem z trudnością, cisnąłem ręce, poruszałem się niespokojny na krześle. Zazdrość, o której mówiliśmy, chwytała mnie za serce; ślepy, zeszkara-dzony, stawiałem się myślą obok Porucznika, którego znalem przystojnym, umiejącym się podobać i śmiałym z kobietami do zuchwalstwa. A z niemi śmiały tak wygrywa!
Porucznik mówił dalej:
— Wracam do Pułkownika. Przynajmniej on powinicnby zazdrość wybić sobie z głowy. Prawda, żonę ma piękną, ale lak zalotną, że jéj nikt nie 11-|iilnuje i żadna siła nie uprosi, aby odmieniła charakter, sposób postępowania. Zresztą nażyli się już razem! Pułkownikowa, dawna moja znajoma, jeszcze z pensii, mile mnie przywitała, zobaczywszy. Zaproszony na wieczór, poszedłem. Przysiadłem się do niej — wesoła poczęła się rozmowa. Patrzę na Pułkownika, aż blednieje, czerwienieje, sinieje, mieni się na wszystkie tęczowe kolory, drapie się pogłowie — istna dusza w ezyscu na mękach. Myślałem w prostocie ducha, że go co holi. Idę i pytam go, czy nic chory? Kwaśno spojrzawszy na mnie, odszedł. Półkownikowa, gdym jéj moje zapytanie fi* powtórzył, rozśmiała się głośno, ja także, i nuż śmiać się, aż nasz pan mąż przybliżył się do nas na odgłos tego śmiechu, i kaci go tam wiedzą jak z tylu podsłuchał, jakeśmy sobie drwili z niego. Bo Półkownikowa kobieta bez przesądów i zna swego męża doskonale. Wyszedłem w najlepszym humorze z salonu, gdy Pólkownik za mną poskoczył i szepnął mi w ucho: — Jutro, o piątej rano, w karczmie na trakcie — proszę wziąść z sobą sekundanta. — Ukłoniłem mu się i odpowiedziałem: — Z całego serca, będę służył. — Nazajutrz rano byłem na ozna-czonem miejscu. Sekundanci nasi nie wiedzieli o cośmy się pojedynkować mieli. Żal mi było tego nieboraka męża, klóren był wszakże potrzebny za parawan przynajmniej dla żony; proponowałem zgodę, chciałem go nawet sam z lichem przeprosić. Ani sposobu! Obrano pistolety — Zgoda. Dwadzieścia kroków’ odległości. — Strzeliliśmy do siebie razem, i ja mu w ramie, on mnie w nogę lekko ranił. — Słuchałem w milczeniu Porucznika, ale cały zajęty tem, jakie wrażenie lo na mojej Antosi uczyni; męczyłem się myślą, odgadując wszyskie wejrzenia przybyłego na moję narzeczoną. Znalem tyle ludzi, żem wiedział, jak kobiety odważnych i szczęśliwych lubią; lękałem się o siebie, drżałem o Antoninę, a domyślałem się najstraszniejszych spisków, nie mogąc widzieć rzeczywistości. Ciągle mi się zdało, że widziałem oczy Porucznika czarne, błyszczące, ogniste, wlepione w moje Antosię.
Porucznik tymczasem opowiadał całą jarmarkową bistoriję, z końca w koniec, z jakiemś szcze-gólnem upodobaniem rozwodząc się nail miłostkami i milostnemi przygodami. Ani czul nawet nic-przyzwoitości, jaką popełnia!, opowiadając je przy Antosi. Nareście ciężar mi wielki spadł z serca, gdy szepnąwszy na ucho, że do siebie odchodzi, moja narzeczona powstała i wymknęła się z pokoju.
Zdało mi się, żem odgadł, żem uczul wejrzenie ich, które się spotkały na progu, 11 wyjścia.
— Cóż to u diabła? — spytał Porucznik, gdy wyszła. — Ty ślepy, narzeczona w twoim domu? I\lo lo jest? co lo? wytłómacz mi, proszę. —
Musiałem mu, choć kwaśno, opowiedzieć wszystko. Porucznik, z nieubłaganą swą wesołością, śmiał się ze wszystkiego, z mojego kalectwa i z mojej męki nawet, klórej nie pojmował.
— Awantura! — zawołał nareście — awantura! Anim się spodziewał zostać ciebie ślepym, biedaku, i na wpół żonatym. Właśnie ci w porę przyszła ślepota, gdyś się miał żenić! Cha! cha! — 1 śmiał się chodząc po pokoju.
Stryj nadszedł, i rozmowa stała się powszechniejszą, a dla mnie lżejszą. Powoli zapomniałem o zazdrości i wróciłem do dobrego humoru. Wieczór ubiegł nam wesoło, nad pończem, którego ja tylko zapach łykałem, bo mi go pić nie było wolno. Stryj opowiadał swoje znajome mi historijki, Napoleońskich wpół bajecznych pochodów dzieje, które do Homerycznego śpiewu, w współczesnej sukni tylko, podobne były.
Pożuo już rozeszliśmy się. Porucznik staną; w pobocznym pokoju, z którego długo jeszcze, zasnąć nic mogąc, słyszałem świstanie i stąpanie, a nareście chrapanie.
Nazajutrz rano przybiegła Antosia.
— — Miarkując po odgłosach wesołości, jakie mnie nawet doszły — powiedziała na powitaniu — musieliście się bawić doskonale. Bardzo jestem wdzięczna Porucznikowi, że przyjechał, i zatrzymywać go będę, póki tylko można. —
Szepnąłem jej na ucho:
— Zmiłuj się, nie czyń tego. On i lak zadlu go pewnie siedzieć In będzie. Nieznośny pasorzyt wyciera cale życie cudze kąty! —
— Godziż się tak mówić o przyjacielu? — rozśrniata się. — Chybaś już zazdrośny jak Półkownik? —
— Ale ja chcę być z tobą; on mi ciebie zasłoni — odpowiedziałem.
— Preteksta! jesteś zazdrośny! To doskonale! Będziesz miał przynajmniej zatrudnienie, zabawkę. —
— Zabawkę! — odpowiedziałem — nieznośny! —
— Ale to bardzo miły człowiek! — zawołała Antosia — widać tylko, że zepsuty przez kobiety. — — Podobał ci się? — spytałem z gniewem ale ukrytym.
Antosia parsknęła ze śmiechu.
— O! bardzo! Co za porównanie do ciebie? Czarne oczy, wąsik wymuskany, i wesołość —
— Oczy i wesołość, których ja nie mam — dodałem smutnie.
— A! jakież z ciebie dziecko! — zawołalaAntosia. — Prawdziwie śmiać mi się chce, gdy słyszę twój glos płaczliwy. Za cóż ty masz kobietę? —
— Za bardzo słabą islotę — odpowiedziałem.
— Za piękne naczynie szklarnie, które trzeba trzymać wpudełeczku, abysię nie stłukło — odpowiedziała ze śmiechem — nie prawdaż? —
Milczałem. Ona usiadła przy mnie i otoczyła mnie kwiatami, ustawiała wkoło mnie potrzebne sprzęty, poprawiła stolik, posunęła krzesło, otworzyła okno z południowej strony.
— Jaki dziś dzień? — spytałem.
— Prześliczny — zawołała — a choćgo chwalić przed tobą nie godzi się, aby ci oskomy nie robić, jednak muszę ci go opisać, abyś przynajmniej miał.o nim wyobrażenie — Niebo czyste i niebieskie lak, że dziś dopiero wiem i pojmuję, czemu go niebem zo-wią; powietrze przejęte zapachami brzóz, bzów, róż i tysiąca kwiatów, łąki żółcieją i różowieją od smółek i loteci; lasy w majowych sukienkach; pola zielone; ptaszki śpiewają — wszystko się krząta, w eseli, cieszy, choć może nie wiedząc czego. Już i ty dziś powinieneś być w dobrym humorze, bo to jest prawie obowiązkiem w taki śliczny dzień! —
— Chciałbym — odpowiedziałem — ale wszystko się cieszy tem, czego ja nie widzę. —
— Otworzą ci się oczy, mój drogi! — zawołała Antosia — o, otworzą! Doktor obiecuje prędkie uzdrowienie; ja się o nic z duszy modlę! Prędko, na same lalo, na wesołe żniwa, wyjrzysz na świat. Wiesz, że ja ci zazdroszczę pierwszego wejrzenia! Co (o za radość, co za roskosz!! —
Z trzaskiem otwarły się drzwi, i stryj wpadł do pokoju, śmiejąc się do rozpuku. Obróciliśmy się ku niemu.
— Co to za doskonały chłopiec z tego Porucznika — zawołał — jaki wesół, jaki figlarz! Prawdziwie urodzony na wojskowego. Chodziliśmy razem do stajni, po gospodarstwie, kolo pola. Nic uszedł dziesięciu kroków, żeby czego nie zbroił; wszystkie dziew częta po drodze zaczepiał; gospodarował jak u siebie, a w końcu wyperswadował gumiennemu, że przyjechał go liczby słuchać; w co on uwierzywszy, jął mu się z karbów tłómaczyć; a Porucznik tak go zapytaniami splątał, lak go podstępnemi zarzutami obalamucil, że się wydało trochę skradzionego owsa, oklórymbym był nie wiedział nigdy! A co za humor! co za nieporuszony niczem dobry humor! Itoć — dodał stryj pocichu — mówią, że goły jak święty —
— Cztery konie, bryczka, kilkanaście dukatów i kilku przyjaciół, całym jego funduszem — dokończyłem. — Ale nie uwodź się, stryju, dobrym jego humorem i pozorną wesołością; jest to niebezpieczny człowiek. —
Antosia śmiać się zaczęła.
— Wiesz, Pułkowniku, że zazdrośny już Adam, boi się Porucznika — —
Przerwałem jej prędko, nie dając kończyć:
— Największy plotkarz, z domu do domu przewozi nowiny niebyłe, na jednych mówi przed dru-giemi, jątrzy, poróżnia, śmieje się ze wszystkich i wszystkich objada. —
— Pięknie malujesz przyjaciela! — zawołała Antonina. — — 1 wierzże potem waszym przyjaźniom, gdy się ściskacie lak serdecznie. —
Antosia wybiegła; na progu spotkał ją Porucznik, wracający ze stajni. Słyszałem jak się witali, uczułem jak ją w rękę całował; chciałem go wypędzić, zabić go, udusić.
— Dzień dobry Pani! Rano Pani wstała! Widziałem ją w ogrodzie! Pyszny był ranek! — mówił Porucznik. — Myśmy wczoraj nie dali spać Pani, śmiejąc się do północy. —
— Nic nie słyszałam — odpowiedziała Antosia.
Porucznik wszedł. — Dzień dobry. —
— Dzień dobry.
— Śliczna twoja narzccona! jak pączek! Ot, wyswataj gdzie i mnie taką. Człowiekowi chciałoby się już ustatkować, ożenić z iichem i swój mieć kąt. —
— — Święta rzecz — odpowiedziałem. — Ja nawet nie pojmuję, jak ty tak możesz pędzić życie na dyszlu? — Ba! — rzeki Porucznik — to jeszcze lepsze, gdyby się nie myślało, co potem będzie. —
— A po co myśleć? — rzekł stryj. — Służę Panu w marjasika. —
— Nie gram nigdy w tę grę. Faraona? jeśli pozwolisz? Założę banczek, Pólkowniku! —
— Nie, nie chcę. To dla młodych gra, którym krew po żyłach biega żywiej niż mnie. —
Porucznik usiadł — No, jakże się ma dziś chory? Lepiej! nieprawda? Cha! cha! wyglądasz mi, jakbyś z ukropu wylazł! Okropny! Ja nie pojmuję, jak twoja Panna Antonina może patrzeć na ciebie. —
Stryj mu znak dać musiał, bo umilkł.
W takich rozmowach upłynął dzień cały. Kilka razy Antosia wchodziła i wychodziła. Zręczny Porucznik odzywał się do niej często i w tonie dawnej znajomości, umiejąc korzystać z położenia swego, coraz się widocznie zbliżał, co mnie dręczyło niewymownie. Widziałem jak nieznacznie wkradał się w przeszłość, jak się stawał potrzebnym, jak wma 7 wiał, że jest przyjacielem domu, jak malemi usługami, wesołą rozmową, łaski starał się pozyskać. Jakkolwiek ufałem przywiązaniu Antosi, która największą próbę już wytrzymała zwycięzko, ciągłe wszakże porównywanie siebie z nim napawało mnie niespokojnością; drżałem, wyslawując sobie, czego nawet nie było; z boleścią otwierałem chore oczy, abym mógł ujrzeć rzeczywistość. ISapróżno, nic widzieć nie mogłem; a wesołość Antosi, a grzeczności Porucznika, a coraz wzrastająca poufałość, męczyły mnie nieznośnie.
Jak na złość, Pułkownikowi i Antosi zarówno umiał się stać tak potrzebnym, lak miłym gościem w domu Porucznik, iż mu o wyjeździe mówić nie dali. Wmawiali mi nieustannie, że mnie rozweselał, że mnie bawił, że się bez niego obejść nie było można. W istocie Wędrychowski prędko, jako z professii pasorzyt, poznawszy ludzi i stosunki, nadzwyczaj trafnie wcielił się w całość towarzystwa, i kazał zapomnieć, że był obcym. Rad, że konie i jego dobrze karmiono, że miał ciepły kątek, wesołe towarzystwo i piękną twarzyczkę, ani się myślał ruszać.
Mnie on podwójnie zawadzał: raz, że oddalał od Antosi, z którą przy nim tak poufale, jak sam na sam, być nie mogłem, powtóre, żem się go lękał dla niej i dla siebie. Wesoła Antosia pastowała z nim, śmiejąc się z mojej zazdrości, a ja cierpiałem, nie śmiejącjnż potem mówić o cierpieniu, z którego nielitościwie żartowała.
— Twój Porucznik — mówiła mi wieczorem, gdy odszedł swoim zwyczajom obejrzeć co się w stajni działo.
— Nie nazywajże go moim, proszę. —
— A więc mój — dodała.
— To jeszcze gorzej. —
— Czyjże będzie? — spytała — Pułkownika? —
— 1’odajby, ale nie mój, i nie twój także. —
— No, więc Pułkownika Porucznik. Przedziwny człowiek! I ważam go za wzór rycerzy: laki grze-czny, uprzedzający, a nadewszystko taki wesoły! —
— Nie mów mi o jego wesołości. —
— Przecięż co wieczór śmiejecie się na cale gardło z nim razem? — —
— Stryj i 011, ale nie ja! —
— O! słyszałam i twój głos, mój Adamie! Ale widzę, że jesteś zazdrośny, okropnie zazdrośny.
Zawsze ci w myśli twoja ślepota i jego czarne oczy!
Także to wierzysz twojej Antosi? —
Uścisnąłem jej rękę w milczeniu.,
— A ja ci zapowiadam — dodała — że jestem i będę niesłychanie zalotną; lubię śmiechy, wesołość, towarzystwo; przygotuj się więc na los Pólkownika, który P. Wędrychowskiego na W utkana wystrychnął. —
Dopóki ona była przy mnie, póki jej rękę w mych ręku trzymałem, pókiśmy byli sami, lżej mi było; ale jak skoro wszedł ten mniemany przyjaciel, zasępiało mi się czoło, bo widziałem oczyma duszy, jak ją magnetyzowa! wejrzeniami, w ystawiałem siebie z swojem kalectwem obok niego, a pomimo zaklęć Antosi, mimo szczerej chęci wierzenia w jej przywiązanie, lękałem się o nią.
Nazajutrz i dwa dni jeszcze, ani myślał wyjeżdżać Porucznik; powiada!, że koń mu zakulawial i noga goić się nie chciała, a coraz gorzej jątrzyła.
Pod tym ostatnim pretekstem nie wychodził już z mego pokoju i nie dal mi się nawet chwili sam na sam z Antosią zobaczyć. Kląłem go w duszy, ale nic. na to poradzić nie mogłem. Potem, czy mi się zdało, czy istotnie tak było, Antosia częściej z nim niż ze mną rozmawiała, a pól-godziny czasem zapominali, że ja chory, udręczony, siedziałem tam przy nich w milczeniu. Ona nic miała już dla mnie tego starania macierzyńskiego, jakiem mnie w pierwszych chwilach otaczała; wyręczała się grzecznym Porucznikiem, który mi posługiwał jak za napaść. Jeden stryj, zawsze z jednaką pieczołowitością, chodził kolo mnie, a zgromadziwszy, jak mi się zdało, wszystko co mię rozerwać mogło, zacierał ręce i cieszył się, że choć w części wynagrodził mi wyrządzonego bolesnego figla.
Po dwóch dniach, Porucznik mnie pożegnał. Napróżno stryj i Antosia wstrzymywać go chcieli (ho jn milczałem); uparł się jechać koniecznie, a gdy, potrząsłszy mi rękę, życząc rychłego ozdrowic-nia, siadł i pojechał, jakby mi kamień spadł z serca. Gniewałem się tylko jeszcze, gdym posłyszał Antosię, żegnającą go z ganku, wyrazem, którego znaczenia odgadnąć nie mogłem; mówiła mu bowiem:
— Do zobaczenia! —
Alem o wszystkiein zapomniał, zostawszy z nią sani na sam; naówczas przyszła mi wesołość dawniejsza, gdy ją właśnie po raz pierwszy odbiegła. Pojąć tego nie mogłem. Antosia milcząca, smu 7* tna, nic była Antosią. Napróżnom ją chciał rozweselić, rozruszać, ożywić — nic podobna było.
I jak dawniej czerwcowy wiosenny wieczór o-knem ku mnie powiewał z miłenń oddechy, słowik śpiewał, bzy kwitły — Antosia milczała.
— Co ci jest? — — spytałem — Zmieniłaś się. Mamże ja ciebie rozweselać, wypłacając ci twe próżne sla-ranie o moję przed kilką dniami wesołość? —
Milczała i pocichu westchnęła.
Usłyszałem grzmot daleki, toczący się z chmury w chmurę, i Antosię zamykającą okno.
— Kurza nadchodzi — odpowiedziała. — Ja się bardzo burzy boję, lękam się grzmotów! —
Przypisałem więc zmianę humoru niepojętemu wrażeniu, jakie na osłabionych czyni zbliżanie się piorunowej burzy. Ja sam doznawałem jakiegoś rozdrażnienia, którego chociaż nigdym wprzód nie czuł, teraz je tłómacząc osłabieniem, także składałem na burzę. Stryj, który w tej chwili wszedł, także był przeciw zwyczajowi swemu zasępiony; chodził po-pokoju i mruczał cóś pod nosem —
— Gradowa chmura, gradowa chmura! — powtarzał ciągle — niech sobie idzie na lasy, na bory, bo grad nam wcale niepotrzebny na pola! Będzie po pszenicy i po życic! a może i po jarzynach wcześniejszych! —
Znowu grzmot rozległ się bliższy. Nie widziałem błyskawicy, ale usłyszałem krzyk Antosi, która się nagłe zbliżyła do mnie, mówiąc pocichu:
— Porucznik wyjechał w taką burzę! — Odepchnąłem ją zlekka, nieukontentowany, że w łój chwili przypomniała sobie tego nienawistnego mi Porucznika.
— Co ci jest? — — spytała mnie roztargniona.
— Co mi jest? — odpowiedziałem wrzący. — Ty się pytasz? alboż nie pojmujesz jak przykro mi być musi słyszeć ciągle to imie w twych ustach? —
Antosia się rozśmiała, ale wyraźnie przymuszonym śmiechem.
— Proszę cię, stryju, na sąd — powiedziała do Pól-kownika. — Ten niewdzięczny Adam prześladuje mnie Porucznikiem, i wymarzył sobie, że powinien o niego być zazdrośny. —
— Młoda głowa zwyczajnie! — rzekł stryj — pstro w głowie! Co-by powinien na klęczkach dziękować, to cię jeszcze dręczy i siebie razem. Ale ślepemu trzeba coś wybaczyć! Jak wyzdrowieje zupełnie, dasz 11111 naukę za to. Ale-bo i Porucznik, rzeki cho dząc ciągle po pokoju — wybrał się przeciw takiej chmury! Mil kilka karczmy niema na drodze, a pioruny w tamtej stronie biją a biją! —
— Nic mu się nic stanie — odpowiedziałem z goryczą. — Licho go nie weźmie — rzekłem w duchu, tego przeklętego Porucznika. —
Burza coraz się zbliżała, pioruny biły a biły, i wiatr szumiał, galężmi drzew tłukąc o okna pokoju, nareście krople ciężkie deszczu stukać zaczęły 0 szyby. Antosia pocichu się modliła, ja siedziałem milczący, stryj chodził, mrucząc coś niezrozumiałego.
Siedząc naprzeciw okna, uczułem po raz pierwszy światło błyskawicy, które jak przez mgły gęste ujrzałem. Uradowałem się tem i poczęłem wołać do Autosi:
— Widzę! widzę! — właśnie z taką zapamiętałością 1 roskoszą, z jaką Archimedes wołał swoje: Eureka’. Porwałem się z krzesła, wyciągnęlem ręce, drżałem cały; Antosi rękę uczułem w swojej, zbliżyłem twarz ku jej twarzy, napotkałem na niej — łzę. Upadłem na kolana, dziękując jej za nią.
W tém myśl dziwna przebiegła mi przez głowę — Ta łza byłali łzą radości, czy łzą smutku?
Może płakała po wyjeżdżającym, nic cieszyła się nmą! — 1 znowu niespokojny upadłem na krzesło, o pariem głowę na rękę, milczałem.
Poczciwy stryj, pełen radości, stał przy mnie i pytał mnie nieustannie: — A co? widzisz? Oto teraz gracko błysnęło! Piorun padł! Widzisz co? Panie Adamie! widzisz co? —
Ja już nic nie widziałem, prócz tej łzy, której solne wytłómaczyć nie umiałem; nią cały byłem za kly-
Grom przeraźliwy wstrząsnął mną, a bardziej jeszcze krzyk Antosi, który się dal słyszeć z nim razem. Stryj (akże rzucił się z miejsca.
— Co się stało? — spytałem.
— Piorun uderzył w staw przed domem! —
— A słowo siało się ciałem! — wolała Antosia. Drzwi się otworzyły.
— Kto tani?? —
— Porucznik!! — zawołał stryj i ona razem — Porucznik! —
— Prędko z powrotem! — dał się słyszeć głos Wę-drychowskiego. — Burza mnie napadła w drodze, musiałem się rejterować i jestem tli znowu. Jużciż mi nie odmówicie noclegu? —
Jam nic nic rzekł. Posępny milczałem; ale stryj, który już go ściskał serdecznie, Antosia, której glos pierwszy mi niemiłego gościa zwiastował, zapraszali go jak najmocniej.
— Poco-bo było tak się śpieszyć z przyjacielskiego domu! — wołali.
— Ulewa jak z wiadra — rzekł Porucznik siadając — piorun po piorunie pada! Ostatni, klórogo zapach siarczysty poczułem, uderzył w staw niedaleko. Ale jakże chory? —
— Ujrzał błyskawicę! — zawołał stryj. — Przejrzał, przejrzał, chwata Bogu! — Od strzału stracił wzrok i od strzału odzyskał! Już kiedy widzi błyskawicę, zobaczy wkrótce i dzienne światło. —
Porucznik śmiał się na cale gardło, ocierając zmokłe odzienie, i szeptał cóś do Antosi; czego słyszeć nie mogłem: bo krew bijąca do głowy szumiała mi w uszach gorzej piorunów i grzmotów. &BIOT®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®®
III.
Przeszła burza. Pioruny już tylko głucho w oddaleniu grzmiały. Ztemwszystkiem, wskutek skołatanego powietrza, jakby nie mogąc jeszcze ochłonąć z przestrachu, drżał od nich cały horyzont; szyby w oknach dźwięczały, listki chwiały się i tuliły do siebie, ptastwo nie śmiało zabrać głosu, wszystko w niemej trwodze śmiadczyło, że przed chwilą mówił Pan do przyrodzenia. Sami tylko ludzie, zawsze ciż sami, zawsze podobni do tego niesfornego tłumu, który, z przytajonem do ziemi obliczem, truchlał, dopóki się dawał słyszeć glos z Horebu, i wołał, że umrze od tego głosu, a potem rozpoczyna! nanowo swoje bluźniereze szmery — sami tylko ludzie zdawali się nie przyjmować do serca tych dalekich wołań gromu, zdawali się wstydzić i żałować niejako swojej niewczesnej trwogi — dla tego, że już przeminęła.
— Doprawdy, że aż mi wstyd za siebie, żem się wydała takim strasznym tchórzem! — rzekła naj-pierwsza Antosia.
Słowa te widocznie musiały być powiedziane do Wędrychowskiego, ho w ich tonie był ten jakiś akcent lukrecijny, przebijała się ta usiłowana chęć przypodobania się, przymilenia, ta jakaś szeple-niąca przysada, która mi była w tej chwili tak nienawistną, jak moja ślepota.
— Któżby znowu miał za złe kobiecie, że się nie urodziła Nejern albo Miuratem? — odpowiedział Wędrychowski. — Bóc nie dał żelaznego serca kobietom, ale za to obdarzył je jakimś im tylko właściwym urokiem bezbronności. Pani zwłaszcza tak jesteś cudowną, tak zachwycającą w samym przestrachu, że nie posądź mię tylko o złe serce, ale chciałbym niemal, aby się jeszcze raz do nas zawróciła chmura! —
Zalotna ta fraza, gdzieś zapewne podsłuchana czy wyczytana, tem bardziej mię gniewała, że była dość zręcznie i na miejscu użytą. A to pięknie znowu! Cóżem zrobiła złego Panu
Porucznikowi, przy naszćm pierwszćm poznaniu, że chciałbyś mię Pan widzieć powtórnie na mękach? —
Nie trzeba było lepszego dowodu, że hołd kadzidła został mile przyjętym. Było to jawne wezwanie do dalszych incensii. I wprawny Porucznik nie zaniechał pory.
— Ale, do stu kartaczów, chybaś Pani ani trochę nie kobieta, i ani trochę nie lubisz zawracać biednych głów ludzkich, jeśli masz mi za złe to życzenie, może nieco okrutne, wojskowe; ale cóż, kiedy mi się zerwało wprost z żołnierskiego serca? —
— I gdzieżeś, proszę cię, mój Poruczniku, widział tyle kartaczy? chyba w arsenale? — rzekłem złośliwie, i nie dość jeszcze ucieszony z mojej złośliwości.
— Gdziem widział? pytasz, Panie Adamie! — odpowiedział z cedzonym przekąsem Wędrychowski. — Ale należy ci darować to pytanie! Takeśjuż dawno nie widział Bożego świata, że gdy zajdzie mowa o wzroku, być może bez zamiaru zdarza się ci być naiwnym. To też właśnie istotny przymiot prawdziwej naturalności! —
S
— Więc abym dowiodł, że nie darmo mi przyznajesz ten przymiot, Panie Poruczniku! — odpowiedziałem zaperzony — daj sobie przypomnieć, że jużeśmy się raz pożegnali, i burza, zda się, przeminęła; a więc szczęśliwej Mu podróży! —
— Cóż to za raptus? Adasiu! — rzekł stryj, trącając mię za ramie.
— W obecnem położeniu Pana Adama — odpowiedział Porucznik — uchodzi bezpłatnie nie jedna rzecz taka, o którę się zwykle rozpłacają ludzie o wszystkich pięciu zmysłach! —
— O! skoro idzie o tę rozpłalę — zawołałem — bądź pewnym, mój Panic, że ci się z nią przypomnę niezadługo. Jeszcze kilka skier takich, jakie’m przed chwilą uczuł w oczach, złaski błyskawicy, i ukończymy z sobą za jednym razem wszystkie nasze rachunki! —
— Czyż doprawdy? Panie Adamie! — zawołał wesoło Wędrychowski. — A jam sądził, że po ostatniej przygodzie nabędziesz już na zawsze śmiertelnego wstrętu do pistoletów. —
— 0! nie! — odpowiedziałem, starając się zdawać obojętnym. — Śmiertelny wstręt można czuć t ylko do półgłówków! —
— A więc naturalnie, rozstajemy się z sobą po bratersku, en ami! — odrzekł Wędrychowski, nie zmieniając swojej przeklętej wesołości.
I korzystając z osłupienia, w jakie mię wprawił, ukłonił się stryjowi, pocałował w rękę Antosię i wyszedł.
Słyszałem, jak całował rękę mojej narzeczonej, jak wyszedł, czułem żem został, że siedzę, alem nie pamiętał ani gdzie jestem? ani co ze mną? Tysiączne kolory krzyżowały się w mych oczach; w u-szach mi tętniło, szumiało, dzwoniło, bębniło; serce biegało mi w piersiach, jak wiewiórka na młynku; i jak się to stało, żem mógł pozostać przy rozumie, nie wiem, jak chcę być szczęśliwym. — Rzecz z siebie była dziecinna! — powiecie. Tak się to zdaje, patrząc ze strony. Ale w ohec kochanki zostać tak doskonale upokorzonym, zdruzgotanym, zniweczonym, i od kogoż? od człowieka, ku któremu najspra-wiedliwiej czuć można było najszczerszą pogardę — od tego, tego Wędrychowskiego, którego potrzeba, abyście tak dobrze znali, jak ja go znalem — który nigdy w życiu trzech słów nie skleił zgodnie z rozumem, znośnie, po ludzku — a teraz, jakby ja-kiemś zesłaniem, czy szatańskim podszeptem, o kazał się tak dowcipnym, rozsądnym, umiarkowanym — gdy na mój udział pozostawały tylko gburo-stwo i ślepota! Do tego opłakanego przekonania dodajcie najwyższą, jaką tylko możecie sobie wystawić, drażliwość, spowodowaną tak długą chorobą i straconą już niemal nadzieją odzyskania wzroku; dodajcie zazdrość, która, mówiąc mytologicznie, trzyma ślepych w wiecznym żaprzęgu, i za lada przyczyną, biczuje ich bez miłosierdzia; nie zapomnijcie wreście na tę francuzką logikę dwudziestoletniego człowieka, która wszystko gotową jest uniewinnić i przebaczyć, wszystko prócz affrontu, a nie będziecie się dziwili i wzruszali ramionami, że dla tej fraszki, jak ją zowiecie — tak, właśnie dla tej fraszki — mógłbym był na zawsze umyć się rozumu.
Po wyjściu Wędrychowskiego, nastało długie milczenie, którego stryj i Antosia nie chcieli przerywać, bądź przez litość nade mną, bądź z obawy, abym od słowa nie wyzwał i ich też na pojedynek.
Jam się kręcił na krześle, jak ów sławny pro-fessor upsalskiego uniwersytetu — w oczekiwaniu Księcia Kuratora. I któż wie, czylibymwtej chwili, nie obrał też sobie za lemę znamienitego ogólnika: —
Au danlur remedia, etsi dantur, qualiasunl? — Bo w żaden a żaden sposób nie umiałem sobie doradzie. Chciałbym już był nareście, aby mię oni zaczęli raczyć morałami, trapili pociechami, kłóli szyderstwami! Ale nielitościwi milczeli, nie ruszali się z miejsca: wyraźnie więc nie spuszczali mię z oka, i widzieli, liczyli wszystkie te okropne miny, przy których najśmieszniej w śniecie musiałem wyglądać, nie mogąc wszakże żadną miarą ich poprzestać, podobnie jak śpiący, któremu się naprzykrza angustowa mucha, lub szubrawcy wodzą kioskiem po ustach.
O jakże żałowałem wtedy, żem się nie urodził kobietą! Omdlałbym, przywołał na ratunek spazmów, i wszystko zostałoby zapomniane!
Nie podlega wątpliwości, że kobiety w filozofii życia bardzo dawno, daleko i szczęśliwie nas uprzedziły. Myśmy do tej pory nie potrafili przyjść do rozwiązania, nawet w tym codziennym, niemałej zaiste wagi przypadku: jak sobie postąpić należy, gdy poczuwamy się sumiennie, żeśmy winni, a duma do obu uszu nam woła, abyśmy nie przyznawali się do winy? — Pojedynek! Ha! i cóż to za sposob? Nie mówiąc już o tem, że to jest sposob 8* na raz tylko, w Paryżu obliczono i przekonano sic nareście, że same śniadania z Szampanem, które z góry na rachunek pojedynkujących zakazują sekundanci, daleko więcej kosztują, niż podróż do Szwajcarii, ze wszystkiemi lerażeniami, tam i na powrót uzbieranemi
Myślitem, myślilem dlngo, jakby leż sobie począć w moim nieszczęśliwym razie, jaki wynaleźć środek, aby się nie zdawało, że żałuję lego co zaszło, by nic dać poznać, żem raniony i cierpię boleśnie na moję ranę; kilkakrotnie krzywiłem się już do uśmiechu i byłem dość blizki szlachetności rozwiązania ust stryjowi i Antosi, którzy zapewne z całego serca radzi byli i mogli uśmiać się ze mnie; ale wkrótce odtrąciłem od siebie tę myśl dobrą, jak jaką niegodną pokusę, i wolałem uciec się do sposobu, jedynego zapewne i najwyborniejszego, jeślibym był jakąkolwiek niedawno zamężną Panią Sędziną.
— Wody! — rzekłem słabym głosem, i zakryłem twarz rękoma.
— Ach! — zawołała moja biedna, przestraszona Antosia, i pędem wybiegła.
— Adasiu! dziecię moje! Ale nie zwieszaj tak głowy! — wolał stryj, i ii jal mię za głowę swojemi grcnadijerskiemi rękami lak silnie, żem omal nie krzyknął z całej mocy. I byłoby po tragedii!
Antosia wróciła w oka mgnieniu ze szklanką wody i z całym kalibrem flakoników. Rozpoczął się obrzęd trzeźwienia:“ przewiązano mi rękę, ściśnięto serdeczny palec, zakrzątano się kolo nosa. Wkrótce omal mi doprawdy nic zrobiło się słabo. Czułem, że zimny poi występuje mi na czoło; a śmiertelny wstyd ogarnął mię całego i dusił jak wąż boa. — O coż lo za męczeńska, co za nieznośna la nieszczęsna obłuda! Pierwszy raz wtedy postanowiłem sobie z serca, i za pomocą Nieba mam nadzieję wytrwać do końca: że przyjmę raczej z pokorą sto nieszczęść, niżbym raz jeszcze miał dopuścić się obłudy.
Jakby w nagrodę lego dobrego postanowienia, nadjechał właśnie lekarz, po którego posiał stryj za pierwszem mem wykrzyknieniem, żem przejrzał. Rozkazał on natychmiast przeprowadzić mię do mojego pokoju, zasłonić w nim okna, i zalecił jak największą cichość. Nie wiem doskonale, do cze-go-by miał służyć ten ostatni warunek, i nie zupełnie chciało mi się wierzyć rozumowaniom sza nownego Eskulapa, iż wszelka rozmowa, smutna czy wesoła, zajmująca czy obojętna, mogłaby zawsze działać w sposob zbyt drażliwy na nerwy tak czułego organu, jakim są oczy; ztemwszystkiem w ówczesnem mem położeniu, wdzięczny mu byłem z serca, że mię skazywał na milczenie. Za to kochany mój konsylijarz zabrał głos za nas wszystkich, i o jakże był szczęśliwym tą pewnością, że nie zostanie przerwanym! Ale godni-ż są ludzie nie-zachmurzonego szczęścia, osądźcie sami, kiedy taka niewinna i ograniczona w swych wymaganiach istota, jak gaduła wolny od przeszkód i obawy, wnet staje się nieczułym, bezwzględnym, nawet okrutnym dla innych!
— Każde patherna animi — zagaił magnificus — a raczej wszystko, co tylko w jakikolwiek — bądź sposob podnosi i wprawia w żywszy obieg cyrkula-ciją krwi, jak w ognisku concentntje się i odbija w oczach. Stąd to, naprzykład w smutku, widzimy łzy, które nie są czem innem, tylko nagłym przypływem humorów’; stąd w radości łzy leż bywają, lub co pospoliciej, zatrzymują się one w samych źrzenicach, i nadają im tę przezroczystość, która czyni wzrok ożywionym, jaśniejącym, pełnym r wyrazu i ognia, jak się mówi zwyczajnie. Clioć może byłoby właściwiej, jak uważa pewien niemiecki lizijołog, mówić w podobnym razie, że oczy pełne są wody niż ogniu; co nawet lepiej-by usprawiedliwiało i poetyczne porównanie oczu do dijamen-tów: bo i te ostatnie tem są piękniejsze, im więcej w sobie zawierają wody. Ale z drugiej strony, wyznać należy, że i to powszechnie przyjęte wyrażenie: blask oczu, ogień oczu, ma też swoję zasadę: bo nic bardziej nie wyczerpuje i nie trawi sił żywotnych, nad ten ognik oczu, zgubny i zwodniczy, chociaż tak pożądany. Supponuje on zawsze, to jest, każe się domyślać jakiegoś niszczącego, wewnętrznego płomienia, i z tego względu przyrównałbym go do wulkanu! —
W ciągu tej dyssertacii, za którę zacałowałbym kochanego doktora, wychylił on parę szklanic poń-ezu, poczem bardzo naturalnie znalazł, że mam puls mocno podniesiony; pow tórzył więc raz jeszcze swoje wyborne przestrogi, abym się zachował jak najspokojniej, unikał silnych i nagłych wrażeń, i przedewszystkiem palhemata animi trzymał na wodzy; a w nagrodę przyrzekał mi, że jeśli nie za dni kilka, to najdalej już za tydzień, za drugi. plus minus, będę widział lepiej jeszcze niż wprzódy-
— O! co w tera, kochany konsylijarzu! — odpowiedziałem — tom gotow ci wierzyć najszczerzej; chociaż z powodu mocnej budowy, czy też jakiejś ukrytej wady organicznej, jak tam je technicznie nazywasz, nigdy nie mogłem w sobie obudzić mocnej wiary w medycynę. W rzeczy samej, jeśli kiedy, za laską Boga, wzrok odzyskam, spodziewam się widzieć wiele rzeczy inaczej i lepiej, jak dotąd. —
Ostatnie te słowa powiedziałem z przyciskiem, i nie bez zamiaru.
— Niezawodnie! niezawodnie! — odrzekł mój dobroduszny konsylijarz. — Zwłaszcza jak skoro czujesz już Pan sam w sobie odzywającą się tę jakąś ufność i w naszych malutkich staraniach — co zawsze jest prawie niemylnym głosem matki-natury, almae nictricis naturae — można stawić sto przeciw dziesięciu, że jesteś radykalnie uleczonym. Ale pozwól mi-no raz jeszcze swojego pulsu, Panie Adamie! — — Brawo! ślicznie! vaccillans iundula-tus! Zapowiada on poty, od których możemy się spodziewać najpomyślniejszych następności. Ilozu mie się przy zachowaniu się przyzwoitem, i przy tych środkach i pomocach, jakie wskazuje medycyna, której wszakże, jak na teraz — wyznam ci pod sekretem, kochany Panie Adamie! — pozostaje już lylko hyc, zostawać, i pisać się najpokorniejsza służebnicą a nic mistrzynią natury — non tam magistra, quam ministra. —
— Zda mi się, kochany konsylijarzu, że to jej jedyna i najwłaściwsza rola od początku aż do końca każdej choroby, ile ich tylko od czasów Celsa i Paracelsa umieliście stworzyć inazwać po grecku. —
— No! no! Już-ci też o tem dałoby się podyspu-lować. Ad scrutinium ct examcn deveniendum cs-sel! Ale że to rzecz z siebie nie bagatelna i mogłaby go wzruszyć!... —
— Bynajmniej, kochany konsylijarzu! Czuję się tak dobrze, że nic tylko cała medycyna, ale nawet najoczywistsza plochość, najlepiej obmyślona obłuda i najczarniejsza zdrada, ze strony takiej osoby, dla której przed chwilą gotow-bym był oddać życie, już-by mię teraz nie tylko wzruszyć, ale nawet zadziwić nie potrafiły! —
— Dobrze to jest — Ale jakiż lo ma związek i czyja, naprzyklad, zdrada z medycyną? — Pozwól no mi raz jeszcze swojego pulsu, kochany Panie Adamie! I pomówmy z sobą otwarcie. Jesteśmy tu sami! —
— Jak to! — zawołałem z jakąś złością, że wszystkie te moje sztyletowe napomknienia na wiatr poszły. — Więc tu niema nikogo więcej? nikogo a nikogo? —
— Nikogo! doskonale nikogo! Pan Pułkownik już wyszedł do siebie od godziny, a Panna Antonina jeszcze pierwej musiała udać się na spoczynek. lio już też i spóźniona doba. Mamy około trzech kwadransów na dwunastą. Nie zaręczę nawet, ezy z powodu prędkiej jazdy nie znajdzie się o kilka sekund różnicy na moim zegarku: śmiało więc mogę powiedzieć, że mniej więcej musi być około trzech kwadransów. Jesteśmy teraz właśnie około uroczystej Huflandowskiéj godziny przesilenia.
— Ha! jeżeli tak, lo dobrej-że nocy, kochany Doktorze! — rzekłem, niemal z gniewem; i strasznie nie rad z siebie, urażony do całego świata, rzuciłem się na pościel.
— Ale-ż mieliśmy jeszcze obaczyć pulsu. Wre-ście sen, spokojność i natura powinny wziąć swoje! Więc dobranoc! najserdeczniejsze dobranoc! —
I mówiąc to, kochany magnificus postawił szklankę, która jęknęła głosem pustyni, (porównanie wzięte od Yikonta d’Arlincourt), wstrząsnął mię za rękę, i wyszedł.
Jam został, co się nazywa, na Prokustowem łożu. — — Kto nie doznał, ani razu w swem życiu, męczarni zazdrości, kto w niej uważa biedną tylko i godną śmiechu słabość ludzką, len nigdy nie czuł głęboko i nie kochał nigdy. Tak jest, nie kochał nigdy całym szałem serca i młodości. Zazdrość, jakkolwiek ją czarno i nienawistnie malują, jest to przecięż najczystszy i najszczerszy z mimowolnych tonów naszego serca. Kto go nigdy w sobie nie słyszał, lub przytłumienie jego przypisuje przemaga-jącej szlachetności i delikatności innych uczuć, ten, powtarzam, nie kochał nigdy. Bo kochać i nie pragnąć całkowitego, wyłącznego, niepodzielanego z nikim posiadania ukochanego przedmiotu, nie rozciągać tego wymagania do wszystkich myśli, pragnień, do sennych nawet marzeń ukochanej od nas osoby, to nie prawdziwa miłość, to nie namiętność. Namiętność z samej swojej natury nie zna żadnych ograniczeń, żadnych względów, żadnych warunków. Kochać namiętnie, jest to chcieć jednę tylko — 9 tylko jedne mieć duszę, z tą, które kochamy. I jeśli, topiąc oko w oku, oddając uścisk za uścisk, nie dostrzegliście nigdy, jak wasze dusze przestawały być dwiema, jak wnikały i zlewały się w jednę, jak się czuły błogo, lubo w tym stanie, i zaprzysięgały sobie trwać wiecznie w tej jedności — biedni! wyście nie kochali nigdy! Idźcie do teatru i śmiejcie się — do łez śmiejcie się z zazdrości!
Ach! tak jest! straszna to i dzika namiętność — straszna i dzika jak Otello. Ale też bez niej miłość jest to tylko słowo stworzone w salonach i przeznaczone do pisma — cyfra algebraiczna i nic więcej!
Teraz pomyślcie o zazdrości ślepego! Ach! chyba pod ziemią może być druga podobna do téj męczarnia!
Gdym padł na posłanie, czułem się tak, jak gdybym głowę i serce miał zanurzone we wrzącym ołowiu. Myśli jakimś ognistym wężykiem migotały mi po mózgu, krew nie już krążyła we mnie, ale pieniła się, piętrzyła i szumiała jak morska fala, całe ciało rosło nagle w olbrzymich, strasznych, i jakichś niewymownie ciężkich, żelaznych rozmiarach; mniemałem słyszeć, jak zdruzgotane łóżko
» padło pode mną, jak się rozchodziły ściany i sklepienie domu nie mogąc mię objąć, jakem rozmiatał dach rękami, i na chwilę było mi lżej na odkryłem powietrzu; ale wnet słońce, ku któremu rosłem i rosłem, zaczęło mię piec okropnie, i na tę nową mękę nie mogłem obmyślić sposobu. Mąciłem stopami morza, zrywałem i ciskałem gwiazdy na wszystkie strony, tłukłem głową o księżyc, połykałem całe chmury, i ani kropla, ani kropla wody nie mogła ochłodzić mych piersi, które gorzały jak czeluści wulkanu.
Wszystko lo działo się nie we śnie, ale w tem jakiemś gorączkowem pól — czuwaniu, pól-przylo-mności i pół-obląkaniu, z którego wybić się nie było możności: bo same nawet nadludzkie usiłowania do przedarcia oczu i upewnienia się o rzeczywistości, sprowadzały tylko nowe męczarnie i nowe straszne złudzenia.
Nie umiem powiedzieć, jak długo dręczyłem się w ten sposob; ale była to ostatnia walka ciemności ze światłem. Gdym się obudził nad rankiem, krzyknąłem wielkim, mimowolnym głosem, jak ślepy od urodzenia, na widok bijącej nań jasności od cudownego obrazu. — Oczy otworzyły się mi łagodnie i bez najmniejszego bolu. Boskie słońce świeciło mile przez zieloną firankę. U okna, z twarzą na ręku opartą, siedziała Antosia.
Q®S8S8S8S3S8S8Sffl*BS8S8SSg8S8S8S®»
IV.
Spytałbym cię w tem miejscu, kochany Czytelniku, figurą retoryczną nowej fozy: byleś-Ii kiedy ślepym i odzyskałeś wzrok, a odzyskawszy pomnisz jakeś się cieszył, jakeś się radował, jak ci wszędzie niedość było powietrza do oddychania na twoje szerokie piersi, jak ci nie było kogo ściskać dosyć, jak ci ziemi brakło pod stopami, dni brakło na życie? Byłeś-li kiedy ślepym i uzdrowionym, uwięzionym i oswobodzonym, umarłeś-li kiedy (bo i to się trafia) i wstałeś z grobu??
Jeśli byłeś w jednym z tych przypadków, pojmiesz moje szczęście, moje uczucia, radość, pojmiesz czego doznałem, ujrzawszy razem światło Boże i — Antosię.
Ach! 1)0 w lej chwili wszystko było przebaczone, zapomniane, skończone; to, co przeszło, wydało się snem tylko ciężkim, który z otwarciem powiek ulatał; przeszłość wstawała przede mną jasna, w szacie ze złota, bieli i lazuru, przyszłość piękna, jak Antosia.
Nie byłem już tym nieszczęśliwym, co przed chwilą gorzkiemi jadł się myślami, drugich dręczył, sam się niepokoił i kalectwem ciała usiłował skaleczyć swą duszę.
Odrodzony, odmłodzony, drugi raz na ucztę życia zaproszony biesiadnik, byłem szczęśliwy, ach! byłem szczęśliwy, nad wszelki wyraz, nad pojęcie! Chwilę, chwilę jednę uczułem, pojąłem, jakie może być szczęście tych, których sprawiedliwość Boża powoła z ciemności na wieczne światło, po próbie, co za grzechy ich będzie karą.
— Ja widzę! — zawołałem — ja widzę!! —
A Antosia jak stała, tak uklękła u okna i modlić się zaczęła, a po krótkiej modlitwie, pręciulko kilka słów wymówiwszy, pobiegła do drzwi, drzwi roztwarła i zawołała:
— Przejrzał! przejrzał! —
Stryj, przechodzący właśnie na palcach pode drzwiami, wpadł radośnie do pokoju.
— Chwataz Tobie Panie! Lżej mi na sumieniu! I czy doprawdy widzisz? — —
— Widzę, widzę — odpowiedziałem — widzę was, widzę Antosię, widzę światło, widzę! Odsuńcie tę firankę, odemknijcie okno! —
— Słój! stój! powoli — zawołał stryj. — Na ten raz nic z tego nie będzie Długo jeszcze słaby odzyskany wzrok oszczędzać potrzeba; stopniowo go do światła przyzwyczajać. Spokojnie! spokojnie! leż spokojnie — potrzebujesz odpoczynku! Nawet na szanowną opiekunkę twoję, na anioła tego — dodał z pól-uśmiechem — nie poglądaj tak chciwie, lak nienasyconym wzrokiem. Spokojnie! spokojnie! —
W ustach stryja, który sam był niespokojny, miotał się z radości na wszystkie strony, podbiegał, chodził, siadał, wstawał, wyraz ten: spokojnie, wydał mi się tak dziwnym, żem się rozśmial.
I Antosia, dobra, anielska Antosia, wszystkiego zapomniawszy, nie wiedząc czemu, śmiać się ze mną zaczęła; lak i jej widać na sercu było lekko, wesoło, lak potrzebowała tylko pretekstu do śmiechu, do okazania swojej radości.
— Ale ja całkiem zapomniałam, że mój chory potrzebować czegoś więcej może i samem światłem nie wyżyje — rzekła, zakręciła się i wybiegła.
Stryj pozostał, ściskał mnie, nócił, chodził pu pokoju, i widać na nim było także ową radość w yswobodzenia, podobną mojej. Jemu z sumienia ogromny spadł ciężar.
Patrzcie, jak krótkie, jak znikome są nawet najsilniejsze radości tego świata! Kilka zaledwie upłynęło minut, a czoło moje zasępiać się już zaczynało, a myśl jakaś bolesna rwała mi duszę. Mamże wam powiedzieć, co mnie dręczyło? Wsty dzę się — lecz powiem. Przyszło mi na myśl, ju też wyglądać mogę po tej okropnej chorobie, jaki ślad na mojej twarzy zostawił wystrzał stryjowski? Zrobiło mi się w chwili duszno i gorąco, piersią jakby fala poruszyła, oczy nawet mgłą zaszły, bo wszystka krew uderzyła do głowy. Patrzałem na daleko wiszące zwierciadło z najwyższą pożądliwością i największym strachem. Chciałem siebie zobaczyć, i lękałem się widzieć. Bałem się utracić nadziei, jaką miałem, nadziei, żem był jeszcze czem wprzódy, byłem młodym, przystojnym. Przechodziły mi po wstrząśnionym mózgu poczwary, wy krzywione twarze, czerwone policzki, centkowane czarno, zarumienione bez brwi oczy, a za każdą strach wskazywał i pytał: możeś ty taki??
Stryj łatwo postrzegł zmianę sianu mego u-myslu. W istocie niewiele potrzeba było przenikliwości, żeby dojść co się ze mną działo. Ocierałem pot z czoła spływający i wzdychałem ciężko, ukradkiem, złodziejsko spozierając na źwierciadlo stojące daleko.
— Przysiągłbym, że się waści chce zobaczyć we źwierciedle — rzekł — i że lo tego tak wzdychasz, a boisz się, mój mosanie, zajrzeć, abyś się nie przeląkł. Ba! już teraz wyglądasz przynajmniej jak człowiek, i niema się czego lękać. Z początku to było co innego.
To mówiąc, powolnym krokiem poszedł do stolika.
Serce biło mi gwałtownie, gwałtowniej może, niż przy pierwszem — kocham — wTyrzeczonem i usłyszanem; tem czarodziejskiem słowie, którem się dusza wzrusza tak silnie i głęboko.
Słyszałem kroki stryja, liczyłem, i gdym miarkował, że już jest przy mnie, zamknąłem oczy ze-strachu. Jeszczem się bał ujrzeć poczwary.
Ale nad strachem przemogła ciekawość. Roz darłem powieki i wlepiłem je w zwierciadło z gwał-townem biciem serca. Ono miało wydać wyrok: czy Antosia kochać mnie mogła jeszcze dla mnie, czy tylko we mnie, wspomnienie przeszłości?
Spojrzałem. Ledwiem się poznał. Mocno byłem zmieniony, ale nie laką jednak, jakem się lękał, poczw-arą. Ja lo byłem, jakim się dawniej znałem, trochę tylko odmienny. — Wpadły policzki, oczy głębiej się zasunęły, po twarzy czerwone i czarne tu i ówdzie migały plamki, prawda nieznaczne, maleńkie, drobne, ale, kto wie, może niezmazanc! Odsunąłem ręką zwierciadło. Nie było się czem bardzo cieszyć, ani czego lękać tak bardzo.
— A cóż? albo nie prawda, żeś już wcale przystojny chłopiec? — rzekł stryj.
Nie odpowiedziałem nic na te słowa.
Wtem weszła Antosia; zobaczyła ona zwierciadło w ręku stryja i domyśliła się wszystkiego. Któraż-Iiy tego kobieta nie zgadła?
— A! a! już mój mąż zaglądał do zwierciadła — zawołała, śmiejąc się wesoło. — — Dobry znak!! będzie zdrów! —
To mówiąc, stawiła u łóżka mego stoliczek i podawała mi ranny mój posiłek.
— I jakżeś się. sobie podobał? — cichutko spytała po chwilce. — Ja cię znajduję niezmiernie interes-sującym. — —
To zapytanie wydało mi się prawie szyderstwem, ubodło mnie boleśnie, i nic odpowiedzieć nie mogłem. Postrzegła to Antosia i zaraz się poprawiła, dodając zupełnie serijo:
— Doktor mówił, że i te czerwone planiki wkrótce zupełnie znikną, i żaden ślad smutnego lego wypadku, z któregoś lak szczęśliwie wyszedł, nie zostanie.
— Nie zostanie! nie zostanie! — dodał stryj — nic, prócz wdzięczności dla pięknej lekarki, prócz wspomnienia jej najczulszych starań, za które życzyłbym już teraz przynajmniej podziękować. —
W tej chwili właśnie, ściskałem już rękę Antosi, i pierwsza łza, co z otwartych na światło wyszła oczu, na nią padła. Dyla gorąca; poczuła ją Antosia, spojrzała na mnie, a pocichu rzekła:
— To może zaszkodzić. —
Nie będę wam opisywał wszystkich uczuć i wrażeń moich dnia pierwszego i kilku następnych. Stopniowo odzyskiwałem wzrok i stopniowo wracałem do tego, czern byłem dawniej, do ufności w siebie, zaufania w miłość Antosi, upojenia światem — nadziei. Rzekłbyś, że z oczyma otwierała się dusza, i w miarę jak one więcej światła, ona więcej wciągała nadziei. Nadzieja, nie jest-że to światło, przez które wszystko, co jest i co ma być widzi dusza???
I kiedy podniosły się firanki, kiedy wolno mi było nieosłonioną niczem powieką patrzeć na Boży świat tak piękny, na Antosię, byłem chwilę tak szczęśliwy, tak radośny, jak kiedym wzrok po raz pierwszy odzyskał. Miłość moja rozpo częta się nanowo, rozpłomieniła bardziej niż kiedy, i stała się namiętnością toutc d’une piece, bez wspomnień wczorajszych, bez myśli o jutrze, bez przypuszczeń zmiany. Był to kwiat rozkwitły wspaniale, na słońcu.
Ale dlugoż kwitną kwiaty??
Jak tylko zupełnie wyzdrowiałem, Antosia odjechała. Stryj zajmować się zaczął przygotowaniami mojego wesela. Umówiono termin, dano na zapowiedzi. Nastał dla mnie ten tak pełen rosko-szy cżas, między przyrzeczeniem a weselem, czas jaśniejszej może pogody od tak zwanych miodowych po ślubie miesięcy. Codzień jezdziłem rano. jeździłem wieczorem do Antosi. Siadaliśmy razem w ogrodzie, i zwijaliśmy, jak jasne wstęgi, marzenia nasze na serca; i ręka w ręku, oko w oku, (widzicie że to zupełnie, jak wszyscy), godziny, dnie cale, nieśliśmy się na kołyszących nas falach nadziei. Co to było za życie, co za chwile! Zdawało się, że świat cały był w zgodzie z nami i pokornie służył nam, podbity naszem szczęściem. Gdybyśmy mieli dwa wieki takiego życia, bylibyśmy je przeżyli w kilku godzinach, tak leciały chwile — cóż, gdy tylko, tylko kilka zostało tygodni?
Im bliżej stanowczej godziny, tem Antosia była bojaźliwszą, mniej wylaną, i częściej obłoczek płynął po białem jej czole, częściej westchnęła mimowolnie, ukradkiem, jakby niedowierzając przyszłości; i ja także zamyślałem się wracając do domu.
— N ie tak-że to — myślałem — wszyscy marzą, gdy kochają i gdy się żenią? nie tak-że to każdy prorokuje sobie wieki nieprzerwane nichieskjęgo szezę Tność moicl iie wierzyć; zaczynali* Ikuk^ji^fc^&WfAre —,;obym wszystko, conaićzuii co się ze mną dzkflN^ w innej, prawdziwszej, choć może smutniejszej ujrzał Jjarwie. Ale nie mogłem jeszcze. Stanowisko moje nie dozwalało mi nic widzieć, prócz lazurowych niebios nadziei.
Ktoż nie doznał, w chwili, gdy się zbliżał do długo oczekiwanego szczęścia, do osiągnienia przedmiotu pożądanego, jakiejś niewiary w siebie i to, co miał osiągnąć? Któż się nie łękał, aby ten owoc, co miał ochłodzić nam usta, w popiół się w nich nie obrócił?? I ja tego doznałem — dusza rozkołysana szczęściem, drżała także przestrachem niepojętym i bezprzyczynnym, marzyła o zawodach, domyślała się skończoności tego co sądziła, a raczej co chciała tylko mieć nieskończonem.
Był już tylko tydzień do wesela.
Antosia stała się teraz mniej śmiałą, mniej wesołą, mniej daleko swobodną. Często w ulicach ogrodu jej rodziców, szliśmy oboje widocznie trapieni przyszłością, nie śmiejąc wyrzec słowa do siebie i odkryć sobie duszy. A po dwóch westchnieniach, dwa ciche wzlatywały pytania, dwa tak często powtarzane:
— Ty mnie nie kochasz? —
I z (ego czarownego pytania wysuwała się zno nu rozmowa, co nas niosła daleko swobodnych, w niezaćmioną niczem przyszłość. A poroakosznem zapomnieniu, znowu było zwątpienie, po wątpieniu pewność, i tak bez końca. Podobniśmy byli podróżnym alpejskim. którzy lekko schodzą z gór, spoczywają na ich wierzchołkach, nasycają się widokiem dalekim, i za chwilę zstępując w doliny, tracą widok, drapiąc się na strome góry, nużą się i zapominają doznanych tylko co przyjemności.
Był tylko tydzień do wesela.
W naszym domu wszystko przybierało postać świąteczną, ruch panował niezwyczajny, odświeżało się wszystko, stroiło, odmładzało, ubierało dla wielkiego gościa, któren miał przybyć — szczęścia.
Pamiętam — było to w niedzielę. Cały dzień zajęły mi przygotowania, wysyłki, rozprawy o te drobnostki, co lo lak wiele zabierają czasu, a których nikt lepiej od tego, dla kogo są przeznaczone, nie spełni. Musiałem sam tysiąc rzeczy oglądać, po inne posyłać, niecierpliwiłem się nieustannie, pilno mi było pojechać do Antosi, a ledwie wieczorem oswobodzony, siadłem na gniadego i poczwałowa-łem drogą.
Gniady znal doskonałe drogę i niecierpliwość moję, poleciał jak strzała; puściłem mu cugle; nogi miał pewne i nie lękał się niczego; śmiało więc zamyślić się mogłem, i zamyśliłem.
Znowu cię spytam, Czytelniku, jak w początku tego rozdziału, czwałowałeś ty kiedy na koniu, niesiony na jego grzbiecie i na myślach twoich?? Kto tak nie czwałowal nie patrząc drogi, ten nie zna jeszcze jednej roskoszy. Ciało wówczas leci jak myśl, i człowiekowi się zdaje, że jest samym duchem, że ma skrzydła, i że za chwilę doleci gdzieś, do cza-rownej, niewidomej krainy marzeń.
Na ten raz moją krainą marzeń był dziedziniec przed domem rodziców Antosi, na który jak szalony wpadłem.
Przed gankiem stała bryczka, zaprzężona czler-ma końmi karemi. Poznałem zaprząg Porucznika Wędrychowskiego, zbladłem, za trząsłem się, i wszedłem do pokoju widocznie gniewny i pomieszany.
W pokoju jednak nikj nie mógł widzieć mego pomięszania, bo nikogo nie było; zastałem tylko stolik z przynależytościami herbaty i drzwi na ogród otwarte.
— Poszli więc do ogrodu; ona z nim! — mówiłem w sobie — ona z nim! poszli w te same miejsca, gdzie wczoraj chodziła ze mną! Profanacija! Nie powinna była iść! powinna byia zostać! nie powinna była widzieć go nawet! —
Gwałtownie wzruszony wybiegłem do ogrodu. Z daleka dolatywały mnie wesołe śmiechy i rozmowa swobodna.
Na dźwięk śmiechu i rozmowy leciałem jak jastrząb na śpiew ptaszka; leciałem nic patrząc nawet, co się wkoło mnie działo.
— Dobry wieczór! —
— Dobry wieczór! —
Dwa te głosy witające mnie razem, zastanowiły mnie mimowolnie.
Ale to nic była ona, ani on. Ich tu nie było. Witałem się z męczarnią w piersiach, obłąkanym dokoła poglądając wzrokiem, szukając ich, podsłuchując, szpiegując.
— Pewnieś już niespokojny, Panie Adamie, o Antosię, iradbyś ją prędzej zobaczył. Cały dzień jn-żeście się nie widzieli. Bież, bieź, nic wstrzymujemy — ulicą na prawo. —
Nie dosłyszałem reszty i nie wiem czy była jaka reszta, pobiegłem.
A z ulicy dochodziła mnie tak wesoła, lak swobodna rozmowa! Glos Antosi odzywał się dźwięczny, miły, słodki, swobodny, jak glos słowika w noc majową. Zdało mi się, że głos jej nigdy przy mnie, dla mnie nie był takim. 1 zwolniłem kroku, i słyszałem wyraźnie:
— Trzeba wybaczyć choremu, biednemu! O u był doprawdy tak biedny, tak chory! —
— Ale nieznośny! — odpowiedział głos męzki powiadam Pani, nieznośny! Będziesz Pani miała naj-zazdrośniejszego z mężów. Powiadają, prawda, że zazdrość dowodzi przywiązania, ale niepospolicie dręczy, a raz wziąwszy na kieł, gdy się rozhula.... —
Trzeci glos usłyszałem, i ten trzeci najbardziej mnie uspokoił, bo nie byli sami:
— Wolałabym już zazdrosnego, niż zimno na wszystko obojętnego, którego niema nawet sposobu wyprowadzić z odrętwiałości.
Szeptano cóś ciszej, czego niedosłyszałem, nadszedłem i przywitałem się zimny, prawie gniewny.
Antosia zarumieniła się cała, spójrżała ukradkiem na Porucznika, on na nią.
Wędrychowski nie podał mi ręki, skłonił się tylko zdaleka, zimno, pogardliwie, wyzywającym sposobem, jakby mówił: — Mamy z sobą rozrachunek. —
Ja nic wiedziałem co z sobą począć, i dumałem: na jakiej stopie być z Porucznikiem? Antosia tymczasem, przenikliwa jak kobieta, dowcipnie zbliżyć nas chciała.
— Porucznik — rzekła — taki grzeczny! przyjechał, wiedząc że tu będziesz, powinszować ci wyzdrowienia. — — — Zobaczyć chyba czy’m już wyzdrowiał — szepnąłem.
Wędrychowski szatańsko usta wykrzywił i spojrzał na mnie z pode łba. Krew zawrzała we mnie. Nie wiem coby tam było dalej i cobyśmy byli mogli powiedzieć sobie jeszcze, gdyby więcej osób nie nadeszło. Antosia, przez jakiś cudowny instynkt kobiecy, po twarzy mojej poznawszy co się w duszy działo, wzięła mnie zręcznie pod rękę i została się ze mną za wszystkiemi.
— Widzę — rzekła — Adamie, że cię znowu zazdrość dręczy i że masz cóś na duszy. Łatwiej to poznać niż myślisz. I gdyby to tylko dla mnie było widocznem, jabym ci nic nie powiedziała; ale wszyscy to widzieć muszą. Miarkuj co za upokorzenie dla mnie! Zmiłuj się! masz że co przeciw mnie? —
— Ja! ja! — zawołałem bełkocząc, i zacząłem jéj opisywać moję tak gwałtowną miłość, mającą służyć za wymówkę postępow ania. Miłość tę odmalowałem tak niepojęcie gwałtowną, tak niesłychanie drażliwą, żem się wyeskuzował nawet z dzikiej myśli o profanacii przechadzką z kim innym miejsc uświęconych, naszemi wieczornemi sam na sam dumaniami.
Zamilkła; uniósł ją potok wymowy spadający z mego wzruszenia, niepohamowany, spieniony, któremu żadnej racii na drodze stawić w tem miejscu nie podobna było: ho każdąby był zniósł i wywrócił. Spuściła oczy, westchnęła, potem spojrzała na mnie, potem dala mi kwiatek, uśmiechnęła się, ścisnęła mi rękę i zaczęła wypytywać 0 szczegóły domowe, przygotowania weselne.
Wędrychowski szedł naprzód z tą drugą panną, z którą ich zastałem; śmieli się głośno, oglądali na nas; on pogładzał wąsa, szydersko strzelał okiem na mnie; mnie się znowu przewracało w piersiach 1 głowic; miarkowałem się jednak ile mogłem, alty tego nie dać poznać po sobie, bo wiedziałem jak zawsze instynkt słabą kobietę na stronę silniejszego, na stronę zwycięzcy prowadzi. Litość będzie miała dla nieszczęśliwego, miłość dla zwycięzcy, dla silnego.
Spojrzałem więc oko w oko Wędrychowskiemu, i wskazując go prawie wyraźnie Antosi, która w tej chwili pobladła, odezwałem się pół-głosem, tak, że mógł mnie posłyszeć:
— INie pojmuję jak taki.... może choć na chwilę zająć kobietę. —
Wędrychowski odwrócił się, spojrzał, zagryzł wąsy, zmilkł, i na tem się skończyło. Szliśmy ku domowi w milczeniu. Antosia spoglądała to na mnie, (ona niego, widocznie puścić mnie nic chciała, i razem ze mną weszła do salonu przygotowywać herbatę dla mnie.
Ale zaledwie się odwróciła do stolika, Wędrychowski, który widocznie czyhał aby mnie złapać, zbliżył się do mnie i wskazał na ganek.
— Chwilkę tylko. —
— Służę Panu. —
Byliśmy już na ganku.
— Pamiętasz Pan swoje postępowanie ze mną, gdyś był chory? — rzekł. — Mogłem Mu je, jak sza loiiemu, wybaczyć. Kilka slow, które usłyszałem dzisiaj, wyraźnie do mnie zastosowanych, dowodzą, że i w słabości miałeś już niechęć, i dobrowolnie... —
— Na co to długo rozprawiać? — rzekłem. — Czego WPan chcesz ode mnie? —
— Czego? — rzeki — satysfakcii! —
— Najchętniej. Proszę przysłać kogo z przyjaciół, i rzecz skończona; umówim się o czas i miejsce. —
Ledwiem tych słów domawiał, Antosia stała w drzwiach ganku i niespokojnym głosem wolała już na mnie: — Proszę na herbatę. —
Wędrychowski się odwrócił, ja wszedłem do salonu.
Ona wiedziała już wszystko, domyśliła się wszystkiego, drżała jak liść, i musiała usiąść, aby nie upaść. Schyliła się ku mnie.
— Wy się bić będziecie? — spytała.
— O! cóż za myśl? — rzekłem — z kim? o co? — — — Z nim — z Porucznikiem. — — — Za co? dla czego? —
— Alhoż ja was rozumiem? —
— Żartujesz chyba — odpowiedziałem, dość dobrze udając obojętność. Prosił mnie o pożyczenie pieniędzy. —
Spojrzała mi bystro, przenikliwie w oczy, poznała żem skłamał i nie śmiała pytać więcej, potarła ręką po czole, wstała i wyszła. Porucznik się żegnał i odjeżdżał, schwycił ją jeszcze u drzwi i odchodzącą pocałował w rękę. Widziałem jednak, że Antosia wyrwała ją prędko, i nie patrząc, nie słuchając, uciekła.
Lżej mi się zrobiło, gdym usłyszał dzwonki odjeżdżającego; łatwiej mi było udawać; zacząłem wesołą rozmowę, żartowałem, śmiałem się, durzyłem siebie i drugich. A w duszy? W duszy myśl śmierci stąpała powolnie jak źw7ierz w klatce od jednej ściany do drugiej, i kołatała to tu, to tam. Czyliż nie doznał tego najśmielszy?
Jak naturalnem jest bojaźń zawodu, gdy się zbliża osiągnienie celu, tak równie naturalna bojaźń utracenia szczęścia, w chwili, gdy jest najbliższe. Nie jednemu jadącemu na wesele, co chwila się zdaje, że go gdzieś na drodze spotka śmierć i poprosi z sobą, że go poniosą konie, że się utopi, olruje — Bóg wie co. Cóż dopiero za udrę czenie, gdy do bojaźni bez przyczyny, znajdzie się jeszcze przyczyna powiększająca ją setnie?
Ciągle mi w uszach tętniały pogrzebowe śpiewy, ciągle mi się przed oczyma migała Antosia w żałobie, i gdym wesoło żartował, w duszy grała pieśń smutna przeczucia strasznego.
Księżyc wszedł na niebo, wieczór był pogodny, wonny, świeży, cudowny; wszyscy wyszli na ganek. Zastałem tu już Antosię, której oczy zapłakane smutnie patrzały na mnie. Straciłem siłę udawania, nagle umilkłem, i po chwili, wycisnąwszy na jej ręku pocałunek gorący, pożegnałem ją, siadłem na guiadego, wyjechałem.
Alem już nie czwałował; koń szedł powoli, 1 powoli po ziemi wlokły się moje myśli; po północy dopiero stanąłem w domu. Masz jakiś pilny list, Adasiu! — rzekł mi stryj nazajutrz, wchodząc raniulko do mojego pokoju. — Przywiózł go najęty Tatar, i ciągle doprasża się o odpis, powtarzając, że za każdą godzinę opóźnienia mają mu wytrącić po złotówce! —
Wziąłem list, i poznawszy na nim rękę Wędry-chowskiego, rzuciłem go prędko na ziemię, jak gdybym podjął zmarzłą gadzinę.
— Cóż-to! Czy nic przeczuwasz, mój mosanie, jakiego w tem piśmie aresztu na swoje Antosię? — rzekł mi stryj z uśmiechem niezupełnie spokojnym. — Ho od kochanych wierzycieli, których listy zasługują czasem na podobne przyjęcie, bronił cię jeszcze Bóg, jak mam nadzieję! —
— O mój kochany stryju! zgadłeś, na nieszczęście! Widzisz mię w lakiem niemal położeniu, wja-kiem był Twardowski, na godzinę przed swoim ślubem! —
— Jeśli to ma znaczyć jakiś cyrograf, to nie powtarzaj mi do dwóch razy, mój mosanie, hom gotow uwierzyć. Oddawca tego listu ma nos tak skąpo przedzielony 1) i ręce tak obrzydliwie czarne, że tylko przez grzeczność i na rachunek wyprawy skór, wziąłem go za Tatara; ale mato, bardzo mało braknie, aby mu złożyć honory podziemne. —
— W rzeczy samej, kochany stryju, idzie tu ni mniej ni więcej, jak o moję duszę. Propozycija dla każdego zapewne nie obojętna, cóż dopiero dla narzeczonego, któremu już wyszło dwie zapowiedzi? —
— Bez tych galimacii! Cóż tam znowu? —
— Nic tak bardzo szczególnego, kochany stryju! Wyzwanie na pojedynek! — 1) Sekret lo jest gminu, ale należycie sprawdzony, ze sza tan, z przeproszeniem, nic ma dziurek w nosie. I tylko? — rzeki starzec przeciągle. Clicial on widocznie tein pogardliwem słowem odjąć znaczenie niebezpieczeństwu; a jednak intonacija słowa: tylko, była tak jakoś nieprawdopodobna, jak ono sławne upadam do nóg! które przodkowie nasi umieli niegdyś skandować lak dziwnie, odmiennie, i zawsze przecież stosownie, we wszystkich kon-junkturach życia!
— Tylko! — powtórzyłem tymże samym tonem, z dokładnością zielonej papugi.
— Któż — to ci, mój mosanie, tak nie w porę zabiega drogo? —
— Twój, kochany stryju, faworycik od lewego boku, 1*. Porucznik Wędrychowski! — odpowiedziałem z przyciskiem.
— Palrz mi go, do sin Talarów! A przeczy-taj-no mi, mój mosanie, jakim leż trybem idą dziś u was (e rzeczy? —
— A przyrzekasz-że mi, kochany stryju, że ra czysz być moim sekundatem w lym niedorzecznym pojedynku, i że mi pozwolisz swoich Rejtanów-skich pistoletów? —,
— Właśnie myślałem o jednein i o drugiem! Ale przedcwgzystkiem potrzebuję wiedzieć, jak leż cię nagli lwój antagonista z terminem? Bo cóżkolwiek bądź, zakładam wam dni kilka rozejmu. Ty, Adasiu, mój mosanie, ładaco strzelasz. Jeśli więc mam być twoim sekundantem, to z góry ci zapowiadam, że lo nie prędzej nastąpi, aż wystrzelasz pod majem okiem, do celu, przynajmniej kwartę leszczyńskiego prochu! —
Stryj mój mówił już te słowa tak obojętnie, jak gdyby szło o jakieś zwyczajne rozporządzenie gospodarskie. Zrobiło się mi zimno. Złorzeczyłem w duchu nieczułej starości. Wyobrażałem sobie, że starzec z równąż jcdnostajnością umysłu gotow-by był wydawać rozkazy podczas mojego pogrzebu. I wnet z tą myślą przeniosłem się do Antosi: widziałem ją omdlałą na pól-godziny, dwie godziny płaczącą, przez dzień cały zamkniętą w swoim pokoju i nie przyjmującą pociech; potem w przeciągu całego tygodnia posyłała ona na mszę za moję duszę, i modliła się klęcząc z twarzą zasłonioną; nic widywała się z nikim prócz z rodzicami; przechadzała się samotnie po ogrodzie, i to dopiero o zmroku; nie przyjmowała nic do ust, prócz herbaty, i to za wielkiem uproszeniem; na widok broni lub na wspomnienie Wę drychowskicgo dostawała serdecznego śmiechu; zapomniała o swoich kanarkach, nie zajrzała nawet ani razu do zwierciadła: trwało to spełna dni ośm. Dnia dziewiątego zrana, niespodzianie wbiegła do jej pokoju I’Jlżimia, taż sama wesoła, pełna trzpio-talstwa i dobroci serca Elżusia, którę-m zastał wczoraj samotrzeć z nią i z Wędrychowski m w ogrodzie. Antosia krzyknęła na jéj widok, ukryła twarz w poduszki, zanosiła się od płaczu. Ale dobra Elżusia uklękła przy jéj łóżku, opanowała jéj ręce, i nuż ją całować w ręce, nuż zaklinać na pokój ostatnich dni rodziców, których la jej rospacz dobija, którym tak niewiele potrzeba, aby już już obłożnie zaniemogli, nuż przedstawiać podobne przykłady, od początku świata zdarzone, a które miały się zdarzyć, nie dalej jakoby jak lego roku i w naszym powiecie): jak oto biedny.V, powracając od ślubu, i wyskakując z pojazdu, zabił się na miejscu w oczach rodziców, którzy go czekali na ganku z błogosławieństwem! To-to dopiero była boleść serca dla biednej panny młodej, siedzącej jeszcze w pojeździć, i dla nieszczęśliwych rodziców! Jak inny Pan U., jadąc konno w wiliją ślubu (lo swo-ji j narzeczonej, i ujrzawszy ją na przeciwnym brze 11* gu rzeki, że chustką dawała mu znaki, skoczył na koniu do rzeki, którę nic dwadzieścia może razy wpław przebywał, na tymże samym koniu — skoczył, i więcej się nie ukazał. (Zdradziecka Elżusia widocznie utworzyła ten opis podług zgonu Księcia Józefa Poniatowskiego, którego obraz tylko co, gdy przechodziła przez salę, wpadł jej w oko). Jak inny, najbiedniejszy może ze wszystkich, Pan Z. natychmiast po ślubie, ze zbytku szczęścia dostał o-błąkania, ale tak dzikiego, że chciał strzelić do własnej matki, że omal nie udusił żony, że poranił braci, i wydarłszy się z ich rąk nakoniec, rzucił się z trzeciego piątra na ulicę. (Jak Berthier!) To-to były prawdziwe nieszczęścia, prawdziwe ciosy! I rospacz w takich razach mogła się nazwać godziwą: bo samo Niebo jakby dało i cofnęło swe przeznaczenie! — Gdy przeciwnie ten biedny Adam — pomyśl tylko sama! — widocnie nie był ci sądzonym! Od czasu jak on wzrok stracił, i potem niby odzyskał, wszyscy lekarze mówili, żetonie na długo. Musiałby więc on być ślepym koniecznie. (I dla czegóż koniecznie!’) A wtedy jakież-by było twe życie z kaleką? (Co? z kaleką?) Podobało się Niebu doświadczyć twojego poświęcenia się, i tyś je uczyniła. Do glądalaś go | i pielęgnowałaś w chorobie z czułością najlepszej siostry. Byłaś gotową oddać mu nawet swą rękę. Ale widać nie była potrzebną ta ostatnia oliara. Możebyś jej nawet nie podołała! Podziękuj więc Bogu, że nie dał ci, podobnie jak A-brahamowi, dokończyć ofiary. — Ale spójrz przecię, odezwij się mi, Antosiu! mówię do ciebie, jak sam pleban! — przydała Elżusia wesoło, i pochwyciwszy rękę swojej przyjaciółki, pocałowała ją znowu, raz i drugi. Widziałem sam, że nie podobna było nie ożyć na takie zaklęcie; widziałem, jak moja Antosia podnosiła głowę, jak rzucała się ze ’zami wobjęcia swojej przyjaciółki, jak plakaty obie, tuląc się twarzą do twarzy; jeszcze kilka głośnych wyrzekali, kilka cichych pociech, uścisków; wre-ście na prośbę Elżusi, wyszły obie do ogrodu, dla ożywienia się świeżem powietrzem, i pocieszenia kochanych rodziców choć tą wywalczoną spokoj-nością, która będzie w pewny sposob najmilszą o-fiarą Niebu, bo zapewne najtrudniejszą. Jakoż dobroczynne powietrze w rzeczy samej ożywiło mą narzeczoną. Dała się ona widzieć, po raz pierwszy, przy śniadaniu, z twarzą wprawdzie niewymównie smutną, cierpiącą, ale przynajmniej z suchemi oczyma, przynajmniej odpowiadała na zapytania rodziców, i nic wolała śmierci, i na znak pojednania z życiem, pierwszy raz piła herbatę ze śmietanką i z liiszkoktem. Po śniadaniu, na prośbę matki, dala się zawieśdź do ulubionego gaiku, gdzie stal krzyż ofiarowany przez nią za duszę babki; u krzyża wysiadły z matką z pojazdu i modliły się długo, długo. Widziałem jej Izy, słyszałem jéj modlitwy za sobą; widziałem, jak ją bolała ta myśl, że mi Kościol odmówił chrześcijańskiego pogrzebu! — ł oto czyni ona ślub wystawienia w tym samym lasku krzyża, i odmawiania codzień zrana i wieczór modlitewki za moję duszę. Po tem postanowieniu, pokrzepiona modlitwą, spokojniejsza na sercu, jak gdyby stało się już zadość wszystkim obowiązkom, do jakich mogą mieć prawo śpiący w mogile, powraca do domu. Reszta dnia i jeszcze kilka następnych, przechodzą w tym cichym smutku, jaki daje się widzieć przy donaszaniu żałoby. Każdy wtedy pilnie się strzeże wspomnieć o przedmiocie straty; osoba kończąca żałobę nie pragnie i w pewny sposob lęka się nawet tych wspomnień: zawiera się więc jakby rodzaj umowy, na mocy której wszyscy obowiązują się do milczenia. I dzięki ścisłemu zachowaniu lej umowy, powoli powoli zjawia sir nakonicc wyliolaly kiedy niekiedy uśmiech, otwieraj;) się stopniami oczy na powahy przyrodzenia, dozwala się sohie niewinnej melancholijnej roskoszy muzyki, pielęgnuje się z upodohaniem kwiaty, zrazu smutne i zielone tylko krzewy, jak uaprzykład cyprys, rozmaryn, potem tkliwe hratki, powoje, hijacynly, skromne lilije i lewkonije, dalej, dalej róże, georginy, tulipany, kamelije iagapanty. Od kwiatów przechodzi się sercem do ptasząt, do kanarków, do słowika, którego śpiew tak harmonijnie zlewa się z bolejącą duszą — aż jednego poranku, daleki zapomniany przyjaciel — (tak opiewa list bezimienny) — przysyła w darze piękną białą z pon-sowym czubem papugę, klóra zaledwie przyniesiona, zaczyna wołać: dość płakać! — Kochany mój ptaku! — myśli sobie Antosia — choć ty mię pożałujesz! — 1 odtąd przywiązuje się do papugi. Jakoż wkrótce pochlebny ptak limie sobie zaskarbić przyjaźń, usiada poufale na ramieniu swej nowej pani, przyjmuje z jej list cukier, muska się dziobem po jej szyi, i towarzyszy nieodstępnie w przechadzkach po ogrodzie. Raz nad wieczór, Antosia, siedząc w altanie, czytała tylko co przysłaną od Elżusi książkę, pod tylulem: Nierozsqilne śluby; czytała ją z zajęciem, bo treść książki była jakby osnutą z jej wspomnień; wtem cichy szelest daje się słyszeć przy altance; papuga dosłyszała go najpićrwsza, i nagle zlatuje z ramienia swej pani, przesiada na rękę klęczącego u wejścia do altany mężczyzny, i wola potrzykroć: Przebacz! — Antosia krzyknęła mimowolnie, zakryła rękami oczy, lecz zakryła już niemi — jak gdyhy zdjęła z ziemi — i obraz klęczącego mężczyzny. Miał on rękę przewiązaną, łza błyszczała w jego czarnych oczach, mówił głosem cichym, drżącym, ale dźwięcznym, pełnym jakiegoś uroku, w te słowa: — „Jeślibym został zabi-,,tym, (bo pierwszy strzał należał temu, którego „zawsze opłakiwać będę), miałbym prawo choć do „twojego westchnienia, Pani, choć do jednej twej „łzy i modlitwy; teraz, nim stąd na zawsze uslą-„pię — co mi jest cięższem od śmierci — śmiem „cię błagać, Pani, przebacz mi boleść, jakiej „cię raz jeszcze nabawiam mym widokiem — „i w imię Nieba, przebacz mi wszystko, prze-„bacz! ” — — — Przebacz! przebacz! — woła niegodziwa papuga, dar, jak się pokazało, Wędrychowskiego.
— Oby mu tylko tak Bóg przebaczył! — odpowiada Antosia słabym i stłumionym głosem.
— A tyż mi, Pani, przebaczasz? — szepce przeklęty Wędrychowski. — Pobłogosław mię tem słowem na tułactwo całego życia.... Odjeżdżam do Ameryki. —
— Nie przeklinałam go nigdy i przeklinać liiu będę. —
— Dzięki! dzięki! —
— Dzięki! — powtórzyła nieznacznie trącona od Wędrychowskiego papuga, i z umizgiem przeleciała do swej pani.
Nastała chwila milczenia. Antosia zebrała się nieco z myślami. A piekielny ptak wrzeszczał jéj ciągle nad uchem:
— Dość płakać! Przebacz! Dzięki! —
— Bądź mi więc zdrowa, Koko! — rzekła Antosia, gładząc papugę. — Winnam Panu — przydała, obracając się do Wędrychowskiego — podziękowanie zajedyną i ostatnią moję rozrywkę. Teraz wróć, Koko, do swojego pana! —
— Przebacz! — gadała wściąż papuga.
Wędrychowski umiał skorzystać z chwili. Postąpił na kilka kroków, rzuci! się znowu na kola na, i mówił Ink czule, tak namiętnie, lak bezczelnie, o swojej rospaczy i o Ameryce, dopraszał się z lakierni zaklęciami jednego tylko i ostatniego słowa przebaczenia, że nie podobna go było odmówić wybierającemu się do drugiego świata, tak jak nicpodobna-by było odmówić prośbie umierającego.
— A więc nie mówmy już o tem! — rzekła Antosia powstając. I wyszli z altany. I poszli, niby machinalnie, ulicą wiodącą nie do domu, ale wgląb ogrodu. I z powodu zachodzącego słońca zaczęli rozmowę o Ameryce, o wiecznym rozdziale z ojczyzną, o jakiejś nieszczęśliwej konieczności, ścigającej, zda się, wielu ludzi, o innej niemniej nieszczęśliwej konieczności, która środkuje otchłanią między wielą ludźmi. Wędrychowski zaczął opowiadać z tego tekstu jakąś rozdzierającą serce lii-storiją sieroty, którę w kolebce jeszcze dotknął los żelazny, która nie widziała nigdy uśmiechu matki, nie zaznała nigdy pieszczot rodzicielskich, która przez cale życie zależała od niechętnej łaski łudzi cudzych, która w dzieciństwie nie śmiała nigdy wynurzyć swych życzeń, próśb, nadziei, musiała pod rozkazem uśmiechać się śród boleści, i z tym uśmiechom, klóry nic dozwolił jć) nigdy błagać spólcziicia bliźnich, ale przynajmniej zabezpieczył od ich pogardy, została wyprawioną na świat, i skazaną tułać się po nim samotnie. — To moje przecierpiane już życie! — przydał on chwiejącym się głosem. — Nikt przecież nie słyszał ode mnie tej powieści, i nie posłyszy drugiej jej połowy: ho ta będzie nie na tym już świecie! — 1 wskazał ręką na ziemię — nie wiadomo czy sięgając tem patetycznem skinieniem tylko do głębokości grobu, czy leż na wskroś — do Ameryki?
Antosia niewymownie wzruszona, poglądała nań pełnemi lez oczyma! Wędrychowski upadł na kolana, ucałował niebronioną mu rękę, zakrył twarz kapeluszem, powstał z pośpiechem i zniknął. Ale niegodziwa Koko poleciała za dawnym swym panem. — A więc nazajutrz, o lej samej godzinie i na lem samem miejscu, jak gdyby obie strony dały sobie najuroczystsze słowo, kończy się przerwane wczorajszą boleścią, ostatnie pożegnanie. Rzecz dziwna wszakże! szlachetny Porucznik ma sobie do wyrzucenia — jak powiada — te wczorajsze niewinne Izy Antosi, które spadły^afe niebieska rosa na piasek pustyni jego przeznaczenia!! Ani 12 wspomina więc już o Ameryce. Przybył on tylko — tak mówi z wymuszonym uśmiechem — odwieśdż zbiega Koko, aby żadna żywa islola nie dzieliła jego losu — i oddalić się na zawsze! — Jakoż kończąc te słowa, oddala się w rzeczy samej, ale z tym pośpiechem, z jakim idzie na śmierć skazany, krok na przód dwa nazad.
— Zostań! — wola Koko. Biedna! cala bezsenną noc uczyła się ona tej lekcii.
Wędrychowski ze śmiertelną nicspokojnością oczekiwał lego słowa, i już nie dziesięć razy przeklinał w duchu niepojętność plaka. W ięc najszczerzej, najnaturalniej nawet, zadrżał on oto z radości, i obraca się z pytającym wzrokiem: — jakiż-to anioł go wota? kochanka? czy papuga? —
Ale Antosia zasługuje widocznie na lo przypuszczenie, bo się niem nie obraża.
Pól wierzy ona, pół nie wierzy w całą (ę kome-diją; palrzy wszakże za oddalającym się ze łzami: i jakżeby znów te łzy go nie odwołały?
Jeszcze jedna, dwie podobne sceny, i wszystko zapomniane. Podróż do Ameryki odkłada się z powodu upuszczonej już pory do żeglugi. Jest ona jeszcze przez kilka tygodni przedmiotem rozmów ikliwrch i sentymentalnych; po kilku tygodniach staje się przedmiotem żartów, napomknień i postrachów, które widocznie nic spełni;) się nigdy; a tymczasem zamiar wystawienia krzyża w gaiku idzie jakoś w zapomnienie, modlitwy za moję duszę redukują się na coraz krótsze codzień westchnienia, nakoniec... — O cóż to za okropny ten dar myśli i wniosków! — W przeciągu jednej czanuj chwili, ezlek może przemarzyć i doznać sercem więcej katuszy, niż marząc przez lat dziesięć o szczęściu! — — — Strzał pierwszy do ciebie należy! To tylko jedno mi się nie podoba! — rzeki mój stryj, który w ciągu lej chwili również głęboko myślał o naszym pojedynku. Na dziesięć podobnych zdarzeń, trzech nawet nie umiem sobie przypomnieć, mój mosanie, w którychby się powiodło, jak należy, pierwszemu strzelającemu! Jakoś, moje dziecię, człek nie ma serca do odjęcia życia bliźniemu, który został przez nas obrażonym, i milczący, z otwartą piersią, stoi przed nami, jak gdyby naglił groźnie; — Odbierz mi więc życic, kiedyś mi odebrał honor! — Okolicznością odejmuje śmiałość i pewność unajwpraw niejszej nawęt ręki. Gdy przeciwnie, wyzywający po odebranym już strzale, który najczęściej zadaje mu tylko lekką ranę i jątrzy go niejako, ma po sobie wszystkie, w podobnych razach potrzebne korzyści! —
Łatwo zgadnąć, jak mi byty te uwagi po sercu?
— Ale przeczytaj-że mi ten list, mój mosanie, bo trzeba cóś przecie odpowiedzieć posłańcowi.
Powodowałem się machinalnie. Podjąłem list, oddartem pieczęć, i przeczytałem w głos, nie rozumiejąc co czytani, jak następuje:
— „Porucznik Wędrychowski jutro, lojest, dnia „28 maja o godzinie 10 zrana, ma honor oczeki-„wać Pana Adama * pod laskiem sytuowanym o „jakie pięćset kroków od folwarku... inicz, należącego niegdyś do familii Wędrychomkich, a dziś „będącego w posiadaniu Pana Adama. Wybór le-„go miejsca, i ta mocno powodująca okoliczność: „że jeden z nas znajdzie się między ślubem a gro-,,bem, nastręczają samę propozycijq: czyliby nie „było z rzetelnćm dobrem Pana Adama, aby na „ziemi, którą tak długo władali Wędrychowscy, u-,,czynił on formalne jej zrzeczenie, i na dowod u-,,morzenia niemiłej sprawy i wznowienia przyjaciel,.skich stosunków, przyjął w iniczach śniadanko od niżej podpisanego, który będzie już miał „to lej mierze skrypt należycie uprawniony, lu-„dzież wszystkie potrzebne akcessorija śniadaniowe;,,a dla iiniknienia głośności, weźmie za sekundanta „Pana Rejenta S., znanego powszcclmie z zalety „rzadko chodzącej w parze, do pióru i do pałasza! „W przeciwnym razie, gdy los pojedynku zwykł „bywać lak wątpliwym, Pan Adam raczy przyjąć „z serca pochodzącą radę, aby uczynił zadość obowiązkom sumienia, i ślicznie pożegnał drogie mu „osoby.”
— 0 przeklęty brawura! tchórz maskowany! istny tchórz, mój mosanie! Iw dodatku Izraelita! — Daj mi, Adasiu, szpargalik papieru. To nie może mu ujść płazem! Ja mu sam odpiszę! Już ja mu odpiszę!! — I nie czekając mojej posługi, z tą żywością, której lat siedmdziesiąl uchodzić nie mogły, oddarł białą połowę listu Wędrychowskiego, i wnet ją zapisał tym bujnym, szablistym charakterem, jaki widzimy na podpisach Jana III.
VI.
Wiele, a może nadto nawet pisano już o pojedynkach przeciw pojedynkom, czyniono wiele, aby im zapobicdz, wysilano się na rozumowania, na wykrzykniki, na morały. Weszły one jednak tak głęboko w zwyczaje wszystkich niemal narodów, iż ich niczem zastąpić nic można. Wszyscy, co się biją, powtarzają sami, że czynią głupstwo, aby zadość uczynić zwyczajowi; wszyscy narzekają na nie; nikt się podobno nie zastanowił, że sam fakt lak uporczywie trzymającego się zwyczaju dowodzi już niejako jego potrzeby, jego konieczności. Zmieńmy obyczaje, ustanówmy nowe prawa na wypadki rozstrzygające się bitwą pojedynczą, a wówczas dopiero usuniemy pojedynki. Nadewszystko przestańmy dawać do nich powody, lub gdy się znajdą, zgódźmy się na jaki sąd, coby mu wszyscy poslusznemi być chcieli i z jego rąk pokutę wyznaczoną z pokorą świętą przyjmowali. Lecz skoro, uwielbiając jedyny może w naszych czasach przykład Boduina, i wiedząc, o nim wszyscy, zamilczamy przecięż z zamiarem o tym pięknym wzorze, i o świętej ustawie, która go natchnęła, czyliż mamy jakie prawo hałasowania na pojedynki i na tak zwane kondescensije? Śmiać się z nich, ośw iadczając hondcscendentóm, iż mamy w pogotowii’ nabite krucice, nie jest-że to kończyć tak samo (przepraszamy za porównanie), jak kończy znamienita satyra o pijaństwie:
— Bądź zdrów! gdzie idziesz? napiję się wódki!
Całą noc poprzedzającą spotkanie z Wędry-chowskim spać nie mogłem. Część jej poświęciłen na ułożenie moich interesów, pisanie listów, częśc przepędziłem na dumaniu gorączkowem. Ogłuszony byłem myślą śmierci; w uszach tętniało nieustannie: — Umrzeć! umrzeć! —
Przez otwarte na ogrod okno spoglądałem na noc majową, spokojną, a tak cudowną, tak uro czą, że patrząc na nią, podwójnie świata żal liylo. Ona zachęcała do życia, ona przemawiała życiem, miłością, roskoszą, szczęściem. Taka była zgoda w naturze, laka harmonija! Wszystkie barwy zlały się w jedną pod światłem księżyca; wszystkie wonie majowe, w jeden zapach rajski; wszystkie dźwięki, w jeden głos słowiczy. I na tem tle harmonijnem, wielkiemi czarnemi głoskami dla mnie jednego pisało się to straszne słowo: — Umrzeć! —
Wszystkiego żal mi było: Antosi, nadziei, młodości, świata, maja, księżyca, słowika i życia.
— I cóż to człowiek? — pomyśliłem. — Dumny król tego królestwa, co jogo żałoby niedzieli, co nieposłuszne w chwili zgonu śpiewa mu życiem na przekorę, świeci blaskami, których widzieć więcej nie będzie, wonieje roskosznemi wyziewy. A on śmie się nazywać królem świata! Głupi! stokroć głupi! Kropla rosy na kielichu kwiatu równie jest królem jak on. —
Sparty na ręku, dumałem w oknie, a w głowie mojej czułem coraz to gorętszą wrzawę. Oczy wlepione na wschód, śledziły blask zorzy, co od zachodu przechodząc, już już miała się ukazać na niebie. — Jeszcze godzina — mówiłem w duszy — a wej dzic dzień biały, dzień jasny, może ostatni! Może pierwszy długich męczarni kalectwa! — Głos poczciwego stryja obudził mnie z dumania, któreby było trwało do rana.
— A co to? modlisz się, czy płaczesz? Fi do licha! Adasiu! hę? Baba! Oj! oj! a chwalicie się cywilizacją waszą, a udajecie cóś od nas lepszego! Tymczasem zaledwie śmierć choć zdaleka wam się pokłoni, jużci trwoga! Póki gadać, szermować językiem, paplać, to-to wy zuchy, to-to mistrze! Za naszych czasów, mój mosanie, nie lak bywało! Mniej umieliśmy, to prawda, mniej gadali, ale niczego się nic przelękli, i w każdym razie radę sobie dali. Życiem rzucaliśmy jak piłką, nie turbując się czy złapiemy ją znowu w ręce, czy na ziemię upadnie. No, ale tandem, mój chłopcze, kiepskoś zrobił, żeś się spać nie położył; to uspokaja i siły dodaje. Ale gdzie to wam spać w takiej konjunkturze? Staryby to chyba potrafił! A kiedyś już wstał, czy nie dobrzeby było jeszcze z kilka razy do celu wystrzelić? —
— Na co? — odpow iedziałem. — Cale to co innego strzelać do celu, a co innego strzelać do człowieka. Panu Bogu to oddajmy. — Trzeba lo sobie było od początku powiedzieć.
Nie byłbyś strawił nocy bezsennej nadaremnie, i lepiejbyś dziś wyglądał. Tandem już i dnieje; ale mamy do dziesiątej godziny kawał jeszcze czasu przed sobą. Skończyłeś już zapewne z papierami. —
— Skończyłem — odpowiedziałem krótko.
— I nie myślisz zasnąć trochę? —
— 0, nie! nic chce mi się. —
Stryj ruszył ramionami. — Nic pojmuję — rzeki — co to będzie z następną generacją? Z was porodzą się chyba cienie ludzi, nie ludzie! Świat się musi skończyć, a do tego i brzydko się skończy na takich slaina.......... —
— Ależ nie kończcie, stryju! Macie mnie za tchórza, jak widzę, gdy wcale nim nie jestem, i pewnie ci wstydu nie zrobię — przerwałem trochę obrażony.
— Nie o to chodzi — odpowiedział. — — Wiem, żesię nie ulękniesz; ale po kiego licha dumać całą noc, wzdychać (boć to ja widziałem i słyszałem). To dowodzi zawsze niespokoju; a Lu najwięcej spokoj-ności i dclerminacii potrzeba. —
— Ależ w mojem położeniu! —
— Alboś lo pierwszy, mój mosanie, co się za dziewczynę bijesz? Ot, wiesz co? wyjdźmy na świeże powietrze, to cię orzeźwi. —
— Dobrze. —
Stryj otworzył szklanne drzwi na ogród, i wyszliśmy oba. Ranek był, jakby na przekorę, cudowny. W oddaleniu podnosiły się czarodziejskie mgły, co tak ubierają widok, jak gazowa zasłona młodą narzeczoną; trawy, zboża, krzewy, jaśniały tą młodą zielonością, która raz tylko w rok je zdobi; słowik jeszcze śpiewał bezsenny, a z oblanych rosą kwiatów płynęły wonie, co się aż w duszy czuć dawały.
Westchnąłem wychodząc. — — Oj ta wiosna, mospanie! — rzekł stary — czarownica, i mnie za serce chwyta nawet, a nie wiedzieć dla czego, młodość zawsze przypomni! Pa-trzaj-no, Panie Adamie! dalipan mieli rozum ci, co skomponowali w jakimś tam Edenie nieskończoną, wieczną wiosnę. Byłaby lo niezła rzecz; tylkoby się nie trzeba i ludziom już starzeć. —
Nic nic odpowiedziałem; czułem i ja piękność wiosny, i na wschód patrzałem, co się rumienił, złocił powoli, otrząsał chmurki i mgły, i gotował
Iruii dla słońca, klórc wejść miało nad czarodziejskim wiosennym krajobrazem. Umrzeć! — zatętniało mi w uszach i duszy — umrzeć na wiosnę! —
Te słowa wyrzekłem pół-głosem mimo woli.
— Jużciż, mój Adasiu, kiedyś taki potrzeba koniecznie odbyć lo salto mortalc; lepiej-że więc na wiosnę pójść na tamten świat z wiosennych wrażeń pełną duszą. A ma się umierać, lo czy dziś, czy jutro, prawie jedno; zawsze konając, cala przeszłość dwódziesto czy sto-Ietnia, jak jeden punkcik. Mówicie Waszmcść po swojemu tam: umrzeć nie skosztowawszy życia. El! brednie, mój mosanie! a jakbyś go skosztował, jakbyś go się najadł do sytości, to co ci z lego, gdy umierać polrzeba? Ol, wiesz co? Adasiu! dalipan wszystko głupstwo na tym świecic, a człowiek, co lo serijo bierze i lamentuje, laki, mojem zdaniem, błazen. —
Siary, dodając mi lak odwagi, kiwał ręką, po-trząsał głową i poglądal na mnie z uśmiechem. Słuchałem gn tylko pół-uchem, myśląc w duchu: egoista! Przechadzaliśmy się lak cały ranek po 13 ogrodzie, aż o w pół do dziewiątej zaprzężono konie i wyjechaliśmy na plac.
— Czem wcześniej, tem lepiej — rzekł stryj. — Po-jedziemy wolno, odpoczniemy na miejscu. Pan Porucznik myśli zapewne, że łatwa z nami zgoda, i tentuje umorzeniem processu; ale mam cię za cztery litery, jeśli choć dozwolisz rozpoczynać układy. Ferm! mosanie, a Pan Bóg z nami, nic nam nie hędzie! Mam przeczucie; bądź spokojny; jeśli zechce przeprosić i pójść z kwitkiem, to dobrze; ale żebyśmy się mieli napastnikowi opłacać, kwitując z folwarku i processu, zje trzy tysiące djabłów! —
I mnie też chęć zemsty rozpalała. Nienawi-działem Wędrychowskiego, co mi rozbił moje szczęście tak szkaradnie, co jakby naumyślnie robakiem wtoczył się, aby rozgryść moję nić złotą. Im bardziej zbliżałem się do miejsca wyznaczonego, tem bojaźń, żal życia ustępowały, chęć pomszczenia się, pragnienie krwi wrzały w sercu.
— Zabiję go — mówiłem w duszy — zabiję! —
— A jeśli on ciebie zabije? — odzywał się z kątka glos cichy. uśmiechnąłem się. W lej chwili zastanowiliśmy się niedaleko folwarku; wyskoczyłem z bryczki, obejrzałem — nie było nikogo.
— Jeszcze ich niema — rzeki stryj. — Roztassujem się i będziemy czekali. —
To mówiąc i dając rozkazy słudze, stary z pistoletami pod ręką wyłazi powoli, i obejrzawszy się raz jeszcze, skierował ku olszynie za dworem.
— Doskonale miejsce — rzekł. — Pamiętaj — dodał — nie stawaj przeciw słońcu, ale plecami na wschód. Żeby zaś wiedzieli że już jesteśmy in loco, trzeba wystrzelić pistolety. —
— Będą myśleli — odezwałem się szybko — żeśmy już kwapiąc się przed dziesiątą plac ostrzelali. —
Stryj kiwnął głową. — Co mam wykręcać, to wolę wystrzelić. —
To mówiąc, zmierzył do gałęzi i zbil ją, wziął drugi pistolet, i równie mu się udało.
— Dobry prognostyk! — zawoła! wesoło. — Teraz czekamy Ichmościów. —
W oddaleniu poznałem po brzęku dzwonków jadącego Wędrychowskiego; na buk wystrzałów widocznie popędzono konie, klóre spienione czwalem leciały, i zatrzymane o kilkanaście kroków nd nas, wryły się w ziemię. ISa bryczce siedziało ich dwóch: mój przeciwnik i sławny Pan Kejenf, którego zaraz opiszę. Szepnęli cóś do siebie wysiadając, i Porucznik, niby szukając broni czy nie wiem tam czego, w bryczce przyzostał, a ku nam sam tylko posunął się Pan Rejent.
Rejent S., był to stary wyga, ostatni może szczątek tej sławnej palestry dawnych czasów, co na wschodach trybunalskich uczyła się jednocześnie pisać pozwy i kiereszowae łby.
Wysoki, chudy, z podgoloną posiwiałą już palką, w plecach szeroki, ogromnej ręki, żylastego składu, podobniejszy był na pierwszy rzut oka do żołnierza, niż do prawnika. Cęste blizny po czole wygolonem i twarz szramą żółtą rozdarta, dowodziły walecznych bojów. U prawej ręki brakło mu piątego palca; a więcej daleko jeszcze pamiątek swej junakerii nosił pod granatową czamarą. Siwych oczu, długiego spiczastego nosa, wystającej brody, ogromnego wąsa, przypominał nie wiem czem przesławnego bohatera z Manszy. Po korda, do pistoletów, do butelki i do pióra, jedyny. Bił się w pałasze sławnie, strzela! i nizal kule na ćwieczki, pil jak smok, a pisał z niepospolitym ogniem, zjadliwością i znajomością form sądowych. Nikt od niego piękniej nie umiał wystawić najgorszej sprawy, nikt patetyczniej odmalować ucisku ldi-jftila, nikł kruczków więcej nalworzyć. Siary, nic sterany jednak, jeszcze sekundował w pojedynkach, lubił hulankę i wiódł proeessa. W żadnym razie nie tracił odwagi i przytomności umysłu; i gdzie drudzy nie widzieli sposobu wywikłania się, on ich tysiąc odkrywał. Pamięci rzadkiej; na zawołaniu miał nie tylko swój wyćwiczony koncept, ale wszystkie poprzedników swoich finessy. Była lo chodząca kronika Wileńskiego i Mińskiego Trybunałów.
— Po stóp się ścielę! — zawołał ogromnym glosom, podchodząc. — A cóż lo Waszmość, nic doczekawszy godziny, plac chcecie ostrzelać? —
— Do nóg upadam — — ozwał się stryj, zbliżając się. ku niemu. — Nic bójcie się, dotrzymamy; i jest jeszcze ozem nabić nanowo. Tymczasem wystrzeliłem pistolety, aby je oczyścić; bo stary był w nich nabój. —
Rejent, słuchając niby, rzucił na mnie okiem, mierząc widocznie z drwinkowalą miną moje odwagę, którę na schyłku znaleźć się spodziewał. Ale ja, prawie przewidując to wejrzenie, nastawi 1.3* łom marsa, w którym całą moję złość i obrazo odmalowałem. Rojeni zwrócił się do stryja i pociągnął go na stronę.
— Mo, jakże to będzie? — rzekł, spodziewając się, że przyjdzie do układów.
— A jakże ma być? Mości Rejencie! Będziemy się bić, i kwita. —
— Ale naszym obowiązkiem — przerwał Rejent — Mości Dobrodzieju! naszym obowiązkiem limity-gować powaśnionych, i, jeśli można, doprowadzić ich do zgody, unikając krwi rozlewu, i.. —
— Zapewne — odparł stryj dobrzeby to było. — Rejent spojrzał w oczy stryjowi, i nie dając mu dokończyć, rzeki:
— Ot tak: niech Pan Adam podpisze — i sięgnął za nadrę po papier — podadzą sobie ręce, wychy-lim butelczynę, zaprosicie nas na wesele, i kwita. —
— Co podpisze? — spytał stryj.
— A! jużciż wiecie: zrzeczenie. —
Stary stanął przeciw Rejenta, i w milczeniu podnosząc palec prawej ręki, począł nim i głową kręcić.
— A za kogoż, do millijona kaduków, nas macie? hę? —
Rejent musnął wąsa, i splunął poglądając w stronę Wędrychowskiego, który jeszcze czegoś w bryczce szukał i brząkał to pałaszami, to probowal kurków w pistoletach. — — Iio to widzisz, szanowny Panie, Łaskawco! — dodał — kiedy można lak skończyć spokojnie.... —
— A bardzo dobrze. Niech Porucznik Adama przeprosi, damy sobie ręce, i kwita. —
— On jest obrażony! — wykrzyknął Rejent.
— Zatem niech się strzela — odparł mój stryj. — Dajmy pokój daremnym gawędom, mierzmy plac, nabijmy broń, i dość. —
Stryj postąpił kilka kroków, Rejent go za rękę chwycił.
— Ej 110! pomiarkujcie się! Toż on ma się żenić! — Czyż jemu pora teraz się strzelać? —
Stary ruszył ramionami, i nic nie odpowiedziawszy, poszedł ku mnie; Rejent pobiegł do Wędrychowskiego. Nic wiem o czem i co, ale żwawo 1 sobą gadali; potem Porucznik zeskoczył z bryczki, i eóś zawoławszy do ludzi, szparkim krokiem zbliżył się do nas, nastawiając się i biinczuciąe.
Ukłoniliśmy się sobie: on z ironiją niejaką, któ-rą mnie chciał zastraszyć, ja z niechęcią. Tyincza> r sem sekundanci mierzyli plac i nabijali broń. lit-jent rzucał okiem na Wędrychowskiego, lo na mnie, zaczepiał stryja, który milczał jak opoka i widocznie ukończenie przygotowań do pojedynku odwlekał.
Po chwilce Porucznik zaczął niecierpliwie się kręcić, poczesywać czupryny, muskać wąsa, chodzić, pokasziiwać. Widocznie opanowywała go nie-spokojność, nareście ozwał się do mnie:
— Nie masz Pan jakich poleceń dodania, wiązie, jeśliby... — Chciał drwinkować, ale głosu mu brakowało.
— Dziękuję — odpowiedziałem sucho. — Polecenia moje najlepiej stryj spełni.
Wędrychowski zamilkł. Widziałem jak pragnął zgody, jak chciał junaczyć, a tu i wątku i odwagi nie było; a w miarę, jakein go widział tchórzącego, mnie przybywało rezonu. Po długich zwłokach, postawiono nas na miejscu, podano broń. I mnie serce zabiło. Ja miałem pierwszy strzał. Stałem naprzeciw Porucznika, któren blady był jak ściana i z podniesionym pistoletem czekał mojego wystrzału. Z dość zimną krwią wycelowałem do prawej ręki jego, kté ni iiawjjół podniesioną trzymał, i zimnej krwi lo zapewne winienem, żem go trafił w sam skład na łokciu. Jednakże po moim wystrzale miał jeszcze siłę nieco podnieść rękę i pociągnąć cyngiel. Wypalił, ale mi tylko drasnął kostkę u nogi.
Dopiero wówczas poczuć musiał ból w ręku, lio się schwycił za nią. Co do mnie, nie wiedziałem nawet o mojej ranie, i zobaczywszy krew na jego ręku, razem ze stryjem i Rejentem podbiegiem ku niemu. Rękę miał w samym łokciu przestrzeloną na wylol, krew strumieniem się z przerwanych żył toczyła. Wędrychowski klął mnie i cały świat, wyrzekając na swój wypadek. Pomimo chęci pojednania się, musiałem mu z przed oczu ustąpić, powiedziawszy Rejentowi, że na folwarku każę zrobić miejsce dla Porucznika i pamiętać będę o wszystkich jego wygodach.
Wędrvchowski dosłyszał com szeptał, i zawołał głośno:
— Nie chcę! nie chcę! Nie potrzebuję twojej laski ani gościnności tam, gdzie moje własne dziedzictwo. Rozprawimy się jeszcze i o moje krzywdę, i o krzywdę familii, i.... —
Rejent go hamował:
— Ale dość już, Poruczniku, miałeś satysfakcji; dajże pokój: potrzeba się pojednać.
— Niech go tam djabli wezmą, razem z pojednaniem — zawołał Wędrychowski. — Opatrzcie mnie jakkolwiek; dojadę do miasteczka. —
I widząc krew płynącą, chwyta! się za głowę, mrucząc: — Nieszczęście, kalectwo! męki! ampu-tacija! Ach! żebym byt przynajmniej miał satysfakciję jemu się podobnie przysłużyć! —
— Jeśli krew mego synowca może mu uczynić satysfakciję — rzekł mój stryj, który pierwszy dostrzegł mojej rany — mogę Panu oznajmić, że i on jest ranny. —
Porucznik spojrzał szybko na mnie, naprzód na piersi, potem na ręce, nareście po nogach.
— Dałbym rękę — zakrzyczal zajadły — żebyś stracił choć nogę! —
Zimno mi się zrobiło, słysząc z jaką to mówił złością. Rozstaliśmy się, nie podawszy rąk sobie, nieprzyjaciółmi bardziej jeszcze niż przed po. jedynkiem. Moję nogę opatrzono natychmiast, ale rana była lak nic nie znacząca, żem mógł natychmiast wyjechać. Slryj pocałował mnie w głowę.
— Zuch jesteś! — rzeki. Nie spodziew ałem się po tobie, żebyś był taki tęgi; ale poczciwa krew nigdy nie kłamie! — Stary zaciera! ręce z radości.
— A ten twój Porucznik — dodał — to taki całą gębą chłystek! Gdyby też być mężczyzną i nie umieć się znaleśdż uczciwie po odebranym strzale! No, żeby (o tak lewa ręka, nie prawa, na sucho-by mu nie uszło! A teraz ruszajmy do Antosi; bo jestem pewny, że jej już serduszko powiedziało o wszyst-kiem, i musi być o ciebie djable niespokojna. —
Nie chcę wam opisywać jakem zajechał, jak mnie witano, jak poczciwy stryj, w opowiadaniu o pojedynku, umiał wystawić moję odwagę w na-leżytem świetle, a postępowanie Wędrychowskiego, co pistolet trzymając na gardle nowożeńca, dopomina! się ustępstwa folwarku, wyszydził; jak Antosia zaprzysięgła mi, że będzie szanować nawet rojenia mojej zazdrości i nie da do niej najmniejszych powodów — jak — jak! — 0! wiele rzeczy jeszcze opisywać nie będę, bo-bym nie prędko skończy!; wiele rzeczy, począwszy od wesela, co się odbyło w następną niedzielę, aż do.... —
— Czego — myślicie? — hę? jak wam się zdaje? —
— Aż do — zgadnijcie, proszę. —
— Aż do — niestety! muszę wam dopowiedzie aż do rozwodu z Anłosia, która poszła za za Wędrychowskiego. —
Tegoście się nigdy nic spodziewali, i jam się nie spodziewał, całując ją w czoło pierwszy raz po ślubie, i obejmując ją w pól zarumienioną, drżącą, czując pod dłonią jak jej serce biło!.Myślałem, że serce kobiety jednemu tylko bije i na wieki; ale takich poczciwych staroświeckich serc nie wiele: reszta byleby bić, byleby mieć życie, byleby kochać; kochają, kto z brzegu. Właśnie dla Antosi z brzegu był Wędrychowski, i nikt nie winien że go pokochała!! Wszakże miłość podobną jest do szczęścia — owszem, jest samem szczęściem? jak utrzymują młodzi myśliciele. Im więc jest większą, tem nagłej może się odmienić.


»0-O!

VII.
Rozstaliśmy się z moją żoną najgrzeczniej, najspokojniej, do zbudowania, jakby powiedziała znajoma wam z Karoliny nieoszacowana Szambelanowa. Od pierwszej prośby o rozwod, aż do jego ukończenia, bytem lak wesół, tak uprzejmy dla Antosi, tak przewidujący i niezmordowany na jej usługi, że nieeb mi tylko przebaczy Niebo tę obłudę, ale wypielęgnowałem mojemu następcy przynajmniej sto i dwa niepodobieństwa, iżby się mógł wydać doskonałym drugim mężem. Za nadejściem zezwolenia na rozwod, złożyłem papier do rąk Antosi, przy perorze tak wymownej, że pozazdrościł-by mi jej nawet organista rozwożący opłatki. Życzyłem jej szczęścia, losn, błogosławieństw i spełnienia za miaruw w Wędryehowskim, i doskonałego zapomnienia o pierwszym mężu, jak o slarym niepomyślnym roku; prosiłem o zachowanie wszystkiego, co mogła mieć ode mnie, i o udarowanie mię tylko swoją sylwetką; w końcu mówiłem, ile pamiętam, następnie:
— Oddalam się na sieroctwo całego życia: bo gdym nie zdołał być szczęśliwym z tobą, której dobroć tylko i najmilsze serca przymioty pamiętać będę, nie znajdzie nigdy do mnie przystępu myśl również niepodobna, abym mógł przynieść szczęście komukolwiek, jak też abym mógł spodziewać się go od kogokolwiek. A teraz żegnam cię, Pani! —
Ten ostatni wyraz, choć mu chciałem nadać najobojętniejsze znaczenie, rozczulił przecież do łez Antosię. — — Adamie! — zawołała ściskając moje ręce — zapomnijmy o wszystkiem! Dobry Adamie! — powtórzyła, nie mogąc mówić za płaczem.
Zdumiony taką przemową i pełen bojaźni, aby zmienna chorągiewka kobiecego serca nagle i niespodzianie nie powinęła się do zgody, milczałem tak, żem nie śmiał odetchnąć.
— Nie odmów mojej prośbie ostatniej! — mówiła po oliwili Antosia.
Na słowo ostatniej słodko odetchnąłem.
— Gdy zwyczaj nie dozwala, abyś mógł znajdować się przy moim ślubie, daj mi słow o, że wkrótce nas odwiedzisz, i że z serca przebaczysz wszystko Porucznikowi! —
— Najchętniej! — odpowiedziałem, nie mogąc wstrzymać się od lekkiego uśmiechu, żem słyszał podobną prośbę i widział zapłakane oczy.
— Jaki-ż lo kraj, i czas jaki! — myśłilem w duchu. — Miała-ż co podobnego bistorija od początku świata? W ciekawej epoce żyjemy! Szkoda tylko, że lo mnie się dostało być bohaterem tego mirabile (lidu!
I z tą uczoną myślą, której spokojności świadkiem łacina, ucałowałem rękę e.\ — mojej Antosi, przyjąłem jej płaczliwe pożegnanie bez lez, jak ten kamień, co go autor Dziadów skazuje do piekła, i na tym-że samym gniadym wierzchowcu, który tyle razy uiosl mię tu za czasów i marzeń szczęśliwszych, odjechałem do Tolina.
I ważcie jak lo musiało bvć niedawno od ery ślubu!
— Kochany mój koniu! — rzekłem wsiadając i zlekka bijąc go po szyj — jeszcze chwilka, i skończymy kampaniją; a odtąd będę cif karmił pozłacanym owsem! —
Szlachetny rumak zrozumiał mię doskonale, i jak strzała mignął z dziedzińca. Lecz dostawszy się w czyste pole, gdym go ani naglił do pośpiechu, ani wyzywał do dalszej rozmowy, zrobił 011, jak znamienity historyczny koń Sieniawskiego:
Myślom Pann się stosował,
Z zwieszoną głową zwolna postępował.
W rzeczy samej, obu nam nie było pilno. Kochany mój stryj od roku przeniósł się zTolina na wieki; i od zgonu stryja nie byłem ani razu w tem mojem miejscu rodzinnem. Majątkiem rządził ekonom, który ani się spodziewał, abym mógł tak znienacka zjechać do Tolina, na stałe mieszkanie. Wszyscy domowi byli w polu kolo roboty; pokoje stryjowskie zastałem zamknięte; chustający się na bramie dziedzińcowej mali synkowie pana ekonoma, na mój widok uderzyli na trwogę, i pobiegli do oficyny do matki; słowem, niebyło nikogo, cobynawet przyjął ode mnie konia. Puściłem go swobodnie i wszedłem do ogrodu. Na szczęście zastałem tu otwartą domową kaplicę, w której były nasze familijne groby. Wszedłem do środka, upadłem na kolana, i o jak-że było mi ciężko przed Bogiem, jaki mię wstyd tłoczył na widok tych świętych marmurów, leżących obok siebie parami! Świat mię już nie nęcił: myśl o śmierci lak mi była naturalną, lak zdawała się hlizką! Lecz i jam miał żonę — i czułem, żem dotąd kochał ją, niestety! Cisza świątyni przejmowała mię dreszczem; parzyste groby przodków spotykały mię groźnym zarzutem; zdało się, że nakazywały mi, abym stąd wyszedł co prędzej, i o-statni, odrodny potomek, zamknął natychmiast to ich grobowe nierozdzielne schronienie!
Modlitwa, której święta władza dawno mi już była nieznaną, pokrzepiła mię nieco. Wyszedłem z kaplicy, cokolwiek w duszy spokojniejszy, z jakiemś wszakże uroczyslem, upokarzającem uczuciem mojej niegodności, i z mocnem postanowieniem, że będę pogrzebionym za obrębem tej świątyni. — Żadna myśl lepsza, żaden trwalszy zamiar na przyszłość, nie znalazły do mnie przystępu, ani dnia tego, ani długo jeszcze potem. Jak tułające się po chmurach dusze Ossijanowskich rycerzy, takem ja po całych dniach błąkał się bez celu, w moim ir
Tolinie. To żal, to miłość, lodiima, lo zazdrość, to rospacz, to chęć ulżenia sobie jakim-bądź kol-wiek rodzajem zemsty, miotały mną naprzemiany.
Aż też we cztery miesiące, po powtórnym ślubie Antosi (bo wolałem raczej okazać się hojniejszym, niż niedoliczyć w rachubie miodowych miesięcy, i właśnie teraz dopiero, doszedł mię nowy kocz warszawski, ze świetnym zaprzęgiem) pojechałem w przyrzeczone do Państwa Młodych odw iedziny.
Było to latem, ku wieczorowi. Zastałem ich na balkonie, przy herbacie, i dostrzegłem z niemałą moją radością, że nie zostałem odrazu poznany. Wzięto mię za kogoś zupełnie obcego. Nieznajomy piękny pojazd i barwa moich ludzi wznieciły oczywistą wrzaw ę. Usługujący do herbaty kozaczki iwie Wędrychowskiego, rzucili się, jak piłki, po ubiór dla pana; Antosia znikła z wystawy, też zapewne dla przebrania się: bo z powodu upału, herbatujący małżonkowie wyglądali, jak goście Piasta, w śnieżnej bieli; a tymczasem psy różnego kalibru zewsząd opadły mię wysiadającego, i podług słów Bajrona: powitały wściekłą paszczęką swego dawnego pana.
Przepraszam za te częste wstawki poetyczne; ale bo leż mam i golowe usprawiedliwienie: komu już i czytać poezije, komu pojmować Bajrona, jeśli nie mnie, co mam tyle wolnego czasu, i jestem sobie teraz, nawet poniekąd w położeniu Bajrona!
— Cicho, Szumlasku! Gzmilasie! Cicho, Scigaju! Pijawko! Strzałko! Cicho! cicho! To ja, nasz znajomy! Jak się macie? dobre pieski! Schudłyście, schudły biedne! —
Na ten glos, przypominający im zapewne lepsze czasy i lepszą kuchnią, psy podjęły laki hałas, nastąpiło takie radośne skomlenie, wycie, szczekanie, skowytanie, zaczęły się takie susy i pląsy koło mnie, dokoła pojazdu i po całym dziedzińcu, że ubierające się Państwo nie mogło przenieść na sobie, by nie podbiedz do okien. 1 dostrzegłem po jednej stronie domu Wędrychowskiego we fraku zwieszonym z ręki, na wzór kurtki huzarskiej, a w jednem z okien pokojów Antosi, ją samę wyglądającą jak Psyche, ciekawie, pilnie, w całem popiersiu. Poznała mię ona; usłyszałem nawet jej krzyk radości, przestrachu czy zdumienia — tego już nie wiem — gdyż biust zniknął wnet-z okna.
Natomiast po schodach zbiegł do mnie kozaczek z prośbą: abym raczył wejść do bawialnych pokojów, a Państwo zaraz nadejdą. Ledwie żem potrzebował lego wezwania. Pod wpływem tylu wrażeń, lak niedawnych, tylu przypomnień po większej części miłych, wszedłem i zacząłem się przechadzać po tych znajomych mi pokojach, wprawdzie nie z lakiem pilnem zajęciem i nic z tą baczną na wszystko, historyczną, porów nynającą na każdym kroku dzisiaj i wczoraj uwagą, z jaką-by na mojem miejscu przeszła tu rzecz każdą kobieta; zawsze jednak nic mogłem nie dostrzedz, że odmieniło się tu bardzo mało, a i to nic ku lepszemu, za nowego panowania. INie widziałem lylko nikogo z dawnych sług moich: nowy właściciel odmienił ich jak dawne herby; lecz nic stało go widać na przeinaczenie z gruntu dawnego porządku rzeczy. Patrząc więc na tych drobniutkich ruchawych kozaczków, którzy jedyni byli zapewne do bieganiny i stukania drzwiami, ale nie obiecywali dobrej i spokojnej posługi, nic mogłem sobie odmówić tej małej pociechy dumy, skądinąd dostępnej nawet prawdziwym ex-pa-nującym: że nowy dwór ma minę bardzo biedną, karłowatą, orleańską.
Mogłem oddawać się tym uwagom do woli. Nie śpieszono z zapowiedzianym zaraz; i łatwo mi było zgadnąć, że przyczyną opóźnienia Ijyla golowałnia Antosi.
— Cóż to! knuje się tedy spisek na pierwszego męża! A to wybornie! — poinyśliłem serdecznie ucieszony, i pomimo doskonalej znajomości niebezpieczeństwa, mając je zawsze nie do pogardzenia, postanowiłem wziąć się ze swojej strony na stosowne sposoby: okazać się zupełnie swobodnym, wesołym, słowem, niedostępnym broni, którą mię donękać chciano. — — Była-by to już ostatnia niełaska, niesprawiedliwość, ostatnie okrucieństwo losu — mówiłem do siebie — jeślibym miał stąd odjechać, nie tylko że niepomszczony, ale nawet z sercem na-nowo rozbolałem! —
Nakoniec zja wiła się ona, trzymając się za lewą rękę Porucznika, (bo prawa, jak wiecie, w przeszłym rozdziale została przestrzeloną), strojnie, z uśmiechem, który miał w sobie jakieś tęczowe barwy uśmiechu przyjaciółki, siostry, kochanki, ex-żony.
Bojowa moja pozycija, jak możecie miarkować, była daleko korzystniejszą. Przeciw zbiorowemu uśmiechowi należało mi mieć tylko jeden rodzaj obojętnego uśmiechu, i pod jego zasłoną trzymać się odpornie, a byłbym poraził łatwo i na wszystkich punktach to wojsko ladajako sprzymierzone; ale pełen zemsty, odwagi, i pierwszy raz rozwiedziony, cóż dziwnego, że zanadto zaufałem swojemu męstwu i dałem się wywieść w pole?
Przywitaliśmy się z sobą uprzejmie. Antosia uścisnęła zlekka mą rękę, jam na odwet uścisnął potężnie rękę Wędrychowskiego, wprost dla przekonania się, czy go jeszcze boli? Waleczny Porucznik przygryzł sobie wąsy, nie okazał jednak innego znaku boleści. Zatem wszyscy troje na wyścigi zapytywaliśmy siebie o zdrowie, cieszyliśmy się bardzo, że się widzimy w pożądanem, winszowaliśmy sobie nawzajem wybornej cery, pięknego lata, ładnego wieczoru — słowem, szło nam z początku jak z płatka. Ztemwszystkiem te pospolite bieguny codziennej rozmowy, jakkolwiek są podatne i wybornie się obracają, mają tę nieuniknioną niedogodność, że opisują kolo zbyt małe i rychło się zatrzymują. Nierównie rostropniej czynią w podobnych razach Turcy, zapytując siebie nawzajem nie tylko o stan zdrowia dzisiejszy, ale i o wczorajszy i zawczorajszy i przeszlo-tygodniowy i przeszło-miesięczny — a nawet, gdy rozmowa zaczyna się u-rywać, a zatem widoczna jeszcze pozostaje wątpli wość względem zdrowia, nic wahają sic; postępować w pytaniach aż do ostatniego Bajramu. Jest to, powtarzam, bardzo i bardzo rozsądnie ze strony tych Mahometanów: bo z dnia jednego zapewne nie można jeszcze wyrokować o należytym stanie zdrowia, a przytem unika się niemałego w wielu razach niebezpieczeństwa ustania rozmowy. Właśnie po pierwszych pomyślnych pytaniach i odpowiedziach sztyl 1) tego rodzaju zdarzył się z nami.
Wiadomo zaś, żena przypadek sztyłuna morzu, niema innego sposobu dla żeglarzy, tylko cierpliwie czekać i wyglądać powiewu wiatru, choć on najczęściej przybywa w postaci Szkwału 2), a na stałym lądzie, zwłaszcza w naszym kraju śródziemnym, na przypadek lej niebezpiecznej ciszy, idzie się do okna i wygląda się z utęsknieniem jakiegokolwiek przedmiotu czy konceptu do podsycenia rozmowy; chociaż i to upatrywanie miewa czasem następstwa niebezpieczne.
Tak się stało i w tym razie. Porucznik powstał, zbliżył się do okna, okrzyknął piękność mojego pojazdu i zaprzęgu, zaklął się honorem, że odda 1) Cisza na morzu. 2) Wicher, burza morska. wna nic podobnego nie widział, prosił, abym mu pozwolił obejrzeć zlilizka (en cudowny ekwipaż, usadowił mię gwałtem, gdym zabierał się mu towarzyszyć, i zostawił nas z Antosią w dość niebezpie-cznem, bo pierwszem jeszcze od czasu naszego rozwodu sam na sam.
— Porucznik nie odmienił się ani na jotę — przemówiła po wyjściu jego Antosia — zawsze wesół i zapalony miłośnik koni i pojazdów. Ale-ś ty, Adamie, (daruj tej dawnej poufałości!) widocznie po-chudl i zesmutniał. Jeśli-bym i to jeszcze miała sobie do wyrzucenia, byłabym bardzo nieszczęśliwą! —
Słowa te powiedziane były takim czułym głosem i przy spojrzeniu olśnionem taką wymowną łezką, żem się posłonił w sercu i zadrżał mimowolnie.
Zdradziecka Pani Wędrychowska dostrzegła swojego tryumfu, lecz wolała dać pozor, jakoby nie zrobiła żadnego, i że z rospaczą musi dać za wygraną.
Może nie piędziesiąt razy w życiu poszedłem na te sidła, ani domyślając się ich nawet. Poszedłem na nie i teraz, jak biedny zajączek do owsa.
— Nie drżyj tak widocznie z nienawiści, Ada mj(. I — rzekła mi |io chwili. — Dość dla mnie o-kropuiejszéj nad wszystko nienawiści własnej! —
I tu zachwiał się glos jej, ten sam glos, który mną powodował wszechwładnie i podczas choroby, i za dni szczęśliwszych, który mi brzmiał w uszach niepozbyty, jak muzyka po balu — ten sam, co wolą czy poniewoli, ale słodko i jak najgrzeczniej doprowadził mię aż do rozwodu.
— łłyła-ż byś nieszczęśliwą? — spytałem czulej i głośniej, niż zdołałem się umiarkować. — O mój Adamie! masz-że ty Boga, masz-że choć trochę litości w sercu, lak mnie zapytując? — odpowiedziała ona prędko, zakrywając twarz rękoma.
— Czego-ż ci braknie? — zawołałem. — Masz wszystko, tak jakem ja wszystko utracił! —
— Tak jest, mam wszystko, na com zasłużyła, kiedy mam nawet twoje szyderstwo i pogardę! —
I nastroiła minkę pół-srogą, pół-nieszczęśliwą, pół-zalolną, ale w ogóle tak czarującą, że nie przypominając sobie po niej nic podobnego, i ani się domyślając, że lo jest nowy wynalazek, ale już należycie doświadczony i sprawdzony na Poruczniku, zapomniałeś się do tego stopnia, żem ukląkł przed 15 nią, zaczął całować jej ręce i upewniać: że chociaż nas los rozłączył, roztrącił od siebie, rozdzielił przepaścią, nigdy przecież nie będę dotyla niesprawiedliwym, abym ją obwiniał o przeszłość; pozostaje mi płakać na siebie, żem nie nmiał i nie zdolal u-miliéjej życia; ale dla tej, która mi tak szlachetnie i otwarcie wyznała, że nie możemy być szczęśliwymi, że ciężymy sobie, będę miał zawsze tylko szacunek, przyjaźń, najtkliwsze uczucie brata, najczulsze przywiązanie dawnego Adama... —
I nie wiem już, czegom nie naprawił, i czcgo-bym nie naprawił dalej, w tej postawie klęczącej, zachwycony jej wzrokiem omdlałym, cierpiącym, topniejąc z roskoszy, żem czul jej rękę, którą mi rozgarniała włosy, jakby chciała ostudzić ogień mojego czoła i rozegrzać troski mojego wdowiego stanu — gdy wtem drzwi się otworzyły, i wpadł Wędrychowski.
— Jeszcze więc jeden pojedynek.’ — poinyśliłem, nie śpiesząc się już ze wstaniem.
Ale Porucznik, cudo dobroci, roztargnienia, czy krótkiego wzroku —
— Wiesz co? Panie Adamie! — zawołał — — stało się! choćbym miał narazić się na śmiechy całego Dubna! No! zgadnij, na com się zdecydował? —
— Znajdziesz mię Pan na wszystko gotowym! — odpowiedziałem zimno i stanowczo, chociaż mi krew ze wszystkich stron bila do głowy.
— A więc chwytam cię za słowo! Głowa na głowę — mój kocz wiedeński i czwórka siwych! —
— Zgoda! jak najchętniej! — odpowiedziałem, i zadziwiony i ucieszony i niezupełnie rad z tego nagłego dobicia targu.
Ho ileż to uczuć nieraz umie natrzeć razem na biednego człowieka!
— — Merci! Więc kiedyś tak dobry, i w takim dziś słodkim, różowym humorze — przydał z małym przyciskiem — lo daj-że się jeszcze prosić o jedno, w imieniu Antosi. Uwolri nam ze swojej nowej siwej czwórki ulubionego wierzchowca Antosi. Przywykła już ona lak do niego, że nie zaaprobowałaby inaczej naszej łacijendy. Skądinąd dla ciebie będzie lo wszystko jedno: bo mam w mojej stadninie już dorastającego szpaka, dziwnie pięknego składu, i szyi islnie łabędziej. I\a przyszłą wiosnę ode-szlę ci go już najeżdżonym! — *.Najchętniej! najchętniej! — rzekłem, i tą ra/ą już najszczerzej: bo rad byłem zrobię przysługo Antosi, i wiedziałem, że siwy wierzchowiec, o którym mowa, był jedynym koniem z całej czwórki, co wart był przecie tego imienia. Trzy inne, wszystkie mniej więcej były ślepe, i odpowiadały najzupełniej temu światlo-cichstemu koczowi, który jeśli to prawda, jakoby wyjechał z Wiednia, lo zapewne jeszcze za czasów Marii Teressy. Młody szpak, o którym mówił Wędrychowski, rzadkiego składu i szyi istnie łabędziej, nic pewniejszego, że nic w stadninie, ale bujał gdzieś jeszcze in spatiis imarji-nariis.
Jest zaś, proszę cię, kochany Czytelniku, cóś miłego widzieć się doskonale, i co się nazywa, w puch oszukanym od kochanego przyjacielu, gdy możemy powiedzieć do sichie, z małą odmiana, po Hamletowsko: jeśli już luje lo by! W podobnych razach, znika wszelkie podejrzenie o łryco-stwo, i rzecz niezmiernie ważna, nie śmieją się nawet szubrawcy! — Ale nie pojmiecie, jako żywo, tego rodzaju przyjemności, jeśliście go na sobie nie doznali. Wracam więc do opowiadania.
Jako trzeci warunek przyjacielskiej lacijendy, założył mi Wędrychowski, abym został na wiecze rzy i nocował; a nazajutrz zamienny mój kocz pójdzie naprzód, a ja zostanę od ich obojga odwiezionym w szarabance do połowy drogi aż do... inicz, i nu tem samem miejscu, gdzieśmy przed kilką laty śmiertelnie się strzelali, rozpowiemy Antosi o wszystkich szczegółach naszego pojedynku, i założymy podróżne śniadanie. Tym sposobem wojowniczy Tkiers sprawdzał zwycięstwa Napoleona.
Łatwo przystałem i na len układ; podobała się mi nawet la myśl rycerska. Bo i dla czegóż zresztą się taić? Komuż nie milo oglądać pole, na którem zostało się zwycięzcą, zwłaszcza gdy i nieprzyjaciel żyw, dzięki Bogu, i nie myśli nam bynajmniej zaprzeczać tryumfu.
Podobnież tłómaczyłem sobie i powolność Antosi, z jaką dała się nakłonić do lego zamiaru. Było to zapewne z jej strony trochę niesentymentalnie. Ale któraż ładna kobieta — myśliłem sobie — śród łez nawet, nie spójrzała-by z wewnętrznym uśmiechem na lo Molochowe pole, gdzie ku jej czci krew przelano? —
Tymczasem rozmawialiśmy wesoło, chodziliśmy po pokojach dolnego i pierwszego piętra, po ogrodzie, po okolicznych drożynach i ścieżkach, kté 15* rośmy nieraz deptali z Antosia. Uprzejmy Porucznik, przewidując, żeśmy mieli na każdym kroku tyle rzeczy do przypomnienia, przyzostawał od nas często pod różnemi pozorami: chodziliśmy więc ręka w rękę z Antosią, śmiejąc się, żartując, pustując — żartując nawet z Porucznika, który o kilka kroków za nami, mial nieszczęśliwą minę znudzonego guwernera.
Nadewszystko gabinecik Antosi i przegląd po-tajemników jej biórka i toalety mile nas zajęły. Czuła i dowcipna Pani Wędrychowska umiała nadać taki powab tajemnicy rozmaitym pamiąteczkóm: ró-żno-kolorowymbilecikom, różno-ksztaltnym cackom, puszeczkóm i pudełeczkom, tak zręcznie jątrzyła ciekawość obu mężów, i po wielu drożemach się, zaspakajała ją w sposób tak niedostateczny i pociągający do dalszych poszukiwań, że ani przyszło nam nawet na myśl, ile to wszystko było podobnem na-przykład do sztuczek prestigiatora Bosko: choć proces obu tych manipulacji nie różnił się ani na jotę, i jak tam tak i tu, dobroduszni widzowie byli przedmiotem zasłużonego uśmiechu.
— Zgadnijcie od kogo mam (en krzyżyk? Czyja-to sylwetka za tą czarną gazą? Czyj splot tych wło sów? Ale nie pokażę wam zblizka. Muszą mi one być bardzo i bardzo miłe, kiedy widzicie, że je całuję! — Tylko-ż nie marszczcie się tak pociesznie! 01 ucałujcie raczej oba tę drogą dla mnie pamiątkę! To sylwetka papy! włosy mamy! a krzyżyk mam od brała! —
Całowaliśmy więc, przez gazę, ze ślepą masońską wiarą, podawane nam pamiątki; choć bardzo być może, że nie były lo włosy mamy — ani syl-welka drogiego papy! — Ale niewinne złudzenie zajmowało tak słodko i rozkosznie, że anim się postrzegł, gdv czas przeleciał i oznajmiono w ieczerze
Sypialny pokój dano mi ościenny od gabine-ciku Antosi.
Długo nie mogąc zasnąć, śród walki wspomnień (bo szczęściem mam mocną pamięć lokalną) dosłyszałem jedną razą cichej, ale częstym tłumionym śmiechem przerywanej rozmowy wgabincciku. Poznałem wkrótce glosy Wędrychowskich; i któż-by nie przebaczył człowiekowi niewinnej rozrywki słuchania, gdy go sen nie bierze? — zacząłem podsłuchiwać.
— Ale to już będzie zanadto! i może nie skrupulatnie! On tuki nieoszacowany! zwłaszcza po tym dzisiejszym koczu! — szeptała śmiejąc się Antosia.
— Kiedy ci mówię, że lo nasza własność, prawdziwa ojczyzna, krwawy dorobek Wędrychowskich! co się nazywa krwawy! bo jeśli pozwolisz sobie przypomnieć, lo i mojej krwi trochę tam się rozlało! —
— To już ci się i wróciło z lichwą, liuścioehu! Jak cię kocham, wyglądasz teraz, jak nigdy! A on taki blady, sentymentalny, że aż. mi go żal doprawdy! —
— Wiem, wiem o tym żalu! Widziałem, ja-keście się tam czule żałowali! jak po macierzyńsku cacalaś go po twarzy! —
— Toś ty widział to wszystko? ty, ty, obłudniku! I zamiast na pojedynek, wyzwałeś go na ła-cijendę! Oloż-to jak on mnie kocha! —
— Ale-bo, widzisz, moje serce, nie zdaje mi się, aby należało rozciągać zazdrość aż do pierwszego męża! Już-cić należy cóś darować przeszłości i nawyknieniu. Ja sam, na jego miejscu, nie ręczę, czylibym się nie zapomniał, i nie rozkochał się powtórnie, jak najśmiertelniej — jeślibym miał laki) ładną żono, laką koteczkę, filutkę — — i stracił ją przez głupstwo! —
Tu tlały się słyszeć niehamowane już śmiechy i całowania.
O jakhym chciał być w tej chwili Samsonem! obaliłbym ten dom niegodziwy, i wraz z tą parą Filistynów zagrzebał-bym się w jego gruzach!
Ale jaka-ż to siła i jakie gniewy tegowiecz-nych ludzi!
Porwałem się, i w niedołężnej zemście uderzyłem tylko nogą o ziemię.
W oka mgnieniu wszystko ucichło.
Chcii łom zawolaś moich ludzi i wyjechać na-lvchmiasl. Gdy jednak na kilkakrotne dzwonienie nikt nie nadszedł, uspokoiłem się nieco i pomy-śłilein sobie, że najlepiej uczynię, gdy udam, iż nie wiem o niezem, dozwolę im dojść do końca w swej roli i dopiero przy rozstaniu okryję ich zasłużoną hańbą i pogardą.
Oburzenie i odmiana planów do jak najświetniejszej zemsty, długo mi nie dozwoliły zasnąć; nad rankiem zasnąłem przecięż, i obudziłem się już około dziewiątej.
Mój służący oznajmił mi, że Państwo Wędry chowscy oddawna już czekają na mnie z herbalą, że kuchnia i nowo nabyty przeze mnie kocz wiedeński (poczciwy Józef kiwał głową mówiąc o tvm koczu) przed świtem jeszcze wyruszyły do....inicz, i ze zaprzężona naszemi.... to jest podobno już nie naszemi końmi szarabanka od godziny czeka przed gankiem.
Pośpiech ten wyprawienia gościa z domu wydal mi się lak pociesznym, lak odpowiednym nowej kabale, jaką mi gotowano, że wyobrażając sobie wstyd i upokorzenie, klóremi ich miałem nabawić, rozpogodziłem się zupełnie i z najweselszą twarzą wszedłem do salonu.
Antosia okrzyknęła mię najspokojniejszym, najszczęśliwszym z ludzi, że mogę spać tak długo. Wędrychowski winszował mi szczerego skarbu a nie takich zawziętych służących, którzy, jakoby w skutek mojego rozkazu, wyprowadzili mój pojazd jeszcze przed świtem, tak, że nawet uprzedzili kuchnią i t. d. Nasląpily potem nieuchronne pytania, co wolę i rozkażę: czy kawę, czy herbatę? ze śmietanką, czy bez śmietanki? — lub może po angielsku z żółtkami? albo może kawę z herbalą po połowie? albo też może czekoladę? to chociaż.... ale zaraz... —
Chcąc pośpieszyć wyjazd, oświadczyłem, żem odmienił tryb życia, że piję tylko czystą herbatę, i po myśliwski! miewam teraz zwykle ranne śniadanie. A więc — rzekła śmiejąc się Antosia — po wyprawieniu kuchni do....inicz, nie pozostaje teraz uprzejmym gospodarzom innego sposobu, tylko co najprędzej wywieśdź kochanego gościa z domu. — Stużę ci, Adamie! — przydała, podając mi rękę.
Dzień by! prześliczny. W szarabance usiadłem obok Antosi; Wędrychowski solo na przeciwległej ławeczce. Litowaliśmy się więc nad nim, że nie ma pary, śmieliśmy się z przesądów, żartowaliśmy ż rozwodów, mówiliśmy o przyjaźni, dobieraliśmy wyrazu na oznaczenie przywiązania, jakie na złość całemu światu i Porucznikowi zawsze mieć będziemy ku sobie. — O, lak! tak! — mówiła Antosia, ściskając mą rękę i całując mię w czoło.
Wędrychowski udawał zrospaczoncgo, zakrywał rękami oczy, groził Antosi nowym rozwodem, przyłączą! na poparcie swej groźby przykłady, nierzadkie, niestety! w naszym rozumnym kraju, radził nam wreście mieć przynajmniej wzgląd na uroczyste miejsce, do któregośmy się zbliżali; a gdy na wyścigi z Antosią ciągleśmy się znęcali nad jego niby zazdrością, oświadczył, śmiejąc się: że już też nic zniesie tego dłużej, rozkazał stanąć woźnicy i przed samemi....iniczami wyskoczył z pojazdu.
— Adieu! kochany Poruczniku! żegnamy! — zawołała z uśmiechem Antosia. — Teraz będziemy mogli podrażnić się z nim do woli. Bo wszak-że wiesz o jego osobliwej przysiędze? — rzekła mi po chwili.
Odpowiedziałem, że nie wiem o żadnej.
— To musiałeś chyba zapomnieć? — Mówi on, że zaraz po waszym pojedynku w....iniczach, przysiągł na placu, że nic stąpi odtąd krokiem na tę ziemię, jak on powiada, będącą niegdyś własnością Wędrychowskich, dopóki jéj nie odzyska. Śmieszne z togo powodu bywają nieraz zdarzenia. Przez....inicze, jak wiesz, jedzie się do naszego kościoła, i Porucznik, każdą razą objeżdżając te pola, nakłada sobie z parę mil drogi, tak, że zwykle przybywa już po nabożeństwie — tylko na śniadanie do proboszcza. Jeśli kiedy, lo dziś możemy go za to nadręczyć. W jego oczach każemy podawać sobie śniadanie, i nie zaprosimy go, dopóki ci się nie spodoba, mój szlachetny Adamie! — przydała, ściskając mą rękę i czule ze łzami poglądając mi w oczy.
— Wybornie! wybornie! z całego serca! — rzekłem uradowany z myśli, która odmieniła nagle wszystkie plany mej zemsty, i udając, że najdoskonalej rozumiem i wykonam mą rolę.
Pojazd zatrzymał się, jak było ułożono, na placu naszego niegdyś pojedynku. Śniadanie już było gotowe. Zasiedliśmy więc do stołu. Antosia posyłała różne to figlarne, to dobrej otuchy, znaki Porucznikowi, który o parę-set kroków od nas, związany przysięgą, stal z założonemi rękami, nieruchomy, jak ułan na wedecie.
— Podrażń się-bo z nim trochę, Adamie! — mówiła Antosia. — Pokaż mu naprzyktad tę tak dla niego ponętną butelkę Szampana! —
Powodowałem się chętnie. Zajadałem smaczno, piłem zdrowie Antosi, zdrowie Porucznika, salutowałem go naprzemian to kieliszkiem, to butelką.
Antosia wściąż mię zachęcała: — Jeszcze, jeszcze trochę, kochany Adamie! —
— Wreście ulituj się już nad nim biednym! — przydała, wznosząc na mnie błagające spojrzenie.
— Nigdy w niczeni nie mógł-bym ci odmówić, nie dopieroż takiej bagateli! — odpowiedziałem poważnie. — Ale jest to rzecz, której podług przepisów prawa natychmiast zrobić nie można. Muszę jeszcze porozumieć się w tej mierze z kilką osobami. Daję ci jednak słowo honoru, że najdalej w przeciągu tygodnia, przyszlę wam papier należycie uprawniony, i będziecie mogli założyć tu drugie śniadanie, chociaż, niestety! już beze mnie: bo w przyszłą niedzielę wyjeżdżam za granicę. Widok tych miejsc a nawet i ludzi jest mi do uiezniesienia. Bądź zdrową i szczęśliwą! Oby dal Bóg, abym mógł o lobie zapomnieć! Przeproś i pożegnaj ode mnie Porucznika. I nie miejcie mi za zle, że już się z wami nie zobaczę. Ta przymuszona wesołość ciężką mi jest niewymownie! —
Przy tych słowach, ucałowałem jej ręce, po. żegnałem Porucznika kilką kapeluszowemi ukło — nami, i, jakby broniąc się od lez, dzięków i omdlewali Antosi, skoczyłem do pojazdu i odjechałem.
Cala la ostatnia scena, pełna wzorowej prawdy i dobrej wiary jak zaraz zobaczycie musiała być niezmiernie zagmatwaną dla Porucznika. Nie ręczę nawet, czy nie obwiniał on Antosi o zdradę lub nieumiejętne poprowadzenie tak wybornie obmyślanego planu, i czyli jej nie powiedział z góry czego niemiłego, nim mu porządnie mogła przełożyć rzecz całą. Wszystko to jest mi już niewiadomo: bo jakem oświadczył Antosi, tak też w rzeczy samej, w tydzień po tem pamiętnem śniadaniu wyjechałem za granicę.
— A słowo honoru względem....iniez? — spytacie.
Dopełniłem go w całej rozciągłości, podług przyjętego zobowiązania się, brzmienia i tenoru.
Natychmiast podałem prośbę, w imieniu Wę-drychowskiego, do miejscowej władzy Dyecezalnej, i miałem przyjemność przesiać Porucznikowi, aku-ralnie w tydzień od dnia mojego przyrzeczenia, dyspensę uwalniającą go oil uczynionej przysięgi, z uwagi: że przysięga ta była uczynioną nierozmyśl-nie, i była mu nadto przeszkodą w uczęszczaniu do paratijalnego kościoła. Za jedyny warunek przy udzieleniu niniejszej dyspensy, naznaczoną była urodzonemu Porucznikowi Wędrychowskiemu niewielka jałmużna na rzecz miejscowego szpitalu.
Przytem zalecano mu odbydź spowiedź: „ul imlul-gentia impertiatur in sialu gratiae.”. Co się tycze Antosi.... tak jest... co do Antosi, to doprawdy warto szczególnego zastanowienia! Co (o jest, powiedzcie mi, proszę, że nieraz, ani się postrzegę, jak mi staje w oczach jej obraz, i jak zacznę nań patrzeć, to mi zawsze oczy jakąś mglą zachodzą, a w tej mgle wizerunek Antosi to olbrzymieje, lo maleje, jednak nie znika, aż nie wiedzieć skąd wezmą się Izy, i płyną czasem krócej, czasem dłużej?....
Dla uspokojenia, powtarzam sobie, że to są tylko Izy dumy, czyste i jadowite jak aqua tophana — albo łzy takie, jakiemi płacze chore, miotające się dziecię, że zasnąć nie może.