Dyskusja indeksu:F. A. Ossendowski - Sokół pustyni.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

F. A. OSSENDOWSKI
SOKÓŁ PUSTYNI
POWIEŚĆ
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA POZNAŃ — WARS ZAWA — WILNO — LUBLIN
ROZDZIAŁ I.
Na brzegach Sebkha Azz el Matti.
Tam gdzie nagie, wyżarte przez niknący piach Sahary, poszczerbione, jałowe, martwe góry Ahog-gar tworzą labirynty wąskich przejść i okrągłe kotliny, zawalone głazami i osypami szarych skał, truchtem biegły trzy hieny.
Opuszczone ku ziemi krótkie, wstrętne pyski, jarzące się ślepia, najeżona, twarda sierść na potężnych karkach i ciągle strzygące uszy mówiły o tem, że drapieżniki idą śladem, węsząc i nadsłuchując. Chwilami zatrzymywały się i długo stały, nieruchome, baczne, ledwie się znacząc pręgowa-nemi ciałami na bezbarwnem tle pustyni, rozrzuconych wszędzie odłamów skalnych i ogromnych do głazów podobnych szarych kłębów kaktusów.
Nagle przypadły, przywarły do ziemi, wtłoczyły się pomiędzy kamienie i zamarły, uszy tuląc, marszcząc okrutne pyski i mrużąc złe, żółte oczy.
Od wschodnich uskoków gór zbliżała się posuwistym, lecz szybkim biegiem pantera i, mignąwszy wśród kamieni centkowaną skórą, znikła za krawędzią płaskiego pagórka.
Sokńł pusty ni. i
Po chwili rozległo się tętnienie i zgrzyt kopy z siłą bijących w twardą, kamienistą glebę. Z poza niewysokich szczytów wzgórz wyrwało się i płaszczyznę stadlko gazel.
Na przedzie biegł stary kozioł z długiemi, śp czastemi rogami, oglądał się i zcicha porykiwał. Pięć samic, ledwie dotykając ziemi kopytkan mknęło za nim w przerażeniu bezmiernem.
Biegły pełnym pędem, podbierając pod brzuc naraz wszystkie nogi, wyprężając je po chwili z s łą i, odbiwszy się od ziemi, znowu zawisały na moment w powietrzu z zarzuconemi wtył głowami wlepiwszy oczy przed siebie w trwodze i rozpaczy Kozioł zwolnił biegu i, przekonawszy się, że sa mice nabrały już pełnego rozpędu, przepuścił je przedi sobą i dopiero wtedy zaczął sadzić olbrz^ mierni skokami, niby duży ptak, przelatujący z głazu na głaz, ze szczytu na szczyt.
Hieny ostrożnie podniosły głowy, lecz natychmiast wtuliły je pomiędzy kamienie. Ujrzały bowiem plamistego drapieżnika, goniącego gazele.
Duża, zwinna jak wąż pantera migała na spadkach wzgórz i, miękko skacząc przez przeszkody, zamierzała przeciąć drogę uciekającemu stadu.
Hieny podniosły się i zaczęły biec zdała za gc niącym zdobycz drapieżnikiem...
Stadko znikło w kurzawie, utonęła w niej cent kowana kotka, po chwili wpadły w żółte obłot piasku sunące śladem pościgu hieny i — wszystk umilkło i sczezło jak widmo.
Cisza zapanowała diokoła, tylko mały czarny ptaszek-pustclnik, ten, co widział niejedną rozpacz, niejedną zbrodnię i śmierć tu w sercu Sahary, spokojnie fruwał śród kamieni, szukając przeniesionych przez wicher nasion lub wypełzających ze swych kryjówek jadowitych skorpjonów.
Czy dogoni plamista, potężna kotka lekkie chyże gazele? Czy wyniknie walka o zdobycz pomiędzy panterą a zuchwałemi hienami? — O tem opowiedzieć mogłyby tylko opadające i wznoszące się z lada powodu kłęby piasku, milczące głazy, co przez tysiące lat patrzą i słuchają, tylko tkwiący pod bladym, martwym namiotem rozpalonego nieba sęp-włóczęga.
Jakgdyby potwierdzając podobieństwo ludzkiej i zwierzęcej natury, w okolicach słonego jeziora Sebkha Azz-el-Matti, tam, gdzie od wieków zbiegają się szlaki karawanowe, dążące od Fezu, Laguatu, Tuggurtu i Murzuku, wśród kamieni wyschłego łożyska rzeki czaiło się kilkoro uzbrojonych w karabiny ludzi. O kilkaset kroków od zasadzki, za piaszczystemi pagórkami, z wystające-mi z ziemi rzadkiemi badylami jakiejś rośliny, pasło się sześć chudych wielbłądów, w których każdy znawca odrazu dojrzałby najdroższe, rącze wierzchowce „mehari“, nazywane przez Twaregów
— „braćmi Samumu“.
— Dwa szlaki śladów przecięły równinę — mówił głuchym głosem wysoki, barczysty Berber, zasłaniając usta połą burnusu, aby złe duchy pu styni nie wdarły się mu do duszy. — Jednym przeszło dwanaście wielbłądów, drugim — przemknęło dziesięciu jeźdźców na dobrych wierzchowcach.
— Któżby odważył się zapuścić się tak daleko, prawie do Tanezmftu1) na koniach?! — zawołał człowiek o białej twarzy i długich płowych Wąsach. — Przywidziało ci się, Abd Karacie!
— Milcz, Dżani! — syknął Berber. — Ja się mylić nie mogę w pustyni. Czytam z niej jak z księgi otwartej. Sam wielki mahdi tylko mnie chciał mieć za przewodnika...
— Czy konie były podkute? — zapytał inny biały człowiek, zapalając fajkę.
Abd Karat w jednej chwili skoczył ku niemu i, wybiwszy fajkę z rąk, zawołał:
— Dym łatwo zwęszy dziki zwierz i... dziki człowiek! Zachowajcie ciszę, a ty, Barto, nie pal więcej. Słuchajcie! konie były podkute, a ludzie, którzy siedzieli na nich nie byli ani Twaregami, ani Berberami. Nigdzie bowiem Allah nie pozwolił mi dostrzec dzirytów. — Czy widziałeś już jeźdźców? — rzucił pytanie łamaną arabską mową jeden z obecnych.
— — Nie! — odparł Berber. — Lecz nigdzie nie spostrzegłem głębokich dziur w ziemi tam, gdzie się zatrzymywali jeźdźcy. Gdyby mieli dziryty, wbijaliby je w ziemię, pozostawiając ślady. Chciałem
’) Tanezruft — „pustynia pragnienia i rozpaczy**, arabska nazwa południowej, pozbawionej wody części Sahary, którą obecnie przecięły ekspedycje Renaulta i Citroyena. dotrzeć do ich ostatniego noclegu, lecz musieli zrobić wielki przebieg, bo przed wieczorną modlitwą nie zdążyłbym powrócić, gdybym dłużej szukał ich obozowiska.
— Co myślisz o tych ludziach, Abd Karacie?
— zapytał Dżani.
— Niech Allah ma nas w swej opiece! — szepnął Berber. — Obawiam się, że jest to Sokół Pustyni.
— Kto? — zapytali biali ludzie.
— Sokół Pustyni! — powtórzył Berber głosem, w którym brzmiały przestrach i zachwyt zarazem.
— Opowiedz o nim, co wiesz! — rzekł Barto, ’
— Na Allaha Sprawiedliwego! — żachnął się Abd Karat. — Nikt w całej Saharze ani słowa 0 nim nie piśnie, bo każdemu życie jest drogie... 1 ja nie powiem... Bismillah! La Ula illah..., Mahomeci, rassul Allah...
Berber zaczął mruczeć modlitwy i na żadne pytania nie odpowiadał.
Towarzysze Abd Karata nic nie mogli dowiedzieć się od niego o tajemniczym Sokole Pustyni.
— Barto — rzekł Dżani — pojedziemy sami zbadać okolicę i ślady.
— Dobrze! — odparł olbrzymi Barto i wstał, kierując się w stronę pasących się woddali wielbłądów.
Wkrótce dwóch jeźdźców ruszyło na wschód ku dalekim, zębatym górom, wpobliżu których Berber dojrzał ślady koni i wielbłądów.
Zbliżał się wieczór i słońce już zapadać zaczęło za horyzontem.
Dżani i Barto wkrótce spostrzegli ślady i jechali dalej badając je. Znaleźli wkrótce niedopałek papierosa i porzucone puste pudełko zapałek.
— Biali ludzie są wśród tych jeźdźców... — mruknął Dżani. — Papierosy dobre, egipskie, zapałki woskowe — tego nie używają tubylcy...
— Stój! — szepnął nagle Barto. — Patrz tam na górze...
Dżani spojrzał i natychmiast zsunął się ze swego mehari, który z lekkim jękiem położył się, ukrywając za sobą jeźdźca.
Za przykładem towarzysza poszedł Barto.
Oświetlony złocisto-szkarłatnemi błyskami zachodzącego słońca na zbocze góry wjeżdżał człowiek na wspaniałym koniu.
Rumak szedł w podskokach, rzucając grzywia-stą głową i wymachując długim ogonem. Czerwone rzemienie, ozdobione srebrem i perłową masą, czerwone, połyskujące metalem siodło stanowiły rynsztunek konia. Mały jeździec w czarnym burnusie, zasłaniającym mu głowę i twarz, siedział zadumany, mocno opierając się o szerokie, maury-tańskie strzemiona. Za plecami wisiał karabin, a z pasa zwisała krzywa szabla turecka.
Jeźdiziec dotarł szczytu góry i tu się zatrzymał. Stał się podobny do czarnego posągu, odcinającego się ciemną sylwetką na purpurowem, już gasnącem niebie.
— Bogaty jeździec! — zaczął szeptać Barto.
— Nie można takiego opuścić. Poślemy mu kulką i zabierzemy konia, rynsztunek i broń! Z pewnością w sakwach też coś się znajdzie przy takim panu.
— A pewno!.,. — zgodził się Dżani, mierząc z karabinu do stojącego na wzgórzu jeźdźca, lecz ten nagle ruszył koniem i znikł za szczytem góry.
— Psia krew! — zawołał Dżani. — Nie możemy go przecież ścigać w górach na naszych mehari?!
— Zwiał nam ten chłystek, a szkoda! — westchnął Barto. — Można byłoby się na takim obłowić!
Czekali jeszcze przez kilka minut, rozglądali się i słuchali, lecz żaden dźwięk nie mącił ciszy wieczornej.
Wkrótce pognali wielbłądy do pozostałych towarzyszy; nie odnaleźli ich jednak na dawnem miejscu, w skrytce łożyska wyschłego uedu1), więc ruszyli do obozu, położonego pomiędzy pagórkami, porosłemi twardą, szarą trawą i zbiegaj ącemi ku błotnistym brzegom jeziora.
Znaleźli towarzyszy, siedzących w namiocie dokoła kotła z dymiącą się strawą.
Gdy Dżani opowiedział o spotkaniu się z małym jeźdźcem na białym koniu, milczący T war eg Bu-Imama błysnął oczyma i rzekł:
— Gdyby kule waszych karabinów wyleciały z luf, skierowanych w małego człowieka, wszystkie rody Twaregów od Tanezruftu do Murzuku podniosłyby się przeciwko wam! * ) Ued — arabskie słowo, oznaczające rzekę.
— Nie byłoby wtedy bezpiecznego miejsca na całej Saharze dla was i dla nas! — dodał młody Berber Ibn Solimana, podnosząc ręce do góry. — Wszędzie dosięgłaby nas zemsta Twaregów, jeżeliby on tego zechciał!
— Był to Sokół Pustyni! — szepnął Abd Karat. — Widzieliście go, więc zapamiętajcie go sobie dobrze, a gdy spotkacie, tropiąc zdobycz, ustąp cie przed nim, jak ustępuje hiena przed lwem lub panterą!
— Opowiedzcie nam o nim! — prosili Barto i Dżani, lecz ludzie o bronzowych twarzach oczy opuścili, szepcąc święte imiona przedwiecznego Allaha i skuteczne na złe przygody zaklęcia.
Po długiem milczeniu Abd-Karat odezwał się
— Skoro zjawił się tu Sokół Pustyni, znaczy to, że nadciąga duża i bogata zdobycz. Sokół nie napada pojedyńczych ludzi i na małe karawany podróżników... Musimy mieć się na baczności, gdyż może zdołamy coś z tego urwać dla siebie...
Na tem się rozmowa skończyła i wkrótce za legła cisza, przerywana tylko chrapaniem lub bez ładnymi pomrukiem śpiących ludzi, dalekiem, płacz liwem wyciem szakali, ciężkiemi westchnienia® i parskaniem pasących się wpobliżu mehari. Księżyc wypłynął już dawno na czarne, głębokie niebo i w bladych promieniach miesiąca pustynia wyda wała się białą, niby śniegiem pokrytą, a zawsze martwą, jak bezgraniczne płaszczyzny nocnej towarzyszki ziemi.
Czarną plamą na białej powierzchni pustyni wydawał się namiot śpiących ludzi.
Nic nie świadczyło o niebezpieczeństwie, a tymczasem tych sześć zawiniętych w burnusy uśpionych postaci były uosobieniem niebezpieczeństwa i zbrodni, jak hieny, grasujące w pustyni, groźne i drapieżne.
Był to rok 1906-ty, niespokojny, trwożny rok, gdy wynikło wielkie poruszenie wśród wyznawców,.Świętej księgi“.
Pomiędzy brzegami Czerwonego morza a głę-bokiemi wąwozami Atlasu, dalekiemi oazami Kufry i tajemniczym Tombuktu nieznani jeźdźcy śpieszyli z wieścią, że nowy a potężny mahdi — „miecz Allaha“ zamierza ująć w swe dłonie zielony sztandar wojny z niewiernymi.
Liczne karawany hadżów, czyli tych wyznawców Islamu, którzy odbyli już pielgrzymki do grobu wielkiego proroka, przecinały w różnych kierunkach Egipt, pustynię Libijską i Saharę, roznosiły po całej północy Afryki tajne rozkazy wodzów zbliżającego się powstania, broń, amunicję i pieniądze, kryjąc się przed Anglikami, Włochami i Francuzami.
Mniejsze grupy wielbłądów i koni, nieobciążo-nych ładunkiem, z łatwością prześlizgiwały się pomiędzy posterunkami i rozrzuconemi placówkami białych żołnierzy, docierały aż do brzegów Atlantyku, do labiryntów dawnej korsarskiej siedziby — Sale i zanurzały się do stepów najwspanialszych jeźdźców krainy Jaha i Liptako. Wszędzie nie znani przybysze mieli narady ze starszyzną tubylczą i miejscowymi imamami, świętymi marabutami i mędrcami, biegłymi w nauce i prawie Koranu, wyznaczali wodzów, dawali wskazówki i rady, ustalali czas i miejsce pierwszego uderzenia na znienawidzonych białych ludzi, wyznających naukę proroka Aissa1), który zamierzał przynieść na zlaną łzami, potem i krwią ziemię wieczystą miłość i pokój, a nie wierząc w potęgę miecza, umarł na krzyżu, pozostawiając po sobie nową zbrodnię, krzywdę i bezprawie.
W ogólnem zamieszaniu i podnieceniu umysłów, w tumanie podnoszącej się nienawiści i żądzy zemsty przez nikogo nieścigane zaczęły żerować przeróżne bandy ludzi drapieżnych i występnych. Napadały te bandy na słabsze i nieliczne karawany, rabowały, zabijały mężczyzn i porywały kobiety, sprzedając je do dalekich haremów, lub do abdallah, ponurych, ohydnych dzielnic rozpusty i śmierci. Nieraz bandyci wrywali się do koczowisk Berberów i Twaregów, do siedzib Arabów, szerzyli w nich zniszczenie i mord, podając się za żołnierzy kolonjalnych wojsk, podsycając tem nienawiść do Europejczyków i podnosząc przeciwko nim nowe zastępy nieprzejednanych, pałających zemstą wyznawców wojowniczego Proroka.
Jedna z takich band zapadła właśnie wśród pagórków, zbiegających ku Sebkha Azz-el-Matti. ł) Jezus Chrystus.
Składała się ona z sześciu ludzi — trzech tubylców i tyluż białych. Berberowie Abd Karat i Ibn Soliman należeli do szeregu tych włóczęgów, jakich można z łatwością spotkać w każdym fon-duku lub karawan — seraju1). Były to typy, opętane przez dżina Samahi, czyli poprostu przez popęd do włóczęgostwa. Ludzie ci przeszli długą i ciężką drogę różnych prób. Tłukli oni kamienie na szosach, piekli się żywcem, jako palacze przy kotłach okrętowych, kopali studnie i kanały, nigdzie nie zagrzewając długo miejsca, lecz nigdzie nie znaleźli ukojenia trwającej ich żądzy ciągłego ruchu i zmiany wrażeń. Nareszcie doszli do legowiska pewnego przedsiębiorcy arabskiego, który dostarczał przewodników karawanom, zapuszczającym się do Sahary. Przewodnicy ci, w zależności od warunków i bogactwa karawany, nieraz doprowadzali podróżnych do ostatecznego celu życiowej wędrówki — do mogiły, rabując towary i wiel błądy i znikając bez śladu, po doręczeniu części zdobyczy przedsiębiorcy. Były to typy odważne, przebiegłe, a z konieczności umiejące trzymać język za zębami.
Trzeci tubylec — Bu-Imama należał do szczepu Twaregów Adrar. Był to piękny młodzian o atletycznej postawie, a zwinny i lekki jak śmigająca wśród kamieni żmija, miał szeroko otwarte oczy drapieżnika a rozmarzone, jak u rapsoda-nomada.
’) Zajazd w krajach muzułmańskich.
Bu-Imama pochodził z bogatej rodziny, bo na stepie pomiędzy Mabrukiem a Bambą pasło się dwa tysiące wielbłądów i pięć tysięcy baranów, noszących znaki jego rodu, mieszczącego się w pięćdziesięciu dużych, pasiastych namiotach.
Młodzian słynął w całym obwodzie jako zręczny jeździec i strzelec, lecz bardziej dumny był Bu-i iama ze swej sztuki improwizatorskiej, którą za-iwiał i zachwycał wszystkich podczas zwykłych u Twaregów ahalów, gdy młodzież okoliczna zbierała się razem, urządzając wspólne gry, turnieje śpiewaków, bardów i szermierzy — mówców. W tej sztuce młody Bu-Imama nie znał równych sobie przeciwników, więc ogniste spojrzenia krasawic pustyni, ich wyraziste westchnienia i płomienne wyznania goniły za nim.
Nagle zjawił się do koczowiska sąsiadów blady młodzieniec, który przed kilku laty porzucił ojczyste namioty i odjechał do białych ludzi po naukę. Teraz powrócił i odrazu zwalczył Bu-Imamę.
Nie umiał on wprawdzie, jak jego rozrosły przeciwnik, złapać na arkan i, spętawszy w okamgnieniu, obalić i okulbaczyć dzikiego młodego wielbłąda — ogiera; nie mógł przebić strzałą orła w locie, nadziać na dżiryt dwadzieścia bransolet, trzymanych przez piękne dlziewczyny w twardych, nie znających drżenia palcach; nie mógł jednym zamachem miecza przeciąć na dwoje starego barana. Nie mógł tego dokonać blady, chudy i słaby Amar Hedżas, lecz zato, gdy doszło do turnieju 13 rapsodów i bardów, nikt nie ułożył piękniejszych i bardziej natchnionych, pełnych porywu i namiętności pieśni i bajek.
Na pierwszym ahale Amar zwyciężył i zdobył nowe imię „dzwonu duszy“. Bu-Imama odszedł na drugie miejsce. Paliła go zazdrość i nienawiść, a te złe doradczynie popchnęły go do sprzeczki, w której zabił bladego młodzieńca, przebiwszy go dzi-rytem.
Rada starców wydała wyrok, skazujący Bu-Imamę na wygnanie.
Od tego czasu tułał się po całej północnej połaci Afryki, przystając do różnych band i coraz bardziej grzęznąc w zbrodniczem życiu.
Biali byli ludźmi innego pokroju, lecz też o duszach twardych, do przelewu krwi i zbrodni łatwych.
„Szulca“, jak go nazwali tubylcy, był Niemcem Szulcem. Służył w legji cudzoziemskiej, gdzie zrabował kasę, zabiwszy stojącego na warcie żołnierza, i zbiegł.
Dwaj inni — Polacy: Jan, nazywany przez Arabów i Berberów Dżani, i Bartłomiej, czyli Barto, byli uciekinierami z Polski, gdzie nabroili coś, o czem nie lubili rozpowiadać. Przybywszy do Algieru, usiłowali utrzymać się na powierzchni życia, pracując w porcie, w winnicach lub kopalniach, lecz, będąc traktowani po macoszemu przez przedsiębiorców, cierpieli nieraz głód, aż poznali pewnego Araba, któę^mąmówił ich do napadu na odchodzącą do Tombuktu karawanę i od tego czasu — prowadzili proceder zbójecki na własne ryzyko, Kilka razy dostawali się w ręce władz, jako włóczęgowie, lecz posiadając pasporty, potrafili się wymigać, udając poszukiwaczy skarbów, jakich sporo włóczy się po Algierji i Marokku.
Taka to banda, dowodzona przez Dżani, spała teraz spokojnie w namiocie, czerniejącym na pustyni, zalanej bladem światłem księżyca.
Umilkły jękliwe głosy szakali, czujących zbliżenie się dnia, pokładły się wielbłądy, cicho postękując i leniwie przeżuwając trawę.
Nikt nie mógłby dojrzeć obcej istoty, zaglądającej do małej, głębokiej kotliny z ukrytym w niej obozem bandytów.
Istota zaś ta nietylko zajrzała do obozu, lecz doczołgała się do namiotu, i uchyliwszy jego połę, długo przyglądała się śpiącym ludziom, wzrokiem omacała każdy przedmiot i przeliczyła wielbłądy, które nawet nie zwęszyły obcego.
Tajemniczy człowiek wyczołgał się zpowrotem za otaczające kotlinę pagórki, gdzie podniósł się. Był drobnego wzrostu, otulony w czarny burnus, przepasany czerwonym pasem, ze zwisającą krzywą szablą. Przeszedłszy kilkanaście kroków, cicho gwizdnął. Z pomiędzy piaszczystych nasypów wybiegł biały koń.
Jeździec wskoczył na bogate czerwone siodło i zniknął w labiryncie falistych wzgórz. >: ssf.’
ROZDZIAŁ II.
Napad w pustyni.
Przez nagą, kamienistą pustynią posuwała się mała karawana podróżników. Dwanaście wielbłądów, wyciągnąwszy długie szyje i wparłszy w daleki horyzont męczeńskie, błagalne oczy, kroczyły eden po drugim, niby sznur lecących żórawi. Na rzedzie jechał stary Berber, znany na Saharze rzewodnik rządowy — Jussuf, zawinięty w bru-ny, biały burnus z kapturem — haikiem, nasu-iętym na oczy. Za nim kroczył duży wielbłąd, nio-ący na swym grzbiecie jeźdźca o opalonej, surowej twarzy i jasnych, szafirowych oczach. Mógł iczyć sobie pięćdziesiąt lat lub więcej, lecz sucha ego postać zdradzała dużą siłę. Miał na so-ie ubranie haki wojskowego pokroju i order Legji lonorowej na piersi. Do boku wielbłąda był przy-roczony karabin żołnierski i długi pałasz francuskiego oficera.
Dalej sunęło kilka wielbłądów, naładowanych iamiotami, naczyniem z wodą, sakwami i skrzyniami z prowjantem i bagażami. Na samym końcu arawany kołysała się na wysokiem siodle młoda kobieta, ubrana po męsku, w hełmie korkowym na jasnych, złocistych wiosach. Pochód zamykał uzbrojony w długi arabski karabin, nacinany srebrem, Berber o śmiałej, okrutnej twarzy, co chwila gardłowym, przeraźliwym głosem pokrzykujący na wielbłądy.
— Jussufie! — zawołał Europejczyk. — Ile dni pozostaje nam jeszcze do grzbietu Ahoggar?
Berber zwrócił do mówiącego’ czarną twarz i, dotykając siwej brody, rzekł:
— Jeżeli Allah miłościwy pozwoli, sidi, gdy po raz trzeci słońce zanurzy się do dalekiego morza, rozbijemy nasze namioty w wąwozie Barat, gdzie przechodzi wielka droga karawanowa z Kufry.
— A pamiętaj, stary, zaopatrzyć się w świeżą wodę — przypomniał przewodnikowi podróżnik,
— bo w Tanezrufcie znajdziemy tylko zatrute źródła1).
— Weźmiemy wodę do wszystkich baryłek i skórzanych worów w In Rabir, gdzie tuż przy Kubbie2) Sidi Ibrahim-ben-Hadża tryska z ziemi dobre, zimne źródło, — odparł Jussuf, bijąc piętami zwalniającego swój chód wierzchowca.
Karawana zaczęła podnosić się na spadki niewysokiej grzędy kamienistych pagórków, a gdy z ich szczytu ujrzeli bezgraniczną, biegnącą aż do horyzontu płaszczyznę, jadący ztyłu Berber nagle
J) W tej części Sahary istotnie spotykają się studnie i źródła, zatrute saletrą. 2) Kubba — grobowiec świętego człowieka. ruszył naprzód i, zrównawszy się z przewodnikiem zaczął coś mówić, wymachując rękoma i wskazując na ziemię.
— O co chodzi Fagitowi? — zapytał podróżnik.
— Powiada, że spostrzegł ślady podkutych ko ni a teraz znowu — mehari — odpowiedział Jus-suf, #
— Z pewnością jakaś karawana przecięła nam drogę — powiedział spokojnym głosem Europejczyk.
Berber milczał długo, słuchając objaśnień Fa-gita, aż zatrzymał swego wielbłąda i, gdy podróżnik podjechał do niego, szepnął:
— Fagit dowodzi, że to nie jest karawana, gdyż ślady biegną w różne strony. Obawiam się, że kręcą się tu jacyś źli ludzie. Niespokojne teraz czasy, sidi... Nie trzeba było wyruszać w tak daleką podróż!
— Cóż się nam może przytrafić, Jussufie? — zapytał biały człowiek, podnosząc ramiona. — Nie wieziemy ze sobą żadnych towarów, które mogłyby zwrócić na siebie uwagę złych ludzi!
— Wieziemy ze sobą największy skarb: młodą, piękną białą panią! — szepnął Jussuf. — Jest to największa przynęta dla rozbójników, sidi! Mogą porwać ją i sprzedać do abdallah lub do haremu. Kto teraz ujmie się za kobietą, gdy wszystko dokoła wre?!
— Przecież Berberowie miejscowych szczepów i Twaregowie znają mnie tu od dwudziestu lat! —
Sokół pustyni. 2 zawołał podróżnik, — Nie mam tu wrogów, a przyjaciół znaleźć mogę w każdem koczowisku, w każdej biedZ1)
— Mieszkańcy pustym nie uczynią nic złego karawanie kapitana Motylińskiego3), bo sidi jest sprawiedliwym człowiekiem i zna naszą mowę lepiej od starych bardów szczepu. Lecz grasują tu teraz obcy ludzie, — biali, Berberowie i Twarego-wie z Hamada Rhat-Gatrun i z Libijskiej pustyni-Oni nie znają szlachetnego sidi i mogą napaść go,.»
Motyliński zamyślił się, rozważając słowo starego przewodnika, gdy nagle rozległ się głos Fagita:
— Patrzcie! Patrzcie! Pędzi ku nam jeździec,,.
Istotnie zdaleka w obłokach piasku i drobnego żwiru mknął jeździec na białym koniu. Piękny rumak zdawał się nie dotykać ziemi, a gdy dobiegł karawany, nagle stanął, głęboko zarywszy się kopytami w piasku,
— Kto jedzie? — spytał w języku Berberów mały jeździec w czarnym burnusie.
Jussuf nagle zsunął się z wielbłąda, i bijąc pokłony do ziemi, długo wyliczał różne tytuły:
— Świętobliwy, wspaniały, potężny sidi, ozdobo rodzaju ludzkiego, mądry w myślach, sprawiedliwy w wyrokach, odważny jak lew, szybki jak sokół i, jak sokół, daleko widzący...
J) Bied — wioska. s) Kapitan Kalasanty Motyliński. lingwista francuski, pochodzenia polskiego, badacz języków berberyjskich (1854 — 1906). Umarł podczas wyprawy do masywu Ahoggar. Na miejscu jego zgonu stoi obecnie fort Motylińskiego.
— Dość tego! — niecierpliwie przerwał mu jeździec. — Mów, o co pytam!
— Karawana należy do znanego w każdem ko-czowisku kapitana Motylińskiego, który bada życie i mowę Berberów — rolników i Berberów — pastuchów, Twaregów i innych szczepów, — szlachetny, wielki sidi — odparł drżącym głosem stary przewodnik.
— Znam to imię! — odparł mały jeździec i, zwracając się do podróżnika, rzekł po francusku:
— W drodze może panu grozić niebezpieczeństwo. Proszę więc wziąć ten skrawek papieru z rozkazem opieki nad karawaną.
— Dziękuję! — rzekł Motyliński. — Chciałbym jednak wiedzieć, komu zawdzięczam pomoc?
— W Saharze znają mnie pod nazwą Sokoła Pustyni — mruknął nieznajomy. — W życiu niegdyś inne nosiłem imię. Nie chciałbym go jednak wymieniać do czasu... do czasu, aż zrozumieją ludzie do czego zdążam...
Oddawszy kartkę z arabskim napisem, jeździec zrobił ręką znak pożegnania i już wspiął białego rumaka, gdy nagle zdarł go gwałtownie i podjechał do kobiety, siedzącej na ostatnim wielbłądzie. — — Żle!... — szepnął Jussuf, pochylając się do kapitana. — Sokół Pustyni dojrzał piękną niewiastę...
Jednak nic złego się nie stało. Jeździec długo i badawczo przyglądał się młodej kobiecie, aż mi-Mowoli twarz jej spłonęła rumieńcem, a później, przykładając prawą dłoń do czoła, ust i piersi na znak selamu, rzekł cichym głosem:
— W tych czasach niebezpieczeństwo grozi kobiecie na każdym kroku, piękna pani... Czyhają na nią zewsząd ludzie o rozpętanych żądzach... Wszystko może się przytrafić... Gdyby coś się złego pani przydarzyło, a byłaby potrzebna moja pomoc, zechciej pani na ziemię rzucić coś należącego do niej, — chustkę, skrawek welonu, szalu lub ubrania... Tego wystarczy!... Odnajdę panią i uratuję, jeśli będę żył... Chciałbym wiedzieć imię pani... Proszę o to bardzo... Jestem Sokół Pustyni...
— Nazywam się Irena Oranowska — odparła nieco zmieszana.
— Nazwisko nie francuskie... — zauważył jeździec.
— Jestem Polką! — objaśniła.
— Krewna kapitana Motylińskiego? — zadał pytanie głuchym głosem.
— Nie! Pracuję z nim, jako praktykantka, wydelegowana przez Sorbonę — odpowiedziała panna Oranowska, uważnie przyglądając się jeźdźcowi.
— Dziękuję pani! — rzekł, jeszcze raz czyniąc selam.
Znowu zbliżył się do kapitana i zapytał:
— Czy nie spotkaliście dużej karawany, prowadzonej przez górala Suss, a dążącej na wschód?
— O, świętobliwy sidi! — zawołał stary Berber. — Spotkaliśmy ją w okolicach In-Salah i dzi wiło mnie, że nie poszła na wschód, lecz skierowała się na południe. Słyszałem, że właściciel karawany...
— Syryjczyk Bazilis? — rzucił pytanie Sokół Pustyni.
— Tak się nazywał ten człowiek! — potwierdził Jussuf. — Słyszałem, że mówiono tam o Ida-les...
— Dziękuję! — rzekł jeździec. — Allah jau-nekP)
Wspiął konia i pomknął, a kurzawa piasku i kamieni ukryła wkrótce i konia i podobnego do czarnego orła jeźdźca o miotających się zwojach burnusu.
Panna Irena Oranowska z zaciekawieniem patrzyła na oddalającego się Sokoła Pustyni. Jeszcze widziała przed sobą małą, zwinną postać człowieka o kruczych włosach, przenikliwych, piwnych oczach, bladej, o złocistym odcieniu twarzy i purpurowych, dumnie wydętych wargach,
— Nigdy nie słyszałem o tym człowieku! — mówił tymczasem do przewodnika zdumiony kapitan.
— Niedawno przybył w nasze strony — odparł Berber. — Przedtem koczował w pustyni, w okolicach Kufry i dalej — na wschodzie, stawiając swój namiot nawet nad prądem Wielkiej Rzeki2).
— Opowiedz o nim, co wiesz — prosił podróżnik-
J) Niech Ałlah pomaga — arabskie pożegnanie. a) Tak Arabowie nazywają Nil.
Berber przykrył oczy dłonią i przecząco potrząsał głową.
— Dobrze, rozumiem! — rzekł Motyliński, który znał obyczaje tubylców i z ruchu Jussufa wywnioskował o tajemnicy, otaczającej zagadkowego jeźdźca.
Karawana ruszyła dalej.
Gdy podróżnicy kilka godzin później zatrzymali się w cieniu samotnej, osypującej się skały i rozpalili ognisko z korzeni dziwnej rośliny, posiadającej długie podziemne pędy, szukające wody na znacznej głębokości pod warstwą wyschłej i skrzepłej na kamień ziemi, — rozległ się tupot kopyt i sześciu konnych ludzi z gotowemi do strzału karabinami otoczyło mały obóz.
— Ręce do góry! — krzyczeli. — Ani kroku naprzód, bo kulą w łeb!
Zeskoczyli z wielbłądów i zaczęli się zbliżać, mierząc z karabinów.
— Jestem Motyliński, robię badania naukowe,
— oznajmił kapitan.
— Gdy dostaniesz kulę, nie będziesz robił żadnych badań! — zawołał ochrypłym głosem Dżani, lecz w tej chwili stary Jussuf krzyknął do Berberów, należących do bandy:
— Mamy glejt Sokoła Pustyni!
Kapitan podał papier. Berberowie obejrzeli go starannie i nagle zaczęli bić uniżone pokłony.
— Co to za szmat papieru? — warknął Barto.
— Tu żadnych glejtów być nie może!
— Wara od tych ludzi! — mruknął groźnie olbrzymi Bu-Imama, zwracając ku niemu swój karabin, co za jego przykładem natychmiast uczynili Abd Karat i Ibn Solimana.
— Niech to wszyscy djabli porwą! — wyrwało się Dżaniemu.
— Nie chcemy, aby nam Sokół Pustyni poderżnął gardziele, jak baranom! — rzekł Abd Karat.
Napastnicy stali w niepewności, wahając się i ociągając, aż wsiedli na swoje mehari i odjechali.
— Bardzo romantyczna przygoda! — rzekł uśmiechając się kapitan, — Będzie pani miała o czem opowiadać w Polsce! Cóż to za potentat ten mały Sokół?
Panna Irena nic nie odpowiedziała, lecz raz jeszcze wywołała w swej pamięci zwinną postać czarnego jeźdźca, zrośniętego z siodłem, jego śmiałą, bladą twarz i piwne, badawcze oczy.
Widziała go cwałującego na białym, rączym koniu, wpartego w szerokie strzemiona i drobną ręką dotykającego głowni bogatej szabli tureckiej. Słyszała głuchy, zakradający się do uszu głos tajemniczego człowieka w czarnym burnusie, noszącego takie romantyczne przezwisko — „Sokół Pu-styni“.
Jussuf i Fagit, usiadłszy na piasku, bili kornie pokłony, modląc się do Allaha-Obrońcy, który wyprowadził ich szczęśliwie z ciężkiej przygody.
Po obiedzie i wypoczynku karawana Motylińskiego ruszyła dalej.
Wszelkie ślady obecności ludzi znikły w pustyni i wprawne oczy Fagita nie znalazły na ziemi nic zatrważającego wiernych i uczciwych rządowych przewodników.
Upłynęło jeszcze trzy dni i przed karawaną zamajaczyły w oddali ostre szczyty grzbietu Ahog-gar — cel wyprawy kapitana Motylińskiego. Po zachodzie słońca wielbłądy ryczeć zaczęły, czując bliskość siedziby ludzkiej i stad. Wkrótce podróżników otoczyły strome zbocza wąwozu Barat, za którym kryła się oaza, gdzie ujrzeli namioty Berberów, koczujących tu stale.
Wpobliżu duaru1) tubylców rozbito namioty białych ludzi i puszczono zdrożone wielbłądy na paszę. ’) Duar — koczowisko, obóz tubylców.
ROZDZIAŁ III.
Dawne dzieje.
W r. 1865 po tragicznem powstaniu pol-skiem do portu Algieru przybyło dwoje podróżnych, Byli to Polacy, jak się okazało z paspor-tów, przedstawionych władzom portowym, a wystawionych na imię Zawiszy,
Hieronim Zawisza był inżynierem i po nieuda-nem powstaniu, w którem brał udział, musiał się ukrywać, aż udało mu się przejść granicę rosyjską i dotrzeć do Francji, Po kilku miesiącach przybyła do niego jego narzeczona — panna Wierzcho-wiecka. Młodzi ludzie pobrali się i wkrótce pan Hieronim otrzymał posadę przy budowie strategicznych szos i blokhauzów wojskowych w Algierji, Małżeństwo zamieszkało w El Kseur, skąd administracja francuska prowadziła naraz dwie drogi przez niespokojny jeszcze kraj wojowniczych Ka-bylów, w których żyłach płynie krew rzymskich centur jonów.
Rodzina Zawiszów z biegiem czasu powiększyła się, gdyż na świat przyszło dwóch synów i córka.
Starszy syn Alfred ukończył już szkoły i pracował samodzielnie w magistracie Algieru, szybko robiąc karj erę, młodszy miał zaledwie dwanaście lat, gdy na rodzinę spadł ciężki cios.
Przez El Kseur, który był wtedy zaledwie małą osadą francuską, otoczoną kilkoma biedami ber-beryjskiemi, przechodziła wielka karawana.
Około stu wielbłądów, uwieńczonych jaskrawe-mi namiotami, przybranemi piórami i pękami wstęg, przeciągało jedyną ulicą osady. Z namiotów kołyszących się na grzbietach zwierząt wyglądały młode kobiety. Były tam majestatyczne i dumne Arab-ki maurytańskie; bronzowe Berberki, wesołe i płoche; namiętne dziewczyny Uled Nail o rozmarzonych oczach; hebanowe kobiety sudańskie i sene-galskie, wiotkie i leniwe, połyskujące zamglonemi oczyma i białemi, jak kość słoniowa zębami. Niektóre namioty były szczelnie opięte płótnem i oplą-tane rzemieniami; przy nich kroczyli posługacze zagłuszając dźwiękiem piszczałek i bębenków dobywające się z namiotów krzyki rozpaczliwe, przeraźliwe wołania i głośne łkania.
Na czele karawany otoczony służbą jechał gruby, jednooki, o wyrwanych nozdrzach Syryjczyk Zapytany o papiery pokazał angielski pasport, wydany na imię kupca Bazylisa i opowiedział, że przewozi harem jednego z książąt arabskich, zamierzającego odbyć pielgrzymkę do Mekki.
Bazylis popasał w El Kseur dwa dni, a gdy wyruszył dalej, wkrótce z osady zniknęło kilka młodych dziewczyn, a wśród nich piękna siedemnasto letnia Wanda, córka Zawiszów. Podejrzenie padło na Bazylisa, pościg dogonił go już w Tunisie. Przeszukano wszystkie namioty, lecz żadnej z zaginionych dziewczyn nie znaleziono.
Wanda Zawiszanka przepadła i nikt o niej nie słyszał. W parę lat później dowiedziano się o jakiejś polskiej dziewczynie, która pędziła ohydne życie w nocnej spelunce w Kairze, lecz gdy zrozpaczony ojciec przyjechał tam, dowiedział się, że sprzedano ją do Hedżasu, skąd wkrótce przyszedł list francuskiego konsula z zawiadomieniem, że w miejscowem abdallah zmarła niejaka Wanda Zawisza.
Ta ponura wiadomość zabiła matkę nieszczęśliwej dziewczyny. Zmarła nagle.
Piętnastoletni Roman cierpiał bardzo nad stratą matki i siostry, chodził ponury i milczący, aż pewnej nocy uciekł z domu. Pozostawił list, oznajmiając, że postanowił ścigać Bazylisa i wszystkich tych, którzy porywają i kupują kobiety, aby rzucić je potem w otchłań rozpusty i nędzy. Wszelkie poszukiwania zbiega spełzły na niczem. Zginął, jak kamień w morzu, jak ziarnko pszenicy, zaniesione wiatrem na Saharę.
Rodzina uważała go za zaginionego na zawsze.
Tymczasem Roman, wychowany wśród Arabów, Berberów i Kabylów, władający ich językiem, śmiały, silny i przedsiębiorczy, dążył wytrwale do swego celu.
Długo się przerzucał z miejsca na miejsce, koczując z Berberami i Twaregami, ucząc ich tego, czego nie umieli, a więc kopania studni, leczenia bydła i ludzi, sztuki kowalskiej i ślusarskiej, czego się sam nauczył, pędząc z ojcem życie koczownicze na budowie szos i koszar w dzikich nieraz i odludnych miejscowościach.
Obdarzony, mimo drobnego wzrostu, zadziwiającą siłą, wprawny strzelec i jeździec, imponował półdzikim tubylcom i wkrótce został przyjęty jako przyjaciel do wszystkich niemal koczowisk od zachodniej Hammady do pogranicza Tripolitanji. Razem z Twaregami nieraz pędził bydło do Sudanu, miał oddanych sobie ludzi w Tombuktu i w koczo-wiskach na północnych brzegach jeziora Czad, zdobył nagrodę na wyścigach konnych w Yaha, a w Liptako nikt lepiej od niego nie potrafił ujarzmiać dzikich, ognistych ogierów.
Po dwóch latach młody Roman stał się już Khuanem, czyli „bratem, któremu nie wolno czynić krzywdy, lecz któremu Allah każe pomagać w każdej sprawie — dobrej czy złej, bo taki jest wyrok Przedwiecznego“, jak głoszą prastare arabskie Kanuny1), razem z Islamem przyjęte przez Berberów, Moabitów, Twaregów i innych koczowników.
Roman stał się obywatelem Sahary — od południowego Tellu aż do nurtów Nigru. Na tę chwilę oczekiwał odważny młodzieniec i do niej dążył. Teraz wiedział, co ma czynić. Postanowił działać.

  • ) Prawo obyczajowe.

Korzystając z tytułu hhuan dotarł do oazy Kufia, gdzie mają swoją siedzibę najbardziej bogobojni i uczeni kapłani muzułmańscy, poważani w całej Afryce, święci pustelnicy i asceci. Przez Kufrę przechodzą prawie wszystkie karawany pielgrzymów, dążących do Mekki, Do jednej z takich karawan przystał Roman. Odbył z nią podróż do Mekki i Mediny, modlił się z innymi pielgrzymami przy czarnym świętym kamieniu Kaaba i przy grobie proroka Mahometa, otrzymał wszystkie oznaki hadża, a, poznawszy pewnego kupca arabskiego, zamierzającego zwiedzić w interesach handlowych Syrję, pojechał z nim.
W Bejrucie dowiedział się w jakimś europejskim banku, że szanowany przez ogół miljoner Ba-zilis mieszka w pałacu w okolicach Saida.
Młodzieniec przybył do wspaniałej posiadłości bogacza i dotarł do starego Bazilisa.
Był to już wiekowy człowiek, który dawno porzucił ohydny zawód handlarza kobietami. Słynął obecnie z niezwykłej pobożności i dobroczynności, przeznaczając sute ofiary na kościoły i klasztory, Roman prędko się rozejrzał i potrafił zasłużyć na zaufanie starca. Pewnego razu wioząc go w wózku po pięknym parku, zaczął prosić, aby nauczył, jak można zdobyć bogactwo, aby czynić ludzi szczęśliwymi, i sam podsunął mu odpowiedź.
— Piękne kobiety są najlepszym towarem — rzekł skromnie Roman — mówiono mi o tem, lecz nie wiem, jak należy prowadzić ten handel? Wi działem w biedach Uled Nail takie kwiaty, że mogłyby być ozdobą seralów1) sułtanów, a tymczasem chodzą nagie, brudne i jedzą przysmażony jęczmień. Mogłyby być szczęśliwe i kochane przez możnych i hojnych ludzi. Niema w tem grzechu, myślę nawet, że Allah pochwala taki zamiar, sidi!
Staremu handlarzowi oczy błysnęły. Odezwały się dawne wspomnienia o pełnym przygód a zyskownym procederze i zaczął radzić, opowiadając, jak należy kusić niedoświadczone dziewczyny, pod-kupywać starszyznę tubylczą, aby urządzała fałszywe małżeństwa, jak bezkarnie wykradać białe dziewczyny.
— Jesteś sprytny i zręczny! — rzekł nareszcie. — Zaczekaj kilka dni! Wkrótce powraca mój syn Serg Bazilis z takiej wyprawy. Będziesz z nim pracował...
— Dziękuję, sidi! — odparł pokornym głosem młodzieniec. — Właśnie wskażę twemu synowi pewną piękną Włoszkę w El Kseur. Jest to drogocenna perła!
— El Kseur! El Kseur!... — szepnął starzec, cicho się śmiejąc. — Tam niegdyś wykradłem piękną dziewczynę. Ledwie zdążyłem wysłać ją i porwane białe kobiety z wiernym sługą na inną drogę, gdy dognali mnie żołnierze. Lecz, ha! ha! nic już nie znaleźli! Odjechałem spokojnie... A później pięć razy sprzedałem tę dziewczynę... dobrze sprzedałem!...
Roman nie miał więcej wątpliwości. Długo się wpatrywał potem w jednookiego, opasłego Syryjczyka o wyrwanych nozdrzach, już starego i słabego, rozmyślając, co ma z nim uczynić.
Dopiero wieczorem słudzy znaleźli Bazilisa. Wisiał na gałęzi w ustronnym zakątku parku, uduszony cienkim stryczkiem z rzemiennego pasa.
Młody hadż znikł bez śladu, chociaż wszystkie władze były postawione na nogi. Tymczasem Roman przyłączył się do powracających z Mekki pielgrzymów i, wraz z nimi wsiadłszy w Akrze na statek, opuścił Syrję na zawsze.
Rozumiał jednak młodzieniec, że musi teraz szukać dla siebie pewniejszej opieki i obrony niż te, które dawały mu tytuły hadża i khuana.
Udał się więc do Kufry i tu pozostał.
W całym obwodzie kilku oaz, stanowiących Kufrę, zaczynały się dziać wtedy rzeczy niezwykłe, o których nikt nie wiedział ani w biurach włoskich generałów w Tripolitanji, ani w sztabach wojsk francuskich w sąsiednich Tunisji i Algierji.
W tym właśnie czasie z Mekki przysłano do Kufry Sudańczyka Kurumia, który był uznany za mahdi, czyli Mesjasza muzułmańskiego.
Do oazy niebawem zaczęły ściągać liczne karawany wodzów szczepów i potężnych rodów, prze-wódców różnych sekt, uczonych, świętych marabutów, proroków i prorokiń, cudotwórców, a nieraz wprost czarowników. Młody hadż miał dostęp na wszystkie obrady i zebrania, a że był odważnym i wytrwałym jeźdźcem, posłano go kilka razy z waż-nemi poleceniami, które wykonał szybko i mądrze.
Jeden z najbardziej wpływowych marabutów-sidi Khalem Ibrahima-ben-Muharib przybliżył młodego hadża do siebie, i Roman wkrótce zrozumiał cały plan ruchu, kierowanego przez Szeika-ul-Is-lam1) i przez radę ulemów2) w Bagdadzie,
Młodzieniec wiedział, że w wielu miejscach dzieje się krzywda muzułmanom od ludzi białych, nie szanujących tradycyj Islamu i wdzierających się coraz głębiej do krajów, wyznających naukę Proroka, Ogłoszenie przez mahdi świętej wojny zdawało się być nieuniknione, jednak zjawiła się grupa poważnych marabutów, usiłujących powstrzymać zapał wojowników.
Było to trudnem zadaniem, gdyż podbudzani przez mahdi koczownicy już nazywali siebie mu-dżahidami — wojownikami Allaha, już na znak tego zapuszczali sobie włosy i brody i nakładali na ciało włosiennice i łańcuchy dla umartwienia ciała.
Wszędzie rozbrzmiewały pieśni, wołające do zemsty, mordu i zwycięstwa; derwisze drażnili zmysły wojowniczych nomadów widokiem krwi, gdy, tańcząc i śpiewając, zadawali sobie nożami i mieczami głębokie rany, niby podczas święta Bajramu.

  • ) Głowa mułzumańska po Kalifie, jakim był sułtan turecki.

2) Ulem — uczony teolog.
I wtedy niespodziewanie na wielkiem zgromadzeniu wodzów wystąpił młody hadż.
— Zapomnieliście suraty1) świętej księgi, która uczy, aby wierni, dążąc do zwycięstwa, byli odważni jak orły a przebiegli jak żmije! — mówił. — Święta księga pozwala całować rękę wroga poto, aby uczynić z niego niewolnika i naukę Proroka utwierdzić na ziemi. Nie przyszedł czas lotu orłów, chociaż orłami są zastępy mudżahidów! Co zrobią orły, gdy przeciwko nim niewierni wytoczą armaty i ziejące ogniem kulomioty? Śmierć będzie kosiła szeregi mudżahidów, a krew ich wsiąknie do ziemi, nie stając się siewem urodzajnym, jakim była krew surowego Sidi Okba, który przed wiekami przyniósł naukę Mahometa-Proroka i rozszerzył ją aż do fal oceanu!
— Prawda mówi ustami młodego hadża! — wołano tu i ówdzie.
— Mumeni!2} — ciągnął dalej Roman. — Po myślcie teraz nad tem, co się z nami stanie, gdybyśmy odnieśli zwycięstwo, zburzyli miasta i osady giaurów i wyparlibyśmy ich za morze? Pozbawieni wiedzy, którą zdobyli niewierni, doznalibyśmy wielkich klęsk: głodu, chorób straszliwych i wojen domowych, po których kamień na kamieniu nie pozostanie w krajach, gdzie panuje prawda Proroka! Nie dłonią, lecz głową musimy walczyć z krzywdzicielami, mumeni, i wy, ofiarni mudża * ) Rozdziały. a) Wierni.
Sokół pustyni. 3 hidzi! Niech młodzież nasza zbliży się do niewiernych, niech wyniesie z ich szkół wiedzę, a wtedy, gdy będzie równą im, zażądamy w imię przedwiecznej sprawiedliwości, tworzącej prawa na ziemi i we wszechświecie, wolności dla narodów Islamu! Jeżeli nesrani1) odmówią — zmierzymy z nimi, jako równi z równymi, a zwyciężymy nosicie w piersiach waszych ducha i siłę! Tym sem musicie cierpieć — In cza Allah!2) A pa łajcie, aby matki, żony i córki nie były niewc: cami ojców i małżonków swoich, lecz równemi v
— mężom! Niech przy waszem ramieniu czerpy wiedzę ze studni, którą oddał Allah białym ludziom! Wtedy potężnymi się staniecie, mumeni! Allah ib hafdhek3).
Krótko trwały narady po tem przemówieniu. Powstanie nie doszło do skutku, a zamieszanie i podniecenie w ciągu kilku dni rozwiało się, jak fata-morgana w Libijskiej pustyni. Ponieważ jednak pewna część mudżahidów nie była zadowolona z wyników narad i obawiano się, że na własną rękę uczyni napad na osady Europejczyków, starcy posłali młodego hadża na czele dwustu jeźdźców, aby pilnował porządku na drogach karawanowych.
Istotnie Roman spotkał znaczny oddział Twa-regów z Tibbo, zmierzający ku oazie Murzuk, którą chciał nawiedzić ogniem i mieczem. a) Naśladowcy Nazareńczyka — chrześcijanie. 2) Taka jest wola Allaha. 3) Niech Allah ma was w swej opiece!
Młody wódz potrafił jednak zręcznym manewrem podzielić napastników na mniejsze oddziałki, które wyłapał bez przelewu krwi, rozbroił i przywiódł do Kufry, Jednocześnie przyszły wieści, że jakaś banda europejskich awanturników, korzystając z ogólnego zamieszania, napadła pastwiska tubylców i, zabiwszy kilku ludzi, uprowadziła bydło i młode kobiety.
Hadż na czele stu Twaregów dogonił uchodzących zbrodniarzy, odebrał zdobycz, a bandytów wyciął w pień. Powracając z wyprawy, przyłapał kilku szpiegów, dążących z doniesieniem o wypadkach do władz włoskich, zmusił do zeznań i śmiercią pokarał.
Wtedy właśnie nadano mu przezwisko „Sokoła Pustyni“, a imię to i jego czar zasłynęły od wschodnich kresów dawnej Libji aż do zmurszałych murów Tarudantu.
Młody hadż opuścił Kufrę i zniknął w głębi Sahary, Potrafił być jednocześnie w różnych okolicach, przerzucając się z przerażającą szybkością z miejsca na miejsce.
Żadna karawana nie mogła odtąd przejść bez jego wiedzy,
Ludzie Sokoła Pustyni przyłapywali każdą i każda musiała płacić okup, za co miała zapewnioną opiekę i bezpieczeństwo na cały czas podróży.
Gorzej bywało z temi karawanami, które wiozły porwane lub nabyte kobiety, przeznaczone na sprzedaż. Właściciel takiej karawany zostawał zabity, jego zaś-ludzie byli zmuszeni oddać połowę ładunków i zwierząt i zawracać, aby dostarczyć kobiety ich rodzinom.
Straszne rzeczy działy się na Saharze, gdy Sokołowi Pustyni udawało się przyłapać karawany kupców syryjskich. Byli to wyzyskiwacze, oszukańcy, grabieżcy, żerujący na prostoduszności i uczciwości tubylców, a zawsze żądni zysków, chociażby trzeba było uciec się do zbrodni.
Nie było takiej karawany syryjskiej, gdzie ludzie hadża nie wykryliby przewożonych kobiet, koranów i różnych związanych z kultem Islamu przedmiotów, dostarczanych na rynki europejskie. Ze skrzyń Syryjczyków, dążących do Sudanu i do koczowisk Twaregów i Moabitów, Sokół Pustyni wyciągał haszysz, opjum, kif1), proszki durmanu i alkohol, któremi bezczelni kupcy odurzali mężczyzn, skłaniając ich do występków przeciwko prawom Koranu lub tradycjom — Haddith, i kobiety, łatwo dające się potem uwieść i porwać, gdyż stawały się nieprzytomne, niby opętane przez złe dżiny2) pustyni.
Wtedy lała się krew, a gdy po strzałach, krzykach bojowych i jękach mordowanych Syryjczyków na Saharze zaległa cisza, — na zbroczonym krwią piasku pozostawały tylko trupy ludzi i wielbłądów, a nad pobojowiskiem wysoko pod obłokami zataczały coraz węższe koła czujne, drapieżne sępy-grabarze.

  • ) Afrykański haszysz.
  • ) Demony.

ROZDZIAŁ IV.
W obozie Sokoła Pustyni.
Banda Dżaniego dość szybko oddalała się od miejsca spotkania z karawaną Motylińskiego.
— Mamy pecha! — skarżył się po polsku Dżani do Barto, jadącego obok.
— Tak, nie powiodło się nam dotąd w tych okolicach! — odparł towarzysz, spluwając zamaszyście.
Jechali dalej w milczeniu, przeżuwając gniew. Z tyłu człapała na wielbłądach reszta bandy. Nikt z tych ludzi nie miał żadnego planu, gdyż każdy rozumiał, że nic tu nie mają do roboty, skoro wpo-bliżu Ahoggar krąży Sokół Pustyni.
— Musimy przerzucić się na tamten brzeg Seb-kha — zdecydował nareszcie Dżani i zaczął się naradzać z Abd Karatem.
Berber jednak był odmiennego zdania i nalegał, aby pozostać jeszcze kilka dni, aż się wyjaśnią plany Sokoła Pustyni.
— Przy nim możemy coś urwać! — radził przewodnik.
Podczas tej rozmowy przycwałował do nich Bu Imama i rzekł, wskazując na północ:
— Widzę woddali dwa wielbłądy. Z pewnością zbliża się jakaś karawana kupiecka!
Istotnie z niewielkiej pochyłości spokojnie schodziły dwa wielbłądy. Gdy się zbliżyły do zaczajonych wśród skał jeźdźców, Dżani ujrzał dwóch tubylców w brudnych, poszarpanych burnusach, spokojnie śpiących na wysokich siodłach. Z boków wielbłądów zwisały chude torby skórzane i baryłka z wodą. Zamiast broni do siodeł były przytroczone kilofy i rydle.
— Niewiele można wziąć od tych drabów — zauważył, uśmiechając się, Barto.
Tymczasem Ibn Soliman zastąpił drogę wielbłądom, aż się zatrzymały, głośno i niespokojnie parskając. Jeźdźcy, znienacka obudzeni, przecierali oczy, ze zdumieniem przyglądając się nieznajomym ludziom. Nareszcie starszy z tubylców — mały, pękaty człowiek o pucołowatej twarzy, obrośniętej rzadkiemi kosmykami już siwiejących włosów, szybko i bacznie obejrzawszy stojących dokoła jeźdźców i zmiarkowawszy, kogo ma przed sobą, zmrużył przebiegłe oczki i, usiłując zrobić wylękłą minę, rozpoczął żałosnym głosem długą Ii-tanję, przerywając ją skargami:
— Allahu Przedwieczny, Allahu-Sędzio, Alla-hu-Opiekunie, Allahu Sprawiedliwy, Allahu Groźny.,, Biednym hadżom nie można nigdzie bezpiecznie przejechać! Allahu Karzący,., Za Tug gurtem źli ludzie ograbili nas, odebrali wszystkie pamiątki po świętej Mekce i sławnej MedynieL. Pozostawili nam tylko torbę z jęczmieniem i baryłkę do wody... Allahu Miłosierny! Porwano nam wielbłądy i nasze bogate ubrania... Nieprawdaż, łalebie1) Mossul? Czyż nie prawdę głoszą wargi moje?
— Uhu! — odezwał się nie mniej od swego towarzysza pucołowaty młodzieniec, chytrze zerkając skośnemi oczami na wszystkie strony. — Za dużo ludzi wałęsa się po pustyni... Za dużo... a każdy chce coś urwać z majętności innego mumena.
— Dokąd jedziecie? — zapytał drwiącym głosem Abd Karat, z ciekawością przyglądając się jeźdźcom;.
— Dążymy do pięknych namiotów naszych, które stoją koło Timlanin, aby krewnym naszym i sąsiadom zanieść błogosławieństwo hadżów, powracających od grobowca wielkiego proroka — odparł stary wyga, niespokojnie kręcąc się na siodle.
— A jak się nazywacie, bogobojni hadżowie?. — pytał dalej Abd Karat.
— Moje imię brzmi — Hadż Azis ben-Hazel, a tego dostojnego młodziana rodzice nazywają Mossul es-Kel, lecz teraz do tego imienia należy dodać, mumeni, honorowy tytuł hadża, gdyż razem ze mną po trzykroć trzy razy ten oto uczony młodzieniec okrążył świętą Kaabę. ł) Uczony student.
— Pięknie to z waszej strony! — zauważył Abd Karat. — Jednego tylko zrozumieć nie mogę, co robiliście temi kilofami i rydlami w Mekce i Me-dynie? Chyba nie chcieliście wykopać i wykraść ze świętej ziemi miłych Allahowi prochów wielkiego Proroka?
— Bluźnierstwo padło z ust twoich, mumeniel
— zawołał z udaną zgrozą tłusty jak baryłka Azis ben-Hazel, podnosząc oczy ku niebu. — Czy prawdę mówię, świątobliwy młodzianie, Mosul es-Kel?
— Uhu! — burknął zapytany.
— Niebardzo lubi gadać twój towarzysz, szlachetny i bogobojny panie! — zaśmiał się Ibn Soli-man.
— Mądrość jego jest tak wielka, że nie przechodzi mu przez usta! — odparł Azis, bezczelnie spoglądając na otaczających.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a nawet tak bardzo mądry Mossul z podziwu szeroko otworzył usta, patrząc na towarzysza.
— No, dość tego! — krzyknął Abd Karat. — Otwierajcie sakwy, chcemy zajrzeć do nich!
— Gwałt nam się dzieje! Ograbienie hadżóur
— wielki grzech przed Allahem — zapiszczał Azis.
— Allahu Obrońco, Allahu, prawo nadający, Al-lahu-Pocieszycielu!
Nie skończył jednak nowej litanji, gdyż Abd Karat i Bu Imama ściągnęli go z wielbłąda i zaczęli zrzucać wory i torby na ziemię. Mossul, nie czekając na swoją kolej, sam zsunął się z siodła i, położywszy wierzchowca, z wielką ostrożnością od wiązy wał swoje torby.
Z wprawą doświadczonych rzezimieszków Berberowie przetrząsali wory niefortunnych podróżników, a gdy doszli do sakw Mosulla, zaczęli wyjmować z nich zzieleniałe od starości świeczniki, lampki olejne, wazy, kubki, woreczki ze staro-żytnemi monetami, odłamki marmurowych posągów i małe statuetki z bronzu.
Dżani, Barto i Szulc przyglądali się tym przedmiotom ze zdziwieniem, nic nie rozumiejąc, lecz Abd Karat, wypróżniwszy ostatni worek biedaków* zawołał:
— No, teraz pogadajmy szczerze, kochani ba-rankowie!
— Miła Allahowi jest rozmowa uczciwych i szlachetnych mumenów! — odparł Azis, nie tracąc fantazji.
— Teraz wiemy, że nie jesteście hadżami, lecz zwykłymi hultajami i nicponiami — fełtich — wa-russar — poszukiwaczami skarbów, pozostawionych w ziemi przez dawnych Rumani1). Gdzie znaleźliście te zabawki? — dopytywali Berberowie.
— W ziemi i pod ziemią! — wymijająco odpowiedział Azis, — Nieprawdaż, Mossul?
— Uhu! — burknął młodzieniec, głośno ziewając. 2) Rzymianie, dawni władcy Algerji-Mauritania Caesarea.
— Tylko tyle powiadasz? — zapytał Abd Karat i wyraziście dotknął ręką krzywej kumji1), zatkniętej za pasem.
— Poco się gniewać?! — zawołał otyły poszukiwacz skarbów. — Szperaliśmy pokryj omu w ruinach Timgadu, no, i cośniecoś się jeszcze tam znalazło. Niedługo, niestety, mogliśmy tam pracować, bo zwęszyli nas stróże i przepędzili na cztery wiatry.
— Hm! — mruknął Bu Imama. — Lecz pocóż wtedy, zamiast jechać do dużych osad, gdzie łatwiej znaleźć nabywcę na te graty, zabrnęliście aż tu na Ahenet?
— Chcieliśmy rozpocząć poszukiwania starych ruin, w okolicy Tamanrass, bo opowiadano nam, że gdzieś się tam znajdują... — objaśnił Azis.
— Jeżeli nie łżesz, to prawdę mówisz! — zaśmiał się Ibn Soliman,
— Ja łżę! — zapiszczał bezczelny włóczęga. — Czy ja łżę kiedykolwiek, talebie?
— Uhu... — burknął Mossul i wszyscy, a z nimi i sam Azis parsknęli wesołym śmiechem.
— Głupi jesteś, talebie, ze swojem jeszcze głupszem,,uhu“! — mruknął stary Azis, trącając towarzysza pięścią w bok.
— Dajcie już spokój tym oberwańcom! — rzekł Dżani. — Niech sobie jadą na skręcenie karku! Te stare kukły i garnki to — nie dla nas towar. Zbie * ) Kuwja — krzywy nóż, handżar. rać te czerepy i zwiewać jak najprędzej! — krzyknął do poszukiwaczy skarbów. — A żeby mi pary z gęby nie puścić o spotkaniu z nami!
— Sidi wspaniałomyślny, sidi potężny, jak sułtan Fezu, §idi sprawiedliwy, jak Ben-Ihudi-ben Szafer... nie piśniemy nikomu ani słówka! — mamrotał Azis, szybko wkładając do sakw rozrzucone skarby i ładfując je na wielbłądy.
Po chwili, robiąc selamy, odjeżdżali, bijąc piętami wychudzone zwierzęta i podejrzliwie spoglądając na pozostałą z tyłu bandę.
Gdy odjechali kilkaset kroków, stary Azis zaczął się trząść od śmiechu i szeptać do towarzysza:
— Mossulu, jesteś jak łeb najgłupszego mułu, jak okrągły kamień z łożyska suchego uedu, wiem to i ty o tem wiesz, a jednak chyba zrozumiałeś, że zręcznie rzuciłem piaskiem w oczy tym zbójom i że zlecenie naszego dobrodzieja, sidi Serga Bazilisa, wykonamy.,,
— Uhu,„ wykonamy — mruknął obojętnie Mossul i ziewnął przeciągle,
— Nie człowiek z ciebie, lecz wielbłąd i do tego — nie szlachetny mehari, lecz zyykłe pociągowe bydlę, które lada poganiacz powinien tłuc po bokach grubym, sękatym kijem! — oburzył się stary,
— Uhu... spróbuj! — odparł Mossul, — Głupi jesteś ty, Azisie, bo to nazywasz mnie hadżem i ta-lebem, to znowu — wielbłądem, mulim łbem i kamieniem.
Powiedziawszy to, wyciągnął grube ramiona i ziewnął tak przeraźliwie, że aż wielbłądy drgnęły i zaczęły strzyc uszami.
— Sakwo dziurawa! — zaśmiał się Azis, klepiąc towarzysza po kolanie.
— Świętobliwy hadżu! — odciął się Mossul.
Jechali dalej, śpiewając każdy inną pieśń, od których wielbłądy parskały i płoszyły się nieraz.
Poszukiwacze starożytnych skarbów nie wiedzieli, że pech prześladował tego dnia bandę Dża-niego i Barto,
Jeźdźcy po rozstaniu się z Azisem i Mossulem dogonili małą karawanę, złożoną z kilkunastu wielbłądów i mułów. Byli tam Arabowie z wybrzeża morskiego i biali ludzie,
— Dobra nasza! — zawołał Abd Karat. — Ci nami nareszcie nie ujdą!
Jednak Dżani spostrzegł zawieszone na wielbłądach dwa długie plecione kosze, z leżącą w je-dnem z nich, widocznie, chorą, bladą kobietą i wyglądające z drugiego główki dziecięce,
— Widzisz, Barto? — spytał Dżani, — Mamy takie biedactwo zostawić na łasce losu w pustyni?!
— Psia krew! — mruknął Barto. — Nie godizi się...
— Zawracać! — skomenderował Dżani, groźnie spoglądając na zdziwionych tubylców, już przygotowujących się do napadu.
— Jakto? — oburzył się Ibn Soliman. — Zdobycz pewna!
— Milcz, psie! — rzekł ponurym głosem Dżani,
— i ruszaj!
— Ale co pech to pech! — biadował Barto. — simy stąd uciekać, bo tu nic już nie wskóramy, ś rzucił na nas urok, czy co?!
Odjech.li w stronę jeziora Sebkha, a gdy arii mehari do łożyska wyschłej rzeki, z poza Załamania urwistego brzegu nagle wynurzył się jeździec na wielbłądzie.
Chociaż wspaniały mehari był potężnem, rosłem zwierzęciem, wydawał się on zbyt małym dla olbrzyma, siedzącego na nim. Nie był to ani Berber, ani Twareg. Szeroka, lśniąca niby świeżo po-lakierowany heban twarz świeciła się białkami oczu i sznurem ostrych zębów. Na policzkach miał jeździec wytatuowane znard, po trzy blizny z każdej strony twarzy, nadające olbrzymowi wojowniczy i groźny wygląd. Wydęte, sine wargi i spłaszczony nos świadczyły, że był to murzyn, a wałęsający się wszędzie Abd Karat odrazu poznał w nim Su-dańczyka szczepu Malinkę. Widocznie należał do starszyzny, gdyż na piersi miał starannie wytatuowany wizerunek ryby — emblemat szczepu, na potężnych rękach złote obręcze, biały turban na głowie, czerwone buty z długiemi maurytańskiemi ostrogami, karabin i ciężki miecz z krzyżykiem, wysadzanym drogiemi kamieniami.
Jeździec zastąpił drogę jadącemu na przedzie Dżaniemu i podniósł dłoń do czoła na znak powitania. Tubalnym, wyniosłym głosem rzekł po arab-sku, mrużąc oczy:
— Biały wojownik nie jest odważnym człowiekiem! Obawiał się napaść na małą karawanę i puścił ją wolno...
— Myślisz, czarny zbóju, że oprócz chęci zdobyczy dla białych nic innego nie istnieje? Nie napadamy na kobiety i dzieci. Zresztą nikogo się nie boimy!
— Jeżeli takie są twoje słowa, to mnie cieszy niezmiernie! Na Allaha Wszechmocnego, jesteście zatem uczciwi i szlachetni ludzie! — mówiąc to, olbrzym zaśmiał się szczerym i przyjaznym tonem.
— Możemy pogadać ze sobą w takim razie.
— Nie wiem o czem! — mruknął Dżani, trochę zdziwiony.
— To się wnet pokaże! — odparł murzyn. — Zejdźmy z mehari i naradźmy się.
Po chwili wszyscy siedzieli w cieniu, ciągnącym się od stromego urwiska, a murzyn, rozwodząc rękami, mówił:
— Dawno już śledzimy was i wiemy, że szukacie zdobyczy...
— Kto jej nie szuka? — zauważył Barto.
— Wiecie już, że w tej części Sahary panuje teraz Sokół Pustyni, więc nic się tu stać bez niego nie może — mówił olbrzym. — Gdybyście napadli karawanę, wiozącą dzieci i niewiasty, jużby nad waszemi trupami kwiliły sępy, a z wąwozów Talaty skradałyby się szakale i hieny na nocną stypę.
— Jesteś człowiekiem Sokoła Pustyni? — zapytał Dżani.
— Jestem psem jego! — odparł z uniesieniem..
— Co on każe, to ja spełnię, chociażbym miał zabić rodzonego brata, bo wódz nas jest hadżem, stanowiącym prawo i nowe życie!
— Czego chcesz od nas? — zapytali Dżani i Barto.
— Sokół Pustyni posłał mnie do was, abym poznał was. Poznałem nie z mowy, która może być fałszywa, jak łagodna i spokojnie wygrzewająca się w słońcu jadowita żmija, lecz — z czynów. To
— pewniejsze! Chcecie być bogatymi, wódz to rozumie i dopomoże wam, jeżeli.,.
— Jeżeli co? Mów! — rzekł Dżani,
— Jeżeli przystaniecie do niego i wiernie służyć mu będziecie, i wy i ludzie wasi — zakończył murzyn, badawczo patrząc na Dżaniego, Barto i Szulca.
Zapanowało milczenie. Biali ludzie zaczęli się naradzać,
— Prowadź nas do Sokoła Pustyni! — oznajmili nareszcie.
Tegoż dnia przed wieczorem poprzedzana przez murzyna banda Dżaniego dotarła do obozu tajemniczego wodza, władcy Sahary, W długim, krętym wąwozie stało kilkanaście dużych namiotów, widniały piękne konie i mehari, uwiązane do palów, a na szczytach okolicznych gór tkwiły posterunki wartownicze.
Dżani z towarzyszami zatrzymali się przy jednym z namiotów i długo czekali. Widzieli, jak z różnych stron do obozu pędem prz/bywali jeźdźcy i śpiesznie wyjeżdżali Twaregowie, w pośpiechu ukrywając w zwojach turbanów jakieś papiery.
— Zupełnie, jak w głównej kwaterze wojska?!
— zauważył Barto.
Dżani nic nie odpowiedział, tylko podniósł ramiona i brwi w najwyższem zdumieniu, które zwiększyło się jeszcze bardziej, gdy spostrzegł, że z najwyższego szczytu sygnalizowano zapomocą lustrzanego telegrafu.
— Co się tu święci? — mruczał Dżani, pytająco patrząc na towarzysza.
Wkrótce zawołano ich do wodza. Zbliżyli się do małego namiotu, pod powiewającą nad nim fla z jakimiś nieznanym znakiem. Przy wejściu stały wetknięte drzewcami w ziemię trzy buńczuki z czerwonych końskich ogonów, a opodal chodził niespętany i nieuwiązany wspaniały biały ogier z wysoko podniesioną głową i ognistemi oczami.
Ujrzawszy obcych, rozdął chrapy i zcicha trwożnie zarżał.
— Wejść! — rozległ się krótki rozkaz z wnętrza namiotu.
Murzyn uchylił połę i wpuścił białych ludzi.
Ujrzeli małego, szczupłego człowieka o bladej, zlekka opalonej twarzy. Miał najwyżej około trzydziestu lat, bo w kruczych włosach, w nieładzie rozsypanych na wysokiem czole, nie srebrzyła się jeszcze żadna siwa nić. Twardy wzrok badawczych, piwnych oczu spoczął na przybyłych. Wy ciągnął do nich drobną, lecz mocną, jak stal, rękę i, wydymając usta, rzekł cichym, głębokim głosem.
— Jestem Sokół Pustyni, O was wiem już wszystko...
Na te słowa Dżani i Barto drgnęli. Tajemniczy człowiek mówił do nich po polsku,
— Czarownik!... — mignęła Dżaniemu zabobonna myśl.
— Wiem, że jesteście Polakami — ciągnął dalej mały człowiek i podniósł się.
Biały lekki burnus opadł na nim malownicze-mi fałdami, oblegając wiotką, silną postać i wypukłą pierś, zdradzającą niepospolitą siłę.
— Cieszy mnie niewymownie, że nie zatraciliście poczucia honoru — narodowej cechy Polaków! Każdemu człowiekowi może się różnie ułożyć życie. Zdarza się nieraz, że niezawsze można postępować podług utartych praw i obyczajów. Lecz nie stracić honoru i szlachetnych uczuć — to już jest cechą Polaków! Cieszy mnie to...
— Ja nie jestem Polakiem. Urodziłem się w Niemczech — zauważył Szulc.
— Poważam Niemców i nie chciałem pana obrazić! — rzekł po francusku Sokół Pustyni. — Niemcy mają wielkie zalety, które trudno spotkać u innych narodów, lecz cechy szlachetności wrodzonej, raczej rycerstwa, są przymiotami Polaków. Widziałem zupełnie upadłych ludzi, w których żyłach płynęła polska krew, lecz i ci do końca przechowali właściwe ich narodowi cechy... Chcę poro-
Sokół pustyni. 4 zumieć się z wami! Wiem, że szukacie sposobności wzbogacić się i, rzecz prosta, porzucić proceder... zbójecki, wyemigrować do innego kraju i resztę życia spędzić w dostatku i spokoju?
— Mówi pan, jakgdyby czytał nasze myśli! — zawołał Barto.
— Nietrudno domyślić się! — uśmiechnął się mały człowiek. — Proponuję więc wam wejść do mego oddziału. Oprócz was nie mam białych ludzi... Będę wynagradzał was za wierną służbę hojnie. Dojdziecie prędko do bogactwa, może nawet,, prędzej niż wy i ja przypuszczamy!
— Zgadzamy się! — zawołali Polacy.
— Zgadzam się! — potwierdził Szulc, gdy Sokół Pustyni powtórzył swoje słowa po francusku.
— Za naszych ludzi też ręczę! — dodał Dżani.
— O nich nie pytam, bo ci muszą podlegać mojej woli! — odparł wódz, dumnie wydymając purpurowe wargi.
— Czy nie mógłbym zapytać? — mruknął Dżani.
— Słucham! — odezwał się mały człowiek, siadając.
— Jakie jest właściwie imię wodza?
— Nazywam się — Sokół Pustyni — rzekł, — To wystarczy. Nikt inaczej mnie tu nie nazywa.
— Czy pan jest też Polakiem? — pytał dalej Dżani.
— Jestem Sokół Pustyni! — powtórzył z naciskiem wódz i ręką dał znak, że rozmowa skończona.
Gdy towarzysze wyszli i zaczęli się rozmieszczać w namiocie, Dżani, zwracając się do towarzyszy, szepnął.
— Ho, ho, to ci dopiero ptaszek! Król czy co? A może generał?
— Nie wiem, ale że co Sokół — to Sokół! — zawołał z zachwytem Barto, a Niemiec Szulc westchnął tylko i, kiwając głową, powtarzał:
— Wunderbar! Wunderbar!
W tymże czasie w namiocie Sokoła Pustyni stał olbrzymi murzyn Malinkę, słuchając rozkazów wodza i bijąc przed nim pokłony.
— Mój wierny Nabba, czy przybyli wysłani dziś przed świtem ludzie?
— Czekają przed namiotem na rozkazy twoje, wielki hadżu!
— Wprowadź ich!
Weszło dwóch Berberów. Byli okryci kurzem i zdrożeni. Padli na kolana i złożyli korny pokłon.
— Wstańcie i mówcie! — rozkazał wódz.
— Świętobliwy i wielki sidi i hadżu! — rzekli. — Karawana Serga Bazilisa podzieliła się na dwie części. Jedna prowadzona przez chromego Litisa, idzie szybkim marszem przez pustynię Anahef wprost na Rhat; druga, którą prowadzi góral Suss, i gdzie się znajduje sam Bazilis, omija Idales i zamierza wyjść na drogę karawanową, biegnącą do Zuiret i Smaun. Bazilis otrzymał wieści o pościgu za nim i coś obmyślił, bo posłał dwóch poszukiwaczy skarbów, imieniem Azis ben-Hazel i Mossul el-Kel, którzy pojechali na południe, lecz ludzie nasi dotąd ich nie wytropili. Ślady ich wielbłądów urwały się nagle na kamienistej przełęczy Ahenet, gdzie się połączyły ze śladami innych jeźdźców...
— Dobrze! Dziękuję wam! Idźcie teraz! — rzekł wódz i zamyślił się głęboko.
Nabba pozostał nieruchomy, jak olbrzymi posąg ze spiżu. Stał i czekał.
Nareszcie Sokół Pustyni uderzył dłonią w mały stolik obozowy.
— Jestem i czekam na twoje rozkazy, hadżu!
— rzekł cichym głosem murzyn, pochylając głowę.
— Pójdziesz do namiotu nowoprzybyłych ludzi i zawołasz tu Dżaniego!
Nabba wybiegł i po chwili powrócił z Polakiem.
— Mam robotę dla was — rzekł wódz. — Jeszcze w nocy weźmiecie ze sobą trzydziestu ludzi na najlepszych koniach i będziecie gnali je bez wytchnienia aż do pustyni Anahef. Musicie dogonić tam dużą karawanę i napaść ją. Będą się bronili... Wszystko co wpadnie wam w ręce, należeć ma do was... Możecie się spodziewać bogatej zdobyczy... Nie żywić nikogo! Nikt z tych zbrodniarzy nie powinien bowiem ujść z życiem... Prowadzącego karawanę chromego Litisa powiesić!
— Po północy nie będzie już nas w obozie — rzekł Dżani i chciał wyjść, gdy nagle zwrócił się i rzekł:
— Nie wiem, czy to się przyda wam, wodzu, czy nie, ale muszę donieść, że dziś spotkaliśmy poszukiwaczy skarbów, starego, który się nazywa Azis ben-Hazel i młodego...
Sokół Pustyni porwał się na równe nogi i klasnął w dłonie.
— Dokąd skierowali ci nicponie swoje wielbłądy?
— Spotkaliśmy je za przełęczą Ahenet, poszli na południe, powiedziawszy nam, że zamierzają szukać starożytnych ruin i skarbów w Tamanrass.
— Nabba, — krzyknął wódz, — weźmiesz pięciu młodych Tibbo i pogonisz ku Tamanrass, aby przyłapać Azisa i tego drugiego. Przedtem każ księciu Ibrahimowi, aby wysłał podjazdy na wschód od Idales. Ptak tam nie powinien przelecieć, zwierz — przemknąć bez mojej wiedzy!
Murzyn i Dżani wyszli z namiotu Sokoła Pustyni.
Noc już zapadała i wypływał księżyc.
Gdzieś daleko rżał koń, niby wołając jeźdźca.
Jeszcze dalej, z poza gór dolatywało głuche mruczenie i chrapliwe porykiwanie pantery.
W obozie, zaczajonym na dlnie wąwozu, panowała cisza...
ROZDZIAŁ V.
Pościg.
W pustyni Anahef, leżącej w kotlinie, otoczonej zewsząd łańcuchami niewysokich pagórków, było niezwykle rojnie, chociaż tu rzadko tylko zaglądali koczownicy-myśliwi, ścigający stada płochliwych gazeli albo urządzających nagankę na lwy, mające swe legowiska w okolicznych wąwozach i głębokich, wyschłych łożyskach rzek.
Teraz w różnych miejscach można było dostrzec szeregi ładowanych towarami wielbłądów, należących do karawany Litisa,
Szły szybko, kierując się na wschód, śpiesząc się widocznie ku granicy włoskiej Tripolitanji.
Na czele na dobrym koniu jechał Litis, ponury, przygarbiony Syryjczyk. Lewe strzemię miał podciągnięte wyżej, gdyż był chromy od urodzenia.
Kilkudziesięciu jeźdźców pędziło za nim, inni eskortowali rozbitą na oddziały karawanę. Ludzie byli uzbrojeni w karabiny i rewolwery i bacznie rozglądali się po okolicy.
— Rundi! — krzyknął Litis na jednego z jeźdźców. — Czy powrócił podjazd, posłany w stronę ścigających nas żołnierzy?
— Powróciło tylko dwóch, innych jeszcze nie widzę! — odparł zapytany. — Ale ci zato dzielnie się spisali! Spędzili noc razem z żołnierzami i o wszystkiem się dowiedzieli. Ścigający nas oddział składa się z dwudziestu spahisów francuskich i trzydziestu kawalerzystów wojsk marokańskiego sułtana.
— Kto dowodzi oddziałem? — spytał Litis.
— Młody kapitan, hrabia Ramencourt — odpowiedział Rundi. — Oddział wyszedł z Fezu, dokąd telegrafowano o porwaniu kobiet. Żołnierze są jednak bardzo znużeni marszem, bo gonimy naprzód jak szaleńcy i nie dajemy im czasu na wypoczynek. Są od nas o dwa dni drogi...
— Ho! ho! — wykrzyknął chromy Syryjczyk.
— Nie dogonią, bo za trzy dni damy nura do Ergu1) tripolitańskiego! Napróżno Bazilis ze swojemi brankami odłączył się od nas, aby okrężną drogą wyjść na Rhat i dopędzić nas. Zbytnia przezorność i ostrożność!
— Na jego miejscu postąpiłbym nieinaczej, bo z temi dziewczętami zasypaliśmy się z kretesem!
— zauważył Rundi. — Wszystkie konsulaty dęba stanęły na wieść o porwaniu. Wszelkie poszlaki skierowały uwagę władz na naszą karawanę, a gdy
Erg ’ — piaszczysta część Sahary, jednej z dziewczyn udało się zbiec, wszystko się wykryło. Gdyby nas przyłapano, zrobiliby z nami amen!
— Głupi jesteś, Rundi, głupi i tchórzliwy! — zaśmiał się Litis. — Francuzi i inni Europę jczycyr to nie Arabowie i nie Turcy. Wsadziliby nas na rok lub półtora do więzienia i na temby się skończyło!
— Tak, ale później to już Sergowi Bazilisowi nie wolno byłoby nosa tu pokazać! — zauważył Rundi.
— I tak robimy ostatnią wyprawę, a dotąd świetnie się udaje! — zawołał Syryjczyk, pukając w drewniany łęk siodła,,na szczęście”, — Te porwane dzierlatki warte są tysięcy, a może i dziesiątków tysięcy funtów, jeżeli mądrze przeprowadzić interes. Dwie nowe posiadłości, większe i piękniejsze od Saida, kupi sobie Serg Bazilis, sprzedawszy dziewczęta, lub wziąwszy za nie okup! Ho, ho! zdobycz to nielada! Raz na sto lat taka się zdarza!
Rundi westchnął i mruknął:
— Chciałbym wiedzieć, co my za to dostaniemy?! Już dwa tygodnie tłuczemy się na siodłach i codzień może nas spotkać kula.
— No, teraz, jak sam powiedziałeś, dopiero za dwa dni możesz oczekiwać kuli, jeżeli zatrzymamy się, lecz nie bój się, — będziemy gnali dalej. Wypoczniemy dopiero wtedy, gdy przekroczymy granicę algierską!
Karawana Litisa posuwała się dawnym pędem ku granicy, tylko po północy zatrzymując się na krótkie noclegi. Nie rozbijano nawet namiotów a wielbłądom tylko popuszczano popręgi, karmiono jęczmieniem i pojono.
Litis zacierał ręce i śmiał się, mówiąc:
— Na terytorjum włoskiem podam się za Ser-ga Bazilisa, pokażę towary, zapłacę cło przewozowe i ostatecznie zbiję z tropu władze francuskie i konsulaty cudzoziemskie w Maroku! Gdy Serg przyłączy się do nas, będziemy czyści i niewinni, jak aniołowie!
Jednak przebiegły jak lis Litis, towarzysz i wspólnik Bazilisa, nie zaniedbywał środków ostrożności. Podczas marszu, na odległości dwóch kilometrów jechały podjazdy, węszące na wszystkie strony; warty stały, ukryte w pustyni, dokoła nocnego obozu zdrożnych ludzi.
Od południa w tym czasie na płaszczyznę Ana-hef wpadł oddział Dżaniego. Wprawni Twarego-wie odrazu dojrzeli ślady szybko idącej na wschód karawany, określili ilość ludzi, a z pozostawionych na piasku znaków wyczytali, że mają ze sobą karabiny i rewolwery.
Dżani był wytrawnym bandytą, grasując w Saharze od kilku lat. Zrozumiał, że będzie miał ciężkie spotkanie i niełatwą robotę z Litisem, to też rozdzielił swoich ludzi na drobne oddziałki, aby niepostrzeżenie posuwać się przez pustynię, gdzie wielką gromadę odrazu dojrzałyby oczy ściganych kupców.
Pewnego wczesnego poranku Twareg Bu Imama szepnął do Dżaniego:
— Zatrzymywali się tu dziś na nocleg. Wyruszyli zaledwie przed godziną.
Wkrótce cały oddział rozbił się na pojedyń-czych jeźdźców, którzy rozjechali się na różne strony, dążąc jednak ciągle naprzód, za uchodzącą karawaną.
Barto pierwszy dojrzał tylny podjazd i, spełniając rozkaz Dżaniego, nie kryjąc się i nie zwalniając biegu swego wierzchowca, zaczął się szybko zbliżać do jadącego za karawaną wartownika. Młody Syryjczyk, uzbrojony w karabin, widocznie przyjął Barto zdaleka za jednego z ludzi karawany, bo nie zwrócił na niego uwagi i spokojnie jechał dalej. Barto prędko dogonił go i, nic nie mówiąc, uderzył go pięścią między oczy.
Spętawszy wielbłąda zabitego Syryjczyka, pojechał dalej, udając wartownika. Ten sam manewr wykonali inni jeźdźcy Dżaniego i oddział jego sunął tuż za cwałującą w obłokach kurzawy karawaną.
Jednak Ibn Soliman zapędził się zbyt daleko i naraz dwóch wartowników spostrzegło go. Berber uderzeniem kumji żwalił jednego z siodła, lecz drugi wystrzałem z karabinu położył napastnika trupem.
Strzał usłyszał chromy Litis i coś szepnął do Rundiego, który natychmiast zawrócił swego wielbłąda i zaczął krzyczeć coś do jadących ztyłu ludzi.
Karawana w mig się zatrzymała. Natychmiast położono wielbłądy, otoczono je skrzyniami i worami, za któremi, niby za okopami ukryli się uzbrojeni ludzie.
Widząc, że karawana się zatrzymała, a nie rozumiejąc jeszcze manewru Litisa, uradowany Dżani skrzyknął swoich jeźdźców i pomknął do ataku.
Długa ognista linja strzałów przebiegła wzdłuż czworoboku obwarowanej karawany i z krzykiem zaczęli padać z siodeł zabici i ranni napastnicy. Ześlizgnął się ze swego rumaka ugodzony w głowę Barto i pozostał nieruchomy, za nim potoczył się Szulc, kilku Twaregów pozostało na piasku, brocząc krwią. Pod; Dżanim padł rażony dwiema kulami koń, lecz jeździec natychmiast pochwycił wierzchowca zabitego towarzysza i, wskoczywszy na siodło, wydał nowy rozkaz.
Sprawni Twaregowie natychmiast porwali zabitych i rannych i, przerzuciwszy ich przez siodła, zaczęli w udanym popłochu uciekać, przeraźliwie wyjąc i krzycząc, *
Radosne okrzyki rozległy się z poza szańca karawany i kilku jeźdźców zaczęło ścigać napastników, gęsto, lecz bez skutku strzelając. Chociaż ścigający byli w małej liczbie, Dżani nie zaatakował ich i pędził na czele swoich ludzi, rozpuściwszy rączego rumaka.
Z triumfem powrócili słudzy Litisa do obozu i karawana wkrótce ruszyła dalej.
Jadący na czele chromy Syryjczyk mówił do Rundicgo:
— To nie byli regularni kawalerzyści... Z pewnością jakaś luźna banda opryszków, których w tych czasach namnożyło się bezliku, zamierzała odbić nasze towary. No, ale się pomyliła! Zmyka teraz na łeb, na szyję i już nie ośmieli się po raz drugi uczynić napadu. Dostali ci bandyci w skórę porządnie!
Litis jednak nie znał Dżaniego. Był to człek śmiały, obrotny i zuchwały nad wyraz. Pogrzebawszy zabitych i pozostawiwszy przy rannych jednego ze swych ludzi, posuwał się truchtem wciąż w tym samym kierunku na wschód za pędzącą naprzód zdobyczą.
— Nie śpieszmy się! — mówił do Abd Karata.
— Biedak Ibn Soliman pośpieszył się i przepadł. Stary druh Barto rozpalił się bez namysłu do bójki i zginął... Napadniemy na karawanę w nocy, Abd Karacie! Myślą tam, że nastraszyli nas, i spodziewam się, że dzisiejszej nocy będą mniej przezorni i ostrożni,.. Hej! weźmiemy ich ze wszystkiemi flakami!
— Allah jaunek! — szepnął stary Berber. — Jak napisano w księdze przeznaczeń, kreślonych ręką Allaha-Sędziego, tak się stanie... Zdobycz będzie bogata, takiej oddawna nie przytrafiało się nikomu spotka’ć na pustyni.
Błysnął pożądliwie oczami i mruczeć zaczął modlitwy, bo słońce zachodzić już zaczęło.
Gdy się ściemniło zupełnie, Abd Karat wyjechał na wywiad. Powrócił dopiero przed północą i doniósł, że karawana zatrzymała się na nocleg „W niewielkiej kotlinie, gdzie znaleziono studnię. Ludzie rozmieścili się na stokach piaszczystych pagórków, a wielbłądy pasły się w kotlinie, tam bowiem pozostało trochę trawy, rosnącej na błotnistej ziemi,
— Czy dużo wystawili wart? — spytał Dżani,
— Dwóch zaledwie jeźdźców stoi za pagórkami od naszej strony — odparł przewodnik,
— Naprzód! — skomenderował Dżani.
Oddziałek zaczął cicho posuwać się naprzód.
Jechali tak ostrożnie, że para lwów, stojących na kamienistej przełęczy, nie słyszała stąpania koni i dopiero wtedy, gdy jeden z nich potrącił kopytem duży kamień, obejrzały się i, mignąwszy spłaszczo-nemi przy ziemi ciałami, wielkiemi susami skryły się w mroku.
— Będą miały żer! — szepnął Dżani do Abd Karata,
— Jak Allah rozsądzi! — odparł Berber,
Woddali zamajaczyły okrągłe pagórki,
— Za niemi leży obóz! — szepnął Abd-Karat.
— Poślij dwóch najpewniejszych Twaregów, aby bez hałasu zdjęli warty! — powiedział Dżani,
Po chwili dwóch młodych jeźdźców, zeskoczywszy z siodeł, wzięło krzywe noże w zęby i jak węże zaczęli czołgać się w piasku, kryjąc się i czając za kamieniami i nierównościami terenu.
Gdy od strony pagórków doszedł cichy, urwany ryk wielbłąda, oddział ruszył naprzód.
Twaregowie bez hałasu sprzątnęli wartowników i oczekiwali przybycia oddziału.
Dżani z Abd Karatem wczołgali się na szczyt pagórków i ujrzeli uśpiony obóz. Wszystko spało i tylko jeden człowiek strzegł pasące się wielbłądy.. Na dany przez Dżaniego znak ludzie zaczęli otaczać kotlinę ze wszystkich stron. Trwało to dość długo, aż nareszcie Bu Imama wziął na cel siedzącego przy wielbłądach człowieka i wystrzelił.
Natychmiast gruchnęła salwa napadających i dzikie wycie Twaregów, a im natychmiast wtórować zaczęły przerażone krzyki, nawoływania, lament nagle przebudzonych ze snu ludzi, którzy zrywali się ze swych posłań, tłoczyli się w przejściach pomiędzy skrzyniami i złożonemi worami z jęczmieniem, padali, biegli dalej, rażeni ogniem ludzi Dżaniego i przebijani krzywemi nożami wojowniczych koczowników.
Rzeź trwała niedługo. Trupy zaległy zbocza pagórków i dno błotnistej kotliny. Chromy Litis uniknął stryczka, gdyż znaleziono go, leżącego z przerżniętym gardłem. Twaregowie w okamgnieniu, wiedząc o rozkazie Sokoła Pustyni, dobili rannych Syryjczyków i zaczęli ładować wielbłądy.
Gdy słońce stało już wysoko, oddział, prowadzący ze sobą bogatą zdobycz, doszedł do miejsca,, gdzie pozostawiono rannych.
Dżani rozbił tu obóz, dając jeźdźcom wypoczynek.
Gdy leżał na swem posłaniu i patrzył na blade niebo, spostrzegł czarne punkciki, szybko sunące na wschód. Wskazał je Abd Karatowi. — To sępy zlatują się na pobojowisko — objaśnił Berber — a w nocy pociągną tam zewsząd hieny, szakale, pantery i sam „Sidi”1). Będzie tam wesoło przez kilka dni!
— A później? — zapytał Dżani.
— Piasek zasypie kości poległych i chyba przypadkowo ktoś znajdzie, przejeżdżając przez tę część Anahefu, czaszkę ludzką, a wtedy będzie opowiadał po osadach białych kolonistów, że widział zaginionych podczas samumu podróżników...
Dżani nie mógł powstrzymać westchnienia, gdyż pomyślał w tej chwili, że gdzieś w dalekiej Syrji,. o której nigdy w życiu nie słyszał, rodziny zamordowanych długo będą oczekiwały powrotu swoich mężów, synów i braci...
— Psiakrew! — mruknął. — Lepiej nie myśleć o tem, bo przecież i oni zakatrupili mego przyjaciela Barto i potulnego, spokojnego Niemca.
Czuł jednak Dżani, że w tem usprawiedliwieniu mordu niewszystko było w porządku.
Starał się więcej o tem nie myśleć, jednak usnąć nie mógł i kręcił się na swoim wojłoku, jak ryba na rozpalonej patelni. 3) Sidi — arabskie słowo, oznaczające: pan, oraz lew.
— Podły proceder! — mruknął do siebie. — Zresztą i ja przecież mogłem dostać niklowego nadziewania do mózgownicy? Ich było więcej, niż nas...
Ulżyło mu trochę, lecz był zły i sen djabli wzięli doreszty.
Zaczął rozmyślać o nieboszczyku Barto i o milczącym Szulcu.
— Nieboracy! — szepnął. — Jak to wy tam przed Panem Bogiem wymigacie się? Nie chciałbym tymczasem być w waszej skórze!
Przypomniał sobie „Anioł Pański“ i zaczął szeptać modlitwę za umarłych. Usnął nareszcie... mjfSO.’ y \ttiy Cukrow.il ’, y ^ JÓZZFO^j^ś^
ROZDZIAŁ VI.
Echo dawnych wieków.
Kapitan Motyliński od kilku dni pracował już w górach Ahoggar, Znajomi Twaregowie wskazali mu drogę do El Ghilali, gdzie z dawnych czasów pozostały nieznane grobowce, przechowujące prochy „starych ludzi“, jak mówią zwykłe tubylcy.
Kapitan w towarzystwie Ireny Oranowskiej natychmiast porzucił koczowisko swoich przyjaciół i po dwudniowem przejściu zatrzymał się na przełęczy El Ghilali.
Odnogi grzbietu Ahoggar zniżały się tu znacznie i były niegdyś przecięte potężnemi widać rzekami, gdyż utworzyły one głębokie kanjony1) z od-dawna suchemi łożyskami, zawalonemi okrągłemi, gładko odpolerowanemi kamieniami, podobnemi do nagich czasek ludzkich.
Przewodnik opowiedział podróżnikom, że w piasku i żwirze łożyska Twaregowie i przybywający od strony oazy Bu-Saada Moabici znajdują złote ziarnka oraz płytki drogiego metalu. 3) Wąwozy. Sokół pustyni.
Teraz jednak Europejczycy nikogo na El-Ghila-li nie spotkali. Miejscowość była zupełnie nieza-ludniona. Kilkanaście nikłych krzaczków „jabłek wielbłądzich“, pokrytych żółtemi owocami, okrągłe naroście twardych jak kamień kaktusów — bazis” i trochę niskich palm-dum stanowiły ubogą roślinność przełęczy.
Wśród palmowych krzaków śmigały chyże jaszczurki-agamy, duże, groźnie wymachujące po-tężnemi ogonami; czarne myszy skalne wysuwały ciekawe pyszczki ze swych nor i cienko pogwizdywały; kwiliły sępy, czatujące na zdobycz; z cichym szmerem przepełzała wśród kamieni, dążąc do swej kryjówki w piasku jadowita rogata „żmija Kleopatry”, świecąc złemi żółtemi ślepiami.
Nie było to miejsce malownicze, ani nawet nadające się do dłuższego pobytu, bo i wicher co chwila zalatywał z pustyni, przynosząc lotny piasek i tchnąc żarem, wył, jęczał w załamaniach i labiryntach ciemnych kanjonów, biegł dalej, aby zderzyć się z kamienną piersią gór i źreć ją, szczerbić, odrywać kawałek po kawałku skał, rozsypujących się od starości i ciosów mil jardów niewidzialnych pocisków. A jednak Motyliński i Irena Oranowska czuli się tu bardzo dobrze i radośnie.
Z obu stron przełęczy na jałowej płaszczyźnie tkwiły wysokie, ręką ludzką niegdyś ociosane głazy — szare i czerwone.
Jakieś znaki, rysunki i napisy widniały na tych kamieniach, a mówiły o dawno zapomnianych bohaterach, wodzach może, nawet o potężnych kró-
ŚSjssaam i lach, którzy, uchodząc z północy przed najeźdźcami Atlantami, czarnemi szczepami Fut, wypiera-nemi stopniowo z Egiptu przez wojowniczych „królów — pastuchów“ — czerwonoskórych Hyksosów, znaleźli tu miejsce ostatniego spoczynku.
Uczony, chodząc wśród tych dolmenów i płyt grobowcowych, co chwila wołał do swojej pomocnicy radosnym głosem:
— Proszę spojrzeć! Przecież są to najprawdziwsze znaki runiczne, jakie spotkać możemy na północy Europy i na tarczach herbowych najstarszych rodów naszego społeczeństwa! Wszędzie rozwój ludzkości szedł jednakowemi drogami! A te znowu napisy! Czyż nie przypominają one kartagińskiego alfabetu?! Kto może zaręczyć nam, że przedsiębiorczy handlarze — Fenicjanie nietylko morzem, lecz i lądem docierali do najdalszych zakątków Afryki? Może przybywali tu po złoto lub po coś innego, o czem pamięć dawno zaginęła wraz z hordami sunących tu szczepów, dążących za uchodzącemi słoniami, bawołami i hipopotamami do dziewiczych lasów tego lądu? To znowu libijsko-berberyjskie pismo, niewiadomo przez kogo wynalezione, a którym, być może, posługiwał się tragiczny władca Numidów — Masynissa, waleczny Hannibal, grożący potężnemu Rzymowi, i królowie prastarej Cyrty...1). Ten znak, to już znacznie później został wycięty nożem koczownika Twarega, bo należy do pisowni „Tamaszek“... 3) Obecnie Konstantyna.
Motyliński chodził pomiędzy grobowcami, a każdy kamień przemawiał do niego, każdy wyrzeźbiony znak szeptał o nieznanych wielkich ludziach, co zastępy innych prowadzili za sobą, o dziejach, przed wiekami przebrzmiałych i zapomnianych.
Cały oddał się pracy, zapisywał i fotografował, odczytywał napisy i robił po okolicy dalekie nieraz wyprawy, szukając szlaku wędrówki narodów, po których pozostały smętne, wieczyste grobowce na jałowej i ponurej El-Ghilali.
Irena zwiedzała kanjony, zapuszczając się do ich labiryntów, biegnących daleko na południe.
Po kilku dniach poszukiwania jej były uwieńczone bardzo ciekawem i ważnem odkryciem. Znalazła bowiem spostrzegawcza i odważna studentka kilka jaskiń, stanowiących miejsca całopalenia zmarłych. Żadnych znaków i napisów nie spostrzegła w nich, lecz zato udało się jej zrzucić płytę z kamieni, głęboko wrytych w ziemię. Leżał tam szkielet ludzki, a obok topór kamienny, młot i grot oszczepu z zielonego nefrytu.
— Wiek kamienny! — pomyślała ucieszona studentka. — W tych pieczarach prawdopodobnie mieszkali od zarania ludzkości troglodyci, ludzie jaskiniowi. Najpierw, jak to dotąd czynią niektóre czarne szczepy, grzebali swoich nieboszczyków tuż przy siedzibach ludzkich, aby duchy przodków nie opuszczały ich, a później, gdy jakieś epidemje nieznane nawiedziły jaskiniowe osady, palić zaczęli umarłych i prochy ich w naczyniach glinianych zakopywać do ziemi...
Irena postanowiła poświęcić cały swój czas na badanie tych dawnych osiedli ludzkich. Powróciła późno wieczorem, przynosząc do rrałego obozu znalezione topory, młoty i czerepy glinianych naczyń.
Kapitan bardzo się ucieszył z tego odkrycia, gdyż dopomagało ono mu w ustaleniu kierunku wędrówki nieznanych ludów i wyjaśniało przyczyny, dlaczego tak niegościnna i jałowa miejscowość została obrana przez idące od północy hordy.
— Niegdyś, z pewnością, były to okolice obfitujące w roślinność i zwierzęta — mówił uczony.
— Powinna pani szukać kości zwierząt, zabijanych na strawę, i pozostałości ognisk domowych, chociaż sam fakt palenia trupów świadczy, że drzewa było tu poddostatkiem!
W naukowej pracy schodził tydzień po tygodniu.
Praca ta była ciężka, nużąca i wyczerpująca. Sahara dyszała skwarem, wyschła i popękana ziemia paliła stopy, dmący samum nie przynosił ani orzeźwiającej świeżości, ani kropli deszczu; sypał gorącym piaskiem, tamował oddech i napełniał serce i mózg białych ludzi niepojętą trwogą,
Irena i Motyliński zrozumieli zabobonny strach koczowników przed samumem, W pojęciu tubylców były to niewidzialne zastępy złych duchów-dżinnów, mknących przed straszliwym władcą pustyni okrutnym i wszechsilnym dżinnem „Haul“. Drobne, złośliwe istoty wdzierały się przez usta, uszy i oczy do serc, dusz i mózgów ludzi, zatruwając, powodując choroby i szaleństwo.
Przewodnicy Jussuf i Fagit, towarzyszący im wszędzie, chodzili z twarzami, szczelnie otulo-nemi czarnemi płachtami, oczy mieli zawsze zmrużone, uszy — zatknięte włóknem suchych kaktusów, a w chudych palcach trzymali różaniec muzułmański i bez przerwy mruczeli modlitwy lub odmawiali formuły magicznych zaklęć, skutecznych na złe duchy.
Kapitan Motyliński, który znaczną część swego niespokojnego podróżniczego życia spędził na Saharze, coraz częściej zapadał na zdrowiu, nieraz po kilka dni nie mogąc się podnieść z łóżka. Sterane i osłabione ciężką pracą we wrogim klimacie ciało odmawiało już posłuszeństwa.
Zapadł dawno na niebezpieczną chorobę sercową, i lekarze paryscy smutnie i powątpiewająco potrząsali głowami, gdy ich energiczny, pełny naukowego zapału pacjent oznajmił, że ^zamierza przedsięwziąć nową wyprawę do masywu Ahoggar. Motyliński jednak uparł się i wyruszył.
Chorego uczonego zastępowała Irena, pracując przy dolmenach na El-Ghilali i zapuszczając się sama, lub z Fagitem do swoich kanjonów i jaskiń.
Nieraz, wsiadłszy na wielbłąda, długo jechała wijącem się na dnie ciemnego wąwozu łożyskiem niegdyś wartkiego prądu dużej rzeki, po której nie pozostało teraz nawet nazwy, i pewnego razu przez boczny kanjon wyjechała na płaszczyznę, otoczoną tarasami obstępujących ją zewsząd gór.
Towarzyszący jej Fagit jechał ztyłu, milczący, pogrążony w modlitwie, gdyż to miejsce wydało się mu przepełnione duchami, a że każdy duch może być i dobrym i złym, w zależności od czynów ludzi i woli Allaha, więc trwoga zakradła się do prostaczego serca Berbera,
Nagle zatrzymał się i ze zdumieniem rozglądał ziemię. Bystre oczy jego dojrzały ślady dwojga ludzi.
— Niech madame patrzy! — mówił do Ireny.
— Ślady!... Szedł mężczyzna w miękkich butach... To był jeździec... widzę na ziemi skazę, zrobioną ostrogą... A te mniejsze wklęśnięcia na piasku to
— stopy kobiety... Powinna być bogata, bo nosi obuwie...
Opowiadając, Fagit szedł, pochylony nad śladami, ledwie widzialnemi na piasku.
— Tak! — rzekł po długiem milczeniu — był to jeździec... koń stał tu i do niego podeszli ci ludzie... Jeździec odjechał... lecz gdzie są ślady kobiety? Niema... nigdzie niema!... Nie mogła przecież odlecieć jak ptak lub duch, bo gdyby była zjawą, nie pozostawiłaby na piasku odbicia stóp... Widocznie, jeździec wziął ją na siodło... Tak, tak... Te ślady są głębsze od tamtych, gdy jeździec zbliżał się do gór... Biegnący stąd koń był cięższy, i — głębiej zarywały się w piasku jego kopyta...
Znowu umilkł, idąc śladami, prowadzącemi do tarasów, zbiegających na dno kotliny. Tu ślady znikły, gdyż gleba była twarda, zawalona odłamkami i osypami kamieni.
Długo stali na płaskiej skale, podobnej do potwornego stopnia schodów, któremi mogły kroczyć tylko olbrzymy.
Nic nie wskazywało obecności ludzi w tem ponurem ustroniu. Martwy, szary piasek falami zalegał dno kotliny, bezbarwne zwały kamieni pokrywały nagie tarasy.
Nagle Irena, wodząc oczami po otaczających górach, drgnęła.
Niewysokiemi, zębatemi szczytami sunął samotny jeździec.
Czarna sylwetka jego wyraźnie odcinała się na bladem, rozpalonem niebie. Maści konia nie można było odróżnić w dużej odległości, lecz Irena dojrzała wysoko podniesioną głowę rumaka i miotający się nad głową i barkami jeźdźca burnus, szarpany wichrem.
— To duch! — przerażonym głosem szepnął przewodnik. — Duch gór i mogił...
Zmrużył oczy i nie śmiał spojrzeć na tajemniczą zjawę.
Irena nic nie odpowiedziała i patrzyła na jeźdźca długo, aż zniknął za zębatą ścianą grzbietu i więcej się nie pokazał.
Była przekonana, że nagiemi szczytami, do zjawy podobny, przesunął się Sokół Pustyni,
Gdy o tem powiedziała Fagitowi, ten zamyślił się i rzekł:
— Śokół Pustyni jest świętobliwym hadżem i wielkim wodzem, lecz człowiek nie może przejechać temi szczytami, bronionemi przez złe duchy,,. *
Widząc, że nie j>rj;.ekona zabobonnego Berbera, Irena nic jii^fiie rpówiłar do/
— Co robi tu Sokół Pustyni? — gubiła się w domysłach zaciekawiona dziewczyna. Nagle przypomniała sobie słowa Fagita, że jakiś jeździec wziął na siodło kobietę, z którą miał spotkanie w dolinie.
— Czyżby to był on? — pomyślała Irena i, chociaż odpowiedź była zbyt jasna, szukała innej.
— Poco Sokół Pustyni miał jechać górami, gdy mógł z łatwością przebyć kotlinę, skracając sobie drogę? — rozumowała. — Nie! Był to ktoś inny...
Jednak czuła jakieś niezadowolenie i rozdrażnienie.
Żeby uspokoić się nieco, pomyślała z przekąsem:
— Ależ wybrali sobie miejsce dla schadzki! Jakieś piekło Dantejskie... Lasciałe ogni speranza voi che entrate1). Nagie rozsypujące się góry, jałowe piaski i groby, groby, groby... Piękna okolica dla sielanki!...
Usiłowała więcej o tem nie myśleć, lecz podrażnienie nie opuszczało jej.
Była za to zła na siebie i zmieszana bardzo,
— A to piękna kar jera uczonej niewiasty! — pomyślała o sobie złośliwie. — Jestem zazdrosna o jakiegoś stepowego rozbójnika. Może panna Irena raczy się nawet zakochać w tym opryszku o roman-tycznem przezwisku? Winszuję! winszuję! 3) Wyrażenie Dantego, oznaczające: „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wstępujecie**. Taki napis był umieszczony na wejściu do piekła, opisanego przez Dantego, 74
Panienka zupełnie straciła humor, bo w powrotnej drodze nawet nie spojrzała na umiłowane przez siebie siedziby jaskiniowych ludzi. Nie myślała wtedy Irena, że są pewne okresy, gdy przeżycia dumnych ludzi XX wieku nie są bardzo odmienne od przeżyć troglodytów, którzy posiadali przecież takie same ludzkie serce...
Gdy studentka opowiedziała o dziwnych śladach i o jeźdźcu, chory kapitan uśmiechnął się i rzekł:
— Pustynia jest zawsze bardziej zagadkowa i romantyczna niż najcudowniejsze krainy, zrodzone w wyobraźni pisarzy. Gdy autorzy chcieli odwiedzać te bezgraniczne obszary, gdzie myśl i fantazja potęgują się same, usiłując dotrzeć do dalekiego, nieznanego horyzontu, nie potrzebowaliby pisać rzeczy wyssanych z palca, niedorzecznych nieraz i naiwnych. Nie myślę jednak, że widziała pani Sokoła Pustyni, Coby on miał tu robić?! Na wschód od Ahoggar rozciąga się pustynia Ahogat, gdzie nietylko nie przechodzą karawany kupców i pielgrzymów, lecz gdzie nawet Twaregowie nie zapuszczają się nigdy. Jest to miejscowość bardziej niegościnna, niż osławiony Tanezruft!
Słowa uczonego przyniosły ulgę Irenie, więc z nowym zapałem wzięła się do pracy.
Zakończyła kopjowanie napisów i fotografowanie dolmenów i z zapałem oddała się pracy nad osiedlami jaskiniowców, spędzając tam całe dni, gdyż z obozu zwykle brała pokarm i wodę, aby nie powracać na obiad.
Najczęściej towarzyszył jej Fagit, który usada-wiał się przy wejściu do badanej przez studentkę pieczary i zwyczajem koczowników, zmrużywszy oczy, kiwał się w takt swoim myślom, ponurym głosem śpiewając o tem, na co padał jego wzrok.
Były to pieśni proste, jak proste jest życie ubogiego Berbera w obliczu potężnej i groźnej natury, której część, obok kamienia w pustyni, samotnego krzaku, spalonej w słońcu palmy lub wyschłego „uedu“ stanowi przytłoczony strachem przed dżin-nami i przed siłą wichru biedny, zabobonny koczownik.
Fagit śpiewał:
— Widzę wysoko pod obłokami czarnego sępa...
— Dlaczego tak żałośnie kwili wielki czarny ptak?
— Dokąd leci na mocarnych skrzydłach sęp?
— Gdzie dążysz szary skorpjonie?
— Na kogo czyhasz, wznosząc groźnie śmiercionośny ogon, uzbrojony w jadowite ostrze?
— Widzę szare kamienie, okopcone dymem, a nie wiem i nie będę wiedział nigdy, czyja ręka wznieciła ogień, rodzący dym, który płachtą czarną, niby haikiem powlókł kamień rudy...
Fagit mógłby śpiewać tak przez cały dzień, siedząc w cieniu skały, lecz zwykle sen go morzył, a wtedy głowa opadała mu na chudą pierś i zasypiał.
Pewnego razu gdy Irena, zostawiwszy Fagita w obozie, pracowała sama w kanjonie, rozległ się cichy szmer przy wejściu do jaskini, a potrącany kamień potoczył się z hałasem na dno wąwozu.
Studentka wyjrzała z pod nawisającej skały i spotrzegła drobną postać kobiecą, kryjącą się w głębokiej szczelinie górskich zboczy.
— Przybliż się i nie bój! — zawołała po arabsku.
Skulona, wtulona pomiędzy kamieniami kobieta nic nie odparła; jednak wlepione w Irenę źrenice nie wyrażały lęku, było w nich raczej zaciekawienie.
Kobieta nie usiłowała uciekać, gdy Irena zbliżała się do niej z wyciągniętą ręką. Wysunęła się nareszcie ze swej kryjówki i poszła na spotkanie.
Podniosła obydwie dłonie do góry i przemówiła uroczystym głosem.
Irena nie zrozumiała ani słowa, bo nie był to ani język arabski, ani berberyjski, ani „Tamaszek“, używany przez niektórych Twaregów. A jednak jakieś znajome dźwięki zabrzmiały w niezawodnie kwiecistej mowie kobiety.
Studentce się wydawało, że ustami tej dziwnej istoty przemówiły stare napisy na kamieniach grobowców, że zabrzmiały słowa, odczytane, lecz niepojęte dotąd.
Irena z ciekawością i mimowolnem wzruszeniem patrzyła na stojącą przed nią kobietę. Miała jasną, bronzową twarz, a jej jaskrawe purpurowe wargi przypomniały studentce usta Sokoła Pustyni... Na dumnej, pięknej twarzy nieznajomej płonęły zagadkowym ogniem duże, czarne oczy; cienkie nozdrza zgrabnego nosa gwałtownie się poruszały.
Kobieta była dziwnie ubrana jak na koczownicz-kę z Sahary, Na przejrzystej białej koszuli, przetykanej złotemi nićmi, miała szeroką szatę z czerwonej, ciężkiej tkaniny jedwabnej, pokrytej haftowa-nemi złotemi znakami, które znowu przypomniały Irenie widziane na starożytnych płytach kamiennych kółka, trójkąty, krzyżyki i strzały.
Na wysokiej, niespokojnie podnoszącej się piersi wisiała na łańcuszku złota tablica z gołębiem, wysadzanym barwnemi kamieniami.
Długie palce drobnych rąk były ozdobione pierścieniami, a obnażone ramiona obciążone masywne-mi bransoletami w formie węży.
— Imnetanit! — wyrzekła kobieta, wskazując ręką dalekie szczyty gór i, odstąpiwszy kilka kroków, uczyniła głową znak, zapraszający Irenę, aby szła za nią.
— Chodźmy do naszego obozu! — rzekła studentka po berberyjsku. — Nasi ludzie odwiozą cię do twego domu!
Nieznajoma kobieta słuchała uważnie, lecz milczała, nie rozumiejąc. Próba rozmowy w języku Twaregów miała ten sam skutek. Gdy jednak, Irena ujęła kobietę za rękę i zamierzała prowadzić ją ku obozowi, nieznajoma wyrwała się jej i potrząsnęła głową, powtarzając
— Imnetanit! Imnetanit!
Dłonią znowu wskazywała południowe szczyty Ahoggar.
Zaciekawienie przemogło i Irena, ujrzawszy dłoń tajemniczej towarzyszki, poszła za nią. Jakie-miś jej tylko znanemi wąwozami i szczelinami gór-skiemi nieznajoma wyszła wkrótce do kotliny, gdzie Irena widziała sylwetkę jeźdźca. Przeszły piaszczystą równinę i wąską dolinę, leżącą pomiędzy dwoma szczytami gór, zaczęły się podnosić coraz wyżej. Jakieś znaki widniały na nagich skałach, a drobny żwir był mocno udeptany, jakgdyby tłumy ludzi często kroczyły tą stromą dlrogą.
Wkrótce doszły do ciemnej czeluści głębokiej jaskini. Nad nią wyżłobiony w skale widniał napis.
Wprawne oko studentki odróżniło znaki starej pisowni libijsko-bei‘beryjskiej.
— Imnetanit... — odsylabizowała Irena nieznane słowo.
Tymczasem czarnowłosa kobieta weszła do jaskini i klasnęła w dłonie. W mroku zabłysły światła i kilku mężczyzn w przerzuconych przez ramię skórach lwów i panter otoczyło przybyłe. Ludzie trzymali płonące pochodnie i skłaniali się do ziemi przed małą kobietą, powtarzając:
— Imnetanit! Imnetanit!
Szli ciemnym korytarzem, aż woddali nagle błysnęło światło. Irena ujrzała w końcu długiego przejścia lazurowe niebo, przesycone złocistemi, gorącemi promieniami słońca.
Weszli do obszernej jaskini, do której przez otwór w ścianie wdzierały się potoki światła i szafir nieba. Jednak otwór ten znajdował się widocznie bardzo wysoko, gdyż studentka nie widziała przezeń ani gór, ani nawet dalekiego horyzontu. Tylko niebo i słońce zaglądały tu.
Jaskinia była bogato przystrojona pięknemi makatami, cyprysowemi skrzyniami, nabij anemi srebrnemi guzami, szkatułami, skrzącemi się od drogich kamieni i złota; na pułkach stały błyszczące mosiężne, cynowe i srebrne naczynia; w głębi stało łoże, pokryte skórami panter i zawieszone przezroczystą tkaniną; obok stał duży wachlarz z białych i czarnych piór strusich; sklepienia jaskini były przykryte kobiercami, jakie tylko rzadko spotkać można w handlujących starożytnościami sklepach w Rabacie, Kairze, Marrakeszu i Kejruanie; grube maty z włókien kokosowej palmy i agawy pokrywały ziemię.
W kątach paliły się wonności w mosiężnych okrągłych wazonach, stojących na trójnogach; smugi aromatycznego dymu powolnie płynęły w powietrzu i podnosząc się do otworu w ścianie, znikały.
Pośrodku jaskini na czerwonym, gładko wypolerowanym słupie stał posąg bóstwa. Była to kobieta, Ciało jej i szaty były wykute z czarnego agatu; groźną głowę o pięknej, lecz drapieżnej twarzy nieznany artysta wyrzeźbił z żółtego kryształu, wstawiając w nią oczy ze szmaragdów. Bogini trzymała w ręku gołębia, a nad głową miała czarne rogi byka, otaczające złoty dysk.
— Astarta kartagińska i fenicka z gołębiem, rogami byka i księżycem — przypominała sobie Irena i nagle wypłynęła jej w pamięci kartagińska nazwa fenickiego bóstwa — Tanit.
— Imnetanit — szepnęła studentka. — Co znaczy — imne przy imieniu Tanit?
Odpowiedzi na to pytanie nie było. Zresztą Irena nie miała czasu rozmyślać nad tem, gdyż tajemnicza kobieta usiadła na łożu i, wyrzekłszy kilka słów, ręką uczyniła znak, po którym wszyscy obecni znikli w ciemnych korytarzach, biegnących w różne strony. Pozostał jeden tylko człowiek, klęczący z pochyloną głową. Długo mówiła do niego mała kobieta, a twarz i oczy jej płonąć zaczęły. Wreszcie umilkła, a wtedy klęczący człowiek podniósł oczy na Irenę i rzekł w języku Berberów:
— Wielka Pani nasza i kapłanka Tanit pozdrawia Ciebie i oznajmia, że strach nie powinien żyć w twem sercu... Groźna Tanit od czasu, gdy córa wspaniałego króla Hamilkara zerwała z oblicza bogini zasłonę i gdy na groźną twarz Tanit padły promienie boskiego Eszmuna, nie żąda już krwawych ofiar i stała się nie postrachem dla śmiertelników, lecz ich doradczynią i matką. Wielka Pani nasza, kapłanka — Imne, przechowuje starą wiarę w Tanit, spełnia obrządki dla jej uczczenia i wolę jej głosi ludziom pustyni, którzy przychodzą tu po wróżby, proroctwa i radę od północy i południa, od wschodu i zachodu ziemi. mt
Umilkł na chwilę, a później ciągnął dalej:
— Wielka, potężna Imnetanit w oczach bogini widziała ciebie, obca naszym szczepom pani, gdy przecinałaś Saharę, a obok ciebie spostrzegła czarnego jeźdźca na białym rumaku.,. Był to Sokół Pustyni... Imnetanit rozkazała mi oznajmić ci, pani, żebyś unikała spotkania z tym człowiekiem, gdyż serce jego żywiej bić zaczęło w piersi na widok twego oblicza, a jego śmiałe oczy i usta, jak korale, nie utonęły w zapomnieniu, lecz żyją w twej pamięci... Imnetanit kocha Sokoła Pustyni i on musi pokochać wielką kapłankę, bo na niego padł jej wybór. Z miłości tej powinna się zrodzić nowa kapłanka, której będą przekazane tajemnice wszechpotężnej Tanit, aby nie umarła stara wiedza, przejęta od ludzi o czerwonej skórze, aby nie znikła cześć dla wielkiej bogini. Im-netanit może obrać sobie małżonka tylko wśród mężczyzn, niepodobnych do innych śmiertelników, i takim jest Sokół Pustyni. Stanie się on wielkim i potężnym, najpotężniejszym królom równy, jeżeli życie swoje złączy z życiem kapłanki Tanit... Jeżeli zaś wejdziesz na ich drogę — i staniesz się skałą, przegradzającą ścieżkę w górach, — spadnie na Sokoła Pustyni i na ciebie gniew i mszcząca ręka Tanit! Sława i świetność losu Sokoła Pustyni rozwieją się jak dym nad gasnącem ogniskiem... Ciebie zaś, pani, spotka ciężka przygoda, którą możesz przypłacić życiem...
Irena ze zdumieniem słuchała mowy Berbera. Tchnęła ona pleśnią wieków, zaduchem starych
Sokół pustyni. 6 grobowców, powiewami i szmerami, rozlegaj ącemi się w zburzonych murach dawnych świątyń; była rozdziałem wschodniej legendy, baśnią z „Tysiąca i jednej nocy“.
— Czy zrozumiała obca pani słowa wielkiej Imnetanit? — spytał tłumacz.
— Zrozumiałam, lecz chcę zadać pytania waszej władczyni — odparła studentka.
Człowiek, mówiący po berbersku, powtórzył kapłance słowa Ireny. Imnetanit skinęła głową.
— Raz tylko spotkałam Sokoła Pustyni — zaczęła Irena — lecz chcę wiedzieć, czy dawno zna go Imnetanit?
Tłumacz powtarzał pytania Ireny i dawał odpowiedzi,
— Kapłanka bogini mówi, że Sokoła Pustyni zna od dzieciństwa, gdyż uratował jej matkę i ją w pustyni, kiedy ginęły z głodu, przenosząc się z krainy Tademait do Ahoggar. Matka Imne-tanit przepowiedziała jej, że zostanie żoną Sokoła Pustyni.
— Czy często bywa tu ten człowiek i w jakim celu odwiedza tę okolicę? — pytała Irena.
Tłumacz powtórzył słowa studentki, lecz kapłanka przymknęła powieki i zacisnęła wargi.
— Odpowiedzi nie będzie — szepnął sługa.
— Oznajmij swojej pani, że muzułmanin i tubylec, jakim jest człowiek, o którym mówimy, mnie nie obchodzi! — rzekła studentka.
— Moja władczyni oznajmia, że gdyby Sokół Pustyni był muzułmaninem i Arabem lub Berberem, nie mówiłaby o nim z obcą panią.
— Kimże jest ten człowiek?
— Odpowiedzi nie będzie — rzekł znowu tłumacz, >
— Dobrze! — zawołała Irena, dumnie podnosząc głowę. — Powiedz teraz tej kobiecie, że nie lubię, gdy się mieszają do moich spraw i żądam, aby mnie natychmiast wyprowadzono z tej jaskini! Chcę powrócić do obozu!
Imnetanit, usłyszawszy żądanie Ireny, zamyśliła się, lecz po chwili rzuciła krótki rozkaz.
Tłumacz i dwóch ludzi z pochodniami inną drogą wyprowadzili Irenę wprost do kanjonu, gdzie od kilku tygodni pracowała.
— Imnetanit poleciła mi powiedzieć obcej pani, aby pamiętała słowa wielkiej kapłanki! — rzekł tłumacz i zniknął ze swymi ludźmi w ciemnem przejściu.
Studentka posłyszała łoskot toczących się ka-minie.
— Tego to już i na Saharę za wiele! — myślała Irena i nagle ogarnął ją gniew.
— Czego chce ta czarownica? Jakiem prawem żąda ode mnie spełnienia swej woli?
Myśląc tak, dziewczyna czuła, że nie to ją jednak drażni.
— Kim jest dla niej Sokół Pustyni? — mignęła myśl.
To właśnie było pytanie, najbardziej ją drażniące.
Odrazu stanęła przed nią wiotka, silna postać małego jeźdźca, śmiałe piwne oczy, purpurowe usta i miotający się nad głową burnus, do skrzydeł czarnego orła podobny.
Irena wsiadła na wielbłąda i pojechała do obozu. Nic jednak o swej przygodzie kapitanowi nie powiedziała...
ROZDZIAŁ VII.
Dostojny Serg Bazilis, syn Pankracjusza.
Za przedzierającymi się ku Tamarass poszukiwaczami skarbów, pozostawiającymi po sobie znaki na kamieniach, ostrożnie sunęła karawana, prowadzona przez olbrzymiego górala ze szczepti Suss, zamieszkującego główny grzbiet Atlasu.
Tylko dwóch przewodników jechało nie kryjąc się, reszta zaś podróżników pozostawała w namiotach, umocowanych na siodłach. Niezawodnie jechało ich wielu, gdyż około pięćdziesięciu wielbłądów, objuczonych żywnością i wodą, postępowało za namiotami; popędzał je Syryjczyk o ospowatej twarzy,
W osłoniętej płótnem lektyce, kołyszącej się na grzbiecie wielbłąda, kroczącego tuż za przewodnikiem, siedziało dwóch Syryjczyków.
Jeden — wysoki, barczysty, piękny mężczyzna lat czterdziestu, o rozmarzonych ciemnych oczach i smagłej twarzy, otoczonej czarnym zarostem, ca chwila dotykał wypieszczonemi palcami w pierścieniach pięknej brody, spływającej na białą bluzę z lekkiej, jedwabnej tkaniny.
Drugi był to już stary człowiek, o rozwichrzonej grzywie siwych włosów i długiej białej brodzie. Miał nos krogulca i wykrzywione, cienicie wargi.
— Źle, drogi Sergu! — Jeżeli marsz potrwa jeszcze dwa dni, nasze branki zaczną chorować 1 Już przestały złościć się, wygrażać i lamentować, to zły znak u kobiet! Nie ujrzy zamek Saida dostojnego Serga Bazilisa tych istotnie pięknych ptaszków!
Barczysty, piękny Syryjczyk uśmiechnął się łagodnie i rzekł:
— Dojadą, dojadą, miły Aksjuszu! Mam jak najlepsze przeczucia!
Rozmowa się na tem urwała i obaj Syryjczycy zaczęli popijać sok pomarańczowy.
Piękny Syryjczyk podniósł ociężałe powieki i leniwym ruchem zapalił cygaro.
W kółkach i obłokach dymu ujrzał widocznie bardzo nęcące obrazy, bo oczy zmrużył i lekki dreszcz przebiegł mu po grzbiecie.
Nikt na całym świecie, patrząc na piękną, łagodną twarz Serga Bazilisa, z pewnością nie domyśliłby się, że widzi przed sobą najohydniejszego zbrodniarza, przed którym zakafnieniały morderca mógłby się wydać niewinnem dzieckiem.
Zwykli mordercy zabijają ciało człowieka, Serg Bazilis zabijał ciało i duszę bezbronnych kobiet.
Serg rozpoczął swój ohydny proceder za życia ojca, starego Pankracjusza Bazilisa, a po jego zgonie prowadził interes na własną rękę.
Syn handlarza znał wszelkie trudności i niebezpieczeństwa swego fachu.
Przed dwudziestu pięciu laty przyłapali ich w Egipcie fellahowie, którym porwali najpiękniejsze dziewczyny. Sąd koczowników skazał ich na śmierć, poprzedzając stracenie torturami. Staremu Bazilisowi wyrwano już rozpalonemi szczypcami nozdrza, a jego synowi zorano batami grzbiet, gdy nagle nadjechał oddział kawalerzystów angielskich, i fellahowie pierzchli, pozostawiając obydwu Syryjczyków i ich ludzi.
Stary Bazilis potrafił zrobić z tego napadu sprawę polityczną, coś nakształt powstania przeciwko Europejczykom i na tem zyskał, podawszy władzom egipskim dp opłaty olbrzymi rachunek za zaginione przy napadzie fellahów towary i pieniądze.
Gdy Pankracjusz Bazilis, szanowany przez wszystkich, bogobojny i skory do dobroczynności bogacz, właściciel dwóch banków i wspaniałej rezydencji w zamku Saida, został powieszony przez niewykrytego mordercę, dostojny syn starego handlarza niewolnicami zrozumiał, że jego ojciec padł ofiarą zemsty.
Za kogo się mścił nieznany morderca, o tem Serg nie myślał, bo wiedział, że za każdą z tysięcy kobiet, przechodzących jak towar przez księgi przedsiębiorstwa, należałaby się zemsta dla całej rodziny Bazilisów, szanowanych i otaczanych podziwem i uwielbieniem w całej Syrji.
M
W handlowych księgach Bazilisa stały pozycje całkiem zwykłe:
„Skrzynia N. 102, wyprawiona ze Smyrny, sprzedana za tysiąc funtów tureckich do Tebrysu; wyprawiona z Tebrysu, sprzedana w Sfaksie...“
Nic nie mówiły pozornie te „wyprawiane“ i „sprzedawane“ po kilka, a nawet kilkanaście razy „skrzynie“, bo przecież firma Bazilisów handlowała i wyprawiała do wszystkich portów, a nawet na międzynarodowe wystawy skrzynie z tkaninami, przędzą jedwabną, kobiercami, haftami, wschod-niemi naczyniami, daktylami, kawą, starożytną bronią, wonnościami i innemi towarami.
Jednak niedostrzegalne kreski, stojące przy niektórych skrzyniach, zapisanych do grubych ksiąg handlowych, przypominały Bazilisom dzieje porwanych lub kupionych przez nich kobiet.
Tę wywiózł stary Aksjusz z Deauville, gdzie bawiła najczystsza arystokracja francuska. Sprzedano ją później bogatemu szeikowi arabskiemu i zamknięto w jego haremie, dokąd nikt wstępu nie miał. Gdy wieść o kobiecie zaginęła, a szeikowi naprzykrzyła się smutna, całemi nocami płacząca niewiasta, odprzedał ją zpowrotem Bazilisowi. Odtąd poszło z tym towarem szybko.
Migają brudne, mroczne abdallah w Hedżasie, Damaszku, Brussie, Fezie, Marakeszu... i koniec.
Lecz to koniec „towaru“ Bazilisa, nie koniec zaś losów nieszczęśliwej kobiety!
Chora, zrozpaczona, zdziczała doreszty, marząca tylko o śmierci, była ona przez dłuższy lub krótszy czas mieszkanką cuchnących barłogów w Meknesie, Ain-Aisza, Abidżanie, Kotonu; zarzucił ją los, być może, nawet do Singapore i do kraju Kafrów, aż nikomu nieznana i niepotrzebna zmarła na kupie łachmanów, do łachmana podobna, w trzcinowej chacie miłosiernego tubylca; lub pijana, odurzona haszyszem ostatnim wysiłkiem woli i protestu skoczyła w pieniące się fale oceanu lub w wartki prąd rzeki...
Nie istniało w rzeczywistości dość surowej kary na pomstę ofiar Bazilisa.
Młody Serg o tem nie myślał, lecz wiedząc, że jakaś mściwa ręka dosięgła jego ojca, przez kilka lat krył się za murami swojej posiadłości w Saida, powierzywszy prowadzenie interesu Aksjuszowi, dawnemu pomocnikowi starego Bazilisa.
Gdy jednak niebezpieczeństwo minęło, wziął się znowu do dawnego procederu. Wiózł towary azjatyckie do Egiptu, Libji, Tripolitanji, Marokka, Algierji i Senegalu, odwiedzał swoje filje w Hisz-panji, Francji, Niemczech i Rosji, a zewsząd róż-nemi sposobami przemycał kobiety, porwane, uwiedzione lub kupione, jak kupowano wielbłądy, konie lub barany.
Nareszcie poczuł się tak bogaty, że nowe mi-ljony już go nie nęciły. Nie wiedziałby już, co ma z niemi uczynić. Budował szkoły, szpitale, ochronki, przyjmował we wspaniałych apartamentach w Saida cudzoziemskich posłów, gubernatorów, sławnych uczonych i generałów, którzy jedli i pili, podziwiali rzadkie obrazy i drogocenne zbiory. 90 znajdujące się w pałacu, nie podejrzewając nawet, że w lochach jego łamią sobie ręce, wyrywają włosy i w rozpaczy biją głowami o mur kobiety, młode dziewczyny, nieraz dzieci prawie, skazane na hańbiące życie, ohydne choroby i śmierć z przekleństwem na ustach.
Jednak wszystko to było takie drobne i tanie, a tymczasem kapitały dostojnego, poważanego powszechnie za hojność i bogactwo Serga Bazilisa, syna Pankracjusza, rosły, wymagając od tej handlarskiej duszy wysiłku myśli, aby je puścić w ruch, aby zamienić na inne wartości, nie wymagające coraz to nowych i coraz bardziej skomplikowanych kombinacyj i planów.
Serg postanowił porzucić dawny proceder, odziedziczony po ojcu. Był zmuszony jednak przedsięwziąć jeszcze jedną ostatnią wyprawę.
Zwrócił się do niego z Mekki jeden z przyjaciół, wpływowy w Syrji, Arabji i Turcji kadi — sędzia. Chciał mieć w swoim seralu pewną góralkę Suss z Atlasu, dziewczynę „piękną jak hurysa a dumną jak lwica“ — mówił rozkochany bogacz. Kadi zaproponował Bazilisowi nie pieniądze, bo wiedział, że te straciły dla niego urok, lecz piękny pałac i jacht na brzegu morza w okolicach Jaffy.
Skusił się na to Serg Bazilis i wyruszył, zabrawszy ze sobą do pomocy dwóch starych lisów — Aksjusza i chromego Litisa.
Długie miesiące spędzili handlarze w górach Atlasu, aż podkupiwszy zuchwałego górala Suss, porwali dziewczynę, wykradłszy ją z pod nosa wielkiego kaida z Tarudantu. Musieli szybko zmykać ze swoją zdobyczą; ażeby zmylić pogoń, skierowali się nie na zwykłą drogę karawanową, lecz poszli wzdłuż wybrzeża, mijając Mogodor, Safi, Mazagan, aż ukryli się w morzu ludzkiem w hałaśliwej i rojnej Casablance,
Bazilis, udający podróżującego wschodniego magnata, lubującego się w starożytnościach, które nabywał, rzucając hojną ręką bajeczne sumy, szybko zaimponował wszystkim w Casablance, zaczął bywać w kilku bogatszych domach i zupełnie przypadkowo nadarzyła się mu sposobność, z której nie mógł nie skorzystać handlarz żywym towarem,
Do Casablanki na osobnym statku przybyła wycieczka młodych panienek, odbywających podróż dokoła świata. Były tam bogate Francuzki, Hiszpanki, Angielki, Włoszki i Amerykanki, dziewczęta niezwykle ‘urodziwe, wesołe, śmiałe i rozbawione.
Gdy Bazilis spotkał je po raz pierwszy na bulwarze, rozplanowanym na morskiem wybrzeżu, zatrzymał się w zachwycie, lecz natychmiast przyszły mu inne myśli.
— Przecież za taką wiązankę świeżych, pięknych kwiatów niejeden sułtan stepowy, niejeden książę lub szeik sypnąłby mi złotem i drogiemi kamieniami, aby mieć te dziewczyny w swoim haremie — kombinował Serg Bazilis, przyglądając się uroczym cudzoziemkom.
Poszedł do domu i, naradziwszy się z Aksjuszem i Litisem, postanowili porwać niespodziewaną a tak ponętną zdobycz.
Chromy Syryjczyk dowiedział się, że młode turystki zamierzają odbyć pieszą wycieczkę w głąb kraju. Bazilis uplanował zasadzkę. Jego ludzie napadli bezbronne dziewczyny i, porwawszy je, związane, z zakneblowanemu ustami, wywieźli mało uczęszczaną drogą na wschód. Sam Bazilis pozostawał przez kilka dni w mieście, kupując stare korany, kobierce i broń arabską, a później, złożywszy pożegnalne wizyty, odjechał, dognał karawanę Litisa i z nią razem dotarł do Bu-Denib. Ludzie Syryjczyka dowiedzieli się od wrogo dla Europejczyków usposobionych tubylców, że ściga go jakiś oddział.
Wtedy piękny Serg wynajął na przewodników i szpiegów zarazem Azisa ben Hazel i nierozmow-nego Mossula, rzucił się do ucieczki na południe, skąd zaczął przedzierać się przez Saharę, idąc forsownym marszem.
Zręczny i chytry Azis dowiedział się, że osady kolonistów, władze cywilne i wojskowe już otrzymały rozkaz zatrzymania wszystkich karawan, dążących ku granicy Tripolitanji. Opatrzony w pa-sporty i listy znanych osób Bazilis spodziewał się, że uda mu się zmylić czujność władz.
Gdy karawana przechodziła wpobliżu jeziora Gurara, jedna z branek przegryzła więzy i wy czołgała się z namiotu. Była to Amerykanka Ketti Nilsen o złotej czuprynie i zawadjackich ruchach niesfornego chłopaka.
Uciekającą dojrzał Litis i rzucił się na nią, lecz odważna i wysportowana Amerykanka poczęstowała chromego nicponia takim knock-out’em, że, krzyknąwszy przeraźliwie, runął jak długi na ziemię. Ketti udało się ukryć w ciemności nocy i dotrzeć do osady Timimun, gdzie zaalarmowała władze francuskie i opowiedziała, do kogo należy karawana, wioząca porwane europejskie dziewczęta. Od tej chwili oddział, prowadzony przez młodego i dzielnego oficera kapitana Ramencourt, wiedział już, kogo ma ścigać.
Przebiegły i zuchwały Serg Bazilis jednak nie dał za wygraną i rwał jak wściekły ku granicy Tripolitanji. Obawiał się handlarz, że drogę mu może zastąpić jakiś inny oddział, wysłany od wschodu, więc postanowił rozdzielić swoją karawanę.
Jedna część jej pod przewodnictwem Litisa, omijając osady kolonistów i posterunki wojenne, szła naprzełaj przez pustynię, wioząc zwykłe towary. Druga, w której się znajdował sam Bazilis i Aksjusz z brankami, zapuściła się dalej na południe, zahaczając o Tanezruft.
Kupiony z sumieniem i mózgiem za pieniądze bogatego Syryjczyka Azis poddał Bazilisowi dobrą, jak się zdawało, myśl.
— W okolicach Tamanrass — mówił kroto-chwilny grubas, mrużąc bezczelne oczy — istnieją zasypane przez piasek ruiny nieznanego, starego grodu, a pod nim katakumby i kanały, które dawno już wyschły. Ponieważ dostojny, szlachetny sidi (niech Allah w dwójnasób przysporzy mu lat, zdrowia i bogactw!), wobec pościgu i innych niebezpieczeństw, powinien ukryć się na czas dłuższy, aby słuch o nim zaginął, a ludzie zapomnieli jego szlachetne i rozgłośne imię (niech Allah przechowa je na wieki na sławę wnuków i prawnuków szlachetnego sidi!), W starych ruinach ukryjemy się znakomicie, a z tak pięknym haremem wspaniałomyślnemu sidi czas nie będzie się zbytnio dłużył!
Rada była dobra.
Azis, udając to powracającego z robót poszukiwacza skarbów, to hadża, jadącego z Mekki, torował drogę Bazilisowi, mając baczne oko nad tem, co się działo w pustyni.
Spotkawszy bandę Dżaniego, narazie stary wyga się zląkł, myśląc, że trafił na ścigający jego chlebodawcę oddział, lecz gdy przekonał się, że ma do czynienia z „hienami pustyni“, uspokoił się i, wyprowadziwszy w pole prostaków, jechał dalej.
Gdy Azis rozmyślał o tem spotkaniu, żałował tylko, że wspomniał bandytom o Tamanrassie,
— E-e! — uspokajał siebie. — Z pewnością nie wiedzą nawet, gdzie takie miejsce się znajduje. Nic to! Głupie draby, czyhające na głupich. Dla rozumnych zaś nie są groźni. Moja syryjska przystojna kukła kupi ich z flakami, brzęknąwszy kiesą, wypchaną hiszpańskiemi durosami. Kuta to bestja na wszystkie cztery kopyta!
Góral Suss, prowadzący karawanę Bazilisa, odnajdywał wskazujące znaki, pozostawiane przez Azisa i jechał na czele długiego sznura wielbłądów, kierując się na południe.
Bazilis z Aksjuszem kiwali się w swoim rozpalonym namiocie, pili sok pomarańczowy, palili cygara, grali w karty i od czasu do czasu dzielili się myślami. Byli przez cały czas podróży w jak najlepszym humorze. Nie wzruszały ich i nie niepokoiły płacz i krzyki, dochodzące z innych namiotów, gdzie w gorącym zaduchu, dręczone strachem i rozpaczą, odbywały męczeńską podróż młode dziewczęta, porwane przez ludzi Bazilisa, i gdzie rzucała klątwy na głowę zbrodniarzy dumna i groźna góralka Atlasu,
Nie wiedział tylko Serg Bazilis o jednym człowieku, który wiedział jednak o nim.
Siedział on w małym namiocie i opowiadał ponurym głosem Dżaniemu o zbrodniach, dokonanych przez starego Pankracjusza Bazilisa i jego syna Serga.
Gdyby Bazilis dowiedział się, że na jego tropie jest najstraszliwszy wróg — Sokół Pustyni, pan i władca Sahary, gdyby przeczuwał, że jego wiernego sługę i wspólnika chromego Litisa dawno już rozszarpały dzikie zwierzęta i drapieżne ptaki, nie mrużyłby spokojnie swych pięknych, rozmarzonych oczu i nie przeciągałby się rozkosznie, jak łaszący się kot, prężąc grzbiet, na którym pozostały na zawsze blizny od rzemiennych batów fel-lahów, skrzywdzonych przez jego ojca.
Lecz Serg Bazilis syn Pankracjusza nie podejrzewał tego i był dobrej myśli, marząc o zacienionych, pełnych zimnych powiewów ruinach zapomnianego grodu, gdzie widział już siebie w otoczeniu pięknych branek.
O ruinach Tamanrassu i o Sergu Bazilisie marzył też ktoś inny.
A był nim — Sokół Pustyni.
ROZDZIAŁ VIII.
Zgubiony trop.
Posłany przez Sokoła Pustyni do Tamanrass Nabba powrócił dopiero po dwóch tygodniach. Olbrzym stanął przed wodzem ponury i zrozpaczony.
— Byłem w Tamanrass, zajrzeliśmy do każdego zakątka osady, nie pozostawiliśmy żadnego wąwozu, żadnego pagórka w okolicach, wszystko zbadaliśmy, wszędzie byliśmy, lecz żadnego śladu karawany, lub nawet pojedyńczych jeźdźców nie znaleźliśmy, hadżu i wodzu — meldował, prawie płacząc, ogromny jak dąb wybujały Nabba.
— Pocóż zostawałeś tam tak długo? — zapytał, marszcząc brwi Sokół Pustyni.
— Nie chciałem powracać bez wieści — odparł smutnym głosem wierny murzyn. — Pognałem więc na to miejsce, gdzie Dżani spotkał poszukiwaczy skarbów, aby ich śladem dojść do miejsca pobytu karawany. Jednak wiesz, wodzu, jaki szalał samum na pustyni — wszystkie ślady dawno zasypało piaskiem!
— Źle, bardzo źle! — mruknął mały człowiek i zamyślił się.
Sokół pustyni — 7
Wychudły, okryty piaskiem i kurzem olbrzym stał i czekał.
— Nabba! — rzekł nareszcie Sokół Pustyni. — Zawołaj do mnie Dżaniego, a sam poślij jeźdźców, aby obsadzili i strzegli, jak źrenicę w oku, pustynię od Tamanrass do grzbietu Ahoggar. Natychmiast poślesz też dwudziestu Twaregów do wszystkich koczowisk z rozkazem, aby starszyzna stawiła się do obozu w ciągu trzech dni. Ruszaj!
Nabba wyszedł ponury, zdruzgotany. Po raz pierwszy widział bowiem zmarszczoną brew wodza, mówiącego do niego.
Po chwili wszedł Dżani.
Sokół Pustyni, rozmawiający z nim zwykle po berberyjsku, nagle zaczął mówić po polsku.
— Umknął nam Bazilis... Mam dla was robotę. Musicie ją wykonać mądrze, bardzo mądrze, bo tu o waszą i moją głowę chodzi, Dżani! Weźmiecie ze sobą jednego jeźdźca, dobrze znającego drogi w pustyni i umiejącego pisać. Pojedziecie na spotkanie kapitana Ramencourt. Nie możecie do niego iść odrazu, bo zaaresztuje was. Wasza w tem głowa, aby zmusić go do zobaczenia się z wami na osobności. Gdy uda się, przekonajcie go, że powinien znaleźć samochód, wsadzić do niego prócz was, kogo jeszcze zechce, i przybyć tu... Rozumiecie?
— Rozumiem — odparł Dżani. — Sprawa nie łatwa! A czy będę miał jakieś znaki lub listy?
— Żadnych, oprócz tego — powiedział Sokół Pustyni, wstając i podając mu leżący na stole spory worek skórzany, który wydał przyjemny dla ucha Dżaniego dźwięk złotych monet. — Możecie kupić samochód albo dwa, jeżeli zajdzie potrzeba.
— Dobrze! — odezwał się Dżani i o nic więcej nie pytając, wyszedł.
Przed namiotem zatrzymał go Nabba.
— Jedziesz do Tamanrass? — zapytał groźnie.
— Jadę, lecz nie do Tamanrass — odpowiedział zdziwiony Dżani.
— Niech imię Allaha będzie pochwalone! — zawołał ucieszonym głosem olbrzym, lecz urwał, bo poły namiotu się uchyliły i ukazał się Sokół Pustyni,
— Czy spełniłeś mój rozkaz? — spytał, patrząc na murzyna.
— Jeźdźcy pakują żywność i kulbaczą wielbłądy i konie. Za godzinę nie będzie ich w obozie!
Sokół Pustyni gwizdnął przeciągle. Zdaleka odpowiedziało mu rżenie konia. Biały ogier, potrząsając grzywą, podbiegł do niego i stanął jak wryty.
— Osiodłać Nizama! — rzucił rozkaz wódz, i gdy Nabba podciągnął ostatni popręg, wskoczył na siodło i puścił konia w cwał, znikając w wąwozie.
Wkrótce z obozu wyjechał Dżani w towarzystwie starego Berbera i, rozpuściwszy natychmiast wypoczęte, rącze mehari, skierował się na północ.
W kilka minut po nim dwudziestu jeźdźców popędziło w różnych kierunkach, a później oddział, złożony ze stu Twaregów, wyruszył na południe.
Prowadził go stary człowiek, siedzący na wspaniałym koniu i przebierający w palcach paciorki różańca.
— Allahu-Obrońco w dobrej sprawie, Allahu-Sędzio surowy dla złych i łaskawy dla dobrych, Allahu-Pocieszycielu i Ucieczko wiernych! — szeptał starzec, wznosząc oczy ku niebu.
Tymczasem Sokół Pustyni siecią dobrze mu znanych wąwozów, omijając przełęcz El-Ghilali, wyjechał do kotliny południowych uskoków grzbietu górskiego i szczytami dotarł do wejścia z napisem „Imnetanit“. Puścił konia i pewnym krokiem ruszył w głąb ciemnego przejścia.
Wszedł do jaskini, oświetlonej niebieskiem światłem, w którem pływały smugi wonnego dymu, i zatrzymał się.
Ujrzał kapłankę Tanit, stojącą z wyciągniętemi ramionami przed posągiem bogini. Mała kobieta coś gorąco szeptała do niej, czołem dotykała jej stóp, to znów zaglądała jej w oczy.
— Imnetanit! — zawołał Sokół Pustym.
Kobieta wydała lekki okrzyk i z radosnym śmiechem pobiegła na spotkanie gościowi.
— Sokół, mój Sokół przyleciał do mnie! — mówiła wzruszonym głosem w nieznanej mowie, kładąc mu ręce na ramionach. — Błagałam Tanit od rana, aby natchnęła cię myślą o przybyciu do mnie, wodzu! Serce moje kołacze w piersi, jak gołąb w ręku obcego człowieka! Co nowego?
Sokół Pustyni usiadł na stosie skór, złożonych koło posągu, i odpowiedział w mowie kobiety.
— Przyszedłem po radę, Imnetanit! — rzekł. — Zły człowiek, którego ścigam, ukrył się przede mną. Nawet Nabba nie mógł odszukać śladów jego wielbłądów w pustyni. Muszę go mieć w swej mocy, muszę! PoradS, powiedz mi, gdzie go mam szukać?!
W głosie małego jeźdźca o pochmurnej, zaciętej twarzy zabrzmiała namiętna prośba, bardzo do rozkazu podobna.
Kapłanka postawiła przed posągiem trójnóg z palącemi się w wazie węglami i wrzuciła na nie szczyptę wonności. Gdy dym otoczył czarną figurę i zaczął się podnosić do żółtego kryształu twarzy, Imnetanit weszła na postument i zanurzyła ciemne źrenice w zielonych oczach bogini.
Długo wpatrywała się w skrzące szmaragdy i szeptać zaczęła:
— Widzę pięknego człowieka o czarnej duszy, a z nim dużo białych niewiast... Nie znam tego miejsca... Kolumny potrzaskane, ciosane bryły kamieni... stopnie, dużo stopni, zbiegających na dół... sklepienia... i padający z nich snop słonecznych promieni... Jakieś szepty słyszę... słyszę płacz i przekleństwa... Nie znam tego miejsca!...
— Tamanrass... — podpowiedział Sokół Pustyni.
Kapłanka przymknęła oczy, a po chwili znowu szeptać zaczęła:
— Widzę Tamanrass, lecz tam niema tych słupów z białego kamienia, niema sklepienia... niema ludzi... To nie był Tamanrass!
Znowu wpatrywała się w szmaragdowe oczy swej bogini i szeptała:
— Widzę dwóch jeźdźców na mehari... Jadą dzień, dwa i jeszcze połowę dnia... Dojeżdżają do EI-Ghilali... Skradają się głębokim wąwozem, gdzie leżą kości dawnych ludzi.„ Ach!
Imnetanit wydała przeraźliwy i radosny okrzyk.
— Porwali! Porwali! Bądź błogosławiona Astarte-Tanit, matko zbolałych serc, pragnących miłości, jak tęskniąca gołębica!
— Kogo porwali ci ludzie? — cicho zapytał Sokół Pustyni. — Na przełęczy El-Ghilali niema nikogo!
Imnetanit nic więcej nie mówiła i zeszła, przyciskając dłonie do gwałtownie podnoszącej się piersi.
— Na Saharze niespokojnie teraz, Imnetanit — po długiem milczeniu zaczął mówić Sokół Pustyni.
— Źli ludzie grasują wszędzie... Bądź ostrożna! Każ przywalić kamieniami wszystkie wyjścia z jaskiń! Wczoraj posłałem ci z Alimem duże stado baranów i pięćdziesiąt ładowanych towarami wielbłądów. Jesteś na długo zabezpieczona w potrzebne zapasy dla siebie i sług... Dziś przyślę tu jeźdźców. Oddaj im wory i skrzynie ze złotem. Potrzebne są mi teraz skarby, które pozostawił mój nauczyciel i przyjaciel marabut z Kufry i te, które znalazłem w jaskiniach, gdym szukał bezpiecznego schronienia dla twojej matki i dla ciebie, Imneta-nit! Swoje skarby ukrywaj dobrze, bo, powiadam, czasy są niespokojne!
— Mój skarb nie da się ukryć! — szepnęła namiętnie.
— Dlaczego? — spytał.
— Mknie on przez pustynię na białym rumaku, bystry jak wicher, potężny jak strzała boga, a wszyscy go widzą i każda para źrenic kradnie mi mój skarb! — rzekła cichym, gorącym głosem.
Sokół Pustyni zmarszczył brwi.
— Bądź błogosławiona, Imnetanit! — rzekł po chwili.
Kapłanka ukryła twarz w dłoniach i nie słyszała, jak Sokół Pustyni opuścił jaskinię, gdzie, przetrwawszy tysiące lat, stała tajemnicza Astarte, zapatrzona w nieznaną dal zagadkowemi oczami i słuchała skarg zbolałego, pożądającego miłości serca swej kapłanki.
A ta widziała jeszcze przed sobą groźnie zmarszczone brwi umiłowanego człowieka, tak bliskiego a tak obcego zawsze...
Sokół Pustyni jechał ku przełęczy El-Ghilali. Słowa kapłanki o porwaniu kogoś w tem odludnem miejscu i wyprawa ludzi Bazilisa do tak pustynnego ustronia zastanowiły go. Chciał zbadać sprawę. Włożył do lufy karabinu nowy nabój i odpiął futerał rewolweru.
Biały koń, niby rozumiejąc myśli swego pana, szedł ostrożnie, nie zawadzając kopytami o kamienie i nie parskając. Skradał się, jak drapieżne zwierzę.
Przebywszy piaszczystą kotlinę i przez niewysokie górskie przejście wydostawszy się na prze łęcz, Sokół Pustyni ze zdumieniem spostrzegł trzy namioty. Ukrył konia w wąwozie i zaczął się skradać.
Poznał odrazu przewodników, spotkanych w pustyni, i wszedł do namiotu. Leżał tam chory kapitan, miotający się w gorączce. Stary Jussuf, bijąc przed Sokołem Pustyni pokłony, opowiedział o chorobie uczonego i o tem, że przed dwoma dniami zginęła „biała, uczona madame“. Szukali jej wszędzie koło starych osiedli ludzkich, lecz nie znaleźli; teraz nie wiedzieli, co mają robić, ponieważ kapitan był nieprzytomny, więc nie mogli otrzymać od niego rozkazów.
— Strzeżcie chorego — rzekł Sokół Pustym — odpowiecie mi za niego! Resztę sam załatwię.
Przywoławszy rumaka, zapuścił się do kanjonu. Ziemia jednak była twarda, kamienista i żadnych’ śladów dojrzeć nie mógł. Posuwał się z biegiem wąwozu i, gdy wyjechał na płaszczyznę, gdzie już znikały ostatnie uskoki Ahoggaru, na piasku spostrzegł ślady dwóch wielbłądów. Biegły na południe.
Jeździec puścił konia wskok, trzymając się tropu.
Odjechał daleko i nagle ujrzał leżącą na piasku kartkę wyrwaną z notatnika. Były na niej zapisane pomiary jaskini, badanej przez studentkę.
Sokół Pustyni popędził dalej i, gdy przed zachodem słońca zamajaczyły na horyzoncie góry Tassila, znalazł drugą kartkę.
— To jej znaki! — szepnął Sokół Pustyni. — Pamiętała o mnie i wzywa mnie na pomoc...
Radosne błyski zamigotały w czarnych oczach jeźdźca.
Wstrzymał wierzchowca i zamyślony skierował się ku swemu obozowi.
— Zapłacisz mi za to, łotrze, podwójnie! — szepnął, zaciskając zęby.
Przebiegły i ostrożny Bazilis triumfował nad nim — Sokołem Pustyni!
Tego znieść nie mógł władca Sahary, wódz, który trzymał twardą ręką wszystkie szczepy koczownicze i osiadłe, bo był hadżem, bo jego myśli miały przewagę nad zamiarami szaleńca-mahdiego, bo otrzymał błogosławieństwo najbardziej czczonych i wpływowych od Nilu do Atlantyku marabutów i ulemów Kufry, a bez porady z nim nic się w pustyni nie działo.
Syryjczyk tymczasem istotnie miał przewagę nad tajemniczym wodzem, gdyż nietylko zniknął bez śladu i mógł się mu wymknąć, lecz nawet zadał mu cios, porywając polską dziewczynę, jak niegdyś stary Bazilis porwał jego siostrę.
— Irena Oranowska... — często powtarzał to imię Sokół Pustyni.
Narazie słodko brzmiało ono w jego sercu ojczystą, rodzimą mową, lecz z każdym dniem coraz chętniej wyzywał w swej pamięci śmiałe, szafirowe oczy dziewczyny i jej spokojną, poważną twarz.
Był człowiekiem, żyjącym w obliczu dzikiej natury, umiał wyczuwać każdym nerwem zbliżającą się burzę, nadciągającą chmurę, brzemienną deszczem, słyszał daleki jeszcze poświst i pomruk mknącego samumu, mógł zwęszyć na daleką odległość dym ogniska, zapach zwierza i, instynktem wiedziony, nigdy nie przepuścił człowieka, kryjącego się w okolicy.
Ten sam instynkt pierwotnego mieszkańca pustyni wyraźnie mówił mu, że jego źrenice pozostawiły trwały ślad w pamięci polskiej dziewczyny, pędzonej do pustyni żądzą wiedzy; wiedział, że nie zapomni go, lecz nawet zapragnie ujrzeć raz jeszcze.
Syryjczyk porwał Irenę. Bolało go to niewymownie.
Serg Bazilis triumfował nad Sokołem Pustyni zupełnie przypadkowo. Uśmiechnęło się mu szczęście, gdy trafił na Azisa i Mossula i wynajął ich.
Ci włóczęgowie byli ludźmi przebiegłymi, ostrożnymi i śmiałymi.
Stary Azis, jadąc wciąż na południe, dojrzał ślady Nabby i jego Twaregów, zatrzymał i ukrył karawanę Syryjczyka daleko od Tamanrassu, a sam pojechał naprzód — na wywiad.
Udając hadża, a może będąc nim istotnie, bo przecież włóczył się po całym świecie muzułmańskim, — wygadany, krotochwilny Azis był wszędzie gościnnie przyjmowany.
Koczownicy chętnie słuchali jego opowiadań o krajach, zwiedzanych przez starego wygę, a on umiał też słuchać, a jeszcze zręczniej wypytywać, W ten sposób dowiedział się o Sokole Pustyni, 0 którym, przebywając na północy Algierji i Ma-rokka, nie słyszał przedtem; opowiedziano mu o tajemniczym murzynie, węszącym po Tamanrassie 1 okolicach a wypytującym o karawanę jakiegoś kupca, wiozącego białe kobiety.’
Azis odrazu skombinował, że nieznany Sokół Pustyni tropi karawanę. Miał go za zwykłego bandytę, zamierzającego ograbić Syryjczyka,
Głowił się stary poszukiwacz skarbów nad tem, gdzie ma ukryć swego pana i jego zdobycz, W ruinach, znajdujących się wpobliżu Tamanrassu, nie widział bezpiecznego schroniska, gdyż o niem dowiedział się już Sokół Pustyni.
Szczęście sprzyjało staremu włóczędze.
Gdy dość markotny szedł przez rynek Tamanrassu, podszedł do niego stary, okryty łachmanami żebrak, postukując długim kijem.
Był to ślepiec o pooranej ospą twarzy, pełnej bólu i... przebiegłości.
— — Nie poznajesz mnie, Azisie ben Hazel, stary druhu! — mruknął żebrak.
— Że ja ciebie, przyjacielu, nie poznaję, to nie sztuka, ale że ty, biedny ślepcze, dojrzałeś mnie
— to zakrawa już na czary! — odparł Azis, niezadowolony, że spotkał człowieka, znającego go.
— Cyt! — syknął ślepiec. — Jestem Mulej Is-maila z Mulej Idrissu.
— Mulej Ismaila! — zawołał Azis.
Przyjaciele zaczęli się witać, potrząsając sobie ręce i całując się po policzkach i ramionach. Poszukiwacz skarbów znał tego człowieka, mieszkając z nim razem w rojnym fonduku w Meknesie, skąd byli zmuszeni drapnąć, albowiem władze francuskie zbyt gorliwie zajęły się nimi, gdy wśród ludności zaczęły się rozpowszechniać odezwy mah-diego, skierowane przeciwko Europejczykom.
— Co tu robisz, miły memu sercu Azisie ben Hazel? — pytał ślepiec.
— Węszę... — odparł poszukiwacz. — A ty?
— Ja pod postacią niewidomego żebraka powracam do Fezu, skąd woziłem do sudańskich marabutów jakieś pismo — odparł i, zobaczywszy zbliżający się tłum tubylców, zaczął płaczliwym głosem nawoływać:
— Na świętego Sidi Bu-Mediana, na świętego Sidi Ben Hadża Jahia, na świętego Bu Islama Ben Senufi, nie przechodźcie obojętnie, mumeni, obok niewidomego sługi Allaha, bo, jak mówi Wielki Prorok: „Jałmużna, dana nieszczęśliwemu meski-nowi, 1) jest pożyczką Allahowi! Na dziewięćdziesiąt dziewięć świętych imion Allaha, w imię świętego Sidi Aissa ben Slimana, w imię Sidi Okba ben Mohammeda, w imię sidi Jussefa ben Anania, nie zostawcie bez datku, mumeni, brata waszego, który życie swe poświęcił służbie Proroka!
Kilka monet wpadło do worka Mulej Ismaila. ’) MeĄin — Żebrak.
Po zachodzie słońca przyjaciele spotkali się za osadą i długo rozmawiali. Azis dowiedział się, o bardzo ważnych rzeczach. «
— W górach Tassila możesz znaleźć piękne ruiny, drogi przyjacielu! — opowiadał Mulej, którego Azis przekonał, że przybył tu na poszukiwanie skarbów. — Nikt tam nie zagląda, bo Twaregowie boją się złych duchów, mających w ruinach siedzibę. Są to resztki grodu „Rumani“ i powinny być tam skarby. Niezawodnie!
Była to bardzo cenna wskazówka, więc ucieszony Azis, pożyczywszy Mulejowi kilka franków, szybko się z nim pożegnał i chyłkiem wyślizgnął z Tamanrassu.
Przekonawszy się, że Nabba ze swymi Tware-gami już powrócił do obozu w górach Ahoggar, 0 czem świadczyły ślady mehari i zgubiony nabój karabinowy, Azis w dwa dni przerzucił się z karawaną Bazilisa do górzystej miejscowości Tassila, kupiwszy po drodze stado baranów, bo stary wyga nie lubił czuć pustki w opasłym brzuchu.
Gdy Bazilis z Aksjuszem i brankami rozlokowali się na dobre w ruinach starego miasta, Azis z Mossulem wyruszyli na zwiady, aby zbadać zamiary Sokoła Pustyni. Zapuściwszy się w wąwozy południowych stoków Ahoggar, przypadkowo natrafili na samotnie pracującą w kanjonie Irenę 1 porwali ją. Uczynili to dlatego, żeby nie mieć żywego świadka wpobliżu miejsca pobytu Syryjczyka.
Śladów Sokoła Pustyni poszukiwacze skarbów w tej części górskiego masywu nie wykryli. Od tej chwili spokój zapanował w niezwykłem schronisku Serga Bazilisa, Handlarze cierpliwie czekali, aż nastąpi czas, gdy o nich wszyscy zapomną, i prze-myśliwali nad tem, jak sobie uprzyjemnić osamotnienie.
Azis z Mossulem niedługo łamali sobie nad tem głowy. Jedli przez cały dzień tłustą baraninę, popijając ją źródlaną wodą, wyciekającą ze starej fontanny, uwieńczonej posążkiem jakiegoś bożka, palili fajki i spali...
— Jabym tu został do końca życia! — mawiał nieraz Azis, trącając w bok zaspanego Mossula.
— Uhu! — odpowiedział młodzieniec, nie otwierając oczu.
— No, to i zostaniesz, mule, bo kipniesz, jeżeli będziesz spał bez przerwy! — wołał stary.
— Uhu.,. ale ja robię przerwy, gdy jem... — mruczał Mossul sennym głosem.
— Uhu! Uhu! — przedrzeźniał go Azis. — Gadasz jak puhacz...
Mossul zwykle więcej nie odpowiadał. Spał, chrapiąc jak wielbłąd.
W tym czasie zwołana przez Sokoła Pustyni starszyzna rozesłała na wszystkie strony młodych jeźdźców na poszukiwanie karawany Bazilisa.
Na Saharze — pomiędzy górami Ahoggar a Air-u-Azben roiło się od kręcących się wszędzie koczowników. Niby mrówki biegły w różnych kierunkach małe oddziałki konnych Twaregów i Ber berów, spotykały się, dzieliły się spostrzeżeniami i wieściami i znowu się rozbiegały w różne strony. Ciężka to była praca, niewdzięczny pościg i beznadziejne tropienie, bo wicher dął bez przerwy, natychmiast zasypując świeży ślad wielbłąda lub konia grubą warstwą piasku.
Bazilis przepadł jak kula, wypuszczona pod obłoki.
Sokół Pustyni chodził ponury 1 mroczny, czekając na wieści, które nie przychodziły. Nie odzywał się też Dżani, chociaż minęło już kilka dni.
Przybywający jeźdźcy smutnie kiwali głowami, powtarzając:
— Allah nie dał nam oczu orła; nie dojrzeliśmy śladów złego człowieka, ściganego przez świętobliwego hadża i wielkiego wodza!
Pewnej nocy Sokół Pustyni wybiegł z namiotu i krzyknął donośnie.
— Nabba, do mnie!
W pół godziny później mały jeździec, a za nim olbrzymi murzyn, prowadzący za sobą najszybszego mehari z workami jęczmienia, suszonego mięsa i wody, opuścili obóz.
Gdy wyjechali z wąwozu na południowe zbocze grzbietu, samum rzucił na nich chmury piasku i dąć zaczął, aż konie dęba stawały i chrapały, pochylając głowy do ziemi.
Długie, śpiczaste ostrogi maurytańskie natychmiast wpijały się w ich boki, więc, jęcząc i zrywając się do skoku, parły naprzód, prężąc się pod ciosami wichru.
Oczy Sokoła Pustyni szukały we mgle i chmurach lotnego piasku wężowej, zębatej linji pierwszych wzgórz masywu Tassila.
— Muszę być tam przedtem, nim słońce zajdzie jutro za dalekie szczyty. Muszę! — szeptał przez zaciśnięte zęby.
Ściskał kolanami Nizama i do krwi ranił ostrogami jego boki.
Nabba z trudem zdążał za swym panem.
Nie czuł jednak smagań samumu, bo rozumiał, że potężniejszy wicher porwał i pognał małego wodza, nad którym jak orle skrzydła powiewał i miotał się czarny, szeroki burnus.
ROZDZIAŁ IX.
Dżani w roli dyplomaty.
Wtedy, gdy Sokół Pustyni oczekiwał wieści i walczył z szalejącym samumem, Dżani odnalazł oddział hrabiego Ramencourt. Nie przyszło to mu jednak z łatwością, gdyż młody oficer, widząc, że jego ludzie są zupełnie znużeni, przestał gonić wyprowadzającego go na fałszywą drogę Litisa i szedł ku fortowi Polignaca, gdzie zamierzał wziąć świeżych ludzi i z nimi odciąć ściganą karawanę od granicy włoskiej kolonji.
Dżani, posłyszawszy o tem od spotkanych w drodze tubylców, popędził ku fortowi.
Jednak kapitan nie zdążył jeszcze dojść do celu swojego marszu i, jak się dowiedział sprytny Dżani, wlókł się, dając wyczerpanym jeźdźcom długie wypoczynki i noclegi.
Dżani zbliżywszy się o godzinę drogi do obozu kapitana, wysłał do niego Berbera z listem, pisanym po arabsku, mówiąc:
— Zapamiętaj sobie dobrze, Mamedzie, aby nikt cię nie spostrzegł, a gdybyś się zasypał, nic o mnie i o wodzu nie mów! Wrzuć potajemnie list §okół pustyni. 8 do namiotu oficera i zmykaj, a oglądaj się, oglądaj, aby do ogona twego mehari nie przyczepił się ktoś, kogo widzieć nie życzę wcale!
Mamed odjechał i spotkał kilku pastuchów, pędzących stado w stronę obozu, Z nimi razem dotarł do małej osady, gdzie popasał oddział, i spełnił pelecenie, podrzuciwszy list do namiotu oficera.
Gdy powrócił do czekającego nań Dżaniego i opowiedział o wszystkiem, ten rzekł do niego:
— Najedz się dobrze, Mamedzie, bo czeka na ciebie robota! Gdy ściemni się, zaczaisz się w pustyni niedaleko od tego wąwozu; a gdy ujrzysz: jednego człowieka, siedź, jak mysz pod miotłą, a gdy ujrzysz kilku — zakwil, jak kwili nocny ptak!
Dżani zaczaił się w wąwozie, pozostałym po płynącej tu niegdyś rzece, i czekał.
Gdy spojrzał na zegarek, dochodziła dziewiąta. Zaczął nadsłuchiwać. Nagle doszło go ciche kwilenie ptaka. Był to ostrzegawczy znak Mameda. Dżani wcisnął się w głęboką szczelinę i patrzał.
Kilku ludzi weszło do wąwozu i zaczęli się rozglądać dokoła.
— Co u djabła! — rozległ się francuski okrzyk.
— Nikogo niema w tej dziurze. Jakieś żarty czy co?!
Ludzie w mundurach francuskich spahisów przeszli wpobliżu kryjówki Dżaniego i wkrótce powrócili na równinę, skąd po chwili doleciał go tupot koni.
Tejże nocy Mamed podrzucił drugi list tej treści:
„Prosiłem o widzenie się z kapitanem na osobności, bez świadków. Nic panu nie zagraża. Tymczasem mam wieści o ściganej przez kapitana karawanie. Czekam na kapitana w tem samem miejscu samotny i bez broni“.
Zaczajony w piaskach Mamed nie kwilił następnej nocy, i Dżani spotkał hrabiego Ramencourt. Opowiedziawszy oficerowi o manewrze Bazilisa, nie wspominając nic o losie wyciętej przez siebie karawany, zaprosił go do obozu pewnego człowieka, ścigającego Syryjczyka.
Kapitan się zgodził odrazu,
— Bardzo mi chodzi o odbicie porwanych przez tego syryjskiego łotra panienek, bo wśród nich znajduje się też moja kuzynka! Jutro wyprawię oddział pod dowództwem sierżanta do fortu, aby ostatecznie wypoczął, a sam wyruszę z panem,
— Czy nie lepiej byłoby znaleźć gdzieś samochód? — zapytał Dżani, — Służę na ten cel pieniędzmi.
Samochód można wynająć u kupca daktyli w In-Salah — oznajmił kapitan.
— Proszę napisać do niego list, a mój towarzysz przyprowadzi go tu — zaproponował Dżani.
W pięć dni później ciężarowy samochód, sapiąc i dymiąc straszliwie, sunął kamienistą równiną w stronę grzbietu Ahoggar, wioząc oficera, Dża 8* niego i Mameda, siedzącego w największem przerażeniu obok szofera i co chwila wykrzykującego zaklęcia,
Mehari długo biegły ztyłu, a zrozumiawszy, że nie dogonią straszliwej maszyny, powoli zaczęły iść ku obozowi, węsząc własne ślady i kierując się instynktem orjentacyjnym, tak potężnym u dzikich zwierząt, ptaków i pierwotnych ludzi.
Sokoła Pustyni Dżani w obozie nie znalazł. Wyjechał przed kilku dniami i nie powracał. Samum zatarł jego ślady, a pomocnik wodza, berberyjski książę, szeik Ibrahim oraz starszyzna zaczynali się już niepokoić.
Stary, dostojny szeik bardzo gościnnie podejmował kapitana, rozmawiając z nim po francusku. Był to inteligentny Berber, wódz szczepu, oddany Francuzom, za co pierś jego zdobił krzyż na czerwonej wstążeczce.
Młody oficer zaprzyjaźnił się z nim i dowiedział dużo ciekawych szczegółów z życia tajemniczego Sokoła Pustyni, o którym już słyszał sztab francuski w Fezie.
— Nie jest on człowiekiem z naszego szczepu, ani też Arabem lub Twaregiem, lecz żyje naszem życiem oddawna, modli się do Allaha i dobrą drogą prowadzi mumenów! — mówił szeik. — On to unicestwił plany sudańskiego mahdi, zamierzającego rozpocząć nowe powstanie! On woła naszych ludzi do nauki i do pokojowej walki o wolność, żeby się nauczyć budować koleje i maszyny, pędzące bez koni, leczyć chorych, urządzać fabryki, jakie widziałem w Algierze i Tangerze, uprawiać rolę, aby zawsze dawała obfity urodzaj; zabezpieczać stada od niszczącej je dżumy... On to doradza nam, abyśmy dali wolność naszym kobietom i uczynili z nich równe nam istoty. Mówi wódz, że to da nową siłę szczepom i przyśpieszy czas, gdy staniemy się takimi uczonymi i potężnymi ludźmi, jakimi są „nesrani!“
— Cóż mówią na to prawowierni muzułmanie, szeiku? — pytał hrabia Ramencourt.
— Jedni są po stronie Sokoła Pustyni, inni — wrogo się do niego odnoszą, ale ci są zwolennikami mahdi, marzącymi o powstaniu, o świętej wojnie, o mudżahidach i o krwawym mordzie. Wiedzą, że póki on włada Saharą, wojny nie będzie, więc nienawidzą go, chociaż otwarcie nie zwalczają go, bojąc się wodza!
Kapitan był zdumiony. Jeżeli było prawdą to, co mówił szeik, wtedy nikt lepiej od Sokoła Pustyni nie dopomagał zamiarom Francji, dążącej do podniesienia cywilizacji i dobrobytu w północnej Afryce.
Nie żałował, że przybył do tajemniczego obozu władcy Sahary, i czekał z niecierpliwością na jego powrót.
Sokół Pustyni jednak przepadł bez wieści.
Dni się wlokły za dniami jednostajnym trybem. Kapitan zaczął się niepokoić.
— Litis przejedzie granicę włoską i wtedy — koniec! Złapawszy go, mógłbym zmusić do wskazania mi kryjówki Bazilisa. A teraz co? Wszystko przepadnie — skarżył się księciu Ibra-himowi.
Szeik uśmiechnął się chytrze:
— Spójrz na tego człowieka! — rzekł, oczami wskazując przechodzącego przed namiotem Dżaniego. — On napadł na karawanę chromego Litisa i wyciął ją do nogi.,
Hrabia Ramencourt zerwał się, i podbiegłszy do barczystego Polaka o zawsze nastroszonych płowych wąsach, uścisnął mu rękę.
— Dziękuję, dziękuję panu z całego serca! — wołał. — Dzielny z pana, uczciwy człowiek!
— Ehe? — mruknął zdumiony Dżani. — Com takiego uczynił, kapitanie?
— Wytępiłeś pan bandę tego nicponia Litisa!
— zawołał oficer. — Teraz jestem spokojny, że Bazilis, chociaż zapadł do jakiejś nory, pozostaje jednak na Saharze, i że go znajdziemy, jeżeli nawet zarył się pod piaszczyste duny!1) Dziękuję, dziękuję z całego serca!
— Nie warto o tem mówić! — odparł skromnie Dżani i nagle się roześmiał,
— Dlaczego pan się śmieje? — zapytał oficer.
— Przyszła mi do głowy zabawna myśl! — rzekł Dżani. — Bo pan — kapitan francuski dziękuje mi za wytępienie karawany Syryjczyka, a tymczasem, gdybym się dostał w ręce francuskiego sądu, ten nie pochwaliłby mię za to! Co? Może nawet wpakowałby do więzienia?!...

  • ) Pagórki usypane z piasku.

— Dlaczego? — zadziwił się Ramencourt. — Przecież był to najpotworniejszy z łotrów?
— No, tak, niezawodnie, — odparł Dżani, — lecz jakież ja mam prawo tępienia na własną rękę i do tego tak gruntownie chociażby najpotworniejszych łotrów? Z tem nie pójdzie tak gładko, gdybym zawitał do Fezu lub Algieru, dokąd zresztą, zapewniam kapitana, nie wybieram się w najbliższym czasie!
— Przyrzekam, że z tego powodu nie będzie pan miał żadnych przykrości! Sam zreferuję tę sprawę głównodowodzącemu i wszystko załatwię
— oznajmił młody kapitan.
Pewnego wieczora do obozu przybyła stara kobieta i z płaczem zawołała:
— Przyjechałam zdaleka do wodza błagać <0 sprawiedliwość i obronę!
— Wodza niema w obozie, lecz szeik Ibrahim rozsądzi sprawę twoją podług myśli Sokoła Pustyni — rzekł stojący na warcie jeździec.
W kilka minut później stary szeik siedział już przed namiotem i słuchał skargi kobiety.
— Sidi! — żaliła się wyczerpana daleką drogą kobieta. — Piętnaście lat żyłam w namiocie męża swego. Oko moje nigdy nie spojrzało z pożądaniem na innego mężczyznę, chociaż byłam niegdyś młoda, a junaki na „ahale“ nazywali mnie „piękną różą.“ Zrodziłam trzech synów i wychowałam ich. Chwalą imię Allaha, jak prawi mumeni, są zdrowi i silni i sami już mogą złapać młodego wielbłąda i osiodłać go. Mąż mój jest bie dny, więc chce wziąć za żonę młodą córkę sąsiada, aby nowa, silna pracownica weszła do domu. Nie chce mnie więcej, dąży do tego, abym sama odeszła lub umarła! Podług prawa musi wypłacić mi wiano, a że go nie posiada, bije mnie i znęca się nade mną, sidi!
W rozpalonych oczach kobiety była rozpacz.
— Matko! — rzekł Ibrahim. — Czuję prawdę w twoich słowach, lecz sądzić nie mogę twego męża w jego nieobecności. Niezgodne jest z prawem. Kim jest twój mąż? Poślę po niego i wtedy wydam wyrok.
— Mój mąż nazywa się Hafid Ulla, mieszkamy w oazie Ledit... Nie posyłaj po męża, sidi, sam tu przybędzie, bo goni mnie, ale, że wzięłam ściglej-szego wielbłąda, zdążyłam przed nim...
Istotnie nazajutrz przybył niemłody już Berber i zażądał wydania zbiegłej żony.
Postawiono go przed szeikiem, otoczonym starszyzną tubylczą.
— Człowieku, oskarżony jesteś o znęcanie się nad tą kobietą, która jest twoją żoną! — oznajmił starzec.
— Święta księga pozwala uczynić z żoną to, co chce jej mąż! — odparł ponurym głosem Berber.
— Powołujesz się na Koran, nie znając go i nie rozumiejąc słów Wielkiego Mahomeda, niech imię jego będzie opromienione sławą do kresu wiekowi
— rzekł szeik.
Tubylec milczał.
— Posłuchaj mnie, mumenie! — ciągnął dalej Ibrahim. — Będę rozsądzał sprawę tak, jakgdy-bym był Sokołem Pustyni, który jest uczonym i błogosławionym hadżem. Słuchaj!
Otworzywszy Koran, wiszący na pasie w skórzanej torebce, zaczął czytać:
„O mężowie! bójcie się waszego Boga, który stworzył was wszystkich, pochodzących od jednego człowieka. Bóg stworzył z ciała męża towarzyszkę jego, a od tych dwojga istot rozmnożyli się mężowie i kobiety. Bójcie się Boga waszego, do którego modły zasyłacie, i poważajcie łona, które was wynosiły, a Bóg będzie się opiekował wami! Mężowie i kobiety, czyniący sprawiedliwie a przechowujący wiarę, wejdą do raju i otrzymają zupełną nagrodę!“ — Tak mówi Prorok w suratach czwartego rozdziału Świętej Księgi. Jakże możesz, nie obrażając Allaha i Jego Proroka, znęcać się nad matką twoich synów, nad latoroślą wspólnego ojca — Adama, nad istotą, która razem z tobą, mumenie, może wejść do raju?
Berber milczał.
— Dobry i mądry jeździec nie bije konia i wielbłąda, aby nie osłabły, lub nie wpadły w szał, więc jakże możesz bić żonę, którą rozpacz może doprowadzić do zbrodni nad tobą lub sobą, i gniew Allaha spowodować?! Zaiste powiadam wam, mumeni, że nasz wódz głosi wielką prawdę, widząc potęgę, czystość i wolność ludzi, wiernych nauce Proroka, w szacunku dla kobiety, w uznaniu jej praw ludzkich narówni z nami — mężami! Matki i żony nasze bowiem rodzą dzieci, a ich synowie stają się później wojownikami, hadżami, marabutami i talebami.,.
— Gdyż taka jest Allaha wola, którą spełnia każda kobieta, jeżeli nie włada nią szatan, mumeni! — rozległ się groźny, donośny głos poza plecami tłumu, otaczającego miejsce sądu.
Wszyscy się obejrzeli. Na ociekającym pianą białym koniu siedział Sokół Pustyni.
Nie odpowiadając na powitanie i okrzyki ludzi, podniósł rękę i zawołał:
— Nie może człowiek zniewolić swego serca do miłości, lecz powinien zmusić je do sprawiedliwości lub miłosierdzia! Jeżeli chcesz rozstać się, mumenie, z żoną swoją, oddaj, co się jej podług prawa należy; jeżeli nie możesz — zostaw ją w domu swoim i zarządź tak, aby w sercu jej nie było nienawiści, rozpaczy i łez nie wysychających! Kobieta oprócz serca posiada rozum, dany od Allaha, więc przemów jej do serca, do rozumu, a ona ci sama dopomoże i doradzi!
— Tak uczynię, wodzu i hadżu! — rzekł, opuszczając się na kolana, tubylec.
— Niech Allah ma cię w swej opiece, sidi! — zawołała kobieta. — Niech słońce niegasnące płonie w twojem sercu, dobry, sprawiedliwy sidi!
Zdumiony kapitan Ramencourt patrzał i oczom swoim nie wierzył, widząc, jak podziałał wyrok małego człowieka o bladej twarzy i surowych, gorejących oczach.
Berber z żoną cicho odeszli.
Wojownicy szumnie witali Sokoła Pustyni, a poważny, sędziwy szeik skłonił się przed nim do ziemi.
— Powróciłeś, wodzu, powróciłeś! — mówił radośnie. — Dusza moja trwogą się truła przez cały ten czas!...
Sokół Pustyni, obejmując, podnosił starca.
Nareszcie wzrok jego padł na kapitana i na jedną chwilę zatrzymał się na jego twarzy. Podszedł szybkim krokiem do Francuza i rzekł:
— Jakże się cieszę, że pan przyjął moje zaproszenie!
Hrabia Ramencourt wyciągnął do niego rękę.
— Jestem już przyjacielem i sojusznikiem pana! — zawołał.
— Proszę do mego namiotu! — rzekł Sokół Pustyni. — Musimy się porozumieć dokładnie!
ROZDZIAŁ X.
W ruinach Fides.
Wśród gór Tassila na początku ery chrześcijańskiej, gdy w głębokich dolinach tego masywu istniały jeszcze gaje palm daktylowych, a nawet drzew oliwnych, ze zdumiewającą szybkością powstało miasto. Zbudowali je chrześcijanie, złączeni w gminie św. Saturnina. Należeli do niej bogaci i sławni patryc jusze rzymscy, bizantyjscy arystokraci i inni możni ludzie, wyznający naukę Zbawiciela świata. Założono w ustronnej dolinie, otoczonej górskiemi szczytami, duży gród na modłę rzymską, z forum, pięknemi świątyniami, gdzie zamiast posągów Jowisza, Wenus i Diany stały krzyże — znak męki Mesjasza i odkupienia ludzkości.
Ludzie ci przenieśli się do gór Tassila w obawie prześladowań wyznawców nowej wiary, bo ręka mściwego i zazdrosnego o swoją potęgę Rzymu już zaczęła spadać tu i ówdzie na chrześcijan. Do gminy św. Saturnina ciągnęły tłumy wiernych z Kartaginy, Cyrty, Sfaksu, Timgadu i Lambezy, aż miasto się rozrosło znacznie.
Gdy przegniły Rzym padł, a urok jego potęgi jrozwiał się bez śladu, afrykańscy barbarzyńcy i najeźdźcy, jak wschodnie i zachodnie hordy Gotów i Wandalów, zburzyły miasta dawnych „panów świata“ na północy Afryki — w Mauretania Caesa-rea i Tingitana, a koczownicy, mieszkający na południu, uczynili to samo z Timgadem i głębiej w Saharze położonemi miastami i warowniami rzym-skiemi.
Wonczas została wycięta w pień lub wzięta w jasyr ludność gminy św. Saturnina, a miasto, noszące nazwę Fides, zrabowano i spalono. Jeszcze do naszych czasów w pałacach potentatów Sudanu znaleźć można marmurowe kolumny, mozaiki i metalowe przedmioty, pochodzące z gmachów Fides. Z biegiem czasu Sahara, coraz bardziej wysychając, rzucała do dolin Tassila chmury lotnego piasku, zbocza grzbietu osypywały się i staczały na dno, a duże niegdyś miasto stopniowo znikało.
Już w IX wieku podróżnik arabski Galzil Az-ren, przebywszy grzbiet Tassila, nie spostrzegł żadnych śladów Fides, i dopiero w sto lat po nim część piasków i osypów skalnych odsłoniła kilka kolumn dawnego forum i ścianę bazyliki, lecz samum wkrótce przykrył szkielet umarłego miasta nową warstwą piasku.
W tych to ruinach Fides ukryła się karawana Bazilisa Syryjczyka.
Tylko zabobonny strach koczowników przed zburzonym grodem oraz ta okoliczność, że nikt z białych ludzi tu nigdy nie zaglądał, omijając bezwodną i niezaludnioną część pustyni, mogły okryć tajemnicą istniejące resztki Fides.
Widocznie jakieś podziemne siły z biegiem czasu zrzuciły z ruin pokłady nagromadzonego piasku i piargów, toczących się z gór, bo prawie całe miasto znowu wyłoniło się na powierzchnię ziemi.
Stały, wznosząc się ostatnim wysiłkiem ku niebu, potężne marmurowe i granitowe kolumny o pięknych głowicach, wznosiły się mocarne mury z ciosanych brył szarego i czerwonego kamienia, zarysowywały się na tle bezbarwnych gór ciemne sylwetki ciężkich frontonów. Z pod piasku wyglądały płyty, któremi przed wiekami brukowano ulice i kryto podziemne rynsztoki i kanały, W niektórych z nich z cichym szmerem biegła woda, sprowadzona niegdyś ze źródeł, bijących na dalekich szczytach, W bazylice i w mniejszych świątyniach przechowała się jeszcze mozaika na posadzce; tylko wszystkie posągi stojące dawniej w niszach, widniejących w murach, znikły, porozbijane i potrzaskane przez barbarzyńców. W kilku miejscach pozostały jeszcze krzyże chrześcijańskie i stare napisy rzymskie i greckie.
— Tu założymy naszą stolicę! — zawołał uradowany Azis.
— Oby nie na długo! — mruknął Bazilis i, uśmiechając się łagodnie, dodał:
— Piękne panienki nasze mogą się tu znudzić, gdyż nie będą miały teatrów, kawiarni i lawn-tennisu.
— Zato będą spoglądały na pięknego sidi! — pochlebiał mu stary poszukiwacz skarbów.
Syryjczyk śmiał się i oczy mrużył, jak pieszczony kot.
Szybko się zakrzątnęli przewodnicy i słudzy.
Wynalezione dwa dość dobrze zachowane gmachy i urządzono w nich mieszkania dla Bazilisa z Aksjuszem i dla porwanych kobiet. Z worów handlarza wydobyto kobierce, różne tkaniny, skóry, a nawet bardzo piękne drobiazgi, nabyte w Casablanca, i — urządzono przytulne schronisko.
Azis z Mossulem i słudzy Syryjczyka ustawili dla siebie namioty przy ścianie świątyni.
Ostrożny Bazilis postanowił zatrzymać się tu na czas dłuższy, aby wszelkie wieści o nim zaginęły. Mając ze sobą dużo pieniędzy i całą karawanę wielbłądów, nie obawiał się głodu. Stary wyga Azis mógł sprowadzać do obozu żywność, kupując ją po oazach i koczowiskach; wielbłądy miały pokarm na miejscu, gdyż na zboczach gór rosły w obfitości krzaki i trawa „alfa“.
Niegdyś musiała tu istnieć znaczna i urodzajna oaza, bo podróżnicy znaleźli gnijące pnie daktylowych palm i skarłowaciałe krzewy oliwne.
Wśród ruin dużego gmachu pozostała obszerna sala, z marmurową posadzką i wodą, biegnącą wy-kutem w kamieniu korytem.
Niezawodnie w gmachu tym mieściły się w dawnej Fides łaźnie publiczne.
Przystroiwszy zmurszałe ściany tkaninami i rzuciwszy na rozesłane wszędzie kobierce stosy skór i poduszek, słudzy Syryjczyka wprowadzili tu porwane w Casablance dziewczyny, a w kilka minut później — Ireną Oranowską.
Studentka zdumiała, ujrzawszy zbitą w kupę gromadkę dziewczyn, wychudłych, znużonych, okrytych kurzem.
— Czego pani sobie życzy od nas? — zapytała jedna z dziewczyn, wysoka, o dumnej twarzy, smagła Francuzka. — Niech pani pamięta, że jestem hrabianka de Rostand i że za moją krzywdę pomści się cała rodzina Rostandów!
— A ja... — zawołała mała, czupurna blondynka, zaciskając drobne piąstki.
— Uspokójcie się! — rzekła Irena, którą ogarnęło głębokie współczucie dla tych dziewczątek, prawie dzieci. — Obawiam się, że jesteśmy w jednakowej sytuacji. Porwano mnie...
— I nas... I nas... I mnie! — rozległy się głosy.
— A więc musimy się poznać wzajemnie i wspólnemi siłami się bronić! — poradziła studentka.
Branki Bazilisa szybko się poznajomiły, opowiedziawszy o sobie wszystko aż do chwili porwania i przybycia do tej dziwnej sali, która tylko do uczonej Ireny mówiła swoją architekturą, napisami i mozaiką.
Oprócz studentki było tu dziesięć panienek: cztery Angielki, dwie Amerykanki, Francuzka, Niemka, Hiszpanka i Włoszka.
Już kilka dni upłynęło w ruinach Fides, i Irena mimo niepokoju o swój los, z zaciekawieniem śledziła rysy narodowego charakteru swoich towarzyszek.
Piękna słodka Włoszka — Liljana Costaglione była podobna do posągu rozpaczy. Na bladej twarzy, zastygłej, zdawałoby się na zawsze, nigdy nie powstał uśmiech.
— Na tę nie mogę liczyć! — myślała Irena. — Jest tak zrozpaczona i złamana na duchu, że ani protestować, ani bronić się nie będzie. W razie niebezpieczeństwa i walki stanie się raczej zawadą, bo trzeba będzie jej bronić. Straci siły doreszty i zemdleje, lub zacznie się miotać, nieprzytomna, porwana szałem przerażenia.
Izabela Cortez, szesnastoletnia Hiszpanka z Walencji, złocista blondynka o ciemnoszafiro-wych oczach, cały czas niespokojnie poruszała nozdrzami pięknego noska i, nic nie mówiąc, bawiła się sztyletem, którym to spinała gęste sploty swych włosów, to nerwowo dotykała jego ostrzem pa-znogci, jakby przypominając sobie codzienne zabiegi manicureu.
— Ta dobra będzie jako terorystka, dla pogróżki! — myślała Irena uśmiechając się do namiętnej dziewczyny.
Niemka, Emil ja Wolfheim, odrazu ujawniła organizatorski talent germański.
— Myśli o przyszłości — na później I — powiedziała pierwszego dnia pobytu w Fides. — Musimy
Sokół pustyni. 9 najpierw urządzić swe życie na dzień dzisiejszy. Dopiero gdy ono pójdzie mniej więcej normalnie i porządnie, wtedy będziemy coś nowego planować, a więc — do roboty!
Emil ja natychmiast podzieliła różne obowiązki pomiędzy towarzyszki, zmusiła je gruntownie się wymyć, wyprać bieliznę, okurzyć ubranie i obuwie, ustawiła warty i zażądała od usługującego im Mossula, aby porządek dzienny, ustalony przez branki, nigdy nie był naruszony.
Irena zrozumiała, że ta systematyczna i praktyczna natura będzie miała doskonały wpływ na inne dziewczęta. Istotnie, po wprowadzeniu do życia ładu, nawet zrozpaczona Liljana uspokoiła się znacznie.
Angielki Jenny, Ewa, Mary i Molly były bardzo do siebie podobne.
Spokojne i pogodne, nie unoszące się i nie rozpaczające nigdy, oznajmiły, że muszą się wyrwać z łap niegodziwych ludzi i że się wyrwą,
— Zresztą — dodały ze zwykłą Anglikom dumą narodową — za krzywdę, nam wyrządzoną, flota wojenna Wielkiej Brytanji wypłynie na pomszczenie nas!
— Ale w głąb Sahary nie dopłynie! — rzekła ze śmiechem Emil ja Wolfheim. — Więc w sprawie poratowania nas cała ta flota jest bezsilna. Nie możemy na nią liczyć.
— Musimy się wyrwać stąd i wyrwiemy się! — powtórzyła zimnym głosem Jenny.
— Of course!1} — spokojnie potwierdziły Ewa i Molly.
— W jaki sposób? W jaki sposób? — zawołała niecierpliwa, namiętna Hiszpanka.
— Tymczasem nie wiem — odparła Mary, — but it must be done!2)
Hrabianka Żorżeta de Rostand nie była ani taka pewna siebie, jak Angielka, ani namiętna, jak Izabela Ccrtez, ani systematyczna, jak rozsądna i łagodna Emil ja Wolfheim; nie szła ona też w ślady ustawicznie rozpaczającej pięknej Włoszki. Być może, że była nawet najbardziej niesforna i niespokojna. Kręciła się wszędzie, pytając i opowiadając o swych spostrzeżeniach. Obserwująca ją Irena Oranowska zrozumiała, że w ognistej główce pięknej dziewczyny roi się od myśli, układających się w przeróżne plany. Jednak wszystkie te pomysły, pełne dowcipu i energji, młoda Francuzka sama pierwsza poddawała ostrej i bardzo logicznej krytyce, odrzucając je i już do nich nigdy nie powracając. Szukała innych dróg, prowadzących do celu, i, nie zniechęcając się niepowodzeniem, myślała, kombinowała bez przerwy.
Nie przeszło trzech dni, gdy Żorżeta zrobiła dwa bardzo doniosłe odkrycia. Znalazła bowiem wśród gruzów, leżących w kącie sali, otwór, prowadzący pod ziemię, a w ścianie szczelinę, z wy-stającemi kamieniami, któremi można było dotrzeć do okna. ’) Niewątpliwie. 2) To powinno być zrobione
— Dwie drogi ucieczki! — szepnęła do towarzyszek Żorżeta.
— Niewiadomo... — zauważyła Emilja Wolfheim. — Podziemia mogą nie mieć wyjścia, a po tych kamieniach nie tak łatwo wspiąć się pod sklepienie. Zresztą, gdybyśmy nawet dotarły do okna, kto wie, co nas tam czeka? Może wrogowie postawili tam czaty?
— Zaraz damy na to pytanie odpowiedź! — rzekły Amerykanki, Betty Crawford i Margaret Irving, zwinne, wygimnastykowane dziewczęta 0 wesołych, śmiałych oczach. — Pomóżcie nam!
W jednej chwili zerwały długi jedwabny szal, wiszący na ścianie, i skręciwszy go, opuściły do ciemnego otworu.
— Trzymajcie mocno, a ja zbadam przejście — rzekła mała Betty, zakasując rękawy bluzki.
— Cicho! — upomniała Emilja. — Jedna z nas musi stanąć na czatach przy drzwiach. Niech tam stróżuje Liljana!
Po chwili Betty znikła w czeluści tchnącego wilgocią kanału. Po kwadransie dopiero targnęła za szal, dając znak, aby ją wyciągnięto. Stanęła przed towarzyszkami mokra i zawalana pleśnią 1 błotem.
— Doskonała droga! — zawołała wesołym głosem. — Tam przechodzi kanał z wodą, biegnącą przez naszą salę; przebił on sobie szerokie koryto. Trochę tam ciemno i sporo zwalisk, kamieni i błota, lecz powietrze tylko trochę gorsze od Broadway u, gdy nim ciągną korowody samochodów z dżentelmenami, jadącymi z biur na lunch.1) Tem przejściem, które proponuję nazwać „tunelem Rostand“, możemy wydostać się za mury starej rudery!
— No, a teraz bierzmy się do okna! — przypominała zwinna i cienka jak wąż Margaret i zaczęła drapać się po wystających w szczelinie kamieniach.
Izabela Cortez zasłoniła oczy rękoma, widząc towarzyszkę już pod sklepieniem o jakie piętnaście metrów nad ziemią.
— Nie bój się, Izabel! — uspokoiła ją Betty. — Margaret Irving jest szampionką alpinizmu; razem z Goddy Stanleyem nie takich „trików“ dokonywała w naszych Rocky Mountains!2)
Istotnie silna i zwinna dziewczyna dotarła do okna i, położywszy się na parapecie, zajrzała na. dół.
— Co widzisz? — zapytała Żorżeta.
— Piaszczysta dolina, otoczona górami... Na lewo wysoki mur i pod nim dwa namioty... — mówiła Amerykanka.
— He kroków do nich? — pytała Francuzka.
— Może osiemdziesiąt, może sto jardów... — odparła Margaret.
— Nie znam jardów! — przerwała Żorżeta. — Ile kroków?,,.
Betty Crawford parsknęła śmiechem i zawołała: * ) Śniadanie. 2) Góry Skaliste w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.
— Jeżeli to ty będziesz szła, Żorżeto, to uczynisz tyle kroków, ile będzie jardów, a jeżeliby szedł mój kuzyn, Elias Swanburne, to byłoby zaledwie trzydzieści kroków, bo jest podobny do olbrzymiego, potwornego cyrkla...
Margaret zręcznie zeszła zpowrotem i oznajmiła, że związawszy dwa szale, z okna można się spuścić na przeciwległą stronę, bo tuż pod ścianą wiatr usypał wysoki kopiec piasku.
— Druga droga do wolności! — zauważyła podnieconym głosem Żorżeta.
— Do ucieczki... — poprawiła ją Irena. — Nie wiemy jeszcze, jak daleko do osiedli ludzkich od tych ruin, ani też tego, ilu mamy tu wrogów...
— Racja! — zgodziła się hrabianka de Ro-stand. — Racja, nie pomyślałam o tem! Jest to, coprawda, szczegół, ale ważny szczegół...
— Wyjaśnię to sama! — oświadczyła studentka, słusznie niedowierzając zbytnio rozwadze tych dziewcząt, niemal dzieci jeszcze, i nie znających mowy tubylczej.
Gdy nazajutrz zjawił się Mossul, przynosząc naczynie z kawą i świeże placki jęczmienne, Irena zwróciła się do niego, mówiąc przyjaznym głosem:
— Szlachetny mumen nie jest Twaregiem, jak widzę?
— Uhu! — mruknął pucołowaty chłopak. — A madame to dobrze zna naszą mowę!
— Madame... — pomyślała Irena. — Ten człowiek musi być z północy, gdzie często spotykał Francuzów... To dobrze!
Zwracając się do niego, zapytała znowu:
— Czy mumen mówi po francusku, bo się wydaje być bardzo uczonym i obytym człowiekiem?
Mossul ujęty pochlebstwem usiadł, podkuliwszy pod siebie nogi, i odparł:
— Kilka słów zaledwie! Tylko tyle, aby potrafić uzyskać pozwolenie na roboty w starych miastach Rumani.
— Aha! — domyśliła się studentka. — Więc, sidi, jest poszukiwaczem skarbów? Bardzo mnie to cieszy, bo mam wśród nich przyjaciela.
— Kogo? — zdziwił się chłopak. — Ja wszystkich znam i mój towarzysz Azis ben Hazel zna ich, jak pastuch “stado swoich baranów!
— Jest to mój przewodnik Fagit Bu Krim.
— Na Allaha Starego! — zawołał Mossul. — Razem z nim grzebaliśmy się w Ksar Faraun1), lecz porzucił nasz zawód od trzech lat i jest teraz rządowym przewodnikiem po Saharze. Wielki to mój druh, lepszy niż brat, leliśmy z nim wodę na ostrze kumij i na kilofy.
— Jest to też mój przyjaciel! — oznajmiła Irena. — Już trzy razy przecinałam z nim wielką pustynię, a gdy zachorował, odwiozłam go sama do szpitala w Bechar, gdzie go wyleczono.
— Przytrafiło się to mu w ubiegłym roku, odwiedzałem Fagita, gdy się leczył w Bechar! — wołał zdumiony Mossul.

  • ) Ruiny rzymskiej twierdzy Volubilis w Maroku srodkowem.

— No, to podwójnie się cieszę, ze znajomości ze szlachetnym sidi, druhem mego druha, a więc i moim druhem, jak twierdzi prawo „haddith“! — zawołała studentka.
— Madame mówi, jak taleb, a słowa jej są prawdą! — szepnął pucołowaty młodzieniec.
Irena zaś ciągnęła dalej:
— Fagita zostawiłam przy chorym kapitanie, gdy sidi i jeszcze jeden mumen porwaliście mnie wpobliżu przełęczy El-Ghilali...
— To Azis... — mruknął Mossul, spuszczając oczy.
Studentka, niby nie zauważywszy zmieszania chłopaka, mówiła:
— Skoro jesteście uczciwymi ludźmi, jak wszyscy zresztą poszukiwacze skarbów, nie mogliście porwać mnie i tych młodych panien dla siebie, bo wiecie, że to jest sprawa niedobra i niebezpieczna i że mój Fagit znajdzie mnie. Z pewnością uczyniliście to pod przymusem jakiejś bandy T waregów-ban dy tów?
Mossul zmrużył oczy i zamachał rękoma, trzęsąc głową.
— To Azis wplątał się w tę hecę! Nie powiodło się nam w Timgad, chciał zarobić i wynajął się wraz ze mną do bogatego sidi... Nie jest on ani Twaregiem, ani innym człowiekiem naszego kraju... Sirian tadżer...1) My tych „madame“ nie porywa ’) Syryjski kupiec. liśmy, tylko „madame“... związaliśmy 1 przywieźliśmy do obozu tego człowieka... — tłumaczył coraz bardziej zmieszany i zawstydzony Mossul.
— Czy sidi uważa się za mego przyjaciela, skoro Fagit-Bu-Krim przysiągł mi wierną przyjaźń do śmierci? — zapytała Irena.
— Jeżeliby tak nie było — Allah pokarałby mnie! — zawołał chłopak, ucieszony, że znalazł wyjście z kłopotliwej sytuacji.
— Niczego nie żądam od mumena — rzekła obojętnym głosem studentka. — Chciałabym tylko wiedzieć, ilu ludzi znajduje się w obozie?
— Razem ze mną i Azisem ben Hazel ośmiu ludzi — odpowiedział młodzieniec i wstał,
— Allah Jaunek! — pożegnała go natychmiast Irena.
— Allah ib hafdhek! — odpowiedział pozdrowieniem Mossul, lecz ociągał się z wyjściem. Wahał się i namyślał, podejrzliwie spoglądając na drzwi, zawieszone kobiercem. Nareszcie uchylił go i zajrzał w głąb zburzonego gmachu. Uspokojony podszedł do Ireny i rzekł uroczyście:
— Od druha do druha słowa Mossula es-Kel! Będę donosił o wszystkiem i pomogę, gdy zajdzie potrzeba, a madame obroni mnie, gdy...
— Gdy tu przybędzie Fagit-Bu-Krim? — szepnęła studentka.
Mossul kiwnął głową i dodał pocichu:
— Albo francuscy żołnierze...
— Przyrzekam za siebie i za wszystkich! — odparła Irena.
Mossul wyślizgnął się z sali i szczelnie zasłonił drzwi kobiercem.
Nie zdążyła Irena opowiedzieć o wszystkiem swoim towarzyszkom, gdy róg kobierca uchylił się, rozległ się cichy syk i czyjaś ręka podrzuciła dwa rewolwery.
Amerykanki Betty i Margaret z radosnym okrzykiem podniosły broń.
— Nabite! — zawołały.
— Będę mogła się zastrzelić, gdy nastąpi chwila niebezpieczeństwa! — szepnęła Liljana Costa-glione, a na jej zastygłej twarzy zjawił się wyraz rozpaczliwej stanowczości,.
— Zastrzelić się?! — zawołała Betty. — O nie! Jest tu ośmiu wrogów...
— Siedmiu, bo Mossul już jest nasz — przerwała Irena.
— Siedmiu wrogów i dwanaście kul — wołała czupurna blondynka Betty. — Ja wiem, co mam czynić z tą zabawką! Oho!
— I ja! — rzekła Margaret, chowając rewolwer do kieszeni sportowej sukienki.
— Opatrzcie dobrze broń i wyczyśćcie ją, aby się wam nie zacięła! — upominała rozważna Emilja Wolfheim...
Pod sklepieniem dużej sali dawnych łaźni rzymskich w Fides, które niemal siedemnaście wie ków sprzeciwiały się ciosom nielitościwego czasu, wśród murów, patrzących na straszne, ponure dzieje, zapanowała wesołość tak wielka, że Betty i Margaret wykonały jakiś wojowniczy taniec indyjski, Angielki odśpiewały „God save the King“1), Izabella Cortez imitowała najsławniejszego matadora
— Rodrigo Ibaneza, a nawet na zrozpaczonem, zastygłem obliczu panny Costaglione zjawił się po raz pierwszy uśmiech.
Śmiała się też Żorżeta de Rostand, lecz jej pomysłowa główka pracowała nad nowemi planami, a Irena Oranowska, pełna wiary, przeżywała radosne chwile.
Nietylko bowiem wyciągnęła od Mossula bardzo ważne wiadomości i zjednała go sobie, lecz dowiedziała się o tem, co ją najbardziej niepokoiło.
Myślała bowiem studentka, że porwał ją tajemniczy Sokół Pustyni i, rzucając wydarte z notatnika kartki, czyniła to nie dla niego, lecz dla tych, którzy mogli jej poszukiwać, a więc dla kapitana Motylińskiego i wiernego Fagita.
Dręczyła ją myśl, że dopuścił się tak hańbiącego czynu mały jeździec w czarnym burnusie, który niespostrzeżenie wdarł się w jej pamięć i nawet nieraz śnił się jej tak wyraźnie, że, gdy się budziła, wzdychała, nie widząc przed sobą śmiałych piwnych oczu i dumnie wydętych, purpurowych warg. ’) Angielski Hymn narodowy.
Teraz wiedziała, że jej ślady odnajdą bystre oczy Sokoła Pustyni, i że on, a nie kto inny uwolni ją i te dzielne dziewczyny z rąk syryjskiego handlarza. Cieszyło ją to niezmiernie, a serce ściskało się na myśl spotkania z potężnym władcą Sahary, tak bliskim od pierwszego spojrzenia, od pierwszych słów,..
ROZDZIAŁ XI.
Strach.
Irena wierzyła niezłomnie, że Sokół Pustyni już jest na jej tropie. Stała się nawet z tego powodu zabobonna, gdyż często śniąc o zagadkowym jeźdźcu, widziała w tem przepowiednię rychłego zwolnienia z rąk Bazilisa. Jednak to nie przeszkadzało jej namyślać się nad sposobami, ułatwiającemi zadanie Sokoła Pustyni lub Fagita.
Ucieczka przez straszliwą pustynię bez wielbłądów, pożywienia i map, z podlotkami o dziecinnych jeszcze nerwach wydawała się studentce przesięwzięciem zbyt niebezpiecznem. Odkładała to na wypadek ostatecznej konieczności, gdyby położenie stało się rozpaczliwe.
Rozumiała, że powinna dać znać o sobie, wskazawszy drogę do Fides.
Przyszła jej myśl użyć do tego Mossula, jednak ostrożna Irena poznała już różne typy włóczęgów tubylczych i wiedziała, że, jak zresztą włóczęgowie wszędzie na świecie, nie posiadają oni stałego charakteru i nie uznają żadnych zasad, więc nie hardzo polegała na swym nowym przyjacielu.
Tymczasem pucołowaty, ospały Mossul uporczywie myślał, a widocznie nie były to myśli pocieszające, bo skóra na nim nieraz cierpła, a wtedy zaczynał trwożnie się oglądać i bał się wychodzić z namiotu wieczorami.
Spostrzegł to odrazu przebiegły Azis i, przyłapawszy Mossula na tem, że mimo spóźnionej godziny nie śpi, zapytał: »
— Cóż to, opasły mule, straciłeś sen? Może zakochałeś się w pięknych brankach sidi Bazilisa?
Mossul zwlekał z odpowiedzią. Nareszcie szepnął:
— Źle z nami, bardzo źle, poczciwy Azisie ben Hazel! Wkrótce będziemy spozierali na jasne niebo przez kraty więzienne, lecz to jeszcze nic!
— A cóż może być gorszego? — przerwał zaniepokojony poszukiwacz skarbów. — Przyśniło ci się! To bywa, gdy człek nabije sobie brzuch ponad miarę tłustą baraniną...
— Mogą postawić nas pod murem najbliższej kubby i rozstrzelać... — szepnął chłopak. — Pamiętasz, jak rozstrzelali w Tuggurcie Saffara za. napad na urzędnika?!
— Co ty bredzisz?! — wyrwał się Azisowi trwożny wykrzyknik.
— Azis ben Hazel, źle z nami! — powtórzył Mossul. — Posłuchaj tylko. Mówiłem ci o Fagicie..* Znasz Fagita?! Okrutny jest i surowy, a kumji i karabinu nie nosi tylko dla ozdoby... Co on z nami zrobi, gdy nagle wczołga się do naszego namiotu i zapyta: „jakiem prawem porwaliście młodą madame, która była dobrą dla mnie i uratowała.. Ali mi życic?
Azis podniósł się i zaczął niespokojnie wpatrywać się w ciemność.
— Co zrobi z nami ten Sokół Pustyni, którego nie znamy, a o którym tubylcy mówią, że jest wodzem i że nowe prawo ustala na pustyni?
— Allahu-Obrońco, Allahu-Doradco i Przewodniku, Allahu-Opiekunie i Sędzio... — jął szeptać Azis, któremu trwoga zakradła się do serca.
— Co zrobią z nami francuscy oficerowie, gdy dogonią Bazilisa, porywającego białe kobiety, i gdy dowiedzą się, że nietylko jesteśmy jego sługami, lecz że sami porwaliśmy madame z wąwozu El-Ghilali?
— Allahu! 0, Allahu, co płaszczem swej opieki bronisz mumenów... — szeptał Azis.
— Daj spokój Allahowi! — rzekł Mossul. — Jego płaszcz nie ukryje nas. Allah nie obroni nas, bo porwaliśmy przyjaciela naszego „khuana“ — Fagita! Źle, o bardzo źle, miły memu sercu Azisie. Z pewnością wkrótce już sępy będą szarpały nasze podziurawione kulami ciała...
Stary wyga dla pewności i na wszelki wypadek zaczął mruczeć zaklęcia od złej przygody, lecz jednocześnie jego obrotny, giętki jak wąż mózg pracował.
— Eh! — szepnął po chwili, pochylając się nad leżącym towarzyszem. — Jeszcze można byłoby się wykręcić, gdyby tak...
— Co obmyśliłeś, mądry starcze? — zapytał Mossul.
— Gdyby tak przerzucić się na stronę ścigających syryjskiego kupca ludzi? — zapytał.
Tego tylko czekał przebiegły młodzieniec. Zrozumiał, że miał już Azisa w ręku, lecz jeszcze nie chciał zdradzić swoich planów i wybuchu radości. Westchnął więc głęboko i jęknął:
— Cóż my biedni poszukiwacze skarbów uczynić możemy tym pięciu Syryjczykom i góralowi, posiadającym rewolwery i dobre karabiny?! Przepadliśmy z kretesem, druhu! Nasze rodzime „bled“ już nigdy nie ujrzą nas, a my nigdy oglądać nie będziemy gęstych zarośli fig berberyjskich, otaczających naszą wioskę!
— Najlepszy rewolwer i najsilniejszy karabin nic nie są warte, gdy mają zatkane lufy i popsute zamki... — rzucił Azis.
— Gdyby tak było, to już byłoby lepiej... Lecz w każdym razie ich sześciu, a nas dwóch... — szepnął chłopak.
— Tak... — zgodził się Azis — No, ale możemy dać znać ścigającym, gdzie mają szukać Bazilisa...
— Jesteś mądry, jak Ben Akiba, szlachetny i czcigodny Azisie ben Hazel! — zawołał Mossul.
— W tem ja ci dopomogę... A gdyby jeszcze strach i zdradę rzucić w serca sług Bazilisa? Co o tem myślisz, druhu?
— Dobra myśl! — odparł stary włóczęga. — Spróbuję... Pomyślę nad tem... Czekaj, leż cicho i nic nie mów... Będę myślał...
Długo głowił się Azis, bo Mossul, nie doczekawszy się końca rozmyślań towarzysza, usnął.
Gdy się obudził i wyszedł z namiotu, słońce już wschodziło, złocąc nagie, zębate szczyty Tassila. Chłopak zaczął się modlić, obrócony twarzą do słońca, a modlił się szczerze i gorąco, bo zanosił do Allaha błagania o całość swej skóry.
Po modlitwie ujrzał Azisa, rozmawiającego ze sługami Syryjczyka.
Skierował się ku nim i słuchał.
— Obszedłem dziś cały obóz — mówił przerażonym i tajemniczym głosem stary wyga — i powiem wam coś, o czem nie mówcie tymczasem naszemu szlachetnemu sidi (oby Allah nigdy nie gasił światła radości i dobroci w jego sercu!), żeby go nie trwożyć...
— Cóż takiego? — zapytał jeden z Syryjczyków.
— Ujrzałem ślady dwóch ludzi... Szły od strony Ahoggar a dochodziły do północnych szczytów naszych gór... Widocznie ludzie ci skradali się, bo ślady były lekkie, nie głębokie, a na tamtym szczycie położyli się i patrzyli na nasz obóz.
— Któżby to był? — pytali Syryjczycy.
— O, szlachetni cudzoziemcy! — zawołał Azis.
— Przecież wiecie, że zaprzysięgli się na nas wrogowie szlachetnego sidi, waszego i naszego pana.
Sokół pustyni. 10
Szukają nas Francuzi i koczownicy pod dowództwem Sokoła Pustyni... A, kto wie, może jeszcze jakieś oddziały? Źle, bardzo źle!...
— Spostrzegli nas, czy nie? — pytano,
— Mam nadzieję, że tymczasem nie, bo z tamtej strony nie widać namiotów i wielbłądów... Mogli jednak spostrzec ślady... — szeptał coraz bardziej przerażonym głosem Azis. — Zginiemy obaj z Mosulem za tę naszą wierną służbę szlachetnemu sidi...
— A my? O nas nic nie mówisz, stary wieprzu! — zawołał jeden z Syryjczyków,
— Wy jesteście cudzoziemcami; z wami inna sprawa — odparł Berber. — My zaś nie możemy bezkarnie pomagać ściganym przez Francuzów ludziom! Źle, bardzo źle!
— Kraczesz, tłusty kapłonie, a nic nie radzisz!
— mówili Syryjczycy.
— Nie mam żadnej rady... Zginiemy wszyscy, broniąc pięknego, wspaniałego sidi Serga Bazilisa, oby Przedwieczny Allah, który... — szeptał drżącym głosem poszukiwacz skarbów, zezując w stronę Mossula.
— Idź do piekła ze swym Allahem! — przerwał mu jeden ze sług. — Niewielka to dla nas pociecha — obrona Bazilisa! On ciągnie z tego łajdackiego procederu zyski, a my nadstawiamy swoje grzbiety
— Obowiązek nasz tego wymaga, jako wiernych sług, i w tem przed śmiercią będzie nasza po ciecha, a przed Allahem — zasługa! — rzekł bogobojnym głosem Azis, wznosząc oczy i ręce ku niebu.
— Pociecha głupia, jak twoja golona mózgownica, a nagrody u Allaha nie szukam — mruknął młody Syryjczyk, spoglądając na towarzyszy mrocznym wzrokiem. — Trzeba uciekać! Niech Bazilis z Aksjuszem pozostają. Nie mam zamiaru pójść do więzienia za nich!
— Pewno! — odparli inni.
— Za te sztuki z porwaniem białych „madames“ czeka nas stryczek, kula, albo też stojąca na podwórku więziennym w Bel-Abbes maszyna, ucinająca głowy lepiej, niż Twaregowie odwalają łby baranom przed Bajramem! — skromnym głosem pocieszał słuchaczy Azis.
— Trzeba uciekać, innej niema rady! — powtórzył Syryjczyk.
— Na pustyni przyłapią nas odrazu jeźdźcy Sokoła Pustyni. Przecież wiecie, że już poszukiwali nas w Tamanssar. Z pewnością grasują wszędzie i tropią nas... Żeby nie samum, który zamiótł nasze ślady, dawno już byłoby po nas...
— I tak — źle, i tak — niedobrze! — mruczeli Syryjczycy.
— Oj tak, tak! — wzdychał Azis. — Umrzemy tu... wszyscy, wszyscy...
Mossul tak prawdziwie łkał, że nawet stary poszukiwacz narazie nie poznał się na sztuczce towarzysza.
Mossul przez łzy mówił urywanym głosem:
— Mądry Azis ben Hazel! Jedź i zbadaj dokładnie, czy są wpobliżu ludzie, ilu ich jest i skąd ciągną się ich ślady. Wtedy naradzimy się, co mamy robić, aby ratować życie i mienie szlachetnego sidi, naszego dobroczyńcy i pana...
— Dobra rada! — rzekli Syryjczycy. — Weź mehari Kallinisa, bo najściglejszy, i jedź nie zwlekając!
— Dobrze, jeżeli tak radzicie... — zgodził się Azis i skierował się ku swemu namiotowi.
— Weźmiesz przedmioty, należące do porwanej przez nas „madame“, i rozrzucisz je po pustyni, Azisie. Rozumiesz? — szeptał Mossul.
Stary Berber mrugnął tylko i mlasnął językiem.
Gdy Azis siodłał mehari, Mossul wcisnął mu w zanadrze chustkę, skrawek szalu i kilka kartek z notatnika. Dała mu je Irena, gdy się dowiedziała 0 zamiarach przewodników.
Wszystko to się działo tuż pod bokiem potężnego i okrutnego Serga Bazilisa i chytrego Ak-sjusza.
Obaj handlarze rozumieli, że targnęli się na niebezpieczną awanturę, porywając całą grupę młodych cudzoziemek, lecz, doszedłszy do ruin Fides 1 zbadawszy to ustronne, przez nikogo nienawie-dzane miejsce, nagle się uspokoili. Zaczajony w starych gmachach nieznanego miasta obóz niezawodnie musiał ujść uwagi najprzenikliwszych tropicieli.
Spędzali więc czas na jedzeniu, paląc cygara i popijając drogi konjak, bez którego Bazilis nigdzie się nie ruszał. Nie wychodzili ze swej kryjówki w jednym z gmachów, leżąc na miękkich poduszkach i rozmawiając ze sobą leniwemi głosami.
Mossul tymczasem z przyzwyczajenia szperał wśród ruin, zaglądając do różnych zakątków i szczelin. Błąkając się po mieście, doszedł do małej świątyni, napół przysypanej piaskiem. Wszedł do środka i zdumiał. Posadzka pozostała nietknięta i barwna mozaika, wyobrażająca związanego Izaaka i Abrahama wznoszącego nad nim rękę z nożem, przechowała się znakomicie. Najwięcej jednak ucieszyły Mossula wiszące wysoko pod sklepieniem mosiężne, zzieleniałe lampy i świeczniki, oraz dwa marmurowe posągi, stojące jeszcze w niszach wpobliżu zburzonego ołtarza.
Nagle jakiś jęk rozległ się w świątyni i echo zaczęło się tłuc pod sklepieniem i w ciemnych zakątkach nawy.
Poszukiwacz skarbów drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Jęk się powtórzył, a po nim głuche wycie, daleki lament, dzwonienie łańcuchów, w chwilę zaś potem — niejasny pomruk i oddalające się krzyki całego tłumu.
Mossul uspokoił się i uśmiechnął.
Włóczył się oddawna po zwaliskach starych, padających w gruzy rzymskich miast w Algierji i Maroku i znał te tajemnicze dźwięki, przejmujące zgrozą ludzi niewtajemniczonych.
Koczujące wpobliżu ruin duary Berberów i Twa-regów obawiają się zwykle zaglądać do nich. Zabobonny lęk, różne przerażające opowieści i ponure legendy otaczają tajemnicze stare mury i zwaliska dawnych miast.
Wszystko to sobie przypomniał Mossul i znowu się uśmiechnął.
Wiedział on dobrze, że w podziemnych gale-rjach i kanałach huczał i wył zalatujący tu z pustyni wicher, że jęki, pomruk i krzyki wytwarzała woda, sącząca się wśród kamieni, wrywające się do kanałów silniejsze potoki, toczące w swym prądzie kamienie, wydające łoskot, brzęk i warkot, zmieniające się w odgłosach echa w krzyki i lament.
Mossul, gnany chciwością i instynktem poszukiwacza skarbów, nieraz zapuszczał się do tych podziemnych labiryntów i, płosząc węże, nietoperze i szczury, stopniowo wykrył źródło ponurych, zagadkowych dźwięków i odgłosów.
Przybrawszy tajemniczą i zatrwożoną minę, skierował się do gmachu, gdzie ukrywali się Bazilis z Aksjuszem. Szedł tam po raz pierwszy.
Przy wejściu spotkał go ponury góral Suss.
— Chcę się widzieć z sidi — oświadczył pokornym głosem chłopak.
— Zaczekaj!,., zapytam — burknął góral, odchodząc i podejrzliwie, zpodełba patrząc na młodego Berbera o wylękłej i strapionej twarzy.
— Wejdź! — mruknął, powracając po chwili.
Mossul skierował się do wnętrza gmachu.
Ujrzał rozpostartego na poduszkach Serga Bazilisa i siedzącego przed nim Aksjusza.
— Niech Allah ześle wspaniałomyślnym sidi zdrowie, szczęście, długie lata radości! Na sidi Bu-Mediana, patrona starego Tlemsenu, na potężnego Mulej Idrissa, którego grobowiec czcią otaczają przybywający do Fezu pielgrzymi; na Kubbę Sidi Okba, krzewiącego przed wiekami naukę Proroka, błagam Allaha Wszechmocnego, aby wieść, przyniesiona przeze mnie, nie zatruła trwogą serc dostojnych sidi. Muszę jednak powiedzieć, co wiem...
— Mów prędzej! — zawołał niespokojnym głosem Bazilis, odkładając wonne cygaro a jego zwykle piękna i łagodna twarz stała się złośliwą i tchórzliwą zarazem.
— Hiena! — mignęła Mossul owi myśl.
Istotnie, było to trafne porównanie, bo złośliwość, okrucieństwo i tchórzliwość cechują tych drapieżników Sahary.
— Sidi! — zaczął chłopak. — Sprawdzając, czy nikt nie wykrył naszego schroniska, zwiedzałem ruiny i w jednem miejscu usłyszałem jęki i krzyki ludzkie... Mogę pokazać to miejsce, sidi, zaprowadzić tam...
Bazilis i Aksjusz zamienili szybkie spojrzenia i wziąwszy rewolwery, wyszli z sali.
— Prowadź! — rozkazał Bazilis.
Wkrótce weszli do małej półciemnej świątyni; wicher i woda szalały w podziemnych wąskich przejściach, skąd co chwila wyrywały się różne dźwięki.
Bazilis i Aksjusz przybledli, a ręce, trzymające broń, drżeć im zaczęły. Zresztą nawet nie tacy tchórze, jak syryjscy handlarze, ulękliby się i przerazili tego, co się działo w mrocznej świątyni. Pod sklepieniem wyły i jęczały setki dźwięków, rozlegały się lamenty i przeciągłe krzyki, po chwili wszystko eichło, a wtedy dochodził ich brzęk łańcuchów i ponure głosy, zmieniające się w groźny pomruk tłumu. Dźwięki miotały się w mroku, brzmiały zewsząd, zdawało się, że niewidzialne istoty żalą się, czając w łukowych załamaniach sklepienia, że jęczą, lamentują i wykrzykują jakieś słowa, przeciskające się przez szczeliny w murach, że setki ludzi, ukrytych pod posadzką, podnieca się wzajemnie, biegną zdaleka, aby skruszyć starożytne płyty posadzki, wykładanej misterną mozaiką z kawałków barwnych kamieni.
— Co to jest? — szepnął drżącemi ustami Bazilis, patrząc na Aksjusza.
— Nie wiem... — odparł stary Syryjczyk. — Jacyś ludzie...
Do wylęknionych handlarzy podsunął się nieznacznie Mossul i jął cicho szeptać, udając, że dygoce na całem ciele:
— To... nie ludzie, sidi, to... nie ludzie. Starzy poszukiwacze skarbów opowiadali mi, że spotykali miasta, zaludnione przez duchy... Tak! Tak! Są to duchy dawnych mieszkańców, duchy zamordowanych, umarłych z głodu i rozpaczy, sidi! Teraz opowiadają one o swej męce, o katuszach i cierpieniach, skarżą się, wykrzykują imiona oprawców i przeklinają ich strasznem przeklęciem, wloką kajdany i, zbierając się w gromady, usiłują wyrwać się na powierzchnię ziemi i dokonać zemsty, uśmiercając tych, którzy krzywdę czynią innym... Tak, sidi, dobry sidi, to — duchy, nienawidzące, płonące zemstą! Straszne to miejsce... straszne!,.,
Syryjczycy szybko opuścili świątynię, przepełnioną, zdawało się, złowrogiemi, groźnemi dźwiękami, a Mossul szedł ztyłu, śmiejąc się w duchu, że znaną w Algierj i legendą tak przeraził handlarzy.
— Nie będziecie teraz spali, bo wszędzie ścigać was będą te głosy, psy niewierne, bezprawie niosące!
Chytry chłopak zgadł.
Przez całą noc Bazilis i Aksjusz nadsłuchiwali, a że zerwał się samum, więc tem silniej dźwięki brzmiały w zrujnowanym, obszernym gmachu, Z cichym szmerem i zgrzytem mknęły nad miastem strugi i obłoki piasku, wiatr hulał wśród murów, pogwizdywał i wył; z łoskotem tu i ówdzie spadały zrzucone przez wicher kawałki gzymsów i ozdobnych głowic kolumn,
Bazilis szeptał do Aksjusza:
— Jak myślisz, przyjacielu mego ojca? Czy to nie dusze zmarłych kobiet, porwanych i sprzedanych przez nas? Może zlatują się tu, aby się zemścić na nas, przegryźć nam gardła, wyszarpać oczy i napić się naszej krwi?...
Aksjusz milczał, zdjęty trwogą i przerażony śmiertelnie. Miał zimne, wilgotne dłonie, chłód w sercu i czuł, jak jeżą się mu siwe włosy.
— Złe życie prowadziliśmy dotąd, złe! — szeptał Bazilis, czując wyrzuty sumienia po raz pierwszy w życiu. — Na krzywdzie ludzkiej, na łzach i przekleństwach zbudowaliśmy nasze bogactwo... Straszne to... Wielki grzech! Lecz przysięgam na rany Chrystusa Pana, na łzy Jego Matki, że już nigdy, nigdy nie porwę żadnej kobiety, ani czarnej, ani bronzowej, ani białej... Koniec! Poświęcę się życiu dla dobra bliźnich, jak mój ojciec...
Nagle przypomniał sobie zsiniałą, obrzękłą twarz jednookiego starca, wiszącego na rzemiennym pasku... Wzdrygnął się i rozpoczął modlitwę.
Syryjczycy spędzili pierwszą męczącą ńoc, trawieni lękiem i wyrzutami późno budzącego się sumienia.
Gdy Mossul opowiedział o swojej wizycie u Bazilisa i o przerażeniu Syryjczyków, Azis zaczął się trząść od śmiechu i szeptał:
— Mossulu, Mossulu! Nie jesteś takim mułem, za jakiego ciebie uważałem! Myślę nawet, że masz rozum. Ho, ho — masz! Jeżeli kat cię nie weźmie zamłodu, doczekasz się pięknej starości, a są-siedzi będą ciebie nazywali — sidi... Toś ty wrzucił do serc kupców garść jadowitych skorpjonów!...
Stary wyga śmiał się jeszcze długo; wychodząc powiedział:
— Nic nie dostrzegłem na pustyni, lecz mimo to, pójdę straszyć sługi Bazilisa... Opowiem im, że jesteśmy osaczeni i że już na nich czeka gilotyna, świeżo pomalowana i elegancko naostrzona!...
Nieudana zbrodnia.
Źle się czuli kupcy syryjscy następnego dnia, więc byli radzi, gdy do nich wszedł stary Azis ben Hazel i po długich ceremonjalnych ukłonach, błogosławieństwach i komplimentach rzekł obojętnym głosem:
— Branki twoje, czcigodny sidi, są posłuszne i ciche, pogrążone w rozpaczy! Żadna nie myśli 0 ucieczce... Poleciły one mnie i memu towarzyszowi, świątobliwemu Mossul es Kel, abyśmy do stóp twoich zanieśli ich uniżoną prośbę.
— O co chodzi? — zapytał blady, pożółkły jak cytryna Bazilis, podnosząc zmęczone, wygasłe oczy.
— Błagają one ciebie, piękny sidi, abyś zezwolił im wyjść przed dom, gdzie przebywają pod moim i Mossula dozorem, aby mogły zażyć ruchu 1 świeżego powietrza.
— Niech wyjdą — zgodził się Syryjczyk — tylko bacz, aby nie uciekły!
— Dokąd mają uciekać?! — spytał, podnosząc ramiona, stary Azis. — Rozumieją przecież, że ucieczka równa się śmierci!
Bijąc pokłony poszukiwacz skarbów wyszedł, uważnie obejrzawszy siedzącego przy progu górala.
W kilka minut później branki Bazilisa przechadzały się przed ruinami ogromnego gmachu, a Irena opowiadała im o losach miast rzymskich w Afryce i o życiu, które w nich wrzało.
Wkrótce do studentki podeszła Żorżeta de Ro-stand i szepnęła:
— Tam przy namiocie leży dużo papieru, w który były owinięte różne rzeczy tego wstrętnego Bazilisa. Zaraz zużyjemy go na rozesłanie wieści po świecie, nad czem wczoraj łamałyśmy sobie głowy...
Śmiało zbliżyła się do wyglądających z namiotu Syryjczyków — sług i poprosiła o papier i sznurki, a gdy ci, nastraszeni przez Azisa, chętnie spełnili jej życzenie, z pomocą Angielki Jenny zaczęła robić latawiec. Gdy był już skończony, ołówkiem Ireny narysowała głowę, bardzo do Ba-
— To niewszystko jeszcze — rzekła poważ nym głosem Jenny i, wziąwszy ołówek, dopisała
— Jest to sygnał, który podają w razie niebez pieczeństwa okręty i znaczy: „ratujcie nasze o ile tylko Sokół Pustyni i Fagit znają ten sygnał.
— O — o! — przeciągnęła Mary. — Jeżeli Sokół Pustyni jest dżentelmenem, powinien znać ten sygnał.
Gdy latawiec był zupełnie gotów, Betty Craw-ford zręcznie puściła go, a gdy furcząc i zataczając koła lub robiąc gwałtowne skoki i zygzaki był już wysoko, Betty ostremi ząbkami przegryzła sznurek. Latawiec szarpnął i znikł za północnemi szczytami. Dziewczyny biegły za nim, udając, że się im urwała zabawka, lecz powróciły i zaczęły robić z papieru strzały; rzucały i ścigały je, a niektóre porwał wiatr i poniósł na Saharę.
— Sporo telegramów posłałyśmy do pana Sokoła Pustyni! — śmiała się dumna ze swego wynalazku hrabianka de Rostand.
— Jeżeli teraz nie przybędzie tu — wykrzyknęła Izabela Cortez — pomyślę, że ten pan jest niepiśmienny!
— Albo krótkowidz! — dodała Emilja Wolf-heim.
— Albo poprostu nie jest dżentelmenem — zawyrokowała Molly zimnym głosem.
— Nie gadajcie głupstw, moje drogie! — krzyknęła Margaret Irving. — Nie jest on ani analfabetą, ani krótkowidzem, jest niezawodnie dżentelmenem i do tego — zakochanym dżentelmenem!
Irena na tak niespodziewaną uwagę spłonęła rumieńcem, a otaczające ją dziewczęta zaczęły się śmiać i całować studentkę.
— Niech się pani nie wypiera! — doradzała jej przekorna Betty. — Wiem wszystko! Wczoraj nie spałam długo i słyszałam, jak pani szeptała przez sen. Z pewnością wołała pani Sokoła Pustyni.
— Miłość najpiękniejsze, najcudniejsze uczucie na świecie! — wołała Hiszpanka, a w jej oczach błysnął płomień.
Irena chciała się bronić, gdy nagle od strony gmachu, gdzie przebywał Bazilis, rozległy się krzyki kobiety, odgłosy walki i tupot nóg szybko biegnących ludzi. Z wąskiego przejścia pomiędzy murami wypadła wysoka, wiotka góralka, porwana przez Bazilisa koło Tarudantu.
Za nią biegł Suss z powrozem w ręku.
Dziewczęta wiedziały, że w jednym z namiotów odbywa przymusową podróż młoda Berberyj-ka, której groźny głos i ponure przekleństwa często słyszały. Po uwięzieniu w Fides więcej jej nie widziały, a Mossul też nie mógł nic o jej losie powiedzieć. Domyślał się tylko, że Bazilis trzyma ją wpobliżu siebie.
Teraz branka biegła z krzykiem, w rozerwanej na piersi koszuli i z rozwichrzonemi włosami; na twarzy jej malowały się przerażenie i rozpacz, bo góral Suss doganiał ją, wymachując powrozem.
Jednak zdążyła dobiec do białych kobiet i błagała je o obronę.
— Ten gruby, biały pies, który porwał mnie z naszych gór, kazał góralowi-zdrajcy, za co moi bracia zadadzą mu przed śmiercią straszliwe męki, przyprowadzić mnie do siebie, zaczął całować mnie swemi ohydnemi wargami bazyliszka, obejmować i mówić o miłości! Odepchnęłam go i wyrwałam się z rąk chwytającego mnie górala... Biały pies kazał związać mnie i przynieść do niego! Ratujcie, brońcie mnie! — wołała, załamując ręce, góralka. — A jeżeli nie możecie, pchnijcie mię nożem w serce. Prędzej, prędzej!
— Uspokój się! — rzekła do niej Irena, która jedna tylko rozumiała słowa góralki. — Milcz i czekaj. Będziemy cię broniły!
Mówiąc to, studentka wysunęła się naprzód i krzyknęła:... i Zatrzymaj się, zły człowieku, ścigający kobietę z twoich gór!
Suss zaczął zbliżać się powoli, patrząc ponuro na Irenę... Czy wiesz, że za to, coś uczynił, bracia tei kobiety zamordują cię? Umrzesz straszną śmiercią! Do śmierci’daleko jeszcze! — mruknął, podchodząc.
— Pamiętaj, że gdy dostaniesz się w ręce francuzów, kula cię nie minie! — groziła góralowi
Irena..
— Niech złe dżinny uduszą Francuzów, wdzierających się do naszych gór i czyniących z naszych wielkich kaidów1) swoje sługi! wybuchnął góra, usuwając na bok Irenę i wyciągając rękę z powro-
ZemL Stój! — rozległ się głos Betty Crawford i drobna rączka, trzymająca rewolwer, zawisła w powietrzu.
’) Wielcy kaidowie Atlasu są wielkorządcami obwodów i ramienia władz francuskich.
Sokół pustyni. 11
Suss zgrzytnął zębami i skoczył naprzód.
Rozległ się głuchy strzał, podobny do klaśnięcia bata, zabrzmiał bez echa, niegroźnie, nie budząc trwogi. Lecz góral zachwiał się na nogach i, ugodzony kulą między oczy, padł na twarz i nie ruszał się.
Dziewczęta i Irena skamieniały z przerażenia. Od namiotów biegli słudzy Syryjczyka, a z drugiej strony Mossul, za którym toczył się gruby Azis.
Jeden ze sług, przekonawszy się, że góral nie żyje, pobiegł do Bazilisa. Wkrótce obaj handlarze przybiegli, pytając, kto zabił przewodnika.
— Ja! — odparła śmiała Amerykanka. — I nie radzę tobie, tchórzu, zbliżać się do mnie, bo dostaniesz kulą w brzuch!...
Nie skończyła jednak, bo stojący na uboczu Aksjusz nagłym ruchem wybił jej z rąk rewolwer, a jeden ze sług porwał Margaret Irwing, zauważywszy, że ona wyciąga rewolwer z kieszeni spódnicy.
— Bardzo pięknie, moje ptaszeczki! — zawołał Bazilis.
— A teraz za mną — krzyknął do sług i już się zawrócił, aby odejść, gdy nagle się zatrzymał, widząc pędzącego ku niemu wylęknionego, krzyczącego wniebogłosy Mossula.
— Sidi, dobry, szlachetny sidi! — krzyczał tłusty chłopak i nagle udał, że się potknął, z rozmachem ugodziwszy Bazilisa w brzuch okrągłą twardą jak kamień głową.
Syryjczyk zawył z bólu i nawpół zemdlony runął na ziemię, wypuszczając z rąk rewolwer, odebrany przed chwilą od Betty.
Irena porwała go i oddała Amerykance.
— Strzelać! — zawołała.
Betty Crawford, nic nie mówiąc, palnęła w trzymającego Margaret Syryjczyka i po chwili obie śmiałe dziewczyny, podnosząc rewolwery, zawołały:
— Ręce do góry! Inaczej — śmierć!
Napastnicy podnieśli ręce, tylko chytry Aksjusz niespodziewanie wydobył z fałdów burnusa rewolwer i już wyciągał rękę, gdy mała Molly zręcznym chwytem „dżiu-dżiłcu“ wykręciła mu ramię i, wyłusknąwszy broń, natychmiast stanęła w groźnej postawie obok Amerykanek,
Irena zorjentowawszy się rzekła:
— Teraz pogadamy! Kto chce, abyśmy obroniły ich od Francuzów, ten natychmiast powinien związać tych łotrów! Prędko!
Mossul i Azas kopnęli się do namiotów po sznury, a słudzy Syryjczyka i Aksjusz pozostali pod wymierzonemi w nich lufami rewolwerów.
W kilka minut później związani jeńcy byli umieszczeni w półrozwalonej izbie, a przy nich stały na warcie po dwie uzbrojone dziewczyny, nie wyłączając nawet pięknej i słodkiej Liljany Costaglione.
Nazajutrz przed południem Mossul i Azis zaczęli szykować się do kulbaczenia i ładowania wielbłądów. Dzielne dziewczęta z Ireną na czele ze wszystkich sił starały się dopomagać przewodnikom.
— Poprowadzisz nas, mumenie, na przełęcz El-Ghilali, gdzie muszę znaleźć \ zabrać ze sobą chorego kapitana! — mówiła do Azisa Irena Oranowska.
— Madame rozkazała i tak się stanie! — odpowiedział stary Berber,
Wieczorem zerwał się silny samum. Nie można było nawet marzyć o wyruszeniu w drogę. Karawana była zmuszona czekać do następnego dnia.
Samum jednak nie uspokoił się przez noc i zmęczone wartami kobiety czuły się bardzo znużone.
— Zastąpimy was! — oznajmił Mossul. — Niech wszystkie,,madame“ idą spać! Mossul i Azis będą stróżowali przy jeńcach!
Irena zaufała przewodnikom.
Obaj Berberowie siedzieli przy związanych Syryjczykach, lecz gdy Mossul zaczął się kiwać, Azis rzekł do niego:
— Idź do namiotu! Sam pozostanę, a po północy zbudzę ciebie!
— Uhu! — mruknął chłopak i szybko się oddalił.
Gdy kroki jego umilkły woddali, zagłuszone szumem i wyciem wichru, Bazilis zawołał Azisa.
— Jesteś stary i biedny! — rzekł. — Francuzi pięknie podziękują ci za pomoc kobietom i po-dawnemu będziesz zmuszony szperać w ruinach, szukając skarbów. Umrzesz jak żebrak, gdzieś pod murem meczetu w Algierze lub Fezie, próżno błagając przechodniów o kawał chleba i zaklinając ich imionami wszystkich świętych uali, marabutów i proroków!
Azis ciężko westchnął, bo rozumiał, że Syryjczyk mówi prawdę-
— Taka wola Allaha! — mruknął nareszcie.
— Allah ma swoją wolę, a człowiek rozumny swoją! — zauważył Bazilis.
— Cóż mam robić? — zapytał Azis.
— Zaraz ci poradzę! — odparł Syryjczyk. — Czy sto funtów srebra wystarczyłyby ci na dobre życie do śmierci?
— Na Allaha! — zawołał stary. — Trzydzieści funtów uczyniłyby ze mnie najbogatszego mu-mena w okolicy, gdzie wszyscy sąsiedzi nazywaliby mnie,,sidi“ i kłanialiby się do samej ziemi!
— Dam ci dwieście funtów srebra, Azis ben Hazel, jeżeli natychmiast rozwiążesz moje więzy i moich ludzi!
Przebiegły handlarz znał się na ludziach i wiedział, czego jest wart stary wyga i włóczęga. Azis namyślał się długo, aż szepnął:: — Zgadzam się, lecz stawiam warunek, żeby nic złego nie stało się memu towarzyszowi Mossu-lowi. Inaczej — nie mogę!
— Nic mnie nie obchodzi ten gruby wieprzak berberyjski! — z pozornym spokojem i obojętnością zgodził się Bazilis.
Wkrótce wszyscy jeńcy, oprócz ciężko rannego sługi, byli już wolni i, rozpakowawszy skrzynię z bronią, stanęli gotowi do walki.
Irena Oranowska czuła tej nocy dziwny niepokój. Objaśniła to wpływem szalejącego przez cały czas samumu, który tego dnia nabrał niebywałej siły. Długo kręciła się na swem posłaniu, nareszcie wstała i wyszła z sali, zamierzając odwiedzić stojących na warcie Berberów.
Nagle z poza muru wynurzyła się jakaś postać i wyciągnęła rękę z rewolwerem. Irena poznała Aksjusza.
— Zdrada — krzyknęła i pobiegła zpowrotem.
— Przewodnicy zdradzili nas! — zawołała do zrywających się ze snu towarzyszek, — Syryjczycy są wolni i uzbrojeni!
Betty i Margaret porwały za swoje rewolwery i stanęły przy drzwiach.
— Niech spróbują wejść! — szepnęła Betty zaciskając ostre ząbki. — Już się przekonali, że umiemy strzelać.
W tej chwili z głębi korytarza rozległ się głos Bazilisa.
— Posłuchajcie mnie, drapieżne kotki! — mówił złym, szyderczym głosem. — Dość tych waszych harców! Miejsce dla kobiet — w haremie. Pomyślcie nad tem dobrze. Gdy przekonacie się, że mówię prawdę, — powiecie o tem wartownikowi, Do tego czasu nie dostaniecie ani kruszyny strawy, ani kropli wody, bo kazałem zniszczyć rynsztok i woda wypływa nazewnątrz... Dowidzenia, miłe koteczki, a pamiętajcie, że jeżeli wysuniecie pyszczek za zasłonę w drzwiach, będziemy strzelali!
Irena rzuciła się do kamiennego koryta i krzyknęła przerażona. Wody już w niem nie było.
— Pragnienie — gorsze od głodu! — szepnęła.
— Znam te męki...
Betty Crawford zbliżyła się do niej i szepnęła:
— Niech pani nie rozpacza! W podziemiach, dokąd się opuszczałam po uwięzieniu nas w tej ruderze, — pozostanie dużo kałuż. Starczy to nam na długo.
Zwinna Molly wdrapała się na okno i ostrożnie wyjrzała.
— Woddali przechadza się Mossul i robi jakieś znaki — donosiła. — Zaraz przekonam się, czy na dole postawiono wartę.
Nie zdążyła jednak złotowłosa główka wysunąć się zupełnie z głębokiej framugi okna, gdy zdołu huknął strzał i kula odłupała kawał kamienia, zasypując Molly kurzem i drobnemi kawałkami muru.
— Warta stoi! — rzekła najspokojniej w świe-cie Molly, schodząc niebezpieczną drogą po kamieniach, wystających ze szczelin w ścianie.
— Pozostaje nam jeszcze jedna droga — przez „tunel Rostand“ — przypomniała Betty.
— Zostawmy to na wypadek naglącej potrzeby, a tymczasem musimy wyczekiwać wypadków i... głodzić się!
Rozpoczął się ciężki okres. Chwile nadziei przechodziły w rozpacz. Starsza i bardziej wytrzymała
Irena Oranowska oraz rozważna i uparta Emilja Wolfheim podtrzymywały słabnące z każdym dniem towarzyszki. Bez podziwu i szacunku nie mogła patrzeć studentka na młodą niemiecką dziewczynę. W tej jeszcze dziecięcej duszy było już tyle hartu i dyscypliny charakteru, że tego mógłby pozazdrościć nawet dorosły mężczyzna.
Jednak głód podcinał siły młodych branek; coraz bardziej wpadały w rozpacz i obojętność. Chwilami już nie chciały stać przy drzwiach z bronią w ręku, a Irena i Emilja coraz częściej zastępowały je.
Gorące, wybuchowe w szczęściu i nieszczęściu natury Włoszki i Hiszpanki ucierpiały najprędzej.
Zrozpaczona, skamieniała z bólu Liljana, załamując ręce, mówiła tragicznym głosem:
— Pójdę do Bazilisa, będę go błagała, aby oszczędził was. Dla mnie nic już oprócz śmierci nie pozostało!
Było to powiedziane po tygodniu głodu.
W parę dni potem wystąpiła Izabela Cortez.
— Dobrze! dobrze! Widzę, że giniemy! — mówiła namiętnym głosem. — Zginiemy, lecz musimy się zemścić... Pójdę do tego łotra, a gdy zacznie całować mnie — zasztyletuję go...
Irena z trudem wstrzymała obydwie towarzyszki od rozpaczliwych postanowień.
Żorżeta de Rostand, blada i osłabiona, wciąż myślała nad zdobyciem pożywienia.
— Może w podziemnej galerji są żaby, szczury lub jakieś inne zwierzątka? — mówiła. — Podczas wojny żołnierze nieraz jedzą wszystko, co się znajduje wpobliżu. Paryżanie też jedli szczury i myszy...
— Dobra myśl! — zgodziła się Emilja. — Betty, wejdź raz jeszcze do tunelu Rostand, może być, że coś tam upolujesz.
Betty spełniła polecenie, lecz nic oprócz wody nie znalazła.
Margaret i Molly codzień wdrapywały się na okno i oglądały miejscowość, spodziewając się pomocy, która jednak nie nadchodziła. Zato pewnego razu znowu ujrzała Mossula, który robił tajemnicze znaki.
Gdy o tem dowiedziała się Irena, rzekła do Molly, zaczajonej we framudze okna:
— Molly, daj mu znakami do zrozumienia, że chcemy jeść i wskaż palcami mur, pod którym przechodzi kanał. Może nie jest on zdrajcą i coś dla nas uczyni.
Molly bardzo wyraziście sygnalizowała Mossu-lowi, rękoma objaśniając, o co chodzi.
Istotnie tejże nocy Irena i Emilja usłyszały szmer w rogu sali, gdzie istniało wejście do kanału. Ktoś sykał i pogwizdywał pod posadzką.
— To ja — Mossul! Przyniosłem chleb i cukier... Rzućcie mi sznur, uwiążę do niego paczkę, a wy wciągniecie! — rozległ się głos chłopaka, gdy Irena zajrzała do ciemnego otworu kanału.
Opuszczono szal i wkrótce zgłodniałe branki Bazilisa chrupały już suche galety, podsmażony z solą jęczmień i zagryzały cukrem. W ten sposób Mossul przez dwa następne dni żywił uwięzione kobiety.
Był na to ostatni czas, gdyż przyzwyczajone do dobrego odżywiania i ładu Angielki i Amerykanki zupełnie upadły na duchu i zaczęły szybko słabnąć.
Irena obawiała się, że wkrótce zaczną zapadać na zdrowiu.
Dzielnie i szlachetnie trzymała się góralka. Jadła bardzo mało i ukrywała galety i jęczmień, oddając je Betty Crawford, którą uważała za swoją zbawczynię, gdyż jej celny strzał zgładził prze-śladowcę-górala.
— Odżywimy się trochę i uczynimy nocny atak — mówiła hrabianka Rostand. — Pomoc nie nadchodzi, musimy same sobie radzić.
— Rozpoczniemy przedtem układy co do okupu! — poradziła Emilja.
— Wykorzystamy obydwie rady! — zgodziła się Irena.
— Za mnie mój ojciec chętnie zapłaci miljon dolarów — rzekła Margaret Irving. — Może być, nawet dwa...
Tymczasem branki odzyskiwały dawne siły, a z niemi — pogodę ducha i chęć do życia i walki.
ROZDZIAŁ XIII.
Nadchodząca pomoc.
Do obozu Sokoła Pustyni przybywali gońcy ze wszystkich stron pustyni. Książę Ibrahim donosił, że żadna karawana ani nawet żaden pojedyń-czy jeździec nie przekroczyli granicy włoskiej ko-lonji. Starszyzna szczepów, osiadłych po oazach i koczujących ze swemi duarami, oznajmiała przez posłańców, że nigdzie nie odnaleziono śladów obcych ludzi; jeźdźcy, krążący w różnych kierunkach, powracali, nikogo nie spotkawszy w pustyni, nad którą srożył się samum.
W namiocie Sokół Pustyni mówił do hrabiego Ramencourt.
— Śladami dwóch wielbłądów dotarłem do pierwszych uskoków gór Tassila. Narazie odnajdywałem — kartki, rzucone przez porwaną Polkę, lecz później, kapitanie, samum zmusił mnie i Nab-bę do powrotu. Zgubiłem trop... Teraz jednak widzę, że tylko tam się mógł ukryć Bazilis. Musimy lam jechaćl Oddam tych ludzi w ręce władz, lecz żądam, aby sam handlarz dostał się mnie... To jedno tylko stawiam żądanie!
Kapitan zgodził się, lecz połączony oddział francuskich spahisów z fortu Polignac i jeźdźców Sokoła Pustyni nie mógł wyruszyć. Samum szalał bez przerwy na bezgranicznym przestworze pustyni. Nie można było odróżnić potrzebnego kierunku, rozejrzeć śladów, a wielbłądy i konie, postąpiwszy kilka kroków, kładły się, kryjąc głowy przed smagającym wichrem, sypiącym piaskiem w oczy i chrapy.
Dwa tygodnie trwała wichura, jakiej starzy tubylcy oddawna nie pamiętali.
Podczas najsilniejszego huraganu, zrywającego namioty nawet w zacisznym obozie wśród gór, przybył chudy jak szczapa Berber o dzikiej, okrutnej twarzy i żądał stawienia go przed wodzem.
— Jestem rządowym przewodnikiem, nazywam się Fagit Bu Krim. Prowadziłem wraz z Abd-Ka-ratem karawanę kapitana Motylińskiego — meldował Berber. — Zostawiłem Abd Karata z chorym kapitanem, a sam pojechałem szukać porwanej pomocnicy uczonego... Nie znalazłem jej tymczasem, bo samum przeszkadza... Powróciłem na przełęcz El-Ghilali do kapitana. Donoszę, że namiotu, ludzi, wielbłądów i rzeczy tam już nie znalazłem. Nie wiem, co się stało... Szukałem po okolicy... niema śladów, bo piasek nasypał nowe pagórki... Proszę o pomoc!
Fagit patrzał błagalnie w oczy Sokoła Pustyni i kapitana Ramencourt.
— Hej, Dżani! — zawołał Sokół Pustyni. — Weźcie pięciu jeźdźców i ruszajcie na El-Ghilali.
— Ja dodam sierżanta Lebona z dziesięciu spa-hisami — dorzucił kapitan.
— Czy nic nie znalazłeś, mumenie, na pustyni?
— zapytał Fagita wódz.
— Nic... oprócz tego — odpowiedział Berber, wyciągając z zanadrza duży kawał pogniecionego i poszarpanego papieru z uwiązanym do niego kawałkiem sznurka.
Sokół Pustyni i kapitan pochylili.się nad papierem i nagle się porwali na równe nogi.
— One są w górach Tassila, w ruinach zburzonego miasta! — zawołali.
— Teraz żaden samum mnie nie wstrzyma — i wybiegł z namiotu.
— Jeżeli pan dojedzie, to i ja dojadę przecież! — zawołał z wyrzutem młody kapitan, — Nie potrzebujemy brać ze sobą ludzi na tych kilku nicponiów! Sami się z nimi załatwimy!
— Dobrze! — odparł Sokół Pustyni gorączkowym, podnieconym głosem. — Nabba i Fagit! Osiodłać konie, jak to czynią jeźdźcy Liptako podczas samumu, a prędko! Wziąć jednego luzaka z jęczmieniem, galetami i flachą z wodą na dwa dni! A migiem! Migiem!
W godzinę później czterech jeźdźców, prowadząc ze sobą obładowanego trzema worami konia, wyruszyło z obozu.
Jeźdźcy mieli głowy szczelnie otulone przezroczy stemi płachtami, a jechali na rumakach, o pyskach, obwiązanych mokremi szmatami, i oczach, zasłoniętych gęstą siatką z włosia końskiego. Szyb ko posuwali się naprzód, walcząc z potężnemi podmuchami samumu. Gwizdkami nawoływali się wzajemnie, gdyż co chwila gubili się w żółtej zasłonie mknącego piasku, przez który o dwa zaledwie kroki niewyraźnie majaczyła ciemna sylwetka cwałującego obok jeźdźca.
Samum wściekał się i szalał. Niebo i ziemia przemieszały się, skłębiły w jedną miotającą się szaro-żółtą chaotyczną mgławicę. Sunęły przez nią szybkie, jak migające klingi miecza, smugi mknącego piasku, zarysowywały się i znikały kotłujące się kłęby jakich potwornych postaci — olbrzymich i wściekłych, w okamgnieniu rozpryskujących się na drobne istotki, do złośliwych chochlików podobne, chybkie i chyże, mknące, ślizgające się, czołgające i skaczące z ponurym szmerem, wyjące, jęczące i wykrzykujące w nieznanej mowie żałosne, rozpaczliwe słowa lub szalone, nieprzytomne przekleństwa, zrywając się co chwila do lotu i walki; nieraz widzieli pochyleni do karków końskich jeźdźcy jakieś olbrzymie, szybujące nad ziemią zjawy o groźnych, ledwie widzialnych w chaosie piasku obliczach, ślepych i zawziętych; wyciągały one chybkie, nieskończenie długie ramiona i szukały ofiary, aby porwać ją, zdusić i unieść do nieznanej siedziby okrutnego,,Haula“, władcy pustyni i tych mglistych istot, co chwila rozwiewających się i znowu powstających z wirów, trąb, smug i chmur martwego bezbarwnego piasku.
Zgrzyt, wycie, huk, niepojęte krzyki, świst przeciągły i niemilknący szczęk i szmer ogłuszały lu dzi i płoszyły konie. Drżały, rżały trwożnie i stawały dęba, lecz jeźdźcy, wbijając im w boki ostrogi, gnali je naprzód i naprzód, zanurzając się bez śladu w mknące, wirujące potoki piasku i rozszalałego powietrza.
Mrok żółty i martwy otaczał ich zewsząd, a w nim majaczyły zjawy i widma, zrodzone samumem, zamieniającym pustynię w morze, wspienio-ne wściekłą kąpielą, skotłowane i poszarpane na zwar, zmieszane w jeden chaotyczny wir ciemnych, pędzonych przez wicher chmur, ciężarnych skwarem i zaduchem prądów powietrznych, lecących smug i płacht piaszczystych, mil jardów drobnych pocisków z kamieni...
Noc zapadła. Mrok stał się czarny, lecz i jej ciemny płaszcz kotłował się, a ryk wichru, szmer i poświst pędzącego piasku stały się groźniejsze i bardziej ponure. Przy połamanych i rozwichrzonych palmach jeźdźcy się zatrzymali, znalazłszy szmat twardej, kamienistej ziemi i, co chwila zrzucając z siebie powłokę piasku, siedzieli, owinięci w burnusy, pogrążeni w myślach i trwodze. Konie, opuściwszy głowy do ziemi i tyłem obróciwszy się do wichru, stały nieruchome i przerażone.
Gdy mrok pożółkł nanowo, jeźdźcy ruszyli dalej i parli przed siebie, jakgdyby szukając śmierci. Padł luzak. Zdjęto z niego tylko drewmane naczynie z wodą i gnano naprzód. /
Sokół Pustyni pędził na czele jeźdźców, co chwila gwiżdżąc przeraźliwie. Za nim cwałował Fagit o okrutnej, surowej twarzy, starając się wzro kiem przebić żółtą zasłoną piasku i dojrzeć szczyty Tassila. Kapitan z Nabbą zdążali za nimi, bodąc ostrogami słabnące rumaki, głośno rzężące.
Nareszcie konie zwolniły biegu. Sokół Pustyni zrozumiał, że zaczęły się spadki pagórków, przechodzących w skaliste zbocza górskiego grzbietu.
— Tassila! — krzyknął radosnym głosem. — Naprzód, chociażby wszystkie wierzchowce miały paść!
Pędzili jeszcze długi czas, aż kopyta koni za-szczękały na kamieniach.
— Stój! — zawołał Sokół Pustyni. — Musimy znaleźć dogodne przejście, bo przez szczyty zmordowane rumaki nie przejdą.
Zaczęły się poszukiwania drogi, aż nareszcie Fagit dojrzał kręty wąwóz, przecinający grzbiet Tassila.
Przed południem jeźdźcy — wyjechali na płaszczyznę, zapadłą wśród gór, i ukryli się za skałami.
Samum, spotykając na drodze wysoką skalistą ścianę, walił w nią z wściekłością i uporem, zasypując piaskiem i chłoszcząc niewidzialnemi biczami, od których szczerbiły się ostre szczyty gór, a z ich urwistych zbocz odrywały się i z głuchym łoskotem toczyły nadół bryły i odłamki skał. Nie mógł jednak wściekły wicher przerwać się przez góry do ukrytej za niemi doliny i miotał nie-litościwą ręką piasek, przelatujący nad ruinami starożytnej Fides.
Jeźdźcy wyraźnie widzieli resztki tragicznego i ponurego grodu i pasące się za nim wielbłądy. Ludzi jednak nigdzie nie spostrzegli.
— Kryją się wśród ruin! — szepnął Ramen-court.
— Cyt! — syknął Fagit, wskazując palcem samotną postać w burnusie, idącą od dużego gmachu ku wielbłądom.
Człowiek ten szybko okulbaczył najbliższe zwierzę i, wdrapawszy się na siodło, ruszył w stronę wąwozu.
Fagit zeskoczył z konia i zaczął się czołgać ku czeluści wąwozu, gdzie, czając się wśród kamieni, wdrapał się na zwisającą nad nim skałę i czekał.
Mały, gruby tubylec, szczelnie otulając się burnusem, spokojnie zbliżał się do zasadzki; chwilami ucho Fagita łowiło jego głuchy głos. Może pokrzykiwał na wierzchowca, a może śpiewał, modlił się do Allaha lub mruczał zaklęcia, broniące przed dżinnami, które pogwizdywały, wyły i szeleściły dokoła? *
Już wielbłąd zapuszczał się do wąwozu, gdy, jak jastrząb, napadający na gołębie, spadł na jeźdźca zaczajony na skale Berber. W jednej chwili ścisnął go za gardło, poderwał z siodła i razem z przerażonym tubylcem stoczył się na piaszczystą zaspę.
Przewodnik podniósł się po chwili i, przykładając jeńcowi nóż do piersi, zapytał:
— Syryjski kupiec Bazilis nie zemknął?
— Nie, nie! — wołał przerażony Azis, bo on to dostał się w ręce okrutnego Fagita w chwili, gdy wyjechał na obejrzenie okolicy. Teraz starał się zasłużyć na miłosierdzie napastnika i gotów był wszystko wyśpiewać, więc zaczął mówić, śpiesząc się i ledwie dysząc:
— Nie! nie! Tam w tym dużym gmachu, koło którego stoi namiot, ukrywa się Serg Bazilis, stary Aksjusz, dwóch zdrowych Syryjczyków i jeden postrzelony, o, mój, dobry, miły Allahowi sidi, który...
— Czy porwane białe kobiety są też z nimi? — pytał Fagit, przerywając potok wyznań jeńca.
— Są, wszystkie są! — odpowiedział Azis zduszonym jeszcze głosem, bo twarde i wprawne miał palce przewodnik rządowy. — I te młode panienki, przywiezione przez Bazilisa zdaleka, i góralka, którą sprzątnięto wielkiemu kaidowi Atlasu i... i...
— Czy się znajduje tam młoda, uczona kobieta, która pracowała na przełęczy El-Ghilali, porwana przez dwóch łotrów...
— Biała, mądra niewiasta jest zdrowa, lecz więzi ją z innemi brankami Bazilis — opowiadał stary poszukiwacz skarbów, starannie kryjąc twarz w fałdach burnusu.
Fagit szybko zakneblował usta jeńcowi, związał ręce i, zarzuciwszy mu stryczek z rzemienia, odciętego od uzdy wielbłąda, rzekł: — Teraz poprowadzisz nas do Bazilisa, drabie! — Czy wszyscy ci zbóje trzymają się kupą?
Azis potakująco skinął głową.
Sokół pustyni, 12
— Naprzód! — mruknął przewodnik i poszedł za jeńcem, a za nim cicho sunęło trzech jeźdźców z karabinami w ręku.
Stary Berber podprowadził napastników do bramy dawnych rzymskich term1) i znowu skinął głową.
— Tu? — zapytał Berber.
Jeniec oczami dał twierdzącą odpowiedź.
Sokół Pustyni, Ramencourt i Nabba zniknęli w mroku ruin.
Fagit tylko na chwilę pochylił się nad jeńcem, wchodząc do ciemnej sieni, obejrzał się. Na piasku leżał, gruby tubylec kopiąc nogami ziemię i miotając się, jak wyciągnięta z wody ryba, a brudny burnus na jego piersi stawał się coraz bardziej szkarłatny. Po chwili jeniec wyciągnął się i zesztywniał.
Fagit dogonił swoich towarzyszy, idących w kierunku głosów ludzkich. Zbliżył się do napół zburzonej ściany; za nią rozlegał się brzęk szklanek i wybuchy śmiechu.
Sokół Pustyni spojrzał na Ramencourta i tubylców.
Jednym skokiem przesadzono niewysoką ścianę i oczom białych ludzi, Fagita i Nabby przedstawił się dawno wymarzony obraz.
Rozparty na poduszkach, w bieliźnie tylko, siedział piękny Serg Bazilis, zbrodniarz i syn zbrodniarza, arcymiljoner, ’ właściciel wspaniałej Saida.

  • ) Termy = łaźnie

Obok niego, potrząsając siwą brodą, opowiadał coś wesołego stary Aksjusz, krzywiąc chudą, złośliwą twarz.
Ujrzawszy napastników zdrętwieli obaj i bez oporu dali się związać,
— Słuchajno ty, wyrzutku z piekła! — szepnął do Bazilisa Sokół Pustyni. — Nie chcemy przelewu krwi, gdyż twoi ludzie muszą być oddani w ręce sędziów francuskich. Zawołaj więc na straż, stojącą przy drzwiach uwięzionych kobiet, lecz pamiętaj, że jeżeli coś nadto powiesz, zaduszę cię. N-no!
Bazilis krzyknął:
— Kallis i Namara, chodźcie tu obaj na chwilę!
— Naba i Fagit pode drzwi! — rozkazał Sokół Pustyni.
Nie zdążyli słudzy Syryjczyka zrozumieć, co się stało, gdy leżeli już na ziemi, przygnieceni kolanami napastników i związani.
— Teraz do nich! — zawołał Sokół Pustyni.
Stanęli przed drzwiami, zasłoniętemi grubym kobiercem,
— Ani kroku dalej, bo będziemy strzelały! — rozległy się głosy branek, poczem zaległa groźna, zaczajona cisza,
— To ja — Sokół Pustyni! — rzekł urywanym, wzruszonym głosem wódz.
— Sokół Pustyni! Sokół Pustyni! — krzyczały młode, dźwięczne, rozradowane głosy.
Kobierzec, zerwany niecierpliwemi dłońmi, upadł i Betty Crawford i Margaret Irving wyle ciały, jak pociski armatnie, rzuciły się na szyję Sokołowi Pustyni, stojącemu na przedzie, zaczęły go ściskać i obracać na wszystkie strony, poczem przyszła kolej na innych, nie wyłączając nawet czarnego, jak heban, Nabby.
Sokół Pustyni wszedł do sali branek. Oczy jego spoczęły na bladej twarzy Ireny, a twarz okryła się gorącym rumieńcem.
— Pani... — rzekł niepewnym głosem. — Jestem szczęśliwy, że mogłem przyjść z pomocą... rodaczce. Nazywam się Roman Zawisza, ludzie na Saharze przezwali mnie Sokołem Pustyni.
Ujął dziewczynę za rękę i, nisko się pochyliwszy, oddawna po raz pierwszy ucałował dłoń kobiety. Powiedział jeszcze kilka słów, lecz powstał taki hałas, że głosu jego nikt nie usłyszał. Hrabianka Żorżeta de Rostand witała swego ciotecznego brata kapitana Ramencourt, inne obstąpiły Sokoła Pustyni i zasypywały go podziękowaniami i pytaniami. Irena, drżąca ze wzruszenia, witała wiernego Fagita, przy nim już się kręcił trochę niespokojny Mossul, który na radosne krzyki branek wylazł z podziemnej gal er j i, a nawet dumna góralka skłoniła się do kolan wodza i w kwiecistej mowie Suss składała mu podziękę i obiecywała wierną przyjaźń swego szczepu do trzeciego pokolenia.
Sokół Pustyni, skinąwszy na Nabbę, wycofał się z sali. Gdy po pewnym czasie powrócił, oczy błyskały mu zawziętym, zimnym ogniem, a usta miał mocno zaciśnięte.
Mossul i Fagit zakrzątali się koło uczty, rozświetlonej wielką radością. Sokół Pustyni i Fagit opowiedzieli o przebiegu poszukiwań i o zaginięciu kapitana Motylińskiego, hrabia Ramencourt wychwalał Sokoła Pustyni i wąsatego Dżani, który wyciął w pień ludzi Syryjczyka, uchodzących pod dowództwem chromego Litisa. Sokół Pustyni podnosił wierność Fagita.
Nabba szczerzył duże, białe zęby, błyskał oczami i śmiał się radośnie.
— Ale, ale! — zawołał nagle młody kapitan.
— Musimy gdzieś zamknąć tych łotrów syryjskich, bo jeszcze nam umkną!
— Wszystko załatwione! — uspokoił go Sokół Pustyni.
— Szczególniej trzeba strzec tego zbrodniarza Bazilisa! — dodał kapitan.
Sokół Pustyni opuścił oczy i odparł głuchym głosem:
— Serg Bazilis już nie żyje...
— Jakto?! — wykrzyknęli wszyscy.
— Umarł śmiercią swego ojca, com zaprzysiągł rodzinie Bazilisów za porwanie i zgon mojej siostry wtedy, gdy byłem jeszcze chłopcem.„ Smutna to historja, więc nie mówmy o tem teraz, gdy przeżywamy chwilę wielkiej, prawdziwej radości! Niech umarli spokojnie leżą w grobie, niech się cieszą swem szczęściem żyjący!
Jednak zmuszono Sokoła Pustyni, aby opowiedział swoje burzliwe dzieje.
Długo rozlegał się głos władcy Sahary, chociaż pochodził z obcego jej narodu. Głos jego rozbrzmiewał to tęsknotą niewypowiedzianą, niemal rozpaczą, tak długo i głęboko utajoną w twardem sercu, to dumą i zrozumieniem swojej potęgi i poczuciem sprawiedliwości, to głęboką myślą, kryjącą się w czynach Sokoła Pustyni, hadża i wodza, to znów od chwili spotkania Ireny — rozmarzeniem i tkliwością.
— A teraz — zakończył Sokół Pustyni — moja rola na Saharze skończona! Muszę stanąć przed sądem Francji i odpowiadać za to, com uczynił w ciągu piętnastu lat... Nie wiem, czy zrozumieją mnie sędziowie, więc, być może, będę skazany na więzienie. Trudno! Przetrwam i to, jeżeli... nie wszyscy moi przyjaciele potępią mnie...
— Będę bronił pana wszystkiemi sposobami! — zawołał Ramencourt. — Poruszę wszelkie sprężyny! Zaproszę najlepszych adwokatów!
— Wszystkie stawimy się na sąd, jako świadkowie! — wykrzyknęła namiętnym głosem Izabela Cortez.
— Wszystkie! Wszystkie! Całem gronem! — t-wołały wzburzone panienki.
— Stawię się i ja, a opowiem co wiem od Fagita i Abd-Karata i co słyszałam w jaskini Imne-tanit — rzekła cichym głosem Irena.
Gdy Nabbie i Fagitowi wytłumaczono, o co chodzi, olbrzymi murzyn, wyprężając potężną pierś, rzekł:
— Rzesze niewolników i kobiet, zwolnionych i obronionych przez wodza, pójdą do sądu, jak karawany pielgrzymów, dążących do Mekki, błagać o miłosierdzie dla niego, bo słowa jego i jego czyny były sprawiedliwe, jak prawo!
Fagit, zaciskając zęby, od czego twarz jego nabrała jeszcze okrutniejszego wyrazu, mruknął groźnie:
— Jeżeli wodzowi, który wybawił białą madame, zawsze dobrą dla mnie, sędziowie wyniosą surowy wyrok, ja poprzerzynam im gardziele!
Z trudem udało się uspokoić rozjuszonego Berbera. Sokół Pustyni podszedł do niego i, wyciągając dłoń, rzekł:
— Ja ci też winien jestem wdzięczność za wierność dla białej pani, która pochodzi z mego kraju, mumenie, i za to, że razem ze mną szukałeś jej i broniłeś. Nie wiem, co się ze mną stanie, Khu-anie, lecz pamiętaj, że uczynię wszystko, aby się z tobą nie rozstać. Będziemy khuanami do śmierci, Fagit Bu Krim!
Berber bił przed wodzem pokłon po pokłonie i szeptał błogosławieństwa, wzywając imion Allaha. Gdy skończył, podniósł smutne oczy na Sokoła Pustyni i szepnął:
— Wodzu i khuanie! Ja nie chcę opuścić białej pani, bo jest ona mi droższa od siostry. Uratowała mi życie i dobrocią swoją niby słońcem rozświetliła mi życie. Chcę iść z nią i pójdę, dokąd rozkaże słudze swemu!
Sokół Pustyni uporczywie wpatrywał się w Irenę, ze wzruszeniem słuchającą Berbera, i pogrążył się w myślach.
Trzy dni jeszcze szalał samum, więc Sokół Pustyni obawiał się wyruszyć z karawaną do swego obozu.
W niezwykłych warunkach ludzie zbliżają się do siebie śmielej, myśli tracą na swej skrytości i stają się jasne, serca prędzej i głębiej poznają i rozumieją odruchy duszy i uczucia innych i chętniej, szczerzej odpowiadają na zew przyjaźni i miłości.
— Czy pani pamięta, co mówił poczciwy Fagit?
— spytał pewnego razu Sokół Pustyni, biorąc Irenę za rękę. — Powiedział, że nie chce porzucić pani, chociaż jest moim khuanem. Jak mamy podzielić. Fagita?
Irena spojrzała na niego spokojnym wzrokiem i czekała na dalsze słowa.
— Ja nie chcę pozbawić się Fagita — ciągnął dalej Sokół Pustyni — więc nic innego mi nie pozostaje, jak też iść za panią. Będzie pani miała dwóch najlepszych w Saharze przewodników!
Zaśmiał się, lecz śmiech jego nie był szczery,
Irena nie spuszczała z niego wzroku, a gdy umilkł i ze smutkiem pochylił głowę, powiedziała:
— Nie jestem dzieckiem, mogę zrozumieć i ocenić wszystko. Zrozumiałam i oceniłam pana. 0 swoim losie decyduję sama i nikt nie ma prawa do moich spraw się mieszać — Chcę mieć pana za przewodnika przez Saharę i przez całe życie, jeżeli pan lo miał na myśli —
Sokół Pustyni podniósł głowę, na dumnej, surowej twarzy odmalowała się głęboka radość.
— Pierwszy dzień szczęścia po tylu, tylu latach twardego, niebezpiecznego życia! — szepnął gorąco.
Bez porywu i uniesienia, lecz z wdzięcznością głęboką i oddaniem Sokół Pustyni ścisnął rękę Ireny, a później pochylił się i ucałował ją z szacunkiem.
— Aha! Aha! A nie mówiłam, że Sokół Pustyni jest dżentelmenem i zakochanym! — zawołała nagle, klaszcząc w dłonie, Betty Crawford. — Będzie wesele, ach, jak ja lubię ślubne ceremonje!
Irena się śmiała, gdy ją otoczyły towarzyszki niedawnej niewoli i zaczęły ją ściskać i winszować. Nie broniła się bynajmniej. Była bardzo szczęśliwa i nawet dumna.
A Sokół Pustyni odnalazł Fagita, oglądającego siodła, \ rzekł do niego:
— Wiesz co, khuanie? Nie rozstaniemy się już nigdy, bo biała pani bierze mnie też z sobą... za męża!
— Wielki Allahu, — zawołał, rozkładając ręce, Berber, — wysłuchałeś modłów sługi twego, biednego mumena!
Cieszył się Fagit, całował wodza po ramionach i dłoniach, a później pobiegł db Ireny i powiedział:
— Jak wierny pies legnę przy waszym namiocie i szczęścia waszego bronić będę do ostatniego tchu! Tak mi dopomóż, Allahu! La Ilia Illah Allah, u Mahomed Rassul Allah, Allah Akbar! Bis-millah!
Nazajutrz karawana już posuwała się przez pustynię w stronę grzbietu Ahoggar.
Na czele jechał Nabba, wskazujący drogę, a za nim eskortowane przez Sokoła Pustyni i hrabiego Ramencourt wielbłądy, niosące na grzbietach niedawne branki Bazilisa, Ztyłu zdążała reszta karawany z majętnością handlarza i z jeńcami, przy których jechali, pokrzykując na wielbłądy, Fagit Bu Krim i pucołowaty, doreszty uspokojony Mossul es Kel, w duchu przysięgający sobie, że odbędzie pielgrzymkę do Mekki za to, że nie spotkał go los zdradliwego i chciwego Azisa,
Gdy karawana zbliżyła się nareszcie do obozu, barwni francuscy spahisi i jeźdźcy Sokoła Pustyni witali przybyłych hucznemi wiwatami,
Dżani ryczał z radości i witał Irenę i Sokoła po polsku takiemi grzmiącemi okrzykami, że kilka wielbłądów zerwało się z uwięzi i narobiły rumoru na cały obóz.
Jednak radość była omroczona smutną wieścią, że podjazdy nigdzie nie wykryły śladów kapitana Motylińskiego i Abd-Karata.
— Widocznie kapitan wyruszył do osiedli europejskich, aby donieść o porwaniu panny Ora-nowskiej i zarządzić pomoc! — rzekł hrabia Ra-mencourt.
— Możliwe... — zgodził się po namyśle Sokół Pustyni. — Nic innego nie mogę przypuszczać1). Zresztą, dowiemy się o tem wkrótce... A teraz przygotować się do pochodu! Za dwa dni wyruszamy przez fort Polignaca... do Algieru. Książę Ib him i starszyzna mogą ze swymi ludźmi wracać do duarów. Dziękuję za wierność, pomoc i przyjaźń!... Zawezwę was, gdy przyjdzie czas, mume-ni, a teraz — Allah Jaunek! * ) Kpt. Motyliński z przewodnikiem zginęli podczas samumu i dopiero w kilka lat później odnaleziono ich szczątki w pustyni i dziennik uczonego.
Zemsta kapłanki Tanit.
Nie sądzone jednak było Sokołowi Pustyni tak prędko opuścić obóz w górach Ahoggar.
W przeddzień wyjazdu karawany wczesnym rankiem przybył jeździec i zażądał, aby go natychmiast stawiono przed wodzem.
W namiocie Sokoła Pustyni, siedząc przy stoliku obozowym, naradzali się biali ludzie co do drogi przez Saharę i poszukiwań zaginionego kapitana Motylińskiego. Nagle wpadł Nabba i zawołał:
— Wodzu! Od mahdiego z Kufry przybył poseł do ciebie.
Sokół Pustyni podniósł głowę, a w surowych oczach błysnął gniew.
— Znowu zamyśla coś złego mahdi?! Wprowadź posła!
Po chwili do namiotu wszedł wysoki tubylec w burnusie i białym zawoju. Wyprostował się dumnie i czynił znak selamu, mrucząc słowa zwykłego pozdrowienia.
— El hafia, usbaht hafia! U halek es salam! — odpowiedział Sokół Pustyni, badawczo przyglądając się jeźdźcowi.
Zrozumiał, że ma przed sobą znacznego człowieka, więc, wskazując mu stołek, rzekł:
— Lale kebir, usmak czinu?1)
Jeździec, dumnie spoglądając na obecnych odparł:
— Ismi Hadżi Mustafin Ben Mulej Bu Izeddin!2) Przybyłem w poselstwie od mego wodza — Abd El Krima, który stoi na czele zbrojnych sił przyszłego mahdiego, zamierzającego podnieść świętą wojnę i ludzi białych wypędzić z ziemi mumenów.
— Jak się nazywa przyszły mahdi? — spytał Sokół Pustyni.
— Imię jego, jako wojownika Allaha, trzymane jest w tajemnicy — odparł Mustafin. — Głośne zaś będzie, gdy zatkniemy zielony sztandar tam, gdzie połyskują złote krzyże niewiernych...
Zapadło milczenie, które przerwał Sokół Pustyni pytaniem, przykładając muzułmańskim obyczajem dłoń do czoła, ust i piersi.
— Czy dostojny gość życzy sobie spocząć i posilić się, przedtem niż wyłuszczy sprawę, w jakiej przybył? Natychmiast rozkażę postawić dla szlachetnego hadża namiot...
— Nie trudź się! — odparł poseł. — Rozmowa będzie krótka i po niej natychmiast odjadę. Śpiesz ) Witam cię wodzu, jak się nazywasz? (w języku arab.) ) Nazywam się Hadż Mustafin syn Muleja Bu Izeddina. no mi! Dziś jeszcze po wieczornej modlitwie muszę się połączyć z wodzem moim, który jedzie od oazy Kufry, świętego miejsca prawowiernych muzułmanów z wiary, słów, czynów i... krwi.
Wymówił te słowa z naciskiem. Sokół Pustyni zauważył to odrazu i znowu podniósł dumną głowę, stając się podobnym do drapieżnego ptaka.
— Mów! — rzekł. — Mów, jeżeli nie obawiasz się francuskiego oficera...
— Nie obawiam się! — odparł poseł. — Jestem przecież gościem w obozie hadża i wodza mume-nów! Podług naszego prawa nic mi nie grozi...
— Nic ci nie grozi, Hadżi! — potwierdził Sokół Pustyni. — Więc mów!
— Wódz przyszłych mudżahidów, dostojny i szlachetny Abd El Krim, rozkazał mi uprzedzić ciebie, że jutro przybywa tu, aby sądzić czyny twoje.
— Kto dał prawo Abd El Krimowi sądzić innie? — spytał, mrużąc oczy, Sokół Pustyni.
— Rada talebów, marabutów i uali na żądanie mahdiego, niech Allah sławą zwycięstwa okryje. jego imię.
— Słyszałem! — odparł po namyśle Sokół Pustyni. — Jutro będę czekał na przybycie twego wodza. Spotkam go i jego ludzi, jak gości, podług przepisów „haddith“, a co się stanie, gdy przekroczę te góry, tego nie wiem, bo będzie to zależało od czynów Abd El Krima, dostojny pośle. Możesz teraz odjechać, skoro pilno ci zpowrotem!
Sokół Pustyni uczynił znak pożegnalny i rzekł:
— Barak Allah fok! Niech Bóg ci błogosławi!
— El hamdu Lillahi! Niech będzie pochwalony Bóg! — mruknął, wychodząc, Mustafin.
Gdy obecni usłyszeli szczęk kopyt oddalającego się wierzchowca, hrabia Ramencourt porwał się z miejsca i zawołał:
— Zaraz napadnę na Abd El Krima i poślę gońców do fortu, aby odcięli mu drogę do Tripo-litanji!
— Nie czyń tego, kapitanie! — rzekł stanowczym głosem Sokół Pustyni. — To moja sprawa! Nikt z Francuzów, gdyby ciebie tu nie było, nie dowiedziałby się o poselstwie mahdiego. Przybywa do mnie — hadża i wodza. Muszę go przyjąć zgodnie z prawem i obyczajem muzułmańskim. Inaczej do mego imienia dodanoby słowo — „zdrajca“, na co nie mogę pozwolić! Załatwię wszystko sam... Gdybyś napadł, kapitanie, na Abd El Krima, wieść o tem poszłaby po Saharze i uczyniła z niego męczennika, zwiększając liczbę zwolenników rfiahdiego, nowych mudżahidów... Sam się załatwię!...
Ramencourt wkrótce spostrzegł, że Sokół Pustyni czyni jakieś przygotowania, bo długo pisał listy, a później kilkunastu jeźdźców, rozpuściwszy konie i mehari, wymknęło się z obozu. Książę Ibra-him, kilku szeików Tuaregów i Nabba do późnej nocy naradzali się w namiocie wodza, a warty stanęły na okolicznych szczytach.
Następnego dnia o świcie Tuaregowie-Tibbo przywiedli dwóch jeźdźców, schwytanych wpobliżu obozu. Mieli przy sobie broń, a jeden z nich — kosz z jadowitym wężem nają.
Gdy postawiono ich przed wodzem, Sokół Pustyni oświadczył:
— Skradający się do mego obozu nieznani ludzie zwykle bywają rozstrzelani. Tak postąpię i z wami!
— Wodzu! Jesteśmy z oddziału Abd El Kri-ma. Posłano nas, aby się przekonać, czy niema gdzie zasadzki, — objaśnili jeńcy.
— Tchórzem jest Abd El Krim i nie zna naszych obyczajów! — zawołał Sokół Pustyni. — Usprawiedliwia to jednak was, więc daruję wam życie. Chciałbym tylko wiedzieć, poco ten mumen wozi ze sobą czarną, śmiercionośną naję?
Jeździec zmieszał się na chwilę, lecz odparł:
— Z zawodu jestem zaklinaczem węży, wodzu! Przypadkowo schwytałem naję i oswoiłem ją, aby gdzieś na rynku zyskownie sprzedać!
— Pokaż swoje sztuki! — rozkazał Sokół Pustyni i zaprosił wszystkich na widowisko.
Jeździec wyjął z kosza straszliwego węża, a gdy zaczął sunąć ku niemu, wparł w niego nieruchome źrenice i jął cicho pogwizdywać. Naja zatrzymała się i zaczęła się podnosić, rozdymając szeroki kaptur na szyi.
Zaklinacz pokazał kilka sztuk z jadowitą nają i włożył ją nareszcie do kosza.
— Możecie odjechać, saheb!1) — powiedział wódz.
Niefortunni wywiadowcy Abd-El-Krima, bijąc pokłony i błogosławiąc wspaniałomyślnego Sokoła Pustyni, ruszyli z kopyta, kierując się na wschód.
Przed południem do namiotu wodza wszedł Nabba i oznajmił, że oddział Abd-El-Krima zbliża się.
Istotnie wkrótce od strony wschodniego wąwozu zjawili się pierwsi jeźdźcy. Jechali szeregiem, trzymając różnobarwne sztandary. Za niemi ciągnęła orkiestra, z bębnów i piszczałek złożona, a zwykle towarzysząca sułtanom lub znaczniejszym hadżom, powracającym z Mekki.
Po orkiestrze wyłonił się wspaniały orszak konnych ludzi na rumakach w bogatym rynsztunku; powiewały białe i czarne burnusy i buńczuki, połyskiwały w kurzawie nabijane srebrem i złotem długie lufy karabinów arabskich, głównie szabel i ja-taganów, ostrza dzirytów. Parskały konie, miotając się i podnosząc na tylne nogi, trzęsły hafto-wanemj złotem i jedwabiem przyłbicami i napierśnikami.
Pod dużym białym sztandarem i buńczukiem, otoczony starszyzną, jechał młody okazały Arab 0 poważnej twarzy, małych czarnych wąsach 1 krótko podciętej brodzie.
Sokół Pustyni, stojący przed namiotem, odrazu odczytał całą tajemnicę przybycia nieznanego
’) Przyjaciel.
Sokół pustyni. przedtem Abd-El-Krima, spostrzegł bowiem sztandary wodza wojennego i „kadi“1), znaki różnych religijnych stowarzyszeń muzułmańskich, szeików z Arabji, Egiptu, Tripolitanji i z gór Rifu; brakowało tylko sztandarów i buńczuków starszyzny Berberów, Twaregów, Moabitów i górali Atlasu.
— Po tych ludzi przybył tu Abd-El-Krim... — pomyślał Sokół Pustyni.
Przygotował się do walki, bo wiedział, że tylko on jeden stał na przeszkodzie wojowniczym zamiarom różnych mahdich, trzymając w mocnej dłoni nomadów pustyni. Wiedział o tem i na znak swej niezapisanej nigdzie i żadnem prawem nieujętej władzy od rana rozkazał zatknąć przy namiocie trzy czerwone buńczuki, przysłane mu niegdyś z Kufry, a ozdobione znakami hadża.
Tymczasem do namiotu podjechał Abd-El-Krim i, stanąwszy z rękami, opartemi o łęk siodła, bacznie przyglądał się Sokołowi Pustyni.
Dwóch wodzów długo mierzyło się wzrokiem, aż jeździec pierwszy przemówił:
— Nie witasz mnie, człowieku, noszący przezwisko Sokoła Pustyni?
— Mam zwyczaj odpowiadać na powitanie gościa, człowieku, o imieniu nieznanem mi! — — odparł Sokół Pustyni, marszcząc brwi.
— Harda jest mowa twoja! — mruknął Abd-El-Krim i wyprostował się na siodle.

  • ) Sędzia.

— Inną być nie może mowa do człowieka, który nie zna naszych obyczajów, jak gdyby był poganiaczem mułów, niosących ładunek soli. Nie życzę sobie z tobą rozmawiać! Abd-El-Krim niech mówi ze mną, a nie sługa — nieokrzesany i ciemny!
Po tych słowach Sokoła Pustyni nastąpiło zamieszanie w szeregach przybyłego oddziału. Nagle jeden z jeźdźców ruszył naprzód i, podniósłszy harap, zamierzał uderzyć śmiałka, krzycząc:
— Do kogo ośmielasz się tak mówić, psie! Stoi przed tobą wielki Abd-El-Krim!
Już harap gwizdnął w powietrzu, gdy Sokół Pustyni z nadludzką siłą zerwał jeźdźca z siodła i podrzucił go w powietrzu, mówiąc syczącym głosem:
— Nabba! Gdy ten „heddad ben heddad1’1) spadnie na ziemię, wywleczesz go za obóz i dasz mu dwadzieścia pięć razów batem, którym poganiacze grzmocą głupie wielbłądy!
Abd-El-Krim zawrócił konia i rzucił:
— ^Odjeżdżam!
— Przepraszam! — odezwał się Sokół Pustyni, a głos jego stał się groźny i zimny. — Czekałem na ciebie, jak na gościa, przed namiotem, Abd-El-Krimie. Tyś obraził mnie swoją nieukładnością, nieznaną w naszych stronach, twoi ludzie szpiegowali mnie, twój jeździec zamierzał napaść mnie. Teraz odjechać nie możesz wbrew mojej woli!
J) Arabski obraźliwy wyraz, oznacza „kowal, syn kowala“. 13*
— Któż ośmieli się zatrzymać mnie?! — krzyknął, wstając w strzemionach, Abd-El-Krim.
— Ja! — rzekł Sokół Pustyni. — Patrz tu i tam!
Dumny wódz obejrzał się. Od strony obydwóch wyjść z kotliny zajeżdżali jeźdźcy, prowadzeni przez księcia Ibrahima i zawsze chętnego do bójk Dżaniego.
Abd-El-Krim zbladł, lecz po chwili przesunął dłoń po twarzy i piersi i wymówił salem.
Sokół Pustyni uprzejmie odpowiedział i kazał przybocznemu Twaregowi dopomóc gościowi zsiąść z konia.
Gdy Abd-El-Krim i kilku starszych jeźdźców usiadło na podanych stołkach i skrzyniach, przykrytych kobiercami i poduszkami, podano kawę, suche pieczywo tubylcze i daktyle. Rozmowa toczyła się o przedmiotach obojętnych, o pogodzie, niedawno szalejącym samumie, o stanie wielbłądów i koni, o zdrowiu ludzi — na ostatku. Obyczaje wschodnie nie dopuszczają bowiem poruszania spraw właściwych podczas poczęstunku.
— Czy mam kazać, sidi, postawić namioty dla ciebie, dostojnych szeików i twoich walecznych jeźdźców? — zapytał gościa Sokół Pustyni.
— Dziękuję, sidi! — odparł Abd-El-Krim. — Zabawię niedługo.
— Pozbawiasz mnie wielkiej radości mieć cię, sidi, u siebie jak najdłużej! — odparł mały wódz.
Po skończonej uczcie powitalnej Abd-El-Krim rzekł do Sokoła Pustyni:
— Niech twoi ludzie zbiorą się tu. Chcę przemówić do nich...
Sokół Pustyni szepnął coś do księcia Ibrahima, a jeźdźcy natychmiast otoczyli gości ze wszystkich stron i zmieszali się z tłumem,
Abd-El-Krim spostrzegł ten manewr i uśmiechnąwszy się złośliwie, szepnął:
— Boisz się mnie... Sokole?
— Ty się boisz, bo szpiegów posłałeś przed sobą, odważny sidi... — szeptem odpowiedział wódz, — Nie jesteś spadającym na zdobycz sokołem, lecz wężem, czołgającym się tchórzliwie!
Abd-El-Krim zerwał się ze swego miejsca i zawołał do zebranych:
— Mumeni! Od wielkiego, świętobliwego, odważnego, jak lew, mahdiego — miecza Allaha — błogosławieństwo dla was i pozdrowienie przywożę! Mahdi rozkazał mi powtórzyć jego słowa. Słuchajcie więc w skupieniu ducha! „Gdy nastanie pora dojrzałego zboża, pożywnych traw i soczystych owoców, w górzystej krainie Rif podniosą się na znak mahdiego szczepy górskie, zwalczające niewiernych Hiszpanów, którzy opanowali kraj mu-menów. Walka będzie krwawa i długa, a sam mahdi będzie w szeregach mudżahidów. Stanie się to za kilka lat, lecz, mumeni, musicie się przygotować!
„Posyłajcie do Rifu broń, proch, ołów, zapasy żywności, konie, pieniądze, a gdy zacznie powiewać zielony sztandar Proroka, ruszajcie do walki, obrawszy sobie wodza“. Tak mówił Mahdi-Lew, a słowa jego niech trafią do głów waszych i waszych serc, mumeni! Niech Allah uczyni z was mudżahidów swoich!
— Niech żyje mahdi! Niech żyje święta wojna!
— wrzasnął siwy, suchy jak kościotrup, marabut sekty Ajsaua.
— Niech żyje! — podtrzymali go przyjezdni.
Po Abd-El-Krimie wystąpił jakiś prorok, usiłujący ognistą mową rozpalić serca słuchaczy. Opowiadał z nienawiścią o cierpieniach muzułmanów, znajdujących się pod rządami niewiernych, o zbrodniach i grzesznem życiu białych ludzi, o zbliżającej się burzy zemsty i zwycięstwa mudżahidów, którzy pójdą za mahdim.
Mówca krzyczał, przysięgał na dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha, na największych „Uali“ — Bu Mediana, Mulej Idrissa, Bu Hassein Dżilali, bił ślę w piersi, wyrywał włosy i nareszcie zadał sobie nożem kilka ran w głowę, aż strugi i plamy krwi zbroczyły burnus fanatycznego proroka.
— Hua! Hua! Hak1)!! — wtórowali mu ludzie Abd-El-Krima.
Wtedy wystąpił Sokół Pustyni, a przy nim natychmiast stanęli Nabba, Fagit, Dżani, książę Ibra-him i kilku Twaregów-Tibbo, — Jakie to dziwne, zaiste, mumeni — zaczął mały wódz — że o tak ważnych rzeczach, które się przygotowują w Kufra i Rifie, dowiadujemy się od tego sidi, wydającego mi się podejrzanym, bo wcale 3) Hua — skrócony wyraz Illahua, hak — prawda. nie zna dobrych muzułmańskich obyczajów! Nie wychwala Allaha przy powitaniu, nie przybywa jak poseł, tylko jak wróg, przemawia w imieniu nieznanego mahdiego, o którym nikt na Saharze nie słyszał, a tymczasem nawołuje do czynów, za które poleje się krew mumenów, opustoszeją biedy i duary, znikną stada i rola uprawna. Widzicie, mumeni, wojowników Abd-El-Krima, ich karabiny i dziryty? Co uczynią oni przeciwko kulomiotom i armatom Europejczyków, przeciwko regularnym wojskom Francuzów i Hiszpanów, przeciwko takim szybkim maszynom, których nie dogoni najściglej-szy ptak. Patrzcie!
W tej chwili zahuczał i zaturkotał motor samochodu kapitana Ramencourta, podnosząc chmury piasku i buchając dymem benzynowym. Przerażone konie tubylcze rwały się z rąk jeźdźców, wierzgały, gryzły i stawały dęba, bijąc przedniemi nogami, nareszcie poszarpały uzdy i pomknęły ku górom.
Sokół Pustyni wszystko przewidział i obmyślił,
— A co powiecie, mumeni, jeżeli z tej maszyny będą zionęły ogniem i kulami celne karabiny?! Mówię wam zawsze, ludzie z pustyni, że nie bronią, lecz nauką, mądrością i sprawiedliwością zdobędziecie wolność, szacunek, przyznanie waszych praw wśród innych ludów! Wojna zniszczy ubogie, ciemne szczepy Sahary i nie pozostawi nikogo, kto mógłby upomnieć się o prawo wolnego narodu! Powtarzam wam to często, a wy, słuchając słów moich, żyjecie w dobrobycie i spokoju. Już po wracają synowie wasi i walczą z chorobami ludzi i bydła, po nich przyjdą ci, którzy nauczą kamień i piasek w rolę urodzajną zamieniać, szukać czystej wody w Tanezrufcie, z jałowych gór wydobywać żelazo, miedź i ołów, a liche, ubogie istnienie w życie szczęśliwych bogaczy zamienią. Tak będzie, mumeni!
— Hak! Hak! — wołali jeźdźcy Sokoła Pustyni.
— Co tam długo gadać! — krzyczał zacietrzewiony Dżani. — Każ, wodzu, a zaczniemy tak walić tę hołotę, że odrazu wam uwierzy!
Jednak Abd-El-Krim nie dał za wygrane i znowu zaczął mówić:
— Mumeni! Słowa tego człowieka są piaskiem, którym wicher rzuca w oczy! Nie mówi on nic 0 tem, kiedy nastąpi zapowiedziane przezeń szczęście! A tymczasem mumeni gniją w więzieniach, lub giną od kuli i stryczka! Musimy wywalczyć wolność naszą, bo tego chce Prorok i apostoł jego
— mahdi. Sokół Pustyni posądził mnie, że nie jestem tym, za kogo się podaję. Oto są dowody! Przeczytajcie to pismo rady starszyzny Kufry 1 Murzuka, poświadczone pieczęciami dostojnych i szanowanych w Mecce, Medinie, Fezie i Stambule marabutów Sidi Ahmeda es Alam, sidi Bessira ben Hadż Dżabel, sidi Sulejmana Hafid Bu Dar,,, a opatrzone w znak samego mahdiego — znak, znany każdemu tabelowi, alemowi1) lub oczytanemu w starych kronikach naszych mumenowi! ‘) Taleb, alem — dwa stopnie klasy uczonych.
Imiona wielkich marabutów, znanych w całej Afryce, wywarły wrażenie na wszystkich. Widząc to, Abd-El-Krim zadał nowy cios.
— Teraz ja zapytuję Sokoła Pustyni, czy jest on tym, za kogo go oddawna uważacie? Czy jest on mumenem? Czy jest hadżem? Czy może być wodzem wiernych? Czy ma prawo zabierać głos w radzie starszyzny? Czy nie powinienby być zabity przez pierwszego mumena za świętokradztwo, za zbezczeszczenie świątyni Proroka? Niech odpowiada Sokół Pustyni!
— Rzucasz oskarżenia, więc mów dalej! — krzyknął mały wódz i twarz mu spochmurniała,
— Oskarżam Sokoła Pustyni, że nie jest mumenem, lecz „nesrani“, wyznawcą proroka Aissa; istotnie zdobył prawo na tytuł „hadża“, gdyż odbył pielgrzymkę do Mekki i Mediny i spoglądał na „Kaabę“ — czarny kamień Proroka i na jego święty grobowiec; jako chrześcijanin nie może on być wodzem mumenów i nie ma prawa wstępu na zebrania starszyzny prawowiernych. Jako „nesrani“ zbezcześcił świątynie nasze, wchodząc do najtajniejszych przybytków naszej wiary i, podług prawa, każdy wyznawca Islamu może i powinien zgładzić świętokradcę! Nie myślcie, mumeni, że rzucam słowa na wiatr, twierdząc, że wasz wódz jest niewiernym giaurem! Przysięgam na wielkie przedwieczne imię Allaha, że mówię prawdę! Niech wódz wasz pokaże, co nosi na piersi pod burnusem mumena! Sokole Pustyni, wzywam cię, jeżeli nie 202 (1 ’ jesteś tchórzliwy jak szakal, łkający niby skrzywdzone niemowlę, a drapieżny i krwi łaknący!
Zapanowało głuche, trwożne milczenie. Wszystkie oczy zatrzymały się na surowej twarzy Sokoła Pustyni,
Spokojnym ruchem rozpiął groźny władca Sahary burnus i ukazał szeroką i wypukłą, jak kopuła, pierś. Na czarnym sznurku z włosia końskiego wisiał duży srebrny krzyż, umocowany na trójkątnej płytce złotej,
— Widzicie! Widzicie! Krzyż, znak niewiernych! — zawołał Abd-El-Krim, triumfująco tocząc wzrokiem po obecnych, — Śmierć świętokradcy giaurowi! — przeraźliwym, cienkim głosem krzyknął skrwawiony prorok, — Zbezcześcił on świętą Kaabę, splugawił grobowiec Mahomeda proroka! Allahu-Sędzio Surowy, zabij tego zbrodniarza, zniszcz go, jak jadowitą żmiję, jak gryzącego pająka! Śmierć! Śmierć!
Kilka dłoni spoczęło na głowniach jataganów i szabli; ludzie Sokoła Pustyni oczy spuścili, zgrozą przejęci; odstąpili wodza Ibrahim i starszyzna Tibbo; pozostali tylko wpatrzony w Sokoła Pustyni murzyn Nabba, potomek królewskiego rodu Malinkę, wierny khuan Fagit i wąsaty, rozjuszony jak byk Dżani, który przeczuwał bliską już bójkę.
Głuchy i groźny pomruk przebiegł w tłumie, otaczającym małego wodza, lecz Sokół Pustyni podniósł rękę i wszystko ucichło.
— Mumeni! — zaczął powolnym głosem, dobitnie wymawiając każde słowo. — Abd-El-Krim zmiażdżył Sokoła Pustyni! Tak myślicie w tej chwili i wy — ludzie złej woli i wy — małowierni! Ja jednak — giaur i świętokradca, bezczeszczący świątynie Allaha i Mahomeda, chcę mówić do was tak, jak mówiłem przed laty w Mecce przed mądrymi marabutami Mulej Abd-es-Selam i Ibn Tu-mert, a w Kufra — przed uznanymi przez wszystkie szczepy mumenów uczonymi uali Masmuda i sidi Hauari Ben Jakub; będę mówił tak, jak mówiłem przed zastępcą szeik-ul-Islama, doradcą kalifa — serdarem Ali Mahomed Igdad, gdy ten dostojny i święty człowiek przybył do Kufry, aby zbadać sprawę sudańskiego mahdiego.
Imiona największych i najbardziej wpływowych uczonych i świętobliwych ascetów, kierujących życiem całego świata muzułmańskiego, a przed którymi mówił niegdyś Sokół Pustyni, podziałały na prostacze umysły koczowników, nawykłych do karności i poszanowania ludzi starych, możnych i uczonych.
— Wielcy to i święci ludzie, mili Allahowi i Prorokowi Jego! — rozległy się szepty nawet wśród jeźdźców Abd-El-Krima. — Niech mówi Sokół Pustyni!
— Słowa wodza są jasne i twarde jak prawda — „hak“! — zawołał Nabba i rozłożył potężne ramiona.
— Niech mówi! Niech mówi! — rozlegały się coraz niecierpliwsze głosy.
Sokół Pustyni postąpił krok naprzód i zaczął:
— Niech będzie pochwalony Bóg, Pan Wszechświata, Miłościwy i Miłosierny, Najwyższy Sędzia w dzień Ostatecznego Sądu! Ciebie ubóstwiamy i do Ciebie błagania zanosimy o pomoc i obronę! Wskaż nam drogi proste, drogi tych, których zasypujesz dobrodziejstwami, lecz nie tych, którzy zasługują na Twój gniew lub żyją, błądząc!
Przy słowach, od których zaczyna się Koran, kilku ludzi opuściło się na kolana, a reszta podniosła się i z nabożeństwem słuchała wypowiedzianych w pięknej mowie arabskiej świętych sura-tów,
— Hadż! Alem! — rozległy się szepty.
— Poświadczcie teraz wy, którzy znacie mnie od tylu lat, czy od tajemniczej siedziby marabutów Kufry do przepaścistych wąwozów Atlasu, od urodzajnej ziemi Tellu do jałowej ^tahia, znajdzie się człowiek, który oskarży mnie o to, żem nie szedł prostą drogą, najmilszą Allahowi? Czy nie ścigałem li tylko tych, którzy zapomnieli suratów Świętej Księgi i błądzili, wzniecając płomień boskiego gniewu? — podniósł głos Sokół Pustyni.
Prawda! Prawda! — wołano zewsząd. — Ustaliłeś prawo i ład na pustyni! Broniłeś żon i córek naszych! ścigałeś tych, co wrzucali je, jak brudne szmaty, jak nierozumne bydło, do abdallah! Strzegłeś nas od dżinnów złych chorób, od nędzy i krzywdy! Ochroniłeś nas od powstania i zemsty białych ludzi! Drogi twoje były takie, o jakich wspomina Święta Księga Proroka!
— Słuchajcie jeszcze, mumeni! — zawołał Sokół Pustyni. — Gdym przybył do Kufry, znając już mądrość Proroka i każdy surat jego Księgi, rzekłem do serdara Ali Mohamed Igdada: „Sidi Oto wyznaję naukę Proroka Jezusa, lecz chcę dobro czynić ludziom bezbronnym, opuszczonym i skrzywdzonym. Poradź, gdzie mam ich szukać?“ Odpowiedział świętobliwy serdar: „Ludy i szczepy afrykańskie są bezbronne przed klęskami i chorobami, ludy te są skrzywdzone przez wiedzę, broniącą od złej potęgi!“ Rzekłem wtedy: „Cóż mogę uczynić dla nich ja — wyznawca Ais-sa?! Lada mumen pchnie mnie nożem, jako giaura!” Wtedy serdar uczynił próbę, a ja uratowałem szczepy Kufry, Murzuka i Tibbo od rozlewu krwi i zagłady, na co skazywał je sudański mahdi. Po próbie serdar wprowadził mnie na najwyższą radę marabutów i ulemów, a ci dali mi złoty „ana fellet el Kitab1). Oto jest!
Powiedziawszy to, Sokół Pustyni zdjął z szyi sznurek z krzyżem, umocowanym na złotej trójkątnej płytce...
Abd-el-Krim i stojący obok sędziwy marabut wzięli przedmiot i na odwrotnej jego stronie przeczytali święte słowa w boskiej pisowni Lugha: „Suraty 130 i 131 drugiego rozdziału Koranu, dane w Medinie.
„Powiedzcie: wierzymy w Boga i w to, co posłane jest przez Niego z wysokości: w Abrahama, ’) Arabski wyraz, oznaczający „Ja otwieram księgę“; jest to najwyższy stopień zaufania wtajemniczonych, amulet religijny.
Izmaela, Izaaka i Jakóba i w dwanaście rodów; wierzymy w księgi, dane Mojżeszowi i Jezusowi, wierzymy w księgi Proroków, zgodne z wolą Pana. Nie robimy pomiędzy niemi żadnej różnicy i oddajemy się opiece Boga.
„Jeżeli ludzie, nie wyznający nauki Proroka Mahomeda, zgodzą się z tym suratem i nie będą was uważali za wrogów, wiedzcie, że idą prostą drogą.
„Prosta droga — jest drogą Boga, Pana ludzi, narodów i świata, jedynego Pana wszechrzeczy“.
„Ana fellet el Kitab, wydany w Kufra Sokołowi Pustyni — mumenowi w Panu“.
Pod tekstem stały insygnja marabutów i serda-ra, zastępcy potężnego szeik ul Islama i doradcy kalifa wiernych.
Tłum, otaczający Sokoła Pustyni, bił pokłony, a Abd-El-Krim czynił selam po selamie, cofając się ku swemu rumakowi.
Gdy wskoczył na siodło, zawołał:
— W Kufrze zapomnieli, widocznie, o „ana fellet el Kitab“, wodzu!
— Nie wiem — odparł Sokół Pustyni — lecz ty, sidi, racz pamiętać moje słowa, że nie przez wojnę odzyskają wolność i potęgę ludy Islamu! Gdybyś kiedyś poszedł krwawą drogą, nie będzie ona prostą drogą Allaha i pokarany zostaniesz surowo!
— Zostań z Bogiem! — rzekł Abd-El-Krim
— Niech Allah prowadzi! — odezwał się mały wódz.
Oddział Abd-El-Krima ruszył ku wschodniemu wąwozowi. Sokół Pustyni i jego starszyzna, dosiadłszy rumaków, odprowadzała gości do granicy obozu.
Gdy mały wódz powrócił, kapitan Ramencourt rzucił się mu na szyję i, obejmując go, wołał:
— Zamienimy się szablami, Sokole Pustyni! Chcę być twoim przyjacielem i bratem! To, co słyszałem przed chwilą, czyni z ciebie bohatera całej białej rasy. Prowadzisz Islam na inne drogi, możesz uczynić z niego — przyjaciela, nie wroga, jakim od wieków pozostaje!
— Jestem przekonany, że można to uczynić — rzekł cichym głosem Sokół Pustyni. — Przykro mi tylko, że byłem zmuszony mówić o sobie!
W tej chwili zbliżyła się do niego Irena Oranowska i szepnęła:
— Nietylko jest pan szlachetnym, potężnym i odważnym, lecz mądrym i bardzo, bardzo kochanym... Dumna jestem z pana, o, jak dumna!
Sokół Pustyni, uradowany i rozpromieniony, chciał coś powiedzieć, lecz w tej chwili wpadły na niego Betty Crawford i Margaret Irving i szczebiotać zaczęły, z zawadjackiemi minami ściskając mu ręce:
— Nic, ale to nic nie zrozumiałyśmy z tych arabskich, dzikich „har, hyr, hrr“ lecz wiemy, że pan zwyciężył! Jakże mogło być inaczej??! Of course! You are our beloved hawk!1) Cała Amery-
J) Naturalnie I Pan jest nasz kochany Sokół. ka będzie krzyczała o panu!! Cała — od Atlantyku do Pacyfiku! Romansy będą o panu pisali, a piękne girls będą się potajemnie w panu kochały i porównywały z Sokołem Pustyni swoich kawalerów, przez cały dzień pracujących po biurach na 45-em piętrze Woolworth Building lub w bankach na Downstreet!,,Hawk of the Desert“1)! Będą zmuszeni ci dżentelmeni ostro się trzymać! Ho, ho!
Szczebiotałyby z pewnością tak do wieczora, lecz Sokół Pustyni zatkał uszy i uciekł, a po chwili zaczął wydawać jakieś rozkazy ludziom, odjeżdżającym z obozu do rodzimych koczowisk.
Sokół Pustyni, po angielsku.
ROZDZIAŁ XV.
Na sąd i nowe życie.
Karawana Sokoła Pustyni sunęła przez Saharę, kierując się śladem, pozostawionym przez poprzedzający ją samochód, którym jechały kobiety.
Nabba, Fagit i Mossul dowodzili niedużym oddziałem oddanych wodzowi Twaregów Tibbo, z niezrównaną szybkością umiejących łapać, kulbaczyć i ładować wielbłądy, rozstawiać namioty, przygotowywać strawę i wynajdywać pobliskie oazy i du-ary nomadów.
Karawana jednak nie szła zbyt szybkim marszem, więc hrabia Ramencourt posłał naprzód spa-hisów, aby powiadomili komendę fortu Polignaca o przybyciu podróżników i o wysłaniu ludzi na poszukiwanie kapitana Motylińskiego.
Pierwszy nocleg wypadł w małej, lecz malowniczej oazie El-Urit, gdzie zaledwie kilka palm daktylowych stało na brzegach niewielkiego źródła, a nieco w oddali — stara, biała kubba nieznanego świętego.
Trzy duże namioty Berberów-pastuchów stanowiły cały duar. Jednak podróżnicy nabyli tu do-
Sokół pustyni. brze utuczonego barana, kosz dojrzałych, słodkich daktyli i kilka świeżych placków jęczmiennych.
Na widok tłustego barana Mossul mlasnął językiem i zaczął długi wykład przed Twaregami, jak go należy przyrządzić, aby uczta była godna samego sułtana.
Rozwodził się nad czerwonym pieprzem, liściem bobkowym, migdałami, rodzynkami i pomidorami; pouczał, ile potrzeba dolać do sosu oliwy i czarnego octu, jak to wszystko zaprawić mąką, cebulą i cukrem.
Twaregowie, obsiadłszy go dokoła, słuchali poważnie, a gdy skończył, zarznęli barana, pokrajali go na kawałki i, posoliwszy trochę, upiekli na węglach. (
W nocy, gdy już ogniska przygasły, a wielbłądy i konie pokładły się, czując ciężką drogę, Sokół Pustyni, nawykły do ostrożności, cicho opuścił namiot, obszedł obóz i skierował się w stronę kub-by, gdzie na wzgórzu, porośniętem nikłą trawą, leżały wielbłądy.
Zobaczył stróżującego Twarega, spokojnie śpiącego.
Poszedł, żeby go zbudzić, gdy nagle jakaś postać wybiegła z kubby i rzuciła się na Sokoła Pustyni, błysnąwszy nożem.
Po chwili napastnik leżał już na ziemi, a wódz zrywał z niego płachtę i haik, zakrywające twarz. Gdy Sokół Pustyni przyjrzał się mu bacznie, wydał okrzyk zdumienia.
— Imnetanit! — szepnął. — Ty zamierzałaś zabić mnie?
— Chciałam się zemścić za to, że nie kochasz mnie i że serce swoje oddałeś białej kobiecie z Eł-Chilali. Zielone oczy Tanit powiedziały mi wszystko. Postanowiłam zemścić się. To ja doniosłam marabutom w Kufra, że nie jesteś muzułmaninem, a teraz chciałam zabić ciebie!.,.
Sokół Pustyni milczał. Rozumiał dzikie, namiętne dusze nomadów, a Imnetanit znał od dziecka. Smutnie potrząsnął głową i cicho powiedział:
— Tanit, okrutna bogini, podsunęła ci tę złą myśl! Byłem dla ciebie bratem, uratowałem matkę twoją i ciebie od śmierci w pustyni, ukryłem przed pościgiem wrogów, oddałem wam część znalezionych skarbów. Za cóż chciałaś pchnąć mnie nożem, Imnetanit?
— Nie możesz być moim, nie chcę, żebyś należał do innej! — szepnęła namiętnie.
— Żebyś zabiła mnie, nie mógłbym należeć do ciebie — powiedział Sokół Pustyni.
— Umarłabym razem z tobą! — odparła ponurym głosem.
— Ty wiesz, że jestem białym człowiekiem i giaurem, ty — kapłanką starożytnej Tanit — zaczął wódz — nie znajdziemy wspólnych dróg na całe życie, Imnetanit. Różni ludzie i różne drogi!... Wróć do swych gór i szukaj szczęścia wśród swoich... Ucisz burzę serca i zduś żądzę zemsty,,. Wspominaj mnie przyjaźnie, jak brata, mała, bied na Imnetanit! Pamiętam, jak nosiłem cię na ręku, a ty targałaś mnie za włosy i śmiałaś się jak do starszego brata. Czyżby ta sama Imnetanit mogła zabić brata swego?
Długo jeszcze łagodnie przemawiał Sokół Pustyni do tajemniczej kapłanki złowrogiej Astarte, aż cicho płakać zaczęła i po rękach go całować. Nareszcie wsiadła na mehari, ukrytego w kubbie, a Sokół Pustyni podarował jej jeszcze jednego, który leżał oddzielnie, głośno przeżuwając trawę.
Imnetanit odjechała, a Sokół Pustyni, patrząc na pozostawiony przez nią nóż, myślał:
— Dziwna rzecz — miłość! Jak blisko kroczy ona obok zbrodni!
O świcie hałas obudził Sokoła Pustyni. Wybiegł z namiotu.
Ujrzał Mossula, rozpaczającego i przeklinającego.
— Najlepszego przyjaciela mego, mehari uprowadzono! Jaki osioł stał dziś w nocy na czatach?! Trzeba być kawałkiem spróchniałego pnia, żeby nie słyszeć zbliżającego się złodzieja! Żeby jeszcze szedł, ale on jechał na wielbłądzie, ukrył się w kubbie, później biegł! — wrzeszczał Mossul, badając świeże ślady, — a później... a później...
Nagle urwał, ze zdumieniem patrząc na ziemię.
— Co później było, Mossul es Kel? — zapytał go drwiącym głosem Sokół Pustyni, podchodząc do chłopaka.
Poszukiwacz skarbów milczał.
— No, mów! — nalegał wódz.
— Rabuś nie podchodził do mego mehari... To są ślady innego człowieka... wielkiego człowieka...
— bełkotał chłopak.
— Czyje ślady? — dopytywał, śmiejąc się, Sokół Pustyni.
— Twoje dostojne stopy dotykały ziemi w tem miejscu, wodzu! — szepnął Mossul.
— Więc to ja ci ukradłem mehari?
— Tak!... Nie! — mruczał, zbity z tropu pucołowaty Mossul i aż się pocić zaczął.
— Dostaniesz na pożegnanie dwa mehari i dziesięć funtów srebra za swoją krzywdę. Tylko już nie przeklinaj rabusia i nie rozpaczaj! — śmiał się Sokół Pustyni.
Mossul długo jeszcze rozglądał ślady i kręcił głową, mocno zdumiony.
Niby coś rozumiał, a niby — nie!
Nareszcie splunął i pomyślał:
— Dwa mehari i dziesięć funtów srebra! Fiu-fiu! Poco jeszcze suszyć sobie głowę domysłami?! Dwa mehari i dziesięć funtów srebra — to już zagroda w bied i można o ożenku gadać!... Dość już tej włóczęgi!,.. Chociaż te świeczniki, pozostałe w Fides, takie zielone i sędziwe, ho, ho, warte one tego, aby jeszcze raz tam zajrzeć,,,
W drodze mieszkańcy bledów i nomadowie z du-arów spotykali Sokoła Pustyni z darami i honorami. Szczególnie kobiety cieszyły się na jego widok i przynosiły dzieci, aby spojrzały na wodza i zapamiętały na całe życie jego oblicze.
W forcie Polignaca popasano kilka dni i chyba nigdy telegraf tej drobnej osady wojskowej nie pracował tak, jak w owe czasy. Leciały bowiem telegramy na wszystkie strony świata: do Paryża, Walencji, Rzymu, Londynu, Berlina, Liverpoolu i Nowego Jorku. Telegrafowano szczegółowo o przygodzie, o bohaterstwie Sokoła Pustyni, żądano pieniędzy i nalegano na przysłanie do Algieru najlepszych adwokatów na obronę zbawcy.
Kapitan Ramencourt wysłał szczegółowy raport o przebiegu ekspedycji dowódcy w Rabacie i depeszę swemu ojcu — wpływowemu generałowi do Paryża.
Tylko Sokół Pustyni do nikogo nie telegrafował.
— Ojciec umarł — mówił — a brat może nie-bardzo będzie ucieszony z takiego „sokoła“, jak ja...
Nie podejrzywał władca Sahary, że depesze uratowanych przez niego panienek narobią alarmu w prasie całego świata i że dzienniki podawać będą olbrzymie artykuły, często z wyssanemi z palca szczegółami z jego życia, a nawet.... z portretami.
Stał się najpopularniejszym człowiekiem w Europie i Ameryce — i bohaterem.
Różne towarzystwa odbyły posiedzenia, debatując nad tem, w jaki sposób uczcić zbawcę obywatelek swoich krajów.
Sokół Pustyni tymczasem oglądał wielbłądy, konie, siodła, zapasy żywności i naradzał się z Nab-bą i Fagitem co do krótszej i lepszej drogi.
Wieczorem przechadzał się z Ireną, opowiadał jej o swojem życiu i słuchał jej zwierzeń i marzeń o dalszych wspólnych losach. Poznawali się coraz bardziej i uczona poważna studentka wynajdywała w dzikiej naturze władcy Sahary zrozumiałe dla niej, a takie swojskie cechy Polaka, Stawał się jej bliższym i coraz droższym.
W Ghadames czekała na nich niespodzianka. Rządy francuski i włoski przysłały samochody, aby podróżników odstawić do oazy Tuggart, skąd biegła kolej do Algieru.
Sokół Pustyni podzielił wielbłądy swoje i zabrane Bazylisowi pomiędzy Mossulem i Twaregami, wypłaciwszy ludziom sute nagrody. Dżaniemu zaś wydał dużą sumę pieniężną, która wraz z karawaną, zdobytą w potyczce z Litisem, stanowiła znaczny kapitał.
Dżani, pożegnawszy przyjaciół, miał zamiar skierować swoją karawanę do Tripolitanji, aby z najbliższego portu włoskiego wyruszyć do Ameryki, gdzie miał krewnych.
— Spotkamy się w Stanach Zjednoczonych, mister Dżani! — wołała Margaret Irving.
— Będę bardzo szczęśliwy, miss Margaret — z galanterją odpowiedział niedawny bandyta — jeżeli tylko pani nie porwie jakiś amerykański Ba zilis i nie zaprowadzi na ślubny kobierzec, bo jeżeli tego nie uczynią nowojorscy dżentelmeni, będę uważał Amerykanów za niedołęgów! Niech tylko pani do swoich konkurentów nie wali z rewolweru, bo to nieładnie dla tak pięknej, dobrze wychowanej panienki. Dalibóg!
Samochody i kolej szybko dowiozły całe towarzystwo do Algieru.
Na dworcu zebrał się olbrzymi tłum oczekujący ich i jak zwykle sporo gapiów. Rozlegały się radosne okrzyki, pocałunki, płacz. Cały batalfon dziennikarzy rzucił się na przyjezdnych, robiąc wywiady i zdjęcia fotograficzne. Szczególnie dostało się Sokołowi Pustyni. Co chwila szczękały migawki aparatów, sypały się zewsząd kwiaty, wyciągano do niego dłonie i albumy z prośbą o autograf. Później napadł go nowy bataljon. Byli to adwokaci — Francuzi, Niemcy, Włosi, Hiszpanie, Anglicy i Amerykanie. Niektórzy, najbardziej niecierpliwi, spragnieni sensacyjnego procesu, już na dworcu wygłosili gorące mowy. Jednak największą radość sprawił Sokołowi Pustyni jego brat, wysoki urzędnik kolonjalny, który przybył wraz z żoną i synkiem powitać bohaterskiego Romana. Spotkanie braci było bardzo czułe i wzruszające.
Rodzice uratowanych przez Sokoła Pustyni panienek składali mu gorące podziękowania, zasypując upominkami i obietnicami zajęcia się jego losem.
Z trudem odnalazł bohater Irene. języków wschodnich, i narzeczoną z bratem i
Uprzejme władze trzymać w niepewności trzymać w niepewności Sok dzień wyznaczyły termin sąc
Sala była przepełniona od dołu do góry.
Międzynarodowa grupa adwokatów miała nader uroczyste miny, przygotowując się do walki z sędziwym prokuratorem o poważnej, myślącej twarzy i surowych oczach.
Gdy przewodniczący otworzył posiedzenie sądu, na sali zjawił się generalny gubernator Algieru i w imieniu rządu wyraził oskarżonemu wdzięczność Francji, która przyjęła go w poczet swojej Le-gji Honorowej; oznaką tą gubernator osobiście udekorował pierś Sokoła Pustyni. Jednocześnie kon-sulowie różnych państw oznajmili o nadaniu orderów zbawcy obywatelek ich państw, oraz o nadesłaniu medalów i dyplomów od różnych stowarzyszeń społecznych.
Dopiero wtedy podniósł się prokurator i rozpoczął swoją mowę:
— Oskarżony Romanie Zawiszo, noszący przezwisko Sokoła Pustyni!
Spełniam przyjemny obowiązek sumienia, oznajmiając, że zrzekam się oskarżenia. Jesteś człowiekiem białej rasy, który dowiódł barwnym ludziom, czem może być prawdziwy chrześcijanin i Europejczyk dla ludów Islamu. Stałeś się ich wodzem, silniejszym od szalonych, fanatycznych mahdich! Prowadziłeś nomadów ku celowi, 0 którym marzy Francja, a celem tym jest wiedza, prawo, cywilizacja i wolność ludów!
Publiczność urządziła owację prokuratorowi, a oskarżonego zasypała kwiatami i na rękach wyniosła z sali sądu. Wszyscy byli bardzo zadowoleni i szczęśliwi, oprócz, naturalnie, adwokatów. Wydłużyły im się nosy, bo przepadły ich mowy 1 sposobność popisania się logiką i elokwencją.
Powetowali to sobie wieczorem w sympatycznej „Pecherie“, gdzie podają nader smaczne ryby i langusty, a także skrzące się złotem, jak włosy Betty Crawford, „Kebir Imperial“1).
Najbliższy statek odchodził do Europy za tydzień.
Sokół Pustyni wyprawił Nabbę do domu, a ten potomek czarnych królów Ghana2), bijąc pokłony, mówił na pożegnanie:
— Hadżu i wielki wodzu! Gdy wrócisz na pustynię, zawołaj głośno: „Nabba, czekam na ciebie!“, a twój wierny pies usłyszy i stanie przy tobie. Twoje słowa i twoje prawo poniosę nad Niger i głosić je będę od zagrody do zagrody, od bledu do bledu,
’) Białe wino algierskie. s) Ghana — nie istniejące obecnie potężne imperjum murzyńskie, obejmujące niegdyś Gwineję, Sudan, wybrzeża zatoki Gwinejskiej i inne kraje zachodniej Afryki. od miasta do miasta, aż wszyscy czarni ludzie będą znali i czcili imię Sokoła Pustyni — wielkiego wodza i sprawiedliwego hadża!
W wigilję odpłynięcia Ireny i jej towarzyszek ojciec Margaret Irving, miljoner amerykański, wydał wspaniały bankiet. Adwokaci nareszcie mieli możność zadziwić wszystkich krasomówstwem i dowcipem, wychwalając zalety i bohaterstwo Sokoła Pustyni.
Zmuszono wodza do wygłoszenia mowy.
Spokojnym, nieco surowym głosem podniósł odwagę, zimną krew i szlachetną wytrwałość Ireny i więzionych przez Bazilisa panienek i w serdecznych słowach dziękował za przyjaźń, którą go obdarzyli obecni.
Gdy skończył, figlarna i czupurna zawsze Betty Crawford potrząsając główką, zaimprowizowała okolicznościowy, pełen aktualnych aluzyj wierszyk.
Zaczęły się powinszowania, nowe toasty, nowa wesołość i nareszcie przysięga, że wszystkie zjadą się na ślub Ireny i Romana.
— A kiedyż wesele? — pytał dobroduszny bankier Cortez, klepiąc Sokoła Pustyni po ramieniu.
— Na przyszły rok, mój panie! — odparł Roman. — Moja narzeczona musi otrzymać doktorat, a i ja — też!
— Pan?
— No — tak! Doktorat nauki europejskiego życia! — odpowiedział z wesołym śmiechem. —
Dotąd żyłem po duarach z nomadami, prześladowałem handlarzy niewolnikami, ścigałem bandytów, krzywdzących biednych koczowników, leczyłem ludzi i zwierzęta, łapałem konie i mehari, tłumaczyłem po swojemu Koran, wykłócałem się z różnymi mahdi, marabutami i fałszywymi prorokami, przyjaźniłem się z ulemami i uali, a teraz muszę zacząć od nauki noszenia tużurka, kołnierzyka i krawatu. Muszę, zresztą, ustatkować się i rozpocząć nowe życie!
— Może pan potrzebuje kapitału, służę! — zaproponował rudy jak ogień Crawford.
— Dziękuję! — odpowiedział Sokół Pustyni. — Jestem bogaty i będę mógł założyć tu piękną ko-lonję, bo nie zamierzamy opuszczać Afryki. Jest to pole dla pracy ludzi, pragnących z wrogów uczynić przyjaciół i khuanów do śmierci!
Nazajutrz przed wieczorem duży biały statek porwał Sokołowi Pustyni umiłowaną istotę i nowych przyjaciół.
Wódz długo stał na brzegu i przyglądał się olbrzymim bałwanom, bijącym w zabudowania portu. Na niebie pełzły ciężkie chmury, oświetlone w przerwach blaskiem księżyca.
Morze było czarne, a białe grzywy fal miotały się wysoko, ryczały i wściekle syczały, ściekając z cementowych bloków nabrzeża.
Widok był groźny i niespokojny.
Lecz nie zatrwożył on Romana Zawiszy.
Całe jego życie było burzą, grozą i niepokojem. Dotarł jednak do tego portu, nie frymarcząc su — mieniem i nie opuszczając rąk.
Wierzył zawsze, że dotrze do portu, i także niezłomnie wierzył teraz w nowe, jasne życie z Ireną w Afryce, której najgroźniejszej części, zaludnionej opuszczonemi, nędznemi szczepami, był władcą.
— Chodź, wierny khuanie — rzekł, zwracając się do smutnego Fagita — chodź! Będziemy razem czekali na powrót naszego słońca — białej pani, aby się już nigdy nie rozstawać. Nigdy!
— Rzekłeś, hadżu i wodzu, a słowa mego dostojnego khuana — Sokoła Pustyni są rozkazem i pociechą! — szepnął Fagit i dłonią dotknął czoła, ust i serca.
KONIEC.
Str.
Rozdział I. Na brzegach Sebkha Azz eł Matti — 1
Rozdział II. Napad w pustyni.........................,. 15
Rozdział III. Dawne dzieje..............................25
Rozdział IV. W obozie Sokoła Pustyni...................37
Rozdział V. Pościg....................................54
Rozdział VI. Echo dawnych wieków.......................65
Rozdział VII. Dostojny Serg Bazilis, syn Pankracjusza 85
Rozdział VIII. Zgubiony trop.............................97
Rozdział IX. Dżani w roli dyplomaty..... 113
Rozdział X. W ruinach Fides...........................124
Rozdział XI. Strach ®..................................141
Rozdział XII. Nieudana zbrodnia........................156
Rozdział XIII. Nadchodząca pomoc....... 170
Rozdział XIV. Zemsta kapłanki Tanit..........................188
Rozdział XV. Na sąd i nowe życie...... 209