Dyskusja indeksu:D. M. Mereżkowski - Piotr Wielki.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

PIOTR WIELKI
CAR PIOTR.
I.
Z brzaskiem świtu car Piotr zerwał się z loża. »Czort jeszcze na drugi bok się przewraca, a batiuszka już na nogach« — — mruczał pod nosem z niezadowoleniem zaspany sołdat, zapalając ognisko na kominie. y
Ponury, czarny ranek listopadowy zaglądał w okna. Przy świetle łojowego ogarka, w chałacie nocnym i czapce na głowie siedział car za tokarskim warsztatem i toczył świecznik z kości słoniowej, przeznaczony do soboru Piotra i Pawła, jako votum za skuteczne działanie kuracyi wód mineralnych. Następnie w drzewie rzeźbić począł miniaturowego Bachusa z winogradem w ręku, na pokrywkę do puharu. Pracował z taką gorliwością, jakby pracą tą zarabiał na kawałek codziennego chleba.
O godzinie wpół do piątej przyszedł sekretarz gabinetu, Aleksy Wasyljewicz Makarów. Car stanął przed wysokim orzechowym kantorkiem, do»
Piotr Wielki. 1 chodzącym po szyję człowiekowi średniego wzrostu, i począł dyktować ukazy o kollegiach, zakładanych w Rosyi w myśl rady Leibnitza, »na wzór i podobieństwo innych państw cywilizowanych«.
— Jak w zegarze jedno kółko porusza drugie — mówił do cara filozof — tak w wielkiej państwowej machinie jedno kollegium powinno w ruch wprawiać drugie, a jeśli wszystko urządzone jest według praw równowagi i harmonii, to wskazówka życia niechybnie stanie na szczęśliwej dla kraju całego godzinie.
Piotr lubił mechanikę, a myśl ta, by państwo w maszynę zamienić, porywała jego wyobraźnię. Ale co było łatwem i pięknem w teoryi, okazało się żmudnem w praktyce.
Rosyjscy ludzie nie lubili kollegiów. Złośliwie przekręcili zaraz nazwę ich na »kaleki«. Car zaprosił uczonych z zagranicy, »dla szerzenia światła i wiedzy«. Uczeni porozumiewać się musieli zapomocą tłómaczy. Okazało się to niepraktycz-nem. Wysłano wówczas do Królewca cały zastęp młodych rosyjskich seminarzystów, poddja-czych, »by nauczyli się niemieckiego języka i zastosować go umieli w kollegiach«. Nad nimi zaś ustanowiono dozorców, aby czasu nie marnowali na próżno. Ale dozorcy marnowali czas razem z powierzonymi ich opiece uczniami. Car wydał ukaz: »Wszystkim kollegiom nakazuje się, by na podstawie ustawy szwedzkiej, ułożyły sobie ścisły, wszystkie punkty i przypadki obejmujący regulamin, które zaś szczegółowe postanowienia ustawy szwedzkiej nie przypadałyby do warunków miejscowych i z sytuacyą państwową nie były zgodne — te ustanowić według własnego uznania«.
Ale tego »własnego uznania« nie było, i car przeczuwał, że w nowych kollegiach ułożą się znowu stosunki »po staremu«. „Wszystko daremne — myślał sobie — dopóki u nas lud wprost nie wyrobi sobie świadomości, na czem polega dobro państwa — to zaś i za lat sto me nastąpi«.
Sołdat dyżurny zameldował przewodniczącego kollegium zagranicznego, Wasyla Kozłowskiego. Wszedł młody człowiek blady, o wyglądzie su-chotniczym.
Car odszukał w papierach i podał mu traktat o mechanice, poprzekreślany i popoprawiany w wielu miejscach, z licznemi uwagami na marginesie.
— Źle przetłomaczone, popraw.
— Wasza Cesarska Wysokości — wyjąknął Kozłowski z przerażeniem — sam twórca tej księgi używa stylu tak zawiłego, że trudno rzecz zrozumieć. Ile że posługuje się skróceniami i wyrażeniami niejasnemi, nie dbając o korzyść, jaką z dzieła tego odnieśćby można, a raczej o okazanie subtelności filozoficznego rozumowania. A umysł mój ograniczony przeniknąć tego nie może. l*
Car uczył go cierpliwie:
— Nie trzeba zrażać się zawiłością stylu czyjegoś, a tylko starać się przedewszystkiem wyrozumieć właściwe znaczenie rzeczy. A w swoim języku pisać już jasno i wyraźnie, bacząc tylko, by myśli dzieła nie przeinaczyć. Stylu zaś jego trudnego wcale nie naśladować. Bo nie o próżną piękność tu chodzi, ale o pożytek. Wystrzegać się trzeba niepotrzebnych opowieści, które tylko czas zajmują, a czytających ochoty do czytania pozbawiają. I nie silić się na wysoki styl słowiański, ale pisać rosyjskim zwykłym językiem. Wyrażeń ozdobnych unikać a używać słów codziennej mowy. Jak mówisz, tak pisz, zrozumiałeś?
— Według rozkazu, Najjaśniejszy Panie! — odpowiedział przewodniczący, jak żołnierz przed komendantem. Ponuro spuścił głowę, wspominając poprzednika swego, również przewodniczącego kolegium zagranicznego, Borysa Wołkowa. Car tłómaczyć mu kazał »Księgę Ogrodów«, Le jardinage de Quintiny. Nie mogąc dać sobie rady, w lęku przed gniewem cesarskim, poprzecinał sobie żyły.
— No idź z Bogiem. A wracaj z gorącym do pracy zapałem. A to Awramowi powiedz: druk w nowych książkach gorszy od dawnego: grub i nieczysty. Litery b i p zmienić, zalewają s ę w druku. A i oprawa licha: spojenia książek sł& be i nietrwałe. Na spojenia niech na przyszłost większe baczenie daje.
Kiedy Kozłowski wyszedł, Piotr przypomniał sobie marzenia Leibnitza o powszechnej rosyjskiej Encyklopedyi, »kwintesencyi nauk«, jakiej jeszcze świat nie widział. I o petersburskiej akademii, najwyższem kolegium komitetu uczonych, z carem na czele, o przyszłej Rosyi, która całą Europę w naukach ubiegnie i nadal przodować jej będzie.
— Daleko tym mrzonkom do spełnienia się w dniu Piotrowym! — uśmiechnął się gorżko car. Zanim Europie oświatę dawać będziemy, trzeba nauczyć się mówić po rosyjsku, pisać, drukować, oprawiać książki, papier wyrabiać.
Podyktował ukaz:
— W miastach i powiatach zbierane być mają wszelkiego rodzaju gałgany i łachmany. Kto onych pewną ilość zbierze, do kancelaryi cara w Petersburgu odstawić je ma, gdzie osiem grzywien za pud otrzyma.
Łachmany te iść miały do fabryk papieru.
A potem dyktował ukazy: o topieniu łoju, o wyplataniu umiejętnem łapci, o wyprawianiu juchtu dla wyrobu obuwia: »Jucht, którego się dotychczas używało, mało zdatny w noszeniu, bo zaprawia się go dziegciem, a kiedy wilgoć przyjdzie, rozłazi się, wodę przepuszcza i dlatego odtąd należy zaprawiać go sadłem«.
Spojrzał na deskę, którą wraz z kawałkiem kredy wieszał na noc nad wezgłowiem łóżka, by zapisywać na niej pomysły przyszłych ukazów.
Tej nocy zapisał:
— Gdzie kłaść nawóz? — Nie zapominać o Persyi. — Rogóźki.
Kazał Makarowowi przeczytać list posła perskiego, Wołyńskiego:
»Teraz taki tu panuje monarcha, że głupca takiego rzadko i pomiędzy prostymi ludźmi, a nie dopiero wśród głów koronowanych, spotkać się zdarzy. Bóg prowadzi do upadku tę koronę. Chociaż przeszkadza nam teraz szwedzka wojna, jednak, gdy widzę słabość tego mocarstwa, mniemam, że nie cała armia, ale jeden mały korpus już by wystarczył, aby znaczną część Persyi, bez trudu i wysiłku z Rosyą połączyć. A lepszej sposobności później może nie będzie«.
Odpowiedzieć Wołyńskiemu kazał car, by ruch kupiecki na rzece Amu-Daria wytworzył. W ten sposób zyska się drogę wodną do Indyj. A niech kupcy wszystko, co widzą, spisują i mapy sporządzają. Mieć także w pogotowiu misyę do Wielkiego Mogoła, Da-Laj-Lamy tybetańskiego.
Droga do Indyj, połączenie Europy z Azyą było dawnem marzeniem Piotra.
Jeszcze dwadzieścia lat temu zbudowano w Pekinie cerkiew prawosławną pod wezwaniem Sofii — Mądrości Bożej. Le c\ar peut unir la Chine avec VEurope — przepowiadał Leibnitz. »Zdobycze cara w Persyi dać mogą podstawę impe-ryum silniejszemu, niż rzymskie« — ostrzegali monarchów swoich zagraniczni dyplomaci. »Car, jak drugi Aleksander, cały świat chce zwojować« — mawiał sułtan.
Piotr wydobył i rozpostarł przed sobą mapę kuli ziemskiej, którą sam kiedyś narysował, myśląc o przyszłych losach Rosyi; napis Europa — na zachód, napis A^ya — na południe, a od półwyspu Czukczów po Niemen, od Archangielska po Ararat — napis Rosya — takiej samej wielkości literami, jak Europa, A\ya. »Mylą się ci wszyscy, którzy nazywają Rosyę państwem — to jest cześć świata.«
Ale natychmiast zwykłym wysiłkiem woli rzucił marzenie, wrócił do rzeczywistości.
Zaczął dyktować ukazy o »miejscu odpowie-dniem na skład nawozów«; o zaprowadzeniu worków z rogóżki, zamiast worków z włosia na suchary dla galarów; o dostarczeniu beczek na krupy i sól, »tu w żadnym wypadku rogóżki używać nie wolno«; dalej o przechowywaniu kul ołowianych przy nauce strzelania żołnierzy; o ochronie leśnej; zakaz sporządzania ozdobnych trumien — »robić się ma trumny z prostych, gołych desek«; o zamówieniu dla Rosyi angielskiego modela trumny.
Przeglądnął notatnik podręczny, sprawdzając, czy czego potrzebnego nie zapomniał. Na pierwszej stronie był napis: In Gotes Namen. W Imię Boże. Następnie szły szeregiem różnorodne uwagi; niekiedy w dwóch, trzech słowach wyrażał się długotrwały bieg myśli:
»0 pewnym wynalazku, który rozmaite tajemnice natury odkryje.
»Podstęp doświadczalny. Jak gasić naftę wi-tryolem. Jak przyrządzać wywar saletry.
»Wygotować dla chłopów mały wyciąg przepisów religijnych i odczytywać po cerkwiach, dla nauki.
»0 podrzutkach i jak ich wychowywać.
»Zaprowadzić umiejętne rybołowstwo.
»Grecka monarchia upadła z powodu pogardy dla wojny.
»Żeby przysyłali gazety francuskie.
»O wynalezieniu na niemieckiem terytoryum komedyantów za dobrą zapłatą.
»Przysłowia rosyjskie. Słownik rosyjski.
»Chemiczny sekret próbowania rudy.
»Jeśli się mniema, że prawa przyrody są rozumne, to dlaczego zwierzęta jedno drugie pożerają i dlaczego taka im się krzywda od nas dzieje?
»0 teraźniejszych i starych książkach przeciw ateizmowi.
»Napisać samemu modlitwę dla żołnierzy: Bo{e święty, Boże wieczny, Boże wielki itd.
Dziennik Piotra przypominał dzienniki Leonarda da Vinci.
O szóstej rano począł się ubierać. Naciągając pończochy, spostrzegł dziurę. Przysiadł, wydostał igłę z kłębkiem i zaczął cerować. Myślał odrodzę do Indyj, która go poprowadzi szlakiem Aleksandra Wielkiego i — cerował pończochę.
Skończywszy, wypił kielich wódki anyżówki, zakąsił obwarzankiem, zapalił fajkę, wyszedł z pałacu, siadł w dwukolny wózeczek z latarnią, bo było jeszcze ciemno, i pojechał do gmachu Ad-miralicyi.
II.
Igła na pałacu Admiralicyi błyszczała w mgle, oświecona płomieniem piętnastu kuźni. Niedokończony okręt czerniał zdała olbrzymiemi żebrami, gdyby kadłub cudacznego potwora. Zwisały z niego sznury kotwic, niby ogromne żmije. Słychać było uderzenia młotów, świst pił, chrzęst żelaza. W olbrzymich kotłach warzyła się smoła. W czerwonym blasku płomieni ludzie snuli się, jak cienie. Admiralicya robiła wrażenie piekielnej kuźni.
Piotr obchodził wszystko i na wszystko dawał baczenie.
Sprawdził w arsenale, czy dokładnie zapisano kaliber kul i granatów, ułożonych w piramidy pod osobnemi daszkami, »by rdza ich nie jadła«; badał czy lufy muszkietów i strzelb nalane tłuszczem; przekonał się, czy spełniono ukaz o armatach: »za pomocą zwierciadeł należy stwierdzać, czy wszystko gładko jest wyszlifowane i czy nie tworzą się nierówności i zagłębienia. A jeśli na takie nierówności się natrafi, zaznaczyć, jak są głębokie«.
Według zapachu oceniał gatunek tłuszczu z fok; brał do ręki żaglowe płótno i wyczuwał dotykiem, czy lekkość jego rzeczywiście pochodzi ze starannej przędzy, czy może tylko stąd, że używano rzadkiego materyału. Z majstrami mówił, jak majster:
— Deski ociosywać trzeba dokładnie. Drzewo wybierać dwuletnie, a jeśli starsze, to jeszcze lepiej. Bo w takim razie nie rozeschnie się, ani wypaczy, przeciwnie w wodzie stężeje, mocy nabierze. Drzewo dębowe powinno być pierwszej sorty, zielone, trochę niebieskawe, nigdy czerwone. Okręt z drzewa takiego zbudowany, tyle znaczy, co okręt z żelaza. Kula ze strzelby nie uczyni mu żadnej szkody: na pół cala nawet nie chwyci.
W składzie konopi brał je do ręki garściami, rozcierał w dłoniach, badał dokładnie, szczegółowo, ze ścisłą znajomością rzeczy:
— Liny okrętowe, rzecz najważniejsza; wyrabiać je należy z najlepszych, najzdrowszych konopi. Jeśli liny dobre, okręt ocalony, jeśli liny złe, okrętowi i ludziom — zguba niechybna.
Często słyszało się gniewne okrzyki cara i wyrzekanie na dostawców.
— Widzę, że przez czas mej nieobecności, wszystko raka chodem wstecz poszło.
— Trzeba bedzie nie na żarty wziąć się do was: knut z pleców, robota za nic — oto jacy jesteście! Ale dam sobie z wami rady!
— Poczekajcie, dam ja wam taką pamiątkę, że do przyszłej wiosny się nie wygoicie!
Nie znosił długich rozmów i próżnej gadaniny. Kiedyś dostojnemu jakiemuś cudzoziemcowi, który go znudził, w twarz plunął, zwymyślał go obelżywemi słowy, odwrócił się i poszedł.
Żartownisiowi jakiemuś, kiedyś odpowiedział:
— Czego na papierze nie dopiszesz, na skórze twej dopisać każę.
Na prośbę zbiorową radców admiralicyi o podwyższenie rocznej pensyi, dał rezolucyę:
— Prośby nie uwzględniać, bo więcej dbać będą o grosz i kieszeń, niż o służbę.
Dowiedziawszy się, że »na kilku okrętach floty, od pięciu tygodni dawano załodze zgniłą słoninę i nie świeżą wodę do picia, od czego 1.000 żołnierzy zachorowało i do służby niezdolnych było« — wpadł w gniew straszliwy. Starego, zasłużonego kapitana, który odznaczył się zaszczytnie w bitwie jako komendant »Ganguta«, omal nie uderzył w twarz:
— Jeśli nadal tak głupio postępować będziesz,! to nie skarż się, że na stare lata czci i szacunku nie doznasz. Jak śmiesz okazywać takie niedbalstwo wobec sprawy, tysiąc razy ważniejszej od twego nędznego życia! Widać, że ustawę wojenną rzadko ciytasz! Na szubienicę pójdą oficerowie tych okrętów, a i ciebie ten sam los spotkać powinien...
Car opuścił podniesiona rękę i pohamował wybuch gniewu.
— Nigdybym się tego po tobie nie spodziewał — dodał już ciszej, z taką wymówką, że winowajcy byłoby lżej, gdyby go nawet car uderzył.
— Bacz więc — zakończył Piotr — byś na przyszłość takiego występku nie popełnił, bo to w oczach Boga grzech najcięższy. Słyszałem teraz niedawno, że i tu, w Petersburgu, przy portowych robotach roku zeszłego, zostawiono ludzi bez opieki, zwłaszcza chorych, tak, że na ulicach padali martwi. Gdzież tu sumienie? Gdzie wstyd? Nietylko dla chrześcianina, ale i dla barbarzyńcy, sromota to największa! Serca nie macie! Przecież to nie bydło, a dusze chrześciańskie. Bóg za nie zażąda rachunku.
III.
Na dwukolnym wózeczku swym jechał Piotr wzdłuż wybrzeża do Letniego Pałacu, w którym dwór tego roku przemieszkiwał jeszcze w tak późnej jesieni dlatego, że Pałac Zimowy przebudowywano.
Myślał o tem, dlaczego dawniej wracać do domu na obiad z Katieńką, było mu tak przyjemnie, teraz zaś odczuwał to niemal, jako ciężar. Przypomniał sobie bezimienne listy z alluzyami do żony i młodziutkiego, przystojnego Niemca kamer-junkra, Monsa.
Katienka zawsze była carowi dobrą żoną i dzielną pomocnicą. Podzielała z nim wszystkie trudy i niebezpieczeństwa. Towarzyszyła mu w wyprawach, jak zwykła żołnierka. W jednej z wypraw »postępując po męsku, nie po kobiecemu«, ocaliła całą armię. Piotr nazywał ją »matką«. Gdy jej nie miał przy sobie, czuł się bezradnym, skarżył się jak dziecko: »Matko, obszyć, oczyścić nie ma mnie komu«.
Żartobliwie przekomarzali się ze sobą często, robiąc sobie udane sceny zazdrości. »List twój odebrawszy, ciężko się zasmuciłem. Piszesz, żebym się nie spieszył z przyjazdem, rzekomo z powodu lekarstw, które teraz zażywam. A w rzeczy samej pewno upodobałaś sobie kogoś młodszego; napisz, proszę, z naszych, czy z Niemców? Tak to wy, Ewy córy, drwicie z nas starych!«
»Za starego cię nie uważam — odpowiadała carowa — i daremnie starością swą mi dokuczasz. Bo wiesz dobrze, że na takiego, jak ty staruszka, niejedna i mołodyca chętnie się zwabi! A ja znowu słyszałam, że królowa szwedzka o amorach z tobą zamyśla, z czego dla mnie wielkie utrapienie».
W czasach rozłąki wymieniali między sobą podarunki, jak narzeczony z narzeczoną. Katienka posyłała mu o wiorst tysiąc odległości, wina węgierskie, wódkę »wzmacniającą«, świeżo solone ogórki, pomarańcze i brzoskwinie — bo »ode-mnie więcej ci będą smakowały. I da Bóg, na zdrowie ci wyjdą«.
Ale najdroższymi sercu jego darami były dneci. Oprócz dwojga starszych, Lizy i Anuiki, dzieci te przychodziły na świat słabe jakieś i niedołężne i rychło umierały. Najbardziej ze wszystkich kochał syna najmłodszego, Piotrusia, »Szyszeczką« przezwanego, »pana na Petersburgu«. Zamierzał go w miejsce Aleksego mianować swoim następcą. Piotruś był od urodzenia także bardzo Wiłtły, ciągle chorował i żył tylko lekarstwami. Car lękał się o niego w ciągłej obawie, że się nie wychowa. Katieńka pocieszała męża: »gdybyś był tu przy mnie, ręczę, że na rok następny now-ego mielibyśmy Piotrusia«.
W tej małżeńskiej miłości było coś sentymentalnego niespodziewana u groźnego cara, pewna galanterya uczucia. »Ostrzygłem się tutaj, i choć me będzie ci to przyjemnem, posyłam ci zwoje mych włosów«. — »Włosy twoje kochane odebrałam i raduję się z wiadomości o dobrym stanie twego zdrowia«. »Posyłam ci, najmilsze kochanie moje kwiatki i miętę, którą sama sadziłaś. Dzięki Bogu, wszystko tu dobrze i wesoło, tylko gdy szara godzina nastanie, tęskno za tobą i żal, że cię niema« — pisał z Rewlu, z ulubionego ogrodu carowej, znanego od jej imienia Katennenthal. W liście były zasuszone kwiaty, mięta i wycinek z angielskiego dziennika: »W zeszłym roku przybyło do Londynu z prowincyi Monmouth dwoje ludzi, co przeżyli w małżeństwie lat iio: mąż miał lat 126, żona i25«.
Miało to znaczyć: daj Boże i nam przeżyć tak długo w szczęśliwem małżeństwie.
I oto teraz, u schyłku wieku, w ponury listo — * padowy poranek, wspominając przeżyte z nim razem lata, i myśląc o tem, że Katienka może go zdradzić, że może przenieść nad niego, »staruszka«, pierwszego lepszego, zgrabnego, ładnego młokosa, podłego pochodzenia niemieckiego — odczuwał nie zazdrość, nie gniew, nie oburzenie — lecz bezradny żal dziecka, porzuconego przez »matkę«.
Oddał cugle sołdatowi dyżurnemu, zgiął się, zgarbił, spuścił głowę, a od ruchu wózeczka po nierównej, kamienistej drodze, kiwać się począł, jak gdyby w starczej bezsilności. I wydawało się naprawdę, że to już starzec bez sił.
Zegary za Newą wybiły jedenastą. Ale światło dnia było podobne do wzroku konającego człowieka. Zdawało się, że słońce nigdy z poza chmur nie wybłyśnie. Zanosiło się na śnieg zmięszany z deszczem, koła bryzgały błotem. Szare, wolno pełzające chmury, ciągnęły tak nizko, że zakrywały szczyty Pietropawłowskiej twierdzy, wszystko na okół przybierało barwę szarą: woda, domy, drzewa, ludzie, — wszystko ginęło w mgle i wydawało się zdała uśpionym jakimś tajemniczym obrazem.
Kiedy wjechali na zwodzony, drewniany most »Łabędziego kanału«, z parku letniego doszedł ich powiew cmentarnej niemal wilgoci, zapach zgniłego ziela i liści, które ogrodnicy zmiatali na kupy w szerokich alejach parku. Na obnażonych gałęziach lip krakały wrony. Słychać było stuk młotów: zabijano w paki na zimę posągi marmurowe, by je uchronić od zniszczenia. Zdawało się, że zmartwychpowstałych bogów nienawiść klimatu napowrót wkłada do trumny.
Z pośród czarnych, mokrych pni, widać było jasno-żółte ściany holenderskiego domku z licznemi oknami i drzwiami szklanemi, wychodzącemi na ogród. Domek otoczony był żelaznymi sztachetami. Nad bramą widniała postać św. Jerzego. Zwycięzcy, na murze sztachet w płaskorzeźbie bajki o morskich Trytonach i Nereidach. To był Letni Pałac.
IV.
W pałacu czuć było kiszoną kapustę. Kapuśniak gotował się na obiad; lubił go Piotr, tak jak i inną żołnierską strawę.
Do jadalni podawano potrawy przez otwór w ścianie, wprost z kuchni, bardzo czystej, wyłożonej kaflami. Na ścianach wisiały mosiężne, błyszczące naczynia, jakby w starej holenderskiej izbie. Dania zamieniały się szybko, jedno za dru-giem. Car nie lubił długo siedzieć za stołem. Po kapuśniaku kasza, potem ostrygi flensburskie, ryba w galarecie, pieczeń z ogórkami i sałatą, kaczka w kwaśnym sosie. Car wogóle lubił potrawy kwaśne i cierpkie; słodyczy nie znosił. Po obie-dzie — orzechy, jabłka, ser limburski. Do picia kwas i czerwone wino francuskie. Posługiwał do stołu jeden tylko żołnierz odstawny.
Na obiad, jak zawsze, przyszli zaproszeni goście: Jakób Brins, lejb-medyk Blumentrost, jakiś angielski szyper, kamer-junkier Mons i frejlina lady Hamilton. Monsa zaprosił Piotr, jako niespodziankę dla Katieńki. Gdy zaś ona o tem się dowiedziała, zaprosiła ze swej strony frejlinę Hamilton, może być dlatego, by dać do zrozumienia mężowi, że i jej coś niecoś wiadomo o jego »metreskach«. Była to Szkotka, na pozór dumna, czysta, niewzruszona, niby marmurowa Dyana, o której szeptano sobie na ucho, gdy znaleziono w rurze kanału Letniego Ogrodu, zwłoki niemowlęcia, zawinięte w serwetę z insygniami dwor-skiemi. Przy stole siedziała blada, milcząca, bez kropli krwi w twarzy i nie odezwała się jednem słowem.
Rozmowa się nie kleiła, pomimo usilnych zabiegów Katieńki. Opowiadać poczęła sen swój dzisiejszy: straszliwy zwierz o białej sierści, z koroną na głowie i z ęrzema zapalonemi w tej koronie świecami, wydawał okrzyki: saldoretl
Piotr lubił mówić o snach i sam niejednokrotnie zapisywał je po przebudzeniu. Opowiadał także swój sen: wkoło — wóda, ćwiczenia morskie, okręty, galioty; zauważył przez sen, że »żagle i maszty nie były proporcyonalne«.
Piotr Wielki. 0
— An, kochany — zaśmiała się wesoło Katień-ka. — I we śnie nawet nie masz pokoju; troskasz się o sprawy okrętowe!
A gdy Piotr ponuro zamilkł, sama rozpoczęła dyskurs o nowych okrętach.
— »Neptun« — oto wspaniały statek, a tak szybki, że, kto wie, może najlepszy z całej floty. »Gangut« także przepysznie idzie, powolny sterowi, tylko z powodu swego ogromu nieco chwiejny, od powiewu wiatru łatwiej niż inne się pochyla, a cóż dopiero w czasie burzy? A tej wielkiej szalupy, którą robił Von Ren, dotąd jeszcze nie puszczałam na wodę. Stoi na brzegu, pokryta deskami, by się nie rozeschła.
Mówiła o okrętach, jakby o dzieciach własnych:
— »Gangut« i »Liesnoj« — dwaj bracia rodzeni. Jednemu za drugim tęskno. A kiedy stoją obok siebie, rozkosz patrzeć na nich. — Kupne okręty wyglądają przy nich, jakby podrzutki, bo tak do naszych własnych niepodobne, jak dziecko podrzucone do dziecka własnego.
Piotr odpowiadał półgębkiem, zajęty myślami o czem innem. Od czasu do czasu spoglądał z ukosa to na nią, to na Monsa. Gładki, różowy, niebieskooki, elegancki kamerjunkier, podobny był do porcelanowej lalki.
Katieńka spostrzegła, że »staruszek« podejrzliwie ich śledzi. Ale bynajmniej nie straciła panowania nad sobą. Domyślała się anonimowego li stu, lecz nie okazała po sobie trwogi. Tylko spojrzenie, które od czasu do czasu rzucała na męża, więcej było pieszczotliwe, niż zwykle; mówiła może za dużo, przeskakując z tematu na temat, jakby chciała zająć uwagę Piotra. »Chce mię za-trajkotać« — pomyślał car.
Nie skończyła jeszcze dyskursu o okrętach, a już zaczęła mówić o dzieciach, o Lizie i Anulce, których »o mało co nie oszpeciła ospa w tym miesiącu«. To znów, że Szyszeczka »zapadł na zdrowiu i nie może doczekać się ostatnich ząbków«.
— Ale teraz, dzięki Bogu, ma się już lepiej i do sił powraca. Już piąty ząbek szczęśliwie się pokazał, daj Boże, by i następne poszły tak szczęśliwie! Tylko z prawem oczkiem jeszcze nie dobrze.
Piotr ożywił się na chwilę i począł wypytywać lejbmedyka o zdrowie Szyszeczki.
— Z oczkiem jest już znacznie lepiej — objaśnił Blumentrost. A i szósty ząbek na drugiej stronie u dołu się pokazuje. Że zaś ciągle paluszkami w buzi przebiera, więc niedługo pewno już wszystkie ząbki wyrzynać się zaczną.
— Dzielny z niego będzie jenerał! — przerwała Katieńka. — Ciągle chce się bawić w żołnierzy, a najwięcej weseli go musztra i strzały armatnie. Mówi ciągle: papa, mama, ziołnieź! Wyobraź sobie, że często kłócić się z nim muszę, gdy ty wyjedziesz. Okropnie nie lubi, gdy mówię, że papy niema, a cieszy się i skacze, jak powiem: papa tu — zaśmiała się wesoło i spojrzała w oczy męża z figlarną zalotnością.
Piotr nie odpowiedział słowa i nagle spojrzał na nią i na Monsa tak, że wszystkim zrobiło się nieprzyjemnie. Katieńka zmieszała się i trochę zbladła. Lady Hamilton podniosła oczy, a na twarzy jej pojawił się przelotny uśmiech. Nastała cisza. Wszystkich przejęło uczucie strachu.
Piotr, jak gdyby nic się nie stało, zwrócił się do Jakóba Brinsa i zaczął z nim rozmowę o astronomii, o systemie Newtona, plamach na słońcu, które można dostrzedz przez lunetę, wreszcie o bliskiem zaćmieniu słońca. Tak się zajął tą rozmową, że do końca obiadu na nic innego nie zwracał już uwagi. Jeszcze przed wstaniem od stołu wydobył z kieszeni notatnik i zapisał w nim ku pamięci:
»Obwieścić ludowi o zaćmieniu słońca, by je za cud nie poczytywali, ponieważ, jeśli już z góry wiedzieć o nich można, cudem nie są. Żeby nikt nie odważył się cudów zmyślonych ogłaszać i narodu w błąd nie wprowadzał«.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy Piotr wstał od stołu i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
Usiadł w krześle koło płonącego na kominie ogniska, zapalił fajkę, włożył żelazne, okrągłe okulary, począł przeglądać nowe holenderskie kuranty, naznaczając na marginesach ołówkiem, które tłomaczone być mają na język rosyjski. Znowu wyjął notatnik i zapisał:
»Drukować wiadomości o szczęśliwych i nieszczęśliwych wypadkach. Niczego nie ukrywać«.
Blady promień słońca przedarł się z za chmur, wątły, nieśmiały, gdyby uśmiech śmiertelnie chorego. Świetliste piętno zarysowało się na podłodze, dochodząc do komina, na którym płomień czerwony rozjaśnił się żywszym blaskiem. Za oknem, na chmurnem niebie zarysowały się błękitne smugi, jakby cieniutkich żyłek. Brzoskwiniowe drzewko w dużej kadzi, które ogrodnicy przenosili z jednej oranżeryi do drugiej, słabe i delikatne, uradowało się z tej odrobiny słońca a owoce jego zajaśniały na tle ciemnej zieleni niby złote jabłuszka. W czarnych alejach zabielały marmurowe bogi i boginie, ostatnie nie zamknięte w skrzyniach posągi, także gołe i zmarznięte, jak gdyby spieszyły się pogrzać w nikłem cieple słońca.
Do pokoju wbiegły dwie dziewczynki. Starsza, dziewięcioletnia Anulka, z czarnemi oczyma, z bardzo białą twarzą i jaskrawym rumieńcem, spokojna, poważna, tłusta, ciężka do podniesienia na ręce — »beczułka« — jak ją nazywał Piotr. Młodsza, siedmioletnia Liza, złotowłosa, błękit-nooka, lekka jak ptaszyna, łobuz wesoły, leniuch do nauki, lubiąca pasyami zabawki, taniec, ślicz-niutka i już skończona kokietka.
A, rozbójnice! — zawołał Piotr i wyciągnął do nich ręce z pełnym czułości uśmiechem.
Przytulił je do piersi, ucałował i posadził jedną na jednem, drugą na drugiem kolanie.
Lizka ściągnęła mu z nosa okulary. Nie podobały się jej, bo czyniły ojca starszym, tak, że się jej zdawało, że to dziad. Potem zaczęła szeptać mu do ucha, zwierzając dawne swoje marzenie:
— Tatusiu — opowiadał szyper holenderski IssaT Koenig, że ma w Amsterdamie malutką małpkę zielonego koloru, taką malutką, że się mieści w łupinie indyjskiego orzecha. Tatusiu złoty, ja chcę tę małpkę!
Piotr wyraził wątpliwość, żeby były małpki zielonego koloru, ale przyrzekł uroczyście — trzy razy musiał powtórzyć: »jak Bozię kocham« — że najbliższą pocztą każe przywieźć małpkę z Amsterdamu. Lizka, uszczęśliwiona, zaraz zajęła się zabawą: starała się przesunąć rękę, jakby w krąg serca, w błękitne koła dymu tytoniowego z fajki Piotra.
Anulka opowiadała cuda o rozumie i łagodności swej ulubionej Miszki, foki oswojonej, przebywającej w centralnym basenie Letniego Ogrodu.
— Dlaczego tatuś nie każe zrobić dla Miszki siodła, bym mogła jeździć na niej po wodzie,, jak na koniu.
— A bo jak się zanurzy, to się utop&z — śmiał się Piotr.
Bawił się z dziećmi, jak dziecko.
Nagle spostrzegł w przeciwległem zwierciadle Monsa i Katieńkę. Stali obok siebie w sąsied nim pokoju i podawali cukier zielonej gwinej-skiej papudze carowej.
— »Car!... dureń!« — zaskrzeczała donośnie papuga. Uczono ją. mówić: »car, niech żyje!» i »papuga dureń!« ale ptaszysko złączyło początek pierwszego frazesu z końcem drugiego.
Mons pochylił się ku carowej; mówił do niej szeptem, prawie do ucha. Katieńka spuściła oczy, zarumieniła się z lekka i słuchała ze słodkim uśmieszkiem pastorałki z »Wyprawy na wyspę miłości«.
Twarz Piotra nagle spochmurniała. Pomimo tego ucałował dzieci i pożegnał się z niemi serdecznie. <
— No idźcie z Bogiem łobuzy! Kłaniaj się odemnie Miszce, Anulka.
Promień słońca zniknął. W pokoju zapanował mrok i chłód. Pod samem oknem zakrakala wrona. Dały się słyszeć uderzenia młotów. Na zimowe leże składano w skrzynie zmartwychwstałe pogańskie bogi.
Car siadł do partyi szachów z Brinsem. Wo-góle grał bardzo dobrze, dziś jednak był roztargniony. Już po czwartem posunięciu stracił szansę.
— Szach królowej! — powiedział Brins.
— »Car-dureń!« — zaskrzeczała papuga.
Piotr mimowoli podniósł oczy i znowu zobaczył w zwierciedle Monsa obok Katieńki. Tak byli zajęci rozmową, że nie spostrzegli, jak mała, podobna do dyablika małpka, podeszła do nich z tyłu i wyciągnąwszy łapkę, z błazeńską minką zaczęła podnosić kraj sukni carowej.
Piotr zerwał się z miejsca i wywrócił na ziemię stolik z szachami. Rozsypały się wszystkie figury. Fajka wypadła z ust cara i rozbiła się na drobne kawałki. Brins przerażony skoczył na równe nogi. Carowa i Mons odwrócili się zobaczyć, co to za hałas.
W tejże chwili weszła do pokoju lady Hamilton. Szła, jakby we śnie, wolnym krokiem. Zdawało się, że niczego nie widzi, niczego nie słyszy. Przechodząc koło cara, lekko skinęła głową, i spojrzała na niego badawczo. Od jej pięknej, bladej, jakoby martwej twarzy, szedł powiew takiego chłodu, że wydawać się mogło, iż jest ona jedną z tych marmurowych bogiń, które zamykano w skrzyniach.
Car spojrzeniem odprowadził ją do drzwi. Potem rozejrzał się po pokoju, zobaczył wywrócony stolik, porozrzucane szachy, uśmiechnął się smutnie i rzekł do Brinsa:
— Wybaczcie, Jakóbie Wilimowiczu... przypadkiem!
Wyszedł z pokoju, siadł do szalupy i pojechał przespać się na jachcie.
V.
Sen miał Piotr niezwykle czuły. W nocy nie wolno było jeździć, nawet chodzić koło pałacu.
We dnie, ponieważ w zamieszkałym domu nie można było uniknąć ruchu, sypiał car na jachcie.
Kiedy się położył, poczuł ogromne zmęczenie; widocznie wrstał zawcześnie i utrudził się nazbyt w gmachu Admiralicyi. Ziewnął z przyjemnością, przeciągnął się, zamknął oczy i już począł usypiać, kiedy się nagle wzdrygnął, jakby od uczucia gwałtownego bólu. Bólem tym była myśl o synu, carewiczu Aleksym. Czaiła się ona ciągle w jakimś odległym zakątku duszy. A od czasu do czasu, w ciszy, w godzinę samotności odzywała się nagle siłą wielkiego bólu, jak otwierająca się, zastarzała rana.
Car usiłował usnąć, ale sen odbiegł go już daleko. Myśli, jedna za drugą, tłoczyły się do głowy.
Przed kilku dniami otrzymał list Tołstoja z wiadomością, że carewicz żadną miarą powrócić nie chce. Czyżby sam musiał jechać do Włoch, rozpoczynać wojnę z cesarzem, z Anglią, być może z całą Europą, i to teraz właśnie, gdy należało myśleć przedewszystkiem o ukończeniu wojny ze Szwedem i o zawarciu pokoju? Za co go skarał Bóg, dając mu takiego syna?
— Serce Absalona, serce Absalona, nienawiścią przejęte do wszystkich spraw ojca i życzące ojcu własnemu śmierci! — jęknął głucho, ściskając głowę rękoma.
Przypomniał sobie, że syn przed cesarzem, przed całym światem nazwał go zbrodniarzem, tyranem, bezbożnikiem; że przyjaciele Aleksego, »brodacze«, starce i mnichy, lżyli jego, Piotra, mianem Antychrysta.
— Głupcy! — pomyślał ze wzgardą przekonania. — Czyżbym mógł dokonać tego, czego dokonałem, bez boskiej pomocy? I jakżebym miał nie wierzyć w Boga, skoro Bóg... zawsze ze mną od pierwszych moich lat dziecięcych!
Badał swe sumienie i jakby przed sobą samym czyniąc spowiedź uroczystą, przywodził na pamięć całe swoje życie.
Czyż nie Bóg w serce jego wpoił żądzę wiedzy? Mając lat szesnaście zaledwie umiał pisać i to z błędami; znał tylko najbardziej zasadnicze reguły składni i gramatyki. A przecież już wtedy czuł instynktownie to, co później jasno zrozumiał: Zbawienie Rosyi — w nauce; polityka wszystkich innych narodów do tego zmierza, by Rosyę w ciemnocie utrzymać i nie dopuszczać światła w żadnej rzeczy, przedewszystkiem zaś w sprawach wojskowych, a to, aby nie poznała swej siły. Postanowił wyjechać sam w obce kraje dla poszukiwania nauki. Kiedy dowiedziano się o tem jego postanowieniu w Moskwie — patryarcha i bojarzy, caryce i carewne przyszli do niego, u stóp jego położyli niemowlę, Aloszę, czołem bili o ziemię i błagali ze łzami, by nie jeździł do Niemca. Jak sięgi* pamięć ludzka, nie bywało tego w świętej Rosyi. A naród cały z płaczem odprowadzał go do bram miasta, jakby szedł na śmierć, A jednak, pomimo wszystko, pojechał — i dokonała się rzecz niesłychana. Zamiast berła monarszego, car wziął do ręki topór ciesielski i stał się prostym robotnikiem. »Jam jest z szeregu prostaczków i potrzebuję tego, któryby mię nauczał. Tego żadną ceną nie kupisz, czego sam dokonałeś«. A Bóg błogosławił jego trudowi: z czerni, którą Zofia ze wzgardą nazywała »stadem koniuchów«, wyrosły groźne hufce wojska; z maleńkich, podobnych do zabawek łódeczek, któremi pływał po stawach Krasnego sadu — wytworzyła się niezwyciężona flota.
Pierwsze zapasy ze Szwedem, klęska nad Narwą. »Wszystkie te sprawy młodzieńczą niejako były igraszką, a krzty umiejętności w nich byś nie dostrzegł. A kiedy ninie myślą do nich powracam, za łaskę Bożą je poczytuję, bo gdy spadła klęska na nasze głowy, odwróciła nas od gnuśności, zagrzała do czynu, zmusiła do pracy i umiejętnego wysiłku«. A przecież klęska wydawała się niepowetowaną. »Nie szpadą a knutem moglibyśmy kanalię moskiewską precz wygnać <l całego świata, nietylko z dzierżaw ich wła — ^ snych!« — chełpił się dumnie Karol szwedzki. Jeśliby Pan nie wsparł podówczas Piotra, zginąłby bez ratunku car wszechrosyjski.
Brakło miedzi do wyrobu armat; rozkazał topić dzwony cerkiewne. Kara Boża nie minie grozili starce. Ale car wiedział, że Bóg z nim.
Nie było koni: zaprzęgał ludzi, by dźwigali ciężary nowej artyleryi, łzami i potem zroszonej.
»Wszystkie sprawy pieniły się jak młody roz-czyn«. Zewnątrz — wojna, wewnątrz — rozruchy. Bunt astrachański. Karol przeszedł Wisłę, Niemen, wkroczył do Grodna w dwie godzinv po wyjeździe stamtąd Piotra. Car z dnia na dzień oczekiwał, że Szwedzi ruszą na Petersburg albo Moskwę, umacniał warownie obu grodów, gotował się do zaciekłej walki. Równocześnie zaś był chory, tak że »rozpaczał o własnem życiu«. I znowu — cud Boski. Karol wbrew wszelkim oczekiwaniom, wszelkiemu prawdopodobieństwu, nagle zatrzymał się w pochodzie, zmienił następnie jego kierunek, ruszył na południowy wschód, do Ma-łorosyi. Bunt sam przez się ucichł. »Pan wszechmogący cudownym sposobem ogień ogniem ugasić raczył, aby wszyscy poznać mogli, że istota wszechrzeczy nie w ludzkiej a w Jego jest mocy«.
Połtawa. Nigdy przez całe życie nie czuł nad sobą tak wyraźnie ręki Pańskiej, jak tego dnia. Znowu — cudowi podobne szczęście. Karol w wilię bitwy w nocy raniony zabłąkaną kozacką kulą. Na samym początku bitwy granat ugodził w lektykę królewską: Szwedzi myśleli, że król zginął i w szeregach ich wszczął się popłoch. Piotr patrzył na uciekających Szwedów i wydawało mu się, że unosi się w górę na niewidzialnych skrzydłach;wiedział, że dzień Połtawy — to dzień «od rodzenia Rosyi« — a promienne tego dnia słońce — to słońce całej nowej Rosyi.
»Teraz już bezpieczny jest kamień węgielny pod fundamenty Petersburga. Odtąd już w Petersburgu spać będzie można spokojnie«. A to miasto, stworzone na przekór żywiołom — »jako dziecię rosnące w piękności, ziemia święta/ Raj Boży« — nie jestże także wielkim cudem Boskim, znakiem łaski Bożej — teraz gdy już jest widoczne oczom ludzkim, światu całemu na przyszłość a sławę wieków i pokoleń i
I oto teraz, gdy już dokonało się wszystko — dziełu skończonemu zagraża ruina. Bóg go porzucił i wyrzekł się go. Dał mu zwycięstwo nad wrogiem a ugodził go w samo serce, narzędziem kary uczynił krew własną — jego syna.
Najniebezpieczniejszymi sojusznikami syna są nie wrogowie ościenni, ale fermentujące wewnątrz państwa watahy łotrów, łapowników i wszelakiej niepotrzebnej na świecie hołoty. Z tego, jak układały się stosunki, gdy Aleksy uciekał z Rosyi, wnioskował Piotr co będzie, gdy jego nie stanie: w ciągu tych trzech miesięcy zatrzęsło, zachwiało się wszystko w swych posadach, jakby na starym, spróchniałym okręcie, co osiadł na mieliźnie, w czas ogromnej burzy.
»Rozpoczęło się złodziejstwo ogromne«. Ukaz za ukazem ścigać począł łapowników, jeden surowszy od drugiego. Prawie każdy rozpoczynał się słowami: »jeśli kto odważy się przekroczyć ten nasz ukaz ostatni«; ale za tym ukazem następowały ciągle inne z temi samemi groźbami, co poprzedni.
Niekiedy car w rozpaczy opuszczał ręce. Odczuwał zupełną bezsilność. Jeden przeciw wszystkim. Jakby olbrzymi zwierz, na śmierć zagryziony rojem komarów i robactwa.
Widząc, że siłą niczego się nie dobije, uciekał się do podstępów. Zaczął popierać donosy. Ustanowił osobny urząd dozorców fiskalnych. I wtedy dopiero w całym kraju zapanował nierząd. »Dozorcy fiskalni niczego nie pilnują, żyją jak pasożyty, wzajemnie się osłaniają i ustanowili już sobie spółkę na wzajemnych korzyściach opartą«. Łotr na łotra donos czyni, szpieg szpiega oskarża, dozorca fiskalny dozorcę fiskalnego, a naczelnik główny sam arcyłotr w całej szajce.
Przepaść zgnilizny, bezdenna jama pomyj i brudu, stajnia Augiaszowra, której żaden Herkules nie poradzi. Wszystko brudem przeżarte rozlatuje się i niszczeje. Wychodzi na wierzch »odwieczne próchno*. Taki w Rosyi całej zaduch, jak po bitwie pod Połtawą, że armia cała uciekać musiała, bo ludzie ginęli od zgniłej woni rozkładających się trupów’. Ciemnota w sercach dlatego, że ciemno tam w głowach. Dobra nie chcą dlatego, że dobra nie znają. Szlachta i lud, tak jak Jarema i Tomasz w przysłowiu: Jarema nie uczy, a więc Tomasz nie umie. I nic tu żadnymi ukazami nie wskórasz.
— Głowy nasze tępe, ręce niezręczne, a lud nasz do pracy myślą niezdolny — mawiali do cara starcy.
— Widzimy my wszyscy — mówił mu kiedyś jeden z rozumnych mużyków — jak ty, carze wielki, bierzesz na swe barki trud ogromny, ale nie zdołasz nic uczynić, bo pomocników ci nie stanie. Ty na górze jeden spracowany, a pod tobą na dole miliony z założonemi rękoma.
— Brzemię nie do zniesienia! — westchnął boleśnie Piotr w straszliwem udręczeniu ducha, jak gdyby istotnie pierś jego przygniatał ciężar całej Rosyi.
— Czemu udręczasz sługę Twego? — powtórzył słowa Mojżesza, do Boga wypowiedziane. — I dlaczego nie znalazłem w oczach Twych łaski, żeś na me ramiona włożył brzemię całego narodu tego? Czyż to ja nosiłem w łonie naród ten cały, czy to ja go urodziłem, żeś powiedział do mnie: weźmij go oto na ręce twoje, jak niańka bierze dziecko i nieś go do tej ziemi, którą Ty obiecałeś? Ja jeden nie dźwignę tego narodu całego, bo zbyt ciężki jest on dla ramion moich. Jeśli tak chcesz postępować ze mną, ześlij raczej śmierć na mnie, kiedym nie znalazł łaski przed oczyma Twojemi, bym nie widział nędzy mojej.
I nagle znowu przyszedł mu na myśl syn, i zrozumiał Piotr, że całego tego ciężaru przyczyną i tej martwoty Rosyi jest on tylko jeden — syn jego.
Niezmiernym wysiłkiem woli zapanował nad sobą, zawołał dyżurnego sołdara, wsiadł do szalupy i pojechał do pałacu, gdzie oczekiwali nań pozwani przed sąd za łapownictwo i nieuczciwość senatorowie.
VI.
Kniaź Mienszykow, kniaziowie Jakób i Wasyl Dcłgorukowie, Szafirów, Jagużyńskij, Gołowkin, Apraksin i inni tłoczyli się w ścisku w maleńkim pokoiku przyjęć obok tokarni cara.
Strach wszystkich ogarniał. Pamiętali, jak dwa lata temu dwóch łapowników, kniazia Wołkońskiego i Opuchtina, car skazał na publiczną kaźń knuta, a potem rwać im kazał języki rozpalonemi obcęgami. Powtarzano sobie szeptem z ust do ust dziwne wieści: podobno oficerowie gwardyi i inni wojskowi urzędnicy mianowani być mieli sędziami senatorów.
Ale pomimo strachu, nie opuszczała ich także nadzieja, że przejdzie dzień grozy i wszystko pójdzie po dawnemu. Uspokajali się przysłowiami starodawnej mądrości: »Któż nie grzeszny w obliczu Boga, któż bez winy w obliczu cara? Zali wszystkich kaźnić może szubienicą? Grzech wszystkich ludzi ca świecie udziałem — bez grzechu żyć nie może człowiek.«
Wszedł Piotr. Twarz jego była surowa i nieruchoma; oczy tylko błyszczały a przez usta przebiegał dreszcz kurczowy.
Nie witał się z nikim, nie prosił ich, by zasiedli. Zwrócił się do senatorów z mową widocznie z góry obmyśloną.
— Panowie członkowie senatu! Nie raz jeden mówiłem i przykazywałem wam, byście poniechali chciwości, nie raz jeden upominałem, byście nie okazywali nieposłuszeństwa przepisom obywatelskiego prawa. Słów moich nie słuchacie, a ukazy moje ośmielacie się lekceważyć. Powtarzam po raz ostatni: na nic pisane prawo, jeśli go się nie przestrzega, a igra się z jego ustawami, jakby talią kart, dobierając je podług maści. Nigdzie na świecie nie dzieje się coś podobnego, jeno tylko u nas. A jakież tego następstwa? Widząc bezkarność złodziejstwa, niejeden ulega pokusie: i zwolna wszystkich taka ogarnia zuchwałość, że z tego powstaje nierząd, i ruina państwa i obraza Boska. Tego rodzaju czyny gorsze od zdrady jednostki, nietylko nieszczęście na państwo całe sprowadzić mogą, ale nawet jego zupełny upadek.
I dlatego winno się łapowników karać z tą samą surowością, jak dezerterów w czasie wojny, jak zdrajców stanu.
Mówił, nie patrząc im w oczy. I znowu odczuł nagle swą bezsilność. Wszystkie jego słowa odbijały się jak groch o ścianę. W pokornych, przerażonych twarzach, w niewolniczo spuszczonych na ziemię oczach czytał Piotr myśljednę i tę samą u wszystkich: »grzech wszystkich ludzi na świecie udziałem — bez grzechu żyć nie może człowiek«.
Piotr Wielki.
— Odtąd niechaj nikt nie liczy na nie wiedzieć jakie nawet swoje zasługi! — zakończył Piotr głosem drżącym od gniewu. — Niniejszem zapo* wiadam: złodziej, jakiegokolwiek byłby stanu, choćby i senator, pójdzie pod sąd wojenny...
— Być to nie może! — rzekł kniaź Dołgoru-kij, ociężały starzec, z długimi, białymi wąsami, o twarzy jakby opuchłej, sinego koloru, patrząc wprost w twarz cara błękitnemi, dziecinnego wyrazu oczyma. Być to nie może, Najjaśniejszy Panie, by żołnierze sądzili senatorów. Nietylko dla czci majestatu twego, ale dla całej rosyjskiej ziemi czyn taki byłby hańbą niesłychaną!
— Prawdę rzekł kniaź Jakób! — zawołał Borys Szeremetiew, kawaler maltańskiego krzyża. — Dotąd cała Europa poważała rosyjskich dygnitarzy, poczytując ich za szlachetnych kawalerów. Dlaczego więc, Najjaśniejszy Panie, hańbą nas okrywasz, godności stanu chcąc nas pozbawić! Przecież nie wszyscy są złodziejami...
— Nie złodziej, to zdrajca! — krzyknął Piotr z wykrzywieną od wściekłości twarzą. — Myślisz, że was nie znam? Znam, dobrze znam, na wylot serca wasze przeglądam! Dziś niech ja oczy zamknę, ty pierwszy opowiesz się przy mym synu — zdrajcy! Wy wszyscy z nim trzymacie!...
Znowu niezmiernym wysiłkiem woli opanował wybuch gniewu. Oczyma poszukał w tłumie kniazia Mienszykowa i zwrócił się do niego głuchym, przytłumionym, ale już spokojnym głosem:
— Chodź za mną, Aleksandrze!
Wyszli razem do tokarni. Kniaź maleńki, chudziutki, na oko słabowity, w rzeczy samej krzepki jak żelazo, ruchliwy jak rtęć, o sżczupłej, przyjemnego wyrazu twarzy, żywością ruchów, sprytem świecącym w oczach, przypominał łobuza ulicznego, wyprawiającego psie figle. Na wezwanie cara szybkim ruchem zbliżył się do drzwi, skulony cały, jak piesek oczekujący bicia.
Nizki, gruby, Szafirów, zasapał się i ocierał pot z czoła. Długi, jak tyka, Gołowkin trząsł się ze strachu, żegnał się krzyżem świętym i szeptał słowa modlitwy. Jagużynskij padł z jękiem na krzesło niemal omdlały z przerażenia.
W miarę jednak, jak z poza drzwi dochodzić poczęły odgłosy gniewnego krzyku cara i żałośli-wej, piskliwej skargi Mienszykowa — słów słychać nie było — wszyscy zaczęli się zwolna uspokajać. Niektórzy nawet poczęli czynić złośliwe aluzye: nie pierwszy raz to kniaziowi jaśnie oświeconemu łajanie pańskie znosić. Skórę ma on wytrzymałą; od lat młodzieńczych przywykł do pałki carskiej. Nic mu nie będzie! wyliże się a i wykręci!
Wtem za drzwiami rozległ się hałas, szloch, jęki. Odrzwia otwarły się na oścież i z pokoju wyleciał Mienszykow. Złotem lity kaftan jego podarty; błękitna wstęga orderu św. Andrzeja poszarpana na strzępy; ordery i gwiazdy na pół poodrywane, beltały się na piersiach; peruka z włosów carskich — Piotr niegdyś na znak przyjaźni darował mu swoje włosy i posyłał mu je po każdem strzyżeniu — przekrzywiona i do połowy zdarta z głowy, twarz skrwawiona. Za nim pędził car z obnażonym sztyletem i z niesamowitym krzykiem wściekłości:
— Zabiję cię, psi synu!...
— Piotrusiu! Piotrusiu! — dał się słyszeć głos carowej, która, jak zawsze, w najpotrzebniejszej chwili, wyrosła jakby z pod ziemi.
Zatrzymała go na progu, zamknęła drzwi do tokarni i zostawszy z nim sam na sam, przytuliła się do niego, objąwszy rękoma za szyję.
— Puść mię! puść mię! Zabiję! — wołał we wściekłym gniewie.
Ale ona przytulała się do niego coraz silniej i uspokajała go pieszczotą:
— Piotrusiu! Piotrusiu! Bóg z tobą, kochanie me serdeczne! Rzuć ten sztylet, rzuć sztylet, nieszczęścia narobisz...
Zupełnie tak samo, jak wtedy, podczas ostatniego spotkania ojca z synem, Katieńka usiadła na poręczy krzesła, objęła rękoma jego głowę, przytulając ją do piersi, i zaczęła łagodnie głaskać jego włosy, pieszcząc go i kołysząc, jak matka — chore dziecko. I wkrótce pod wpływem tej łagodnej pieszczoty Piotr zaczął się uspokajać. Konwulsyjne dreszcze przechodziły. Od czasu do czasu wstrząsał jeszcze dreszcz całem jego ciałem, ale coraz rzadziej i rzadziej. Przestał już krzyczeć, czasem tylko jęk stłumiony wydobywał się z jego piersi, nakształt bolesnego szlochu:
— Trudno, oh, trudno, Katieńka! Sił nie starczy!... Niema z kim jednej choćby myśli podzielić. Znikąd pomocy. Ciągle sam jeden, sam jeden!... A czyż jeden człowiek może co zdziałać?... Brzemię nieznośne!...
Głos jego brzmiał coraz słabiej, wreszcie ucichł zupełnie. Car zasnął.
Katieńka przysłuchiwała się jego oddechowi. Równy był i spokojny. Zawsze po takich atakach zasypiał bardzo mocno, tak, że zbudzić go było niepodobna, byle tylko nie odchodziła od niego Katieńka.
Obejmując ciągle jego głowę jedną ręką, drugą, niby w pieszczocie, wsunęła pod kaftan i złodziejskim ruchem palców szukać poczęła czegoś na jego piersi. Zmacawszy paczkę z listami w bocznej kieszeni, wyjęła ją, poczęła szybko przeglądać i znalazła wreszcie list na dużym arkuszu, zabrudzony, widocznie podrzucony, z nierozerwa-ną jeszcze pieczęcią z czerwonego wosku. Domyśliła się, że to właśnie ten, którego szuka: drugi donos na nią i na Monsa, bardziej jeszcze od pierwszego niedwuznaczny. Mons ostrzegał ją o tym drugim bezimiennym liście; sam zaś dowiedział się o nim, podsłuchawszy kiedyś rozmowę pijanych żołnierzy dyżurnych.
Katienkę zdziwiła nietknięta pieczęć listu. Miał-żeby mąż obawiać się prawdy/ Lekka przelotna bladość pokryła jej oblicze, zacisnęła silnie ustar ale nie tracąc przytomności umysłu, zajrzała w oczy męża. Spał spokojnie — jak małe dziecko, kiedy się wypłacze. Delikatnie ułożyła głowę męża na poręczy krzesła, rozpięła kilka guzików na piersi, zmięła list i wsunęła go za gors., pochyliła się nad carem, podniosła z ziemi sztylet, rozpruła kieszeń, w której leżały listy, a u dołu połę kaftana wzdłuż samego szwu, tak, że można było jedno i drugie sprucie wziąć za przypadkową dziurę — i resztę listów włożyła do kieszeni. Gdyby nawet spostrzegł zgubę, to pomyśli, że z kieszeni zsunął się list za podszewkę i wypadł przez dziurę. A tych dziur bywało niemało w znoszonem ubraniu cara. Do dziesięciu nie doliczyć, tak prędko zrobiła to wszystko. Potem podniosła napowrót obiema rękami głowę Piotrusia, ułożyła ją na swych piersiach i poczęła głaskać jego włosy, pieścić, nucić mu do snu, patrząc nań jak matka na chorą dziecinę — albo jak poskromicielka lwów na srogie, ugłaskane zwierzę.
W godzinę przebudził się żwawy i ochoczy, jak gdyby nic nie zaszło.
Niedawno umarł karzełek cara. W dzień teu właśnie wypadał jego pogrzeb — jeden z tych groteskowych korowodów, w jakich lubował się Piotr. Katieńka namawiała go, by kazał pogrzeb do jutra odłożyć, a dziś już nigdzie nie chodził i wypoczął. Ale Piotr nie słuchał, kazał bić w bę bny, wywiesić flagi z okien pałacu, spiesznie, jakby do najpoważniejszej sprawy, przebrał się w kostyum na poły żałobny, na poły maskaradowy i ruszył za orszakiem.
VII.
»O monstrach czyli potworach.
«Ponieważ wiadomo jest, że zarówno między ludźmi, jak między zwierzętami i ptakami, zdarza się, że rodzą się monstra, czyli potwory, których wszystkie państwa do zbiorów, jako osobliwości poszukują, przeto już przed kilku laty wydany był ukaz, by je zbierano. Ale lud z powodu ciemnoty ukrywa je, mniemając, że potwory takie rodzą się pod wpływem dyabelskiej władzy, jej złości i chęci szkodzenia, co jednak rzeczą jest niemożliwą, bo jeden tylko jest twórca wszechrzeczy — Bóg, a nie dyabeł, który żadnej władzy nad stworzeniem mieć nie może. Rodzą się one z powodu uszkodzenia wewnętrznego, także z powodu strachu i przerażenia matki w czasie jej brzemiennego stanu — jeśli bowiem przerazi się czegoś matka, ślady tego na dziecięciu objawić się mogą. Dlatego więc ukaz ten będzie teraz ponowiony, aby wszystkie tego rodzaju potwory tak ludzkie, jak bydlęce, zwierzęce i ptasie, przynoszono w każdem mieście do jego komendanta. Wyznaczona będzie za to płaca, a mianowicie: za ludzkie — dziesięć rubli, za bydlęce i zwierzęce — pięć, a za ptasie — trzy ruble, jeśli są martwe. A jeśli są żywe, za ludzkie — sto rubli, za zwierzęce i bydlęce — pietnaście rubli, za ptasie — siedm rubli. A jeśliby były nader dziwaczne, i więcej wypłacać się będzie. Kto zaś wbrew ukazowi by je ukrywał, donieść o tem władzy: jeśli mu się czyn taki udowodni, nałożyć karę pieniężną w wysokości dziesięć razy przenoszącej wypłacaną za nie nagrodę i pieniądze te oddawać donosicielom. Wyżej wymienione potwory, tak ludzkie, jak i zwierzęce, jeśli poginą, przechowywać w spirytusie, gdzie zaś spirytusu niema — w wódce, o ile można najmocniejszej i dobrze zamkniętej, by się nie psuły. Za wódkę tę osobna zapłata się należy«.
Piotr lubił swego karzełka — »monstrum okazałe« i urządził mu pogrzeb wspaniały.
Na czele szło parami trzydziestu śpiewaków — wszystko małe chłopcy. Za nimi — uroczyście przybrany, z kadzielnicą w ręku, maleńki pop, wybrany z pośród wszystkich petersburskich duchownych dla małego wzrostu. Sześć maleńkich karych koni, w długich do ziemi sięgających c a łunach, ciągnęło miniaturowy katafalk, rzecby można, dziecinną zabawkę. Tuż za katafalkiem szło w uroczystym pochodzie dwanaście par karzełków w długich żałobnych oponach, obszy tych srebrną lamą i tyleż par karlic.
Pochód cały dobrany był podług wzrostu: mniejsi na przodzie, więksi za nimi, niby rury organów — garbaci, brzuchacze, karły z powykrzywianemi twarzami, karlice z krzywemi nogami, a dalej całe mnóstwo potworów rozmaitego rodzaju, nie tyle śmiesznych, ile wprost straszliwych wyglądem Po obu stronach pochodu ciągnął się szpaler olbrzymów-grenadyerów i rosłych hajduków carskich z pochodniami i żałobnemi gromnicami w rękach. Jednego z tych olbrzymów, ubranego w kostyum dziecięcy, prowadziło za wstążki dwóch najmniejszych karzełków, z długiemi siw’emi brodami; drugiego, spowitego jak niemowlę, wiozło w karecie sześciu rocznych niedźwiadków.
Pochód zamykał car w świcie jenerałów i senatorów. W ubiorze holenderskiego okrętowego dobosza szedł cały czas pieszo, i z miną taką, jak gdyby chodziło o rzecz najpoważniejszą, bił przez całą drogę w bęben.
Newskim prospektem, od drewnianego mostu na Fontance, aż do Jamskiej słobody, gdzie był grób, kroczył pochód a za nim tłum ludu. Ludzie patrzyli przez okna, wybiegali na ulicę i w zabobonnym strachu nie wiedział lud prawosławny — czy żegnać się, czy z pogardą splunąć, odwróciwszy oczy. Niemcy zaś mówili: »takiego pochodu na całym świecie nie zobaczy, chyba tylko w Rosyi!«.
Była piąta godzina po południu. Mrok szybko zapadał. Po obydwu stronach prospektu — dwa rzędy odartych z liścia lip i dachy niskich domów, bielały od śniegu. Wzmagała się coraz gęstrza mgławica. A w mgle tej i w brudno-czerwonem świetle pochodni, pochód cały wydawał się snem gorączkowym, jakiemś dyabelskiem widowiskiem.
A tłum, choć przerażony, nie rozbiegał się, nie odchodził, lecz wlokąc się po błocie, szeptał sobie straszne opowieści o czarach, o sile nieczystej, która zawładnęła Petersburgiem.
Dnia poprzedniego, o późnej godzinie wieczora, stróż cerkiewny słyszał zgiełk i tupotanie w cerkwi; w dzwonnicy ktoś biegał po drewnianych schodach, tak że trzęsły się pod nim stopnie, nad ranem zaś gdy dzwonnik obwieszczać chciał służbę Bożą, spostrzegł, że schody się zawaliły, a sznur silnie skręcony i zawiązany na węzeł porwany był na kawałki.
— Nikt inny, tylko bies we własnej osobie, — mówiono powszechnie.
— Nie bies a czarownica — twierdzili inni.
Staruszka, przekupka śledzi, na własne oczy widziała czarownicę przędzącą len.
— Cała goluteńka, chudziuteńka, czarna, główka malutka jak naparsteczek a tułów niby słomka cieniutki.
— A może to bies domowy? — zapytał ktoś.
— Biesów domowych po cerkwiach niema — odpowiedziano mu.
— A może czart błędny? One to właśnie snują się po świecie, roznosząc dżumę i zarazy.
— Ale tylko na wiosnę; na wiosnę także i domowe biesy lenią się, oblekając nową skórę i wtedy ludziom najwięcej dokuczają.
— Czy bies domowy, czy czart błędny, czy czarownica — wszystko jedno. W każdym razie siła nieczysta! — zdecydowali wszyscy.
W pośród blado-żóltej mgławicy, przy blasku mętno czerwonych pochodni, od których tworzyły się potworne cienie olbrzymich gigantów i karlików, cały ów pochód grobowy w>ydawał się dziełem siły nieczystej, zjawą upiorną i straszliwą.
Tłum obiegały jeszcze więcej złowróżbne wieści.
Na »stronie finlandzkiej» pop jakiś »dla popełnienia jakowejś potwornej zbrodni« ubrał się w kozią skórę z rogami. Skóra natychmiast przyrosła do niego i w tej postaci niesiony ma być nocą na stracenie. Jeden z żołnierzy zaprzedał duszę dyabłu, który pojawił mu się pod postacią kupczącego Niemca, a umowę z nim podpisał krwią. W sadzie Aptekarskim, na cmentarzu złodzieje rozkopali mogiłę, motykami rozwalili trumnę i zaczęli wyciągać zwłoki za nogi. Ale nie wyciągnęli, lecz przestraszywszy się, uciekli; rano zobaczył ktoś wystające z mogiły nogi i wnet rozeszła się pogłoska, że umarli z grobów powstają. W Sło-bodzie Tatarskiej, za obrębem twierdzy, narodziło się niemowlę z krowim rogiem zamiast nosa, gdzieindziej znowu przyszło na świat prosie z ludzką twarzą. »Niedobra to wróżba dla miasta, w któ-rem jawią się takie potwory«. Ktoś znowu widział koguta o pięciu nogach. Na Ładodze spadł krwawy deszcz, ziemia trzęsła się w swych posadach, rozległy się gromy, niby ryk olbrzymiego stada wołów; na niebie gorzały trzy słońca.
— Zło się spełni, zło się spełni! — wołał lud w trwodze.
— Petersburg w gruzy się rozwali!
— Nie jednemu Petersburgowi, a światu całemu koniec? Zagłada świata się zbliża, Antychryst nadchodzi!
Nasłuchawszy się takich opowieści, mały chłopczyk, prowadzony za rękę przez matkę, nagle za-krzyczał niesamowitym głosem przerażenia. Kobieta w łachmanach, z obłąkaną twarzą, wyć poczęła nieludzkim jękiem. Ukryto ją co najprędzej w najbliższem domostwie. Gar nie lubił żartować z tego rodzaju atakami: wypędzał z opętanych czarta knutem. »Ogon knuta dłuższy od ogona dyabelskiego!« mawiał, gdy mu donoszono o napadach szaleństwa czartowskiego.
Pośród dostojników i senatorów widać było także wiele przerażonych twarzy. Przed samem rozpoczęciem żałobnego pochodu, Szafirów złożvł w ręce cara doptero co oddane mu przez kuryera listy z Neapolu od Tołstoja i carewicza. Car schował je do kieszeni, nierozpieczętowane, widocznie nie chciał czytać przy świadkach. Ale Szafirów z osobnej króciutkiej karteczki Tołstoja wiedział już o doniosłej nowinie. Natychmiast obiegła ona całe zgromadzenie:
— Carewicz wraca do Petersburga!
— Piotr Tołstoj, Judasz, namówił go. Nie pierwszy to raz taki czyn mu spełniać!
— A ojciec podobno kazał żenić się z Afrośką.
— Żenić się? Tak powiadasz? Nie dla niego żeniaczka!
— A jeśli car zechce?
— Czart będzie tego małżeństwa dziewosłębem, a kat z toporem drużbą.
— Głupiec! Głupiec! Sam zgubę swoją podpisał.
— Jak cielę na rzeź go powiodą!
— Pod topór pójdzie!
— Głowy swej nie ocali!
— A może mu przebaczą? Przecież dziecko rodzone! A i żmija potomstwa swego nie pożera. Ukarzą i przebaczą.
— Za późno już na przebaczenie. Car litości nie znajdzie!
— Zabiją chłopię, ani nie jęknie.
— A i nam wszystkim dola okropna.
— Bieda, bracia, bieda. I najchytrzejszym rozumem nie poradzisz.
W tłumie dostojników i senatorów rozlegało się to samo wołanie, co między ludem:
— Zło się spełni! Zło się spełni!
A car kroczył i kroczył ciągle po błocie, uderzał w bęben, zagłuszając dźwięki ponurego śpiewu: Wieczne odpoczywanie, racz im dać, Panie!
Mgła gęstniała coraz bardziej. I wszystko dookoła rozpływając się w niej, przybierało kształt widmowy. Wydawało się, że oto wnet, za chwilę, całe to miasto, ze wszystkimi ludźmi i domami, z gmachami i ulicami, podniesie się wraz z mgłą w górę i niby sen się rozpierzchnie.
VIII.
Wróciwszy z pogrzebu do Letniego Dworca, Piotr usiadł do maleńkiej szalupy, przejechał przez ciemną w nocnym mroku Newę, sam jeden bez wioślarzy, i przybył do lądu u niewielkiej drewnianej przystani przeciwległego brzegu.
Nad samem wybrzeżem niedaleko od Troickie-go soboru, stał niziutki domek, jeden z pierwszych domów, zbudowanych przez holenderskich cieśli, przy zakładaniu Petersburga. Było to pierwsze zarazem domostwo Piotra, podobne do ubogich chat saardamskich marynarzy. Zbudowany był z sosnowego drzewa z lasu, który rósł tuż obok, na dzikich błotach Kejwusari, na wyspie Brzozowej, pomalowany olejną farbą i pobity gontem.
Pokoje nizkie, ciasne, tylko trzy: od sieni na prawo pracownia, na lewo jadalnia, za nią sypialnia, najmniejsza ze wszystkich, cztery arszyny długości, trzy szerokości, tak, że ledwo ledwo obrócić się w niej było można. Urządzenie, choć bardzo skromne, ale przytulne i czyste, na wzór ho lenderski. Sufit i ściany czysto wybielone; okna szerokie, nizkie, z ramą ołowianą i malutkie-mi szybkami. Drzwi nie na miarę wzrostu Piotra: musiał się schylać, by nie uderzyć głową o futrynę.
Po wybudowaniu Letniego i Zimowego Pałacu, domek ten stał pusty, tylko od czasu do czasu car tu spędzał noc jedną i drugą, kiedy czuł potrzebę zupełnej samotności i nie chciał mieć przy sobie nikogo, nawet Katienki.
Wszedłszy do sieni, car szturchańcami rozbudził śpiącego na wojłoku dyżurnego żołnierza, kazał podać światło, przeszedł do pracowni, zamknął drzwi na klucz, świecę postawił na stole, siadł w krześle, wyjął z kieszeni listy Tołstoja, Rumian-cewa i carewicza, ale zanim je rozpieczętował, zawahał się i jak gdyby w niepewności i nieświadomości, przysłuchiwać się począł miarowemu biciu zegarów na dzwonnicy soboru św. Trójcy. Wybiła dziewiąta. Zamarł ostatni dźwięk i wraz nastąpiła cisza taka, jaka tu panowała w czasach, kiedy nie było jeszcze Petersburga i kiedy w okół tego domku szumiały tylko nieskończone bory, puszcze nieprzebyte.
Wreszcie rozłamał pieczęcie. Gdy czytał, pobladło nieznacznie jego oblicze, ręce drgały nerwowo. Ale kiedy doczytał słów ostatnich: »w dniach tych z Neapolu do Petersburga, do Pana mego i Ojca powracam« — radość mu oddech zaparła, nie mógł dalej czytać. Zrobił znak krzyża świętego.
A to czyliż nie objawienie, cud Boski? Tylko co upadał na duchu, pogrążał się w rozpacz, mniemał, że Pan zapomniał o nim, porzucił go na zawsze — i oto znowu podtrzymuje go ręka Pańska.
Poczuł znowu w sobie hart i siłę, jak gdyby młodość powróciła mu chęć gotową do wszelkiego trudu i do wszelkiej walki. Potem spuścił głowę i wpatrzony w płomień świecy, zadumał się głęboko. Skoro syn wróci, co z nim zrobić? »Zabić!« — z wściekłością myślał przedtem, gdy nie miał nadziei uzyskania od niego powrotu. Ale teraz, gdy wiedział napewno, że wróci, wściekłość uspokoiła się i sam sobie teraz stawiał rozwagi pełne, rozumne, chłodne pytanie: co robić?
Nagle przypomniał sobie słowa pierwszego swego listu, wysłanego do Neapolu na ręce Tołstoja i Rumiancewa: »Obiecuję ci i wobec Boga i jego strasznego sądu przysięgam, że żadna kara cię nie spotka; owszem większą okażę ci miłość, jeśli woli mej poddasz się i powrócisz«. Teraz gdy syn przysiędze tej zawierzył, nabrała ona straszliwego znaczenia.
Lecz jak ją spełnić?
Przebaczyć mu — nie znaczy-ż to przebaczyć także i wszystkim innym, takim jak on zdrajcom i przestępcom wobec cara i ojczyzny? Cały nikczemny motłoch, wszyscy łapownicy, złodzieje, obłudnicy, wszyscy poniewierający prawem, wszystkie długie brody zjednoczą się z nim i taką zapewnią sobie bezkarność, że rady na nich nie znajdziesz. A to znaczy gotować całemu państwu upadek ostateczny. I jeżeli syn nad ojcem już za życia przewodzić będzie, cóż dopiero będzie po jego śmierci? Wszystko zniszczeje, w gruzy się rozpadnie, kamień na kamieniu nie zostanie, zaginie Rosya!
Nie — choćby przyszło przysięgę złamać, przebaczyć niepodobna.
A więc znowu — śledztwa, znowu — tortury, stosy, topory, rusztowania, krew?
Przypomniał sobie, jak niegdyś przed laty w czasie buntu strzelców, kiedy jechał konno na plac stracenia, na którym paść miało dnia tego trzysta głów — wyszedł naprzeciw nięgo patryarcha z cudownym obrazem Bogarodzicy i prosił o łaskę dla winnych. Car oddał pokłon obrazowi, ale patryarchę gniewnie odsunął ręką i rzekł: »Pocoś tu przyszedł? Bogarodzicę niemniej od ciebie we czci chowam. Lecz powinność nakazuje mi dobrych nagradzać, złych karać. Odejdź precz starcze! Wiem, co robię.«
Patryarsze umiał odpowiedzieć, ale co odpowie Bogu?
I jawił mu się, gdyby w widzeniu, obraz nieskończonego szeregu głów na placu kaźni — na długiej belce, miasto rusztowania — jasnowłose, rude, czarne, siwe, łyse, kędzierzawe. W podnieceniu, dopieroco po pijanej biesiadzie, razem z Da-niłyczem i innymi gośćmi idzie car z toporem w ręku, zakasawszy rękawy, jak kat, i rąbie je-
Piotr Wielki.. dna za drugą te głowy. A gdy go zmęczenie ogarnie, goście biorą topór z rąk jego i rąbią dalej. Wszyscy pijani krwią. Szaty krwią zbryzga-ne; na ziemi kałuże krwi; stopy broczą we krwi. I nagle jedna z tych głów, gdy już wzniósł nad nią topór — cichutko wznosi się do góry, odwraca się i pogląda mu twarzą w twarz. To on — Alosza!
»Alosza, dziecina najdroższa!« — jawiło mu się drugie widzenie — gdy powróciwszy z obcych krajów, cichaczem przekradał się nocą do sypialni carewicza, pochylił się nad jego łóżeczkiem, wziął na ręce śpiącego, czując poprzez koszulkę ciepło jego różowego ciałka.
»Zabić syna« — teraz dopiero zrozumiał, co to znaczy. Odczul, że to rzecz w życiu jego najstraszniejsza i największej wagi — ważniejsza jak Zofia, strzelcy, Europa, nauka, armia, flota, Petersburg, Poltawa; że w niej rozstrzyga się sprawa nieczysta: na jednej szali postawione wszystko, co zdziałał wielkiego i dobrego, na drugiej — krew syna.
Która szala przeważy? Nie zgaśnie-ż cała jego sława przed tą jedną krwawą plamą? Co powie Europa, co powiedzą potomni o krzywoprzysięż-cy, o synobójcy? Trudno wyrok ogłosić temu, który sprawy nie przeniknął do jej najgłębszych tajników. A któż tę sprawę zna?
A wobec Boga czyż może człowiek, choćby nawet dla dobra ojczyzny, wziąć na duszę swoją grzech taki, jak przelanie krwi syna?
Ale cóż czynić? Przebaczyć synowi — to zgubić Rosyę, zabić go — to zabić siebie. Czuł, że nigdy tego nie rozstrzygnie.
I jeden człowiek nie mocen jest tego rozstrzygnąć. Lecz któż go radą wesprze? Cerkiew? Co zwiążecie na ziemi, to będzie związane w niebie, co rozwiążecie na ziemi, to rozwiązane będzie w niebie. Tak było dawniej. A teraz — gdzież cerkiew? Patryarcha? Już go niema. On sam zawiesił urząd patryarchy. — Może metropolita, »Stepka-cham«, który pada na ziemię i czołem bije przed carem? Albo administrator spraw duchownych, frant Fedośka, z innymi archirejami, którzy »tak są wyuczeni, że pójdą, gdzie ich poprowadzę«. Przecież, co im rozkażę i tak zrobią. Przecież on sam jest patryarchą, sam jest — cerkwią. Sam i jeden stoi w obliczu Boga.
I czemuż, szalony, radował się przed chwilą? Tak, ręka Pańska spoczęła na nim straszliwym ciężarem. Straszna zaiste, straszna to rzecz wpaść w ręce Boga żywego!
Jak gdyby przepaść rozwarła się pod jego stopami, a z niej uderzył na niego postrach taki, że włosy mu na głowie powstały.
Zakrył twarz rękoma:
— Uwolnij mię od tej próby, Panie! Wybaw duszę moją od krwi, Boże mego zbawienia!
Wstał z miejsca, poszedł do sypialni, gdzie nad wezgłowiem łoża wieczna paliła’ się lampa przed cudownym obrazem Zbawiciela. Obraz ten wykonany był dla cara Aleksego Michajłowicza przez nadwornego carskiego malarza Szymona Uszakowa i znajdował się w Kremlu. Była to kopia rosyjska ze słynnego na całe chrześciaństwo bizantyńskiego obrazu: według podania, gdy
Chrystus szedł na Golgotę i upadał pod ciężarem krzyża, przystanąwszy na chwilę, otarł pot z oblicza — i na płótnie odbił się Wizerunek Święty.
Od dnia, w którym matka Piotra, carowa Natalia Kirylłowna, pobłogosławiła syna tym obrazem, nie rozstawał się Piotr z nim już nigdy. Na wszystkich wyprawach, w podróżach i pochodach, na okrętach i w namiotach, przy zakładaniu Petersburga i na polach Połtawy — wszędzie obraz ten był przy nim.
Wszedłszy do sypialni, car dolał oliwy do lampy i poprawił knot. Płomień rozjaśnił się, a w złotej ramie naokół ciemnego Oblicza rozbłysnęły dyamenty niby łzy, rubiny niby krew.
Car ukląkł i zaczął się modlić.
Tak zżył się już z obrazem, że nie widział go niemal i w modlitwach nieświadomie, zwracał się zawsze do Ojca nie do Syna — nie do Boga umierającego, przelewającego krew swą na Golgocie, a do Boga wszechmocnego, straszliwego w gniewie, do Boga wszechpotężnego pogromcy i dawcy zwycięstw, który Sam mówił o Sobie ustami proroka: »W gniewie Mym deptałem narody, a krew ich bryzgała na szaty Moje«.
Ale teraz, gdy wzniósł oczy na obraz i chciał, jak zawsze, zwrócić się z modlitwą do Ojca — słów mu na ustach nie stało. Jak gdyby pierwszy raz zobaczył męczeńską Głowę w wieńcu cierniowym i Głowa ta spojrzała w duszę jego pełnem łagodności spojrzeniem; jak gdyby pierwszy raz pojął i zrozumiał to, o czem słyszał od dzieciństwa, a czego nigdy nie pojmował i nie rozumiał: co znaczy — Syn i Ojciec.
I nagle przypomniał sobie starodawną opowieść także o ojcu i synie:
»Kusił Bóg Abrahama i rzekł mu: Weźmij syna twego jednorodzonego, którego miłujesz, Izaaka, i ofiarujesz go na całopalenie na jednej górze, którą ukażę tobie. Abraham tedy, narąbawszy drew do całopalenia, szedł na miejsce, na które mu Bóg rozkazał, a związawszy Izaaka, syna swego, włożył go na ołtarz na stos drzew i wyciągnął rękę i porwał miecz, aby ofiarował syna swego«.
A to przecież tylko ziemski obraz na podobieństwo stokroć większej niebieskiej ofiary. Bóg tak ukochał świat, że oddał mu na ofiarę Syna swego Jednorodzonego i odtąd przelaną krwią Baranka, Krwią Syna okupuje się gniew Ojca.
Czuł w tem jakąś najbliższą sobie, jakąś najpotrzebniejszą sobie tajemnicę, tak jednak straszliwą, że nie ośmielał się myśleć o niej. Myśl nie mogła podołać jej ogromowi.
Chce-li czy nie Bóg, by kaźnił syna swego? Czy ta krew będzie mu przebaczoną, czy czeka go za nią pomsta i kara? I to nietylko jego, ale i jego dzieci i wnuki i prawnuki — i całą Rosyę?
Upadł twarzą na ziemię i długo leżał tak rozciągnięty, nieruchomy, niby martwy.
Wreszcie znowu podniósł oczy na obraz, teraz już z pełną rozpaczy i męki modlitwą, zwróconą mimo Syna, wprost ku Ojcu:
— Niechaj padnie krew ta na mnie, na mnie jednego! karaj mnie Boże, zlituj się nad Rosyą!
ODWROTNIE.
I.
Carewicz patrzał na drzwi, przez które miał # wejść Piotr.
Maleńką komnatę pałacu preobrażeńskiego całkowicie prawie zalewało słońce. Przed oknami roztaczał się widok, znany Aleksemu od dziecka: zaśnieżone pole z czerniejącemi na niem gdzieniegdzie wronami, szare ściany kazamatów, gmach więzienia, wysoki wał ziemnisty z piramidami kul armatnich, budką wartownika i nieuchronnym żołnierzem, rysującym się na niebie przeźroczysto-zielonkawem. Wróble pod oknami szczebiotały już po wiosennemu. Ze zwieszających się sopli lodowych padały jasne krople jak łzy. Godzina była przedobiadowa. Zalatywał zapach pierogów z kapustą. Wśród głębokiej ciszy rozlegało się wciąż wyraźnie tik-tak zegaru ściennego.
W drodze z Włoch do Rosyi carewicz był spokojny, nawet wesoły, ale jakby odurzony, pół senny. Nie zupełnie jasno pojmował, co się z nim dzieje, dokąd i po co go wiozą.
Teraz jednak, siedząc z Tołstojem w ojcowskim gabinecie, podobnie jak ongi nocą w pałacu królewskim w Neapolu, kiedy patrzył na owe straszliwe drzwi — budził się niejako ze snu, zaczynał pojmować, i tak samo jak wówczas począł drżeć ciągłym, drobnym dreszczem, jak w febrze. Na przemian żegnał się, szeptał modlitwy i chwytał za rękę Tołstoja:
— Piotrze Andrejewiczu, co powie ojciec. Straszno! straszno!
Tołstoj uspokajał go swym aksamitnym głosem:
— Niech Wasza Wysokość się uspokoi. Głowy pokornej miecz nie ścina. Bóg da, że po cichutku, powolutku, zgodą i dobrocią...
Carewicz nie słuchał i powtarzał w myśli z góry obmyślone przemówienie:
»Niczem przed tobą ojcze usprawiedliwić się nie mogę, ale ze łzami proszę o miłościwe przebaczenie i o łaskawy sąd ojcowski, albowiem okrom Boga i twego ku mnie miłowania rodzicielskiego, nijakiej nadziei nie mam i całkowicie na wolę twą się oddaję«.
Za drzwiami dały się słyszeć. znajome kroki. Drzwi się otworzyły.
Wszedł Piotr.
Aleksy zerwał się i zachwiał. Padłby, gdyby go Tołstoj nie podtrzymał.
Przed oczami błysnęły mu jakby dwa różne oblicza: jedno obce., straszliwe, nieruchome, niby martwa maska — drugie miłe, swojskie, ukochane, jakie widywał u ojca za czasów swego dzieciństwa.
Aleksy zbliżył się do ojca, chciał mu paść do nóg, ale Piotr wyciągnął doń ręce, objął go i przycisnął do piersi.
— Witaj Alosza! Chwała Bogu! Na koniec spotykamy się.
Aleksy poczuł znajome mu dotknięcie pulchnych, wygolonych policzków ojca i bijący w niego ostry.zapach tytoniu; ujrzał wielkie, ciemne, błyszczące oczy, tak straszne, a tak miłe; ujmujący, nieco chytry uśmiech na wywiniętych, prawie kobieco delikatnych wargach. Zapomniał całego swego przygotowanego przemówienia i wyszeptał tylko:
— Wybacz ojcze...
I nagle zaszlochał gwałtownie, powtarzając wciąż: Wybacz! wybacz!
Serce jego odtajało w jednej chwili, jak lód w ogniu.
— Cóż tobie, cóż tobie, Alosza! — powtarzał Piotr, gładząc mu włosy i całując go w czoło, w usta, w oczy z macierzyńską czułością.
A Tołstoj patrząc na to myślał:
»Oj zacałuje jastrząb kokoszkę do ostatniego piórka«.
Na znak Piotra wyszedł. Car powiódł syna do jadalni. Suczka Lizetta zrazu zawarczała, ale poznawszy carewicza, zawstydzona stuliła ogon i polizała mu rękę. Usiedli do stołu. Piotr nalał dwie czarki anyżówki.
— Za twoje zdrowie, Alosza!
Stuknęli się. Ręka carewicza tak się trzęsła, że wylał nieomal połowę czarki.
Piotr przygotował dla niego najbardziej ulubioną swoją zakąskę — kawał czarnego chleba z masłem, cebulą i czosnkiem. Przekrajał chleb na dwie części — połowę dla siebie — drugą dla syna.
— Schudłeś, nieboże, na cudzym chlebie, mówił, wpatrując się w syna. Poczekaj, tu cię od-karmimy, przyjdziesz do siebie. Sytniejszy przecież russki chleb od niemieckiego.
Ugaszczał syna z całą serdecznością.
— Jeszcze po jednym — mówił, nalewając drugi kieliszek. A po chwili: Bez trójcy dom się nie buduje. I znowu: Poczwórna miara gości raduje.
Carewicz jadł mało, ale pił dużo i prędko wpadał w odurzenie, nie tyle wprawdzie od picia, co od radości.
Więc jeszcze onieśmielony nie mógł przyjść do siebie, nie wierzył własnym uszom i oczom. Ale ojciec rozmawiał z nim tak swobodnie i wesoło, że nie mógł mu nie wierzyć. Car wypytywał go o wszystko, co widział i słyszał we Włoszech, o wojsku i flocie, o papieża i cesarza. Żartował jak kolega z kolegą.
— A i ty nie głupi — śmiał się, mrugnąwszy filuternie. — Afrośka, dziewka nie lada. Gdyby mi tak mniej o lat dziesiątkę pilnować byś jej musiał, abyś przez ojca rogatym nie został. Nie daleko widać pada jabłko od jabłoni. Ojciec z praczką, synek z pomywaczką: boć pono Afrośka u Wia-zemskiego podłogę myła. Ale i moja Katieńka bieliznę prała. A żenić się miałbyś ochotę?
— Jeśli pozwolisz ojcze...
— A cóż mam z tobą robić. Obiecałem, toć pozwolę.
Piotr nalał wina czerwonego w kubki kryształowe. Podnieśli je, stuknęli się. Kryształ zadźwięczał. Wino w promieniach słońca zabłysło purpurą jak krew.
— Za pokój, za przyjazń wieczną! — rzekł Piotr.
Obaj wypili duszkiem do dna.
Carewiczowi w głowie się kręciło. Zdało mu się, że leciał w przestwór. Serce mu zamierało, to znów biło z podwójną siłą, jakby miało rozerwać się od wybuchu radości. Teraźniejszość, przeszłość, przyszłość — wszystko znikło. Jedno tylko pomniał, widział, czuł: Ojciec go kocha.
Niechby choć na chwilę, choćby trzeba było znieść znów mękę całego życia za taką chwilę, gotów ją przecierpieć.
I wszystko zapragnął powiedzieć, do wszystkiego się przyznać.
Piotr, jakby zgadując myśl syna, położył pieszczotliwie swoją rękę na jego ręce i rzekł z cicha.
— Opowiedz Alosza, jakeś uciekł...
Carewicz poczuł, że los jego się rozstrzyga.
I zrozumiał nagle to, o czem starał się nie myśleć od chwili, gdy zgodził się powrócić do ojca. Jedno z dwojga: albo wszystko powiedzieć, wydać wspólników i zostać zdrajcą — albo wszystkiego się zaprzeć i sprawić, że znów powstanie przepaść, wzniesie się głucha ściana między nim i ojcem.
Milczał, spuściwszy oczy, lękał się ujrzeć znów zamiast oblicza rodzicielskiego, to inne obce oblicze, straszne jak martwa maska. Wreszcie wstał, zbliżył się do ojca i padł przed nim na kolana.
Lizetta, która spała u nóg Piotra na poduszce, zbudziła się, wstała i odeszła, ustępując miejsca carewiczowi. Ukląkł na poduszce. Klęczałby, leżałby wiecznie u nóg ojca, jak pies, patrzałby mu w oczy i oczekiwał dobrego słowa.
— Wszystko powiem, ojcze; tylko przebacz wszystkim, jak mnie przebaczyłeś! — Mówiąc to, podniósł oczy z wyrazem bezmiernej prośby.
Ojciec nachylił się ku niemu i położył mu ręcs na ramiona, zawsze z tą samą serdecznością.
Słuchajże Alosza. Jakże mam przebaczyć, gdy nie znam winy i winowajców. Mogę wybaczyć w swojem imieniu, ale nie w imieniu ojczyzny. Bóg by mnie ukarał. Kto złym pobłaża, sam zło czyni. Jedno tylko ci obiecuję: przebaczę tym, których wymienisz, ale srodze ukarzę tych, których występki utaisz. Bacz więc: nie donosicielem będziesz, ale obrońcą swych przyjaciół. Mów wszystko; nie bój się. Nikogo nie skrzywdzę. Razem osądzimy.
Aleksy milczał. Piotr go objął, przycisnął do piersi jego głowę i dodał, ciężko westchnąwszy:
— Ach, Alosza, Alosza, gdybyś widział serce moje, gdybyś znał me troski. Ciężko mi, ciężko, synku miły. Nikogo nie mam, żadnego pomocnika. Zawsze sam, sam jeden. Wszystko wrogi niegodziwcy. Zmiłuj się choć ty. nad ojcem. Bądź mu przyjacielem. Czyż nie chcesz, nie miłujesz?
— Ależ miłuję cię, miłuję, ojczulku drogi — zaszeptał carewicz z tąż samą czułością wstydliwą, jak bywało w dzieciństwie, gdy ojciec skrycie w nocy przychodził do jego łóżeczka i brał go sennego na ręce. — Wszystko, wszystko powiem, pytaj tylko.
I rzeczywiście wszystko opowiedział, wszystkich wymienił.
Gdy skończył, Piotr czekał jeszcze czegoś najważniejszego. Szukał sprawy, a sprawy żadnej nie było; były tylko słowa, wieści, plotki — jakieś przywidzenia niepochwytne, których niepodobna było użyć za podstawę rzeczywistego śledztwa.
Carewicz brał wszystko na siebie, wszystkich usprawiedliwiał.
— Po pijanemu plotłem Bóg wie co i w kompaniach mówiłem słowa głupie i ludzi durzyłem.
— A czy okrom słów nie było zamysłów pod-budzenia ludu, uczynienia cię przez siłę następcą?
— Nie było ojczulku, Bóg widzi, nie było.
— Czy matka wiedziała o twej ucieczce?
— Nie wiedziała, myślę...
I pomyślawszy chwilę dodał:
— Dokładnie nie wiem.
Nagle zamilkł, spuściwszy oczy. Przypomniały mu się widzenia i proroctwa biskupa Rostowskiego Dossifeja i innych starców, którym z radością wierzyła jego matka — proroctwa o zagładzie Petersburga, o śmierci Piotra, o objęciu rządów przez syna. Wyznać to? wydać matkę? Serce ściskało mu się trwogą śmiertelną: Czuł, że tego nie może powiedzieć. Ale też ojciec nie pytał nawet. Cóż go to mogło obchodzić? Taki, jak on miałże się lękać babskich przywidzeń?
Czy wszystko już? Czy masz jeszcze coś do powiedzenia? — pytał Piotr.
— Mam coś. Ale straszno powiedzieć.
Cały przyległ do piersi ojcowskich i twarz schował.
Mów. Lżej ci będzie. Powiedz, oczyść się, jak na spowiedzi świętej.
Gdy byłeś chory — szeptał mu carewicz do ucha — myślałem, że umrzesz i cieszyłem się. Pragnąłem twej śmierci.
Piotr z lekka go odsunął. Spojrzał mu prosto w oczy i ujrzał to, czego nigdy nie widział w oczach ludzkich.
Czy zmawiałeś się z kim na moją śmierć.
— Nie! nie! nie! — zawołał carewicz z takiem przerażeniem w twarzy i w głosie, że ojciec mu uwierzył.
Milcząc popatrzeli na siebie, jednakim wzrokiem, i w tych twarzach tak różnych było jakieś podobieństwo. Odbijali się nawzajem i jakby pogłębiali do nieskończoności, niby dwa zwierciadła.
Nagle carewicz uśmiechnął się blado i rzekł po prostu, ale jakimś strasznym, jakby cudzym głosem, jakby nie on sam, a ktoś inny daleki przez niego mówił.
— Toć wiem ojcze: może ty nie możesz mi przebaczyć? Jeśli tak, to ukarz, strać, sam umrę za ciebie, tylko kochaj, kochaj mię zawsze, choćby o tem nikt nie wiedział, tylko ty i ja — ty i ja...
Ojciec nic nie odrzekł i zakrył twarz rękoma.
Carewicz patrzał na niego, jakby czekając na coś. Wreszcie Piotr odjął ręce od twarzy, znów się nachylił do syna, objął głowę jego obiema rękami, pocałował go milcząc, a carewiczowi zdawało się, że po raz pierwszy w życiu widział łzy w oczach ojca. Chciał coś powiedzieć, ale Piotr szybko wstał i wyszedł.
Tegoż dnia wieczorem przyszedł do carewicza jego nowy spowiednik, O. Warłaam.
Po przybyciu do Moskwy Aleksy prosił, ażeby przysłano mu dawnego jego spowiednika O. Ja-kóba Ignatiewa. Odmówiono mu i naznaczono O. Warłaama.
Był to staruszek na pozór dość niemądry, »istna kokoszka«, jak o nim żartobliwie mówił Tołstoj, ale carewicz i jemu był rad, bo chciał się jak najprędzej wyspowiadać. Przy spowiedzi wyznał wszystko, co powiedział ojcu. Dodał i to, co skrył przed ojcem: o matce carowej Eudoxyi, o ciotce carewnie Marcie, o wuju Abrahamie Łopuchinie, o ich wspólnem pragnieniu »rychłego dokonania«, tj. śmierci cara.
— Trzeba ci było ojcu prawdę powiedzieć — zauważył O. Warłaam — i nagle z jakimś niepokojem pospiesznie jął się żegnać.
Coś dziwnego przemknęło jakby pomiędzy nimi, tak nagle, iż carewicz nie mógł sobie zdać sprawy, czy istotnie coś zaszło, czy mu się tylko przywidziało.
II.
Na drugi dzień po rozmowie Piotra z synem, rano w poniedziałek d. 3 lutego 1718 r., ministrowie, senatorowie, jenerałowie, archireje oraz inni urzędnicy cywilni, wojskowi i duchowni otrzymali rozkaz stawienia się w sali audyencyo-nalnej starego pałacu Kremleńskiego, dla wysłuchania manifestu o zrzeczeniu się tronu przez Aleksego, a także dla wykonania przysięgi na wierność nowemu następcy, Piotrowi Piotrowiczowi.
Na wszystkich placach, przejściach i schodach w Kremlu stały porozmieszczane oddziały preo-brażeńskiej lejbgwardyi. Obawiano się buntu.
W sali audyencyonalnej niewiele pozostało z dawnych ozdób. Widniały tylko na suficie malowi dla staroświeckie, wyobrażające ruch gwiazd, następstwo dwunastu miesięcy i inne obroty ciał niebieskich. Wszystkie pozostałe ozdoby były nowe, tkaniny holenderskie, świeczniki kryształowe, krzesła o prostych grzbietach, wydłużone zwierciadła na ścianach. Pośrodku sali pod czerwonym baldachinem na trzech stopniach złocisty tron carski ze złotym dwugłowym orłem i kluczami świętego Piotra, wyszytymi na purpurowym aksamicie.
Przez okna skośne promienie słoneczne padały na białe peruki senatorow i czarne pokrycia głów archirejskich. Na wszystkich licach czytać można było strach i tę chciwą ciekawość, którą dostrzedz można w tłumie, towarzyszącym straceniu skazańców.
Odezwał się bęben. Tłum cofnął się nieco wstecz.
Wszedł car i siadł na tronie.
Dwaj olbrzymiego wzrostu preobrażeńcy z go-łemi szpadami wprowadzili carewicza jak więźnia.
Bez peruki, bez szpady, w prostej czarnej odzieży, blady, ale spokojny, jakby zamyślony, szedł wolnym krokiem ze spuszczoną głową. Zbliżywszy się do tronu i ujrzawszy ojca, uśmiechnął się cichym uśmiechem, przypominającym cara Aleksego Najcichszego.
Wysoki, wąski w ramionach, z wąską twarzą, otoczoną rzadkimi, gładko i prosto spadającymi włosami, podobny był ni to do dyaczka wiej-
Piotr Wielki. skiego, ni to do widniejącego na obrazie Bożego człeka Aleksego. Wśród wszystkich tych nowych twarzy petersburskich, zdał się przybywającym z dali, obcym wszystkiemu, jakby emigrantem z innego świata, widmem starej Moskwy. I po przez ciekawość, po przez strach, w wielu twarzach zabłysło współczucie dla tego widma. Zatrzymał się u stóp tronu, nie wiedząc, co czynić.
— Klęknij, klęknij, i mów, jak cię nauczono — szepnął mu do ucha z tyłu Tołstoj.
Carewicz ukląkł i powiedział donośnym, spokojnym głosem.
— Najmiłościwszy Ojcze i Panie! Ponieważ poznałem występek mój przed tobą, rodzicem i monarchą moim, oskarżyłem się sam w piśmie, przesłanem z Neapolu i obecnie oskarżam się, jako zapomniawszy o obowiązku syna i poddanego, uszedłem i oddałem się pod protekcyę cesarską i szukałem w niej obrony, za co błagam przebaczenia i zmiłowania.
I nie dla czczej ceremonii, lecz z całego serca słonił się ojcu do nóg.
Na znak cara wicekanclerz Szafirów jął czytać manifest, który tegoż dnia miał być ogłoszony ludowi na placu Czerwonym:
„Ufamy, że większej części poddanych naszych wiadomo, z jaką pieczołowitością i troską pierworodnego syna naszego Aleksego wychować się staraliśmy. Ale cała ta gorliwość na nic się nie zdała: nasienie padło na opokę. Nietylko nas nie słuchał, ale z nienawiścią do nas się odnosił; zarówno dla spraw wojskowych, jak i obywatelskich zupełną okazywał obojętność, marnując czas na obcowaniu z ludźmi podłymi, z próżniakami o grubych i sprośnych obyczajach«.
Aleksy prawie nie słuchał. Oczami szukał oczu ojca. Ale ten patrzał w bok nieruchomym, nieprzeniknionym wzrokiem.
— Udanie, dyssymulacya — sam siebie uspokajał carewicz. Teraz łaj, bij nawet — wiem, że miłujesz...
»Widząc tę jego w gnuśnych postępkach zatwardziałość, — czytał w dalszym ciągu Szafirów — oświadczyliśmy mu, że jeśli nadal woli naszej posłuszny nie będzie, pozbawimy go dziedzictwa.
I daliśmy mu czas do poprawy. Ale on, niepomny przykazania Boskiego, które posłuszeństwo nakazuje wszystkim dzieciom wobec rodziców, a cóż dopiero dzieciom monarchów — za całą naszą rodzicielską pieczołowitość, za wszystkie nasze starania, odpłacił się niesłychaną wprost niewdzięcznością. Bo gdy dla spraw wojskowych zmuszeni byliśmy wyjechać do Danii, jego zostawiwszy, a potem pisaliśmy do niego, by do nas do Kopenhagi dla asysty w kompanii wojennej, także zaś dla nauki i ćwiczenia przyjechał, — to on, syn nasz, zamiast tego rozkazu posłuchać, pieniądze ze sobą zabrał i z nałożnicą swoją, z którą w bezprawnym związku pozostaje — uciekł i pod protekcyę cesarską się schronił. I tam, rzucając na nas, ojca swego i cara, różne niesprawiedliwe oszczerstwa, prosił cesarza nietylko o to, by go przed nami ukrył, ale także, by go z bronią w ręku przed nami zasłaniał i przedstawił nas jako wroga, nastającego rzekomo na jego życie i swobodę. Tak więc czynem tym haniebnym wstyd i sromotę nam i całemu państwu przed światem zgotował, co, jak każdy zrozumieć winien, zbrodnią jest tem większą, że przykładu podobnego w historyi byś nie znalazł. I chociaż on, syn nasz, za wszystkie te występki godzien śmierci, ale my, sercem ojcowskiem współczując mu, przebaczamy jego winy i od wszelkiej kary go uwalniamy. Jednakowoż...«
Przerywając czytanie, odezwał się Piotr głosem głuchym, syczącym, groźnym, pełnym gniewu i goryczy, tak, iż nagle cała ceremonia znikła z oczu obecnych i wszyscy pojęli grozę tego, co się dzieje.
— Nie mogę takiego następcę pozostawić, któryby utracił to, co przy pomocy Bożej ojciec osiągnął i pohańbił cześć i chwałę narodu rosyjskiego, nie mogę, bojąc się Boga i Jego sądu, w ręce, których nieudolność i niedołęstwo znam, powierzyć władzę. A ty....
Popatrzył na carewicza, tak, że ten upadł nagle na duchu: przemknęło mu w myśli, że to już nie udanie.
— A ty pomnij: choć ci przebaczam, ale jeśli całej winy nie oznajmisz, coś przedemną ukry fesz, a to się potem wyda, to pardonu nie doznasz. Ukaran będziesz śmiercią.
Aleksy podniósł ręce, wyciągnął je ku ojcu, jakby chciał coś powiedzieć, zawołać, ale ten patrzał znów w bok nieprzeniknionym, nieruchomym wzrokiem.
Na znak cara Szafirów czytał dalej:
»1 tak my, mając na względzie dobro państwa naszego i wiernych naszych poddanych, władzą ojcowską, jako monarcha samodzierżawny, pozbawiamy go, syna naszego Aleksego, za wymienione winy i występki następstwa po nas na tronie wszechrosyjskim, chociażby po naszej śmierci nie pozostała ani jedna osoba z rodziny naszej. Stanowimy natomiast i oznajmiamy rzeczonego tronu następcą drugiego syna naszego Piotra, aczkolwiek będącego w małoletności, albowiem innego dorosłego następcy nie mamy. Zaklinamy syna naszego w imię władzy rodzicielskiej, aby następstwa onego nie poszukiwał. Pragniemy i domagamy się od wszystkich wiernych naszych poddanych i całego narodu rosyjskiego, iżby wedle niniejszego naszego ustanowienia i zalecenia owego naznaczonego przez nas następcę syna naszego Piotra za prawowitego następcę uznali i stwierdzili to uznanie przysięgą przed ołtarzem świętym na św. Ewangelię i na ucałowanie Krzyża Pańskiego. Wszystkich tych zaś, którzyby opornie się stawili temu naszemu ustanowieniu i syna naszego Aleksego nadal za następcę uzna wali i dla uzyskania tronu wsparcia mu udzielili, ogłaszamy publicznie za zdrajców wobec nas i ojczyzny«.
Car wstał, zszedł z tronu i wszystkim obecnym rozkazał iść do soboru Uspienskiego dla przysięgi i całowania krzyża.
Skoro wszyscy, okrom Tołstoja, Szafirowa i kilku innych najbliższych dworu dygnitarzy, zwrócili się ku wyjściu i sala opustoszała, Piotr rzekł do syna:
— Chodź!
Przeszli razem przez sienie i stołowe komnaty do tajnego sekretnego pokoju, w którym w dawnych jeszcze czasach carowie moskiewscy, skryci poza jedwabnemi zasłonami, przysłuchiwali się sprawozdaniom poselskim. Była to mała komna-tka, nakształt mniszej celi, z nagiemi ścianami, z oknem z miki, przepuszczającem światło burszty-nowo-żółte, jak gdyby nieustającego wieczornego pomroku.
W kącie przed obrazem Zbawcy, o ciemnem obliczu i w koronie cierniowej, paliła się niega-snąca nigdy lampka. Piotr zamknął drzwi i zbliżył się do syna.
Znów jak onego dnia w Neapolu podczas gorączki i świeżo w Preobrażeńsku, carewicz zatrząsł się cały nieustannym drobnym dreszczem, jak w silnej febrze. Lecz zawsze jeszcze żywił nadzieję: oto wnet, wnet obejmie, uściśnie, powie,. iż mnie miłuje — i wszystkie te strachy raz na zawsze się skończą.
»Wiem, że miłujesz, wiem, że miłujesz« — powtarzał sobie w myśli niby zaklęcie. Niemniej przeto serce ściskało mu się przerażeniem. Spuścił oczy i nie śmiał ich podnieść, czując na sobie ciężki, baczny wzrok ojca. Obaj milczeli. Cisza była dokoła.
— Słyszałeś — rzekł wreszcie Piotr — co publicznie oznajmiłem: jeżeli coś skryjesz — to śmierć.
— Słyszałem, ojcze.
— I nic nie masz mi do powiedzenia; nic nie możesz dodać do tego, co mi przed trzema dniami wyznałeś?
Carewicz wspomniał o matce i znowu poczuł, że jej nie wyda, choćby mu groziła śmierć natychmiastowa.
— Nic — wyrzekł, jakby nie on sam, lecz ktoś inny przez niego.
— Więc nic — powtórzył Piotr.
Aleksy milczał.
— Mów!
Carewiczowi w oczach pociemniało, nogi zdrętwiały. Ale znów nie jak sam, ale jakby ktoś za niego odpowiedział:
— Nic.
— Kłamiesz! — krzyknął Piotr, schwyciwszy go za ramię z taką siłą, iż zdawało się, kości mu połamie.
— Kłamiesz! Nie powiedziałeś o matce, o ciotce, o wuju, o biskupie Rostowskim, o całem ich i gnieździe przeklętem — korzeniu buntu łotrowąskiego.
— Kto ci powiedział, ojcze — wyjąknął carewicz i spojrzał po raz pierwszy na ojca.
— Czyż nie prawda? — rzekł Piotr patrząc mu prosto w oczy.
Ręka jego spoczywająca na ramieniu syna, stawała się coraz cięższa. Nagle carewicz zachwiał się jak trzcina i padł u nóg ojca.
— Wybacz! wybacz!... Toż matka rodzona. Piotr nachylił się nad nim i ścisnął kułaki z grubem przekleństwem.
Aleksy wyciągnął ręce, jakby zasłaniając się od uderzenia śmiertelnego, podniósł oczy i ujrzał nad sobą nagle to drugie, zamiast swojskiego, rodzicielskiego, straszne, obce oblicze, jak martwa maska — oblicze Zwierza.
Krzyknął bezsilnym głosem i zakrył oczy rękoma.
Piotr obrócił się, aby wyjść, ale carewicz na kolanach, obejmując jego nogi, jak pies obity wlókł się za nim, krzycząc:
— Nie odchodź! Nie odchodź! Lepiej zabij. Piotr chciał go odtrącić, ale Aleksy nie puszczał go, ściskał mu nogi coraz mocniej i mocniej.
I ten konwulsuyjny ścisk czepiających się u nóg jego rąk synowskich, wzbudził w ciele Piotra lodowaty dreszcz obrzydzenia, który zawsze uczuwał przy dotknięciu pająków, karakonów i innych podobnych wstrętnych mu stworzeń.
— Precz! precz! precz! Zabiję! — krzyczał z wściekłością i w przerażeniu. Wreszcie z rozpaczliwym wysiłkiem odepchnął go, uderzywszy nogą w twarz. Carewicz z głuchym jękiem padł jak martwy.
Piotr wybiegł, jakby uciekając przed czemś straszliwem.
Przechodząc obok oczekujących nań dygnitarzy, krzyknął im tylko: »Do soboru!« i wyszedł.
Jedni pobiegli za nim, drudzy — a między nimi Tołstoj i Szafirów do carewicza.
Leżał na podłodze nie dając znaku życia. Podnieśli go i jęli cucić. Wszystkie jego członki były zdrętwiałe. Nie było to jednak omdlenie. Oddychał ciężko, oczy miał otwarte. Wreszcie postawili go na nogi. Chcieli poprowadzić do sąsiedniego pokoju. Obejrzał się dokoła mętnym wzrokiem i bełkotał:
— Co takiego — co takiego?
— Nic, nic — uspokajał go Tołstoj. Zasłabłeś, upadłeś, może się stłukłeś. Do wesela się zgoi. Napij się wrody. Zaraz doktor przyjdzie.
Co takiego, co takiego? — powtarzał carewicz bezmyślnie.
— Czy nie donieść miłościwemu panu? — szepnął Tołstoj do Szafirowa.
Carewicz usłyszał, obejrzał się nagie, blada jego twarz stała się purpurową. Zatrząsł się, jął rwać na sobie kołnierz koszuli, jakby się dusił.
— Jakiemu panu miłościwemu? — jednocześnie zapłakał i zaśmiał się dzikim płaczem i śmiechem.
— Jakiemu panu miłościwemu? Głupcy, wy głupcy! Nie widzicie li... to nie on, nie pan miłościwy, nie ojciec mój; a żyd przeklęty, Kryszka Otrepiew, samozwaniec-odwrotnik. — Kół osi-nowy wbić mu w gardło — i sprawa skończona.
Przybiegł laibmedyk, Areskin, posadził chorego na krzesło, pomacał puls, dał do wąchania spirytusu, chciał puścić krew, ale w tem przyszedł posłaniec i oznajmił, że car czeka w soborze i wzywa tam carewicza.
— Donieś, że jego Wysokość zasłabła — począł Tołstoj.
— Nie trzeba — przerwał mu carewicz, jakby budząc się ze snu. — Nie trzeba, zaraz. Tylko odpocznę chwilę; wina się napiję.
Podano mu wina węgierskiego; wypił je chciwie. Areskin położył mu na głowę ręcznik zmoczony w zimnej wodzie z octem. Zostawiono go na chwil kilka w spokoju. Wszyscy odeszli na stronę, naradzając się ze sobą.
Po chwili carewicz rzekł:
— No, teraz wszystko przeszło już. — Chodźmy.
Otaczający pomogli mu wstać i poprowadzili go pod ręce. Na świeżem powietrzu w drodze z pałacu do soboru zdawał się odzyskiwać siły. Skoro jednak przechodził przez tłum ludu, wszyscy zauważyli jego bladość.
W soborze przed otwartemi carskiemi wrotami oczekiwał w uroczystym ubiorze kościelnym z krzyżem i Ewangelią, nowo mianowany archi-rej Pskowski, Teofan Prokopowicz. Przy nim stał car.
Aleksy zbliżył się i wziął podany przez Szafirowa arkusz i począł czytać, słabym, ledwie dosłyszalnym głosem — ale taka była cisza w tłumie, że można było dosłyszeć każdy wyraz:
»Ja, wymieniony poniżej, obiecuję wobec św. Ewangelii, że ponieważ za przestępstwa moje przeciw memu rodzicowi i monarsze pozbawiony zostałem następstwa tronu rosyjskiego, uznaję to za sprawiedliwe i klnę się na wszechmogącego w Trójcy jedynego Boga, że onej woli rodzicielskiej posłuszny będę i następstwa ani poszukiwać ani pragnąć, ani przyjmować pod żadnym pozorem nie będę. Za prawdziwego następcę uznaję brata mego, Piotra Piotrowicza. Stwierdzam to pocałowaniem Krzyża świętego i własnoręcznym mym podpisem«.
Pocałował Krzyż i podpisał zrzeczenie się.
Wtymże czasie odczytywano manifest ludowi.
III.
Przez Tołstoja przesłał Piotr synowi szereg zapytań. Carewicz miał na nie odpowiedzieć pisemnie.
Tołstoj doradzał mu, aby nic nie ukrywał, ponieważ car i tak wie wszystko, pragnie, tylko potwierdzenia z własnych ust syna.
— Od kogo wie ojciec? — pytał carewicz. Tołstoj długo nie chciał nic powiedzieć. Wreszcie przeczytał mu ukaz, dotąd jeszcze tajny, ujawniony następnie przy ustanowieniu kolegium duchownego najświętszego synodu:
»Jeśli ktoś na spowiedzi oznajmi duchownemu swemu ojcu jakowyś zły zamiar przeciwko czci lub zdrowiu monarchy, czyli bunt i zdradę, to duchowny obowiązany jest donieść o takowym zamiarze tam, gdzie należy, do tajnej kancelaryi. Albowiem takie doniesienie nie narusza spowiedzi i duchowny nie wykracza niem przeciwko prawidłom ewangielicznym, lecz owszem wypełnia naukę Chrystusową: upomnij brata twego, a jeśli cię nie usłucha, powiedz kościołowi. Jeśli Pan zaleca to względem występków przeciw bratu, to tem więcej należy tak postąpić wobec niegodziwych zamiarów przeciw monarsze.«
Usłyszawszy ten ukaz, carewicz wstał z poza stołu — rozmawiali z Tołstojem na osobności przy śniadaniu — i zupełnie tak samo, jak niedawno w czasie ataku w sekretnym pokoju carów, twarz jego blada stała się nagle purpurową. Popatrzył na Tołstoja tak, że ten się zląkł, aby znów nie powtórzył się atak poprzedni. Lecz carewicz wkrótce się uspokoił i jakby się zamyślił.
W przeciągu kilku dni pozostawał w tym stanie zamyślenia. Skoro go zagadywano, patrzał z roztargnieniem i zdał się nie pojmować, o czem mowa. Schudł, podupadł fizycznie, stał się jak nieżywy, wedle słów Tołstoja. Napisał jednak dokładną odpowiedź na wszystkie pytania i powtórzył to, co przedtem wyznał na spowiedzi, chociaż wiedział, że to się na nic nie przyda i że ojciec mu nie uwierzy. Zrozumiał, że O. Waar-łam zdradził tajemnicę spowiedzi — i wspomniał słowa św. Dymitra Rostowskiego:
»Jeśliby jakiś monarcha albo sąd świecki nakazywał i siłą zniewalał kapłana do odkrycia grzechu syna duchownego, jeśliby nawet męką i śmiercią groził, kapłan winien umrzeć raczej i mękę ponieść, aniżeli pieczęć spowiedzi naruszyć.«
Wspomniał też słowa pewnego starca raskol-nika, słyszane kiedyś w głuszy lasów nowogrodzkich:
»Łaski bożej niema teraz, ani w cerkwiach, ani w kapłanach, ani w sakramentach, ani w naukach, ani w śpiewach, ani w obrazach, ani w żadnej rzeczy — zewsząd bowiem wzięta jest do nieba. Kto Boga się boi, ten do cerkwi nie chodzi. Czy wiesz do czego podobny baranek waszej komunii? pojmij co mówię i podobny jest psu martwemu, porzuconemu w rynsztokach miejskich. Ten, co uczestniczył w Komunii teraźniejszej, żyć już nie może, martwy jest. Komunia wasza jest jako arszenik: przenika wszystkie kości i mózgi, przenika duszę — oddychaj-że potem płomieniami ognistej Gehenny, jęcz w piekle go-rejącem jako Kain — grzesznik zgubiony«.
Słowa te zdały się naów’czas Aleksemu bez znaczenia, obecnie na raz osiągnęły straszliwą siłę. A cóż jeśli w samej rzeczy sprosność spustoszenia nastała w miejscu świętem, — Chrystusa wyrzekł się kościół i Antychryst w nim panuje?
Ale któż jest Antychrystem?
Tutaj zaczęły się przywidzenia.
Obraz ojca dwoił mu się. Widział dwa oblicza ojcowskie: jedno dobre, miłe, kochane, swojskie; drugie obce, straszliwe, jak martwa maska — oblicze Zwierza. A najstraszliwsze było to, że nie wiedział, którą z tych twarzy ma uznać za prawdziwą — ojcowską, czy zwierzęcą? Czy ojciec staje się Zwierzem — czy Zwierz ojcem? I takie przerażenie nim owładło, że zdał się być blizkim obłędu.
Tymczasem w inkwizycyjnych zakamarkach wydziału Preobrażeńskiego odbywało się śledztwo.
Na drugi dzień po ogłoszeniu manifestu, 4 lutego, wysłano kuryerów do Petersburga i Suzdalu z rozkazem dostawienia tych wszystkich, których wydał carewicz. W Petersburgu pochwycono Aleksandra Kikina, a także kamerdynera carewicza, Iwana Afanasiewicza, nauczyciela Nikifora Wia-zemskiego i wielu innych.
Kikin w drodze do Moskwy usiłował zadusić się kajdanami, ale mu przeszkodzono. Na śledź twie pod torturą wskazał księcia Wasyla Dołgo-rukiego, jako głównego doradcę carewicza.
»Ujęty zostałem nagle w Petersburgu — opowiadał następnie sam książę Wasyl — i powieziony w kajdanach do Moskwy, co mnie wtrąciło w wielką desperacyę i prawie nieprzytomność«.
Za księciem Wasylem wrstawił się krewny jego książę Jakób Dołgoruki, ale i na niego padł cień podejrzenia. Piotr nie tknął zasłużonego starca, ale zagroził mu tak, iż książę Jakób uznał za słuszne przypomnieć carowi z goryczą, co dla niego sam uczynił: »i za to, pisał, obiecana mi jest łuta śmierć na palu«. Piotr raz jeszcze uczuł swoje osamotnienie. Jeśli i cnotliwy książę Jakób — zdrajca, to komuż wierzyć?
Kapitan Grzegorz Skorniaków Pisarew przywiózł do Moskwy byłą carową Eudoksyę, obecnie mniszkę Helenę.
Z drogi wysłała Eudoksya list do cara:
»Panie najmiłościwszy!
»Przed wielu laty, a w którym roku nie pomnę, za zgodą swoją postrzyżona zostałam na mniszkę w suzdalskim pokrowskim monasterze i otrzymałam wtedy imię Heleny. Po postrzyży-nach w mniszych szatach chodziłam z pół roku; a potem nie chciałam być mniszką, zrzuciłam szaty zakonne i w tymże klasztorze żyłam tajemnie, niby mniszka, a po świecku. I ta tajemnica odkrytą została przez Grzegorza Pisarewa. Teraz dufność mi tylko pozostała w miłosierdziu i łaskawości waszej cesarskiej mości. Do nóg pana mego przypadam, zlitowania proszę i przebaczenia mi tego przestępstwa, za które śmierć mi pisana. A w zamian obiecuję napowrót mniszką pozostać i wytrwać w tem do śmierci oraz modlić się do Boga za Ciebie, pana i cara mego.
Waszej cesarskiej wysokości pokorna sługa i niewolnica, była żona wasza, Eudoksya«.
Kasyerka tegoż monasteru, mniszk* Maremjan-na, w śledztwie zeznała:
— Nie śmieliśmy pytać carowej, dlaczego szaty zakonne zdjęła? Niejednokrotnie mawiała ona: »Wszystko nasze, co carskie; a co za matkę swoją car strzelcom zrobił, wiecie; a i syn mój już z pieluch dawno wyrósł!« Gdy przyjechał do Suzdala major Stefan Glebow dla poboru żołnierzy, carowa puszczała go do siebie do celi; zamykali się tam i rozmawiali ze sobą a rrinie wysyłali do mej celi, bym kożuch szyła lub kazali iść pieśni nabożne śpiewać. A kiedy Glebow hardo się stawiał, rzekłam mu kiedyś: »Co nosa zadzierasz? wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi!« A carowa mię za to wykrzyczała: »Poco w nie swoje rzeczy się mięszasz? Już i ty na mnie nastawać zaczynasz!« A i inne mniszki mi wymawiały, żem rozgniewała carową. A on, Stefan, chodził także po nocach, o czem opowiadał mi i sługa carowej i Karlica Agafia:
»obok nas Glebow przechodzi, a żadne z nas i ruszyć się nie śmie«.
Mniszka Kaptelina zeznała:
— Do niej, carowej-mniszki Heleny, przyjeżdżał wieczorami Glebow, całowali się i ściskali. Ja wtedy odchodziłam precz. Przyjmowałam od Glebowa listy miłosne.
Sam Glebow krótko wyznał:
— »Złączyłem się z nią, byłą carową, miłośnie i żyłem w cudzołóstwie«.
Do innych występków nie przyznawał się. Torturowany był straszliwie, bito go, palono, mrożono, łamano mu żebra, ciało rwano kleszczami, sadzano na deskę nabitą gwoździami, wodzono boso po kołkach drewnianych, tak, iż nogi mu gniły. Zniósł wszystkie męki, nikogo nie wydał, do niczego się nie przyznał.
Była carowa zeznała: »21 lutego ja, Helena mniszka, przywiedziona na dwór carski i do oczu Stefanowi Glebowowi postawiona, zeznaję, że z nim w cudzołóstwie żyłam, i z grzechu tego się kajam. Pisałam własną rękę — Helena«.
Zeznanie to miał zamiar car w manifeście narodowi ogłosić.
Nadto carowa zeznała jeszcze:
— Mniszą odzież porzuciłam, albowiem biskup Dossifej proroczył narodowi, mówiąc o znakach i widzeniach mnogich, jako gniew Boży burzę wielką w narodzie wzbudzi a car umrze, ona
Piotr Wielki. £ zaś, caryca, wraz z carewiczem rz<jdy carskic nad ludem sprawować będzie.
Schwycono Dossifeja, zdarto zeń szaty biskupie, pozbawiono godności archireja, postrzyżono w mnichy i dano mu imię Daniela.
— Cóż, że mnie jednego w rękach macie, — wołał Dossifej na soborze. Wejrzyjcie w serca innych, posłuchajcie co mówią, a zobaczycie, jak myśli i jak czuje naród cały.
Wzięty na tortury mnich Demid, na zapytanie: »dlaczego pragnął śmierci carskiego majestatu?« — odrzekł: »Pragnąłem dlategoaby carewicz Aleksy Piotrowicz na tronie carskim siadł. A wtedy ludowi całemu lżejby było i dalsza budowa Petersburga byłaby poniechana a czarcie dzieło poszłoby w gruzy«.
Wydał również Demid wuja carewicza, Abrahama Łopuchina. I jego również schwytano i wzięto na tortury w przytomności i na oczach Demida. Łopuchin otrzymał i5, Demid 19 uderzeń knuta. Obydwaj przyznali się, że pragnęli śmierci cara i osadzenia na tronie carewicza.
Następnie wydał Demid carewnę Maryę, siostrę cara.
Carewna mówiła: »Kiedy car umrze, rada będę carewiczowi w rządach pomagać, i o ile mi sił starczy, dolę narodu osładzać«. Również mówiła ona: »Dlaczegóż to wy, archireje, zezwoliliście na to, by car za życia swej żony po raz drugi się żenił? Niechajby pierwszą żonę jako ca rową napowrót do siebie przyjął, albo śmiercią zginął!« A kiedy po przysiędze na rzecz Piotra Piotrowicza, on, mnich Demid z soboru do niej przyjechał, rzekła carewna Marya: »Daremną rzecz postępkiem tym car sprawić usiłuje. Starszego syna wydziedziczył, młodszemu miejsce jego dając, chociaż starszy jest dorosły, a młodszy zaledwie ma dwa lata.«
Carewna zapierała się zrazu, ale przywiedziona do komnaty, gdzie torturowano Dossyfeja i z nim skonfrontowana, przyznała się do wszystkiego. bledztwo ciągnęło się więcej jak miesiąc. Każdego dnia prawie Piotr obecny był przy torturach, nieraz osobiście przykładał do nich rękę. Ale pomimo wszelkich wysiłków, nie mógł się dobadać »korzenia łotrowskiego buntu«. W wyznaniach carewicza i wszystkich jego stronników’, powtarzały się tylko słowa, wieści, plotki, przywidzenia histerycznych kobiet, bajania na pół obłąkanych starców mniszych.
Niekiedy zdało mi się, że lepiej wszystko rzucić, na wszystko plunąć, pogodzić się z tem — przebaczyć! Ale nie mógł się już zatrzymać, jako nieodzowny kres tego wszystkiego przewidywał — śmierć syna.
Przez cały ten czas carewicz mieszkał pod strażą pałacu Preobrażeńskim, w sąsiedztwie głównego domu tortur. Dniem i nocą słyszał, lub zdało mu się że słyszy jęki torturowanych. Ciągle wodzono go na konfrontacye. Najokropniejsze było spotkanie z matką. Doszły do niego wieści, że ojciec własnoręcznie schłostał ją knutem.
Codzień prawie pod wieczór Aleksy zupełnie był pijany. Doktór nadworny, Areskin, przepowiadał mu białą gorączkę, ale gdy nieszczęsny carewicz probował zaniechać picia, chwytała go taka rozpacz, że wytrzymać nie mógł i znów się upijał. Areskin uprzedzał i cara o chorobie, grożącej carewiczowi. Ale Piotr odrzekł:
— A niech się zapije — psu, psia śmierć.
Zresztą ostatnimi czasy i wódka nie dawała Aleksemu zapomnienia: przynosiła mu zamiast straszliwej rzeczywistości, straszliwsze jeszcze sny.
I nie tylko we śnie nocą, lecz i na jawie wśród dnia białego męczyły go przywidzenia. Żył po-dwójnem życiem: życiem rzeczywistości i przywidzenia; nie umiał już odróżniać jednego od drugiego, tego, co widział we śnie, od tego, co na jawie.
Śniło mu się, iż ojciec chłosta matkę, że słyszy świst knuta i okropne jakby mokre razy uderzeń po gołem ciele, iż widzi jak jedna po drugiej ukazują się purpurowe pręgi na tem bladem, ble-dziutkiem ciele — i odpowiadając jeszcze straszliwym jękiem na jęki matki, padał pół martwy.
To znów majaczyło mu się, iż postanowił zemścić się na ojcu za matkę, za siebie, za wszystkich.
Wstaje wśród nocy, sięga po brzytwę i w koszuli tylko skrada się po ciemnych korytarzach pałacu. Przekroczył już śpiącego na progu carskiej sypialni ordynansa, wchodzi, nachyla się nad ojcem, w ciemności maca jego gardło i rżnie i czuje oblewającą go krew zimną, jak u trupa, w przerażeniu rzuca niedorżniętego i ucieka, nie oglądając się poza siebie.
To znów, pod wrażeniem słów pisma o Judaszu zdrajcy: poszedł i powiesił się — zdało mu się we śnie, że się wkradł do składu, zawalonego różnemi rupieciami. Staje na słomianym trzechnogim stołku, podparłszy go przewróconą skrzynką, zdejmuje z haku sufita sznur, na którym wisi latarnia, zakłada go sobie na szyję i przed wytrąceniem z pod nóg stołka chce się przeżegnać, ale nie może, ręka się nie podnosi — i nagle skądsiś wyskakuje wielki czarny kot, przypada mu pod nogi, łasi się, ociera, mruczy, wygina grzbiet i stając na tylnych łapach, przednie kładzie mu na ramiona. Ale to już nie kot, lecz ogromny zwierz. I w pysku zwierzęcym poznaje carewicz twarz ludzką — twarz o wystających kościach policzkowych, wysadzonych oczach, z wąsami, sterczącemi jak u »kota Kotobrysia«. Chce się wyrwać z łap straszliwego zwierza. Ale ten przewraca go na ziemię, bawi się z nim, jak kot z myszą, to puszcza go, to chwyta znów i pieści i drapie i nagle zatapia mu pazury w serce.
I poznaje tego, o którym powiedziano: »pokłonili się zwierzowi, mówiąc: kto podobien zwierzowi onemu i kto walczyć z nim zdoła«.
W niedzielę prawosławia, 2 marca, odprawił nabożeństwo w soborze Uspieńskim nowo mianowany archirej Pskowski, Teofan Prokopowicz.
Do soboru wpuszczano tylko dygnitarzy i urzędników.
U stóp jednej z czterech olbrzymich kolumn, podtrzymujących sklepienie i pokrytych licznymi ikonami, wyobrażającymi świętych o ciemnych obliczach, pod baldachimem, pod którym od wieków modlili się dawni carowie moskiewscy, stał Piotr, obok Piotra Aleksy.
Patrząc na Teofana, carewicz wspominał to, co o nim słyszał. On to był autorem ukazu, nakazującego donosić o przestępstwach państwowych, wyznanych na spowiedzi; on też ułożył regulamin duchowny, wedle którego miał być postanowiony najświętszy Synod.
Carewicz z ciekawością przyglądał się nowemu archirejowi.
Z pochodzenia Małorus, w trzydziestym ósmym roku życia, krwisty, z czerwoną świecącą twarzą, z czarną brodą, z długiemi czarnemi włosami podobny był do ogromnego żuka. Uśmiechając się, poruszał wąsami jak żuk. Z uśmiechu tego widno było, że lubił osobliwie tłuste koncepty łacińskie i facecye Poggia, nie mniej jak tłuste pirożki swego kraju ojczystego, a ostrą dyalek tykę nie mniej od tęgiej gorzałki. Pomimo powagi duchownej, w każdym rysie jego oblicza drgała jakaś bujna wesołość, jakby nieco pijacka. Był on pijanym własną inteligencyą, ten Sy-len o czerwonej twarzy w archirejskim stroju.
I carewicz dziwił się wielkim podziwem, jak powiedziano w Apokalipsie, myśląc o tem, że ten włóczęga, zbiegły unita, zaprzysiężony wyznawca Kościoła rzymskiego, uczeń naprzód Jezuitów, a potem protestantów i bezbożnych filozofów, może i sam bezbożnik, układać ma regulamin duchowny, od którego zależą losy kościoła rosyj-skiego.
Po wygłoszeniu przez protodyakona sobornego zwykłej w Niedzielę prawosławia anatemy na wszystkich heretyków i odstępców, począwszy od Aryusza aż do Gryszki Otrepiewa i Mazepy, ar-chirej wszedł na ambonę i wygłosił rzecz »O władzy i czci carskiej«.
W przemówieniu swem dowodził tego, co miało stać się kamieniem węgielnym najświętszego Synodu: Car jest głową kościoła.
— Woła nauczyciel wszystkich ludów, apostoł Paweł: Nie ma władzy, tylko od Boga; wszelka władza od Boga pochodzi. Kto więc władzy się sprzeciwia, boskiemu rozkazowi się sprzeciwia. Dziwna zaiste rzecz! Rzekłbyś, że przez samych władców posłany był Paweł, aby nauczał, tak bowiem gorliwie głosi, jakoby młotem bił i tak ciągle i usilnie powtarza: od Boga, od Boga władza. Niech każdy umysłem rozsądzi: cóż innego mógł by powiedzieć najwierniejszy z ministrów carskich? Dodajmy jeszcze do tej nauki, niby wieniec, imiona i tytuły władzom monarszym przynależne, które świetniejszą są zaprawdę ozdobą korony, niźli porfir i dyamenty? Jakież to tytuły? Jakie imiona? Bogami i Chrystusami samodzierźcy się mienią. Władzą daną od Boga — bogami, to jest namiestnikami Boga na ziemi. A drugie imię — Chrystus, to jest Pomazaniec — pochodzi od owej starodawnej ceremonii, kiedy olejem namaszczano carów. I mówi apostoł Paweł: słudzy słuchajcie władców waszych, jako słuchacie Chrystusa. A więc z Chrystusem równa apostoł władców. Ale co, zaiste, w zdumienie nas wprawia i jakby dyamentową obręczą prawdę ową wiekuistą utwierdza — czego przemilczeć nie możemy: nie tylko dobrej, ale i złej i niewiernej i okrutnej władzy każe być posłusznym Pismo. Wiadome wszystkim Piotra apostoła słowa: Boga się bój, cara czcij. Słudzy, w strachu słuchajcie władców waszych, nie tylko dobrych i łagodnych, ale i surowych. A Dawid, prorok, sam król, króla Saula, przeklętego od Boga i okrutnego — Chrystusem Panem mianuje. Jako, mówi, Chrystusem Panem król Saul jest. Ale powie ktoś: jakimkolwiek był Saul, był jednak z jawnego rozkazu Bożego na królestwo pomazany i dlatego cześć ta jest mu oddana. Dobrze.
Aleuważ, kim był Cyrus perski, Nabuchodonozor babyloński? Według słowa własnego Dawida króla, Chrystusami Panami byli oni. Kto Neron, cesarz rzymski? A przecież rozkazuje Piotr apostoł i jemu, srogiemu chrześcian dręczycielowi być posłusznym, jako Pomazańcowi, Chrystusowi Panu. Jedna tylko pozostaje wątpliwość: oto, że nie wszyscy ludzie powinność tego posłuszeństwa względem carów mają, i że są od tego wyjątki, mianowicie duchowieństwo i zakony. I to właśnie cierń, gorzej niż cierń, żądło, żądło żmiji! Papieski to duch! Albowiem duchowieństwo jest tylko jednym stanem narodu, tak samo podległym carstwu. I jak jeden stan — służbie wojennej, drugi — służbie obywatelskiej, jak lekarze, kupcy, rozmaici rzemieślnicy i majstrowie, tak pasterze i wszyscy duchowni mają swoją własną sprawę, swój własny trud — służyć Bogu, ale zarazem podlegać władzy rządzącej. W tradycyach wiekuistych Pisma św. lewici królom izraelskim podlegali we wszystkiem. Jeśli takie są postanowienia Starego Zakonu, dlaczegóżby inne miały być postanowienia Nowego Zakonu? Bo zaiste nieodmiennym, wieczyście jednakim jest Zakon Boży o władzy, tak długo jak i świat, istnieć mającej.
I wreszcie wywód ogólny.
— Wszyscy ludzie państwa rosyjskiego, nietylko świeccy, lecz i duchowni, mają czcić samowładcę swego, pełnego chwały cara monarchę, Piotra Aleksiejewicza, jako głowę swą, ojca ojczyzny i Chrystusa Pana.
Ostatnie słowa wypowiedział głosem donośnym, patrząc wprost w oczy carowi, podniósłszy pra wą rękę ku sklepieniu soboru, gdzie na złotem tle widniało ciemne oblicze Chrystusa.
I znów carewicz dziwował się zdziwieniem wielki em.
»Jeśli, myślał sobie, wszyscy monarchowie, nawet odstępcy od Boga, są Chrystusami Panami, to kimże ma być ostatni największy z nich przyszły monarcha ziemi — Antychryst?«
I to blużnierstwo, wygłaszane było przez archireja kościoła prawosławnego, w najstarszym soborze stołecznej Moskwy, w obliczu cara i ludu. Zdałoby się, że ziemia powinna pochłonąć bluźniercę, ogień niebieski go spalić.
Ale wszystko było spokojne. Poza skośnymi snopami promieni słonecznych, poza błękitnemi falami dymów kadzidlanych w głębi sklepienia, wznosiło się olbrzymie oblicze Chrystusowe, wznosiło się jakby niedostępne wpływom ziemi.
Carewicz spojrzał na ojca. Był on też spokojny i słuchał z nabożną uwagą.
Zachęcony tem skupieniem cara Teofan, zakończył uroczyście swą przemowę:
— Ciesz się Rosyo! postępuj w chwale i potędze! niechaj radują się wszystkie twe grody i kraje! albowiem na twoim horyzoncie jako słońce promienne wschodzi sława najjaśniejszego syna carskiego, trzechletniego, przez Boga wybranego następcy Piotra Piotrowicza. Niech żyje, niech panuje szczęśliwie Piotr II., Piotr Błogosławiony, Amen.
Skoro umilkł głos Teofana, dał się słyszeć z pośród tłumu głos nie donośny, ale wyraźny:
— Zachowaj, ocal, błogosław Boże jedynego prawdziwego następcę tronu wszechrosyjskiego, czcigodnego monarchę, carewicza Aleksego Piotrowicza,
Tłum, zgromadzony w soborze, jak jeden człowiek drgnął i zamarł w przerażeniu. Następnie rozległy się wśród niego szmery i głosy:
— Kto to? Kto to?
— Szaleniec, czy co?
— Opętany, półgłówek!
— Jakże go straż puściła? Pochwyćcie go, bo ucieknie.
W odleglejszych miejscach soboru, gdzie nie nie było widać, ani słychać, szerzyły się jak najdziwniejsze wieści.
— Bunt! Bunt!
— Pożar! Na ołtarzu się pali.
— Pochwycono człowieka z nożem: cara chciał zamordować.
I popłoch się szerzył.
Nie zwracając nań uwagi, Piotr zbliżył się do archireja, pocałował krzyż i powróciwszy na swe miejsce, kazał przyprowadzić człowieka, krzyczącego »słowa niedorzeczne«.
Stawiono przed nim małego, chuderlawego staruszka, który podał mu drukowany akt przysięgi, na imię nowego następcy. Na dole, na miejscu pozostawionem do podpisu, coś było wypisane ścisłym kancelaryjnym charakterem.
Piotr spojrzał na papier, potem na starego człowieka i spytał.
— Ktoś ty?
— Były kancelista kancelaryi artyleryjskiej, Ła-rion Dokukin.
Stojąc obok carewicz, poznał odrazu człowieka, którego wiosną 1715 r. spotkał w Petersburgu w cerkwi św. Szymona i który następnie przyszedł doń w dzień uroczystości Wenery, odprawianej w ogrodzie letnim.
Nie zmienił się od tego czasu: pospolity kancelista, z tych, których zowią »duszami atramen-towemi«, cały zasuszony, stwardniały, jakby skamieniały, szary, mętny, jak owe papiery, nad kto-remi ślęczał w swej kancelaryi przez lat 3o, dopóki nie wygnano go stamtąd, z powodu donosu o łapownictwo. Tylko w głębi oczu starca, jak i naówczas przed trzema laty, błyskała jakaś myśl nieruchoma.
Dokukin spojrzał też ukradkiem na carewicza i coś przemknęło po twardych rysach jego oblicza, coś co przypomniało Aleksemu, jak ongi błagał go z płaczem o ujęcie się za wiarą chrze-ściańską i zwał nadzieją rosyjską.
— Nie chcesz przysięgać — rzekł Piotr spokojnie, jakby ze zdziwieniem.
Dokukin, patrząc carowi prosto w oczy, tymże co pizedtem głosem, nie donośnym, ale wyraźnym, tak iż go słychać było w całym soborze, powtórzył z pamięci to, co napisał na arkuszu drukowanym.
— »Gwoli niesłusznemu wygnaniu i pozbawieniu tronu wszechrosyjskiego, jedynego, prawego następcy, miłościwego Pana Aleksego Piotrowicza, nie przysięgam na tę św. Ewangelię, i Krzyża św. nie całuję i carewicza Piotra Piotrowicza za prawdziwego następcę nie uznaję, choć za to spadnie na mnie gniew carski, niechaj będzie w tem w’ola Pana Boga mego, Jezusa Chrystusa. Amen, Amen, Amen!
Piotr popatrzał na starca z większem jeszcze zdziwieniem.
— A czy wiesz — spytał — że za takie sprzeciwianie śię woli naszej czeka cię śmierć?
— Wiem, miłościwy Panie, potom i przyszedł, aby ponieść cierpienie za słowo Chrystusowe — odpowiedział z prostotą Dokukin.
— No, odwagi ci nie brak stary, ale poczekaj, nie tak jeszcze zaśpiewasz, gdy cię na pal wbić każę!
Dokukin milcząc, podniósł rękę i przeżegnał się szerokim ruchem.
— A słyszałeś — ciągnął dalej car — co mówił archirej o posłuszeństwie władzy? Albowiem nie ma władzy jeno od Boga.
— Słyszałem, miłościwy Panie. Od Boga każda władza, a ta, co nie od Boga, to i prawą władzą nie jest. Zwać zasię królów niecześciwych Antychrystów, Chrystami Panami, nie przystoi wcale i za takie słowo językby wyrwać mówiącemu.
— A cóż ty i mnie li Antychrystem zowiesz? — spytał Piotr z dostrzegalnym ledwie, smutnym, nieomal dobrym uśmiechem. — Mówże prawdę!
Stary spuścił oczy, ale wnet je podniósł i znów spojrzał carowi prosto w twarz.
— Prawowitego, prawosławnego cara i samo-władcę rosyjskiego, pomazańca bożego czczę w tobie — wyrzekł dobitnie.
— Jeśli tak, czemuż nie jesteś posłuszny naszej woli?
— Chciałem Wasza Wysokości, chciałem, ale nie mogę. — W duszy jak ogniem pali, sumienie zmusza... Jeśli my milczeć będziemy, kamienie przemówią!
Padł do nóg cara.
— Monarcho miłościwy, Piotrze Aleksiejewiczu, ojcze nasz, wysłuchaj głosu naszego, bo z jękiem do ciebie się wznosi. Nic my radzić, nic zmieniać nie śmiemy, ale jako ojcowie twoi i praojcowie i patryarchowie święci, zbawienie chcemy osiągnąć i świętego Jeruzalem dostąpić. Na Boga prawdziwego uczyń sprawiedliwość, na krew Chrystusową zaklinamy cię, uczyń sprawiedliwość! Dla swego zbawienia uczyń sprawiedliwość! Uspokój kościół święty, matkę twoją. Osądź nas bez gniewu. Zmiłuj się nad narodem swoim. Zlituj się nad carewiczem!
Piotr słuchał naprzód z uw’agą, a nawet z ciekawością, jakby się starał zrozumieć. Ale potem odwrócił się znudzony, wzruszając ramionami.
— Dość tego. Nie przekonam cię, grzybie. Za mało jeszcze was głupców powywieszałem. I czegoś wam trzeba? Pocóż się mieszacie w te sprawy? Myślicie, że mniej od was czczę kościół i wierzę w Chrystusa Zbawcę mego. I kto was poddanych ustanowił sędzią pomiędzy carem i Bogiem? Jak śmiecie?
Dokukin wstał i podniósł wzrok ku ciemnemu obliczu Chrystusowemu na sklepieniu Soboru. Padający z góry promień słońca jasnym wieńcem otoczył siwą jego głowę.
— Jak śmiemy? — zawołał donośnym głosem.
— Słuchaj miłościwy Panie. Pismo Boże głosi: »Czemże jest człowiek, iż pomnisz nań Panie, albo syn człowieczy, iż go nawiedzić raczysz. Zrównałeś go niemal z aniołami Twymi, chwałą i czcią go uwieńczyłeś, postawiłeś go nad dziełami rąk Twoich, wszystko poddałeś mu pod nogi i samowładnym sądzono być człowiekowi«.
Powoli, jak gdyby z wysiłkiem, Piotr odwrócił oczy od oczu Dokukina, i odchodząc rzekł do stojącego obok Tołstoja.
— Wziąść pod areszt i trzymać pod mocną strażą do śledztwa.
Pochwycono starca; szamotał się i krzyczał, usiłując jeszcze coś powiedzieć, ale związano go i wyniesiono z soboru.
— O tajni męczennicy, nie trwóżcie się, nie rozpaczajcie — wykrzykiwał, patrząc na carewicza, znieście jeszcze, pocierpcie dla miłości Bo żej, Pan przyjdzie. Przybywaj Jezusie Panie. Amen.
Carewicz patrzał i słuchał, cały blady i drżący.
»Oto jak trzeba, jak trzeba!« — myślał jakby teraz nagle pojął całe swe życie, jakby wszystko odwróciło mu się w duszy, a to, co było ciężarem, stało się skrzydłami. Wiedział, że znów wpadnie w zwątpienie, rozpacz, słabość, ale widział też, że nie zapomni tego, co teraz pojął.
I podobnie jak Dokukin podniósł wzrok ku ciemnemu obliczu na sklepieniu soboru i zdało mu się, że w skośnych promieniach słońca, w błękitnych falach dymu kadzidlanego olbrzymie oblicze porusza się, ale nie oddala się od ziemi, jak ongi, lecz zniża się ku niej, schodzi z nieba na ziemię, i że to sam Pan przybywa.
I z radością, podobną trwodze, powtarzał w myśli.
— Przybądź Jezusie Panie! Amen.
V.
Śledztwo moskiewskie skończyło się w dniu 15. Marca. Wyrok cara i ministrów rozstrzygnął losy obwinionych:
Carową mniszkę Helenę wysłać do klasztoru w starej Ładodze, carewnę Maryę do Schliissel-burga; obie trzymać pod mocną strażą. Abrahama Łopuchina zamknąć w twierdzy Petro... pawlowskiej do nowego śledztwa. Pozostałych stracić.
Tegoż dnia na placu Czerwonym rozpoczęto kaźń skazańców. W przeddzień zdjęto ze słupów żelaznych, sterczące na nich od lat 20, głowy strzelców, straconych w r. 1698, aby na ich miejsce nowe głowy osadzić.
Stefan Glebow wsadzony został na pal — pal wyszedł górą przez tylną część głowy, u dołu była deseczka do siedzenia. Ażeby nie zamarzł i dłużej się męczył, odziano go w futro i czapkę. Trzech duchownych stróżowało przy nim kolejno dniem i nocą dla wysłuchania zeznań, jakie mógł poczynić przed śmiercią. »Od chwili, w której posadzono Glebowa na pal — donosił potem jeden z tych stróżów — zeznania żadnego nie uczynił; prosił tylko, by tajemnie z rąk mnicha Marcellego zezwolono mu przyjąć sakramenta święte. I wkrótce potem wyzionął ducha dnia 16 marca, po północy o 8-mej godzinie.«
Archirej Rostowski, mnich Demid, łamany był kołem. Opowiadano, że sekretarz, któremu poru-czono wykonanie kaźni, omylił się: zamiast według rozkazu głowę ściąć, a zwłoki spalić, łamał archireja kołem.
Kikina również łamano kołem. Męki jego były długie, z rozmyślnymi przestankami. Łamano mu ręce i nogi kolejno; tortura trwała całą dobę. Najsroższem cierpieniem było to, że przywiązano go do koła tak silnie, iż nie mógł poruszyć ża-
Piotr Wielki. dnym członkiem; jęczał tylko i wzdychał, błagając o śmierć. Opowiadano, że na drugi dzień car, przejeżdżając koło Kikina, pochylił się nad nim i rzekł:
— Aleksandrze, tyś człowiek rozumny. Dlacze-goś się więc na rzecz taką ważył?
— Rozum lubi swobodę, przy tobie mu ciasno — odpowiedział carowi Kikin.
Trzeci łamany kołem był duchowny, powiernik carowej, klucznik Fiedor Pustelnik, za to, że ułatwiał jej schadzki z Glebowem.
Skazańców, pozostawionych przy życiu, karano rozmaitemi torturami. Odrzynano im nosy, wyrywano języki, wycinano nozdrza. Wielu z tych, którzy li tylko widzieli carową w świeckiem przebraniu, otrzymało okrutną chłostę.
Na placu wzniesiony został czterokątny słup z białego kamienia, wysoki na sześć łokci, z że-laznemi po bokach szpicami, na których zatknięto głowy straconych. Na wierzchu słupa szeroki płaski kamień, na nim trupy, pomiędzy któremi Glebów, jakby siedzący w pośród grona towarzyszów.
Carewicz musiał być obecny przy wszystkich tych egzekucyach.
Na samym końcu wpleciono w koło Łariona Dokukina. Podczas męki oznajmił, że ma coś do odkrycia carowi. Zdjęto go z koła i przywiedziono do Preobrażeńska. Gdy car doń się zbliżył,
Dokukin już konał i niewyraźnie coś powtarzał o mającym już przyjść Chrystusie. Potem odzyskał jakby przytomność, popatrzył bacznie na cara i rzekł:
— Jeśli każesz stracić syna, to krew jego padnie na cały twój ród od pokolenia do pokolenia, aż do ostatnich carów. Zlituj się nad carewiczem, zlituj się nad Rosyą.
Piotr odszedł i kazał mu odciąć głowę.
Nazajutrz po tych egzekucyach, przed samym odjazdem cara do Petersburga, naznaczone zostało w Preobrażeńsku nocne nabożeństwo »Wszech-pijackiego Soboru».
W one dni krwawe, podobnie jak niegdyś podczas kaźm strzelców i w ogóle podobnie jak i w inne najbardziej ponure dni swego życia, Piotr gorliwiej niż kiedykolwiek zajmował się błazeń-skim soborem, jak gdyby umyślnie chciał się zagłuszyć śmiechem.
Niedawno wybrany został na miejsce zmarłego Nikity Zotowa nowy »kniaź — papież«, Piotr Iwa-nowicz Buturlin, były „St. Petersburski metro-pohta«. Wybór »Bachusowi podobnego ojca« odbył się w Petersburgu, zrękowiny w Moskwie tuż przed przyjazdem carewicza. Teraz w Preobra-żensku miały się odbyć obłóczyny nowo wybranego papieża w mitrę i ornat — błazeńska karykatura obłóczyn patryarchy.
Car znalazł czas nawet podczas śledztwa moskiewskiego na to, by samemu ułożyć i spisać cały ceremoniał uroczystości.
Na uroczystość tę przeznaczono obszerną, drewnianą, obitą purpurową materyą izbę, oświeconą woskowemi świecami, a położoną tuż obok głównego Dworca i sali tortur. Długie wąskie stoły ustawiono w podkowę, wśród podkowy wzniesienie ze schodami, na których siedzieli kardynałowie, kapłani i inni członkowie soboru; pod jedwabnym baldachimem — tron z beczek, obstawiony od góry do dołu szklannymi puharami i butelkami.
Gdy wszyscy się zebrali, klucznik i kardynał-protodyakon — sam car — wprowadzili uroczyście pod ręce nowo wybranego papieża. Niesiono przed nim dwie obręcze »z winogradem radośnie upajającym«, jedną złocistą, drugą srebną, i dwa półmiski, jeden z ogórkami, drugi z kapustą, a także nieprzystojne obrazy gołego Bachusa. Kniaź-papież złożył potrójny ukłon kniaziowi-cesarzowi i kardynałom i przyjął ofiarowane mu podarunki — obrącze i półmiski.
Arcykapłan spytał papieża:
— Czemu przyszedłeś tu, bracie i czego od naszego zgromadzenia wyglądasz?
— Obleczonym chcę być w ornat ojca naszego Bachusa — odrzecze papież.
— Jakże chowasz zakon Bachusa i jakie czyny w nim spełniasz?
— Ejże, wszechpijacki ojcze! Wstając rano, gdy, mrok jeszcze czarny a świt ledwo, ledwo pobłyskiwać zaczyna, a niekiedy także o północy,:: wypijam dwie, trzy czarki. A nie próżnuje też przez dzień cały, rozmaitym trunkiem gardło me dobrze x silnie zasycam, tak że nieraz iWny na. hczu mem się pojawiają z powodu drgania powiek i mgły, rozpościerającej się przed moimi oczyma Tak więc ciągle czynny jestem, a i poruczo-nych m, nauczam — tych zaś co inaczej mędr-ują precz od siebie odganiam a jako obcych wj klinam wszystkich pijaństwa wrogów. Arcykapłan mówi i z t^/iiańS’W° Bachusowe niech będzie zawsze tobą, pijaństwo omraczające i drżące, pijaństwo twegT Wa ąCC 1 SZal°ne’ P° wsz?stkie dn> żywota nie^T 7fOWad2iIi arcy^apłana na podniesieciei obłóczyl, go w ornat (błazeńskie podobieństwo cerkiewne, szaty) z wyhaftowanymi na nich obra-fam, kość, kart, butelek, fajek, gołej Wenery i g0. keami w;e lSZyi? nał°Żyli mU °bręCZ Z dzwon-
Wręczyli mu szkatułę ze szklankami roz “„tych wć^k i krzyż z korkociągów. Nama ^ ^ oczami po wszystkie dni żywota twego
Na maścili mu także obie ręce i cztery palce, którymi chwyta się puhar: iywoJtego! teei ‘We rS“’ P° W“ys, kie doi
Na zakończenie włożyli ma arcykapłani mitrę na głowę:..,,,,. Korona mgły Bachusowe) wieńczyć będzi nieustannie twą głowę. Koronuję zaiste pijaka tego,. ja nietrzeźwy:
W imię wszystkich pijaków,
W imię wszystkich puharów,
W imię wszystkich głupców,
W imię wszystkich błaznów,
W imię wszystkich wódek,
W imię wszystkich piw,
W imię wszystkich beczek,
W imię wszystkich wiadr,
W imię wszystkich piwnic,
W imię wszystkich szynków,
Jako mieszkań ojca naszego Bachusa [Amen!
Zawołali wszyscy chórem.
— Aksios! Dostojen!
Potem posadzili papieża na tronie z beczek Tuż po nad jego głową wisiał maleńki srebrny Bachus, oklep na beczce. Wyciągnąwszy rękę mógł papież lać wódkę do dzbana a nawet prosto w usta...
Nie tylko członkowie soboru, ale i wszyscy inni goście podchodzili do dostojnego kolejno, kłaniali mu się w pas i otrzymywali zamiast błogosławieństwa, uderzenie po głowie pęcherzem świńskim,
Kapłani śpiewali chórem:
— O najdostojniejszy ojcze Bachusie, urodzony z Semeli, spalonej, wzrosły w łonie Jowiszowym, twórco winogradowej radości! Błagamy cię wespół z tym całym wsszechpijackim soborem: pomnażaj i utwierdzaj kroki kniazia-papieża, by szedł za tobą w ślad! A ty przesławna Wenus...
Tu dalej nieprzystojne słowa.
Wreszcie wszyscy siedli za stołem. Naprzeciw kniazia-papieża Teofan Prokopowicz, obok niego Piotr, tuż obok cara Fedośka, naprzeciw Piotra carewicz.
Car wszczął rozmowę z Teofanem o raskolni-kach, którzy wtedy właśnie, jak mu doniesiono, tysiącami palili się dobrowolnie w lasach zawoł-żańskich. Pijackie pieśni i krzyki i wrzaski trefni-siów przerywały wciąż rozmowę.
Na znak cara kapłani Bachusa przerwali swe pieśni i wśród ciszy, która nagle nastała, słychać było wyraźny głos Teofana:
— O, męczennicy, obłąkani, szaleńcy, ogłupiali. Gwałtem pragną cierpienia, z własnej woli się palą, w przepaść piekielną lecą i innym drogę pokazują. Nie dość takich zwać obłąkańcami. Ich zbrodnia nie ma imienia, niechaj każdy od nich się odwróci i plunie na nich.
— Nauczać, oświecać trzeba, Wasza Wysokości. Nauczać, że nie każde cierpienie Bogu jest miłe, lecz tylko prawowite. Albowiem Pan mówi: nie błogosławieni, którzy są prześladowani, lecz błogosławieni, prześladowani dla prawdy. A takowego prześladowania w rosyjskiem państwie, jako prawosławnem, nigdy obawiać się nie można.
— Nauczać! — szyderczo wykrzyknął usunięty z urzędu z powodu starości Fedoska. — Wiele wskórasz tem nauczaniem! Przemocą trzeba zamknąć złe paszczęki odstępców, albowiem jeśli w Starym Zakonie kazano zabijać nieposłusznych, tem więcej należy czynić to w Nowym Zakonie łaski Pańskiej. Tam tylko figury prawdy — a tu sama prawda. A dla samych heretyków śmierć jest tylko łaską. Dobrodziejstwo im się czyni, gdy się ich zabija. Im dłużej żyją, tem więcej grzeszą, mnożą się i złością swą innych zarażają. A ręką zabić grzesznika, czy modlitwą, jedno jest!
— Nie przystoi to — odrzekł Teofan, spokojnie nie patrząc na Fedoskę — okrucieństwami więcej się rozdrażnia, aniżeli uspokaja serca ludzkie. Należy nawracać do Kościoła świętego nie strachem i przymusem, lecz głoszeniem prawdziwej miłości ewangelicznej.
— Tak jest istotnie — rzekł Piotr. — Nie chcemy przymuszać sumienia ludzkiego i każdemu pozostawiamy troskę o zbawienie jego duszy. Wedle mnie niech wierzą, w co chcą, a jeśli nie nawrócą się przez rozum, to ni miecz, ni ogień nic tu nie pomogą. A czynić ich męczennikami za ich głupstwo — ani im się ten honor nie należy, ani państwu stąd nie przybędzie pożytku.
— Po cichutku, powolniutku — gładź wszystko, a wszystko zgładzisz — podchwycił Teofan.
— Jednakże — dodał półgłosem, nachylając się ku carowi — należałoby podwójne opłaty ściągać z raskolników, aby przyciśniętych sztra-fem tym łatwiej z błędu do prawdy nawrócić. Takoż przy karaniu ich można będzie zawsze inną okrom herezyi winę wynaleźć. Takowych bić knutem i nozdrza im rwać i na galery zsyłać wedle prawa. Chyba że żadnej winy jawnej się nie znajdzie, wtedy słowem wedle ukazu napominać.
Piotr milcząc kiwnął głową. Car i archirej rozumieli się nawzajem.
Fedoska chciał coś powiedzieć, ale zamilkł; tylko złośliwy uśmieszek wykrzywił jego maleńką twarzyczkę, podobną do pyszczka nietoperza, skurczył się cały, skulił, pozieleniał, jakby się jadem napełnił ze złości. Wiedział on, co znaczy »słowem wedle ukazu napominać«. Biskup Pitiryn, wysłany niedawno dla napominania raskolników, donosił carowi: »Srodze byli badani i żelazem rwani, nawet wnętrzności się pokazywały«. A car w ukazach swych zabraniał stawiania wszelkich przeszkód ojcu Pitirynowi »w jego pożytecznem apostolstwie«. Miłość w słowach, w rzeczywistości zaś, gdy raskolnicy zanosili skargi, zamiast ewangelii knutem oświecają — zamiast apostolstwa ogniem uczą. Była to zresztą ta sama duchowna polityka dyssymulacyi, którą niegdyś głosił sam Fedoska. Ale Teofan prześcignął go w chytrości i Fedoska czuł, że jego pieśń już wyśpiewana.
— I nie dziw — ciągnął dalej archirej głośno, aby wszyscy mogli słyszeć — nie dziw, że ciemne chłopstwo pada w takie błędy. Dziwo, że i w wyższym stanie szlacheckim, wśród samych sług carskich kryją się fałszywi mędrkowie, ciemne pokutniki, gorsi od raskolników. Do tego doszło, że zuchwale i jawnie gnuśnemi zbrodniami się chełpią. Nawet już kwiat narodu, ludzie nie na co innego, jak na to zrodzeni, by innym przewodniczyć, i ci — hejże na cara swego, na swego Chrystusa Pana! A teraz, gdy biesiadujemy, siedząc za stołem, pytać nam przychodzi: skąd to bezeceństwo?
Powtarza się powueść o królu Dawidzie, przeciw któremu ślepi i chromi bunt podnieśli. Monarcha nasz prawowierny, co pomnaża chwałę i wielkość Rosyi, za którego przyczyną wszyscy w dobrobycie i sławie kwitną, sam oszczerstw doznaje i życie ma pełne goryczy. A kiedy wskutek ciężkich trudów sam sobie przedwczesną starość gotuje, kiedy dla dobra ojczyzny, niedbając o swe zdrowie, przyspieszonym niejako krokiem do grobu się zbliża — ośmielają się bluźnić pyski złoczyńców, że oto »zadługo żyje!« O hańbo, o wsty dzie Rosy i. Baczmyż, aby o nas ta przepowieść nie poszła po śmierci: godzien król takiego królestwa, ale naród króla nie godzien.
Skoro Teofan zamilkł, odezwał się Piotr. Znane Bogu serce moje i sumienie, jak wielce dobra ojczyzny pragnę. Ale wrogi szatańskie psoty mnie czynią. Nie wiem, czy jest monarcha, który by tyle, co ja napaści znosił. Mową cudzoziemcy, że nad niewolnikami panuję. Ale wolność angielska nie przystałaby temu ludowi. Groch o ścianę. Trzeba znać swój lud i wiedzieć jak nim rządzić. Trudny sąd mych postępków temu, co nie zna wszystkich spraw moich. Jeden Bóg widzi zawżdy prawdę. On moim sędzią......
Nikt nie słuchał cara, wszyscy byli pijam.
Umilkł nie skończywszy. Dał znak i kapłani bachusowi rozpoczęli znowu pieśń pijacką, tre-fnisie wszczęli swe hałasy, chór naśladujący głosy różnych ptaków rozległ się tak donośnie, ze aż ściany odbijały dźwięki.
Wszystko było jak zawsze. Ucztujący jak zawsze upijali się i objadali bez miary. Wysocy dygnitarze kłócili się, bili, ciągnęli za włosy, a potem uściskawszy się po pijanemu, walili się pod stół. Kniaź Szachowskoj, kawaler błazenskiego orderu Judasza, za pieniądze pozwalał b.c się po twarzy. Staremu bojarowi, który więcej pic me chciał, wlewano wódkę w usta lejkiem, papież żygał z wysokości tronu na peruki i ka~ podkasawszy się bezwstvrln‘ t. ’ z^a> — W, aż ku„ ¿n, PTpT bj“?.iak ZaWi.“ — Pi°’r »^«wł nu wódki peppL mZZZ? — a^irod’^! r?isr/sS* sca rL! m°gł 2naIeżć s°bie miei-
A kiedy ze smrodliwą m°ła i m^n — jeszcze straszliwsze, jeszcze oodoh 7 mord zwierzęcych Inh 1 t Pod°bnie, sze do widzeń. 5 7 ’ 1Ub d° antastycznych przy.
W„ok Pi„t;a 2at„yma( się na
„ie J p‘ia“? — Twarz martwo blada, d(„ rzadkie kosmyki włosów lepiły sie Hotnł spoconego czoła; oczy osowiałe doli obwisła, palce, którymi trzymał nJe *7-^
««*. trzęsły si5 jak „ S“ k-
— Winko nie pszeniczka, wiejesz nie nadzio-biesz — mruczał, podnosząc kieliszek do ust, starając się nie rozlewać wina.
Połknął, zmarszczył się, mlasnął językiem i chcąc zakąsić długo i nadaremnie szturchał po talerzu śliski grzyb. — W końcu nie pochwyciwszy go, rzucił, wsunął w usta miękisz z czarnego chleba i począł go żuć powoli. Druhu ty mój serdeczny, pijanym co? powiedz, prawda pijanym? — powtarzał, zwrócony do siedzącego obok Tołstoja. ^
— Pijanyś! pijanyś! — zgodził się Tołstoj.
— A widzisz, tak to jest — szepleniąc i jąkając się, ciągnął carewicz. — Tak to bywa ze mną, Dopókim kieliszka nie wypił, mógbym go nigdy na oczy nie oglądać. A gdy jeden wypiję, tom i przepadł. Wiele tylko mi pod nos podsuną, żadnego me odmówię. Dobrze jeszcze, żem nie awanturnik.
Zachychotał pijanym śmiechem i nagle popatrzał na ojca.
— Tato, tato! cożeś taki nudny? Pójdźno tu, wypijmy razem. Piosnkę ci zaśpiewam, weselej nam będzie..,, >
Uśmiechnął się do ojca i w tym uśmiechu był dawny wyraz dobroci dziecięcej: ^
»Głupiec poczciwy. Jak takiemu łeb ściąć« pomyślał Piotr, i nagle dzika, straszna żałość, jak zwierz wgryzła mu się w serce. ^
Odwrócił się, udając, że słucha Teofana, który rozpowiadał mu o ustanowieniu synodu świętego.
Ale nic nie słyszał. Wreszcie zawołał ordynansa, kazał zaprzęgać konie, ażeby zaraz jechać do Petersburga, a w oczekiwaniu na nie począł znów krążyć po sali znudzony, sam jeden trzeźwy pośród pijanych. Mimowoli — jak gdyby jakowaś siła tajemna ciągnęła ich ku sobie — zbliżył się do syna, siadł obok niego za stołem i znów odwrócił się od niego i udał, że jest zajęty z kniaziem Jakóbem Dołgorukim.
— Tato! tato! — z cicha, dotykając ręki ojca, odezwał się carewicz. — Cóżeś taki znudzony? Czy on tobie dokucza? Osinowy kołek mu w gardło i koniec.
Kto o n? — ’spytał Piotr, zwracając się do syna.
— A skądże ja mogę wiedzieć? — uśmiechnął się carewicz dziwnym uśmiechem. Wiem tylko, że ot teraz ty prawdziwy, a tamten czort go wie’ kto, samozwaniec jakiś, zwierz przeklęty, od-wrotnik?... W
— Cóż ty pleciesz? — popatrzył na niego ojciec bacznie. Lepiejbyś nie pił tyle. . 1 z Plciem umrę, i bez picia umrę; lepiej już umrzeć i pić! I dla ciebie to lepiej: zamrę, me będziesz potrzebował mię zgładzić: — zachy-chotał znów głupowatym śmiechem.
I nagle zaśpiewał cicho, cichutko, zaledwie dosłyszalnym głodem tęskną piosnkę ludową:
Pójdę sobie łąką cichą,
Łąką cichą nad ruczajem,
Narwę sobie traw...
Narwę sobie kwiecia, ziela Piękny wianek z niego splotę,
Nad ruczajem w wodę rzucę,
Niechaj płynie, gdzie mój luby...
— Śniło mi się niedawno tato: siedzi niby to Afrośka nocą w polu na śniegu naga, a straszna, jakby martwa, huśta dzieciątko, także jakoby martwe, i śpiewa, jakby płakała, tę piosnkę:
Lecz mój wianek w wodzie tonie,
Serce moje ból rozrywa.
Bo mój wianek w wodzie tonie,
A mój luby mnie porzuca.
Piotr słuchał i żałość dzika, straszna jak zwierz, wgryzała mu się w serce.
A carewicz śpiewał i płakał.
Potem skłonił głowę na stół, przewrócił kieliszek z winem — po obrusie popłynęła czerwona, jakby krwawa kałuża. Podłożył rękę pod głowę, zakrył oćzy i zasnął.
Piotr długo patrzał na tę bladą, jakby martwą twarz, tuż obok czerwonej, jakby krwawej kałuży.
Doniesiono carowi, że konie zajechały. Wstał, ostatni raz spojrzał na syna, nachylił się nad nim i pocałował go w czoło.
Aleksy, nie otwierając oczu, uśmiechnął się do ojca takim rzewnym uśmiechem, jak bywało w dzieciństwie, kiedy go brał na ręce sennego z kołyski.
Car wyszedł, przez nikogo nie dostrzeżony, siadł w kibitkę i pojechał do Petersburga.
CZERWONA ŚMIERĆ.
I.
W lasach Wetłuskich była pustelnia raskolni-cza Długie Mchy. Dokoła roztaczały się nieprzebyte trzęsawiska. Latem dostać się można było do niej zaledwie po wązkich kładkach przez takie gąszcza, że i we dnie panował w nich mrok jak gdyby w nocy; zimą przebywano je na łyżwach drewnianych.
Podanie głosiło, że trzej starcy z lasów Oło-nieckich z nad jeziora Tołwuja, po zburzeniu przez Nikonianców tamecznych pustelni, idąc w ślad za płynącym przez powietrze obrazem Matki Boskiej, przyszli w one miejsce, postawili małą chatkę tam, gdzie opuścił się na ziemię cudowny obraz, i poczęli żyć życiem pustelniczem, orać ziemię kosturami, wypalać las dokoła i zasiewać zboże.
Zewsząd schodziła się do nich brać pobożna. Trzej owi starcy założyciele przed śmiercią, która nastąpiła u wszystkich tego samego dnia i tej samej godziny, błogosławiąc braci przykazywali im: »żyjcie tu, gdzie daliśmy wam błogosławieństwo nasze; choćbyście wiele chodzili, szukając, miejsca takiego nie znajdziecie — tu sroczka kaszkę warzyła i życzeniom woli Boskiej jest, by powstała tu pustelnia wielka<u
Przepowiednia się spełniła. W głuszy leśnej rozkwitła pustelnia, jak lilia rajska pod świętą osłoną Bogarodzicy.
Tutaj po długich wędrówkach wśród lasów Kierżeńskich i Czarnoramieńskich, osiedlił się apostoł samopalenia, starzec Korneli z uczniem swym, zbiegłym szkolarzem, synem strzeleckim, Tichonem Zapolskim.
Pewnego razu, podczas nocy czerwcowej, w pobliżu długochmyńskiej pustelni, na urwistym brzegu ponad Wietługą płonął stos. Płomienie jego oświecały z dołu gałęzie starej sosny, i przybity do jej pnia miedziany obraz. Przy ogniu siedziało dwoje — młoda pustelnica Zofia i uczeń Tichon. Ona szukała w lesie zbiegłego ciołka, on powracał z dalekiej pustelni, dokąd nosił pismo od swego starca. Spotkali się przy zbiegu dwóch ścieżek późną nocą, gdy wrota pustelni były już zamknięte i postanowili razem przy ogniu doczekać ranka.
Zofia patrząc w ogień śpiewała półgłosem:
Jako rzecze Chrystus, sam Król niebieski: Nie poddawajcie się o mili Wężowi siedmiogłowemu.
Piotr Wielki. o
Chrońcie się w górach i wertepach,
Wznieście tara stosy wysokie Spalcie na nich swoje ciała.
Za mnie mękę tę poniesiecie Za mą wiarę Chrystusową.
A ja za to wam o mili Otworzę rajskie świetlice Wwiodę was w Królestwo Boże.
Tam żyć będę z wami wiecznie«.
— Tak to widzisz bracie — zakończyła dziewczyna, patrząc długo Tichonowi w oczy. — Kto sam się spali, ten się i zbawi. Wielka to zasługa spłonąć dla miłości Syna Bożego.
On milczał, patrząc na motyle nocne, które krążyły dokoła płomieni, padały w nie i paliły się, wspomniał słowa starca Kornela — »Jako komary i muszki, im bardziej się je tępi, tem bar-bardziej lezą w oczy człowiekowi, tako i mili sy-naczkowie ruskiej ziemi cierpieniu radzi! Gromadami całemi w ogień lecą«.
— Co myślisz bracie? — odezwała się znów dziewczyna. — Czy boisz się płomienia tego? Zbierz odwagę, pluń, nie bój się! W ogniu cierpienie niedługie. Jak okiem mrugnąć, tak dusza z ciała wynijdzie. Dopóki nie wstąpisz w żar, to ci strach, a gdv raz wstąpisz, wnet o wszystkiem zapomnisz. Ledwo cię płomień ogarnie — ujrzysz Chrystusa Samego i oblicza anielskie przy Nim. Wyjmują duszę z ciała, a Chrystus, nadzieja nasza. Sam ją błogosławi i siłę jej daje Boską. I lekką się staje, jako w przestworzu i buja wraz z Aniołami, jako ptaszki niebieskie. Rada, że się z ciemnicy cia-ławydostała. Toć nie raz płakała w nim a śpiewała: »Wywiedź z ciemnicy duszę moją«. To i wypłakała. Ciemnica pali się w ogniu, a dusza, jako bisior i jako złoto czyste wznosi się do Pana.
W oczach jej była taka radość, jak gdyby już widziała to, o czem mówiła.
— Tisza, Tiszka miły, nie pragniesż li śmierci czerwonej? Boisz się li! — powtarzała kuszącym szeptem.
— Boję się grzechu, Zośko. Jest li wola pańska, aby się spalić? Boże li to w nas natchnienie, wraże li to pokuszenie?
— Gdzież nam się podziać? Wszędzie niedola naokół — załamała swe blade, chude, dziecięce jeszcze ręce.
— Gdzie się skryć przed Żmiją złą, ni w górach, ni w wertepach, ni w przepaściach ziem nych. Zatruła ona swym jadem bezbożnym i ziemię i wodę i powietrze. Wszystko złe, wszystko przeklęte!
Noc była cicha, gwiazdy niewinne, jak oczy dziecięce. Odwrócony, wyszczerbiony księżyc leżał na czarnych wierzchołkach lasu jodłowego. Na dole, w mgle nad błotami, odzywały się świerszcze. Bór sosnowy dyszał suchem ciepłem smolistej choiny. Obok stosu samego liliowy dzwoneczek, oświecony czerwonym płomieniem, nachylał się na swej łodyżce, jak gdyby kiwał swą delikatną senną główką.
— A motylki wciąż latały, latały nad ogniem wpadały weń i płonęły.
Tichon zmrużył oczy zmęczone blaskiem płomieni. Wspomniał letnie południe, w którem zapach sosny przypomina świeżość jabłek, zmieszaną z kadzidlanym dymem. W pośród polany leśnej stary, przez pół zgniły krzyż, zapewne nad mogiłą starego pustelnika. »Piękna matko pustynio« — powtarzał swój wiersz ulubiony. Spełnił nareszcie Pan dawne jego pragnienie — przywiódł go do »błogosławionej przystani«. Skoro przybył tu przed miesiącem, ukląkł, rozgarnął wysoką trawę i przypadł twarzą do ziemi, całował ją i płakał i modlił się:
Cudna królowo Bogarodzico Matko, ziemio święta ziemico.
I patrząc w niebiosa, powtarzał:
Z nieba zstąp Matko przeczysta,
Pani święta Bogarodzico!
Ziemia i niebo w jedno się zlewąły; w Obliczu niebiańskiem, w słońcu podobnem, wr Obliczu niewiasty ogniowzrocznej, ognioskrzydłej, Świętej Zofii, wszechmądrości Bożej — widział on oblicze ziemi, którego pożądał i którego bał się zarazem. Potem wstał i poszedł dalej w las. Kędy, jak długo szedł, nie pomniał. Wreszcie ujrzał jezioro małe, okrągłe, jako czasza o spadzistych brzegach porosłych trawą, odbijających się w wodzie, jak w zwierciedle, taflami zieloności. Woda gęsta, jak smoła, zielona, jak choina, był.i cicha, gdyby niewidzialna. Zdała się otworem w podziemnem niebie.
Na kamieniu nad wodą siedziała pustelnica Zofia. Poznał i nie poznał jej. Wianek z lilii wodnych bielał na rozpuszczonych włosach. Czarna pustelnicza opończa, podniesiona nieco z dołu, nagie, białe nogi w wodzie, oczy nieprzytomne, jakby u pijanej. I kołysząc się z lekka zapatrzona w niebo podziemne, nuciła cichą piosnkę, podobną do tej, którą śpiewały ongi korowody wśród ogni kupalnych w noc świętojańską na dawnych igrzyskach.
Sionko, stonko ty krasne Dziadu Łado, dziadu Łado Kwiatki kwiatuszki wy mile,
Dziadu Łado, dziadu Łado!
Ziemio, matko ziemnico.
Coś odwiecznego, dzikiego było w tej piosnce przypominającej tęskną skargę w martwej ciszy południa przed burzą.
»Istna rusałka«! — pomyślał, wstrzymując oddech. — Pod nogą zachrzęszczał liść. Dziewczyna obejrzała się, krzyknęła, zeskoczyła z kamienia i uciekła w las. Tylko od wianka spadłego, w jezioro, wolne kręgi roztaczały się po wodzie. Zdjął go jakiś strach, jak gdyby istotnie ujrzał dziwo leśne, pokusę szatańską — wspomniał oblicze ziemskie w obliczu niebieskiem, poznał siostrę Zofię — i bluźnierczą wydała mu się modlitwa do Matki Ziemicy.
Nigdy nikomu nie mówił o tem, co widział tam nad Krągłem jeziorem, ale często o tem myślał, i jakkolwiek walczył z pokusą, nie mógł jej pokonać. Często w najczystszych modlitwach poznawał oblicze ziemskie w Obliczu Niebiańskiem.
Zofia, patrząc wciąż w ogień stosu pożądliwym wzrokiem, śpiewała pieśń o świętym Kiriku męczenniku młodym, którego niewierny car Maksy-mian kazał rzucić do pieca rozpalonego:
Kirik-słonko w piecu stoi Pieśni śpiewa cherubińskie W piecu rośnie trawa murawa Kwiatki kwitną lazurowe Wśród kwiatków młodzieniec igra Szatka na nim słońcem płonie.
Tichon patrzał także w ogień i zdało mu się, iż w przezroczobłękitnem sercu płomieni widzi kwiaty błękitne, o których piosnka mówi. Błękit ich, podobny niebu czystemu, zwiastował błogość nadziemską, ale trzeba było przejść przez płomień czerwony, przez śmierć czerwoną, aby dojść do owrego nieba.
Nagle Zofia odwróciła się, położyła swą dłoń na jego dłoni, zbliżyła twarz do jego twarzy tak iż poczuł jej oddech gorący, namiętny jak pocałunek i zaszeptała kuszącym szeptem:
— Razem, razem spłonieni bracie miły, słonko moje. Samej straszno, słodko z tobą. Razem pójdziemy do Chrystusa na ucztę naszą weselną.
I powtarzała niby pieszczotę bezmierną:
— Spłoniem, spłonieni!
Na bladej jej twarzy, w oczach czarnych, odbijających blask płomienia, znów błysnął ten dumny, dziki wyraz jak tam nad jeziorem Krągłem przy pieśni ogni kupalnych.
— Spłoniem! spłoniem Zofijka — szeptał Tichon ze słodką zgrozą, która go ciągnęła do niej, jak płomień ciągnie motylki.
W dole na ścieżce, idącej po urwistym brzegu rzeki, dały się słyszeć kroki.
— Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami grzesznymi — brzmiał głos czyjś.
— Amen! — odpowiedzieli Tichon i Zofia.
Byli to wędrowcy. Zabłądzili wśród lasu, omal nie utonęli w błocie, wreszcie ujrzeli zdała płomień stosu i dowlekli się jakoś do niego.
Usiedli dokoła przy ognisku.
— Daleko do pustelni? — pytał jeden z przybyszów.
— Zaraz pod górą — odrzekł Tichon, i rozglądając się wśród wędrowców, poznał najpierw Witalię, tę samą, która »ptasie życie wiodła«, przelatując wciąż z miejsca na miejsce, i którą przed dwoma laty widział na tratwach carewicza
Aleksego w Petersburgu na Newie, w noc święta Wenery. Ona także poznała Tichona i uradowała mu się. Z nią była jej nierozłączna towarzyszka, Cylicia Opętana. Towarzyszyli jej nadto: zbiegły rekrut Piętka Zyźła ze zwichniętą ręką, napiętnowaną piętnem rządowem, pieczęcią Antychrysta i stary przewoźnik głupi Iwaś, który co noc witając Chrystusa, śpiewał pieśń grabarzy.
— A skąd to, ludzie prawosławni? — spytała Zofia.
— My wędrowcy — odrzekła Witalia — wę-drujem po świecie, tułamy się, prześladowani przez wiarę heretycką. W żadnem mieście teraz nie osiedli, przyszłego grodu szukamy. A teraz z Kierżenca idziemy. Srogie tam prześladowanie. Pitiryn, wilk drapieżny, krwiopijca kościelny, siedm-dziesiąt siedem pustelni zburzył, życie pobożne w nich pustosząc.
Poczęły się opowieści o prześladowaniach.
»Pewnego świętego starca bili, kleszczami rwali, pępek mu wyciągali, potem zimową porą w ostry mróz obnażyli i oblewali zimną wodą z lodem, dopóki cały nie pokrył się soplami lodowemi. A w końcu na stosie spalili — tak skonał».
Innych męczyli w chomątach żelaznych. »Chomąta te ściągają głowę, ręce i nogi w jedno miejsce, tak, iż kości grzbietu i stawów gniotą się, łamią, a krew bucha z ust, z nozdrzy, z oczu i z uszu«.
Innych przemocą zniewalali do komunii, zakładając knebel w usta.
Pewnego młodzieńca przywlekli żołnierze do cerkwi i położyli na ławę, a pop i dyakon leli mu wino w usta, przemocą przez dyaczków otwarte. Wypluł je. Wtedy dyakon tak go uderzył kułakiem w policzek, że dolna szczęka odskoczyła. Od tej rany męczennik umarł.
Pewna kobieta, aby ujść prześladowców rzuciła w przyrębel swe dzieci, a potem sama się utopiła. Pewien człowiek czcigodny przeżegnał swą żonę brzemienną i troje swych dzieci i tejże nocy wszystkich ich pozarzynał. A rano przyszedł do urzędu i rzekł: »Ja zamęczyłem wszystkich swoich, a wy mnie zamęczcie. Tak więc oni przezemnie, a ja przez was, wszyscy razem za wiarę starą, będziemy w Królestwie nie^ieskiem męczennikami«.
Inni, uchodząc przed Antychrystem, sami się palili.
— Błogosławiony to czyn, o Panie! Ponieważ tym, co wpadli w ręce Antychrysta, Bóg pomocy nie daje, lepiej dobrowolną mękę na siebie przyjąć — zakończyła Witalia. Lepiej wpaść w ogień doczesny, aniżeli wieczny.
— Ogień i woda to jedyna ucieczka, potwierdziła Zofia.
Gwiazdy bladły. Na skraju nieba powiędzy chmurami pojawiły się jasne pasma. Stalowo błyszczały w tumanie skręty rzeki wśród bezmiernych lasów. W dole, nad samą Wietugą, wyłaniał się z mroku klasztor ogrodzony potężnym ostrokołem, przypominający starodawne leśne grodziszcze.
Od strony rzeki wielkie wrota, nad niemi obraz Jezusa. Wewnątrz ogrodzenia chaty z bierwiou na wysokich podstawach, z licznymi gankami, sieniami, tajnymi przechodami, strychami, czatowniami, o niskich oknach, podobnych do otworów w murach twierdzy i spadzistych dwustopniowych dachach. Oprócz celi mniszych znajdowały się w nich różne pomieszczenia gospodarskie, a także kuźnia, szwalnia, szpital i kaplica pod wezwaniem Maiki Boskiej Tcłwujskiej. Przy niej dzwonnica, czerniejąca wysokim swym dachem na bladym nieboskłonie.
Dał się słyszeć cienki, żałosny, śpiewny dźwięk. Zwoływano na jutrznię przez uderzenia w deski dębowe, zastępujące dzwony. Wśród ciszy leśnej ten dzwon drewniany dźwięczał szczególnie tęsknie i żałośnie.
Wędrowcy przeżegnali się, patrząc na święte przybytki, ostatnie schronienie prześladowanych.
— Święć się, święć się nowa Jeruzalem, chwała Pańska tobie zajaśniała — zaśpiewała Cylicya i wyrazem rzewnej radości na swej blado przeźroczystej, woskowej prawie twarzy.
— Wszystkie pustelnie zburzyli, a tej nie tknęli — zauważyła Witalia. — Widać sama Królowa niebieska ochrania dom swój opieką świętą. A Objawienie powiada; Dano Niewieście dwa skrzydła orle i szybuje po całej pustyni.
— Długie ma ręce car, a dotąd nie sięgnął — rzekł jeden z wędrowców.
— Resztki Rusi tutaj — dodał drugi.
Dzwon ucichł i wszyscy zamilkli. Była to chwila wielkiego milczenia, gdy wedle podania wody się zatrzymują w biegu, aniołowie służą Najwyższemu, a Serafiny w trwodze świętej biją skrzydłami przed Jego tronem.
Głupi Iwaś, siedząc w kuczki, objął kolana rękami i patrząc nieruchomym wzrokiem na jaśniejący wschód, śpiewał wieczną swą piosnkę:
Trumna sosnowa Dla mnie wyciosana,
Będę w niej spoczywał,
Głosu trąby oczekiwał.
I znów, jak wówczas, na tratwach w Petersburgu w noc świętą Wenery, wszczęli rozmowę o dniach ostatnich i o Antychryście.
— Prędko, prędko przybędzie, u drzwi już stoi — poczęła Witalia. — Teraz jakoś jeszcze żyjemy, a przy Antychryście już ani pary z ust nie puścić, tylko sercem trzymać się nam Boga.
— Ciężko, ciężko — jęczała opętana Cylicya.
— Powiadał niedawno Awitka, kozak zbiegły z nad Donu — ciągnęła dalej Witalia — jako w stepie miał widzenie. Przyszli do chaty trzej starcy, wszyscy jednakiego wyglądu, a mówili po rosyjsku z grecka. — A skąd idziecie i dokąd, pyta. — Z Jerozolimy, mówią, od grobu Pań skiego do Sanct Petersburga, by zobaczyć Antychrysta. A co tam, mówi, za Antychryst?
Którego, powiadają oni, zowiecie carem Piotrem Aleksiejewiczem — ten to jest Antychryst. Caro-grod on zdobędzie, żydów zbierze i do Jerozolimy pójdzie i tam pocznie panować. I żydy poznają, że on istny Antychryst. I na nim wiek się skończy.
Wszyscy znów zamilkli jakby na coś czekali. W tem z lasu ciemniejącego jeszcze doszedł przeciągły krzyk, przypominający płacz dziecka — zapewne krzyk ptaka nocnego. Wzdrygnęli się wszyscy.
Och bracia, bracia — zaszeplenił Putko Żyzła, jąkając się i szlochając, — Straszno.. Antychrystem go zowią, a może on tu gdzie w le-sie bJizko przy nas.
— Durnie, wy durnie, baranie głowy — zabrzmiał nagle czyjś głos, podobny do gniewnego ryku niedźwiedzia.
Obejrzeli się i ujrzeli wędrowca, którego nie zauważyli przed tem. Od chwili już wyszedł z lasu i milcząc opodal siedział na kamieniu. Był wysoki, zgarbiony, obrośnięty rudemi, siwiejącemi już, włosami. Twarzy nie można było dostrzedz w zmierzchu rannym.
— Gdzie mu tam carowi Piotrowi do Antychrysta? Takiemu pijanicy, rozpustnikowi, babiemu słudze — ciągnął starzec. — Ostatni czort nie na takich pojedzie saniach, nie Piotrowy u niego będzie rozum.
— Ojcze — rzekła trzęsąc się od strachu i ciekawości Witalia — naucz ty nas głupich, oświeć nas światłem prawdy, opowiedz szczegółowo — jakie to będzie przyjście Syna Zatracenia?
Stary zamruczał coś, poruszył się i podniósł się z trudem. Ruchy jego były ciężkie, niedźwiedzie, przy całym jego ogromie dziwnie niezgrabne. Dziecię, wiodące go za rękę, podprowadziło do ogniska. Pod brudnym kożuchem baranim, widocznie nigdy nie zdejmowanym, wisiały kamienne pierścienie na ciężkich łańcuchach. Na głowie kołpak żelazny, na biodrach żelazny pas, rodzaj obręczy z klamrą.
Tichon wspomniał sobie opowieści z życia starodawnego pokmnika, Kapitona Wielkiego. Zamiast pasa nosił on pętlicę, a posłaniem jego był hak żelazny w ścianie. Zaczepiwszy pętlicę o hak, spał snem męczennika.
Starzec siadł na pniu sosny i odwrócił twarz ku zorzy. Oświeciła go bladem swem światłem. Zamiast oczu, widniały dwie czarne wpadnięte blizny z krwawemi plamami. Ostrza gwoździ, któremi podbity był kołpak żelazny, wpijały się w kości czoła i od tego oczy mu wypłynęły. Cała twarz straszna, a uśmiech rzewny, dziecięcy.
Począł tak mówić, jakby ślepemi oczami widział to, o czem mówił.
— Oh bracia mili, bracia, biedacy! Czego trwożycie się? — Jego samego jeszcze niema, niewidziany i niesłyszany jest. Wróżby tylko o nim były 126 mnogie, i teraz są i będą jeszcze w przyszłości. Drogę mu równą i gładką te wróżby ścielą. A gdy już droga wyrównaną i gotową będzie, on sam się zjawi. Z nieczystej dziewicy się narodzi i szatan wejdzie w niego. We wszystkiem, obłudnik, upodobni się do Syna Bożego: w czystości żywot wieść będzie; posty zachowa surowe; cichy będzie i łagodny, chorych uleczy, głodnych nakarmi, bezdomnych w dom przyjmie, cierpiących pocieszy. Przyjdą doń wezwani i nie wezwani, carem go ogłoszą wszystkich narodów. I zbierze wszystkie siły swoje, od wschodu słońca do zachodu; morze żaglami ubieli, niwy lasem włóczni zasieje. Chełpić się będzie: pięścią moją świat cały przygniotę, jako gniazdo piskląt opuszczonych zagarnę! Tworzyć będzie cuda i znamiona wielkie: góry poprzenosi, po wodach morskich stąpać będzie suchą nogą, ogień z nieba ściągnie, szatanów?.a aniołów świata przedstawi, hufce niepoliczone zgromadzi, bez liczby i bez miary. Przy odgłosie trąb, szczęku oręża, gromkich okrzykach wojowników, w chwale pieśni huczących, zabłyśnie jako słońce władca ciemności — i do nieba wzięci, na ziemię zejdzie w przepychu straszliwym. W świątyni Boga Najwyższego zasiądzie i rzecze: Jam jest Bóg! Pokłonią mu się wszystkie narody, mówiąc: Tyś jest Bóg nasz i niema innego Boga nad Ciebie. Sprosność opustoszenia zapanuje nad całym światem. A wówczas ziemia płaczem wybuchnie, mo rze z posad swych wystąpi; niebo rosy swej nie użyczy, chmury — deszczu; wody zamienią się w zgniliznę, rzeki wyschną, przestaną tryskać źródła. Ludzie mrzeć będą z głodu i pragnienia. I przyjdą do Syna Zniszczenia i prosić będą: daj nam jeść i pić. A on wyśmieje się z nich i ich wyszydzi. Poznają wówczas, że to Zwierz jest i uciekną od oblicza jego, ale nigdzie nie znajdą schronienia.
Mrok ich ogarnie, na płacz — płacz odpowie, na rozpacz — rozpacz. I staną się ludzie jako martwe trupy, zwiędnie krasa kobieca, zmarnieje męska siła. Złoto i srebro walać się będzie w pyle a nikt go nie podniesie. Mrzeć będą z utrapienia i grozy, kąsać swe ciało i bluźnić Bogu żywemu. A wtedy poruszą się moce niebieskie i pojawi się znamię Syna Człowieczego. Spełni się to wszystko. Niechaj się spełni! Przybądź Panie! Amen, Amen, Amen!
Umilkł i utkwił ślepe oczy w zorzę poranną jak gdyby tam na skraju niebios widział to, czego nikt jeszcze nie dostrzegł. Ogniste pręgi szerzyły się na nieboskłonie, jak ogniste skrzydła Serafinów, padających na twarz przed przybywającym Panem. Ponad czarną ścianą lasu, niby węgiel rozpalony, oślepiająco zabłysło słońce. Promienie jego, załamując się wśród ostrych wierzchołków czarnych sosen, zagrały wielobarwną tęczą. Ogień stosu zmierzchł w ogniu słonecznym. Ziemie i niebo i wody i twór wszelki i serca człowiecze wykrzyknęły z wielką radością: Przybądź, przybądź, Panie!
Tichon odczuwał znaną mu od dzieciństwa zgrozę i radość końca.
Zofia żegnając się przed obliczem słońca wzywała chrztu ogniowego, słońca wiecznego, śmierci czerwonej.
A głupi Iwaś, siedząc w kucki objąwszy kolana rękami, bujał się z cicha i patrząc na Wschód — początek dnia, śpiewał pieśń o wiecznym zachodzie, końcu wszech dni.
Trumny trumny, kłody dębowe. Wszystkim wy trumny domostwa wieczne Dzeń k* wieczorowi się kłoni Słońce idzie do Zachodu Siekiera leży u korzeni ’ Czasy nadchodzą ostatnie. li..
W klasztorze odbyć się miało zgromadzenie braci dla narady nad spornemi pismami protopopa Awakuma.
Wielce czcigodny protopop posłał do Kierżeńca przyjacielowi swemu, starcowi Sergiuszowi, list zawierający wykład o Trójcy świętej, z następującym napisem: »Przyjmij, Sergiuszu, wieczystą tę Ewrangełię, pisaną nie przezemnie, a przez rękę Bożą«.
W liście tym napisane było: Jestestwo Trójcy świętej dzieli się na trzy równe a odrębne istoty. Ojciec, Syn i Duch Święty, mają każdy swój tron jako trzej Monarchowie Niebiescy. Chrystus siedzi na czwartym tronie, jako współkrólujący z Trójcą świętą. Syn Boży wcielił się w łonie Dziewicy tylko przez działanie łaski Bożej, nie jako hipo-staza Bóstwa.
Dyakon Teodor zarzucał Awakumowi herezyę. Starzec Onufry, uczeń Awakuna, ten sam zarzut stawiał Teodorowi. Zwolennicy Teodora, wyznawcy »jednoistotności«, nazywali zwolenników Onufrego wyznawcami »trójistotności«, ci zaś ostatni znowu mienili pierwszych »jednoistotnych« — fałszerzami Pisma. Nastąpiło rozdwojenie wśród wierzących i »zamiast poprzedniej gorącej miłości, zapanowała między bracią nienawiść, oszczerstwa wzajemne i złość wszelaka«.
Dla zażegnania sporu kościelnego zwołane zostało zgromadzenie do Długich Mochów, na którem mniemanie zmarłego już starca Onufrego, bronione być miało przez jego ucznia, ojca Jerofeja.
Zebrano się w celi matki Golenduchy, stojącej na polance w pośród lasu, poza ogrodzeniem klasztoru. Onufrianie odmówili prowadzenia dysput w samym klasztorze, obawiając się, że może przyjść do zwykłej w takich razach ręcznej bijatyki, tej zaś wynik mógł być dla nich nie pomyśl —. nym, gdyż »jednoistotnych« było więcej niż »trój-istotnych«.
Piotr Wielki.
Tichon był obecnym na zgromadzeniu. Starzec Korneli odmówił udziału. »Pusta gadanina
— rzekł — spłonąć trzeba — w ogniu poznasz rdzeń prawdy!
Cela ta była to obszerna izba, podzielona na dwie części: mała »bokówka«, służąca za mieszkanie, i duża kaplica. Dokoła wzdłuż drewnianych ścian, stały na pułkach obrazy. Przed nimi paliły się lampy i świece. Pod ścianami ławki. Na nich grube księgi z mosiężnemi klamrami i rękopiśmienne zwitki: prastare zabytki piśmiennictwa najgłośniejszych starców i pustelników.
Mimo południowej pory duszno było i ciemno: okiennice w oknach, zaciągniętych pęcherzami rybimi, pozamykano dla ochrony od słońca. Gdzie nie gdzie tylko przez otwory i szpary przenikały w nich promienie słoneczne, zabarwiając na czerwono płomienie świec i lampek, płonących przed obrazami. W powietrzu unosił się zapach skór i potu ludzkiego. Przez pół otwarte drzwi widać było zalaną słońcem polanę i ciemny las.
Starcy w czarnych długich sutannach skupiali się dokoła stojącego w pośrodku kaplicy ojca Je-rofeja. Był to mąż poważny, dostojny o białej, sytej, zadowolonej twarzy. Oczy niebieskie, nieco kose ze zmiennym wyrazem spojrzenia: z jednej strony — chrześciańska pokora, z drugiej »filo-zofska hardość«. Głos jego był uprzejmy, łagodny, »jako pieśń słodkobrzmiąca«. Ubrany bardzo starannie: sutanna z cienkiego sukna, kaftan jedwabny, złoty krzyż na piersiach. Zmarszczki twarzy jego mówiły o dobrobycie i wygodnem życiu. Pośród ubogich starców, chłopów leśnych, wyglądał na wytwornego bojara lub archireja Nikoniańskiego.
Ojciec Jerofej był to mąż uczony. »Jako gąbka wodą, nasycił się mądrością i rozumem, z ksiąg zaczerpniętym«. Ale wrogowie jego twierdzili, że mądrość ta nie pochodziła od Boga. Wyznawał on pono dwie nauki: jedną jawną, prawosławną — dla wszystkich: drugą tajną heretycką dla wybranych, przedewszystkiem bogatych i dostojnych ludzi. Biedaków zaś i prostaków olśniewał jałmużną.
Od poranku do południa spierali się »jedno-istotni« z »trójistotnymi« — ale do żadnego rezultatu nie przyszło. Ojciec Jerofej ciągle spór łagodził — »kręcił w tę i ową stronę« i choć go energicznie przypierano do muru, zawsze się umiał wywinąć.
Wreszcie wśród namiętnego napięcia dysputy, uczeń ojca Jerofeja, brat Spirydon, bystrooki, czarniawy, z zawiniętymi kędziorami włosów, podobnymi do pejsów żydowskich, nagle wyskoczył naprzód i na głos cały zakrzyknął:
— Trójca siedzi szeregiem, Syn po prawicy, Duch po lewicy Ojca. Na trzech tronach, z osobna, nie ukrywając się, siedzą trzej Mocarze Niebiescy, a Chrystus na czwartym tronie osobnym!
— Z Trójcy, Czwórkę robisz! — zawołali ojcowie z przerażeniem.
— A podług was — kupą wszystko, jedna osoba? Łżesz, nie jedna a trzy, trzy, trzy! — machał ojciec Spirydon ręką, jak gdyby drwa rąbał toporem. — Wierzyć masz w Trójistotną Trójcę — Niepodzielną dzielić winieneś na troje, a Jestestwo Chrystusa — czwarte!
I rozpoczął namiętnie dowodzić różnicy między istotą a jestestwem. Istota Syna w Nim samym, Jestestwo u stóp Ojca siedzi.
— Nie istotą, a jestestwem tylko przybrał Bóg postać ludzką. Gdyby Istotą Swą zstąpił na ziemię, spłonąłby wszechświat cały! a i łono przeczystej Bogarodzicy, przepaliłby ogień i nie mogłoby łono to podźwignąć całego Bóstwa i spłonęłoby w ogniu!
— Obłąkańcze zawzięty i ślepy, wnijdź w sumienie twoje, poznaj Pana, wyrwij z duszy korzeń herezyi, cofnij się z drogi fałszywej, kajaj się błędu, bracie najmilszy! — zaklinali go starcy. Kto tobie powiedział i kto gdzie widział: na trzech tronach, z osobna, nie ukrywając się, siedzą trzej Mocarze niebiescy? Jemu przecież aniołowie i archaniołowie w twarz spojrzeć nie mogą, a tyś powiedział: nie ukrywając się, siedzą! A że nie spłonął język twój, co takie wyrzekł bluźnierstwo!...
Ale Spirydon nie przestawał wrzeszczeć coraz to głośniej:
— Trzy, trzy, trzy! Umrę za trzech! Z duszy mej tego i ogniem nie wypalisz!...
Widząc, że z nim nic nie poradzą, obstąpili znowu samego ojca Jerofeja.
— Czego kręcisz? Mów poprostu: jak wierzysz w »Jednoistotną« czy w »Trójistotną?»
Ojciec Jerofej milczał, a tylko wzgardliwie uśmiechał się półgębkiem. Widocznem było, że z wysokości swej wiedzy, pogardza wszystkimi tymi prostakami, jako bandą obszarpańców.
Ale ojcowie coraz zacieklej nastawali na niego — »jako kozły bodące rogami«.
— Czemu milczysz? Żali żeś ogłuchł? Zatykasz uszy swoje, jako kamień głuchy!
— Zawziął się i nadął, jako pyszny Faraon!
— Niechce z ojcami w dysputę się wdawać, pogardę wszystkim okazuje, miłości braterskiej przeczy!
— Wichrzyciel i burzyciel Chrześciaństwa!
Czego chcecie? — r*ie mogąc się powstrzymać, zakrzyknął wreszcie ojciec Jerofej, cofając się nieznacznie do drzwi »bokówki«. — Zasię wam na mnie nastawać! Nie wy za mnie odpowiadać będziecie. Będę, czy nie będę zbawionym, nie wasza sprawa! O swoje dobro dbajcie. My z wami nic wspólnego nie mamy. Dajcie pokój, odczepcie się!
Ojciec Prow, siwy jak gołąb ale jeszcze krzepki i zażywny starzec, machał przed samym nosem ojca Jerofeja tęgą pałą dębową.
— Heretyku bezrozumny! kiedy z taką oto pałą sędzia grodowy koło ciebie stanie i łoić ci będzie skórę, wtedy powiesz, jaka twa prawdziwa wiara, »jednoistotną«, czy »trójistotną«. Ale teraz, gdy jesteś na woli, gadasz, co ci ślina na język przyniesie...
— Pokój wam, bracia w Chrystusie! — rozległ się nagle głos cichy, lecz tak do innych głosów niepodobny, że go usłyszeli wszyscy. Mówił pustelnik, ojciec Misaił, przybysz z dalekich stron, wielki pokutnik — »młody w leciech ale stuletni rozumem«. — Cóż z tego będzie, bracia najmilsi? Nie szatan że to wojuje w nas i rozpala dusze nasze namiętnością bratobójczą? Nikt z nas nie szuka wody żywej, by ugasić płomień szatański, a każdy szuka smoły i zarzewia, by silniej jeszcze go rozniecać. Ejże, bracia moi, nie ¡¡słyszałem ja, by u Nikonianów szerzyła się taka, jak między wami nienawiść! Jeśli się zaś oni o tem dowiedzą i poczną nas męczeństwami ścigać i zabijać — to już nie będą winy ponosić w obliczu Boga, a dla nas tej męki początek początkiem będzie tej choroby, która jest męką wieczystą.
Zamilkli wszyscy, jak gdyby nagle się opamiętali.
Ojciec Misaił ukląkł na środku kaplicy i oddał ziemny pokłon naprzód całemu zgromadzeniu,, potem osobno ojcu Jerofejowi.
— Przebaczcie ojcowie! Przebacz, Jerofejuszka,. braciszku najmilejszy! Wielka jest mądrość twoja, ognisty rozum twój. Zlituj się nad ubóstwem na-szem, wytłómacz pismo sporne, miłości dowód chciej okazać!
Powstał i chciał wziąć w objęcia Jerofeja. Ale ten nie pozwolił, sam padł na kolana i do nóg się pokłonił ojcu Misaiłowi.
— Przebacz, ojcze! Ja — kto? Zdechły pies?
I jakżebym mógł coś wyższego nad sobór święty uznawać? Mówisz, że ognisty mój rozum. Ej, goryczą poisz duszę moją! Jam — człowiek równy rodzajowi żyjącymu w bagniskach błotnych, który żabami zowią. Jako świnią żrejąca, napełniam brzuch swój jadłem. A gdyby Pan nie był mi ku pomocy, w piekle przepadłaby dusza moja. Ledwo, ledwo dech chwytam, by obronić się chuciom moim. Oh, ja grzesznik nieszczęsny! A tobie bracie najdroższy, niechaj zapłaci Bóg, za naukę, którą mi dałeś.
Ojciec Misaił z łagodnym uśmiechem znowu wyciągnął ręce, by uściskać ojca Jerofeja. Ale ten powstał nagle i odepchnął go, z tak pełnym dumy i gniewu wyrazem twarzy, że całe zgromadzenie przebiegł dreszcz trwogi.
— Niech ci Bóg zapłaci za naukę, którą mi dałeś — ciągnął dalej głosem nagle zmienionym i drżącym od wściekłości — niech ci Bóg zapłaci, że nas bezrozumnych pouczasz i karcisz! Ale dobrze by było, przyjacielu, i swoją miarę znać! Wysoko polatujesz, bacz jeno, byś z wyżyn owych sromotnie w dół nie runął! Któż to ci godność nauczycielską nadał? któż cię przed nami, jako nauczyciela stawił? Wszyscy teraz nauczycielami stali się, a uczniów zabrakło! Biada nam i cza som dzisiejszym i tym, którzy w tych czasach żyją! Młokos ty jesteś niedorosły, a ważysz się na śmiałe rzeczy. A my może i słuchać słów twoich wcale niechcemy. Sam siebie pouczaj kto za twoim rozumem pójdzie, a nas odstąpi — wolna droga. Piękni nauczyciele! Jeden pałką dębową grozi, drugi miłością przychlebia. A i cóż z tej miłości, gdy do zniszczenia zmierza. I szatan kocha wiernych swoich. My zaś ani Chrystusa kochać nie możemy, ani wrogów Jego nienawidzieć! Raczej, niechże śmierć na mnie Pan ześle, niżbym z odstępcami od wiary świętej się połączył! Czysty jestem i proch z obu wia mego otrząsam w obliczu waszem, jako że napisane jest: lepszy jeden działający wedle woli Bożej, niż tłum nieposłusznych prawu!
Wśród ogólnego pomięszania, ojciec Jerofej, osłaniany przez swych popleczników, wymknął się przez drzwi »bokówki».
Ojciec Misaił odszedł na bok i zaczął modlić się cichym głosem, powtarzając ciągle jedno i to semo:
— Nieszczęście idzie, nieszczęście idzie. Zlituj się, Matko Przeczysta!
A starcy spierać się znowu zaczęli, jeszcze gwałtowniej jak przedtem.
— Spirydyonie, Spirydyonie kochany, słuchaj: Syn po prawicy Ojca na tronie siedzi. Czyź godzi się więc tobie, szatańskie plemię, bluźnier-czym językiem spychać Go z tego tronu do stóp Ojca!...
— Przeklęty, przeklęty, przeklęty! Anatema!
I sam anioł nad głową twoją anatemę by ogłosił!
— Głupcy jesteście! Pisma tłómaczyć nie umiecie. Darmo z wami grubianinami nieokrzesanymi czas po próżnicy na gadanie tracić!
— Skarał cię Bóg, że prawdzie przeczyć się ośmielasz! Zginiesz wraz z tymi, co ciebie słuchają!
— Nie będę miał wspólności z wami ani w tem, ani w przyszłem życiu!
Wszyscy mówili razem, nikt drugiego nie słuchał. Teraz już nietylko »jednoistotni« i »trójisto tni« ale i bracia tych samych przekonań, gotowi byli stanąć sobie do oczu z powodu jakiejkolwiek drobnostki: czy więc np. należy kadzić na krzyż przy służbie Bożej, czy też potrójnym ruchem kadzielnicy, czy wolno jeść czosnek w dzień Zwiastowania i w dzień Czterdziestu męczenników, i tak dalej o każdą literę, każdy przecinek lub kropkę w starodawnych cerkiewnych księgach.
— Z małej rzeczy powstać może wielka he-rezya!
— Za jedną literę umrzeć można!
— Wierz, jak w księgach starych do wierzenia podano, modlitwę Jezusową odmawiaj, o resztę nie dbaj!
— Zrozum że Fiedorze, wrogu Boga, psi synu, pomiocie dyabelski — co znaczy krzyż Chrystusów, a co krzyż Piotra — rozprawiać począł zachrypłym głosem brat Uljan, zawsze cichy i łagodny, dziś jak gdyby porażony atakiem, z pianą na ustach, z nabrzmiałemi na skroniach żyłami, z oczyma zabieglemi krwńą.
Jakby w zmowie z nim, zerwał się z miejsca ojciec Trifilij »przerażający dzikością« i niczego nie dowodząc, miotał się tylko, rzucając obelżywe, pełne sprosności słowa. Odpowiadano mu w ten sam sposób. Rozpoczęło się zgromadzenie pobożną dysputą, kończyło potwornemi łajaniami, wymysłami, zelżywościami.
— Dyabeł ci za skórą siedzi.
— Łotrzysko jeden, za kieliszek wódki, duszę zaprzeda.
— O hańbo! o sromie! Świński pomiot, niegodny, by go ziemia nosiła, by światło Boże oglądał. Bydle obłąkane!
— Zuchwalstwem plują gadziny te, jakoby Trójca święta...
— Słuchajcie, słuchajcie o Trójcy!
— Jest-że czego słuchać? Czy warto brednie twe i głupstwa roztrząsać! Jak łapcie licho splecione, samo się wszystko rozlatuje...
— Tajemnicę niebieską wam głoszę. Objawienie mi dano!
— Milcz łajdaku! Onuczką zatkaj mordę!
— Przeklęci! Przeklęci? Anatema!
Na tym chłopskim soborze w Wietłuskich lasach ujadano się tak samo, jak czternaście wieków temu, za czasów Juliana Apostaty, na soborach kościelnych przy dworze Byzantyńskich imperatorów.
Tichon przysłuchiwał się i przypatrywał temu wszystkiemu i zdało mu się, że to nie ludzie wio dą spór o Boga, ale gryzą się zwierzęta dzikie.
I święta cisza matki pustyni na wieki zakłócona i pohańbiona wściekłością ludzkiej kłótni.
Pod oknami celi dały się słyszeć krzyki i nawoływania. Matka Golenducha, matka Meropia i matka Uleją, starucha, wyjrzały przez okna i zobaczyły, że tłum jakiś ludu wychodzi na polanę z lasu, ze strony pustelni. I przypomniano sobie, że kiedyś podczas takiego samego zgromadzenia braci w Kierzeńcu, przekupione chłopstwo, pospólstwo rzemieślnicze i wszelka hołota, wtargnęło do izby, w której się sobór odbywał i z pałkami, rohatynami, widłami napadło na starców.
W obawie, aby i teraz nie zdarzyło się coś podobnego, matki rzuciły się do kaplicy i zatarasowały zewnętrzne oddrzwia grubymi klocami dębowymi, jak raz właśnie w chwili, kiedy tłum począł napierać na kaplicę, wołając:
— Otwórzcie! Otwórzcie!
Wrzaskom nie było końca. Ale matka Golenducha, która wszystkiem kierowała, głucha, krzyków tych nie słyszała. Inne matki zaś straciły głowę, tłoczyły się w zamięszaniu przy drzwiach, niby spłoszone kury. Ogłuszał je nadto wrzask nieludzki, dochodzący z wewnątrz, z kaplicy, w której ojcowie, nie zwracając uwagi na nic, co się w koło nich dzieje, spierali się z coraz to większą zażartością.
Ojciec Spirydyon zakrzyknął, że »uchem Chrystus wszedł w dziewicę, niechybnie zaś bokiem wyszedł«.
Ojciec Tnfilij plunął mu w twarz, ojciec Spi-rydon uchwycił Trifilija za brodę, zdarł z niego kaitan i zamierzył się nań krzyżem mosiężnym. Ale starzec Prow, pałką dębową wytrącił Spiry-dynowi krzyż z ręki. Nowicyusz Onufryjański, rosły młodzieniec Archipka, rzucił się na ojca Prowa i z taką siłą wyciął go pięścią w skroń, że starzec padł niby martwy. Rozpoczęła się bijatyka. Wydawało się, że biesy opętały starców. W dusznej ciemnicy, zaledwie rozjaśnionej mętnym światłem lampek i cieniutkimi promieniami słońca, migały rozv\ ścieklone gęby, zaciśnięte pięści, rzemienne baty, którymi jeden drugiego walił po twarzy, porozrywane na strzęp księgi, ołowiane lichtarze, płonące świece, również służące za narzędzie walki. W powietrzu rozlegały się klątwy, jęki, wycia, wrzaski nieludzkie.
Zewnątrz dobijano się ciągle:
Otwórzcie! Otwórzcie!
Izba cała trząść się poczęła od silnych uderzeń. Rąbano toporem oddrzwia. Matka Uleją, szczupła, chuda, blada jak opar mączny, padła na ziemię i wydobyłe ze siebie pisk tak przenikliwy, długi, nie milknący, że wszystkich ogarnęło przerażenie.
Oddrzwia zachwiały się, runęły, a w pęknięty rybi pęcherz wsunęła się głowa pustelnika, ojca Miny, z wytrzeszczouemi oczyma i rozwartą wrzeszczącą gębą:
Wojsko, wojsko idzie! Czemu, głupcy, zamykacie się? Uciekajcie co prędzej!
Wszyscy oniemieli. Jak kto stał, z podniesio-nemi do góry pięściami, z palcami wplątanymi we włosy przeciwnika, tak i zamarł na na miejscu, skamieniały z trwogi:
Nastała martwa cisza. Tylko ojciec Misaił modlił się głośno:
— Nieszczęście idzie! Nieszczęście idzie! Zlituj się Matko Przeczysta!
Ocknąwszy się, rzucili się wszyscy ku drzwiom, rozbiegając się bez ładu.
Od zebranego na polanie tłumu usłyszeli wieść straszliwą: komenda wojskowa z popami i diakami wkroczyła do lasu, zburzyła sąsiednią pustelnię na rzecę Unży i lada chwila stanie tu, w Długich Mchach.
III.
Tichon zobaczył starca Kornela, otoczonego tłumem pustelników, muzyków, bab i dzieci ze wsi okolicznych.
— Każdy wierny niechaj zamknie uszy, myśli niechaj nie puszcza samopas — kazał starzec — ale niechaj idzie w ogień z odwagą, dla miłości Boga cierpienie podejmując. Lotnym skokiem, z sercem pełnem radości, nuże w ogień!, Oto masz dyable, bierz moje ciało; do duszy mej nie będziesz miał dostępu! Dręczyciele nasi zgotowali nam — ogień i drwa, ziemię i topór, nóż i szubienicę. A tam — pieśni anielskie, sława wiekuista, wesele promienne. Kiedy zmartwychpo-wfstaną umarłe ciała nasze mocą Ducha świętego, jako niemowlęta z żywota matek, dźwigniemy się z łona Matki-Ziemicy. Proroki i praojce nie ujdą próby, wszystkich świętych oblicza przejdą rzekę ogniową — my tylko będziemy wolni w swobodzie i chwale. To bowiem próba nasza, żeśmy teraz spłonęli; to nasza rzeka ogniowa, że sami dobrowolnie poszliśmy w ogień. Spłońmyż jako świece, na ofiarę Panu! Gorzejmy jako chleb słodki, na chwałę świętej Trójcy! Umierajmy za miłość dla Syna Bożego! Nad słońce kraśniejsza śmierć czerwona!
— Spłońmy! Spłońmy! Nie dajmy się Antychrystowi! — huczał tłum niesamowitym okrzykiem.
Baby i dzieci, głośniej niż chłopy, krzyczały:
— Nuże, nuże w płomienie! Niech gore ogień. Uciekajmy od dręczycieli!
— Teraz pustelnie goreją — ciągnął dalej starzec — a potem i wsie i sioła i miasta spłoną ogniem. Sam podpaliłbym Nowogród Niżny i radowałbym się, żeby spłonął od końca do końca. A idąc za jego przykładem i zazdroszcząc mu szczęścia, cała Rosya niechaj spłonie!
Oczy mu pałały blaskiem straszliwym. Zdało się, że świeci w nich ów płomień ostatecznego pożaru, który świat cały wyniszczy.
Gdy skończył, tłum rozpierzchnął się po polanie i po okrainach lasu.
Tichon przechadzał się długo, przysłuchując rozmowom gromadek ludzkich. Wydało mu się, że wszyscy rozum tracą.
Chłop mówił do chłopa:
— Królestwo niebieskie samo do ust ci się chyli, a ty się wzdragasz, zwlekasz: dziateczki małe, żonka młoda, żal ci ich zostawić. A i cóż ty, człecze, masz przy nich! Torba pusta, garnek pusty, łapcie na nogach podarte. Nawet baba rwie się do ognia. A ty chłop — a głupszy od baby. Więc cóż: dzieci pożenisz, za mąż pow-y-dajesz, babą się nacieszysz, a potem co? Nie trumna? Spalisz się, czy się nie spalisz, i tak śmierć cię nie minie.
Mnich przekonywał mnicha.
— Cóż to za skrucha — dziesięć lat modłów? Cóż z tych postów i umartwień? A tak — prosto w ogień i skrucha większa i — nie poszcząc, nie modląc się, w mgnieniu oka raj zyszczesz: wszystkie grzechy ogień oczyści. Skoroś już spłonął, od wszystkiego uciekłeś!
Dziad namawiał dziada:
— Dosyć już, bracie, się nażyłeś. Wrorek rzepy brzuch przejadł. Pora już na tamten świat, choćby na szary koniec zbawionych.
Chłopcy przekomarzali się z dziewczynkami:
— Pojdziem w ogień! Na tamtym świecie bę-dziem mieli złote koszule, ciżmy czerwone, orzechów, miodu, jabłek w bród.
— Dobrze, że i dziecka się popalą, — błogosławili tej mowie starcy — grzeszyć nie będą, dorósłszy, żenić się nie będą i dziatek płodzić, a piękniejsza czystość nietknięta.
Opowiadano sobie wzajem o dawniejszych wielkich samopaleniach.
W pustelni paleostrowskiej, gdzie ze starym Ignacym spłonęło dobrowolnie 2700 ludzi, ukazało się widzenie. Skoro zapaliła się cerkiew, widziano, jak wpośród wielkiego dymu, górą z kopuły wyszedł z krzyżem ojciec Ignacy, a za nim inni starcy i mnóstwo ludu, wszvscy w białych sukniach w wielkiej sławie i jasności, szeregami szli do nieba i weszli za niebieskie wrota i skryli się za niemi.
W innej pustelni, gdzie spłonęło 1920 ludzi, żołnierze stróżujący ujrzeli spuszczający się z nieba słup jasny o różnych barwach jako tęcza. Ze słupa tego zeszli trzej mężowie w kapach błyszczących jak słońce i chodzili dokoła pogorzeliska, jeden błogosławił krzyżem, drugi kropił wodą, trzeci kadził tymianem, a wszyscy trzej śpiewali z cicha i obszedłszy trzykrotnie dokoła wstąpili na słup i wraz z nim wznieśli się do nieba. A później widziano na tem miejscu w wigilię wielkich sobót nocą świece płonące, w przestworzu zaś rozlegał się śpiew niewysłowionego piękna i uroku.
Chłop pewien na Pomorzu miał znów inne widzenie,. Leżał w gorączce, bez pamięci i nagle obaczył koło kręcące się, ogniste, a w kole tem wplecionych, umęczonych i wyjących z bólu ludzi: oto miejsce tych, którzy dobrowolnie spalić się nie chcieli, a żyli dla swej słabości i pracowali dla antychrysta. Idź i opowiadaj światu całemu, a wszyscy wtedy palić się będą! — Z koła tęgo upadła kropla jedna na jego wargę. Chłop obudził się ze zgniłą wargą. Obudziwszy się, posłuszny rozkazowi, szedł opowiadać ludziom: dobrą jest rzeczą spłonąć, a to oto znamię umarli na mej wardze wycisnęli, ci, którzy dobrowolnie palić się nie chcieli.
Cylicya opętana, siedząc na trawie zanuciła pieśń o żonie Allelujowej.
Kiedy żydy, wysłane przez Heroda, szukały niemowlęcia, by je zabić, żona Allelujowa ukryła je, a własne swe dziecię rzuciła w ogień. 1 rzekt do niej Chrystus. Pan niebieski Oh, ty, miłosierna, ¿ono Allelujowa,
Powiesz ty wolę moją wszystkim narodom, Wszystkim prawosławnym chrześcianom,
Żeby dla mej miłości rzucali się w ogień,
By ogniem palili swe niemowlęta niewinne.
Gdzieniegdzie jednak odzywały się głosy przeciw samopaleniu.
— Bracia mili — wołał łagodnie ojciec Misaił — dobra żarliwość w sprawie Bożej, ale wiarę znać trzeba — samowolne męczeństwo nie podoba się Bogu. Jedna jest droga Chrystusowa! Znosić mę-
Piotr Wielki. czeństwo, ale samym nie zapraszać się na nie. Otrząśnijcie się z przerażenia, najmilsi!
I gwałtowny ojciec Trifilij zgadzał się z łagodnym ojcem Misaiłem:
— Nie polano drzewne jesteś, abyś się spalił. Czyż, zebrawszy się jako świnie w chlewie zamknięte, zgorzejecie?
— Nieuctwo okropne — pogardliwie wzruszał ramionami O. Jerofiej.
Matka Golenducha, która już raz paliła się, lecz nie spłonęła, gdyż ją wyciągnęli z ognia i wodą oblali — przestraszała wszystkich opowiadaniem o tem, jak ciała smarzą się w ogniu, naprzód głowa i nogi, jako wióry się skręcają, a krew kipi i pieni się, jako wrzątek w garnku. A po samopaleniu, ciała leżą rozpuchłe wielką puchliną, ogniem spalone i wydają ze siebie woń pieczonego mięsa. Niektóre całe są, a za jakikolwiek członek pociągniesz, odzywa się. Psy się zbiegają, pyskiem zakrwawionym ciała te żrą, przeklęte. Na miejscu spalenia smród ciężki czas długi trwa, że nikt przejść nie może, nie zatknąwszy nosa. A podczas samego samopalenia widziano raz dwóch biesów czarnych, niby Etyopów, ze skrzydłami nietoperza. Radowali się i w ręce klaskali, wołając: »nasi, nasi jesteście«. Wiele jeszcze lat potem na miejscu onem każdej nocy słychać było głosy płaczące: »och, zginęli my, zginęli«!
Wreszcie przeciwnicy samopalenia zwrócili się wprost do starca Kornela:
— Dlaczego sam się nie spalisz? Jeśli to jest rzeczą dobrą, to wy, nauczyciele powinniście przodować przykładem! A wy, bie.daków, którzy was pokornie słuchają, w ogień pchacie, aby sobie dobrze brzuchy wypasać. Wszyscyście tacy, nauczyciele samopalenia: dobrze, dobrze, ale innym, nie wam. Boga się bójcie, dosyć już nagadaliście, litujcie się nad ludźmi!
Wtedy na znak starca wystąpił młody Kiriu-cha, zawzięty podpalacz, i wymachując toporem, krzyczał na całe gardło:
— Kto nie chce sam się spalić, wychodź tu z toporem, bić się będziem. Kto kogo zabije, tego prawda będzie. Ja zginę — ogień Bogu nie miły, a ja zabiję, podpalajcie się sami.
Nikt nie przyjął wezwania.
Stary Korneli wystąpił naprzód i rzekł:
— Kto z wTas chce się spalić, niech przejdzie na prawo, a kto nie chce, na lewo.
Tłum się rozdzielił. Część jego otoczyła starca, część odeszła na bok. Pragnących samopalenia naliczono dusz ośmdziesiąt, po przeciwnej stronie około stu.
Starzec przeżegnał swoich współwyznawców i podniósłszy oczy ku niebu, rzekł uroczyście:
— Dla Ciebie, Panie, za wiarę Twoją, dla miłości Syna Twego Jednorodzonego umieramy. Nie szczędząc ciał naszych, dusze Tobie oddajemy w o-fiarze. Nie naruszamy chrztu pierwszego i przyjmujemy wtóry chrzest ogniowy. Spłoniemy, nie nawidząc Antychrysta. Umieramy dla miłości Twej przeczystej!
— Gorzeć! Gorzeć! Zapalajcie! — rozległ się znowu dziki ryk tłumu.
Tichonowi zdało się, że gdy dłużej pozostanie wśród tych szaleńców, sam utraci zmysły.
Uciekł do lasu. Pędził przed siebie, dopóki słyszał krzyki tłumu. Wąska ścieżka wprost przywiodła go do znanego stawku, obrośniętego wysoką trawą i otoczonego sędziwemi sosnami, gdzie niegdyś modlił się do ziemi matki. Na ciemnych wierzchołkach gasło wieczorne słońce. Po niebiosach płynęły obłoczki złociste. Bór dyszał świeżością żywiczną. Dokoła bezmierna zalegała cisza.
Legł na wznak, utonął w trawie, jak ongi przy Krągłem jeziorze, całował ziemię, modlił się do ziemi, jakby w poczuciu, że ona tylko może go ocalić od szaleństwa śmierci czerwonej. /
— Przecudna Królowo Bogarodzico,
Ziemio, ziemio, matko ziemico.
Nagle poczuł, że ktoś mu położył rękę na ramieniu. Obejrzał się i ujrzał Zofię.
Nachyliła się nad nim, i milcząc, bacznie, w twarz mu patrzała.
On też patrzał na nią w milczeniu. Twarz dziewczyny w czarnej chustce pustelniczej rysowała mu się wyraźnie na złocistym lazurze nie bios, jak oblicze świętej na złotem tle ikony. Blada równą matową bladością i czerwonemi świeżemi wargami, przypominającemi kwiat na wpół otwarty, z ciemnemi jak otchłań dziecię-cemi oczami — twarz ta zdała mu się tak piękną, iż dech mu zamarł, jakby od nagłego przestrachu.
— A ot i jesteś bracie, — rzekła nareszcie Zofia. A starzec szuka cię wszędzie, w głowę zachodzi, gdzieś się ty podział. Wstawaj-że pójdziem! pój-dziem razem, prędzej!
Spieszyła się w radosnem, uroczystem upojeniu.
— Nie, Zofio — przemówił spokojnie i stanowczo — nie wrócę już tam. Dość mam tego. Napatrzyłem się, nasłuchałem. Pójdę precz z pustelni.
— I spalić się nie chcesz?
— Nie chcę.
— Odejdziesz bezemnie?
Popatrzył na nią z wyrazem prośby.
— Zośko, gołąbko miła! Nie słuchaj szaleńców! Nie trzeba się palić. — Nie taka wola Pańska! Grzech wielki, pokusa dyabelska! Uchodźmy razem!
Nachyliła się nad nim jeszcze niżej z przebiegłym i serdecznym zarazem uśmiechem, przybliżyła twarz swą do jego twarzy, usta do ust, tak, iż poczuł gorący jej oddech.
— Nie ujdziesz, nigdzie — zaszeptała namiętnym szeptem — Nie ppszczę cię miły!
I nagle schwyciła jego głowę obiema rękami i wargi ich złączyły się namiętnym pocałunkiem.
— Cóż ty czynisz siostro? — po chwili opamiętania zawołał? — Czyż to można? Zobaczę...
— Niechaj widzą! Wszystko można. Ogień wszystko oczyści. Powiedz tylko, że chcesz się spalić... Chcesz? — spytała ledwie dosłyszalnem westchnieniem, przyciskając się do niego coraz mocniej i mocniej.
Bez siły, bez woli odpowiedział takiem samem westchnieniem.
— Chcę.
Na ciemnych wierzchołkach sosen dogasał ostatni promień słońca i obłoczki złociste poszarzały jak popiół. Powietrze tchnęło pełną woni wilgocią. Las przysłonił ich swą odwieczną cienią; ziemia ukryła ich w trawach wysokich.
A jemu zdało się, że las, trawa i ziemia i powietrze i niebo — wszystko goreje ogniem ostatniego pożaru, w którym świat ma zginąć — ogniem czerwonej śmierci. Ale nie bał się już i wierzył, że kraśniejsza od słońca śmierć czerwona.
IV.
Klasztor opustoszał. Pustelnicy rozproszyli się niby mrówki z rozgrzebanego mrowiska.
Samopaleńcy zebrali się w kaplicy, stojącej opodal od pustelni na wysokim wzgórzu tak, iż nie mogli nie dostrzedz zbliżającego się zdała oddziału wojska.
Kaplica zbudowana była ze starych, bardzo suchych bali sosnowych, z oknami wąskiemi, jak szczeliny, z drzwiami również bardzo wąskiemi tak, iż zaledwie jeden człowiek mógł się przez nie przecisnąć.
Schody i ganek mały zostały zburzone; drzwi i okna umocowano ryglami i ciężkiemi deskami. Następnie ułożono stos z suchego drzewa, słomy, konopi i smoły; ściany pomazano dziegciem; w wyżłobienia drewniane dokoła budowli nasypano prochu, a kilka funtów pozostawiono na zapas, aby w ostatniej chwili rozsypać po podłodze. Na dachu postawiono dwóch strażników, którzy zmieniając się mieli czuwać dniem i nocą i wypatrywać zbliżających się prześladowców.
Wszyscy pracowali w’esoło, jakby się przygotowywali do wielkiego święta. Dzieci pomagały dorosłym, dorośli stawali się dziećmi. Weseli byli wzyscy, jakby pijani. Najweselszym ze wszyst-sich był Piętka Żyzła. Wyschnięta jego ręka z piętnem rządowem, piętnem Antychrysta, poczęła odzyskiwać władzę. Pracował za pięciu.
Stary Korneli biegał wszędzie. W oczach jego błyszczących, iż zda się w ciemnościach mogły świecić jak źrenice kota, były dziwne czary: na kogo te oczy patrzały, ten stawał się jak bez woli i we wszystkiem pełnił wolę starca.
— No, dzieci raźno — żartował wesoło. — Ja stara szkapa, a wy jak źrebięta, wjedziem prosto do nieba, niby Eliasz prorok na wozie ognistym.
Kiedy wszystko było gotowe poczęli się zamykać.
Okna prócz jednego najwęższego, oraz drzwi wchodowe zostały zabite. Wszyscy w milczeniu słuchali uderzeń młotka. Zdało się, iż żyjących zakuwają w grobie.
Tylko głupi Iwaś śpiewał swą wieczną piosnkę:
Trumna sosnowa dla mnie wyciosana Będę w niej spoczywał Głosu trąby oczekiwał.
Pragnącym się spowiadać starzec mówił:
— Co wam potem dzieci? wy teraz jak anioły boże i lepsi od aniołów. Jako Dawid boży jesteście. Zwyciężyliście siłę wrażą, Grzech mocy nad wami nie ma. Zgrzeszyć już nie możecie. A choćby kto ojca rodzonego zabił i z matką cudzołożył, święty jest i sprawiedliwy — ogień wszystko oczyści.
Starzec kazał czytać Tichonowi z objawienia świętego Jana ustęp, który nigdy nie bywa czytany podczas uroczystości kościelnych:
»1 widziałem niebo nowe, i ziemię nową, albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeszła, a morza już nie masz. I słyszałem głos wielki ze stolicy«.
Tichon czytając, doznawał znanego mu uczucia końca z taką siłą, jak nigdy jeszcze. Zdawało mu się, że ściany kaplicy oddzielają ich od świata, od życia, od czasu, jak ściany okrętu od w’ody: tam na zewnątrz jeszcze trwa czas, tu już się zatrzymał. Nadszedł koniec — dopełniło się.
— Widzę... widzę... widzę... och bracia mili, przerywając czytanie, wołała opętana Cylicya, blada, ze skrzywioną twarzą, nieruchomym wzrokiem szeroko rozwartych oczu.
— Co widzisz, matko? — spytał starzec.
— Widzę gród wielki, świętą Jeruzalem, zstępującą z nieba, podobną kamieniom drogim, jako szmaragdy, kryształy, jaspisy i topazy — i dwanaście bram — dwanaście bisiorów i gród cały złoto czyste, kryształ przejrzysty. A słońca nie ma, jeno sława Boża wszystko oświeca. Straszne to, straszne, bracia najmilsi: Widzę Oblicze Jego, jaśniejsze od światła słonecznego. Oto On, oto On! Idzie, idzie ku nam...
I słuchającym tych słów zdało się, że wszyst ko to widzą, co ona widzi.
Skoro noc nastała, zapalili świece i klęcząc śpiewali:
— Przyjdzie Oblubieniec o północy; szczęśliw ten, którego czuwającym znajdzie.
Zofia, klęcząca obok Tichona, trzymała go za rękę.
Czuł uścisk drżący jej dłoni, widział na twarzy jej uśmiech nieśmiały radości. Tak uśmie cha się oblubienica w wianku ślubnym do oblubieńca. I on też zapałał radością. Zdało mu się, że strach uprzedni to pokusa dyabelska, a wola Pańska — śmierć czerwona: albowiem »kto chce duszę swoją zbawić, zgubi ją, kto zaś zgubi duszę swą dla Mnie i dla Ewangelii, zbawi ją«.
Oczekiwano tejże nocy przybycia wojska, ale czekano napróżno. Nastał ranek, a wraz z nim — zmęczenie, jak po ciężkiem pijaństwie.
Starzec na wszystkich baczną zwracał uwagę. Kto zdał się upadać na duchu, temu dawał jakieś jagody pachnące, zapewne odurzających własności. Kto przełknął taką jagodę, wpadał w stan odurzenia, przestawał bać się ognia, i owszem cieszył się myślą o nim, jak rajską błogością.
Aby dodać sobie odwagi, opowiadano o straszliwszej jeszcze od samopalenia śmierci, przez głód dobrowolny. Pragnących się zamorzyć głodem, zostawiano w pustej, chacie bez okien i drzwi, aby sobie życia nie odebrali, zdejmowano z nich odzież, odejmowano wszelkie narzędzia ostre. Spuszczano ich do chaty przez dach, w którym otwór, następnie na głucho zabijano, aby nikt nie uciekł. Dokoła przy chacie stawiali strażników z tęgiemi kijami. Morzący się głodem, męczyli się tak po trzy, cztery, nawet sześć dni, płakali, prosili, »dajcie nam jeść!« Własne ciało gryźli, Boga przeklinali...
Pewnego razu, dwunastu ludzi zamkniętych w pustej stodole wśród lasu, nie mogąc wytrzymać mąk głodu, wybiło deskę w ścianie i wyszło z zamknięcia, ale Stróże, bijąc ich kijami po głowie, dwóch zabili, pozostałych zamknęli na powrót. Donieśli o tem starcowi, pytając, co z nimi czynić. Kazał obłożyć stodołę smołą i spalić.
— O wiele lżejsza czerwona śmierć — konkludowali słuchacze: spłoniesz, sam nie wiesz kiedy 1
Siedmioletnia dziewczyna, Akulka, cały czas-siedziała spokojnie na ławce i przysłuchiwała się uważnie opowiadaniom. Nagle ogarnęło ją przerażenie straszliwe. Zerwała się z miejsca, podbiegła do matki, czepiać się poczęła jej spódnicy i zapłakała okropnem łkaniem:
— Mamo! mamo! Uciekajmy stąd! Uciekajmy zaraz! Nie chcę się palić!
Matka poczęła ją uspokajać, ale dziewczyn3 krzyczała coraz to głośniej, coraz przeraźliwej:
— Nie chcę się palić! Nie chcę się palić! — A w okrzyku tym brzmiało przerażenie, tak nieludzkie, że wszystkich przeszedł dreszcz, jakby teraz dopiero zrozumiano, jakie okropności się dzieją.
Dziewczynę poczęto pieścić, potem grozić, bito ją nawet, ale ona nie przestawała krzyczeć, posi-niała, zesztywniała w trwodze straszliwej, wreszcie upadła na ziemię w konwulsyach.
Starzec Korneli pochyliwszy się nad nią, żegnał ją znakiem krzyża, szeptał modlitwy, wypędzał z niej dyabła:
— Wynijdź, wynijdż duchu nieczysty!
Nic nie pomagało. Wtedy wziął ją na ręce, przemocą otworzył jej usta i wcisnął w nie jagodę pachnącą. Potem począł pieszczotliwie gładzić jej włosy i po cichu szeptać coś na ucho. Dziewczyna powoli milkła, jak gdyby usypiała, ale oczy jej były otwarte, źrenice rozszerzone, wzrok nieruchomy, nieprzytomny. Tichon przysłuchiwał się szeptom starca. Korneli opowiadał jej o królestwie niebieskiem, o rajskich ogrodach.
— A jagoda będzie tam, dziaduniu? — pytała Akulka.
— Będzie, kochanie, będzie, ale taka duża jak jabłko, soczysta i słodka, przesłodka.
Dziewczynka uśmiechała się. Widać było, że ślina idzie jej do ust na myśl o rajskiej jagodzie. A starzec ciągle ją pieścił i kołysał na rękach z czułością macierzyńską. Ale Tichonowi wydało się, że w oczach jego widzi jakiś blask bezrozu-mny, potworny i straszny. »Jak gdyby pająk muchę wysysał« — pomyślał.
Nastała noc druga, a wojsko wciąż nie przychodziło.
Nocą, jedna stara kobieta, skoro wszyscy zasnęli, nawet stróże, zdoła przedostać się przez szczelinę okna i rzuciła się na dół. Padła i jęczała długo pod oknami. Wreszcie umilkła — czy sama gdzieś dalej zdołała popełznąć, czy też przechodnie ją podnieśli i zabrali.
W kaplicy była wielka ciasnota. Wszyscy spali pokotem na podłodze. Siostry z prawej strony, bracia z lewej. Nie przewidzenie to li senne, czy pokusa dyabelska — wśród nocy zdało się, iż w ciemności przesuwały się cienie ludzkie z prawej strony na lewą i z lewej na prawą.
Tichon zbudził się i słuchał. Za oknem śpiewał słowik i w pieśni jego odzywała się noc księżycowa, świeżość jaśniejącej rosą łąki, zapach lasu sosnowego, radość i szczęście ziemi. Jakby w odpowiedzi na pieśń słowiczą w kaplicy w ciemnościach słychać było szepty, szelesty, odgłosy podobne westchnieniom i pocałunkom miłosnym. Silny widocznie wróg człowieka: strach przed śmiercią nie ustąpił jeszcze a w sercach ludzkich rozpalała się już chuć lubieżna.
Starzec nie spał. Modlił się, nic nie widział, nie słyszał, a choć widział i słyszał, przebaczał swym biednym dzieciom: »Bóg tylko bezgrzeszny, a człowiek pada jako glina, powstaje jako anioł. Nie jest to nierząd, jeśli się zadość czyni chuci cielesnej z dziewicą lub wdową, ale nierządem jest brak wiary. Nie wielki grzech nasz chuci cielesnej, wielki grzech herezya cerkwi«.
Tichonowi przypomniała się opowieść o tem, jako dwaj starcy uwiedli jedną dziewczynę w las daleki od dwadzieścia wiorst od siedzib ludzkich i tam w puszczy leśnej poczęli ją naglić: »Dokonaj z nami siostro, dzieła miłości Chrystusowej« »Jakąż to — pyta dziewczyna — miłość Chrystu sową mam wam okazać?« — Połącz się z nami — powiada jeden ze starców miłością cielesną — bo to jest miłość Chrystusowa«. Płacze dziewczyna: »Boga się bójcie!« A starcy tłómaczą jej: »ogień nas oczyści«. Jeszcze się biedna boi i wzdryga a oni: »nie usłuchasz nas, wieniec dziewiczy i tak utracisz«.
Nagle Tichon poczuł, że ktoś do niego się przyciska. Była to Zofia. Poczuł strach, ale pomyślał: ogień wszystko oczyści. I czując pod czarną, mniszą suknią ciepło i świeżość jej niewinnego ciała, przypadł do jej ust namiętnym pocałunkiem.
Uściski i pieszczoty tych dwojga dzieci w ponurej ciemnicy, były tak samo niewinne jak niegdyś uściski pastuszka Dafnisa i pastuszki Chloi w słonecznej Helladzie.
A głupi Iwaś siedząc w kuczki w kącie izby ze świecą w rękach i kiwając się miarowym ruchem, śpiewał swą wieczną piosenkę:
Trumny wy trumny, kłody dębowe,
Mieszkania ludzi na wieczne czasy.
A słowik śpiewał także, zawodząc trele o swobodzie, o radości i szczęściu ziemi. I w tej pieśni słowiczej dosłyszeć było można jakby czuły filuterny śmiech nad grobową pieśnią głupiego Iwaśka..
Tichon wspomniał białą noc na Newie i gromadkę ludzi między dwoma niebiosami, dwiema bezdniami — i cichą lubieżną muzykę, dochodzącą po falach wody z ogrodu letniego, pocałunki, westchnienia miłości, z królestwa Wenery:
Porzuć strzały swe Kupido.
Już my wszyscy urażeni
Twoją strzałką złotą.
Miłości wszyscy poddani. 0 świcie osiemdziesięcioletni starzec Minej chciał także wyskoczyć przez otwór okiennicy, schwytał go Kiriucha. Pobili się i Minej omal że nie zarąbał Kiruchę toporem. Związano go i zamknięto w lochu. Wrzeszczał stamtąd i łajał starca Kornelego sprośnemi słowy.
Kiedy o świcie Tichon wyjrzał przez okno, aby zobaczyć, czy wojsko nie nadchodzi, ujrzał tylko pustynną zalaną słońcem polanę, jasne chmury i blaski tęczowe w kroplach rosy. Wionęła na niego upajająca świeżość lasu i łagodne ciepło wschodzącego słońca taką zaciszną pieszczotą, iż znowu wydało mu się, że wszystko to, co dzieje się w pustelni pod błękitną kopułą wspaniałego nieba, było obłędem szaleństwa, a zarazem potworną zbrodnią. 1 znów nastał długi letni dzień, i znów ogarnęła wszystkich tęsknica oczekiwania.
Groził głód. Wody i chleba było mało. Niewielki zapas sucharów, za to dużo czerwonego cerkiewnego wina. Pito je chciwie. Ktoś, podpiwszy sobie, począł śpiewać hulaszczą pieśń karcze mną. Straszniejsza była od najbardziej przeraźliwych jęków rozpaczy.
Rozpoczęło się szemranie. Ludzie schodzili się po kątach, szeptali ze sobą pokryjomu i spoglądali na starca niedobrym wzrokiem. A cóż, jeśli wojsko nie przyjdzie? Umierać przyjdzie z głodu. Niektórzy żądali, by wyłamać drzwi i posłać po chleb, a z oczu wyglądała im nadzieja ucieczki. Inni domagali się, by spalić się zaraz, nie czekając na prześladowców. Inni znowu odmawiali modlitwy, ale z taką intonacyą, że modlitwa ta wydawać się mogła bluźnierstwem. Niektórzy, najadłszy się odurzających jagód, które starzec coraz częściej teraz rozdawał, popadali w obłąkanie, wybuchali śmiechem i płaczem naprzemian. Jakiś parobek w paroksyźmie szaleństwa, chwycił za świecę, palącą się przed obrazem ¡„zaczął niecić pożogę. Zaledwie zdołano ogień ugasić. Całe gromady siedziały w milczeniu jak skamieniałe — jeden drugiemu nie ważył się spojrzeć w oczy.
Zofia, siedząc obok Tichona, który leżał na podłodze, wyczerpany bezsennością i głodem, śpiewała posępną piosenkę Chłystów, o wielkiem sieroctwie duszy ludzkiej, opuszczonej w lesie ciemnym przez Boga i Pannę Najświętszą:
Smutno rai było, oj smutno,
Tęskno mi było, oj tęskno,
W boleści serca ogromnej.
Do Ojca chcę iść w gościnę,
Do Ojca mego drogiego.
A rzeki bystro się toczą,
A mosty na nich zerwane I przewoźników nie widać.
Więc boso przeszłam przez rzekę,
Sina, zmoczona, zziębnięta.
U Ojca szatki osuszę,
Serce radością upoję,
Niedoli mojej zapomnę.
Mateczkę później odwiedzę Z najdroższą cieszyć się będę Całować, pieścić do świtu.
Pieśń kończyła się szlochem bolesnym
Przeczysta Bogarodzico Uproś nam łaskę u Boga!
Bez Twej modlitwy litosnej Grzech nas pochłonie na ziemi!
Nikt ich nie widział. Zofia pochyliła głowę na ramię Tichona, przytuliła się twarzą do jego policzki. Poczuł, że płacze.
Oh, żal mi ciebie, żal, chłopcze serdeczny! szeptała mu na u;ho. Zgubiłam twą duszę nieszczęsna!... Chcesz uciekać? Sznur ci dostanę. Albo starcowi powiem... Jest tu podziemne wyjście do lasu — on ciebie wyprowadzi...
Tichon milczał Ogarnęło go nieskończone zmęczenie. Uśmiechał się tylko do niej sennym, dziecięcym uśmiechem.
W myśli jego przesuwały się dalekie wspomnienia w gorączkowych przywidzeniach: jakieś oderwane, matematyczne kombinacye. Nie wiedzieć
Piotr Wielki. dlaczego szczególniej żywo odczuwał teraz bardzo wyraźnie ich piękność ścisłą, ich lodowatą przeźroczość i prawidłowość, z powodu której stary Glück porównywał matematykę do kryształowej muzyki sfer. Przypomniał mu się spór Glücka z Jakóbem Brüssem o komentarzach Newtona do Apokalipsy i suchy, jakby drewniany śmiech Brüssa i słowa jego, które wtedy odezwały się w duszy Tichona jakiemś szczególnem przerażeniem: »Równocześnie, gdy Newton pisał swe komentarze — na drugim końcu świata, tu, u nas w Moskwie, dzicy fanatycy, których zowią raskolnikami, snuli również swe komentarze do Apokalipsy i dochodzili do tych samych prawie co Newton wyników. Oczekując z dnia na dzień końca świata i wtórnego przyjścia, jedni z nich zamykali się w grobie, inni sami się palili. Owóż to osobliwe jest i ciekawe, że w tych bredniach apokaliptycznych zszedł się krańcowy Zachód z krańcowym Wschodem, najwyższa oświata — z największą ciemnotą, co mogłoby istotnie nasuwać myśl, iż blizki jest koniec świata i że wszystkich nas czart porwie«.
I nowe groźne znaczenie osiągnęło proroctwo Newtona: Hypotheses non fingo. Nie tworzę hy-potez. Jako motylek lecący do ognia, kometa upadnie na słońce i od tego upadku żar słońca tak się wzmoże, iż wszystko na ziemi pochłonie ogień. Owóż i w piśmie powiedziano: Niebiosa z szumem przeminą, żywioły spłoną i ziemia ze wszystkiemi swemi dziełami spali się ogniem. Wtedy spełnią się oba proroctwa tego, co wierzył i tego, co wiedział.
Przypomniał sobie także Tichon książkę, na poły zjedzoną przez myszy z biblioteki Brüssa z napisem rosyjskim: »Leonarda da Vinci Traktat o sztuce malarskiej i znajdują:y się w książce portret Leonarda, twarz Prometeusza lub Szymona Maga. A obok tego przypomniała mu się inna, również straszna twarz olbrzyma w skórzanej kurtce szypra holenderskiego — — twarz Piotra, którego ujrzał w Petersburgu na placu Troickim. W obu tych twarzach było coś wspólnego, coś w przeciwieństwie podobnego. W jednej — wielka kontem-placya, w drugiej — wielka działalność rozumu. I od obu tych twarzy powiało na Tichona jakimś dobroczynnym chłodem, jak od śniegów górskich na wędrowca znużonego żarem dolin. »O fizyko wybaw mię od metafizyki« — wspomniał słowa Newtona, które powtarzał nieraz pijany Glück. W obu tych twarzach było jedyne zboczenie od ognistego nieba Czerwonej Śmierci. — »Ziemio, ziemio Matko płodna!«
Potem wszystko się zmąciło w jego myśli i zasnął. Śniło mu się, że leci nad jakimś grodem bajecznym, ni to grodem Kitiżem, ni to Jerozolimą Nową, ni to nad miastem »z kryształów, jaspisu i topazu«. Matematyka-muzyfca królowała w tym cudownym, jaśniejącym grodzie. Nagle zbudził się. Wszyscy dokoła biegali w ożywieniu i krzyczeli z rozradowanemi twarzami:
— Wojsko idzie, wojsko idzie!
Tichon spojrzał w okno i ujrzał w dali na brzegu lasu ludzi w trójkątnych kapeluszach, zielonych kaftanach z czerwonemi wyłogami, kręcących się dokoła rozpalonego ogniska: byli to żołnierze.
— Wojsko przyszło, wojsko przyszło! Zapalajcie dzieci! Bóg z nami.
V.
Kapitan Pyrski otrzymał następujące rozporządzenie z kancelaryi archireja Niżnonowogrodz-kiego.
»Do pustelni raskolniczej dojść sekretnie, by się nie podpalili. Jeśli zaś w kaplicy albo pustelni się zamkną, wojsko stać ma obok ich schroniska dniem i nocą, w ciągłem pogotowiu i strzedz z jak największą bacznością, by zamiaru swego nie spełnili, a zarazem przekonywać ich wszelkimi możliwymi argumentami, zwłaszcza zaś nadzieją przebaczenia, by dobrowolnie się poddali. A je śliby się poddali, spisać ich nazwiska, nogi zakuć w kajdany, aby w drodze ucieczki nie próbowali i wszystkich bez wyjątku z całem mieniem i dobytkiem, pod konwojem wojskowym odstawić do Niżnego. Jeśli zaś mimo namów i perswazyj, po słuszeństwa nie okażą i uporczywie w schronisku zamknięci siedzieć będą, nastawać na nich, jak można najenergiczniej i zdobywać siłą, aby koniecznie wszystkich pojmać, a przez to dalszemu szerzeniu się obłędu skutecznie zapobiedz. W każdym razie unikać krwi rozlewu, gdyby zaś oni sami w obłędzie swym pustelnię lub kaplicę podpalić chcieli, wodą pożar zalewać, wrota i okna zaś wyłamać i żywcem ich z kryjówek wywlekać«.
Kapitan Pyrski, dzielny stary żołnierz, ranny pod Poltawą, uważał nakaz burzenia pustelni za »niedorzeczny wymysł długowłosej popiej komendy« i wolałby iść na najpiekielniejszy ogień armatni, na Szweua i Turka, niż »babrać się« z raskolnikami.
Głupcy sami się podpalali, a na nim ciążyła odpowiedzialność. Za ich obłęd — on otrzymywał nagany od władzy wyższej. »Kapitanowi owemu i innym świeckim komendantom zabronić postępków okrutnych, rzecz bowiem widoczna, że poddali się samopaleniu ludzie ci dlatego, żs przerazili się surowości owego kapitana». Pyrski wyjaśnił, że »raskolnicy nie z przerażenia ale z ianatyzmu na śmierć idą, ponieważ przejęci są złością straszliwą, nas zaś uważają za odszczepieńców i heretyków i twierdzą, że stokroć śmierć im radośniejsza, niż zastosowanie się do wiary naszej i obyczaju naszego. Tak więc są opętani i zupełnie w obłędzie owym pogrążeni«.
Ale wyjaśnieniom tym nie dawano wiary i kan-celarya archirejska w dalszym ciągu żądała:
»Ponieważ raskolnicy czynią nieraz samopale-nia pozorne, aby nie płacić podwójnego poboru, w rzeczy samej osiedlają się w miejscach pustynnych i tam ukryci bezkarnie oddają się obmierzłej herezyi — zatem komendantowie świeccy mają wszystkich tych, co się spalili policzyć, w rejestr zapisać, bo przecież przy największym nawet ogniu, nie wszystko na popiół spłonie«.
Ale kapitan, uważając tego rodzaju polecenie za ubliżające honorowi wojskowemu, szkieletów liczyć nie chciał i za to znowu otrzymał naganę.
Teraz zbliżając się do Długich Mchów, postanowił uczynić wszystko, co było w jego mocy, aby nie dopuścić samopalenia raskolników.
Zanim noc zapadła, rozkazał wojsku oddalić się od pustelni i nie ruszać się z miejsca, sam zaś podszedł do kaplicy, bez broni, obejrzał ją uważnie ze wszystkich stron; wreszcie zastukał do okna, powtarzając raskolniczą modlitwę:
— Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami!
Nikt nie odpowiedział. W kaplicy było ciemno i cicho, jak w grobie. Dokoła pustynia. Wierzchołki drzew szumiały głucho. Zrywał się nocny, chłodny wiatr. »Jeśli podpalą się, bieda«! — pomyślał kapitan, zastukał do okna i po raz drugi zawołał:
— Jezu Chryste, Synu Boży. zmiłuj się nad nami!.
Znowu milczenie: tylko świerszcze odzywały się na błotach, a gdzieś w lesie pies zawył ponuro. Spadająca gwiazda zakreśliła łuk płomienny na ciemnem niebie i rozsypała się iskrami. Kapitana ogarnęło nagle niemiłe uczucie, jakgdyby w rzeczy samej pukał do grobowiska nieboszczyków. — Jezu Chryste, Synu Boży, zmiłuj się nad nami! — odezwał się po raz trzeci.
Okienica się poruszyła. Przez szparę błysnęło światełko. Wreszcie okienica odsunęła się zupełnie i ukazała się w niej głowa starca Kornela.
— Czego żądacie? coście za ludzie i pocoście tu przyszli?
— Wedle ukazu Jego Wysokości cara Piotra Aleksiejewicza przyszliśmy was napomnieć: abyście oznajmili, jakiego stanu i pochodzenia jesteście; czy dawno tutaj w lesie przebywacie, na mocy jakiego ukazu i jakiego pozwolenia władzy? Jeśli macie jaką wątpliwość o nauce i tajemnicach świętego wschodniego Kościoła, to dajcie o tem wiedzieć na piśmie i wyślijcie swych nauczycieli, aby z prawowitą władzą duchowną porozumieli się bez wszelkiego strachu i wszelkiej złości.
— Włościanie jesteśmy — odrzekł starzec cicho i uroczyście. — Zebraliśmy się tutaj w imię Jezusa Chrystusa z żonami i dziećmi. Umrzeć chcemy przez samopalenie za wiarę starą, a wam prześladowcom nie poddamy się, ponieważ nową wiarę przyjęliście. Jeśli zaś kto z was zbawić się chce, niech tu do nas przyjdzie i razem z nami spłonie. Do samego Chrystusa odchodzimy.
— Daj pokój bracie — w życzliwym tonie odrzekł kapitan; — porzućcie wasz nierozumny zamiar, wróćcie do domów waszych i żvjcie tam po staremu. Nikt na was ręki nie podniesie. Żyć będziecie spokojnie w waszych wioskach. Tylko podwójny podatek zapłacicie.
— Ot, małym dzieciom mów kapitanie takie rzeczy. Znamy się na tych oszukaństwach, i to już od dawna
— Na cześć mą przysięgam, wszystkich was uwolnię, palcem nie dotknę — rzekł Pyrski.
Mówił to szczerze. Istotnie wbrew ukazowi, zamierzał na własną odpowiedzialność puścić ich wolno.
— Ale co tu będziemy napróżno gardło sobie zdzierać — dodał z dobrotliwym uśmiechem. Widzisz bracie, wysoko do okna, ledwo co słychać. Wiesz co, stary: najlepiej będzie każ mi sznur spuścić i wyciągnijcie mię do siebie przez okno, tylko nie przez to, bo się nie zmieszczę, ale przez tamto, szersze. — Sam jeden jestem, was tłum cały, bać się więc mnie nie macie czego. Pogadamy, i da Bóg, może się jakoś zgodzimy.
— Po cóż z wami po próżnicy gadać? Czegóż my żebracy i włóczęgi z wami dogadać się możemy? — uśmiechnął się starzec, rozkoszując się widocznie przemocą swej władzy. — Przepaść między wami a nami — zakończył po chwili uroczyście — tak że i ci, którzy z pośród nas do was by przyjść chcieli, nie zdobędą się na to, zarówno jak i z was nikt do nas przyjść tu n;e zdoła... A więc odejdź kapitanie, pozostaw nas w spokoju, bo inaczej, bacz, zaraz się podpalimy.
Okno się zatrzasnęło. Nastało znów milczenie. Wiatr tylko szumiał po gałęziach drzew, a z nad błotnych trzęsawisk dochodził odgłos świerszczy.
Pyrski powrócił do żołnierzy, kazał im dać po czarce wódki i rzekł:
— Bić się z nimi nie będziemy. I tak chłopa u nich niewiele, prawie same baby i dzieci. Wywalimy drzwi, i bez użycia broni, golą ręką ich wszystkich wyłapiemy.
Żołnierze przygotowali powrozy, topory, drabiny, wiadra, beczki z wodą do ugaszenia pożaru i osobno sporządzone długie tyki z żelaznymi hakami do wyciągania płonących z ognia. Wreszcie kiedy już zapadł mrok zupełny, ruszyli do kaplicy, zrazu łukiem wzdłuż lasu, potem pełzać poczęli po polanie, kryjąc się w trawach i krzakach, jakby chodziło o zasadzkę na dzikiego zwierza.
Podszedłszy pod ściany kaplicy, przystawiać zaczęli drabiny. W kaplicy było ciemno i cicho, niby w grobie.
Nagle otworzyło się okno i starzec krzyknął:
— Uciekajcie! Gdy proch i saletra zaczną wybuchać, i was pokaleczą gruzy.
— Poddajcie się! — zawołał kapitan. I tak przemocą was weźmiemy! Widzicie, mamy tu strzelby i kule...
— U was strzelby a u nas Chrystusowe pałki dębowe! — odpowiedział głos jakiś z kaplicy.
W tylnych szeregach żołnierzy pojawił się pop z krzyżem i począł czytać napomnienie pasterskie archireja:
»Kto bezprawnie śmierć sam na siebie ściągnie, bardziej niż inni zbrodniarze, godzien jest potępienia: i doczesny swój żywot w mękach zakończy i wieczystej męki nie ujdzie«.
Z okna wysunęła się lufa starej dziadowskiej flinty nabitej zresztą tylko prochem, strzelano nie dla zamordowania, a tylko dla przestraszenia nieprzyjaciół.
Pop schował się za plecami żołnierzy. A starzec Korneli, wygrażając za nim pięścią, krzyczał z wściekłością:
— Piekielne wy pochodnie! Sodomskich płomieni wyrzutki! Nasienie bałwochwalstwa baby-lońskiego! Poczekajcie tylko, psy wściekłe, a nastąpię wam na gardła, z pomocą Jezusa Chrystusa, Pana naszego! Znijdzie On tu i koniec z wami uczyni mieczem ust Swoich i obali trony wasze, a kości psom rzuci na pożarcie, jako kości Jezabeli! Zgorzejemy tu ogniem doczesnym a wy i tutaj na ziemi i tam w ogniu wieczy stym gorzeć będziecie! Szykujcie mieczów ostrych miliony, gotujcie męki najsroższe, wymyślajcie zabijania najstraszniejsze — a upojenie nasze radością i weselem coraz potężniej tryumfować będzie nad wami! Zapalajcie się bracia! Bóg z nami!
Przez okno wylatywać poczęły z kaplicy kaftany, kożuchy, koszule.
— Bierzcie to sobie, prześladowcy! Losy rzucajcie o szaty nasze! Nam one nie potrzebne. Nadzy przyśliśmy na świat, nadzy staniemy przed obliczem Pana...
— Zmiłujcie się chociaż nad dziećmi waszemi, szaleńcy! — zakrzyknął kapitan z rozpaczą.
W kaplicy rozlegać się począł cichy chóralny śpiew, niby grobowego pienia.
— Naprzód, marsz! Rąbać! — zakomenderował Pyrski.
W kaplicy wszystko było gotowe do pożogi. Konopie, słoma, smoła, wióry nagromadzone na kupach. Świece woskowe palące się przed obrazami przymocowane były tak słabo, iż za najmniejszem z wewnątrz wstrząśnieniem, musiały spadać w wyżłobienia napełnione prochem: czyniono to zawsze, aby samopalenie jak najmniej było podobne do samobójstwa. Dzieci i podrostków posadzono na ławach ze związanemi rękami i nogami, odzież ich przybito gwoździami, by nie mogły się ruszać, a usta pozawiązywano im, aby nie krzyczały.
Jedna z niewiast co tylko urodziła niemowlę. Położono je na ławce, aby odebrało chrzest ognisty.
Następnie rozebrawszy się do naga, wszyscy wdziali nowe białe koszule, wszyscy na głowy włożyli papierowe korony z narysowanymi na nich czerwonymi ośmiokątnymi krzyżami, i klękli w szeregach trzymając w rękach świece, aby »z płoną-cem światłem« spotkać Oblubieńca.
Starzec podniósłszy ręce, modlił się głośno:
— Boże wejrzyj miłościwie na nas niegodnych! Słabi, niewytrwali, nie śmiemy się oddać w ręce prześladowców. Wejrzyj na to nasze stado, idące za tobą dobrym Pasterzem, a uchodzące przed wilkiem lutym Antychrystem. Da| nam zbawienie i daj wytrwałość i siłę na zniesienie męki ogniowej. Ulituj się nad nami Panie! Ulituj się nad nami! Jako niegodni Twej łaski modlitwę Tę przed stopy Twoje składamy. Ulituj się nad nami Panie! Umieramy dla Twej miłości przeczystej!
Wszyscy powtarzali zgodnym chórem modlitwę. — i straszny a zarazem bezmiernie smutny był ten jęk ludzki, wołający do Boga:
— Umieramy dla Twrej miłości przeczystej!
Tymczasem żołnierze, na komendę Pyrskiego, wspinając się na ściany kaplicy, rąbali siekierami grube belki. Ściany drżały, świece z przed obrazów padały, ale wszystkie gasły, obok owych wyżłobień z prochem. Wtedy na znak starca, Kiriu-cha chwycił świecę z przed obrazu Matki Bożej, i rzucił ją wprost na proch i odskoczył. Nastąpił wybuch. Zapalił się stos z maferyałami palnemi. Fale ogniste rozlały się dokoła. Dvm gęsty, napr/ód biały, potem czarny, napełnił kaplicę. Płomień wybuchał, gasł znów, tylko wydłużone czerwone języki przebijały dym czarny świszcząc i rycząc jak węże. To pełzły ku ludziom, lizały ich, to oddalały się od nich, jakby igrając z nimi.
Rozległy się okropne krzyki i jęki. A wśród wszystkich głosów, wśród syczenia płomieni i szumu i ognia, brzmiała tryumfalna pieśń radości:
— Przyb\wa Oblubieniec o północy.
Od chwili wybuchu ognia aż do utraty przytomności Tichon zapamiętał na wieki wszystko to, co widział w kaplicy w ciągu dwóch, trzech minut, które upłynęły od wybuchu ognia aż do chwili, gdy utracił przytomność.
Starzec schwycił nowonarodzone niemowlę przeżegnał je i rzucił w ogień, jako pierwszą ofiarę.
Głupi Iwaś wyciągnął ręce do ognia, jakby spotykał przybywającego w nim Pana.
Na opętanej Cylicyi płonęła już koszula, paliły się jej włosy, okrążając jej głowę ognistym wieńcem, a ona nie czując bólu, skamieniała, z szeroko otwartemi oczami zdała się wpatrywać w okazujący się wśród płomieni Gród ś więty Jeruzalem Piętka Żyzła rzucił się w ogień głową na dół, niby wesoły, kąpiący się nurek w wodę.
I Tichon też jakby dostrzegł coś wesołego, pi-jano-radosnego w straszliwym blasku ognia. Widniały mu tam kwiaty rajskie, — śmierć Czerwona otwierała mu wrota do nieba.
Żołnierze zdołali wywalić dwie, czy trzy belki. Dym buchnął otworem. Żerdziami wyciągano z płomieni ludzi i oblewano ich wodą. Stuletnią matkę Teodulię wyciągnięto za nogi, obnażając jej srom kobiecy. Stara Witalia uchwyciła się jej i także została wyciągnięta, ale natychmiast wyzionęła ducha: całe jej ciało poparzone, straszliwie wyglądało, jak pęcherz wydęty. Ojciec Spirydon, kiedy go wyciągnięto, schwytał nóż ukryty w kieszeni i poderżnął sobie gardło. Żył jeszcze cztery godziny, nieustannie żegnał się znakiem krzyża świętego, lżył Nikonianów i radował się — jak zaznaczył kapitan Pyrski w swojem sprawozdaniu — »że udało mu się tak skutecznie zadać sobie śmiertelną ranę«.
Inni, po pierwszych oparzeniach, ponownie wyrywali się w płomienie, potykali się i przewracali się na trupach, drapali się w górę po stosach leżących zwłok niby po drabinie i wołali do żołnierzy:
— Gorzejemy! Płoniemy! Pomoc dajcie nam, bracia najmilsi!
To znowu anielski zachwyt na twarzach przemieniał się w wyraz zwierzęcej trwogi.
Uciekających towarzysze usiłowali zatrzymać. Dziad Michej uchwycił się obiema rękoma za futrynę okna, by się wydobyć na zewnątrz, ale siedemnastoletni wnuk jego uderzył go berdy-szem po rękach tak silnie, że starzec padł w ogień. Baba jakaś wyrwała się z płomieni, synek jej — za nią, ale ojciec porwał go za nogi, rozhuśtał w powietrzu i wyrżnął głową o belkę. Otyły jeden pustelnik padł na wznak w kałużę płonącej smoły, kurczył się i rzucał jak gdyby w szalonym pląsie: »Jak karaś na patelni« — pomyślał Tichon z okropnym śmiechem i zamknął oczy, by nie patrzeć na to straszne widowisko.
Dusił się od żaru i dymu. Ciemnoliliowe dzwoneczki na krwawo-czerwonem polu, kiwając sie, brzękały żałobnie. Czuł, że Zofia obejmuje go, przytula się do niego. Dotknięcie jej dziewiczego, niewinnego ciała po przez cienkie płótno koszuli, było ostatniem wrażeniem rozkoszy, wpośród palącego żaru. A głosy żyjących jeszcze, ciągle wyrywały się z pośród jęku konających:
— Przybywa Oblubieniec...
— Oblubieniec mój, Chrystus ukochany« — szeptała Zofia do ucha Tichonowi. I zdało mu się, że ogień gorejący w jego żyłach — silniejszy od ognia Czerwonej śmierci. Skłonili się razem w gorącym uścisku, niby oblubieniec i oblubienica na łoże ślubne. Oblubienica płomienna, o skrzydłach ognistych, unosiła go z sobą w dal bezmierną.
Żar był tak silny, że żołnierze musieli się cofnąć. Dwóch ogarnął płomień, jeden wpadł w ognisko i spalił się.
Kapitan krzyczał:
— Ach głupcy wy — głupi szaleńcy. Łatwiej mi było ze Szwedem i z Turkiem, aniżeli z tą kanalią!
A twarz miał bledszą, n:ż wtedy, gdy leżał’ raniony poi Półtawą.
Wzdymane wiatrem płomienie podnosiły się w górę z szumem podobnym gromowi. Głownie latały jak ptaki ogniste. Cała kaplica zdała się rozpalonem do czerwoności piecem, w którego otwór/e niby w czeluści piekielnej kłębiły się okropne stosy ciał ludzkich popalonych i poskręcanych. Skóra na nich pękała, krew kipiała, czuć było odór palącego się mięsa.
Nagle belki się zwaliły, dach runął. Słup ognisty wzbił się pod same niebiosa, w olbrzymi świecznik.
Ziemia i niebo zalane były czerwonością ognistą, niby pożarem ostatecznym, w którym świat cały miał spłonąć.
Tichon zbudził się w lesie na świeżej zroszonej trawie.
Dowiedział się później, że w ostatniej chwili starzec z Kiriuchą chwycili go we dwóch i rzucili się pod ołtarz kaplicy, gdzie były ukryte drzwi do podziemi, zeszli po nieznanych nikomu tajnych schodach i podziemnym korytarzem wydostali się na ziemię wśród największej gęstwiny leśnej, gdzie ich nie mogli doścignąć prześladowcy.
Tak czynili wszyscy prawie apostołowie samo-palenia! Innych palili, a sami uchodzili wraz z najbliższymi swymi uczniami, aby na nowo głosić swą naukę.
Tichon długo nie mógł przyjść do siebie, starzec z Kiriuchą długo oblewali go wodą. Wreszcie odzyskał przytomność. Oparzenia jego nie były śmiertelne.
— Gdzie Zofia? — spytał, otwierając oczy.
Starzec popatrzył nań swym zwykłym serdecznym wzrokiem.
— Nie rozpaczaj dziecię — rzekł — nie żałuj siostry twej. W królestwie niebieskiem dusza jej święta z innymi świętymi męczennikami.
I podniósłszy oczy ku niebu, przeżegnał się pełen radosnego rozrzewnienia.
— Chwała wieczna sługom bożym, samopalną śmiercią zmarłym. Spoczywajcie mili do zmartwychwstania, pokąd nie przyjdzie Pan. A teraz jeszcze nie przyszedł, pracować jeszcze trzeba dla Chrystusa... I ty synu przebyłeś próbę ogniową — mówił zwracając się do Tichona — umarłeś dla świata, zmartwychwstałeś dla Chrystusa. Poświęćże ten wtórny twój żywot Panu. Oblecz się w zbroję światłości, bądź wojownikiem Chrystusowym, zwiastunem śmierci czerwonej, jako i my grzeszni jesteśmy.
I dodał z pełną swobody wesołością.
— Na Ocean pójdziem teraz, na kresy pomorskie. I tam ogniki zapalim i da Bóg Ruś cała spłonie, a za Rusią świat cały.
Tichon milczał, zamknąwszy oczy. Starzec myślał, iż znów wpadł w omdlenie. Poszedł szukać ziela, którym zwykle leczył oparzelizny.
Piotr Wielki. 19
Tichon pozostawszy sam, odwTÓcił się od nieba wciąż jeszcze płonącego mglistą łuną i przycisnął twarz do ziemi wilgotnej.
Wilgoć ziemna uśmierzyła ból oparzelizny, zdało mu się, że ziemia usłyszała jego prośbę, wybawiła go od Ognistego nieba, Śmierci Czerwonej, że znów wychodzi z łona ziemi, jak niemowlę nowonarodzone, jak trup zmartwychwstający. I przytulał się do ziemi, całował ją, jak żywą i płakał i modlił się.
Cudna królowo Bogarodzico,
Ziemio, ziemio, matko ziemico.
Po kilku dniach, gdy starzec znów wybierał się w dalszą drogę, Tichon uciekł od niego.
Pojął, że stary kościół nie lepszy od nowego i postanowił wrócić do świata, aby szukać prawdziwego kościoła, dopóki go nie znajdzie.
SYN I OJCIEC.
I.
Kościół przestał być kościołem dla carewicza od chwili, gdy powziął wiadomość o ukazie, zalecającym naruszenie tajemnicy spowiedzi. Jeśli Pan pozwolił na takie pohańbienie kościoła, widać go opuścił — myślał carewicz.
Po ukończeniu śledztwa moskiewskiego, 24 go marca Piotr powrócił do Petersburga. Oddał się z wielką gorliwością sprawom swego »Raju«, zajął się budową floty, ustanowieniem kolegiów i mogłoby się zdawać, że śledztwo zupełnie skończone i wszystko, co z niem w związku pozostawało, całkiem zapomniane.
Carewicza przywieziono jednak z Moskwy pod strażą wraz z innymi więźniami i pomieszczono w oddzielnym domu obok pałacu Zimowego. Trzymano go tu, jako więźnia; nigdzie nie wolno mu było wychodzić i nikogo przyjmować. Krążyły wieści, że od nadmiernego pijaństwa wpadł w obłęd.
Nastał Wielki Tydzień.
Pierwszy raz w życiu carewicz nie uczestniczył w praktykach pobożnych. Przysyłano do niego duchownych, aby go napominali, ale żadnego z nich nie chciał słuchać; wszyscy zdali mu się szpiegami. i3-go kwietnia przypadała Wielkanoc. Nabożeństwo nocne odprawiano w soborze Troickim^ zbudowanym przy założeniu Petersburga, małym, ciemnym, podobnym do cerkwi wiejskiej. Uczestniczyli w nim car, carowa, wszyscy ministrowie i senatorowie. Carewicz nie chciał być na niem, ale z rozkazu cara przyprowadzono go przemocą.
W mrocznej cerkwi kanon Wielkiej Soboty dźwięczał, jak śpiew nadgrobny.
Duchowni wyszli jeszcze w czarnych wielkopostnych kapach, zamknęli carskie wrota — pochowali Pana.
Zaśpiewano ostatni werset pieśni:
»Skoro wstąpił w śmierć, Przedwieczny«.
Nastała cisza.
Nagle tłum się poruszył, jak gdyby spiesznie gotował się do spełnienia jakiegoś tajemniczego obrzędu. Poczęto zapalać świece, jedną o drugą. Cerkiew cala rozbłysnęła jasnem, łagodnem światłem. A w spokoju tego światła, było jakby oczekiwanie wielkiego wesela.
Aleksy zapalił swą świecę o świecę sąsiada, Piotra Tołstoja, swego »Judasza-sprzedawczyka«. Łagodny płomień obudził w sercu carewicza da lekie wspomnienia lat młodocianych. Ale teraz głuszył on w sobie te wspomnienia i odpychał je z lękiem od siebie. Bezmyślnie patrząc na plecy stojącego przed nim kniazia Menszykowa, baczył tylko na to, by woskiem nie kapnąć na złotolity haft jego szaty.
Z poza wrót carskich rozległ się głos dya-kona:
— Zmartwychwstanie Twe, Chryste, Zbawicielu, głoszą chóry anielskie w Niebiosach.
Rozwarły się wrota carskie i zabrzmiał śpiew uroczysty na całą świątynię:
— Wspomóż nas Panie, byśmy na ziemi sercem czystem chwałę Twoją śpiewali.
Zabrzmiały dzwony a równocześnie dat się słyszeć grom strzałów armatnich z twierdzy Petro-pawłowskiej.
Procesya wyszła z cerkwi. Świątynia opustoszała i ucichła.
Carewicz stał nieruchomo ze spuszczoną głową, patrząc przed siebie bezmyślnie, starając się nic nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć.
Z zewnątrz rozległ się słaby, drżący od starości głos metropolity Stefana.
— Na wieki wieków sława Panu Najświętszemu, w Trójcy świętej Jedynemu, Wszechmocnemu Twórcy, teraz i po wsze czasy.
Z początku cicho, głucho, jakby z oddali dał się słyszeć śpiew;
»Chrystus powstał z martwych«.
Potem coraz głośniej i głośniej, coraz bliżej i radośniej dochodziły dźwięki pieśni Zmartwychwstania. Wreszcie drzwi cerkwi otworzyły się na rozcież, wraz z szumem wchodzącego tłumu, zagrzmiała pieśń, niby okrzyk zwycięstwa, wstrząsający niebem i ziemią.
»Chrystus powstał z martwych, śmiercią śmierć zwyciężył, spoczywających w grobach żywotem obdarzył«.
I taka radość była w tej pieśni, że nikt jej się oprzeć nie mógł. Zdało się, wraz, wraz spełni się wszystko, czego świat oczekiwał od samych swych początków — dokona się cud.
Carewicz pobladł; ręce mu drżały; omal nie upuścił świecy. Wciąż jeszcze się opierał, ale już w piersi jego wznosiła się, wyrywała się z niej niewysłowiona radość. — Całe życie, wszystkie męki i śmierć sama niczem wobec niej się zdały.
Załkał gwałtownie i żeby ukryć łzy, wyszedł z cerkwi.
Noc kwietniowa cicha była i jasna. Rozchodził się wilgotny zapach tającego śniegu, świeżej kory drzew z nierozwiniętych pączków’. Lud zewsząd otaczał cerkiew. W dole, na ciemnym placu, płonęły świece jak gwiazdy, a gwiazdy w górze błyskały jak świece na ciemnem niebie. Przelatywały obłoczki lekkie, jak skrzydła aniołów. Na Newie szła kra. Wesoły szum i trzask pękających lodów, zlewał się z odgłosem dzwonów. Rzekłbyś, ziemia i niebo śpiewają: Chrystus zmartwychwstał!
Po nabożeństwie car wyszedłszy z cerkwi ściskał się i całował ze wszystkimi, nietylko z ministrami i senatorami, ale także ze służbą dworską, do ostatniego palacza i kuchcika.
Carewicz patrzał na ojca z oddali nie śmiejąc się zbliżyć. Piotr ujrzał syna i sam podszedł doń.
— Chrystus zmartwychwstał Alosza, — rzekł ojciec z dobrym, miłym, dawnym uśmiechem.
— Zaiste zmartwychwstał, ojcze.
I pocałowali się trzykrotnie.
Aleksy poczuł znane mu dobrze dotknięcie wygolonych, pełnych policzków i miękkich warg ojca. I znów, jak ongi bywało, w’ dzieciństwie, serce mu zabiło od szalonej nadziei: »a nuż wszystko przebaczy, daruje«.
Piotr był tak wysokiego wzrostu, że całując się z otaczającymi, zawsze prawie musiał się nachylać. Grzbiet i szyja zabolały go. Schował się wreszcie za ołtarz przed otaczającym go zewsząd tłumem.
O godzinie 6 rano, gdy już świtało, udali się wszyscy z soboru do senatu, budowy nizkiej, długiej, przypominającej kazamaty. W ciasnych przejściach i komnatach urzędowych przygotowane były stoły z jedzeniem.
Na ganku senatu, książę Jakób Dołgoruki szepnął carewiczowi do ucha, że Eufrozyna tymi dniami przybędzie do Petersburga, chwała Bogu zdrowa, ale mająca wkrótce rodzić.
W sieni spotkał Aleksy carową, witającą gości. w błękitnej szarfie orderu św. Andrzeja, przewieszonej przez ramię i ozdobionej wielką, promieniejącą brylantową gwiazdą, we wspaniałym robronie, z wyhaftowanym, na środku klejnotami i perłami, orłem dwugłowym, zlekka uróżowa-na i przypudrowana, wydawała się Katieńka piękną i młodą. Witając gości, jak uprzejma gosposia, uśmiechała się do wszystkich, jednakim, serdecznym uśmiechem. Uśmiechnęła się też do carewicza. Aleksy pocałował ją w rękę. Oddała mu »Chrystusowy, wielkanocny pocałunek« w usta, podzieliła się jajkiem święconem i już chciała odejść, gdy Aleksy upadł przed nią na kolana, ruchem tak nagłym, że cofnęła się przestraszona, odwracając twarz od wlepionego w nią, błagającego o coś, jak gdyby w wielkiej rozpaczy wzroku:
— Zmiłuj się, carowo matko, proś ojca, aby pozwolił mi żenić się z Eufrozyną... Niczego mi więcej nie trzeba, Bóg widzi, niczego. I żyć mi już nie długo... Byle tylko umrzeć spokojnie. Zmiłuj się, matko, w świętym dniu Zmartwychwstania.
I znowu wpatrzył się w nią takim wzrokiem, że przerażenie ją ogarnęło. Wybuchnęła płaczem. Katieńka lubiła i umiała płakać. Nie darmo mówiono o niej, że ma oczy »na mokrem miejscu«, a cudzoziemcy opowiadali, że skoro zapłacze, to, choć wiesz, co to znaczy, jednak wzruszeniu się nie oprzesz, »jak gdyby na przedstawieniu An dromachy«. Tym razem jednak płakała szczerze: naprawdę żal jej było carewicza.
Nachyliła się nad nim i pocałowała go w głowę. W wyciętej sukni, dojrzał Aleksy wspaniałą, białą pierś carowej, z dwiema nalepionemĄ drobniut-kiemi muszkami. I zrozumiał, zobaćęywszy te muszki, że w niczem on pomoty^ci niej nie znajdzie. f
— Oh biedny, ty, biedny! Wszystkobym dla ciebie zrobiła, Aloszka! Ale c^yż mogę? Czyż on mię posłucha? Zaszkodzić bym ci tylko mogła mem wstawiennictwem...
I obejrzawszy się szybko, — czy kto nie podsłuchuje — szepnęła mu do ucha, pospiesznym szeptem:
— Źle stoi sprawa twoja, synku, tak źle, że jeśli tylko możesz, rzuć wszystko i uciekaj!
Wszedł Tołstoj. Carowa, odszedłszy od Aleksego, nieznacznie otarła łzy koronkową chusteczką i zwróciła się do Tołstoja z poprzednim, wesołym wyrazem twarzy, pytając, czy nie widział cara, i dlaczego Piotr spaźnia się na święcone.
Z drzwi sąsiedniego pokoju, wyszła wysoka, koścista, świątecznie a bez smaku ubrana Niemka, z długą, wązką, końską, staropanieńską twarzą, księżniczka Ost-Fryslandzka, ochmistrzyni dworu nieboszczki Karoliny, wychowawczyni dwóch jej sierót. Szła z taką miną wyzywającą, że wszyscy mimowoli się przed nią rozstępowali.
Niosła na rękach maleńkiego Piotrusia, a czteroletnią Nataszę prowadziła za rękę.
Carewicz zaledwie poznał swoje dzieci, tak dawno ich nie widział.
— Mais saluez donc monsieur votre père, Mademoiselle — rzekła Niemka z lekka popychając Nataszę, która zatrzymała się, nie poznając też widocznie ojca.
— Natasza, Natasza, córeczko — wyciągnął do niej ręce carewicz.
Podniosła nań swe duże, smutne, zupełnie jak u matki, biało-niebieskie oczy, uśmiechnęła się i nagle rzuciła mu się na szyję.
Wszedł Piotr. Spojrzał na dzieci i rzekł do księżniczki gniewnie po niemiecku:
— Poco ich tu przyprowadziłaś? Tu nie dla nich miejsce. Idźcie sobie precz!
Niemka spojrzała na cara, w dobrych jej oczach zabłysło oburzenie, chciała coś odpowiedzieć, ale widząc, że carewicz z pokorą wypuścił z swych objęć Nataszę, wzruszyła ramionami, gniewnie wstrząsnęła płaczącego Piotrusia, schwyciła dziewczynkę za rękę i zwróciła się ku wyjściu z takąż samą wyzywającą miną, z jaką weszła.
Natasza wychodząc obejrzała się na ojca i popatrzyła nań wzrokiem, który przypomniał mu Karolinę. W tem spojrzeniu dziecka była ta sama, co u matki, cicha rozpacz. Aleksemu serce się ścisnęło. Poczuł, że nigdy już dzieci swych nie ujrzy.
Usiedli do stołu. Car pomiędzy Teofanem Prokopowiczem i Stefanem Jaworskim. Naprzeciw nich »kniaź-arcykapłan« z wszechpijackim soborem. Członkowie jego zdołali już podpić sobie porządnie i gwar wesoły rozlegał się przy stole. Car święcił podwójną uroczystość: Wielkanoc i ruszenie wód na Newie. Myśląc o nowych okrętach, z radością patrzył przez okno na pływające już, niby łabędzie, statki, po błękitnych falach, w promieniach porannego słońca, odbijającego się w prze-źroczych krach lodowych.
Wszczęła się rozmowa o cerkiewnych sprawach.
— Prędko li, ojcze, patryarcha nasz gotów będzie? — zapytał Piotr Teofana.
— Lada chwila, miłościwy Panie! — Oto już kapę kończę wyszywać — odparł Teofan.
— Au mnie mitra już czeka! — uśmiechnął się car.
Patryarcha był mianowicie święty Synod; kapa oznaczała duchowny regulamin, ułożony przez Teofana; mitra — ukaz o ustanowieniu Synodu.
Kiedy Teofan mówić począł o pożytku i doniosłości nowej instytucyi, twarz mu zadrgała figlarnością i weselem; wydawać się mogło, że sam śmieje się z tego, co mówi.
— Kollegium bardziej uległego mieć w sobie będzie ducha, niżby miał patryarcha w jednej tylko osobie. Dobrze zaś będzie i to, że od soboru ojczyzna buntu obawiać się nie potrze buje. Bo lud prosty nie pojmuje, że władza duchowna zawisłą ma być od samodzierżawcy, lecz olśniony sławą i dostojnością najwyższego pasterza, łatwo wyobraża sobie, że pasterz taki drugim jest panem, samodzierżawcy równym, a nawet wyższym od niego. A jeśli między nimi powstanie waśń jakowa, wszyscy raczej za władcą duchownym, niżeli świeckim pójść będą skłonni, i za nim stawać się ośmielą, łudząc się w swem szaleństwie, że za sprawę Bożą walczą i nietylko czynu zbrodniczego się nie dopuszczają, ale przeciwnie sprawie świętej służą, choćby nawet krwią ręce pomazali. Wystawić sobie nawet trudno, jakie stąd być mogą nieszczęścia. Zastanowić się tylko wystarczy nad historyą Konstantynopola przed Justynianem — a już dowodów dosyć będzie. A i papież nie innym sposobem stanowisko naczelne sobie zdobył, i nietylko cesarstwo rzymskie na dwie części rozbił, sam sobie znaczną władzę przywłaszczając, ale i inne państwa, ledwo, że do ostatecznego upadku nie doprowadził. Ale nie u nas miejsce dla tego rodzaju zamachów! W soborze naszym ani myśleć o tego rodzaju zakusach! Naród trzymany będzie w rygorze i. nie ośmieli się nigdy wyglądać pomocy od władzy duchownej dla swych buntowniczych przedsięwzięć. Przvtem taki właśnie sobór będzie niejako szkołą duchowną. w której każdy nauczy się prawej polityki duchownej. Tak więc w Rosyi, za Bożą pomocą, wkrótce i stan duchowny interes państwa zrozu mie, skutkiem czego spodziewać się można zgoła pomyślnej przyszłości.
Teofan patrzył w oczy cara z uśmiechem pochlebstwa, jednocześnie zaś z taką chytrością, że wydać się mogła ona nawet zuchwalstwem. Zakończył wreszcie archirej uroczyście:
— »Tyś jest Piotr, czyli opoka, a na tej opoce zbuduję kościół Mój«.
Nastała cisza. Tylko członkowie wszechpijackie-go soboru wydawali hałaśliwe okrzyki, a prawy kniaź Jakób Dołgorukij szeptał pod nosem, tak, że nikt słyszeć tego nie mógł:
— Oddajcie cesarzowi, co jest cesarskiego, a co Boskiego Bogu.
— A ty, ojcze, cóż na to powiesz? — zwrócił się car do metropolity Stefana.
Póki mówił Teofan Prokopowicz, Stefan siedział ze spuszczoną głową, przymknąwszy oczy, niby w drzemce. Stare, bez krwi oblicze jego wydawało się martwem. Ale Piotrowi w twarzy tej majaczyło się to, czego obawiał się i czego nienawidził najwięcej: cichy bunt. Usłyszawszy pytanie cara, starzec wzdrygnął się, jak gdyby ze snu zbudzony i rzekł cichym głosem:
— Cóż ja mam mówić o takiej sprawie, Panie miłościwy! Stary jestem i wyrozumienia nie mam. Niechaj mówią młodsi, a my słowa ich posłuchamy.
Opuścił głowę jeszcze niżej i szeptać począł jeszcze ciszej:
— Przeciw prądowi wody płynąć nie lża.
— A ty stary, ciągle popłakujesz, a kręcisz! — krzyknął car, niecierpliwie wzruszając ramionami. — Powiedziałbyś wprost, o co ci chodzi!
Stefan spojrzał na cara, wstrząsnął się cały i z takim wyrazem twarzy, w którym była już li-tylko pokorna uległość bez żadnego buntu, mówić zaczął prędko i chciwie, jakby lękał się, że car nie wysłucha bolesnej jego skargi:
— Panie miłościwy! Odpuść sługę Twego w pokoju! Bóg tylko jeden i Ty, Panie miłościwy znasz pracę moją, w której siły moje, zdrowie i żywot ci poświęciłem. Zaćmione oczy moje, na nogach utrzymać się nie mogę, ręce straciły władzę, przygniótł mię ciężar starości. Ale w całej mojej niedoli, jedyną otuchą moją była łaska monarsza i dobro ojczyzny i wszystką gorycz życia mego tą słodyczą leczyłem. Przecz więc teraz odwracasz się odemnie Panie miłościwy, i czemu łaska Twa mię opuszcza? Zalim zawinił co w oczach Twoich?
Piotr dawno już przestał go słuchać. Przypatrywał się pilnie tańcowi ihumeny księżny Rżewskiej, która puściła się w prysiudy w takt pijanej pieśni.
— Pozwól mi schronić się do monastyru Dońskiego, lub, gdzie wola Twoja i łaska monarsza mi wskaże — »popłakiwał« w dalszym ciągu Stefan. — A jeśli z powodu mego ustąpienia, jakiekolwiek Panie miłościwy budzą się w Tobie wątpliwości, niechaj Krew Chrystusa mię potępi, jeśli coś złego, zamyślam. Petersburg, czy Moskwa, czy Riazań, — wszędzie samodzierżawie Twoje sięga i nigdzie przed nim się nie ukryję.
Słowa starca głuszyła coraz to więcej rozha-sana pieśń pijacka, której car przytupywał z coraz to większem ożywieniem.
Carewicz spojrzał isa Stefana. Oczy ich spotkały się. Starzec zamilkł, jakby się nagle opamiętał i zawstydził. Spuścił oczy, pochylił głowę i dwie łzy wypłynęły ze zwiędłych zmarszczek sędziwego oblicza. I znowu twarz jego stała się niby martwa.
A Teofan, Sylen rumiany, wybuchnął śmiechem. Carewicz mimowoli porównywał obiedwie te twarze. W jednej przeszłość — w drugiej przyszłość cerkwi.
W nizkich i ciasnych komnatach było duszno. Piotr kazał otworzyć okna.
Na Newie, jak to często bywa, w czasie puszczania lodów, zerwał się zimny wiatr z jeziora Ładogi. Wiosna przemieniła się nagle w jesień. Chmury, które nocą wydawały się lekkie, niby skrzydła aniołów, teraz groźnie i ciężko zwisały nad ziemią, światło słońca wydawało się bezsil-nem i mdłem, bez blasku i ciepła.
Ze wszystkich szynkowni, których było mnóstwo w tej stronie miasta, dochodziła wrzawa pijana, przypominająca ryki dzikich zwierząt. Tu i owdzie wszczynały się zacięte bijatyki wśród przekleństw i złorzeczeń.
Zmięszany z tym pijanym hałasem odgłos bijących dzwonów, wydawał się również dzikim i okropnym.
Przed gmachem senatu, na ułicy, nad brudną kałużą, w której pływały skorupy różnobarwnych jaj Wielkanocnych, stał chłop, w jednej koszuli — widocznie przepił całą swą odzież — chwiał się na nogach, jakby zastanawiając się, wpaść czy nie wpaść do kałuży, przytem na całe gardło grubijańsko przeklinał, czkając głośno. Drugi chłop leżał już w kałuży, gołe jego nogi sterczały do góry. Jakkolwiek policya stołeczna bardzo była gorliwa, ale w tym dniu świątecznym z pijakami nie mogła sobie dać rady, zalegali’ wszędzie ulice, niby trupy na polu bitwy. Całe miasto było jedną wielką szynkownią.
I senat, gdzie ucztował car z ministrami, takąż samą był szynkownią i tutaj tak samo klęli, wymyślali sobie, jak na ulicy.
Błazeński chór bachusowy współzawodniczył ze śpiewakami archirejskimi. Jedni śpiewali: »Chrystus powstał zmartwych«; drudzy odpowiadali im: »Pohulaj, moja dębinko«.
Carewicz wspomniał noc świętą, świętą radość rozrzewnienia, oczekiwanie cudu — i zdało mu się, że upadł z nieba w samo błoto, jak ów pijak w kałużę. Wartoż było tak zaczynać, aby tak skończyć? Nie ma i nie będzie żadnego cudu, a jest tylko sprosność opustoszenia w miejscu’ świętem.
Piotr lubił Peterhof nie mniej od swego Raju. Odwiedzał go w każde lato i sam doglądał pracy około urządzenia linij ogrodowych, kaskad i fontan.
»Jedną z kaskad nakazywał car urządzić z wo dotryskiem, drugą zaś tak, by woda gładko spływała na ziemię i wyglądała, jak szkło. Dalej urządzić piramidę wodną z małemi kaskadami; przed wielką kaskadą historyę Herkulesa, walczącego z siedmiogłowym gadem, zwanym Hydrą. Z głów tej Hydry płynąć ma woda. Również rydwan Neptuna ciągniony przez cztery konie morskie, z których paszcz również ma płynąć woda strumieniem. Na krawędziach — trytony igrające ze sobą, tak by różnorodne z tych zabaw spadki wodne powstawały. Odrysowany ma być plan każdej fontanny z obliczeniem perspektywy, tak jak u Francuzów i Włochów plany takie się czynią«.
Biała noc majowa unosiła się nad Peterhofem. Morze gładkie było, jak zwierciadło. Na niebie zielonawem z różowym odblaskiem perłowej macicy rysowały się wyraziście czarne wierzchołki sosen i żółte ściany pałaców. W mętnych ich oknach, jak w oczach ślepych, odbijało się posępne światło nie gasnącej zorzy. I wszystko w tem świetle wydało się bladem, wyblakłem; zieleń traw i drzew była szarawą, jak popiół, kwiaty wyglądały jak uwiędłe.
Piotr Wielki. ^ 0
W ogrodach panowała cisza i pustka. Fontanny spały. Tyłko po omszonych kamiennych stopniach kaskad, padały krople ciężkie i rzadkie jak łzy. Tuman się podnosił, bielały w nim jak widma niezliczone marmurowe bogi, cały Olimp bogów wskrzeszonych. Tutaj u ostatnich kresów ziemi na brzegu hiperborejskiego morza w białą dzienną noc, podobną nocnemu dniowi Hadesa, w tych bladych cieniach cieniów zmarłej Hellady, bezmierny był smutek. Jak gdyby co tylko wskrzeszone znów umierały powtórną śmiercią, z której nie ma zmartwychwstania.
Ponad niziutkim, strzyżonym ogrodem, nad samem morzem, wznosił się ceglany domek holenderski — pałacyk carski, Monplaisir. I tutaj cisza była i pustka. Tylko w jednym oknie światło: świeca paliła się w kancelaryi carskiej.
Przy stole, jeden naprzeciw drugiego, siedzieli Piotr i Aleksy. W podwójnem świetle świecy, i zorzy, twarze ich, jak wszystko w tę noc, zdały się przezroczo blademi.
Po raz pierwszy po powrocie do Petersburga, car badał syna.
Carewicz odpowiadał spokojnie, jak gdyby już nie doznawał strachu wobec ojca; czuł tylko zmęczenie i nudę.
— Kto ze świeckich lub z duchownych wiedział o twoich zamiarach, i jakie słowa mówiono do ciebie i jakie ty mówiłeś?
— Nic więcej nie wiem — odpowiedział po raz setny Aleksy.
— Czy nie mówiłeś kiedyś, że na wszystko plujesz, byleby lud był za tobą?
— Możem i mówił po pijanemu. Wszystkiego nie pamiętam. Pijany nieraz, plotłem trzy po trzy. Sam wiesz ojcze, iż pijanica jest, jakoby nie żył. Wszystko to głupstwo!
Popatrzył na ojca z takim dziwnym uśmiechem, iż car doznał wrażeaia, jakby miał przed sobą obłąkanego.
Piotr wziął ze stołu papier i pokazał go synowi.
— Twoje pismo?
— Moje.
Był to brulion listu, napisanego w Neapolu do senatorów, i archirejów z prośbą, aby go nie opuszczali.
— Dobrowolnie pisałeś i
— Nie, namówił mnie do tego Kiihl, sekretarz hrabiego Schonborna. Powiedział mi, że rozeszła się wieść o mej śmierci, że przeto, jeśli nie napiszę, to mi wymówią schronienie, i nie odszedł ode-mnie, dopókim nie napisał.
Piotr wskazał palcem na jeden ustęp listu:
»Proszę was teraz, nie opuszczać mnie teraz«.
Wyraz teraz, powtórzony był dwukrotnie, i dwukrotnie przekreślony.
— To teraz dlaczego, w jakim sensie pisane, i dlaczego przekreślone?
— Nie pamiętam — odrzekł carewicz i pobladł.
Wiedział, że w tym teraz zawiera się klucz do najtajniejszej jego myśli, o buncie, o śmierci ojca, o możliwem zabiciu go.
— Czy prawdziwie pisałeś nie z własnej woli?
— Prawdziwie.
Piotr wstał, wyszedł do sąsiedniej komnaty, wydał jakiś rozkaz oczekującemu tam słudze i jął zapisywać ostatnie zeznania carewicza.
Na progu stała Eufrozyna.
Nie widział jej, odkąd się rozstali po wyjeździe z Neapolu. Nie była już brzemienną. Widać porodziła w twierdzy, gdzie ją osadzono po powrocie do Petersburga, jak to carewicz wiedział od Jakóba Dołgorukiego.
Gdzie dziecko? — pomyślał carewicz i zadrżał. Wyciągnął do niej ręce, ale wnet jakby zamarł pod bacznem spojrzeniem ojca, tylko oczami szukał jej oczu. Ona nie patrzyła nań, jakby go wcale nie widziała.
Piotr zwrócił się do niej łaskawie.
— Prawda-li, Teodorówna, co mówi carewicz, że list do archierejów’ i senatorów pisany ponie-wolnie pod przymusem cesarskich?
— Nieprawda — odrzekła spokojnie. — Sam pisał, żadnego cudzoziemca przytem nie było, a byłam tylko ja i on, carewicz. I mówił mi, że pisze te listy, aby je w Petersburgu podrzucano, a inne, aby były oddane archirejom i senatorom.
— Afrośka, Afrośka!... Cóż ty mówisz? — wy-jąknął carewicz z przerażeniem. — Nie wiedzieć co plecie, zapomniała, poplątała — zwrócił się do ojca znów z tym samym, jakby obłąkanym uśmiechem.
— Wonczas posyłałem sekretarzowi wicekróla plan ataku na Białogród, a wcale nie ten list...
— Ten sam, carewiczu, przy mnie pieczętowałeś. Czyś zapomniał? Dobrze widziałam — mówiła zawsze spokojnie i patrzyła na niego bystro, tymsamym wzrokiem, co przed trzema laty, kiedy pijany rzucił się na nią, by ją zgwałcić i nożem jej groził.
Z tego spojrzenia poznał, że go zdradziła i wydała.
Synu, — rzekł Piotr — sam widzisz, jak ważna to sprawa. Skoro listy te dobrowolnie pisa* łeś, to oczywiście zamiar buntowniczy był, nie tylko w myślach twych, lecz i w czynie. A wszystko to w poprzednich swych zeznaniach utaiłeś, nie przez brak pamięci, a przez chytrość, mając widocznie i nadal takież zamiary. Wszelako chcemy mieć czyste nas^e sumienie przed Bogiem i nie przyjmujemy donosów bez badania. Po raz ostatni pytam, prawda li, że dobrowolnie pisałeś?
Carewicz milczał.
— Żal mi cię, Teodorówna — rzekł Piotr — ale niema rady, muszę cię poddać torturze.
Aleksy spojrzał na ojca, na Eufrozynę, zrozumiał, że ta nie uniknie tortury, jeżeli on, carewicz zaprze się.
— Prawda — wymówił ledwie dosłyszalnie Lecz skoro już wymówił, wnet strach go opuścił, i znów wszystko mu było obojętne.
Oczy Piotra zabłysły radością.
— Dlaczegóż więc pisałeś teraz?
— Dlatego, aby ujęli się za mną wobec ludu wtedy, gdym otrzymał wiadomość o buncie wojsk w Meklenburgu, ale potem pomyślałem, że to źle i wymazałem...
— Więc cieszyłeś się z buntu?
Carewicz nie odpowiadał.
— A skoro się cieszyłeś — ciągnął Piotr, jakby dosłyszawszy milczącą odpowiedź — to pewno nie bez racyi i przyłączyłbyś się do buntonwików?
— Gdyby po mnie przysłali, pojechałbym, a wezwania oczekiwałem po śmierci waszej, dlatego....
Zatrzymał się pobladł i kończył z wysiłkiem..
— Dlatego, że chcieli cię zabić, i nie spodziewałem się, aby cię żywego tronu mogli pozbawić.
— A gdybym pozostał przy życiu — spytał Piotr pospiesznie i cicho, patrząc synowi prosto w oczy.
— Gdyby buntownicy byli dość silni, to i za życia twego tron bym objął — odrzekł Aleksy również cicho.
— Powiedz wszystko, co wiesz — znów zwrócił się Piotr do Eufrozyny.
— Carewicz zawsze wielce pragnął następstwa — poczęła mówić prędko i stanowczo, jak gdyby powtarzała coś, czego się na pamięć nauczyła. — A uciekł dlatego, bo mówił, że car wszelkim sposobem chce go życia pozbawić. A gdy słyszał, że młodszy syn carski, carewicz Piotr, chory, mówił mi: »Ot widzisz, ojciec swoje czyni, a Bóg swoje«. I nadzieję miał na senatorów. »Starych wszystkich, mawiał, wypędzę, a wezmę sobie nowych wedle swej woli«. Gdy słyszał o jakich widzeniach, mówił: »nie darmo to — albo ojciec umrze, albo bunt będzie«...
Długo jeszcze mówiła, wspominała także jego słowa, które on dawno zapomniał, obnażała takie tajniki jego serca, o których sam dobrze nie wiedział.
— A gdy pan Tołstoj przyjechał do Neapolu, to carewicz chciał się udać pod opiekę papieża, tylko ja jego zatrzymałam — kończyła Eufrozyna.
— Wszystko li to prawda? — spytał Piotr syna.
— Prawda — odrzekł carewicz.
— No, idź sobie, Teodorówna. Dziękuję ci!
Car podał jej rękę, ona pocałowała ją i zwróciła się ku wyjściu.
— Afrośka, Afrośka! — wyjąknął carewicz, wyciągając ku niej ręce. — Bądź zdrowa, Afrośka 1 może się już nie zobaczymy więcej. Bóg z tobą!
Ona nic nie odrzekła, i nie obejrzała się.
— Za co ty taka dla mnie? — dodał z cicha, bez wymówki, lecz z bezmiernem zdziwieniem. Zakrył twarz rękami i usłyszał, jak się drzwi za nią zamknęły.
Piotr, udając, że szuka czegoś w papierach, poglądał ukradkiem z boku na syna, jakby czegoś oczekiwał.
Była najcichsza godzina nocy, a cisza zdała się tem głębszą, iż jasno było’ jak we dnie.
Nagle carewicz odjął ręce od twarzy. Wyglądał straszliwie.
— Gdzie dziecko?... Dziecko gdzie? — przemówił utkwiwszy w ojca wzrok nieruchomy, gorejący. — Coście z nim zrobili?
— Jakie dziecko? — nie odrazu pojął Pioir.
Carewicz wskazał na drzwi, któremi wyszła
Eufrozyna.
— Umarło — rzekł Piotr, nie patrząc na syna. — Martwe porodziła.
— Kłamstwo! — zakrzyczał Aleksy i podniósł ręce, jakby grożąc ojcu. — Zabili, zabili, udusili, rzucili w wodę jak szczenię! Za co, za co deiecię niewinne?... Czy chłopiec?
— — Chłopiec.
— Skoroby Bóg przeznaczył mi być carem — ciągnął Aleksy, jakby sam do siebie — następcą bym go uczynił... Iwanem by się zwał... car Joan Aleksiejewicz... A trupek, trupek gdzie... gdzieście go podzieli... Mów!...
Piotr milczał.
Carewicz schwycił się oburącz za głowę, Twarz mu się wykrzywiła, stała się purpurową.
Wspomniał, iż car miał zwyczaj przechowywać w spirytusie dzieci martwo urodzone, wraz z in-nemi monstrami z kunstkamery.
— Do bańki, bańki w spirytusie! — następca carów wszechrosyjskich w spirytusie pływa, jak żaba! — zaśmiał się takim dzikim śmiechem, iż dreszcz przebiegł Piotra. Pomyślał: »obłąkaniec!« i poczuł ten wstręt, jaki zawsze odczuwał wobec pająków, karakonów i innych owadów.
Ale wraz potem wpadł we wściekłą złość: wydało mu się, że syn umyślnie z niego się wyśmiewa, głupiego udaje, aby wyprzeć się i ukryć swe występki.
— Cóż jeszcze więcej możesz powiedzieć? — począł znów badać syna, jak gdyby nie spostrzegając tego, co się z nim dzieje.
Ten przestał się śmiać również nagle, jak zaczął. Oparł się głową o poręcz krzesła, twarz pokryła mu się trupią bladością, milcząc patrzał na ojca bezmyślnym wzrokiem.
— Skoro pokładałeś nadzieję w czerni — ciągnął Piotr, podnosząc głos i starając się mówić spokojnie — czy nie posyłałeś ludzi, aby namawiali do buntów?
Aleksy milczał.
— Odpowiadaj! — krzyknął Piotr i twarz jego zadrgała konwulsyjnie.
Zadrgało coś i w twarzy Aleksego, otworzył usta z wysiłkiem i wymówił:
— Wszystko powiedziałem. Więcej mówić nie będę.
Piotr uderzył pięścią w stół i zerwał się.
— Jak śmiesz!..
Carewicz wstał także, spojrzał ojcu w oczy. Stali znów naprzeciw siebie, podobni sobie ja-kiemś chwilowem, niby fantastycznem podobieństwem.
— Czegóż mi grozisz, ojcze? — rzekł Aleksy cicho. — Nie boję się ciebie, niczego się już nie boję, wszystko mi wziąłeś, wszystko we mnie zatraciłeś, i duszę i ciało. Nic już więcej odemnie wziąć nie zdołasz, chyba zabijesz. To i zabij,, wszystko mi jedno.
I powolny, cichy uśmiech, wykrzywił jego wargi.
Piotr dopatrzył się w tym uśmiechu nieskończonej pogardy.
Zaryczał jak zwierz raniony, rzucił się na syna, chwycił go za gardło, powalił go na ziemię, począł dusić, deptać nogami, bić kijem, wciąż z tym samym, nieludzkim rykiem.
W pałacu zbudziła się służba, wszczął się ruch,, bieganina. Ale nikt nie śmiał wejść do cara. Bledli wszyscy, żegnali się, podchodząc do drzwi, przysłuchiwali się strasznym odgłosom, które dochodziły stamtąd: zdało się, że zwierz zagryzał tam człowieka.
Carowa spała na górnem piętrze. Zbudzono ją. Przybiegła na pół odziana, ale także wejść nie śmiała.
Wtedy dopiero, gdy wszystko ucichło, uchyliła drzwi, wejrzała i weszła na palcach, skradając się za plecami męża.
Carewicz leżał na ziemi bez czucia, car w fotelu także prawie omdlały.
Posłano po nadwornego medyka, Blumentrosta. Uspokoił carową, która zlękła się, że car zabił syna. Carewicz był srodze zbity, ale ran niebezpiecznych nie było. Wkrótce odzyskał zmysły i zdał się spokojnym.
Car był w gorszym stanie, aniżeli syn. Gdy go przeprowadzono, prawie przeniesiono na rękach do sypialni, dostał takich konwulsyj, iż Blumentrost obawiał się paraliżu.
Ale nad ranem stan jego się polepszył, wieczorem wstał, nie bacząc na prośby żony i ostrzeżenia lekarza; kazał sobie podać łódź i pojechał do Petersburga. Carewicza wieziono tuż obok, w zakrytej łodzi.
Następnego dnia, 14 maja, ogłoszony był ludowi drugi manifest o carewiczu, w którym powiedziano, że monarcha raczył obiecać synowi przebaczenie, skoro okaże prawdziwy żal za swe występki i niczego nie zatai. Ponieważ jednak, wzgardziwszy tem ojcowskiem zmiłowaniem, zataił zamiar swój otrzymania następstwa przy pomocy obcej, lub przez bunt jawny, więc na przebaczenie nie zasługuje.
Tegoż dnia naznaczony był sąd nad carewiczem, jako nad zdrajcą stanu. Za miesiąc, 14 czerwca, przywieziono go do twierdzy Pietropawłow-skiej i osadzono pod strażą.
Do przewielebnych metropolitów, arcybiskupów, biskupów i wszystkich innych duchow-nych: »Wszyscy wiecie już o niesłychanem przestępstwie syna naszego wobec nas, jako ojca i monarchy. Chociaż więc, według praw boskich i ludzkich, jak najzupełniejszą mam władzę postąpić z nim według swego uznania, osobliwie zaś według praw rosyjskich (uznających bezwględną władzę ojca nad synem nawet u prywatnych ludzi) jednak pełen bojaźni Bożej, lękam się grzechu: albowiem rzeczą naturalną jest, że ludzie w swojej własnej sprawie mniej wiedzą, niż inni; tak samo i lekarze: choćby z nich który po nad innych umiejętność swoją znał, jednak sam leczyć się nie waży, ale drugich do wspólnej narady przyzywa. Tak więc i my teraz chorobę naszą wam poruczamy, powierzając wam leczenie onej, aby śmierci wieczystej na nas nie sprowadziła. Gdybym ją sam jeden leczył, mógłbym nie poznać wszystkich jej tajników, najbardziej zaś krępować bym się musiał tem, że przysięgą na straszny sąd Boski synowi przebaczenie obiecałem i później przysięgę tę własnem słowem potwierdziłem, — jeżeli szczerze do win swoich się przyzna. A chociaż on tego nie uczynił i zataił najważniejsze rzeczy, przedewszystkiem zamiar orężnego buntu przeciw nam, ojcu swemu i monar sze, jednak my, pamiętając o słowie Bożem, które poleca w tego rodzaju sprawcach zasięgać rady duchownych — zwTacamy się do was, archire-jów i całego duchownego stanu z żądaniem, byście o tej sprawie dekret ogłosili i dali nam, w myśl Pisma świętego naukę i wskazówkę, w jaki sposób ów świętokradzki i Absalonowej zbrodni podobny postępek syna naszego, karany być ma. I podpisać macie to podpisem rąk własnych, byśmy w tej sprawie czyste sumienie mieli. Zwracamy się do was w tej sprawie z zupełnem zaufaniem jako do zachowawców prawa Bożego i wiernych pasterzy Chrystusa, nie wątpiąc, że odpowiednio do stanu waszego godności i powagi, sprawę tę bez wszelkiej obłudy i namiętności rozsądzicie«.
Piotr.
Archireje odpowiedzieli:
»Sprawa ta należy do obywatelskiego nie zaś duchownego sądu. Władza najwyższa sądowi poddanych swoich nie podlega, a działa co uzna za prawe, według własnego postanowienia, bez szukania rady u stopni niższych. Ponieważ jednak rozkazano nam, szukaliśmy w Piśmie świętem tych przykładów, któreby podobieństwo do tej przerażającej i niesłychanej sprawy mieć mogły«.
Tu następowały cytaty ze Starego i Nowego Testamentu z taką końcową konkluzyą:
»Sprawa to nie naszego sądu, bo któż nas postawił sędziami nad tym, który nami włada? Czyż mogą głową kierować członki, którymi głowią właśnie kieruje i włada? Prócz tego sąd nasz duchowny duchownym powinien być, nie zaś zajmować się sprawami krwi i ciała, a jeśli duchownemu dana jest władza miecza żelaznego — to jest to tylko miecz duchowny. To wszystko najwyższemu majestatowi monarszemu z powinną pokorą przedkładamy i niech Pan nasz i Monarcha działa tak, jak uzna za dobre w rozumie swoim. Jeśli zechce ukarać przestępcę, powołać się może na przykłady Starego Zakonu; jeśli raczy przebaczyć — ma obraz samego Chrystusa, który syna marnotrawnego przyjął i miłość nad karę postawił. Krótko mówiąc: serce cara w rękach Boga. Niechże wybierze tak, jak go ręka Boska poprowadzi«.
Podpisano:
»Stefan, metropolita Riazański.
»Teofan, biskup Pskowski«.
Prócz tego podpisało pismo owe jeszcze czterech biskupów, dwóch greckich metropolitów, czterech archimandrytów i dwóch hieromonachów — wszyscy przyszli członkowie Świętego Synodu.
Na główne pytanie cara, o przysiędze danej synowi, że mu bezwarunkowo przebaczy, — ojcowie nie odpowiedzieli wcale.
Piotr, czytając to pismo, doznał wielce niemiłego uczucia: zdało mu się, że to, co uważał za pewną oporę, niby próchno, rozpadło mu się w rękach.
Dosięgnął tego, czego sam chciał, ale może zanadto ściśle dosięgnął: cerkiew ukorzyła się przed carem tak, jakby jej wcale nie było; on sam stał się cerkwią.
Carewicz zaś o piśmie tem rzekł z gorzkim uśmiechem:
— Chytre popy! Jeszcze niema duchownego kollegium, a już nauczyli się duchownej polityki.
Jeszcze raz odczuł, że cerkiew przestała być dla niego cerkwią i przypomniał słowo Pana do tego, o którym powiedziano: »Tyś — Piotr, czyli opoka, a na tej opoce postawię Kościół Mój«.
»Pókiś był młodym, sameś pasem się opasywał i chodziłeś, dokąd ci się podobało; a kiedy postarzejesz, wyciągniesz ręce twoje i kto inny pasem cię opasze i tam cię poprowadzi, dokąd iść nie chciałeś«.
IV.
Pierwsze posiedzenie sądu najwyższego naznaczone było na dzień 17 czerwca w sali audyen-cyonalnej senatu.
W liczbie sędziów byli ministrowie, senatorowie, jenerałowie, gubernatorzy, kapitanowie gwar cy, komisarze wojenni, członkowie nowych kol-legiów, starzy bojarowie, wójtowie i naczelnicy gmin — wszystkich członków obywatelskiego i wojennego stanu 127. Niektórzy nawet nie piśmienni, tak, że podpisu swego pod wyrokiem położyć nie mogli.
Po uroczystem nabożeństwie do Ducha świętego w soborze Świętej Trójcy, dla uproszenia pomocy Bożej, w sprawie tak trudnej, sędziowie przeszli z soboru do senatu.
W izbie sądowej otwarto drzwi i okna, nietylko dla świeżego powietrza — dzień był skwarny i parny — ale także dlatego, by sąd odbywał się w obliczu całego narodu. Zamknięto jednak sąsiednie ulice i cały batalion gwardyi przybocznej stał na placu pod bronią i nie przepuszczał »podlejszej tłuszczy«.
Carewicza przyprowadzono z twierdzy jako więźnia pod strażą czterech oficerów z obnażo-nemi szpadami.
W sali audyencyonalnej stał tron. Nie na tronie jednak, a na zwykłem krześle, u krawędzi czworokątu, utworzonego z długich, pokrytych szkarłatnem suknem stołów’, przy których siedzieli sędziowie, siadł car, wprost naprzeciw syna, jako oskarżyciel naprzeciw oskarżonego.
Posiedzenie otwarto. Piotr powstał z miejsca i rzekł:
»Panowie senatorowie i inni sędziowie! Proszę was, abyście sprawę tę osądzili wedle wszelkiej sprawiedliwości bez pochlebstwa i względów ubocznych. Jeśli uznacie, że tu wystarcza nieznaczna kara, nie lękajcie się, aby mnie to było nie-milem — na co przysięgam przed Bogiem i sądem Jego! Nie bierzcie też na uwagę, że sądzicie tutaj syna waszego monarchy; bądźcie bezstronni, nie bacząc na osobę wymierzcie sprawiedliwość, nie zagubcie dusz waszych ani mojej, aby sumienia nasze zostały czyste w dzień strasznego sądu i aby ojczyzna nasza nie doznała krzywdy«.
Wice-kanclerz Szafirów przeczytał długi rejestr występków carewicza, zarówno dawnych, ogłoszonych już w manifestach, jak i nowych, które miał zataić przy pierwszem śledztwie.
— Czy uznajesz się winnym? — spytał carewicza książę Menszykow, pełniący obowiązki prezesa sądu.
Oczekiwano, że podobnie jak w Moskwie, carewicz padnie na kolana, płakać będzie i błagać o zmiłowanie. Ale już sposób, w jaki wstał i spokojnym wzrokiem ogarnął zebranie, okazywał, iż teraz czego innego należy się spodziewać.
Słuchano go w ciszy zupełnej z powstrzymanym oddechem.
— Winien jestem czy nie — mówił — nie wam o tem sądzić, lecz Bogu samemu. Jakże sądzić wedle prawdy możecie bez głosu wolnego? A gdzie wasza wolność? Niewolnicy carscy, w oczy mu patrzycie, co wam kazano, to powiecie. Tylko z nazwy sąd a w rzeczy samej bezprawie,
Piotr Wielki. 14 tyraństwo barbarzyńskie. Znacie bajkę o sprawie wilka z jagnięciem? I wasz sąd wilczy. Jakakolwiek byłaby moja prawda — i tak mię potępicie. Ale gdyby cały naród rosyjski sądził sprawę moją z ojcem, inny by to był sąd. Miłuję mój naród. Wielki wielki jest Piotr, ale ciężki narodowi. Jęczy pod tym ciężarem ziemia rosyjska. Ile dusz zgubionych, ile krwi przelanej! Żali nie słyszycie?.. Ale co to mówić. Co wy za senat. Chłopy wy carskie, chamy, chamy, wszyscy co do jednego!...
Szmer oburzenia zgłuszył ostatnie słowa carewicza. Ale nikt nie śmiał mu przerwać. Wszyscy patrzyli na cara, a car milczał. Na skamieniałem jego obliczu, ani jeden muskuł nie drgnął, tylko wzrok gorejących, szeroko otwartych oczu utkwił w synu.
— Czemu milczysz ojcze? — zwrócił się nagle doń Aleksy z pogardliwym uśmiechem. — Ciężko ci prawdy wysłuchać! Lepiej byś mi kazał głowę ściąć poprostu; słowa bym nie wyrzekł; ale umyśliłeś się sądzić ze mną! Więc chcesz czy nie chcesz — słuchaj! Kiedyś mię zwabił z Włoch do siebie z pod protekcyi cesarskiej, nie przysięgałeś na Boga i na sąd Jego, że przebaczysz? Gdzież twoja przysięga? Zhańbiłeś się przed całą Europą! Samodzierżca rosyjski — krzywoprzy-siężca, oszust i kłamca!
— Tego słuchać nie można! Obraza majestatu! Obłąkane słowa! Wyprowadzić go, wyprowadzić precz! — dały się słyszeć pomięszane głosy.
Mienszykow podbiegł do cara i coś mu szeptał do ucha. Ale car milczał, jakby nic nie widział i nie słyszał. Martwa jego twarz była jakby twarzą posągu.
— Krew syna, krewr carów rosyjskich ty pierwszy przelejesz na szafocie! — znów przemówił carewicz i zdało się, że teraz nie on mówi, ale przez niego odzywa się jakiś głos proroczy. — I padnie ta krew od pokolenia na pokolenia do ostatnich carów i cały ród nasz krwi zaginie. Za ciebie Bóg Rosyę ukaże...
Piotr poruszył się zwolna, ciężko, z nadzwyczajnym wysiłkiem, jakby pod jakiemś ugniatają-cem go brzemieniem. Wreszcie powstał, twarz jego wykrzywiona była konwulsyjnie — wargi otworzyły się, z gardła wyleciał ochrypły krzyk:
— Milcz, milcz... przeklnę!
— Przeklniesz! — krzyknął carewicz iw za. pamiętałości rzucił się ku ojcu, podniósł nad nim ręce.
Wszyscy zamarli w przerażeniu, zdało się, że uderzy ojca, albo w twarz mu plunie.
— Przeklniesz?., ja sam ciebie... zbrodniarzu, zabójco, zwierzu, Antychryście!... bądź przeklęty! przeklęty! przeklęty!
Piotr upadł na wznak na swem krześle z wy-ciągnętemi przed siebie rękami, jakby zasłaniając się przed synem.
Wszyscy zerwali się. Nastał taki zamęt, jak podczas pożaru, czy zabójstwa. Jedni zamykali okna i drzwi, inni wybiegli z sali, inni otoczyli carewicza i odciągali go od ojca, inni jeszcze spieszyli z pomocą carowi. Car dostał ataku, jak przed miesiącem w Peterhofie. Posiedzenie sądu zostało zamknięte.
Ale tejże nocy najwyższy sąd zebrał się ponownie i nakazał carewicza poddać torturze.
»Sposób brania na męki obwinionych«.
»Dla tortury oskarżonych o zbrodnie, naznaczone ma być oddzielne miejsce, ogrodzone ostro-kołem i przykryte dachem, albowiem przy torturze obecni bywają sędziowie i sekretarz, oraz pod-dyaczy, spisujący zeznania torturowanych«.
»W ogrodzeniu znajduje się przyrząd, złożony z trzech slupów’, z których dwa wkopane są w ziemi, a trzeci przymocowany do nich poprzecznie«.
»W oznaczonym czasie przybyć ma kat albo oprawca z narzędziami, to jest z pierścieniem skórzanym, do którego przymocowany jest długi sznur, a także z knutami i z rzemieniem«.
»Po przybyciu sędziów, kat umocuje długi sznur do poprzecznego słupa i wziąwszy, podlegającego torturze, ręce jego w tył wykręci i włożywszy je w pierścień, razem ze swymi pomocnikami pociągnie go w górę, aby na ziemi wcale się nie opierał, następnie zwiąże mu rzemieniem
V. nogi i przywiąże do słupa, umieszczonego na przodzie przyrządu i wyciągnąwszy go w ten sposób, bić go będzie knutem, równocześnie torturowany podlegnie badaniu, a wszystkie jego zeznania mają być zapisywane«.
Kiedy rano 19 czerwca przyprowadzono carewicza na tortury, nie wiedział jeszcze nic o wyroku sądu.
Kat, Kondraszka Tiution, przystąpił doń i rzekł:
— Rozbieraj się.
Nie pojmował jeszcze o co chodzi.
Kondraszka położył mu rękę na ramieniu. Carewicz obejrzał się i zrozumiał, ale nie zląkł się wcale. Pustka była w jego duszy. Był jak we śnie, i w uszach brzmiała mu piosnka dawnego wieszczego snu:
Ognie ptoną gorące Kotły szumią kipiące Ostre toczą tam noże Zarżną ciebie nieboże.
— Podnosić — zawołał Piotr.
Pociągnięto go do góry. Dano mu dwadzieścia pięć razów.
Po trzech dniach posłał car Tołstoja do syna:
— Dziś po obiedzie jedź, spytaj i zapisz nie dla śledztwa, a dla wiadomości. 1, Jaka jest przyczyna, iż mnie nie słuchał i powolnym mi być nie chciał, choć wiedział, że postępki jego są złe? 2. Dlaczego nie lękał się kary? 3. Dlaczego innemi drogami, a nie uległością, chciał osiągnąć następstwo?
Skoro Tołstoj wszedł do więziennej celi carewicza, zastał go leżącego na tapczanie. Blumentrost przewiązywał mu rany. Miał polecenie wyleczyć go jak najprędzej, aby mógł być poddany nowej torturze.
Carewicz miał gorączkę i bredził.
— Fedorze Francewiczu! Fedorze France-wiczu! Zabierz go stąd, wypędź go na rany Chrystusa. Widzisz, łasi się przeklęty, a nie opatrzysz się, jak na pierś ci skoczy, dusić pocznie, do serca sięgnie pazurami!
Nagle odzyskał przytomność i spojrzał na Tołstoja:
— Czego chcesz?
— Od ojca.
— Znów na męki?
— Nie, nie lękaj się, nie dla śledztwa, a tylko dla wiadomości.
— Nie, nie, więcej nie wiem — zajęczał carewicz. Dajcie mi pokój. Zabijcie, tylko nie męćzcie! A jeśli zabić nie chcećie, dajcie trucizny, albo brzytwy — ja sam... tylko prędzej, prędzej, prędzej.
— Cóż ty mówisz carewiczu! Bóg z tobą — patrząc na niego czułym, aksamitnym wzrokiem, zaczął Tołstoj czułym, aksamitnym głosem:
— Da Bóg, wszystko się uładzi, cichutko, spokojnie. Ładem i składem. Czy to takie rzeczy tylko na świecie się dzieją? Ot, życie się plecie. A czy myślisz, że mnie ciebie nie żal, miły?
Wydobył swą nieodstępną tabakierkę z arkadyjską pastuszką, zażył tabaki i łzę otarł.
— Och, żal mi cię, żal bardzo biedaku. Życie bym ci rad oddał.
I nachyliwszy się nad Aleksym, dodał sseptem.
— Wierz, nie wierz, a zawsze dobrze ci życzyłem.
Nagle zatrzymał się, nie dokończył, czując utkwiony w siebie nieruchomo wzrok carewicza, który z wysiłkiem dźwignął się z pościeli.
— Judasz, zdrajca! Oto masz swoje dobro! — Plunął w twarz Tołstojowi i z głuchym jękiem padł na wznak.
Blumentrost pospieszył mu z pomocą i zawołał na Tołstoja:
— Idźcie sobie, zostawcie go w spokoju, inaczej za nic nie odpowiadam.
Carewicz znów począł bredzić. Lekarz dawał mu do wąchania spirytus i okładał głowę lodem. Wreszcie odzyskał przytomność. Popatrzył na Tołstoja już bez gniewu. Widać zapomniał o swem uniesieniu.
— Piotrze Andrejewiczu. Wiem, wiem, jak dobre masz serce. Bądźże mi druhem. Do Boga za ciebie się pomodlę. Wyproś u ojca, abym się mógł widzieć z Afrośką.
Tołstoj przyłożył ostrożnie wargi do obwiązanej ręki Aleksego i przemówił głosem drżącym od szczerych łez.
— Wyproszę, wyproszę. Wszystko dla ciebie uczynię, tylko żebyśmy się jako załatwili z temi pytaniami. Nie wiele ich, wszystkiego trzy punkciki...
Przeczytał głośno pytania, przez cara wypisane.
Carewicz zakrył oczy.
Cóż ci odpowiem? Bóg widzi, wszystko powiedziałem, wszystko. Słów już nie mam i myśli nie mam w głowie.
To nic, to nic — odpowiedział Tołstoj, przysuwając stół z papierem, piórem i kałamarzem. Mówić ci będę, a ty pisz tylko.
Czy może pisać? — zwrócił się do doktora i popatrzył na niego tak, iż ten we wzroku jego poznał niewzruszoną wolę cara.
Doktór wzruszył ramionami, mruknął pod nosem »barbarzyńcy« i zdjął bandaż z prawej ręki carewicza.
Tołstoj począł dyktować. Aleksy pisał z trudnością krzywemi literami, wielokrotnie zatrzymywał się i w głowie mu się kręciło z osłabienia, pióro wypadało z palców. Wtedy doktór dawał mu pobudzające krople. Ale silniej od kropli działały słowa Tołstoja.
Zobaczysz się z Afrośką, zobaczysz. A może ojciec przebaczy i żenić się pozwoli. Pisz tylko, pisz, miły.
I carewicz znów zabierał się do pisania.
»1718 roku, dnia 22 czerwca, na punkty, wedle których pytał mię pan Tołstoj, odpowiadam:
»i. Przyczyna mego nieposłuszeństwa ojcu jest ta, że od dzieciństwa wychowany byłem przez matkę i dziewki niemądre, niczego się nie uczyłem, zabawiano mię tylko i zaprawiano do pustej dewocyi, ku czemu i z natury byłem skłonny. A ojciec nakłaniał mię. do spraw przystojnych synowi carskiemu, kazał mi się uczyć języka niemieckiego i innych nauk, które jednak były mi wstrętne. To też uczyłem się leniwie i bez ochoty. A ponieważ ojciec mój udawał się często na wyprawy wojenne i oddalał się odemnie, ludzie, co mię otaczali, widząc moje skłonności do dewocyi i rozmów pustych z popami i czerńcami, podbudzali mię jeszcze i odciągali powoli od ojca, tak, iż nie tylko wojenne i inne sprawy ojca, lecz i sama osoba jego, stała mi się wstrętną«.
»2. A że nie bałem się być nieposłusznym ojcu i kary jego doznać, pochodziło to z moich złych obyczajów, jak sam muszę wyznać — albowiem, choć strach miałem przed nim, lecz nie synowski«.
»3. A dlaczego inną drogą, nie zaś uległością chciałem zdobyć następstwo, to każdy może snadnie osądzić, iż skoro opuściłem drogę prostą i nie chciałem w niczem ojca naśladować, to ja-kimż innym sposobem, jeśli nie cudzą pomocą, mogłem zdobyć następstwo. I jeśliby cesarz zbrojną ręką chciał dla mnie zdobyć koronę rosyjską, tobym wszystko wedle jego woli uczynił i dał mu wiele pieniędzy, a ministrom jego i jenerałom rożne podarki. Jednem słowem niczegobym nie żałował, aby cel swój osiągnąć.
Aleksy.
Podpisawszy, opamiętał się nagle, jak gdyby oprzytomniał, z przerażeniem pojął, co zrobił. Chciał krzyknąć, że wszystko to kłamstwo, chciał papier pochwycić i rozedrzeć, ale język i wszystkie członki jego odmówiły posłuszeństwa, jak u pogrzebanych żywcem, którzy wszystko słyszą, wszystko czują, a nie mogą się poruszyć w odurzeniu snu śmiertelnego. Bez ruchu, bez głosu patrzał, jak Tołstoj składał papier i chował do kieszeni.
Na zasadzie tych zeznań, odczytanych w senacie dnia 24 czetwca, sąd najwyższy postanowił:
»My podpisani niżej ministrowie, senatorowie, urzędnicy stanu wojennego i cywilnego, po bacz-nem rozsądzeniu wedle sumienia chrześciańskiego oraz przykazań Bożych Starego i Nowego Testamentu, wedle Pism świętych, Świętej Ewangelii i apostolskich kanonów, przepisów Soborów, Ojców świętych, nauczycieli kościelnych, wedle artykułów cesarzy rzymskich i greckich i innych monarchów chrześciańskich, a także praw wszech-rosyjskich jednogłośnie i bez wahania zgodziliśmy się i zawyrokowali, że carewicz Aleksy za zamiar buntu przeciw ojcu i monarsze swemu i chęć zawładnięcia tronem ojcowskim przy życiu monar chy ojca swego nietylko za sprawą buntowników, Jecz i przez cudzoziemską pomoc cesarską i wojska cudzoziemskie ze zniszczeniem całego państwa — godzien jest śmierci«.
VI.
Tegoż dnia wzięto go znów na tortury, dano mu piętnaście razów, ale przerwano bicie, skoro Blumentrost oznajmił, iż carewicz może umrzeć pod knutem.
W nocy tak mu się pogorszyło, że oficer dyżurny przestraszony pobiegł do komendanta twier dzy i oznajmił mu, że carewicz kona. Należy więc opatrzyć go Świętymi Sakramentami. Komendant posłał do carewicza popa pułkowego, O. Macieja. Ten z początku iść nie chciał i błagał komendanta, by go uwolnił od tej misyi.
— Zmiłuj się, wasza miłość! Sprawy takiej nie potrafię dokonać! Rzecz to straszna, w carskie tajemnice rękę wkładać! Odpowiedzialności w żaden sposób nie unikniesz, duszę zagubisz! Mam żonę, dzieci, zmiłuj się wasza miłość!
Komendant uspokajał go, że wszystko weźmie na swą odpowiedzialność i O. Maciej, z sercem peł-nem łęku, poszedł wreszcie do carewicza.
Aleksy był nieprzytomny, bredził w gorączce, nikogo nie nie poznawał.
Wreszcie otworzył oczy i spojrzał na O. Macieja:
— Ktoś ty?
— Duchowny O. Maciej; spowiadać mię przysłali.
— Spowiadać?.,. A dlaczego u ciebie Ojcze głowa cielęca na karku?... Ot i twarz sierścią pokryta i rogi na łbie?
O. Maciej milczał, spuściwszy oczy.
Jakże, miłościwy panie, wola wasza spowiadać się? — przemówił nakoniec 7, nieśmiałą nadzieją, że odmówi.
— A znasz ty, popie, ukaz carski, który wam nakazuje po spowiedzi donosić o zdradzie lub buncie zamierzonym?
— Znam, wasza wysokości.
— A jeśli ja tobie co wyznam, doniesiesz?
— Jakże, miłościwy panie, ja człowiek służebny... żona, dzieci.. — jąkał O. Maciej i pomyślał: »no teraz się zacznie«.
— Idźże precz, precz odemnie łbie cielęcy — krzyczał carewicz zapamiętale. — Rabem niewol-nym cara rosyjskiego ty jesteś! Chamy, chamy wy wszyscy! Orłami byliście, a teraz z was woły pod jarzmem. Antychrystowi zaprzedaliście kościół! Umrę bez pokuty i sakramentów twoich nie potrzebuję....Krew wężowa, ciało szatańskie.
O. Maciej cofał się w przerażeniu, ręce mu drżały, omal kielicha nie upuścił.
Carewicz spojrzał na kielich i powtórzył słowa starca raskolnika.
— A wiesz li czemu podobien Baranek wasz; psu martwemu podobny, rzuconemu do rowu. Jeśli przyjmiesz komunię, to i po życiu twoim. Komunia wasza istna trucizna, wszystkie kości przeniknie do duszy się dostanie — idżże potem do piekła na ogień wieczny, jako Kain zatwardziały grzesznik... Otruć mnie chcecie, nie dam się.
O. Maciej uciekł.
Czarny kot potwór wskoczył na szyję carewicza, począł go dusić i serce mu szarpać pazurami.
— Boże mój, Boże, czemuś mię opuścił? — jęczał i rzucał się Aleksy w śmiertelnej trwodze.
Nagle poczuł, że na tem samem miejscu, na którem ledwie co siedział ojciec Maciej, siedzi teraz ktoś inny. Otworzył oczy i spojrzał.
Był to staruszek maleńki, siwiuteńki. Spuścił głowę tak, iż carewicz niedokładnie widział jego oblicze. Staruszek podobny był ni to do O. Jana klucznika Błogowieszczeńskiego, ni to do stuletniego dziada pasiecznika, którego Aleksy spotkał raz w głębi lasów nowogrodzkich i który bywało siadywał wśród swej pasieki, grzał się na słońcu cały biały jak miesiąc, cały pachnący miodem i woskiem. A zwał się także Janem.
— Ojciec Jan? czy dziad z pasieki? — spytał carewicz. Jan, Jan — on sam! — rzekł staruszek uprzejmie z cichym uśmiechem, a głos jego cichy był jak brzęczenie pszczół i daleki odgłos dzwonów. Dźwięk tego głosu zdał się Aleksemu miłym i strasznym zarazem. Usiłował wciąż dokładnie przyjrzeć się twarzy starca, ale nie mógł.
— Nie lękaj się, nie lękaj synu miły — mówił staruszek jeszcze ciszej i serdeczniej. — Pan posłał mię do ciebie, a wnet i sam będzie.
Starzec podniósł głowę, carewicz ujrzał młode wieczne oblicze i poznał Jana, Syna Gromu.
— Chrystus Zmartwychwstał, Alosza!
Zaiste zmartwychwstał — odrzekł carewicz, i radość wielka napełniła jego duszę, jak naów-czas w cerkwi Trójcy w noc Zmartwychwstania.
Jan trzymał w ręce swej jakby słońce, kielich z Ciałem i Krwią.
W Imię Ojca i Syna i Ducha świętego.
Podał Aleksemu Komunię. I słońce weszło do duszy carewicza i poczuł, że niema ni troski, ni strachu żadnego, ni śmierci, a jest tylko wieczne życie, w którem jest Chrystus.
VII.
Skoro rankiem Blumentrost odwiedził carewicza, ze zdziwieniem spostrzegł, że gorączka przeszła, rany się goiły. Polepszenie było tak nagłe, iż zdało się cudownem.
— Chwała Bogu, chwała Bogu — cieszył się Niemiec, zgoi się wszystko do wesela.
Przez cały dzień czuł się Alosza bardzo rzeźkim; na twarzy jego widniał wciąż wyraz cichej radości.
W południe oznajmiono mu wyrok śmierci.
Wysłuchał go spokojnie, przeżegnał się i spytał, którego dnia ma być stracony. Odpowiedziano mu, że dzień jeszcze niewiadomy.
Przyniesiono obiad; jadł chętnie. Potem poprosił, aby otworzono okno. Dzień był świeży, słoneczny, jakby wiosenny. Wiatr przynosił zapach w’ody i traw. Pod samem oknem wr szczelinach muru fortecznego, rosły małe żółte kwiatki.
Długo patrzał przez okno; przelatywały tam jaskółki z wesołym świergotem. Po przez kratę więzienną niebo widniało tak błękitne i głębokie, jakiem go nigdy nie widział na w-olności. Nad wieczorem słońce oświeciło biały mur przy łożu Aleksego, i zdało mu się, iż w blasku słonecznym stoi przed nim biały, jako miesiąc staruszek, z młodzieńczem obliczem, z cichym uśmiechem, z kielichem w ręku, podobnym słońcu.
Patrząc nań, zasnął tak spokojnie i słodko, jak już dawno nie spał.
Następnego dnia wre czwartek 24 czerwca o godzinie 8 rano zebrali się w izbie tortur; car, Menszykow, Tołstoj, Dołgoruki, Szafirów, Apraksin i inni ministrowie. Carewicz był tak osłabiony, iż go przyniesiono na rękach. Znów badano go; czy niema jeszcze czego do zeznania, czy czego nie utaił? — ale nic już nie odpowiadał.
Wzięto go znów na tortury, nie liczono już razów; bito go bez liczenia.
Po pierwszych uderzeniach przestał jęczeć, tylko wszystkie członki wyciągnęły się i zesztywniały; ale przytomność nie opuszczała go jednak; wzrok miał jasny, twarz spokojną, chociaż w tym spokoju było coś takiego, iż wzbudzał dreszcz nawet w tych, co oddawna przywykli do widoku mąk.
— Nie można więcej bić, wasza Wysokości — mówił do ucha carowi Blumentrost. — Umrzeć może. I bezpotrzebnie, i tak już nic nie czuje — katalepsya.
— Co? — spojrzał na lejbmedyka car z zadziwieniem.
Katalepsya to taki stan... począł tłómaczyć po niemiecku.
Sam ty katalepsya, głupcze. — przerwał Piotr i odwrócił się.
Kat przerwał na chwilę bicie.
— Czego ziewasz? bij — zakrzyczał car.
Kat znów wziął się do bicia. Ale carowi zdało się, że zmniejsza umyślnie siłę razów przez współczucie dla skazańca. Współczucia i litości dopatrywał się Piotr i na twarzach wszystkich otaczających.
— Bijże, bij! — krzyczał, zrywając się i tupiąc nogą z wściekłością.
Wszyscy patrzeli nań z przerażeniem; mogło się wydać, że zmysły utracił.
Bijże co siły — jak kazano — rozumiesz!
— Toż biję, jakżeż mam bić? — zamruczał pod nosem Kondraszka i znów się zatrzymał.
— Po rusku biję, u Niemców się nie uczyłem. Jam człek prawosławny, grzechu na duszę brać nie chcę. Na śmierć zabić można, ledwie dyszy. Tonie bydlę a dusza chrześcijańska.
Car podbiegł do kata.
— Poczekaj czarci synu, samego cię obedrę ze skóry, nauczysz się wtedy.
— Naucz, miłościwy Panie, wola twoja — rzekł kat spojrzawszy ponuro na cara.
Piotr wyrwał pletnię z rąk kata. Wszyscy otaczający rzucili się ku niemu, chcieli go powstrzymać, ale było już za późno, Zamierzył się i uderzył syna z całej siły. Uderzenie było nieumiejętne, ale tak straszliwe, że kości mogło pogruchotać.
Carewicz obejrzał się na ojca, popatrzył nań, jakby chciał coś powiedzieć — i ten wzrok przypomniał Piotrowi spojrzenie ciemnego oblicza w koronie cierniowej na starym obrazie, przed którym ongi modlił się do Ojca zamiast do Syna-i myślał wstrząsając się cały od trwogi.
»Cóż to znaczy« — Ojciec i Syn. I znów jak naówczas, jakby przepaść u stóp mu się otworzyła, mrozem z niej powiało, tak iż włosy na głowie mu powstały.
Przezwyciężając zgrozę podniósł raz jeszcze pletnię, ale poczuł na palcach lepkość krwi, którą zmoczona była pletnia, i odrzucił ją ze wstrętem.
Carewicza odwiązano i położono na podłodze.
Piotr Wielki. 15
Piotr podszedł ku niemu.
Aleksy leżał na wznak z odrzuconą głową wargi miał przez pół otwarte, jakby w uśmiechu a twarz jasną, czystą, młodzieńczą, jak u piętnastoletniego chłopca. Patrzał na ojca jak przedtem jakby chciał mu coś powiedzieć.
Piotr ukląkł, nachylił się nad synem i objął jego głowę.
— Nic, nic to ojcze — zaszeptał carewicz. — Dobrze mi, zupełnie dobrze. Niechaj wola Pańska się stanie.
Ojciec przyległ ustami do ust syna. Ale ten osłabł, osunął się na rękach, oczy mu się zmąciły, wzrok zagasł.
Piotr wstał, chwiejąc się na nogach.
— Umrze? — spytał lejb medyka.
— Być może do nocy jeszcze wyżyje — odrzekł.
Wyprowadzono cara, który słaby, wyczerpany, jakiś pokorny, posłuszny jak dziecko, szedł gdzie go prowadzono, robił, co chciano.
Tołstoj zauważywszy, że car ma ręce pokrwawione, kazał podać wody. Piotr posłusznie umył ręce, woda poróżowiała.
Wyprowadzono go z twierdzy, wsadzono do szalupy i odwieziono do pałacu.
Tołstoj i Menszikow nie odstępowali cara. Usiłowali go rozerwać, mówiąc o rzeczach postronnych. Słuchał spokojnie, odpowiadał rozumnie. Dawał polecenia, podpisywał papiery. Ale później nie mógł przypomnieć sobie tego, co wówczas czynił, jak gdyby przez cały ten czas pogrążony był we śnie, albo w omdleniu. O synu nic nie mówił, jakby zapomniał o nim.
Wreszcie o godzinie 6 wieczorem doniesiono, że carewicz kona. Piotr słuchał o tem z roztargnieniem, jakby nie pojmował o czem mówią. Jednak wsiadł w szalupę i popłynął do twierdzy.
Carewicz nie odzyskał już przytomności.
Car i ministrowie, weszli do pokoju konającego. Skoro dowiedzieli się, że nie przyjmował Sakramentów, posłali po O. Jerzego, sobornego protopopa. Przybiegł z zatrwożoną twarzą, jak i wszyscy inni, odbył niemą spowiedź, przeklepał rozgrzeszające modlitwy, kazał podnieść głowę umierającego i chciał mu włożyć łyżkę z winem w usta. Ale wargi były zamknięte, zęby zaciśnięte. Złota łyżka szczękała, uderzając o nie w drżącej ręce O. Jerzego. Na płótno spadały krople krwi. Na twarzach otaczających była zgroza.
Nagle po martwem obliczu Piotra przemknęła gniewna myśl. Podszedł do duchownego i rzekł:
— Daj pokój, nie trzeba.
I zdało się carowi, a może się tylko przewidziało, że umierający uśmiechnął się doń ostatnim uśmiechem.
O tejże samej godzinie co wczora, na temże samem miejscu, u wezgłowia carewicza, słońce oświecało białą ścianę. Biały jak miesiąc starzec trzymał w ręku kielich, podobny słońcu. Słońce zgasło. Carewicz westchnął, jak wzdychają zasypiające dzieci.
Leibmedyk dotknął jego ręki i szepnął coś na ucho Menszykowowi. Ten przeżegnał się i uroczyście oznajmił:
— Jego Wysokość carewicz Aleksy Piotrowicz zakończył życie.
Wszyscy uklękli oprócz cara, który stał nieruchomy. Twarz jego bardziej zdała się martwą, aniżeli twarz syna.
VIII.
»W Rosyi skończy się kiedyś wszystko okropnym buntem, a samodzierżawie upadnie, albowiem miliony ludu wołają do Boga o pomstę nad carem« — pisał rezydent hannowerski Weber z Petersburga, donosząc o śmierci carewicza.
»Następca tronu skonał nie z powodu ataku apoplektycznego, jak tutaj twierdzą, ale zgładzony został mieczem albo toporem — donosił rezydent cesarski Pleyer. — W dzień jego śmierci nie puszczano nikogo do twierdzy, na noc zaś otoczono ją strażą. Holenderski cieśla, pracujący na nowej baszcie soboru, pozostał tam na noc niespostrże-żony przez straż i widział z góry, tuż obok kazamat inkwizycyjnych, głowy jakichś tajemnie skradających się ludzi. Opowiadał o tem ciotce swej, która służy za niańkę u holenderskiego re zydenta. Ciało następcy tronu złożono w prostej, trumnie z nieociosanych desek; głowa zakryta, szyja okręcona ręcznikiem z fałdami, jak gdyby do golenia«.
Holenderski rezydent Jakób de Bie, zawiadomił stany generalne, że carewicz umarł z otwarcia żył i, że w Petersburgu obawiają się buntu.
Listy rezydentów, otwierane w biurze poczto-wem, doręczono carowi. Jakóba de Bie schwytano, zaprowadzono do kancelaryi poselskiej i badano »z wielką gorliwością«. Również zawiedziono na odwach holenderskiego cieślę, pracującego na baszcie Petropawłowskiej i ciotkę jego, niańkę u rezydenta.
Celem obalenia szerzących się o śmierci carewicza pogłosek, car rozkazał doręczyć rezydentom rosyjskim przy dworach zagranicznych, urzędowe zawiadomienie o śmierci carewicza, zredagowane przez Szafirowa, Tołstoja i Mienszykowa:
»Po ogłoszeniu wyroku sądu synowi naszemu, my, jako ojciec, wahaliśmy się długo, między na-turalnem uczuciem miłosierdzia z jednej strony, a troską o całość i nietykalność państwa naszego na przyszłość z drugiej — i nie mieliśmy siły na powzięcie stanowczej, w tej tak zawiłej i doniosłej sprawie, decyzyi. Ale Bóg wszechmogący raczył Własną Swą Wolą i sprawiedliwym sądem Swoim, łaskę nam okazując, wybawić nas z tego wahania, z tego niebezpieczeństwa i sromoty i dnia wczorajszego (pisano w dniu czerwca) życiu syna naszego, Aleksego koniec położył. Zesłał nań, po wysłuchaniu wyroku sądu i przedłożeniu niezbitych jego przestępstwa dowodów, chorobę srogą, w objawach swych podobną do apoplek-syi.
»Potem zaś — brzmiało dalej urzędowe zawiadomienie — syn nasz Aleksy przytomność odzyskał, jako prawy chrześcianin spowiadał się i Sakramenta przyjął i nas do siebie zawezwał. Zapominając wszelkiej obrazy, ze wszystkimi obecnymi przy nas ministrami i senatorami, udaliśmy się do niego i wtedy uczynił on szczere wyznanie wszystkich win swoich i przestępstw przeciwko nam, ze łzami serdecznej skruchy błagając nas o przebaczenie, któregośmy mu w myśl rodzicielskiej i chrześciańskiej powinności udzielili. I tak, dnia 26 czerwca około 6 godziny wieczorem życie swe po chrześciańsku zakończył“.
Następujący, po śmierci carewicza, dzień 27 czerwca, dziewiątą rocznicę zwycięstwa Połtaw-skiego obchodzono uroczyście, jak zwykle.
Z twierdzy wywieszono tryumfalny żółty sztandar z czarnym orłem; odbyło się nabożeństwo w soborze św. Trójcy, strzelano z armat, ucztowano w domu pocztowym a nocą w ogrodzie letnim. Na otwartej galeryi nad Newą, u podnóża Wenery Petersburskiej, jak powiedziano było w relacyi, ucztowano bardzo wresoło przy dźwiękach rzewnej muzyki, podobnej westchnieniom miłości z państwa Wenery:
Porzuć strzały swe Kupido,
Już my wszyscy porażeni;
Wszyscy miłości poddani.
Tejże nocy ciało carewicza złożone zostało do trumny i wyniesione z kazamaty więziennej do pustej izby drewnianej w pobliżu domu komendanta twierdzy.
Nad ranem wniesiono je do soboru św. Trójcy i »dozwolono ludziom wszelakiego stanu, ktoby zechciał, odwiedzać zwłoki carewicza i żegnać się z nim«.
W niedzielę, 29 czerwca, znów była uroczystość: imieniny cara. Znowu odbyło się nabożeństwo, strzelano z armat, bito we wszystkie dzwony, ucztowano w ogrodzie letnim. Wieczorem wszyscy udali się do pałacu admiralicyi, gdzie puszczono na wodę nową fregatę »Stary Dąb«. Na jej pokładzie urządzono zwykłą w tych razach pijatykę; w nocy spalono ognie sztuczne, przy udziale, całego dworu.
W poniedziałek, 30 czerwca odbył się pogrzeb carewicza. Nabożeństwo było uroczyste. Celebrowali je: metropolita riazański, Stefan, biskup pskowski, Teofan i jeszcze sześciu archirejów, dwóch metropolitów palestyńskich, archimandryci, protopopi, hieromonach)’, hierodyakoni i osiemnastu wezwanych umyślnie duchownych. Na nabożeństwie obecnym był car, carowa, ministrowie, senatorowie, wojskowi i cywilni dygnitarze. Niepoliczone rzesze ludu otaczały cerkiew.
Trumna obita czarnym aksamitem, stała na wysokim katafalku pod biąłym złocistym baldachimem, przy niej honorowa warta czterech gwardzistów pułku preobrażeńskiego z obnażonemi szpadami. Wielu z obecnych na nabożeństwie dostojników cierpiało na ból głowy po wczorajszej pijatyce; w uszach brzmiały im jeszcze dźwięki hulaszczych pieśni:
Matka tańcząc mię rodziła Ochrzczono mię w carskim szynku.
I niezwykle ponuro błyszczały w jasny, letni dzień mdłe płomyki świec żałobnych, niezwykle ponuro rozlegały się ciche melodye grobowych pieśni: »Daj odpoczywanie, Chryste, duszy sługi Twojego, i weźmij ją tam, gdzie nie’ma smutku, bólu ni tęsknoty, a jeno życie wiekuiste«.
I powtarzający się miarowo posępny głos dyakona: »Módlmy się za spokój duszy zmarłego sługi Bożego, Aleksego i niech mu odpuszczonym będzie grzech wszelki i wszelka dobrowolna zmaza«.
A na to rozkołysany w żałobnem brzmieniu śpiew chórów:
Szloch nadgrobowy, rodzący pieśń: alleluja! Ktoś w tłumie załkał nagle głośno, a cerkiew całą ogarnęło wielkie poruszenie, gdy rozległy się ostatnie słowa żałobnych pieni:
»Patrzcie na mnie, jakom bez mocy i siły i pójdźcie wszyscy, którzyście mię kochali, pożegnać mię ostatniem pocałowaniem«.
Pierwszy zbliżył się pożegnać zwłoki carewicza metropolita Stefan. Starzec ledwie trzymał się na nogach. Podtrzymywali go pod ręce proto-dyako-nowie. Pocałował carewicza w rękę i w głowę, potem pokłonił się i długo patrzał mu w twarz. Stefan chował z nim do grobu wszystko, co miłował — starą Moskwę, patryarchat, wolność, wielkość starożytnego kościoła — ostatnią swą nadzieję — »nadzieję Rosyi«.
— Po duchownych, na stopnie katafalku wszedł car. Twarz jego była martwa, jak wciąż ostatnimi dniami. Spojrzał w oblicze syna.
Było jasne, młodzieńcze, jak gdyby jeszcze pojaśniało i odmłodniało po śmierci. Na wargach uśmiech zdawał się mówić: wszystko dobrze, niech będzie wola Pańska we wszystkiem!
W nieruchomej twarzy Piotra coś zadrgało, poruszyło się, jakby’ niezmiernym wysiłkiem i nagle — martwa twarz jego ożyła, pojaśniała jak gdyby odblaskiem bijącym od twarzy zmarłego.
Piotr nachylił się nad synem i przycisnął wargi swe do zimnych jego warg, potem podniósł oczy ku niebu — wszyscy widzieli, że płakał — przeżegnał się i rzekł:
— Niech będzie wola Pańska we wszystkiem.
Wiedział teraz, że syn usprawiedliwi go przed wiecznym sądem i tam wyjaśni mu to, czego tu nie mógł pojąć: co znaczy Syn i Ojciec?
Tak jak i zagranicznym dworom, ogłoszono także ludowi, że carewicz zmarł od udaru apoplek-tycznego.
Ale lud nie wierzył. Jedni opowiadali, że umarł z ran zadanych mu przez ojca. Inni kiwając głowami szeptali: »Prędko rzecz się ta dokonała 1« Inni zaś wprost twierdzili, że zamiast carewicza, włożono do trumny zwłoki jakiegoś sierżanta gwardyi przybocznej, podobnego z twarzy do Aleksego, carewicz zaś sam, żywy, uciekł od ojca i schronił się, bądź w zawołżańskich pustyniach, bądź w stepowych stanicach — hen, za wolnemi rzekami i tam się do czasu ukrywa.
Po kilku latach, w kozackiej stanicy nad rzeką Buzułukiem, pojawił się Tymotei Pracownik, na wygląd żebraczy włóczęga i na zadawane mu pytania — kim jest i skąd pochodzi — odpowiadał wprost: ’
— Z obłoku, ze sfer powietrznych przychodzę. Ojciec mój — wicher, nawałnica — matka. Zwią mię pracownikiem, ponieważ pracuję nad wiel-kiem dziełem zleconem mi przez Boga.
A potajemnie dodawał:
— Nie jestem chłopem ni zaś chłopskim synem; orłem jestem i orlim synem, i orłem mi być przynależy! Jam — carewicz Aleksiej Piotrowicz. Na plecach mam krzyż i znamię SKpady rodzinnej... całą!
Na świstkach papieru, które rozsyłano z jego polecenia po stanicach kozackich, powiedziane było:
»Błogosławionym bądź, Boże, Ojcze nasz! My carewicz Aleksy Piotrowicz idziem dochodzić praw naszych z ojca i dziada nam przekazanych i na was, kozaków, jako na opokę niezłomną liczymy, że powstaniecie do walki za wiarę starą, za lud, za to, co było za ojców i dziadów naszych. A wy, bezdomni, burłaki, bosiaki, bezimienni i nienazwani, gdziekolwiek głos nas posłyszycie, ku nam dniem i nocą!«
»Pracownik« chodził po stepach i zbierał daniny, przyrzekając wznieść miasto, w którem królować będzie znamię Przeczystej Bogarodzicy i Ewangelia, i Krzyż święty, i sztandary Aleksandra Macedońskiego. A on, carewicz Aleksy Piotrowicz pod temi znamionami władać będzie nad ludem. A nastanie wonczas koniec wieków i Antychryst przybędzie. Stoczy on carewicz Aleksy wówczas walkę wielką z całą siłą wrażą i z samym Antychrystem«.
»Pracownika« schwytano, wzięto na męki, a jako samozwańcowi, ucięto mu głowę toporem.
Ale naród wierzył, że prawdziwy carewicz Aleksy, gdy godzina jego nadejdzie — objawi się, siądzie na tronie ojców, bojarów pokara, a lud uszczęśliwi.
I tak dla ludu pozostał on i po swej śmierci — »nadzieją Rosyi«.
X.
Ukończywszy śledztwo w sprawie carewicza, 8 sierpnia popłynął Piotr do Rewia morzem, na czele floty z dwudziestu dwóch okrętów wojennych, z Rewia do Petersburga. Okręt carski był nowy, niedawno, spuszczony na morze — »Stary dąb«, pierwszy okręt wybudowany według planów i rysunków samego cara, bez pomocy cudzoziemców, cały z rosyjskiego drzewa, przez rosyjskich rzemieślników.
Gdy flota wypływała z fińskiej zatoki na morze Bałtvckie, Piotr stał u steru i sam kierował j 7 okrętem. Wieczór był burzliwy. Ciężkie, czarne, jak gdyby żelazne chmury skupiały się nad cięż-kiemi, czarnemi, jakby też żelaznemi grzbietami fal. Fale wdymały się. Białe płatki piany przesuwały się, jak blade ręce, grożących gniewnie widm. Niekiedy fale przeskakiwały przez pokład, zalewając go słonym deszczem. Car-sternik miał zmoczoną odzież, przenikała go wilgoć lodowata, lodowaty wiatr w twarz mu uderzał. Ale jak zawsze na morzu, Piotr czuł się rzeźkim, silnym, pełnym radości. Patrzał bacznie w ciemną dal i silną dłonią wodził sterem. Olbrzymia fregata drżała od uderzeń fal, ale całkiem była posłuszna sterowi, jak koń dobry uździe jeźdźca; przeskakiwała z fali na falę, niekiedy spadała w dół, ale wraz wznosiła się znów tryumfująco.
Piotr myślał o synu. Pierwszy raz myślał o wszyst-kiem co zaszło, jak o rzeczach minionych — z wielkim smutkiem, ale bez strachu, bez męki i skruchy, czując i w tym razie, jak w całem swem życiu wolę Wyższych Losów. »Wielki, wielki, ale ciężki ludowi Piotr, ani odetchnąć pod nim. Jękiem jęczy ziemia« — wspomniał słowa syna przed senatem.
»Cóż począć — myślał Piotr — jęczy kowadło pod młotem«. On, car młotem był w rękach Pańskich, młotem, który kował Rosyę. Zbudził ją strasznem uderzeniem. Ale gdyby nie on, dotąd by spała snem śmierci.
I cóżby się stało, gdyby carewicz życie zacho-wał? Wcześniej, czy później, objął by rządy, powrócił by władzę popom, starcom, brodom długim, a ci nawróciliby naród od Europy do Azyi, zagasiliby światło oświaty — i zagubiliby Rosyę.
— Będzie burza! — mówił stary szyper holenderski, zbliżając się do cara.
Ten nic nie odpowiedział i wciąż patrzał bacznie w dal. Mrok zapadał. Czarne chmury zniżały się coraz bardziej nad czarnemi falami.
Wtem, nagle na samym skraju nieba, po przez wązką szczelinę z pod chmur zabłysło słońce jak gdyby z rany krew wytrysła. I żelazne chmury, żelazne fale zpurpurowiały krwią. I cudne i straszne było to morie krwawe.
»Krew! krew!« — pomyślał Piotr i wspomniał proroctwo syna.
— »Krew syna, krew carów ruskich pierwszy przelejesz na szafocie — i padnie krew ta od pokolenia na pokolenia do ostatnich carów i cały nasz ród w krwi zaginie, za ciebie Bóg Ro-syę ukarze!«
— Nie, Panie — znów jak ongi przed starym obrazem o ciemnem obliczu w cierniowej koronie, modlił się Piotr pomimo Ojca do Syna, który na ofiarę dał Syna. — Niechaj tak nie będzie, krew jego na mnie, na mnie jednego nieCh spadnie. Ukaż mię Boże — wybaw Rosyę.
— Będzie burza! — powtórzył stary szyper, myśląc, że car go nie dosłyszał. Mówiłem Waszej Wysokości, lepiejby wrócić nazad.
— Nie bój się — odrzekł Piotr z uśmiechem. Mocny, nowy nasz okręt, wytrzyma burzę! Bóg z nami!
I silną dłonią sterował Sternik po przez żelazne krwawe fale w niewiadomą dal.
Słońce zaszło. Nastał mrok. Burza zawyła...
IDZIE CHRYSTUS...
I.
— Nie prawdziwa nasza wiara — i obstawać nie ma za czem. O! gdybym znalazł wiarę najprawdziwszą, w kawałki dałbym się za nią porąbać, byle ją tylko poznać.
Słowa te, pewnego pielgrzyma, który wszystkie wiary poznał, a żadnej sercem nie przyjął, często wspominał Tichon podczas swego długiego tułactwa, po ucieczce z lasów Wietłuskich przed śmiercią Czerwoną.
Pewnego razu, późną jesienią, w Niżnogorodz-kim pieczorskim monastyrze, gdzie czasowo się zatrzymał i pełnił obowiązki przepisywacza ksiąg, jeden z mnichów, Ojciec Nikodem, rozprawiając z nim, sam na sam, o wierze, powiedział:
— — Wiem synku, czego ci potrzeba. W Moskwie znajdziesz ludzi mądrych, posiadających wodę żywą. Skoro się tej wody napijesz, na zawsze pragnienie ugasisz. Idź do nich. Jeźli ci zaufają, objawią ci wielką tajemnicę.
— Jaką tajemnicę? — spytał Tichon ciekawie.
— Nie spiesz się tak synu miły — odrzekł mnich z dobrotliwą surowością. — Kto się spieszy, ludzi śmieszy. Jeśli chcesz uczestniczyć] w onej tajemnicy, musisz poddać się próbie milczenia. Cokolwiek ujrzysz, czy usłyszysz, milcz, 1 jak kamień. »Albowiem nie objawię tajemnic] twoich wrogom, ani też, jako Judasz, dam ci po-l całowanie«. Rozumiesz?
— Rozumiem, ojcze! Jako trup martwy, mil-; czeć będę.
— No, dobrze, — ciągnął dalej Ojciec Nikodem. — Dam ci list do kupca Parlena Paromo-nycza Safjannikowa. W Moskwie mąką handluje. Zawieziesz mu moje pozdrowienie i gościniec, który dlań przygotowałem. Kumowie my jesteśmy z dawnych lat. Przyjmie cię do sklepu. Biegły jesteś w rachunkach, to mu się i przydasz... Cóż, czy chcesz iść zaraz, czy lepiej może wiosny doczekasz. Mrozy lute lada dzień nastaną. A szatki twoje licha warte. Jeszcze umarzniesz gdzie w drodze?
— Nie, Ojcze, zaraz iść chcę!
— No, to z Bogiem, synu!
Ojciec Nikodem pobłogosławił Tichona na drogę i dał mu list przyobiecany, który odczytać dozwolił.
»Najmilejszemu bratu w Chrystusie, Parfenowi Paramonyczowi — weselne pozdrowienie.
»Oto — otrok Tichon. Z czerstwego chleba nie kontent — pirożków pulchniutkich mu się zachciewa. Nakarmij głodnego. Pokój wam wszystkim i wesele w Panu.
Sługa w Chrystusie, Nikodem«.
Z zimowym taborem przekupniów rybackich, ruszył Tichon do Moskwy.
Składy mąki Safiannikowa stały na rogu Trzeciej Mieszczańskiej ulicy i Małego Placu.
Tichona przyjęto, mimo listu polecającego Ojca Nikodema, z nieufnością. Na prośbę, wyznaczono mu miejsce pomocnika stróża do cięższej pracy. Skoro jednak okazał się pilnym, trzeźwym i roztropnym, przeniesiono go niebawem do sklepu i dano zajęcie przy księgach kupieckich.
Sklep był, jak wszystkie sklepy. Kupowano, sprzedawano, rozprawiano o zyskach i stratach. Czasem jednak po kątach ludzie szeptali tajemniczo między sobą.
Pewnego razu, Mitka, parobek, prostoduszny niezdarny olbrzym, zawsze cały obsypany mą-cznym pyłem, dźwigając na grzbiecie ciężkie wory z mąką, zaśpiewał przy Tichonie dziwną piosnkę:
Niegdyś przed laty, na Rusi świętej,
W biafokamiennej, przesławnej Moskwie,
Nie to — dwa słońca zeszły się z sobą,
Ale się zeszli dwaj przyjaciele:
Jeden drugiemu pokłon oddaje Z radością wita Iwan Tymofejewicz Druha drogiego, Daniłę Filipowicza.
Dzięki ci panie, żeś mię zaszczycił —
Piotr Wielki.
Wstąpiłeś w progi mych carskich komnat,
Chleb z solą ze mną pożywać.
Radośnie słuchać będę Twej mowy 0 ostatecznych ludzkości sprawach 1 o dniu sądu strasznego. f
— Mitka, hej Mitka, — któż to taki Daniło Filipowicz i Iwan Tymofejewicz? — zapytał Tichon.
Zaskoczony z nienacka Mitka, zatrzymał się zgięty pod ciężarem ogromnego worka i wytrzeszczywszy oczy z zadziwieniem, spytał:
— A nie znasz to Boga Sabaoth i Chrystusa?
— A cóż Bóg Sabaoth i Chrystus mają do czynienia na Trzeciej Mieszczańskiej ulicy? — spytał ze zdumieniem jeszcze większem Tichon.
Ale Mitka spostrzegł się już, i odchodząc, mruknął ponuro:
— Za wiele wiedzieć chcesz, prędko się zestarzejesz.
Wkrótce potem Mitka podżwignął się przy robocie i dostał bolu i łamania w kościach. Całe dnie leżał w swej komórce, jęczał i stękał. Tichon odwiedzał chorego, dawał mu lekarstwa od znajomego aptekarza Niemca, pielęgnował troskliwie, a ponieważ w komórce piwnicznej chorego była wilgoć, przeniósł go nawet do swej własnej, jasnej i słonecznej izby na drugiem piętrze, nad głównym składem. Mitka miał dobre serce, przywiązał się do Tichona i począł z nim mówić o-twarciej.
Z rozmów tych a także z pieśni, które Mitka nieraz przy nim śpiewał, dowiedział się Tichon, że na początku panowania Aleksego Michałowicza, w powiecie Muromskim, we włości Starodąb-skiej, w parafii Jegrijewskiej, w pobliżu wsi Michalicy i Bobynina, na górę Horodyną, wobec wielkiego zbiorowiska ludzi na wozie ognistym z aniołami i archaniołami, Cherubinami i Serafinami, zstąpił na ziemię sam Pan Bóg Sabaoth. Aniołowie ulecieli wnet do nieba, a Pan pozostał na ziemi w przeczystem ciele Daniła Filipowicza, zbiegłego żołnierza, zaś chłopa Iwana Timofieje-wicza ogłosił synem swoim jednorodzonym, Jezusem Chrystusem. I poszli obaj wędrować po świe-cie w postaci żebraczej.
Ukrywając się przed prześladowcami, cierpieli głód i chłód, chronili się w świńskich chlewach, w jamach przydrożnych, w stogach siana. Pewnego razu baba jakaś ukryła ich w piwnicy pod oborą. W oborze stało cielę i puściło wodę na ziemię — »nieczystość spłynęła do piwnicy; Daniło Filipowicz zobaczywszy to, rzekł do Iwana Tymo-fejewicza: oplugawi cię nieczystość! — a ten odpowiedział: byle tylko cara mego nie oplugawiła!«
W ostatnich latach mieszkali w Moskwie, na Trzeciej Mieszczańskiej ulicy, w osobnym domu, który otrzymał nazwę »Syonu«. Tam też obaj umarli i w chwale wielkiej ulecieli do nieba.
Po śmierci Iwana Tymofiejewicza, podobnie jak i przed nim jeszcze, »objawiało« się wielu
Chrystusów, »albowiem Pan nigdzie tak miłego nie znajduje przybytku, jak w przeczystem ciele człowieczem jako to i napisano: »Jesteście świątynią Boga żywego«. Bóg wtedy rodzi Chrystusa, gdy wszystko umieia. Chrystus w jednem ciele dokonał zbawienia, a w innych ciałach wciąż je ponawia.
— Czyż więc dużo jest Chrystusów — spytał Tichon?
— Duch jest jeden, ciał wiele — odrzekł Mitka.
— A teraz jest on? — mówił dalej Tichon, któremu serce zadrgało nagle przeczuciem tajemnicy.
Mitka milcząc kiwnął głową.
— Gdzie On?
— Nie pytaj. Nie można mówić. — Sam zobaczysz, jeśli godny będziesz...
I Mitka zamilkł, jakby w usta wody nabrał.
»Albowiem nie objawię tajemnic Twoich wrogom« — wspomniał Tichon słowa Pisma.
W kilka dni po tej rozmowie, siedział Tichon wieczorem w sklepie, nad księgami rachunkowemi.
Był wieczór sobotni. Handel się skończył. Przed sklep zajechał nowy transport mąki; parobcy poczęli dźwigać worki z wozów. W drzwi otwarte napływały fale mroźnego powietrza. Słychać było skrzypienie kroków po śniegu. Białe ośnieżone dachy czarnych drewnianych domów Trzeciej mieszczańskiej ulicy świeciły różowawem światłem na jasnem, złocisto — liliowem tle niebios.
W sklepie było ciemno; tylko w głębi, wśród pietrzącego się pod sufit stosu worków z mąką, przed obrazem Mikołaja Cudotwórcy, paliła się lampka.
Parfen Paramonycz Safiannikow, gruby, biało-brody, czerwononosy starzec, podobny do Dziadka-Mrozu i starszy jego pomocnik, Emilian Retiwoj, rudy, łysy, ze szpetną i rozumną twarzą, przypominającą maskę starożytnego Fauna, pili gorącą herbatę i słuchali opowiadania Tichona o życiu starców zawołżańskich.
— A ty, Emilianie Iwanowiczu, jakże myślisz wedle nowych, czy starych ksiąg zbawienia trzeba szukać? — spytał Tichon.
— Żył ongi na Rusi człek, Daniło Filipowiczem zwany — rzekł uśmiechając się Emilian. — Czytał księgi, czytał, wszystkie przeczytał, a pożytku stąd widzi żadnego niema — zebrał wszyst-kia księgi do kupy i rzucił do Wołgi. Ani w starych ani w nowych księgach niema zbawienia — potrzebna jedna tylko
Księga złocista,
Księga iywota,
Księga niebieska: —
Sam pan nasz Duch Święty!
Ostatnie słowa wygłosił śpiewem, na tę samą nutę, na którą śpiewał Mitka swe dziwne pieśni.
— A gdzie owa księga? — spytał Tichon żarliwie i nieśmiało.
Emilian wskazał widniejące po przez okno niebo:
— Oto masz księgę! — rzekł. — Słonkiem, jako piórkiem złotem, sam Pan pisze na niej słowa żywota wiecznego. Skoro je przeczytasz, poznasz wszelką tajemnicę niebios i tajemnicę ziemi.
Popatrzył bacznie na Tichona, który od tego wzroku doznał wrażenia, jak gdyby zajrzał w bezdennie przeźroczą ciemną wodę.
A Emilian na znak gospodarza nagle zamilkł.
— A zatem ni w starym ni w nowym Kościele nie ma zbawienia — przemówił pospiesznie Tichon, lękając się, aby Emilian nie zamilkł zupełnie, jak przedtem Mitka.
— Co tam wasze cerkwie? — mówił Emilian, pogardliwie wzruszając ramionami. — Gniazdo os, synagogi żydowskie. Łaska Boża całkiem w nich zamarła. Duchem była ongi i ogniem, a teraz zamieniła się u was na złoto i drogie kamienie waszych ikonów i kap popowskich. Zczerstwiało słowo boże, stwardniało jak suchary, nie zgryziesz go, a tylko zęby na nim połamiesz.
I nachyliwszy się do ucha Tichonowi, szeptem dodał:
— Jest cerkiew prawdziwa, nowa, tajna, świetlica jasna syońska, nie suchary czerstwe a ciasto mięciutkie, gorące prosto z pieca tam pożywają — Ciasto słów żywych z ust proroków. Wesele tam rajskie, niebieskie, piwo niebieskie duchowne. Jako to Kościół ś. głosi: Przyjdźcie, bo oto pijemy nowe piwo, źródło wiekuiste z grobu Chrystusa.
— To to piwko! Człowiek ustawicznie pije, a w upojeniu żyje — zawołał Parfen Paramonycz, i nagle podniosłszy oczy do sufitu, zaśpiewał z cicha, dziwnie cienkim głosem:
Piwko warzył sam Bóg Pan A zacierał Święty Duch.
I Retiwoj i Mitka podśpiewywali przytupując do taktu nogami i wstrząsając ramionami, jak gdyby mieli chęć puścić się w pląsy. I wszyscy trzej mieli w twarzy wyraz upojenia:
Warzył piwko sam Bóg Pan A zacierał święty Duch,
Matka Boża je zlewała,
Razem z Bogiem przebywała,
Święte Anioły nosiły,
Cherubiny roznosiły.
Tichonowi zdało się, że uszu jego dochodzi tupot niezliczonego mnóstwa nóg ludzkich, odgłos namiętnych pląsów. W pieśni było jakieś upojenie, dzikie i straszne, od którego duch zamierał i chęć brała słuchać i słuchać bez końca.
Ale nagle, jak zaczęli, tak też niespodzianie razem przerwali śpiew.
Emilian jął przepatrywać księgi rachunkowe, Mitka podniósł złożony przed chwilą wór z mąką i poniósł go dalej, a Parfen, przeciągnąwszy po twarzy ręką, niby ścierając z niej coś, wstał, ziewnął, leniwie przeciągnął się i zwykłym gospodarskim głosem, jakim przemawiał każdego wieczora, zawołał:
— No chłopcy na wieczerzę! Kasza i kapusta ostygną.
I znów sklep stał się zwyczajnym sklepem, jakby nic w nim szczególnego nie zaszło.
Tichon ocknął się także, wstał, lecz nagle niby jakaś siła szczególna rzuciła go na podłogę — cały drżący, blady, wyciągnął ręce i zawołał:
— Zmiłujcie się! przyjmijcie mię do waszego świętego zboru, objawcie mi waszą tajemnicę, dusza moja stęskniła się, by wejść we wrota przybytku Pańskiego.
— Widzicie go, jaki rączy! — rzekł Emilian, popatrzywszy nań ze swym chytrym uśmiechem — Wiesz bracie: prędko baśń się baje, wolno rzecz się staje. Trzeba wprzód zapytać, kogo należy. Może i nadasz się. A tymczasem jedz pieróg z grzybami, a trzymaj język za zębami. Pamiętaj, milcz; ani pary z ust.
I poszli wszyscy na wieczerzę, jakby nic nie zaszło.
Ani tego dnia, ani następnych nie było już mowy o żadnych tajemnicach. Skoro Tichon chciał ten przedmiot poruszyć, wszyscy milczeli i patrzeli nań podejrzliwie. Rzekłbyś, zasłona jakaś podniosła się przed nim nagle i znów opadła
Ale on nie mógł już zapomnieć tego, co widział i słyszał.
Jakiś był nie swój, chodził na pół przytomny, słuchał i nie pojmował, co do niego mówią, odpowiadał czasem bez sensu, mylił się w rachunkach. Gospodarz go strofował, Tichon obawiał się, że zostanie całkiem wypędzony ze służby.
Ale w sobotę, jak raz po tygodniu, późno wieczorem, kiedy siedział sam w swojej izdebce, wszedł Mitka.
— Jedziem! — oznajmił prędko i wesoło,
— Dokąd?
— Do ojca, w gości.
Nie śmiejąc wypytywać Tichon, ubrał się spiesznie, zeszedł na dół i ujrzał przed gankiem sanie gospodarskie. W saniach siedział Emilian i Parfen Paramowycz, zakutany w futro. Tichon przysiadł się z boku, Mitka zajął miejsce na koźle i sanie pomknęły po pustych ulicach. Noc była cicha, jasna. Księżyc wśród przeźroczych obłoczków z odblaskiem perłowej macicy. Przejechali po lodzie przez rzekę Moskwę i długo krążyli po głuchych zaułkach Zamoskworzecza. Wreszcie wśród mgły miesięcznej, na śnieżnem polu zabłysły mętno-różowawe z białemi wieżami i blaszkami mury monastyru dońskiego.
Na rogu Dońskiej i Szabelskiej zeszli z sań. Mitka wjechał w podwórze i pozostawiwszy tam sanie z końmi, powrócił do nich. Szli dalej pieszo wśród długich, pokrzywionych, zasypanych..... śniegiem opłotków i zarośli, wreszcie w ślepy zaułek, brodząc po kolana w śniegu.
Podeszli do wrót z żelaznymi ryglami i zapu — j kali do furtki.
Nie odrazu im otworzono, odezwały się wprzód pytania: kto i skąd. Za furtką rozciągało się obszerne podwórze, otoczone różnemi budowlami. Ale oprócz starego stróża dokoła ni ducha żywego — ani światełka, ani szczekania psa — jakby wszystko wymarło.
Podwórze skończyło się i weszli na dobrze wydeptaną ścieżkę, wśród zasp śnieżnych, wijącą się przez jakieś zaułki, czy ogrody. Przeszedłszy jeszcze inne wrota, już z niezamkniętą furtką, weszli do sadu, gdzie jabłonie i wiśnie bielały w śniegu, niby w kwiecie wiosennym.
Dokoła cisza była, jakby o tysiąc wiorst od wszystkich mieszkań ludzkich. Na końcu sadu widniał wielki drewniany dom. Weszli na ganek, znów zapukali, znów odezwały się zapytania. Otworzył im jakiś mały, ponury człowiek w długim kaftanie, podobny do sługi klasztornego.
W obszernej sieni wisiało na ścianach i leżało dokoła na skrzyniach i ławkach, mnóstwo wierzchniej odzieży męskiej i niewieściej: proste kożuchy, bogate futra, stare czapki rosyjskie, nowe niemieckie trójkątne kapelusze i kołpaki mnisze.
Skoro wszedłszy zdjęli futra, Retiwoj trzykrotnie spytał Tichona:
— Chcesz li synu uczestniczyć w tajemnicy bożej?
Tichon trzykrotnie odrzekł:
— Chcę.
Emilian zawiązał mu oczy chustką i powiódł go za rękę.
Długo szli po nieskończonych korytarzach i przejściach, to wchodząc, to schodząc ze schodów.
Wreszcie zatrzymali się. Emilian kazał Ticho-nowi rozebrać się do naga i włożył nań długą płócienną koszulę, a na nogi niciane pończochy, bez butów i powtarzał przy tem słowa Objawienia:
— Kto zwycięży, ten oblecze się w białą odzież.
Poszli znów dalej. Ostatnie schody tak były spadziste, że Tichon obiema rękoma trzymał się Mitki, postępującego naprzód.
Czuć było zapach ziemi wilgotnej, jakby z piwnicy, czy z podziemia. Ostatnie drzwi się otworzyły i weszli do silnie nagrzanej izby, gdzie, sądząc po szeptach i szelestach nóg, wnosił Tichon, że wielu musiało być ludzi. Emilian kazał Ti-chonowi uklęknąć, trzykrotnie pokłonić się do ziemi i powtarzać słowa, które mówił mu do ucha szeptem:
— Klnę się na duszę moją, na Boga i straszny sąd Jego, że zniosę knut i ogień i topór i mękę wszelką i śmierć, a od wiary świętej nie odstąpię i o tem, co ujrzę i co usłyszę, nikomu nie powiem, ani ojcu rodzonemu, ani ojcu duchownemu. »Albowiem nie objawię tajemnic Twoich wrogom, ani te.ż jako Judasz dam ci pocałowanie. Amen».
Skoro skończył przysięgę, posadzono go na ławce i zdjęto mu z oczu przewiązkę.
Ujrzał wielką, nizką izbę, w kącie obrazy — przed nimi mnóstwo gorejących świec; na białem tle ścian ciemne piętna wilgoci, gdzieniegdzie nawet sącząca się woda, która ściekała ze sufitu na podłogę.
Duszno było jak w łaźni. Para napełniała powietrze, tworząc dokoła płomieni świec mgliste tęcze. Na ławach przy ścianach siedzieli mężczy-zni z jednej strony, z drugiej kobiety, wszyscy w jednakich długich białych koszulach wdzianych widocznie na gole ciaio i w nicianych pończochach bez obuwia.
— Caryca! caryca! — odezwał się dokoła szept pełen czci.
Drzwi otworzyły się i weszła wysoka, kształtna kobieta w czarneoi odzieniu, z białą chustką na głowie. Wszyscy wstali i oddali jej nizki ukłon.
— Akulina Matwiejewna, Matka, Królowa niebios, Caryca niebieska — szepnął na ucho Ticho-nowi Mitka.
Kobieta zbliżyła się do obrazów i siadła przed nimi, sama jak obraz. Wszyscy po kolei zbliżali się do niej, kłaniali się do nóg, całowali w kolano, z taką czcią, jakby całowali obraz święty. Emilian przyprowadził do niej Tichona i rzekł:
— Racz ochrzcić matko. Nowicyusz. ...Tichon ukląkł i podniósł ku niej oczy. Była smagła, już nie młoda, lat około czterdziestu, z drobnemi zmarszczkami, jakby węglem podma-lowanych powiek, z gęstemi, zrastającemi się prawie czarnemi brwiami, z czarniawym puszkiem na wierzchniej wardze.
Cyganka, czy czerkieska — pomyślał Tichon. Ale skoro spojrzała nań swojemi wielkiemi, smę-tno-czarnemi oczami, odczuł szczególny jej urok.
Przeżegnała go trzykrotnie świecą, nieomal dotykając płomieniem jego czoła, piersi i ramion.
— W imię Ojca i Syna i Ducha świętego, chrzci się sługa boży Tichon Duchem świętym i ogniem! Następnie zwinnym szybkim ruchem, do którego oddawna widać przywykła rozchyliła swą odzież i Tichon ujrzał całe jej piękne młode ciało jak u siedmnastoletniej dziewczyny, złocisto smagłe, niby z kości słoniowej utoczone.
Retiwoj popchnął go z lekka z tyłu i szeptał mu do ucha:
— Całuj, całuj żywot prześwięty i piersi przeczyste!
Tichon spuścił oczy zmieszane.
— Nie bój się dziecię — przemówiła Akulina z taką pieszczotą w głosie, iż zdało mu się, jakoby słyszał zarazem głos matki, siostry i uni-łowanej kobiety.
I wspomniał jako w lesie gęstym jeziora Krągłego całował ziemię i patrzał w niebo, i czuł, że ziemia i niebo jedną tworzy całość — i płakał i modlił się:
Święta Królowo, Boga Rodzico,
Ziemio, ziemio, Matko Ziemico.
Z czcią i wzruszeniem jak obraz święty pocałował trzykrotnie to przepiękne ciało, powiało ono nań uderzającym zapachem. Chytry uśmieszek przemknął na jej wargach. Ten zapach, ten uśmiech wzbudziły w nim jakąś ckliwość.
Ałe wnet zasłonięte ciało kobiety zniknęło mu z oczu i znów siedziała przed nim uroczysta, surowa, święta — obraz między obrazami.
Kiedy Tichon z Emilianem powrócili na poprzednie miejsca, wszyscy zebrani w izbie zaśpiewali chórem na sposób cerkiewny posępnie i przeciągle:
Zeszli) nam Panie Jezusa Chrystusa Zeszlij nam Panie Syna Bożego I Ducha świętego Pocieszyciela!
Umilkli na chwilę; poczem znów zaśpiewali, ale już odmiennym sposobem, wesoło, żywo, jakby tanecznie, przytupywając nogami i klaskając w dłonie, a w oczach wszystkich błysnął wyraz upojenia.
Jako to u nas nad Donem Sam Zbawca przybył do domu I z Aniołami Z Archaniołami Z Cherubinami Z Serafinami
I wszelką siłą niebieską.
Nagle starzec poważnej i surowej powierzchowności, podobny do świętego z ikony, skoczył z ławki, wybiegł na środek izby i żywo począł się kręcić w kółko.
Po nim dziewczyna lat czternastu, prawie dziecko, ale już brzemienna, cienka, jak trzcina z szyją długą jak łodyga kwiatu, także skoczyła na środek i jęła kręcić się w kółko.
— Głupia Mariuszka — wskazał na nią Ty-chonowi Emilian — niemowa mówić nie umie, tylko bełkoce, a jak duch ją napełni, śpiewa jak słowik!
Dziewczyna śpiewała dziecięcym srebrzystym głosem.
Dość nam ptaszkom na gałązce siedzieć Przyszła pora po powietrzu latać Wzlatać w górę, po nad ziemię,
Po nad ziemię, po nad ziemię!
I machała rękawami koszuli jak białemi skrzydłami.
Parfen Paramonycz zerwał się z ławki jakby go wicher porwał i podbiegł do Maruszki, wziął ją za ręce i zakręcił: się z nią w kółko. Nigdyby Tichon nie uwierzył, żeby ten ciężki, gruby czło* i wiek mógł tańczyć z taką powietrzną lekkością. Kręcąc się dokoia wyciągał swoją cienką fistułą:
Na siódmych, na niebiosach Sam Zbawiciel zajechał.
Och duszki, duszki duszki!
A u Chrysta trzewiczki Piękne safianowe Złotem nabijane.
Coraz to innni i inni uczestnicy zebrania poczęli pląsać.
Nie gorzej też od innych pląsał człowiek z drewnianą nogą — jak później dowiedział się T; chon, dymisyonowany kapitan Smurygin, raniony przy wzięciu Azowa.
Nizka, okrąglutka niewiasta z poważne mi si — 1 wemi lokami, księżna Chowańska, kręciła się jak kula. A obok niej szewc Burdajew skakał, wyrzucając wysoko rękami i nogami i krzywiąc się cały jak ogromny, wiotki komar i wykrzykiwał: i
Popląsuję, podskakuję Na górę Syońską
Teraz wsząscy już pląsali, nietylko pojedynczo i parami, lecz i szeregami całemi, »ścianką«, »kącikiem«, »krzyżykiem«, »okrętem Dawidowym«, »kwiatkami i wstążeczkami«.
— Tym różnym pląsem — objaśniał Emilian Tichonowi — wyobrażają się niebieskie pląsy aniołów i archaniołów, krążących dokoła tronu Bożego, a machanie rąk znaczy machanie skrzydeł anielskich. Niebo i ziemia jedno są; co na niebiosach, w górze, to i tu na ziemi w dole.
Taniec stawał się coraz żywszy, tak, iż wiatr napełnił izbę, zdało się, że nie sami oni tańcują, lecz porusza ich w tańcu jakaś siła z taką szybkością, iż nie widać było twarzy, włosy na głowie dębem stawały, rozdymały się koszule, człowiek zamieniał się na biały kręcący się słup.
Podczas tańca jedni gwizdali, świstali, inni wydobywali jakieś krzyki i wycia; zdawało się też, że nie oni sami, lecz coś przez nich krzyczy.
Naskoczy, napędzi Duch święty, Duch,
Skocz, pędź! Uch!
I padali na podłogę w konwulsyjnych drganiach z piaiaą na ustach, jak opętani, i coś głosili, zwiastowali, po większej części niezrozumiale całkiem Inni zatrzymywali się w omdleniu, z twarzami czerwonemi jak piwonia, lub białemi jak płótno. Strumienie potu z nich się lały; wycierali je ręcznikami, wyżymali na wskroś przemoczone koszule, tak, iż na podłodze pojawiły się kałuże.
I zaledwie chwilkę odpoczęli, znów w pląs się puszczali.
Piotr Wielki. 17
P; wtsmmsm:.
Nagle wszyscy stanęli w miejscu i twarzami padli na ziemię. Nastała cisza martwa. Jak poprzednio przy wejściu królowej, przeleciał dokoła uroczysty szept:
— Car! Car!
Wszedł człowiek lat trzydziestu w białej długiej odzieży z tkaniny, na pół przeźroczystej, przez którą przeglądało ciało, z twarzą prawie kobiecą, tak samo nie rosyjską, jak.twarz Aku-liny, jeszcze osobliwszą i większego uroku.
— Kto to? — spytał Tichon, leżącego przy nim Mitki.
— Chrystus — Ojciec — odpowiedział ten.
Tichon dowiedział się potem, że był to zbiegły kozak Awierjanka Bezpały, syn Zaporożca i greckiej niewolnicy.
Ojciec zbliżył się do Matki, która wstała przed nim z uszanowaniem, trzykrotnie ją uściskał i pocałował w usta.
Potem wyszedł na środek izby i wstąpił na niewielkie okrągłe podwyższenie z desek w rodzaju daszków, którymi nakrywają się studnie.
Wszyscy zaśpiewali głośno i uroczyście:
Siódme niebo się roztwarło,
Złote koła się stoczyły,
Złote koła i ogniste:
Bóg Duch święty Jedzie z niebios,
Pod nim koń biały, cudowny,
Koń z ogonem perłowym,
Z nozdrzy ogień mu się sypie,
W oczach kamień dyąmentowy,
Pędzi, leci.
Duch święty, Duch,
Pędź, skocz, leć. Uch!
Ojciec błogosławił dzieci. — I znów poczęły się pląsy, jeszcze dziksze i szaleńsze, niż przedtem, pomiędzy dwoma nieruchomemi postaciami, Mateczką na samym skraja i Ojczulkiem w samym środku kół krążących. Ojczulek zrzadka powoli machał rękami, a za każdem jego machnięciem taniec stawał się szybszy, bardziej namiętny. Słychać było nieludzkie krzyki:
— Ewa-ewo! Ewa-ewo!
Tichon przypomniał sobie, że w starych łacińskich komentarzach do Pauzanjasza czytał, iż bachantki helleńskie witały boga Dyonizosa podobnymi krzykami. Jakim cudem przeniknęły, przesączyły się wraz z podziemnemi wodami te tajemnice zmarłego boga z wierzchołków Cyteronu do piwnic Zamoskwo-rzecznych dworków?
Patrzał na kręcący się dokoła biały tłum ludzi i chwilami tracił przytomność. Czas się zatrzymał. Wszystko znikało. Wszystkie barwy zlały się w jednę białość — zdało się, iż w białą bezdeń lecą białe ptaki. I nic nie istnieje; on sam nie istnieje: jest tylko biała otchłań — biała śmierć.
Ocknął się, skoro Emilian wrziął go za rękę i rzekł: Chodźmy.
Chociaż światło dzienne nie przenikało do podziemia, Tichon czuł poranek. Dogorywające świece kopciły. Duszno było straszliwie; smród nie do zniesienia. Kałuże potu miotłami zgarniano. Skończyła się orgia, car i caryca odeszli. Jedni z uczestników zwracali się ku wyjściu, osłabieni, na pół omdleni, stawiając niepewne kroki, chwytając się za ścianę, niekiedy pełznąc po podłodze; inni leżeli i spali snym martwym; inni jeszcze siedzieli na ławkach ze spuszczonemi głowami, z twarzami pijaków, których porywają wymioty. Białe ptaki padły na ziemię, porozbijane śmiertelnie.
Od tego wieczora, Tichon uczęszczał na orgie taneczne. Mitka nauczył go pląsać. Zrazu wstyd mu było, ale powoli przywykł do pląsów i bardzo sobie w nich upodobał.
Coraz nowe tajemnice odsłaniały się przed nim.
Czasami jednak zdało mu się, że najważniejszą, najstraszliwszą tajemnicę nie chcą mu objawić. Z tego co widział i słyszał wnosił, że bracia i siostry żyją w stosunkach płciowych.
— Cherubiny jesteśmy bezżenne — mówili mu — w czystości żywiem ogniowej. Nie to nieczystość gdy brat z siostrą w miłości Chrystusowej żyją; nieczystość i grzech — małżeństwo kościelne. Obrzydliwością jest ono przed obliczem Boga, zuchwalstwem przed obliczem ludzi. Mąż i żona — jeden czart, przeklęte gniazdniki, a dzieci — szczenięta pogane.
Dzieci zrodzone z mężów niewiernych, matki należące do sekty podrzucały w łaźniach publicznych, lub własnoręcznie zabijały.
Pewnego razu Mitka prostodusznie oznajmił Tichonowi, iż obcuje płciowo z dwoma swemi siostrami rodzonymi mniszkami z klasztoru Nowo-dziewiczego a Emilian Iwanowicz, prorok i nauczyciel, ma aż trzynaście żon i dziewek.
W której duch się wzbudzi, ta z nim żyje.
Tichon dotknięty był niemile temi wyznaniami i w ciągu dni następnych, unikał Emiliana, nie śmieją spojrzeć mu w oczy.
Ten spostrzegł zaniepokojenie ucznia i na osobności, przyjazną z nim wszczął rozmowę:
Słuchaj synku, oznajmię ci wielką tajemnicę. Jeśli chcesz żyć w Panu, dla miłości Pana, uśmierć nie tylso ciało swoje, lecz także duszę, rozum i sumienie. Obnaż się ze wszystkich ustaw i przepisów’, wszelkich cnót, z postów, wstrzemięźliwości, dziewictwa, obnaż się do samej świętości. Zejdź w siebie, jak w mogiłę. Wtedy jako trup utajony w sobie, zmartwychstaniesz i Duch święty w tobie zamieszka i nigdy go już nie utracisz, jakkolwiek byś żył i cokolwiek byś uczynił.
Szpetna twarz Emiliana — istna maska Fauna — świeciła takiem zuchwalstwem i taką chy-trością, że Tichona zdjął strach: nie wiedział, czy ma do czynienia z prorokiem, czy z opętańcem.
— Ażali tem się gorszysz? — ciągnął dalej Emilian jeszcze z większą serdecznością — że czynię nieczystość, jak ludzie u was mówią. Wiemy, że sprawy nasze, w wielu rzeczach niezgodne są z waszą powszednią, ludzką cnotą. Ale cóż mamy czynić? Nie swoją wolę pełnimy. Duch w nas działa i wszelkie szaleństwa życia naszego, są to niezbadane drogi bożego przejrzenia. Powiem ci oto o sobie: skoro z dziewkami i żonami się łączę cieleśnie, sumienie nic mi nie wyrzuca, owszem radość i słodycz niewymowna w sercu kipi. Choćby Anioł zszedł z niebios i rzekł mi: nie tak ci żyć trzeba Emilianie, i anioła bym nie posłuchał. Bóg mój rozgrzeszył mię, a was kto sędziami ustanowił. Grzech mój wam wiadomy, ale łaska boża jakiej doznaję, niewiadoma wam. Powiecie mi: skruszaj się, a ja powiem: nie mam powodu. Kto doszedł, temu nie potrzeba tego, co przeszedł. Na co wam wasza cnota? Choćby nas do piekła posłano i tam się zbawimy, choćby nas do raju wzięto, i tam radości większej nie doznamy. W głębinie ducha, jako kamień w morzu toniemy, a przed obcymi się ukrywamy: gwoli temu i głupców czasem udajemy, aby tajemnic naszych nie zdradzić... Tak to jest miły bracie!
Emilian patrzał w oczy Tichona uśmiechając się dwuznacznie, a na tym słowa owe mistrza czyniły takie wrażenie, jak dzikie pląsy jego współwyznawców: zdało mu się, że leciał i nie wiedział dokąd leci, ku górze, czy też w dół, ku Bogu czy ku dyabłu.
Pewnego razu pod koniec orgii w Niedzielę Palmową, mateczka rozdała wszystkim pączki wierzby i święte pytki, skręcone z wąskich ręczników. Bracia spuścili koszule do pasa i siostry z tylu także do pasa a z przodu do piersi i poczęli krążyć dokoła, uderzając się nawzajem rózgami i świętymi pytkami, jedni z głośną pieśnią:
Bogu się przysłużcie Ciała nie żałujcie,
’ Bogu posłużycie Marty nie szczędzicie.
A drudzy wydawali krzyki ze świstem:
Chłyszczę, chłyszczę,
Chrysta szukam.
Uderzali się też zawiniętymi w łatki płócienne prętami żelaznymi, zadawali sobie nawet rany nożami tak, iż krew’ ściekała na podłogę, a przy tem spoglądając wciąż na Ojca wykrzykiwali:
— Ewa — ewo! Ewa — ewo!
I Tichon uderzał się też grubym prętem a pod pieszczotliwym wzrokiem Akuliny, która jak mu się zdało w niego wyłącznie oczy utkwiła, ból od uderzenia pochodzący im silniejszy, tem większą sprawiał mu rozkosz. Ciało topniało od rozkoszy, jak wosk od ognia i chciał by cały stopnieć do cna w obliczu mateczki jak świeca przed obrazem świętym.
Nagle ze świec jedna po drugidj poczęły gasnąć jakby zdmuchnięte wichrem szalonych pląsów. Pogasły wszystkie, nastała ciemność — i dały się słyszeć szepty, szmery, szelesty i pocałunki miłosne. Ciała splatały się z ciałami, zdało się, iż w ciemnościach porusza się jedno olbrzymie ciało 0 wielkiem mnóstwie członków. Jakieś pożądliwe silne ręce chwyciły Tichona, powaliły go o zie-
— Tichonek, Tichonek, miły mój kochanek, Chrystusik umiłowany — posłyszał namiętny szept 1 poznał Mateczkę.
Zdało mu się, jakieś olbrzymie owady, jakieś samce i samice pająków zwinięte w kłębek pożerają się w potwornej żądzy.
Odepchnął Mateczkę, skoczył, chciał biedź, ale co krok następował na gcłe ciała, deptał je, potykał się o nie, padał i znów się podnosił, a namiętne pożądliwe ręce ze wszech stron się wyciągały, chwytały jego ciało nagie, pieściły je w bewstydnych pieszczotach. Czuł, że go ogarnia słabość, że lada chwila zupełnie straci siły i wpadnie w to straszliwe zbiorowe ciało, jak w ciepłą ciemną otchłań. I nagle wszystko się odwróci, to co górne, spadnie na dół, to co najniższe wzniesie się ku górze, i w ostatecznej odrazie, będzie ostateczny zachwyt.
Tichona ogarnął strach. Z najwyższym wysiłkiem rzucił się naprzód, dopadł drzwi, chwycił za klamkę, ale nie mógł otworzyć. Drzwi były zamknięte na kiucz, padł na ziemię wyczerpany.
Mniej tu było ciał aniżeli w środku iżby i na chwilę pozostawiono go w pokoju.
Nagle znów jakieś chude, maleńkie, jakby dziecinne ręce dotknęły się jego ręki, usłyszał niewyraźne bełkotanie głupiej Maruszki, która usiłowała coś powiedzieć, ale nie mogła. W końcu pojął kilka wyrazów:
Chodźmy, chodźmy, wyprowadzę — bełkotała i ciągnęła go za rękę. Poczuł w jej ręce klucz i poszedł za nią.
Wzdłuż ścian, gdzie było więcej miejsca, przeprowadziła go do kąta pod obrazami. Skłoniła się przed niemi nizko, podniosła wiszącą przed obrazem Emanuela parcianą zasłonę, namacała pod nią drzwiczki, otworzyła je, zręcznie wsunęła się w wąski otwór i jemu przejść pomogła. Ciasnym podziemnym korytarzem wyszli na znane już Ticho-nowi schody. Wszedłszy po nich dostali się do wielkiej izby, służącej do przebierasia się. Księżyc zaglądał do okien. Na ścianach wisiały białe koszule, w świetle miesięcznem podobne do widm.
Skoro Tichon odetchnął nareszcie świeżem powietrzem i ujrzał przez okno niebieski iskrzący się śnieg i gwiazdy — taka radość napełniła mu duszę, że długo nie mógł przyjść do siebie, ściskał tylko chude dziecięce ręce Maruszki.
Teraz dopiero spostrzegł, że nie jest już brzemienna i przypomniał sobie, co niedawno słyszał od M;tki, iż Maruszka urodziła chłopca, uznanego za Chrystusika, albowiem poczęty został z samego
Ojca, przy natchnieniu Ducha świętego: »nie z krwi, nie z żądzy ciała, ani z pożądliwości męża, lecz z Boga się narodził«.
Mariuszka wskazała Tichonowi miejsce na ławie, sama siadła obok niego i znów z nadzwyczajnym wysiłkiem poczęła doń coś mówić. Ale zamiast słów wychodziło z ust jej tylko bełkotanie, z którego pomimo starań nic nie mógł zrozumieć. Przekonawszy się wreszcie, że jej nie zrozumie, umilkła i zapłakała. On objął ją, położył jej głowę na swej piersi, z lekka gładził włosy jej miękkie i jasne jak len w promieniach miesięcznych. Ona drżała cała, zdało mu się, że w rękach jego miota się ptaszek pochwycony.
Wreszcie podniosła na niego swe wielkie wilgotne oczy ciemno niebieskie, jak niezapominajki, skąpane w rosie, uśmiechnęła się przez łzy, zdało się, iż nasłuchiwała czegoś, wyciągnęła szyję długą, cienką jak łodyga kwiatu i nagle dziecięcym, jasnym jak srebro głosikiem, jakim zwykle śpiewała w swych ekstazach pół szeptem, pół śpiewem bez żadnego jąkania i bełkotania mówiła mu do ucha:
— Och Tichonku, Tichonku, wybaw mnie, wybaw. Zabiją, zabiją Iwasia.
— Jakiego Iwasia?
— Synka mego, chłopca mego biednego.
— Dlaczego zabić mają? spytał z powątpiewaniem Tichon, któremu słowa jej zdały się bredzeniem.
— Krwią żywą chcą się komunikować — szeptała Maruszka przyciskając się do niego z nie wypowiedzianem przerażeniem. Dlatego to mówią: Chrystusik się rodzi. Baranek niewinny, by stał się pokarmem dla wiernych... Wszyscy oni źli, niegodziwi... Wiem Tichonku, synek mój... nie Chrystusik żadem a Iwaś... miły, najmilszy mój! Nikomu go nie dam, sama przepadnę, ale go nie dam... Och Tichonku, Tichonku, wybaw mnie biedną.
Znów mowa jej stała się niewyraźną. Wreszcie umilkła, głowę złożyła na jego ramieniu, jakby zasnęła.
Nastał ranek. Za drzwiami dały się słyszeć kroki, Maruszka wstrząsnęła się gotowa do ucieczki. Pożegnali się. Tichon przyobiecał jej bronić Iwasia, zdało mu się jednak zawsze, że wszystko co mówiła, było bredzeniem gorąCzkowem.
W Wielki Czwartek miała się odbyć następna uroczystość; z niejasnych napomknięć wnosił Tichon, że przedmiotem jej będzie jakiś wielki tajemniczy obrzęd, czy nie ten aby, o którym mówiła Mariuszka, myślał z przerażeniem. Szukał Mariuszki wszędzie, by się jej jeszcze raz wypytać ale przepadła. Może umyślnie została schowana. Wpadł w stan gorączkowego odurzenia, nie mógł prawie myśleć o tem, co ma nastąpić. Gdyby nie myśl o Mariuszce, uciekłby zaraz.
W Wielki Czwartek około północy pojechali jak zwykle na zbór.
Skoro Tichon wszedł do izby siońskiej i ogarnął okiem zebranych, zdało mu się, że wszyscy znajdują się w takiemż przerażeniu i odurzeniu go-rączkowem, jak on sam. Jakby nie własnowolnie czynili to, co miało się dopełnić.
Mateczki nie było w izbie. Wszedł »Ojciec«. Twarz jego była trupio blada i niezwykle piękna. Patrząc na nią Tichon, przypomniał sobie widziane w’ zbiorze starożytności u Jakóba Brussa, rzeźbione na kamieniach i na kameach wyobrażenie Boga Bachusa-Dionizosa.
Obrzęd się rozpoczął. Nigdy jeszcze pląsy nie były tak szalone. Białe ptaki, pędzone przerażeniem, zdały się lecieć w białą otchłań. Aby uniknąć podejrzeń, Tichon tańczył z innymi, ale usiłował nie poddawać się upojeniu tańca. Często wychodził z koła pląsających, siadał na ławce, jakby dla odpoczynku, przyglądał się bacznie wszystkiemu i myślał o Iwasiu.
Odurzenie szału ogarniało wszystkich. Tichon czuł, że i jemu się udziela, że słabnie i traci panowanie nad sobą. Siedząc na ławie, kurczowo trzymał się jej rękoma, aby nie skoczyć, nie wpaść w ten szalony krąg tańca, który kręcił się coraz szybciej i szybciej. Nagle zakrzyknął nie swoim głosem, który zmieszał się z powszechnym, straszliwym wrzaskiem.
— Ewa! Ewo!
Wtem wszyscy się zatrzymali, padli na ziemię jak gromem rażeni i twarze zakryli rękoma. Białe koszule, jak białe skrzydła, pokryły podłogę.
— Oto Baranek niewinny przybywa, aby stał się pokarmem dla wiernych — zabrzmiał z głębi głos Mateczki, głuchy i tajemniczy, jak gdyby mówiła sama »Matka Ziemica«.
Carowa wyszła z głębi, trzymając w rękach srebrną czarkę, rodzaj wanienki, w której na białych pieluszkach leżało nagie dziecię. Pogrążone było we śnie, zapewne napojone odwarem odurzającego ziela. Mnóstwo gorejących woskowych świec stało na drewnianej podstawie przymocowanej do dna wanienki tak iż całe ciało dziecka jaśniało w ja-skrawem oświetleniu. Zdało się, że leży w ogniu.
Caryca podała wanienkę carowi mówiąc:
— Twoja od Twoich, Tobie składana ofiara, ze wszystkich i ze wszech.
Car przeżegnał dziecię trzykrotnie znakiem krzyża i wziął je na ręce, trzymając nad niem nóż.
Tichon jak wszyscy leżał na ziemi z twarzą zakrytą rękoma. Ale jednem okiem patrzał przez palce i wszystko widział. Zdało mu się, że ciało dziecka jaśnieje jak słońce, że to nie Iwaś a tajemniczy Baranek dany na ofiarę na początku świata, a oblicze tego co nad nim nóż trzyma, jako oblicze Boga. I czekał z niewypowiedzianą trwogą, pożądał niewymowną żądzą, aby utkwił nóż w bia-łem ciele, aby polała się krew purpurowa. Wtedy wszystko się wypełni, wszystko się odmieni i w ostatecznym przerażeniu, ostateczny będzie zachwyt.
Nagle dziecię zapłakało. Spojrzał na »Ojca«. Uśmiechnął się i od tego uśmiechu twarz boga w oczach Tichona zmieniła się na twarz zwierza.
»Zwierz, czart, Antychryst« —...zabłysło w my — ] śli Tichona. I nagle straszna pozaświalowa trwoga ścisnęła mu serce. W tejże chwili — jakby! ktoś go rozbudził — ocknął się ze snu gorączkowego, skoczył, rzucił się na Ojca, schwycił go za ręce, aby powstrzymać uderzenie. Otaczający Tichona rzucili się na niego i może rozerwaliby go na miejscu, gdyby nie to, że w tej samej chwili dało się słyszeć gwałtowne uderzenie we drzwi. Wywalano je z zewnątrz. Drzwi zachwiały się, runęły i do izby wbiegła Mariuszka, a za nią ludzie w zielonych kaftanach i w trójkątnych kapeluszach z gołemi szpadami: byli to żołnierze. Tichonowi wydawali się teraz aniołami bożymi.
W oczach mu pociemniało. Poczuł ciężar w ramieniu, podniósł ku niemu rękę, uczuł pod nią coś ciepłego, lepkiego: była to krew; w bójce powszechnej został widać raniony.
Zamknął oczy i ujrzał czerwony płomień, gorejącego stosu — Czerwoną Śmierć. Białe ptaki latały w czerwonym płomieniu. Pomyślał: »straszniejsze od czerwonej — Śmierć biała« — i stracił przytomność. 11.
Sprawa heretyków rozpatrywana była w nowo ustanowionym synodzie.
Z wyroku sądu, zbiegłego kozaka, Aweriankę Bezpałego, i rodzoną jego siostrę, Akulinę, wpleciono w koło. Pozostałych sekciarzy bito pletniami, wyrywano im nozdrza, mężczyzn zsyłano do ciężkich robót, kobiety osadzano w więzieniach klasztornych.
Tichona, który omal nie umarł z rany otrzymanej, ocalił dawniejszy jego protektor, jenerał Jakób Briiss. Wziął go do swego domu, wyleczył i wstawiał się za nim do archireja nowogrodzkiego, Teofana Prokopowicza. Teofan zainteresował się losem Tichona, chcąc okazać dla niego swoją pasterską pobłażliwość, jaką zawsze zalecał względem błądzących owiec. Chciał też, aby wyrzeczenie się herezyi przez Tichona i powrót jego na łono kościoła prawosławnego stał się przykładem i wzorem dla innych heretyków i raskolników. Nietylko tedy wybawił go od pletni i wygnania, lecz nawet wziął na swój dwór dla nauki i zabrał z sobą do Petersburga.
W Petersburgu dwór archirejski znajdował się na wyspie Aptekarskiej nad rzeczką Karpówką, wśród gęstego lasu. Na dolnem piętrze domu znajdowała się biblioteka. Poznawszy zamiłowanie Tichona do ksiąg, poruczył mu Teofan uporządkowanie biblioteki. Okna jej wychodziły wprost na las i w dni gorące otwierane były naoścież. Cisza lasu zlewała się z ciszą książnicy, szelest liści z szelestem stronic. Słychać było stukanie dzięcioła, kukanie kukułki, nieraz można było dojrzeć wychodzącą z gęstwiny parę krętorogich; łosiów, przypędzonych ta z dzikiej jeszcze zupełnie naówczas wyspy Pietrowskiej. Komnatę napełniał zielonkawy zmrok. Świeżo w niej było i przytulnie. Tichon całe dni tu spędzał, szperając w księgach. Zdało mu się, że powrócił znów do biblioteki Jakóba Briissa i że upłynione cztery lata tułactwa snem były tylko.
Teofan okazywał mu wiele dobroci. Nie nalegał na powrót do kościoła prawosławnego, wskazywał mu tylko księgi teologiczne do czytania, przeważnie niemieckie z powodu braku rosyjskiego katechizmu, a w wolnych chwilach rozprawiał z nim o księgach przeczytanych, prostując błędy teologów protestanckich, zgodnie z nauką kościoła grecko rosyjskiego. W innych porach dnia pozostawiał mu zupełną swobodę zajęć.
Tichon wziął się znów do matematyki. W chłodnych powiewach ścisłego rozumowania, znajdował orzeźwienie po szaleństwach Czerwonej i Białej śmierci.
Czytał też filozofów — Descarta, Leibnitza, Spinozę. Wspominał słowa pastora Glucka: »filozofia powierzchownie poznana odwodzi od Boga, zgłębiona do gruntu, przywodzi doń«.
Bóg dla Descarta był Najpierwszą Dźwignią, pierwotną materyą, wszechświat — maszyną. Ani miłości, ani tajemnicy, ani życia — nic krom rozumu odźwierciadlającego się we wszystkich światach, jak światło w przeźroczystych kryształach lodu. Tichonowi strasznym wydawał się ten Bóg martwy.
»Przyroda pełna życia — twierdził Leibnitz w swej Monadologii. Dowiodę, że przyczyną wszelkiego ruchu jest duch — a duch, to żywa monada, składająca się z idei, jako centr koła z kątów«. Monady złączone są w jednolitą całość przez ustanowioną od Boga przedwieczną harmonię. Świat, to zegar Boży, horologium Dei.
I znów zamiast życia — maszyna, zamiast Boga — mechanika — pomyślał Tichon i znów doznał uczucia strachu.
Ale najstraszliwszym z pomiędzy wszystkich wydał mu się Spinoza dla tego, że ze wszystkich był najjaśniejszy. Dopowiadał to, czego inni nie śmieli powiedzieć. »Stwierdzać wcielenie Boga w człowieku — mówił — takaż sama niedorzeczność, jak twierdzić, iż koło stało się trójkątem lub kwadratem. »Słowo stało się ciałem« — to tylko wschodnia przenośnia, nie mająca żadnego znaczenia dla rozumu. Chrześciaństwo różni się od innych wyznań nie wiarą, nie miłością, ani jakiemi bądź innemi darami Ducha świętego, lećz tem tylko, że za podstawę swą bierze cud, to jest niedorzeczność i nieuctwo, będące źródłem wszelkiego zła i w ten sposób całą wiarę zamienia na zabobon«. Spinoza ujawnił tajną myśl wszystkich nowych filozofów: albo z Chrystusem przeciw rozumowi, albo z rozumem przeciw Chrystusowi.
Piotr Wielki. 1S
Pewnego razu Tichon wszczął z Teofanem rozmowę o Spinozie:
— Onej filozofii podstawa bardzo głupią się okazuje — mówił archirej z pogardliwym uśmiechem — albowiem Spinoza swoje rozumowanie splótł ze straszliwych kontradykcyj i tylko słowami ozdobnemi, a chytremi pokrył to swoje głupstwo.
Podobne złorzeczenia na filozofów’ nie uspokajały jednak i nie przekonywały Tichona. Nie przekonały go też pisma zagranicznych tedlogów, którzy zwalczali wszystkich starożytnych i nowych filozofów z takąż samą łatwością, jak archirej rosyjski Spinozę.
Niekiedy dawał archirej Tichonowi do przepisania papiery ze sprawami świętego Synodu. W przysiędze Regulaminu Duchownego, uderzyły go szczególniej następne słowa:
»Wyznaję pod przysięgą ostatecznym sędzią tego duchownego Collegium Wszechrosyjskiego Monarchę Pana naszego Najmiłościwszego«. Panujący — głcwą Kościoła; panujący — na miejscu Chrystusa.
Magnus ille Leviathan quae Civitas appelątur officium artis est et Homo artificialis. »Lewiatan ów wielki, mianowany państwem, jest to wytwór sztuki, jest człowiekiem sztucznym« — wspomniał słowa z księgi Leviatan filozofa angielskiego, Hobbesa, który twierdził także, że kościół winien być częścią państwa, członkiem wielkiego Lewiatana, olbrzymiego automatu czy nie członkiem owego wyobrażenia Zwierza utworzonego na wzór samego boga-zwierza, o którym rzeczono w Apokalipsie. Chłód rozumu, wiejący na Tichona od owego martwego kościoła, martwego bóstwra, był dlań również zabójczym, jak ogień szaleństwa, ogień Czerwonej i Białej śmierci.
Naznaczony już był dzień, w którym miał się odbyć w soborze Troickim obrzęd namaszczenia Tichona myrrą na znak powrotu na łono kościoła prawosławnego.
W przeddzień zebrali się goście na dworcu Karpowskim.
Było to jedno z tych zebrań, które Teofan w swych pismach łacińskich nazywał nocami ateńskiemi — noctes atticae. Zapijając przysmaki archirejskie znamienitem piwem Ojca ekonoma Hierasima, rozprawiali goście o filozofii, »o sprawach przyrodzenia« i »ustawach natury« po większej części w swobodnym, jak mówiono: »Ateńskim duchu«.
Tichon, stojąc w oszklonej galeryi, łączącej bibliotekę z jadalnią, przysłuchiwał się z oddali rozprawom.
— Kłótni o wierze pomiędzy ludźmi rozumnymi być wcale nie może — mówił Briiss — albowiem człek rozumny nie będzie mięszał się do wiary swego bliźniego i wszystko mu jedno, Luter li on, czy Kalwin, czy poganin, gdyż nie o wiarę chodzi, ale o uczynki i o obyczaj.
Uti boni vini non est ąuaerenda regio sic nec boni viri religio et patria. Jako o pochodzenie dobrego wina, tako też o wiarę i o ojczyznę męża dobrego pytać nie potrzeba — potwierdził Teofan.
— Ci co zabraniają uczyć filozofii, są to albo nieuki, albo chytre popy — zauważył Bizyli Ni-kitycz Tatiszczew, prezydent Berg-collegium.
Uczony mnich O. Marceli dowodził, że liczne życiorysy świętych są nieprawdziwe.
— Wiele tam istotnie bredni, wiele oszukań-stwa — powtarzał znamienite słowa Fedoski.
— Za naszych czasów cuda się nie zdarzają — mówił Blumentrost.
— Ostatniemi dniami — rzekł ze subtelnym uśmiechem Piotr Tołstoj — zdarzyło mi się być u jednego z mych przyjaciół, gdzie widziałem dwóch podoficerów gwardyi. Winili ze sobą zacięty spór: jeden mówił, że Bóg jest — drugi przeczył temu. Ten krzyczał: »po co pleść brednie, niema Boga«. Ja go zapytałem: »A kto tobie powiedział, że Boga niema?« — »Podpo* rucxnik Iwanów powiedział wczoraj w domu Targowym« — »Ot znalazł miejsce odpowiednie«...
Wszyscy się śmiali, wszyscy byli weseli, a Tichon posmutniał.
Czuł on, że ludzie ci weszli na drogę, na której muszą iść do końca i że prędzej lub wcześniej, dojdą oni do tego samego w Rosyi, do czego od dawna doszli już w Europie: albo z Chrystusem przeciw rozumowi, albo z rozumem przeciw Chrystusowi.
Powrócił do biblioteki, siadł przy oknie obok półki zastawionej szeregami ksiąg, w jednakich skórzanych oprawach, spojrzał na nocne białe niebo widniejące ponad czarnemi jodłami, puste, martwe, straszliwe i wspomniał słowa Spinozy:
»Pomiędzy Bogiem i człowiekiem niema nic wspólnego, jak niema nic pomiędzy konstelacyą psa i psem, zwierzem szczekającym. Człowiek może kochać Boga — ale Bóg nie może kochać człowieka».
Zdało się Tichonowi, że tam w tem martwe.m niebie przebywa istotnie jakiś martwy Bóg, który nie może miłować. Czyż już nie lepiej wiedzieć, że Boga niema wcale. A może istotnie go niema? pomyślał i poczuł to samo przerażenie, jak wtedy, gdy zapłakał małylwaś, i uśmiechnął się trzymający nad nim nóż Awerian.
Tichon padł na kolana i modlił się, patrząc na niebo i powtarzając jeden tylko wyraz:
— Panie! Panie! Panie!
Ale milczenie było na niebie, milczenie w sercu. Bezgraniczne milczenie, bezgraniczne przerażenie.
Wtem z tajnej głębi milczenia wokół, ktoś odpowiedział — rzekł, co należy czynić.
Tichon wstał, poszedł do swej celi, wyciągnął z pod łóżka skrzynkę, wyjął z niej swą pielgrzymią opończę, skórzany pas, kapelusz, obraz świętej Zofii Mądrości Bożej, podarowany mu przez dziewczynę raskolniczkę Zofię; zdjął z siebie ka ftan i inną odzież niemiecką, przywdział wydobytą ze skrzynki opończę, wziął kij w rękę, przeżegnał się i niedostrzeżony przez nikogo wyszedł z domu w las.
Na drugi dzień, kiedy nadeszła pora obrzędu namaszczenia myrrą, szukano Tichona, szukano długo i nie znaleziono. Przepadł, jakby wpadł w wodę.
III.
Wedle podania, apostoł Jędrzej, przybywszy z Kijowa do Nowogrodu, popłynął stamtąd łodzią do wyspy Wałaama na jeziorze Ładoskim i zatknął tam krzyż kamienny. Na długo przed ochrzczeniem Rusi dwaj zakonnicy, błogosławieni Sergiusz i Herman, przyszedłszy z krajów wschodnich, zbudowali na Wałaamie świętą pustelnię.
Od tego czasu płonęła wiara Chrystusowa na dalekiej północy, jak lampa w ćmie północnej.
Szwedzi owładnąwszy jeziorem Ładogą, wielokrotnie burzyli pustelnię Wałaamską. W roku 1611 zburzyli ją tak, że kamień na kamieniu nie pozostał. Przez całe stulecie wyspa stała pustką. W roku 1715 car Piotr wydił ukaz o wznowieniu starodawnej pustelni. Zbudowano maleńką, drewnianą cerkiew, pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego, ponad relikwiami świętych cudotwórców, Sergiusza i Hermana, oraz kilka ubogich celek, do których przeniesiono mnichów z pu stelni Cyrylo — Białojeziorskiej. I znów zapłonęły lampy wiary Chrystusowej i było proroctwo, że nigdy już nie zgasną, aż do wtórnego przyjścia.
Tichon zbiegł z Petersburga z jednym starcem sekty »Biegunów«.
Ci Bieguni uczyli, że prawosławni, aby wybawić się od Antychrysta, powinni biedź wciąż z miasta do miasta, ze wsi do wsi, aż do ostatnich krańców ziemi. Starzec wzywał Tichona do jakowegoś nieznanego »Opońskiego Królestwa«, na siedemdziesięciu wyspach Białowody, gdzie w 179 cerkwiach języka assyryjskiego, zachowuje się jakoby nienaruszona stara wiara. Królestwo to znaj* duje się za Gogiem i Magogiem, na samym kraju świata, skąd słońce wschodzi: »Jeżeli Bóg dopuści, za lat dziesięć dojdziem«, pocieszał starzec.
Tichon nie zbyt wierzył w »Królestwo Opoń-skie«, poszedł jednak z Biegunem, gdyż było mu wszystko jedno, dokąd iść i z kim.
Na tratwach dopłynęli do Ładogi, tam przesiedli się na »sojmę«, wątłą łódkę jeziorną, która udawała się do Sardobolu.
Na jeziorze zaskoczyła ich burza. Długo miotała ich łódeczką fala, tak, iż omal nie zginęli. Wreszcie dostali się do portu w Wałaamskiej pustelni. Nad ranem burza ucichła, ale trzeba było naprawiać łódkę. Tichon poszedł rozejrzeć się po wyspie. Była ona cała z granitu. Brzegi jej stromemi skałami wznosiły się ponad wodą. Korzenie drzew nie mogły umocować się w cieńkiej warstwie ziemi na granitowetn podłożu, to też las rósł nizko. Za to mech rozrastał się wspaniale, oplątywał jodły, jak pajęczyną, zwieszał się z pni sosen długimi warkoczami.
Dzień był gorący, mglisty. Niebo — mleczno-białe z przeświecającym zaledwie gdzie nie gdzie błękitem. Wody zwierciadlano gładkiego jeziora, zlewały się z niebem, tak, iż nie można było rozróżnić, gdzie kończyła się woda, gdzie zaczynała się przestrzeń powietrzna; niebo zdało się jeziorem, jezioro — niebem. Cis^a bezdenna; nawet ptaki milczały. I cichość jakąś pozaziemską, uspokojenie wiekuiste nawiewała do duszy ta święta pustynia, surowy a pełen czucia, raj północny.
Tichon wspomniał pieśń, którą śpiewywał ongi w lasach Długomszyńskich:
Przedziwna matko pustynio!
Pójdę przez lasy, moczary,
Pójdę przez góry, wertepy.
Wspomniał i to, co mówił mu jeden z pustelników wałaamskich:
Łaska boża u nas tylko. Choć trzy dni prze bądź w lesie — ni zwierza dzikiego, ni człeka złego nie napotkasz. — Bóg i ty, ty i Bóg!
Długo chodził, daleko odszedł od pustelni, na koniec zabłąkał się. Nastał wieczór. Zląkł się, że sojma odpłynie bez niego.
Ażeby się rozejrzeć, wszedł na wysokie wzgórze. Zbocza jego porośnięte były gęstemi jodłami.
Na wierzchołku rozciągała się okrągła polanka, pokryła kwitnącym, różowo-liliowym wrzosem. W pośród niej kamień czarny w kształcie słupa.
Tichon zmęczył się. Na skraju polany dostrzegł między sosnami zagłębienie skały, jakby ioże pokryte mchem miękkim. Legł na nim i zasnął. Zbudził się w nocy. Było jasno prawie jak we dnie, ale jeszcze ciszej. Brzegi wyspy odbijały się w zwierciedle jeziora wyraźniej, wraz ze wszystkimi wierzchołkami ostro zakończonej jedliny, tak, iż tam w dole, druga była wyspa, zupełnie podobna do wyspy górnej, tylko odwrócona i owe dwie wyspy wisiały między dwoma niebiosami. Na kamieniu pośród polany klęczał nieznany Tichonowi starzec — zapewne jeden z pustelników z pustelni Wałaamskiej. Oblicze jego ciemno się rysowało na złocisto różowem tle niebios, nieruchome było, jakby wyrzeźbione z tego samego kamienia, na którym klęczał.
A na obliczu tem taki zachwyt modlitwy, jakiego jeszcze nigdy nie widział Tichon na żadnej twarzy ludzkiej. I zdało mu się, że ta cisza okol-na — z modlitwy starca płynie, że dla modlitwy, niby dym kadzidła kościelnego, wznosi się przedziwna woń liliowo-różowego wrzosu ku złocisto-różowemu niebu.
Nie śmiejąc odetchnąć ani poruszyć się, długo patrzał Tichon na modlącego się, — modlił się wraz z nim i w bezmiernym zachwycie modlitwy stracił znów świadomość siebie — znów zasnął.
Zbudził się o wschodzie słońca. Na kamieniu nie było już nikogo. Tichon zbliżył się doń, ujrzał w gęstym wrzosie zaledwie dostrzegalną ścieżynkę i zszedł do niej w dolinę otoczoną skałami. Porastał ją gaj brzozowy. W pośród gaju — łączka z wysoką trawą. Niedostrzegalny strumyk szemrał w niej dziecięcym szczebiotem.
Na łączce stał pustelnik, ten sam, którego Tichon widział w nocy — i z ręki karmił łosice.
Tichon patrzał i nie wuerzył swym oczom. Wiedział, jak strachliwe są łosie, szczególnie samice. Zdało mu się, że podpatrzył wieszczą tajemnicę tych dni, kiedy człowiek i zwierzęta żyli razem w raju.
Zjadłszy chleb łosica, poczęła lizać rękę starca. Ten przeżegnał ją znakiem krzyża, pocałował łeb kosmaty, i rzekł dobrotliwie: — Bóg z tobą, miła.
Nagle obejrzała się dziko, parsknęła i jęła uciekać w głąb lasu — słychać było rozlegający się w lesie trzask i szum — zapewne poczuła Tichona.
Ten przybliżył się do starca:
— Pobłogosław Ojcze!
Starzec przeżegnał go znakiem krzyża, z takąż serdeczną dobrocią, jak co tylko zbiegłego zwierza.
— Bóg z tobą, synu, a jak cię zwać?
— Tichonem.
— Tichonek — ciche imionko. — A skąd Bóg prowadzi? Miejsce tu leśne puste, dzieciom świa ta mało znane, rzadko wędrowców bożych tu widuję.
— Po Serdoboli płynęliśmy z Ładogt — odrzekł Tichon. — Sojmę burza zagnała do wyspy. Wczoraj w las poszedłem i zbłądziłem.
— Toś i w lesie nocował?
— A w lesie.
— Chlebka pojesz? Głodnyś pewno?
Kawał chleba, który wziął z sobą Tichon, zjadł już wczoraj wieczorem, a teraz czuł głód istotnie.
— Chodźmy do celi, Tichonku. Nakarmię, czem Bóg dał.
Ojciec Sergiusz — tak zwał się pustelnik — sądząc po siwiźnie, przeglądającej wśród czarnych włosów, miał lat przeszło pięćdziesiąt, ale chód jego i ruchy tak były szybkie i lekkie, jak u dwudziestoletniego młodzieńca; — twarz sucha, ascetyczna, również młoda; — ciemne nieco krótkowzroczne oczy przymrużały się często; był w nich jakby niepowstrzymany uśmiech, nieomal żartobliwy i filuterny. Oczy te zdawały się wyrażać świadomość czegoś wesołego, co jest nieznane innym; a co ma być wnet, wnet powiedziane i wszystkich rozweseli. Ale zarazem w tej skrytej radości była taż sama cisza, którą Tichon dostrzegł w twardy pustelnika podczas nocnej jego modlitwy.
Podeszli ku spadzistej skale granitowej. Obok niej widniało kilka grządek ogrodowych, w szczelinie skały znajdowała się samorodna cela, której trzy ściany były kamienne, czwarta drewniana z okrąglaków, z oknem i drzwiami. Pod drzwiami ściemniały od starości obrazek, przedstawiający cudotwórców Wałaamskich, świętych Sergiusza i Hermana. Cela pokryta była dachem ziemistym, porosłym mchem z zatkniętym weń krzyżem ośmioramiennym. Ujście doliny, wychodzącej na jezioro, zakończone było ławą piaszczystą, utworzoną przez strumień, płynący na dnie doliny i wpadający tu do jeziora. Na brzegu suszyły się węcierze i siecie, rozciągnięte na kołkach. Tichon ujrzał tu drugiego starca w łatanej, samodziałowej opończy, z bosemi nogami, który, po kolana stojąc w wodzie, krzepko zbudowany, szerokople-czysty, o twarzy czerstwej, wysuszonej przez wiatry, z ostatkami siwych włosów w koło łysej czaszki — (»prawdziwy rybak Piotr« pomyślał Tichon) — naprawiał i zalewał smołą dno przewróconej łódki. Rozchodził się dokoła zapach struganej świeżo jedliny, wody, ryb i dziegciu.
— Łarywonku! — zawołał na niego O. Sergiusz.
Starzec obejrzał się, rzucił natychmiast swoją robotę, poszedł na spotkanie przychodzących i milcząc, pokłonił się do ziemi Tichonowi.
— Nie zważaj synku — ze swym żartobliwym uśmiechem uspokajał O. Sergiusz zmieszanego Tichona — nie tobie jednemu, ale wszystkim do ziemi on się kłania, nawet małym dzieciom. Taki pokorny! Przygotuj Łarywonku jedzenie, nakarmić trzeba bożego wędrowca.
Wyprostowawszy się, O. Ilarion popatrzył na Tłchona pokornym i surowym wzrokiem. »Wszystkich miłuj i wszystkich unikaj« — takie przebijało w tym wzroku słowo wielkiego pustelnika tebań-skiego, błogosławionego Arsena.
Cela składała się z dwóch części: maleńkiej izdebki, pokrytej dachem, i zagłębiającej się w skale pieczary. Na ścianach wisiały obrazy takież jasne i wesołe,.jak sam ojciec Sergiusz. — W głębi pieczary, ciemnej i ciasnej, jak mogiła, stały dwie trumny z kamieniami, zamiast wezgłowi; w tych trumnach starcy sypiali.
Usiedli za stołem, to jest za prostą deską, osadzoną na dwóch pniakach sosnowych. O. Ilarion podał chleb, sól i czarki drewniane z pokrajaną drobno kwaśną kapustą z ogórkami solonymi, zupą grzybową i odwarem z jakichś pachnących leśnych ziół.
O. Sergiusz z Tichoncm jedli w milczeniu. O. Ilarion recytował psalm:
Wszyscy od Ciebie, Panie, oczekują,
Azali im dasz pokarm w czasy swoje...
Skoro jeść skończyli, O. Ilarion poszedł znów smolić łódkę, a O. Sergiusz z Tichonem usiedli na kamiennych stopniach przed celą.
Przed nimi rozciągało się jezioro, ciche, gładkie, blado — niebieskie z odźwierciadlającymi się w nim białymi okrągłymi obłokami, jakby drugie dolne niebo, podobne do górnego.
— Czy ślubowałeś może pielgrzymować? — spytał O. Sergiusz.
Tichon spojrzał na niego i poczuł chęć powiedzenia mu całej prawdy.
— Tak ojcze, ślubowałem ślub wielki, szukać kościoła prawdziwego.
I opowiedział mu cały swój żywot, począwszy od pierwszej ucieczki ze strachu przed Antychrystem, a kończąc na ostatniem wyrzeczeniu się martwego Kościoła.
Skoro skończył, O. Sergiusz długo siedział milcząc, zakrywszy twarz rękoma; potem wstał, położył ręce na głowie Tichona i jął mówić:
— Rzecze Pan: »Idącego ku mnie nie odżenę«. Idźże sam ku Panu w pokoju. Nie bój się, synku, nie bój! odnajdziesz Kościół, odnajdziesz Kościół prawdziwy.
Taka wieszcza siła i powaga była w tych słowach O. Sergiusza, że zdało się, jakby mówił nie w swojem tylko imieniu.
— Zmiłuj się Ojcze! — zawołał Tichon, przypadając do jego nóg. — Przyjmij mię na sługę twego, dozwól w pustyni żyć z wami.
— Żyj synku, żyj z Bogiem! — objął i uścisnął go O. Sergiusz. — Tichonek cichy żywota naszego cichego nie zamąci — dodał ze zwykłym swym wesołym uśmiechem.
I tak Tichon pozostał w pustelni na wspólne życie z obu starcami. 287
O. Iiarion był wielkim ascetą, niekiedy przez całe tygodnie nie jadał nawet chleba. Obdzierał korę z wielkich sosen, tłukł ją na proszek, mieszał z mąką, piekł i zjadał, a zapijał to jedzenie wodą, czerpaną umyślnie z mętnych kałuż, ciepłą i rdzawą. Zimą modlił się, stojąc po kolana w śniegu. Latem stał nieraz w błocie, oddając ciało na kąsanie komarom. Nigdy się nie mył’ przytaczając słowa błogosławionego Izaaka Sirvna »nigdy nie dotykaj ręką twoją nagiego ciała twego«. — Ojciec Iiarion opowiadał Tichonowi o swoim byłym nauczycielu, O. Tryfonie z pustelni Cyrylo-Biełojeziorskiej. »Onże Tryfon nigdy wodą nie zmywał ani głowy, ani nóg swoich a wszy jednako nie miał, nad czem wielce płakał, albowiem mówił: na tamtym świecie wszy, jako myszy po mnie chodzić będą. Onże Tryfon dniem i nocą modlitwę Jezusową odmawiał i tak do owej modlitwy usta jego przywykły, że same o każdej porze się poruszały i ani powstrzymać ich nie było można. A na czole od znaku krzyża świętego, którym się wciąż żegnał, były piętna sine i rany. Skoro godzinki poranne i wieczorne śpiewał, tak płakał, że od przytomności odchodził. A przed śmiercią samą, chociaż od gorączki pragnienie go straszne męczyło, wody ani kropli przyjąć nie chciał«.
Pomimo wszystkich tych postów, trudów i różnych umartwień, O. Iiarion zdał się mniemać, że zbawienia człowiekowi osiągnąć prawie niepo dobna. Mówił raz o pewnym świętym w widzeniu, który mial objawienie, iż z trzydziestu tysięcy dusz zmarłych dwie zaledwie dostały się do nieba, a wszystkie inne dostały się do piekła.
— Mocny czart, och, jak mocny! — powtarzał często z westchnieniem O. Ilarion, tak iż nie można było odgadnąć, kto w jego mniemaniu był mocniejszy: Bóg czy czart.
Zdało się czasem Tichonowi, że jeśliby O. Ilarion do końca swoje myśli doprowadził, do tego samego doszedłby wniosku co czciciele Czerwonej Śmierci.
O. Sergiusz we wszystkiem stanowił przeciwieństwo swego towarzysza. Nauczał on, że nadmierna i nierozsądna wstrzemięźliwość więcej przynosi szkody, aniżeli jedzenie do sytości. Niechaj każdy, mówił, sam sobie naznaczy miarę pokarmów, jakich potrzebuje. Nawet wszelkich łakoci, choćby i słodkich, dobrze potrosze przyjmować, albowiem czystym wszystko czyste, wszelki twór boży dobry jest. Nie w zewnętrznych ćwiczeniach ascetycznych widział on zbawienie, ale w wewnętrznem, »mądrem działaniu«. Każdej nocy modlił się, stojąc na kamieniu nieruchomy, jak wyrzeźbiony. Ale Tichon czuł, że w tej jego nieruchomości więcej istotnego porywu, aniżeli w szalonych pląsach Chłystów.
— Jak modlić się trzeba? — spytał raz Tichon
O. Sergiusza. Milcz myślą — odpowiedział starzec i patrz wciąż w głębinę swą serdeczną, a powta rzaj: Panie Jezu Chryste, Synu Boży! Zmiłuj się nademną — i tak módl się, stojąc, siedząc czy leżąc i umysł w sercu zamykając; a oddychanie o wiele można wstrzymując. Zrazu nie znajdziesz w sobie nic prócz mroku srogości, a w modlitwie zewnętrznej poznasz przegrodę, jakoby, niby ścianę miedzianą między sobą i Bogiem. Ale nie rozpaczaj, módl się żarliwiej, a ściana miedziana upadnie i ujrzysz w głębi serca Światło niewysłowione. Wtedy słowa umilkną i ustaną modlitwy i wzdychania i serdeczne prośby i błagania najżarliwsze. Wtedy — cisza wielka — wtedy odurzenie wielkie — i człowiek nie wie już ażali w ciele, ażali bez ciała. Wtedy — przerażenie i widzenie Boga. Wtedy człowiek i Bóg — jedno. Wtedy spełni się słowo proroka: Bóg przez Boga zjednoczony jest i poznawany. Taka jest modlitwa duchowa, synku!
Tichon zauważył, że skoro O. Sergiusz mówił o tych rzeczach, oczy miewał takież pijane jak owi »synowie boży« chłyści, tylko że u nich przelotne i szalone — a tutaj wieczne, ciche, jakby trzeźwe było pijaństwo.
O. Ilarion i O. Sergiusz tak różnili się usposobieniem, iż trudno było przypuszczać, aby stale mogli się zgadzać, a tymczasem w istocie rzeczy panowała pomiędzy nimi najlepsza zgoda.
— O. Sergiusz — naczynie wybrane — mówił O. Ilarion. — Bóg wybrał go dla wyższego użytku, a mnie — dla niższego; on białokości-
Piotr Wielki. sty, a ja o czarnych kościach; jemu wszystko będzie przebaczona a ja muszę zdać srogi rachunek; on orłem lata, ja, jako mrówka pełzam. On na pewno osiągnie zbawienie, a ja zbawię się li, albo nie, Bogu tylko wiadomo. Ale jeśli ginąć będę, chwycę O. Sergiusza za poły — pociągnie mnie do nieba.
— O. Ilarion — kamyk przemocny; filar prawosławia, ściana niewzruszona — mówił O Sergiusz — a ja, liść wiatrem unoszony. Gdyby nie on, dawnobym zginął, odstąpiłbym od podań ojcowskich. Przez niego tylko się trzymam, za nim się chowam, jak u Chrystusa za pazuchą.
O rozmowie swej z Tichonem O. Sergiusz nic nie mówił towarzyszowi, ale ten wszystkiego się domyślił: poczuł heretyka, jak owca czuje wilka. Razu pewnego przypadkiem usłyszał Tichon rozmowę jego z O. Sergiuszem.
— Znieś Larywonku — prosił O. Sergiusz. — Znieś go dla miłości Chrystusa. Uczyń pokój i miłość.
— Jaki tam pokój z heretykiem — odparł O. Ilarion. — Nie ustępuj mu do śmierci, nie poddawaj się przewrotnemu jego duchowi. Swego wroga ratuj, a nie bożego. Uciekaj od heretyka, nie mów mi o prawowierności tylko pluj, pluj na niego. Gorszy jest heretyk od psa i świni, niech będzie przeklęty! Anatema!
— Znieś Larywonku... — powtarzał O. Sergiusz błagalnie, ale jakby bez siły i przekonania, jakby sam wątpił o swojej słuszności.
Tichon oddalił się od rozmawiających. Pojął nagle, że nadaremnie szuka pomocy u O. Sergiusza, że ten wielki, święty, silny jak anioł’przed obliczem Bożem, słaby jest jak dziecię wobec ludzi.
Kilka dni później znów Tichon z O. Sergiuszem siedział na kamiennych stopniach przed celą. Byli sami, O. Ilarion popłynął w łódce na połów ryb.
Noc była gorąca biała, pociemniona tylko przez napływające chmury burzliwe. Ostatnimi dniami zbierała się wciąż burza, ale jakoś zebrać się nie mogła. Na ziemi — martwa cisza; a na niebie przelatywały wciąż groźne chmury, jako śnieżne olbrzymy, spieszące na bój. Niekiedy słychać było grom daleki, stłumiony jakby podziemny, przypominający pomruk sennego zwierza. Zapalały się wciąż blade błyskawice, jakby noc drgała światłami z przerażenia. Przy każdem błvśnięciu wyraźnie, dobitnie na tle białoognistem zarysowywały się kształty drzew i skał, i odbijały się w wodzie jakby tam na dole druga była wyspa, zupełnie podobna do górnej, ale odwrócona, a obie te wyspy wisiały pomiędzy dwoma niebiosami. Błyskawica gasła i wszystko znów pogrążało się w mrok i w ciszę — słychać było tylko gniewny pomrok sennego zwierza.
Tichon milczał a O. Sergiusz wpatrując się w ciemną, groźną dal śpiewał litanię do przenaj-słodszego Jezusa.
Ciche słowa modlitwy zlewały się z odgłosami cichego stłumionego gromu i
Jezusie, siło niezwyciężona,
Jezusie miłości nieskończona,
Jezusie piękności przedziwna Jezusie, miłości niewyslowiona Jezusie, Synu Boga żywego Jezusie, ocal mnie grzesznego.
Tichon czuł, że O. Sergiusz chce mu coś pó-wiedzieć, ale nie może się na to zdobyć. Twarz jego niewidoczna była w mroku, skoro jednak spoglądał na nią Tichon, w przelotnym świetle błyskawic zdawała mu się tak smutną, jak jej nigdy nie widział.
— Ojcze — odezwał się wreszcie Tichon. — Zamierzam wkrótce was opuścić...
— A dokąd że pójdziesz, synku?
— Nie wiem Ojcze, wszystko jedno. Pójdę, kędy oczy poniosą...
Ó. Sergiusz wziął go za rękę i przemówił z cicha, serdecznie, nieomal pieszczotliwie.
— Wróć się synku, wróć się.
— Dokąd? — spytał Tichon i nagle zrobiło mu się straszno, sam nie wiedział dla czego.
— Do kościoła, do kościoła! — szeptał O. Sergiusz coraz serdeczniej i coraz trwożliwiej.
— Do jakiego kościoła, ojcze?
— Och, pokusa, pokusa! — westchnął O. Sergiusz i kończył z wysiłkiem:
— Do jedynego, świętego, powszechnego, apostolskiego — mówił tonem tak martwym, ciężkim, a zarazem niepewnym, jakby nie własne, lecz cudze powtarzał słowa.
— A gdzież ten kościół? — wyjęczał prawie Tichon z niewypowiedzianą męką.
— Och biedny, biedaczek ty! A jakże bez Kościoła żyć? — znów zaszeptał O. Sergiusz z taką intonacyą cierpienia, iż Tichon poznał i poczuł, że wszystko rozumie.
Zajaśniała błyskawica. Tichon ujrzał twarz starca, z jakimś bezsilnym uśmiechem na drżących wargach i z szeroko otwartemi pełnemi łez oczyma — i zrozumiał, dlaczego mu było tak straszno. Oto dlatego, że taka twarz mogła odbijać takie cierpienie.
Tichon padł na kolana i wyciągnął ku O. Sergiuszowi ręce z ostateczną nadzieją, z ostateczną rozpaczą.
— Ratuj, pomóż, zbaw! Czyż nie widzisz? Ginie Kościół, ginie wiara, ginie całe chrześciaństwo, wszędzie bezprawie, wszędzie sprośność spustoszenia na miejscach świętych, i Antychryst już nadchodzi. Wstań Ojcze na czyn wielki, idź w świat do walki z Antychrystem.
— Cóż ty, cóż ty mówisz, synku? Gdzież to mnie grzesznemu?.. — wyjąknął wreszcie O. Sergiusz z pokornem przerażeniem.
I Tichon pojął, że daremne wszystkie jego prośby, że O. Sergiusz na wieki już oddalił się od świata, jako martwota oddala się od życia. »Wszystkich kochaj i wszystkich unikaj« — wspomniał Tichon straszliwe słowa.
— A cóż, jeśli tak istotnie? — pomyślał z trwogą śmiertelną. — Cóż, jeśli trzeba wybrać jedno z dwojga: albo Bóg bez świata, albo świat bez Boga.
Padł na ziemię i długo leżał jak martwy, nie słysząc wcale, jak starzec ściskał go i usiłował poruszyć. Gdy odzyskał przytomność, O. Sergiusza już nie było przy nim; zapewne poszedł modlić się na górę.
Tichon wstał, wszedł do celi, przywdział podróżną swą opończę, torbę zarzucił na plecy, na szyi zawiesił obraz św. Zofni Mądrości Bożej; wziął w rękę kij wędrowny, przeżegnał się i wyszedł w las, by wyruszyć na dalszą pielgrzymkę.
Chciał odejść, nie żegnając się, czuł bowiem, że pożegnanie będzie zbyt bolesne.
Pragnął jednak po raz ostatni spojrzeć jeszcze na O. Sergiusza, choćby z oddali, i wszedł na górę.
Tam wpośród polany starzec, jak zawsze, modlił się na kamieniu.
Tichon odszukał zagłębienie w skale, jakby kołyskę z miękkiego mchu, gdzie spędził pierwszą noe po przybyciu do pustelni; legł i długo patrzał na nieruchome, ciemne oblicze modlącego się, rysujące się wyraziście na jaskrawem tle błyskawic, płonących od czasu do czasu wśród czarnych burzliwych chmur. Wreszcie zasnął snem, podobnym po tego, którym spali uczniowie Pana, gdy Nauczyciel modlił się i przyszedłszy do nich, znalazł ich śpiących od troski.
Skoro Tichoa się zbudził, słońce już wzeszło. O. Sergiusza nie było na kamieniu. Tichon pocałował to miejsce, gdzie stały nogi star:a; poczem, zszedłszy z góry leśnemi ścieżkami, ruszył ku klasztorowi Wałamskiemu.
Po ciężkim śnie czuł się słabym, wyczerpanym, jak po omdleniu. I zdało mu się, że wciąż jeszcze śpi i nie może się rozbudzić. Odczuwał ten straszny niepokój, którego zawsze doznawał przed atakiem konwulsyi. W głowie mu się kręciło; myśli się plątały i wśród nich snuły się obrazy dawnych wspomn en. To pastor Glück powtarzał słowa Newtona o końcu świata: »Kometa upadnie na słońce i od tego upadku żar słoneczny wzmoże się tak, że wszystko spłonie na ziemi!» To znów dźwięczała mu w uszach ponura pieśń mogilników:
Trumny, wy trumny, kłody dębowe,
Wszystkim wy trumny, domostwa wieczne...
To wr płonącem domostwie słyszał ostatni krzyk Śmierci Czerwonej: »Oto przychodzi Oblubieniec o północy.« To znów krzyk szalonego tańca Białej Śmierci:
Ewa-ewo! Ewa-ewo!
Przychodziły mu na myśl i cichy płacz małego Iwasia pod nożem zbiegłego Proroka, przypominał ciche słowa Spinozy o rozumowej miłości do Boga i przysięgę regulaminu duchownego, składaną samowładzcy rosyjskiemu, jako samemu Chrystu-
SOwi — i surową pokorę O. Ilariona: »Wszystkich kochaj i wszystkich unikaj«, i serdeczne słowa O. Sergiusza: »do kościoła, do kościoła synku powróć.« Na chwilę odzyskał świadomość siebie, obejrzał się dokoła i spostrzegł, że błądzi w lesie.
Długo poszukiwał ścieżki, wreszcie zwątpił 0 możności znalezienia jej i poszedł przed siebie.
Burza oddaliła się znów, chmury się rozproszyły. Słońce piekło. Tichon cierpiał okrutne pragnienie, ale nie było ni kropli wilgoci w tej granitowo — sosnowej pustyni, tylko suche szare mchy, liszaje, wrzosy i cienkie, jakby chorowite sosny oplątane mchem, jak pajęczyną. Nadłamane w wielu miejscach pod ciężarem mchu ich pnie sterczały, niby wychudłe, chorowite nogi 1 ręce z czerwonawą rozpaloną skórą. Pomiędzy nimi powietrze drgało od żaru, a ponad tem wszystkiem — nielitościwe niebiosa, jak miedź do białości rozpalona. Cisza martwa. Bezmierne przerażenie wśród tej oślepiająco błyskotliwej południowej ciszy.
Znów rozejrzał się Tichon i poznał miejsce, w którem nieraz bywał i nawet tegoż dnia rano tu się znajdował. Przy samym końcu dość długiej leśnej drogi, przerąbanej niegdyś przez Szwedów, ale oddawna zarzuconej i porosłej krzakami, błyszczało w słońcu jezioro. Miejsce to nie dalekie było od celi O. Sergiusza; widocznie błądząc, krążył dokoła i powrócił, skąd wyszedł. Poczuł śmiertelne znużenie, jakby przeszedł ty siące wiorst. Pomyślał dokąd idzie i po co? Czyż do niewiadomego Opońskiego państwa? albo do niewidzialnego grodu Kiteży, w który sam już przestał wierzyć?
Padł bez sił na korzenie suchej sosny, wznoszącej się samotnie ponad rozścielającymi się dokoła chrustami. Wszystko jedno, iść nie ma dokąd. Leżeć by tak bez ruchu, zakrywszy oczy, póki śmierć nie nadejdzie.
Wspomniał to, co mówił mu pewien nauczyciel nowej wiary, z tych, których zwano »prze-czycielami«, ponieważ na każde twierdzenie kościoła odpowiadali przeczeniem: »niema kościoła, niema kapłaństwa, niema łaski, niema sakramentów — wszystko wzięte napowrót do Boga«. — «Nic nie ma, nic nie było, nic nie będzie, — myślał Tichon. — Niema Boga, niema świata. Wszystko przepadło, wszystko skończone. Nie ma nawet końca, jest tylko nieskończona nicość«1. Długo leżał, prawie bezprzytomny. Nagle ocknął się, otworzył oczy i ujrzał, że ze Wschodu sunie po niebie i do połowy już go zakryła ogromna Chmura, sino czarna z białowatemi plamami, jakby wrzodami gnijącemi na opuchłem posiniałem ciele. Powoli, powoli, niby olbrzymi pająk z obwisłym tłustym brzuchem, z krzywe-mi, kosmatemi łapami, pełzła ku słońcu, jakby się skradała. Wyciągnęła jedną łapę, — i słońce zadrgało, zamierzchło. Po ziemi przebiegały szybko, szybko, szare nici pajęcze, powietrze zdało się mętno-lepkie, jak pajęczyna. Po świecie szlo duszne, gorące tchnienie, jak z otwartej paszczy zwierza.
Tichon dech tracił. Krew pulsowała mu gwałtownie w głowie; w oczach mu pociemniało; chłodny pot oblewał jego ciało; śmierć zdała się blizką. Chciał wstać, aby jakkolwiek dojść do celi O. Sergiusza i umrzeć przy niej — ale sił mu brakło. Chciał krzyknąć — ale głos zamarł mu w gardle.
Wtem daleko — daleko, na samym końcu drogi leśnej, na tle czarno-sinej chmury, coś zabielało, zabłyszczało, niby gołąb biały w promieniach słonecznych. To coś rosło, zbliżało się. Tichon wpatrywał się bacznie w nieznany przedmiot i wreszcie spostrzegł, że to przez las idzie staruszek biały jak gołąb, idzie szybko, lekko, jakby płynął przez powietrze — wprost ku niemu.
Zbliżył się, przyszedł i siadł przy nim na wystającym korzeniu sosny. Tichonowi zdawało się, że widział go już raz, tylko nie pomniał gdzie i kiedy. Staruszek miał wygląd bardzo zwyczajny, niby jeden z owych pielgrzymów, co z obrazami chodzą po miastach i wsiach, po cerkwiach i monasterach, zbierając jałmużnę na budowę nowych cerkwi.
— Raduj się Tichonku, raduj I — mówił z cichym uśmiechem, a głos też miał cichy jako brzęczenie pszczół.
— Ktoś ty? — spytał Tichon.
— Iwaś ja, Iwaś nie poznajesz to? Pan posłał mnie do ciebie, a za mną wnet i sam przybędzie.
Staruszek położył rękę na głowę Tichona, a ten wnet uczuł w duszy spokój, jak dziecko na rękach matki.
— Zmęczonyś biedaczku? Oj wielu was, wielu chodzi po świecie, biedne sieroty, głód i chłód cierpiące i troskę i ucisk i prześladowanie srogie. Ale nie lękajcie się mili. Wnet zbiorę was wszystkich w nowym kościele przybywającego Pana.
Był starodawny Kościół Piotra, kamienia nieruchomego, będzie nowy Kościół Jana, Gromu lecącego. Uderzy w kamień grom i popłynie z kamienia woda żywa Pierwszy Zakon Stary — Królestwo Ojca, drugi Zakon Nowy — Królestwo Syna, trzeci Zakon Ostateczny — Królestwo Ducha. Jedność — Trójca i Trójca — Jedność. Niezłomne obietnice pana, który jest, był i będzie.
Oblicze starca stało się nagle młodzieńcze, wieczne.
I Tichon poznał syna gromu — Jana.
A starzec bielusieńki podniósł ręce swe ku czarnym niebiosom i zawołał gromkim głosem:
— I Duch i Niewiasta mówią: Przybądź! I słyszący niechaj rzecze, Przybądź! I świadczący mówi: Przybywaj wnet! Amen. Przybywaj Panie Jezu Chryste.
— Przybywaj Panie — powtórzył Tichon i podniósł też ręce ku niebiosom z wielką radością, podobną wielkiemu przerażeniu. 300
I zajaśniała biała błyskawica na czarnem niebie, jakby się niebo otworzyło.
I Tichon ujrzał, podobnego Synowi człowieczemu. Oczy Jego i włosy białe były, jako biała wełna i jako śnieg. I oczy Jego jako płomień ognisty i nogi Jego jako w piecu gorejące i oblicze Jego jako słońce jaśniejące w swej mocy.
I siedem gromów zagrzmiało:
Święty, święty, święty, Pan Bóg Wszechochro-niciel, który jest, był i będzie.
I gromy zamilkły i nastała cisza wielka a w ciszy onej dał się słyszeć głos, cichszy od samej ciszy:
— Jam jest alfa i omega, początek i koniec pierwszy i ostatni I żywym, a martwym był.
I żywym po wszystkie wieki wieków. Amen!
— Amen! powtórzył Jan, syn gromów — Amen I powtórzył Tichon, pierwszy syn Kościoła gromowego. 1 padł na twarz swą jak martwy i zamilkł na zawsze.
Ocknął się w celi O. Sergiusza. Przez cały dzień po rozmowie z Tichonem starzec niepokoił się wielce o niego, dręczony przeczuciem, że go spotkała jakaś zła przygoda. Często wychodził z celi, błądził po lesie, szukał i nawoływał, ale tylko echo pustyni odpowiadało mu wśród ciszy, poprzedzającej burzę.
Skoro nadciągnęła chmura burzliwa, w celi pociemniało jak wśród nocy. Lampka paliła się w głębi pieczary, gdzie obaj starcy się modlili.
O. Ilarion śpiewał psalm:
Gios pański ponad wodami,
Bóg peien chwały zagrzmiał Pan nad wodami wielkiemi. Głos pański mocen, głos pański wielmożny.
Wtem olśniewający biały płomień napełnił celę i zabrzmiał taki ogłuszający trzask, jakby się zapadły ściany granitowe, wśród których cela była zbudowana.
Obaj starcy wybiegli z celi i ujrzeli suchą sosnę, która wznosiła się samotnie na skraju drogi leśnej całą w ogniu, płonęła jak świeca olbrzymia jaskrawym płomieniem na czarnem niebie, uderzona widocznie piorunem.
O. Sergiusz pobiegł szybko z głośnym krzykiem: »Tichon! Tichonku!« O. Ilarion biegł za towarzyszem. Dopadłszy sosny znaleźli Tichona leżącego bez zmysłów u stóp palącego się drzewa. Podnieśli go i zanieśli do celi, a ponieważ nie było tam innego łoża, umieścili go przeto w jednej z trumien, w których sypiali. Zrazu myśleli, że zabity jest piorunem. O. Ilarion chciał już odmawiać modlitwy za umarłych, ale O. Sergiusz nie pozwolił na to i jął czytać Ewangelię. Skoro przeczytał słowa:
»zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: nastaje czas i już nastał, gdy wszyscy znajdujący się w grobach, usłyszą glos Syna Bożego, a usłyszawszy ożyją«.
Tichon ocknął się i otworzył oczy. — O. Ila-rion padł przerażony na ziemię, zdało mu się, że O. Sergiusz wskrzesił umarłego.
Skoro Tichon odzyskał przytomność, wstał i i siadł na ławie. Poznawał obu starców, pojmował wszystko, co do niego mówili, ale sam nic nie mówił, tylko odpowiadał znakami.
Wreszcie pojęli, że oniemiał. — Zapewne wrażenie od uderzenia piorunu pozbawiło go mowy. Ale twarz jego jaśniała; tylko, że w tej jasności było coś straszliwego, jak gdyby w rzeczy samej powstał z martwych.
Usiedli za stołem. Tichon jadł i pił. Po wieczerzy poczęli się modlić. O. Ilarion po raz pierwszy modlił się wraz z Tichonem, zapomniawszy o jego herezyi i widocznie pełen był dlań uczuć serdecznych, zmieszanych z trwogą.
Potem położyli się do snu i starcy, jak zawsze, w swych trumnach w pieczarze, a Tichon w izbie na podłodze pod piecem.
Burza wciąż się srożyła, wiatr wył, deszcz lał, — szumiały tale jeziora, — grzmoty rozbrzmiewały bez przerwy; w okienku celi nieustannie błyskało białe światło błyskawic, zlewając się z czerwonem światłem lampki, płonącej przed obrazami świętymi. Ale Tichonowi zdało się, że to nie gromy i błyskawice, a starzec bialutki schyla się nad nim, mówi mu o kościele
Jana, syna gromu, mówi serdecznie, pieszczotliwie.
Przy szumie burzy zasnął jak dziecię przy pieśni matki, śpiewanej nad kołyską. Zbudził się o świcie na długo przed wschodem słońca. Wstał, odział się pospiesznie i wybrał się w drogę. Zanim wyruszył, podszedł do O. Sergiusza, śpiącego jeszcze w swej trumnie, ukląkł i lekko pocałował go w czoło. O. Sergiusz otworzył na chwilę oczy, podniósł głowrę i przemówił: »Tichonku«! — ale wnet spuścił ją na kamień, służący mu za wezgłowie i zamknął oczy i głębiej jeszcze zasnął.
Tichon wryszedł z celi. Burza się skończyła. Znów nastała cisza wielka. Tylko z mokrych gałązek padały krople wody. Rozchodził się zapach żywicy. Ponad czarnemi ostremi wierzchołkamr jodeł, na różowo złocistem niebie błyszczał wąski sierp nowego księżyca.
Tichon szedł naprzód rzeiwo, lekko, jakby uskrzydlony wielką radością, podobną do wielkiej trwogi i wiedział, że będzie tak iść w niemocie swej wiecznej, dopóki nie przejdzie wszystkich dróg ziemskich nie wstąpi w przybytki kościoła Janowego i nie zaśpiewa Hosanny przybywającemu Panu.
Aby nie zabłądzić, jak dnia poprzedniego, szedł po wyniosłościach skalistych, skąd widać było brzeg jeziora. Tam na skraju niebios leżała chmura burzliwa, wciąż jeszcze sina, czarna, straszliwa i zasłaniała wschód słońca. Nagle pierwsze promienie słoneczne, jak miecze ostre, przebiły ją, zabłysły w niej strumienie ognia, strumienie krwi, jak gdyby dokonywał się tam w znamionach na niebie ostateczny bój, którym byt świata miał się zakończyć. Michał i aniołowie jego wojowali przeciw smokowi, a smok i aniołowie jego wojowali przeciw aniołom Bożym, ale ostać się nie mogli, nie znalazło się dla nich miejsca na niebie. I strącony był Smok, wielki Wąż starożytny. >
Słońce wychodziło z poza chmury, jaśniejąc w sile i chwale swej, podobne obliczu przybywającego Pana. >
I niebo i ziemia i twory wszelkie śpiewały pieśni bez słów na cześć wschodzącego słońca:
— Hosanna! Ciemność zwyciężyło światło.
I Tichon zstępujący z góry, jakby lecący na spotkanie słońca w niemocie swej wiecznej, sam stał się wieczną pieśnią na cześć przybywającego Pana:
— Hosanna! Antychrysta zwyciężył Chrystus!