Przejdź do zawartości

Dwoista

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Dwoista
Wydawca "Wiek"
Data wyd. 1899
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DWOISTA.


NOWELLA


przez


Waleryę Marrené.

WARSZAWA.
DRUKIEM „WIEKU“, NOWY-ŚWIAT Nr 61

1889.
Дозволено Цензурою
Варшава 24 Іюля 1889 г.



Poznałem ją w ponury poranek zimowy, przy bladych promieniach świtu, zaciemnionego jeszcze śniegiem, padającym spokojnemi płatami. Miasto spało jeszcze, ulice były ciche i bezludne, tylko niekiedy skulony robotnik szedł spiesznym krokiem do pracy, zaturkotał wóz jaki, lub kobieta spieszyła do kościoła.
Powracałem z kolei, gdzie odprowadzałem na poranny pociąg towarzysza podróży, który aż z Ameryki przyjechał ze mną.
Przechodziłem właśnie przez Mazowiecką ulicę przed wspaniałym domem, który wskazano mi w dniu poprzednim jako miejsce zamieszkania mojej kuzynki Stefanii, gdy otworzyła się brama tego domu i wyszły z niej dwie postacie. Obiedwie otulone były w futrzane okrycia, niedozwalające dostrzedz kształtów. Czarne chustki zarzucone na kapelusze chroniły od mrozu i zakrywały część twarzy.
Szły powolnym, miarowym krokiem jedna obok drugiej, podobne do siebie z ruchów i postawy. Gdyby nie lokaj kroczący za niemi z powagą, cechującą służbę wykwintnych domów, można je było wziąć za jedne z tych smutnych rozbitków życia, które dowlekają dni swoje automatycznie wśród biedy i zapomnienia.
Bo rzeczywiście było coś automatycznego w ich ociężałych ruchach. Śnieg ubielił chustki na ich głowach, zbierał się na odzieniu, którego nie strzepywały nawet.
Nie mówiły też nic do siebie, i gdy tak milcząc posuwały się bez szelestu zasłanym śniegiem chodnikiem, można je było wziąć za dwa cienie żałobne, rzucone na biel uliczną.
Wymijając je w chwili gdy wstępowały na wschody świętokrzyzkiego kościoła, spojrzałem machinalnie na ich twarze i zdumiałem się, bo pomimo jednostajności ubioru, postawy, ruchów, jedna z nich była bardzo stara, a druga młoda zupełnie.
Młoda była płeć jej i rysy młode, pukielki jasnych włosów widne gdzieniegdzie pomimo chustki narzuconej na kapelusz, ale na twarzy spoczywał wyraz apatycznego spokoju, nie licujący z tą ich barwą, ze świeżością cery, z różanym kolorem ust.
Była to twarz jakich wiele. Nie uderzała ani pięknością wielką, ani żadnym wybitnym rysem. Młodość jej nawet zdawała się zgłuszoną, nieświadomą siebie, młodość bez wdzięku, bez życia, ale też i bez smutku.
Badałem ją ze szczególnem zajęciem. Byłaż to kobieta, której szukałem, do której miałem zlecenie od umierającego ojca, której mieszkanie wskazano mi w wigilię dnia tego. To musiała być ona. Wszak znajdowała się na opiece babki, która ją wychowała, a towarzyszka jej zdawała się być starszą o jakie pół wieku. To nie była matka i córka. Musiało przedzielać je przynajmniej jedno pokolenie.
Chciałem przypatrzeć się jej lepiej. Spojrzeć niewidziany w jej oblicze i doszukiwać się podobieństwa z człowiekiem, którego kochałem. Sposobność nadarzyła się po temu jedyna, chociaż nie szukana. Weszły do kościoła i ja uczyniłem toż samo.
W mroku kościelnym szły bez wahania, wprost, świadome swego celu, ku ołtarzowi, przy którym miało się odprawiać nabożeństwo. Świece przed nim zapalone nie mogły rozjaśnić grubych ciemności, jakie zalegały przestrzenie, stanowiły tylko jasną plamę. Wkoło słychać było szepty i westchnienia, wychodzące z niewidzialnych ust, jak gdyby skarżyła się stara świątynia, lub umarli w grobowcach.
Dwie kobiety nie zdawały się odczuwać żadnego wrażenia, nie przyspieszyły ani zwolniły kroku. Przechodząc przez nawę środkową, przyklękły obie razem machinalnie i szły do ławki, którą służący otworzył przed niemi kluczem dobytym z kieszeni. Potem jak człowiek, przyzwyczajony do spełniania pewnych obowiązków, położył przed każdą z kobiet książkę do modlitwy, przy książce postawił stoczki i zapalił je, bo inaczej czytać było niepodobna.
Blask cały padał na twarze, pochylone nad książką. Mogłem więc przypatrzeć się Stefanii. Do ojca podobna nie była, nie przypominała go wcale, wdała się widocznie w rodzinę matki.
A nawet, przenosząc wzrok mój od niej do babki, widziałem ten sam zarys profilu, tam zgrubiały, pomarszczony, żółty, tutaj świeży i delikatny, ale jakby wykrojony według jednej formy.
Obiedwie kobiety rozłożyły książki, przewracały je, szukając stosownych modlitw i znalazłszy zaczęły je odmawiać. Zwracałem uwagę na każdy szczegół, jak człowiek, który pragnie zdać sobie sprawę z usposobienia i pojęć istoty, do której ma się zbliżyć. Zauważyłem więc, że książka Stefanii miała kosztowną oprawę z kości słoniowej, zdobną z jednej strony w herb, z drugiej w monogram i że karty jej świadczyły o codziennem użyciu.
Nie była to widocznie dusza ascetyczna, szukająca w modlitwie ujścia dla namiętnych porywów, która rzuca się ku niebu, by znaleźć tam to, czego jej ziemia odmawia.
Stefania modliła się uważnie, nie odrywając się od książki, przewracając jej karty i poruszając niekiedy różanemi ustami, więc myśl jej nie wybiegała nigdy po za treść modlitwy.
Wogóle spokój zdawał się charakterystyczną cechą tej istoty. Spokój dziwny, nieznany dla mnie, com się wychował w atmosferze burzy, wśród palących walk myśli i starć przekonań. Spokój ten tkwił wyraźny na jej czole głębokiem i białem jak niezapisana karta, na rysach regularnych ale chłodnych, w uśmiechu ust, nawet w zabarwieniu twarzy nie posiadającej ani żywych rumieńców, ani matowej bladości południa.
Nie mogłem dostrzedz jej wejrzenia. Miała ciągle wzrok utkwiony w książkę, nie odwróciła go ani razu, ani razu nie próbowała przebić grubych ciemności kościoła, nie wlepiała ich w ołtarz, nie oglądała się na inne światełka, migające w ławkach, zapalone także przez pobożnych. Osoby będące tutaj wraz z nią, obchodziły ją mało. Twarz jej młoda, a spokojna jak starość, stanowiła dla mnie zagadkę, pociągała jak niezrozumiały problemat.
Przez cały czas nabożeństwa klęczały w ławce, czytając uważnie. Pochylała głowę za odgłosem dzwonka i podnosiła ją gdy umilknął: Nigdy żarliwość nie uniosła jej, nigdy nie zapomniała się ani na chwilę, nigdy przelotna myśl nie rozerwała jej uwagi.
Gdy się skończyły roraty, przeżegnała się babka, przeżegnała się i wnuczka i jakby na komendę powstały obiedwie. Służący zabrał książki, zgasił i pochował stoczki, zamknął na klucz ławkę i panie wyszły z kościoła tym samym porządkiem, w jakim przyszły.
We drzwiach, przy bladem świetle poranku, spotkały jakieś znajome. Nastąpiło krótkie, francuzkie powitanie i pożegnanie. Obecna godzina nie była właściwą na towarzyską pogadankę. Każdy spieszył do siebie.
Nie śledziłem ich dalej, zobaczyłem com pragnął. Teraz, chcąc spełnić powierzone mi zlecenie, musiałem czekać odpowiedniej pory.
Około drugiej dzwoniłem do mieszkania babki Stefanii. Drzwi otworzył mi natychmiast ten sam służący, którego widziałem w kościele.
Spytałem o pannę Stefanię Lińską. Ale nie było snadź w zwyczaju w tym domu, aby ona sama przyjmowała kogokolwiek, bo służący odparł dyplomatycznie, iż pójdzie się dowiedzieć, czy panie są u siebie. Oddalił się, wziąwszy mój bilet wizytowy, na którym dopisałem z „ważnym interesem“. Powrócił niebawem, otworzył przedemną drzwi salonu i cofnął się ze słowami:
— Pani hrabina zaraz służyć będzie.
Było to przypadkowe czy umyślne nieporozumienie. Ja chciałem się widzieć ze Stefanią, oświadczyłem to wyraźnie, pomimo to przyjąć mnie miała jej babka. Nie mogłem przecież tej kwestyi załatwić przez służącego. Czekałem.
Salon, do którego mnie wprowadzono, był wspaniały ale chłodny i sztywny. Wszystko tu było, co w przyzwoitym salonie szanujących się ludzi być powinno: trzy okna, konsole, pomiędzy niemi nowe meble, zwierciadła, świeczniki, lampy, wazony. Wszystko to stało w należytym porządku na posadzce wyłożonej dywanem.
Byłem tu chwilę zaledwie, gdy weszła stara kobieta, którą dziś rano widziałem w kościele. Teraz jednak przedzierzgnęła się w wykwintną damę; zamiast czarnej chustki, twarz jej objęta dwoma puklami białych włosów i zwojami koronki, nabrała powagi, nawet wdzięku, którego starość nie wyklucza. Ze stroju, obejścia i powierzchowności znać było wielką panią, przywykłą żyć według pewnych form, wśród odpowiedniej im atmosfery, a może nawet nie rozumiejącej tego wszystkiego, co wrzało po za tą atmosferą wśród wolnych przestrzeni, jak istota zamknięta w akwaryum nie rozumie fal powietrznych, rozbijających się o jego szklanne ściany.
Skłoniła mi się lekko, ze swobodą, jaką nadaje położenie i wprawa towarzyska; usiadła i wskazała mi miejsce naprzeciw siebie.
Chciałem przemówić, ale mnie uprzedziła.
— Pan Liński? — wyrzekła.
— Tak jest, pani hrabino. Jan Liński.
Podniosła do oczu lornetkę oprawną w złoto i przyglądała mi się przez chwilę, jakby badała co mnie tu sprowadza, a wzrok ten był tak wymowny, iż wywołał natychmiastową odpowiedź.
— Mam zlecenie do panny Stefanii, mojej kuzynki, od jej umierającego ojca.
Cień widoczny nakształt chłodnego powiewu przesunął się po obliczu starej kobiety.
— Pan Liński — wyrzekła z naciskiem — o ile wiem, umarł przed półtora rokiem.
Tym wyrazem „pan“ oddzielała go od swojej rodziny, samą zaś datą śmierci zdawała się odrzucać myśl jakiegobądź zlecenia lub moralnego legatu.
— Okoliczności odemnie niezależne nie pozwoliły mi wprzódy spełnić jego woli.
Zrobiła ręką ruch lekceważący. Nietrudno było z niego zrozumieć, że ostatnia wola ojca Stefanii obchodziła ją równie mało jak on sam. Chłodny powiew zamienił się w lodowaty, który spędził resztę uśmiechu z jej wązkich ust i nadał im ostry, nieprzejednany wyraz.
— I cóż to takiego? — spytała po chwili z widocznym przymusem.
— Medalion z miniaturami...
— Miniatura mojej córki! — zawołała. — Nie chciał mi jej nigdy zwrócić.
— Miniatura żony i jego samego — poprawiłem.
I znowu zrobiła ruch, tym razem mimowolny może, a jednakże świadczący tak wyraźnie, iż miniatura ojca Stefanii była jej obojętną, wstrętną nawet, iż słowami nie mogłaby tego wypowiedzieć dobitniej.
— I to już wszystko? — spytała, patrząc mi w oczy.
— Nie; jest i list do córki.
— Aa... list.
W tych krótkich słowach dźwięczała gorycz szyderstwa. Nie dodała jednak nic więcej; dobre wychowanie, względy światowej przyzwoitości czy też powściągliwość wyrobiona nawyknieniem zatrzymały komentarz na ustach.
— Daj pan — wyrzekła po chwili, wyciągając rękę z nakazującym gestem.
Zdawała się wykluczać nawet możność oporu.
— Przepraszam panią hrabinę — odparłem stanowczo. — Mam wręczyć miniatury i list jego córce.
Przez chwilę spoglądała na mnie zdziwiona. Maska słodyczy i wdzięku zupełnie spadła z jej twarzy, a ta twarz była teraz gniewna, ostra, nieubłagana. Zdawała się toczyć przez chwilę jakąś walkę. Potem w milczeniu przyłożyła palec do dzwonka, a gdy wszedł lokaj, rzekła krótko:
— Prosić panny Stefanii.
Nie odezwała się więcej ani jednem słówkiem. Dumna i sztywna zapadła w milczenie, zapominając umyślnie o mojej obecności.
Tak upłynęło parę minut. Miałem czas przeliczyć wszystkie arabeski dywanu, wszystkie rozety w stiukowanym suficie, aż wreszcie otwarły się drzwi przeciwległe tym, któremi weszła hrabina, i ukazała się w nich Stefania.
Ona także była przetworzona i nie podobna do tej, którą widziałem w kościele, jak motyl z gąsienicy wykluty. Pozostał jej tylko niezmącony spokój i przedwczesna powaga ruchów, któremi tak bardzo przypominała babkę.
Widząc nieznajomego skłoniła mi się zaledwie dostrzegalnym ruchem głowy i przechodząc mimo mnie, zapytała:
— Wołałaś mnie, babciu?
Głos jej był matowy, jakby się wydobywał z po za jakiejś wewnętrznej zasłony.
— Ten pan chce z tobą mówić.
Hrabina wskazywała mnie wzrokiem nie mającym nic przyjaznego.
— Ze mną? — powtórzyła zdziwiona, patrząc koleją na mnie i na babkę.
Oczy miała wielkie, siwe, wyraziste, w których odbijał się równo wyraźnie spokój jak zdziwienie.
— Tak jest – pochwyciłem — pani hrabina wie kto jestem, ale pani, która obchodzisz mnie zblizka, naprzód przedstawić się muszę. Jestem Jan Liński, ojciec pani był moim stryjem.
— Pan go znałeś? — zapytała.
— Spędziłem z nim kilka lat ostatnich.
— W Chicago?
— Tak, pani. Przybyłem tu nawet ze zleceniem od niego.
— Do mnie?
Patrzała jakby nie mogła zdać sobie sprawy z tego co słyszała.
Hrabina w milczeniu asystowała naszej rozmowie z lodowatym wyrazem na twarzy, nie odejmując lornetki od oczów.
— Do mnie? — powtórzyła po chwili — ależ ja nie znałam go nigdy. Nigdy nie dał mi znaku życia.
— Nie stało się to z jego winy. On kochał panią gorąco.
Przerwał mi w tem miejscu ironiczny głos hrabiny.
— Oh! o przeszłości byłoby najlepiej zamilczeć.
— Jeżeli o przeszłości są rzeczy wątpliwe — pochwyciłem — przeciwnie należy je rozjaśnić.
Stara kobieta zmierzyła mnie od stóp do głowy.
— Zdaje mi się — wyrzekła — nie biorąc wcale w rachunek słów moich — iż masz pan oddać mojej wnuczce medalion.
— Medalion i list, do których parę słów dodać muszę — odparłem niezrażony.
Wzruszyła ramionami z wymuszoną rezygnacyą.
— A więc, skoro pan nie chcesz rozumieć, iż są rzeczy, których dotykać nie należy, nie pozostaje nam nic jak spełnić ten kielich goryczy; mam nadzieję ostatni jaki nas z tej strony dochodzi.
— Wiem, że mój stryj nie był nigdy przez panią hrabinę oceniony, i to właśnie...
— Oceniony! — zawołała mimowolnie. — Wielki Boże! oceniony!
Pohamowała się jednak szybko. Przycięła wargi i zamknęła się znowu w postawie wyczekującej.
Stefania w milczeniu usiadła przy niej, podparła głowę na ręku i zdawała się pogrążoną w myślach. Jej spokój odbijał dziwnie przy wzburzeniu babki.
Wówczas położyłem przed nią starożytny złoty medalion, w którym z jednej strony była miniatura kobiety, z drugiej młodego człowieka o kruczych włosach, energicznych rysach i ognistych oczach.
Stefania, widząc medalion, powtórzyła niemal dosłownie wykrzyknik babki:
— Miniatura mojej matki!
Pochwyciła ją i przycisnęła do ust, a potem podała ją babce i obie wpatrzone chciwie w miniaturę zdawały się zapominać o mnie.
— Moja biedna matka — szepnęła Stefania.
— Możesz pani dodać „biedny ojciec“.
Podniosła szybko na mnie oczy, w których w tej chwili drżały blaski oburzenia. Zwolna jednak odwróciła medalion i spojrzała na drugą miniaturę.
— Obiedwie były malowane bardzo dawno, w złotych dniach szczęścia — wyrzekłem. — Gdy ojciec pani umierał, nie był podobny do tego, czem był za młodu. Pozostało mu tylko to dumne, nieugięte w przeciwnościach czoło, oczy, których ognia gryząca gorycz łez nie wyżarła, i serce bijące dla wszystkiego co wielkie, co szlachetne, które tu odzwierciedliło się w rysach.
Ogarniał mnie zapał pomimo lodowatej otaczającej atmosfery. O tym człowieku nie mogłem nigdy mówić inaczej. A tu wobec córki, którą nauczono snadź obojętności i lekceważenia, czułem się w obowiązku wypowiedzieć głąb myśli. Oh! jak on znał tych ludzi, jak znał otaczający ją świat, jak zrozumiał tę wielką niesprawiedliwość, którą spowito jego pamięć i wymazano go z jej serca. Jego, który bronić się nie mógł, jego, rzuconego bezpowrotnie twardym losem na drugą półkulę, jego, co kochał jak mało kto kochać umie, i kochać musiał bezwzajemnie.
— W tem sercu, ty, panno Stefanio, królowałaś po nad wszystkimi ludźmi, ty, której nie znał prawie, a słał tylko zdaleka gorące uczucia.
W miarę jak mówiłem, zwracała się ku mnie zwolna, z miniaturą w ręku, a w zmiennych jej oczach widać było wyraźne zdumienie.
— On mnie kochał — szepnęła.
— Kochał! — zawołała wytrącona ze swej kolei hrabina — jak kochał twoją matkę, którą wpędził do grobu. Jak on śmiał mówić o miłości. Nie kocha się ni żony, ani dziecka, kiedy się je porzuca.
Teraz przynajmniej występowała otwarcie, a ja mogłem jej odpowiedzieć.
— Pani wiesz dobrze. Własna żona go potępiła. Pozostał samotny z sercem rozdartem.
— A ona umarła z żalu.
— Tak, umarła z żalu, że poślubiła człowieka, który, jak sądziła, godnym jej nie był. Zasklepiła się w ciasnym egoizmie.
— Panie! — zawołała hrabina. — Jak pan śmiesz...
Nie mogła dokończyć słów zaczętych, usta jej drżały. Uczułem żem się uniósł zbytecznie.
— Po co mnie pani zmusiłaś poruszać popioły zmarłych i wywoływać je przed sąd. Daruj mi i przyznajmy oboje, że kto cierpi ma słuszność zawsze, przynajmniej wobec własnego serca.
Ale ona nie chciała zrozumieć tej pojednawczej mowy. Nie nawykła była spotykać jakiejkolwiek opozycyi w dziedzinie pojęć. Nie przyszło jej na myśl nigdy wznawiać w imię szerszej sprawiedliwości spraw przesądzonych. Ojciec Stefanii był niepowrotnie potępiony od dawna w jej przekonaniu, a kto go śmiał bronić, popełniał zbrodnię, równą przynajmniej tej, którą chciał wytłómaczyć.
Nie miałem tu co robić więcej. Zrozumiałem to po piorunujących spojrzeniach hrabiny i przerażonych oczach Stefanii. Położyłem obok medalionu list jej ojca i oddaliłem się, nie żegnany wcale przez dwie kobiety.
Mogłem myśleć, że moje stosunki z kuzynką przecięte zostały w zawiązku; chwilami nawet żałowałem mojej porywczości. Jeżeli chodziło mi o obronę zmarłego, czy uczyniłem to skutecznie? Czy chcąc pozyskać dla jego pamięci serce córki, obrałem ku temu właściwą drogę? Prawdopodobnie postąpiłem zbyt gwałtownie.
Stało się! po cóż myśleć o tem daremnie. Nie byłem widocznie stworzony do świata form i formułek, z którym zetknąć mi się przyszło. Spaliłem odrazu mosty za sobą. Tak przynajmniej sądziłem, kiedy niespodzianie odebrałem od Stefanii bilecik następujący:
„Jesteśmy pomimo wszystko stryjecznem rodzeństwem, co tłómaczy moją odezwę i żądanie. Chciałabym widzieć się z panem, widzieć koniecznie i pomówić jeszcze o wielu rzeczach, obchodzących nas wspólnie".
Widzieć się i pomówić, wszak to było mojem najgorętszem życzeniem. Ale jak to uczynić?
„Babcia nie przyjęłaby pana. Ona czuje się głęboko zranioną. Nie pozostaje mi więc jak szukać pośredniego domu. Wahałam się bardzo długo i nigdy nie zdecydowałabym się na rzecz podobną, gdyby nie chodziło o mego ojca i gdybyś pan nie był tak blizkim moim krewnym. Czasami bywam rano u mojej kuzynki pani Zofii. Gdybyś pan się tam znalazł we wtorek około godziny dwunastej, moglibyśmy pomówić. Moja kuzynka jest o tem uprzedzona“.
Tu następował dokładny adres i podpis poprzedzony wyrazami: „Życzliwa siostra“.
Życzliwa siostra! Życzliwość to zamało na tak blizkie pokrewieństwo. Bądź co bądź, nie wahałem się nawet, przeliczyłem szybko ile dni dzieliło mnie od wtorku. List przyszedł miejską pocztą w niedzielę. Niedługo więc czekać miałem.
Myślałem ciągle o tem spotkaniu. Wyobrażałem sobie Stefanię nie krępowaną despotyzmem babki, czującą żywo, kochającą głęboko, taką jaką widzieć ją pragnąłem. Nie spóźniłem się też ani chwili i o naznaczonej godzinie dzwoniłem do mieszkania pani Zofii. Byłem oczekiwany, bo zaledwie wymówiłem moje nazwisko, wprowadzono mnie do gabinetu pani domu. Spodziewałem się na pierwszym wstępie zobaczyć Stefanię. Zamiast niej przyjęła mnie młoda, elegancka i wesoła kobieta.
— Więc to pan jesteś stryjecznym bratem Stefanii! — zawołała bez ceremonii, przyglądając mi się z widoczną, nieskrywaną i niedyskretną ciekawością. — Czy to prawda, że pan przyjeżdża z Ameryki? Ja nigdy nie widziałam nikogo z drugiej półkuli.
Nie czekała odpowiedzi i mówiła ciągle, posadziwszy mnie na jednym z miękkich foteli, w którym tonęło się jak w puchu.
— Co też panu przyszło do głowy, żeby dysputować z ciocią, mówić o zięciu, bronić go, oponować jej. Nie, na to trzeba przyjechać z Ameryki. Umierałam ze śmiechu, kiedy mi to Stefania opowiadała, chociaż ona biedaczka nie śmiała się wcale, nawet miała łzy w oczach. Ależ ciocia takich rzeczy nie znosi. Gdybym chciała wyobrazić wcielony despotyzm, użyłabym do tego jej rysów. A pan... a pan...
Śmiała się jeszcze na tę samą myśl, śmiała się do rozpuku.
— Ja tego wiedzieć nie mogłem.
— Jakże można takich rzeczy nie wiedzieć! To przecież wiedzą wszyscy.
— Zapominasz pani, że ja ze wszystkimi nie mam nic wspólnego.
— Prawda; pan należysz do dzikich.
— Do dzikich?
— Naturalnie. Skoro chciałeś przekonać hrabinę, że jej córka dobrze zrobiła idąc za ojca Stefanii. No, był to mezalians. Tak, mezalians, nic pan na to nie poradzisz. I mów pan sobie co chcesz, odpokutowała go srogo.
— Ja twierdzę przeciwnie, że mezalians, skoro pani lubi ten francuzki wyraz, był po stronie Lińskiego. Człowiek z sercem i zapałem, żeniący się z mdłą, salonową lalką, popełnia go niezawodnie.
Pani Zofia nie wzięła tego przemówienia do serca. Śmiała się znowu.
— W takim razie może i ja popełniłam mezalians idąc za mojego męża, albo też on to uczynił według uznania pana. On jest poważny, ale to poważny jak te pergaminowe foliały, które studyuje nieustannie. A ja? No, powagę moją pan miałeś już sposobność poznać.
Po chwili milczenia zagadnęła znowu:
— Czego właściwie Stefania chce od pana?
— Sądziłem, że pani lepiej odemnie jest uwiadomioną.
— Wcale nie. Pochwyciłam sposobność spłatania figla kochanej cioci, oto wszystko.
— W takim razie zawdzięczam jedynie łaskawość pani...
— Wspólnemu nieprzyjacielowi – dodała niezmięszana. — Oh! ta ciocia, wszyscy boją się jej jak ognia. Stefcia jest prawdziwie aniołem cierpliwości.
— Dla czego?
— Ależ ciocia tyranizuje ją, jak zresztą tych wszystkich, co znajdują się w jej domu, w jej rodzinie, co mówię, w jej obecności, w promieniu jej wzroku, a czyni to ze spokojem i pewnością siebie, cechującemi nieomylność. Stefcia jest jej pierwszą ciągłą ofiarą.
— Nie zdawało mi się.
— Co pan wie. Tego nie można zauważyć na pierwszy rzut oka. Ciocia od dzieciństwa urobiła ją na swój obraz. Najwyższym stopniem skutecznego despotyzmu jest to, kiedy go się czuć przestaje.
Przypomniałem sobie nieokreślone podobieństwo między dwiema kobietami, które uderzyło mnie odrazu, i musiałem w duchu przyznać pani Zofii trafność spostrzeżenia.
W tej chwili odezwał się dzwonek w przedpokoju i usłyszałem spokojny matowy głos Stefanii. Mówiła po angielsku.
— Otóż i ona! — zawołała pani domu.
— Z kimże mówi?
— Z kim? ze swoją miss Corą; przecież pan nie wyobrażasz sobie, żeby przyszła tutaj sama, jak pierwsza lepsza szwaczka czy nauczycielka.
Dosłyszałem jak Stefania zaleciła swojej miss Corze, by powróciła po nią za godzinę i dopiero gdy drzwi wchodowe zamknęły się za nią, skierowała się ku gabinetowi. Weszła swoim zwykłym, spokojnym ale stanowczym krokiem, i jak gdyby to co czyniła nie przekraczało zwyczajów przyjętych w jej świecie, na twarzy nie miała żywszego rumieńca. Przywitała Zofię, a potem zwracając się do mnie, rzekła:
— Spodziewałam się, że pan uczyni zadość mojej prośbie.
Skłoniłem się w milczeniu, bo w tej chwili żadne słowo nie przychodziło mi na usta. W myśli powtarzałem zapytanie, jakie mi zrobiła jej kuzynka. Czego właściwie chciała odemnie ta światowa panna, tak doskonale harmonizująca ze swojem otoczeniem.
Ale ona jakby przeczuwając to, rzekła znowu:
— Odważyłam się na ten krok bo...
Tu zawahała się chwilę i podniosła na mnie oczy, w których zagrały nagle blaski.
— Bo nie mogłam dobrze pojąć tego co pan u nas mówiłeś. Czy zechcesz się lepiej wytłómaczyć?
— Najchętniej, chociaż zdaje mi się że mówiłem jasno.
Wstrząsnęła głową z wyraźnem powątpiewaniem.
— Ja nie zrozumiałam — powtórzyła tylko z rodzajem spokojnej, nawet dumnej pokory.
— Może was zostawić? — zabrzmiał wesoły głos gospodyni domu.
— Zofio! — zawołała Stefania — jak możesz...
Rumieniec oburzenia czy wstydu wybił się na jej twarzy, jak gdyby propozycya uczyniona była w najwyższym stopniu niewłaściwą, a sama myśl zostania sam na sam z mężczyzną, chociaż nazwała go bratem, budziła w niej przerażenie. Zwróciła na kuzynkę wzrok wymowny.
— A więc nie, nie. Zrobię jak zechcesz, zresztą przeszkadzać nie będę.
I nucąc coś półgłosem skierowała się do okna, usiadła w jego framudze przysłoniona firanką, wzięła książkę i udawała że czyta, ale widziałem dobrze śmiejące się oczy wyglądające co chwila z po za kart, których nie odwracała.
Idąc tutaj miałem na ustach wiele serdecznych słów dla Stefanii. Chciałem z nią mówić jak brat z siostrą, skoro odwoływała się do moich braterskich uczuć, ale jej spokój, jej atmosfera konwencyonalna, jaką nosiła z sobą, zmroziła mnie odrazu. Czekałem co powie. Powinna była głos zabrać, wiedziała przecież dla czego przyszła, o co zapytać chciała. Nie czekałem długo, przystąpiła odrazu wprost do rzeczy.
— Mówiłeś pan — rzekła — iż ojciec kochał mnie, kochał nawet moją matkę.
Zapytanie uczynione było w dziwnie chłodnej formie, nie zraziłem się jednak.
— Tak było, przysięgam, z miniaturą jej nigdy rozstać się nie chciał.
Słuchała z pochylonem czołem i odezwała się wreszcie po długiej chwili milczenia.
— Chciałabym wierzyć. To tak słodko pomyśleć że się było kochaną. Dla czegoż matkę i mnie porzucił dobrowolnie?
Wlepiła we mnie oczy tak jasne i pełne podziwu, iż musiałem uwierzyć w szczerość pytania.
— Panno Stefanio — odparłem — człowiek nie zawsze robi to co chce; los częstokroć rozporządza nim wbrew jego woli i zamiarom; tak się stało i tym razem: Ojciec twój musiał z kraju wyjechać.
— A moja matka?
— Ona towarzyszyć mu nie chciała.
— Ależ w takim razie...
Widziałem że w głowie jej zabłysła myśl nowa.
— Nie — zawołała znowu jakby broniąc się przed nią — moja matka winną nie była.
— Nie było tu winy, panno Stefanio, było nieszczęście. Twoja matka lękała się narazić małego dziecięcia na trudy niepewnej podróży. Miała matkę, rodzinę, która była wyjazdowi przeciwną...
W siwych jej oczach zagrały blaski i jak błyskawica nagła rozświetliły twarz całą.
— Mnie nicby nie wstrzymało!
Był to okrzyk, wydobywający się z najtajniejszych głębin duszy, okrzyk ten zdumiał ją samą i pani Zofia opuściła książkę na kolana i wlepiła w nią wzrok ciekawy.
Rumieniec wybił się na twarz Stefanii. Chwila zapału minęła szybko, spuściła oczy zawstydzona, a ja spoglądałem jeszcze na nią olśniony. Odkryła mi się w niej nowa istota, a była to ta której dotąd szukałem daremnie.
Nastąpiło milczenie, którego nikt przerwać nie śmiał, aż wreszcie szepnęła głosem niepewnym:
— Mów mi pan o moim ojcu.
— Czytałaś pani list jego?
— Ten list — odparła cicho, jakby się lękała dźwięku własnego głosu — zrobił na mnie dziwne wrażenie. Musiałam uwierzyć słowom pana. On przemawiał do mnie językiem niesłyszanym nigdy. Matki nie pamiętam, ojca nie znałam. Jestem sierotą. Czytając jego pismo pierwszy raz w życiu zapomniałam o tem. Nie mogłam się uspokoić, pragnęłam wiedzieć coś więcej. Walczyłam z sobą, biłam się z myślami, aż wreszcie napisałam do pana. Mów mi pan o nim.
— Nigdy nie wyczerpię tego przedmiotu — zawołałem gorąco. — Ojciec twój był to jeden z tych rzadkich ludzi, całych odlanych ze szlachetnego kruszcu, bez żadnej przymieszki. Kochać i dobrze czynić było potrzebą jego serca. Pokonany nieprzyjaciel nie był już dla niego nieprzyjacielem. Nie był w stanie pamiętać uraz i krzywd, choć cierpiał strasznie z ich powodu; o sobie zapominał zawsze tam gdzie szło o drugich.
Gdym mówił, Stefania wydobyła medalion i wpatrywała się w miniaturę ojca.
— Spójrz pani na te szlachetne rysy, czy nie wyczytasz w nich wyraźnie tego wszystkiego.
— O! tak — szepnęła nie odwracając oczu.
Twarz jej mieniła się dziwnie; przechodziły po niej przelotne rumieńce, ustępując miejsca matowej bladości, mała zmarszczka na gładkiem zwykle czole świadczyła o pracy myśli, a wilgotny nieco blask wpatrzonych w medalion źrenic zdradzał grę budzących się w jej sercu uczuć.
Po chwili podniosła na mnie wzrok, który po oderwaniu się od miniatury ojca, zdawał się napowrót chłodem powlekać.
— Wszystko, czego się od pana od wczoraj dowiaduję, jest dla mnie tak nowe, a tak pragnęłabym żeby było prawdziwe, iż nie mogę jak tylko żałować, że wcześniej o tem nic nie wiedziałam.
W tej chwili spostrzegłem dopiero, iż mówiąc językiem ojczystym, popełniała błędy jak ktoś, co go rzadko miewa w użyciu. Mimo całego interesu, jaki miała dla niej treść naszej rozmowy, nie mogłem się powstrzymać od zwrócenia na to jej uwagi.
— Cóż pan chcesz — odrzekła — nauczycielkami mojemi były same francuzki i angielki — i blady rumieniec przemknął znów po jej twarzy.
— I książek polskich pani nie czytujesz?
— Bardzo rzadko i bardzo mało; babcia nie przywiązuje wartości do tego co po polsku pisane, i tylko czasami daje mi do przeczytania ustępy z książek własnego wyboru.
— Więc pani nie masz wyobrażenia o własnej literaturze! Mój Boże, cóżby na to powiedział twój ojciec, panno Stefanio! — zawołałem z żalem, którego powściągnąć nie byłem w stanie.
— To nie moja wina — odparła łagodnie — nie uczono mnie tego.
— Ależ przez litość, czegoż cię uczono?
— Tego, czego dobrze wychowane panny uczyć należy — wtrącił z za firanki wesoły głos pani Zofii. — Jeżeli zaś chcesz, panie amerykaninie, wykształcenie Stefci mierzyć swemi wymaganiami, lękam się bardzo, że egzamin wypadnie niepomyślnie. Nie umiemy, mój panie, zgoła nic, jeżeli idzie o wiadomości pozytywne. Ale za to wiemy pełno rzeczy, o których ty nie masz pojęcia. A naprzód że nie jest to wcale sposób pozyskania zaufania podziwiać czyjąś nieświadomość, zamiast go nauczyć.
Dywersya pani Zofii przyszła w porę, ona zaś nie czekając odpowiedzi mówiła dalej, wskazując na rzeźbioną bibliotekę, napełnioną ozdobnie oprawnemi książkami.
— Zdaje mi się, że mam tu oto książki, o które panu chodzi, wsuniemy je nieznacznie w manszonik Stefci, a gdy zejdziecie się tu znowu, będzie mogła o nich rozprawiać tak samo jak i pan.
Nie można było przyjaźniej ofiarować nam swojej protekcyi. Łącząc zaś uczynek do słów, gospodyni domu wydostała z biblioteki kilka eleganckich książeczek, do których widocznie zaglądała często, może dzięki erudycyi męża, i wsunęła je w zarękawek kuzynki.
— Ciocia ma urazę do poezyi — szepnęła mi w ucho — łatwą do wytłómaczenia po tem co pan mówił. Musiała ona także zauważyć podobieństwo życia do jej bohaterów, a ponieważ wszystko co go przypomina, jest na indeksie...
W tej chwili odezwał się dzwonek. Godzina upłynęła szybko. Miss Cora podług odebranego rozkazu przychodziła po Stefanię. Trzeba było się rozstać.
— Jesteśmy — rzekłem podając jej rękę, której nie odrzuciła — także przedstawicielami dwóch wręcz sprzecznych z sobą kierunków, starajmy się być pomimo to przyjaciołmi.
Bez wahania włożyła w dłoń moją aksamitną swoją rączkę.
Nie było czasu na odpowiedź; pani Zofia popchnęła mnie do przyległego pokoju, jak kochanka z melodramatu, żeby mnie nie zobaczyła miss Cora, i wypuściła dopiero gdy obie odeszły.
— Jesteś pan niepoprawny — rzekła na pożegnanie. — Już widziałam chwilę, w której pan śmiertelnie obrazi kuzynkę, jak obraziłeś jej babkę.
— Ja! — zawołałem. — Cóż Stefania temu winna?
Pani Zofia wstrząsnęła główką.
— A może to i dobra taktyka; są zwycięztwa które gwałtowni tylko otrzymują.
— Kiedyż zobaczę znowu Stefanię? — spytałem.
Popatrzyła mi w oczy i rozśmiała się swoim zwyczajem.
— Panu bardzo chodzi o rehabilitacyę zmarłego?
Było w jej spojrzeniu coś, czego zrazu nie zrozumiałem.
— Ma się rozumieć — zawołałem.
— Dobrze już, przyjdź pan w sobotę o tej samej godzinie.
Gdy już byłem w przedpokoju, otworzyła jeszcze drzwi od salonu i rzuciła szybko:
— Umarli czasami żywym torują drogę.
Nazajutrz spotkałem Stefanię przypadkiem w piękne mroźne południe. Szła z wysoką jak tyczka miss Corą Saskim ogrodem w eleganckim futrze, w zgrabnym kapeluszu, z woalką na twarzy; szła powoli zamieniając kiedy niekiedy z towarzyszką parę słów po angielsku, nie oglądając się na przechodniów.
Była to zwykła godzina spacerów. Spotykało ją wiele ukłonów. Mężczyznom odpowiadała lekkiem, zaledwie widocznem skinieniem. I gdy tak przechadzała się po ziemi, pokrytej śniegiem, pod kryształowemi żyrandolami drzew zamarzłych, zimna i czysta jak one, zdawała się spoglądać na tych bliźnich przesuwających się około niej, jak na istoty niższej natury.
Między spotykanymi nie wyróżniała nikogo, ale ja wyróżniłem od razu wysokiego bruneta, z binoklami na nosie, który zdawał się oczekiwać na nią; spotkawszy, złożył głęboki ukłon, a potem zdaleka śledził jej kroki z widoczną chęcią zwrócenia uwagi. Ja także przeszedłem koło niej, ale choć widziała mnie doskonale, nie obdarzyła spojrzeniem. Ukłon jej nie różnił się niczem od tego, jaki odbierał każdy znajomy spotykany na balach i rautach. Była to znów ta sama, spokojna aż do apatyi dziewczyna, którą widziałem w kościele, której zdawało się że nic, nic wcale z kolei zwykłej wytrącić nie zdoła, a której siwe oczy miały kolor i podobieństwo popiołu.
W dzień naznaczony przyszedłem trochę zawcześnie do pani Zofii, pomimo tego przyjęła mnie natychmiast, a nawet zdawała się oczekiwać, zasunięta w głąb swego miękkiego fotelu, otoczona żółtemi i różowemi tomami nowych francuzkich powieści, które widać zapełniały jej życie. Śmiejące jej oczy spoczęły na mnie, jak gdybym przedstawiał taki sam, może nawet nieco żywszy interes, niż te różnokolorowe a jednobrzmiące książki.
— Cóż — zapytała — w jakiemże usposobieniu przychodzisz pan dzisiaj?
— Zawsze w jednakiem.
A potem zapytałem nagle:
— Czy babka nie wydaje Stefanii za mąż?
Popatrzyła na mnie.
— Aa! To dla tego przyszedłeś pan tak wcześnie? Któż to panu powiedział?
— Nikt.
— Śledziłeś pan Stefanią?
— Spotkałem ją tylko.
— Jesteś pan bardzo domyślnym.
— Więc to prawda?
— Jeszcze niezupełna. Dopiero prawdopodobieństwo. Przecież chowa się panny na to, żeby je za mąż wydawać.
— Ale kto jest ten...
Zatrzymałem się, ona nie podchwyciła, czekała widocznie aż dokończę.
— Ten wysoki brunet, z binoklami na nosie, z miną impertynencką i twarzą przedstawiającą uderzające podobieństwo do owczego typu — wypowiedziałem odrazu.
— Jest to tytuł wsparty kilkunastotysięcznym dochodem.
— I nic więcej?
— Cyfra małżeńska jak każda inna.
— A Stefania?
— Stefania gdy nadejdzie chwila uroczysta, odpowie wedle życzenia babki, potem zajmie się wyprawą, jak to czyni każda panna, potem...
— Więc to rzecz ułożona?
— Nawpół dopiero. Stefania nie jest bogata, choć babka zapisuje jej wszystko co posiada, a choć należy do wielkiej rodziny, nazwiska arystokratycznego nie nosi. Nie może więc liczyć na lepszą partyę.
— A cóż jej brakuje, wedle zdania pani przynajmniej — zawołałem rozdrażniony. — Wszakże jest tytuł, majątek, osoba.
— Tytuł... trochę za świeży, majątek za szczupły, osoba, hm! osoba.
— Osoba jest prześliczna, skoro podoba się babce Stefanii, a inteligencya, sądząc z podobieństwa przynajmniej, znakomita.
— Oho! jesteś pan zły naprawdę — zawołała śmiejąc się. — Mówmy rozsądnie.
— Ach! rozsądek, jest to najelastyczniejszy z wyrazów. Każdy pod nim co innego rozumie. Rozsądek mój a rozsądek pani nigdy nie przyjdą do jednakich konkluzyj.
— Być może; nie będę się sprzeczała kto z nich lepszy. Ale ostatecznie cóż Stefania ma robić?
— Wszystko, byle nie to.
— Wszystko, to znowu wyraz elastyczniejszy jeszcze od rozsądku według pańskiego wyrażenia. Wszystko, to znaczy rano iść na spacer, w południe przyjmować i oddawać wizyty, wieczorem skakać na balu lub nudzić się na raucie aż do skończenia świata, to jest aż do siwych włosów, albo popełnić jakąś ekscentryczność, wybrać się do dzikich krajów, zrobić wycieczkę do bieguna północnego, nie mówiąc już o małżeństwie z miłości, które zdaje się nie leżeć w usposobieniu Stefanii, lub wreszcie zamknąć się w klasztorze, do którego także nie ma powołania.
— Więc pani naprawdę nie pojmujesz, aby można coś lepszego zrobić z życiem?
Na szczęście dla mnie odezwał się dzwonek i nie byłem zmuszony roztaczać przed panią Zofią moich poglądów, coby znów doprowadziło do sprzeczki.
Gdy Stefania weszła, odrazu zauważyłem, że cera jej była bledsza niż zwykle, oczy lekko podkrążone jakby po nocy bezsennej. Powitała nas w milczeniu i usiadła zaraz na najbliższym fotelu, jak osoba zmęczona. Zmiana w niej musiała być widoczną, bo dostrzegła ją pani Zofia i spytała bez namysłu.
— Co tobie jest?
Stefania nie odpowiedziała, bo jasne brwi jej zbiegły się, a usta drgały wzruszeniem. Potem podparła czoło na ręku, jak zwykła czynić w chwilach ważnych, ale milczała.
— Stało się coś niezawodnie — zawołała pani Zofia.
Stefania wzruszyła ramionami z lekkiem zniecierpliwieniem.
— Nie stało się nic — odparła — nic, o czemby mówić warto.
A potem dodała szorstko, nie patrząc na mnie prawie.
— Po co ja tu przyszłam?
Zamieniliśmy szybkie spojrzenia z panią Zofią. Co ten wykrzyknik mógł znaczyć?
— Tak — powtórzyła z mocą, domyślając się snadź naszego zdziwienia — po co ja tu przyszłam, po co ja pana poznałam? W mojej myśli był spokój, cisza, zadowolenie. Nie przyszło mi do głowy wątpić o tych wszystkich zasadach, wyobrażeniach, wierzeniach, pojęciach, wśród których wzrosłam. A dziś...
— A dziś, panno Stefanio — pochwyciłem — dziś zrozumiałaś, że po za tem zaklętem kołem, którem cię określono, jest świat cały, po za martwotą życie. Ty należysz do niego, prawem twojej młodości, prawem dziedzictwa, prawem szlachetnych instynktów, które drzemiąc dotąd, zbudziły się nagle.
— Czego pan chcesz odemnie? — zawołała gwałtownie, powstając i topiąc we mnie wzrok pałający złotemi blaskami — od chwili gdy cię ujrzałam, cierpię jak nie cierpiałam nigdy. Ten list zakwestyonował to wszystko, co dotąd dla mnie nie podpadało wątpliwości żadnej, a gdy chciałam go precz odrzucić, miniatura zdawała się patrzeć wymownemi oczyma, wyrzucać mi brak odwagi, brak serca. Co ja mam czynić? nie należę do istot połowicznych, które przechylają się kolejno na jednę lub drugą stronę i tym sposobem wyrobią w sobie dwa przekonania, dwa sumienia, dwie miary, któremi rządzą się także kolejno. Ja muszę mieć przed sobą drogę jasno wytkniętą. Ja miałam ją dotąd.
W oczach jej błyszczały łzy i spadały zwolna, bezwiednie może, dwoma jasnemi strumieniami. Źrenice mieniły się złotem i ogniem, różane usta krwią nabiegły, delikatne nozdrza drgały. Dokonywała się w niej przemiana dziwna. Trudno było poznać w tej rozbolałej, targanej sprzecznemi prądami istocie, kobiety o kamiennym spokoju, jaką widziałem w kościele.
— Albo całe moje życie było dotąd fałszem i kłamstwem — mówiła coraz gwałtowniej — albo też fałszem jest to co mi pan przynosi. Tu nie ma, tu być nie może sojuszu żadnego, ani drogi pośredniej. Gdzież jest prawda?
Zwracała się do mnie, jakby chodziło o matematyczny problemat, który za pomocą równania rozwiązać można.
— Mówże pan, mów, dla czego milczysz? Jeżeli nie jesteś w stanie dać mi przekonań stałych, nieomylnych, dla czego burzysz te, które starczyły mi dotychczas? Ja bez nich ostać się nie mogę.
Patrzyłem olśniony, wybiła na nią piękność dziwna, ożywiła jej rysy powszednie, naznaczyła je swem piętnem.
— Czemuż mi pan nie odpowiadasz? — mówiła dalej — czemu?
— Bo wydajesz mi się pani podobną do dziecka, które żąda gwiazdy z nieba, lub księżyca. Prawdę każdy dla siebie zdobyć musi, odnaleźć ją w głębi własnego serca.
— Nie! dotąd ja miałam ją nie zakwestyonowaną niczem.
— Dla czegoż mówisz w czasie przeszłym, panno Stefanio?
— Bo dziś już sama nie wiem co sądzić.
— Prawda, którą lada słowo obali, nie zasługuje na tę nazwę. Przekonania twoje były niezachwiane, bo nigdy nie spotkałaś się z zaprzeczeniem, ani z przekonaniem innem; żyłaś zasklepiona w swoim wyłącznym świecie, wśród ludzi, którzy tak samo jak ty myśleli i czuli.
— Ja chcę do tego świata powrócić. Miałam tam przynajmniej spokój.
— Więc wracaj pani. Któż broni?
Z rodzajem gniewu rzuciła na stół kilka tomików, które jej pożyczyła pani Zofia.
— Masz twoje książki — odezwała się do niej — one tylko burzą myśli.
Powstała. Gdyby w tej chwili była z nią miss Cora, niezawodnie byłaby zaraz odeszła.
— Uspokój się pani — rzekłem — nikt gwałtem mówić ci nie będzie tego, czego słyszeć nie chcesz. Spełniłem zlecony mi przez ojca twego obowiązek. Uczynisz z legatem jego co zechcesz. To już do mnie nie należy.
— Nikt mówić mi nie będzie tego czego słuchać nie chcę — pochwyciła niemal szyderczo — a cóż innego czyniłeś pan od pierwszej chwili?
Mogłem jej odpowiedzieć, że sama wezwała mnie tutaj, sama poruszyła pierwsza kwestye drażliwe. Ale nie chciałem sprawiać jej przykrości, widziałem że cierpi rzeczywiście, odczuwałem to w jej szorstkiej mowie, w jej niesprawiedliwych wyrzutach. Siadłem opodal i zapanowało między nami głuche milczenie.
Stefania zdawała się nasłuchiwać niecierpliwie dzwonka miss Cory, pani Zofia przyglądała się nam obojgu z przybraną nagle powagą. Znać było jednak po niej, że nie brała wcale na seryo tej sprzeczki, że ona ją bawiła, potwierdzała jakieś domysły. Miała nawet ochotę ją podżegać, bo wzięła książki rzucone na stół przez kuzynkę i rzekła jakby od niechcenia:
— Już nie wiem czem zawiniły ci te biedne poezye? Są one w rękach wszystkich, czytają je starzy, młodzi, dzieci nawet.
— Dla czegoż mnie nie dano ich nigdy?
Pani Zofia uśmiechnęła się filuternie.
— Bo też niekoniecznie czyta się tylko to co starsi pozwolą. Ty byłaś wyjątkiem.
— I dziś przecie — zawołała z goryczą — czytałam je ukradkiem.
— Spóźniłaś się. Są to zakazane owoce co najwyżej do lat piętnastu, a ty masz dwadzieścia, jeżeli się nie mylę.
— Dwudziesty drugi — odparła bez namysłu.
— A widzisz! z kolei rzeczy powinnaś była przeczytać wiele innych książek.
— Masz je?
— Niektóre.
— Pokaż.
— Oh! moja droga, każda epoka wytwarza innego rodzaju zakazane owoce. Ja mam te co były w modzie przed dziesięciu laty.
— Więc i na to jest moda? Prawdziwie w kilku dniach dowiaduję się więcej rzeczy niż przez całe życie.
— Nie dziw. Ty byłaś pod kluczem.
— I ty mi to mówisz, ty także!
W tych słowach był wybuch nowy, skierowany tym razem przeciw kuzynce.
— Czemuż nie powiedziałaś mi tego wcześniej?
— Zabawne pytanie, albożbyś uwierzyła? A potem po co się miałam w to mięszać i stawać bez powodu pomiędzy tobą a panem Alfredem.
Pan Alfred był to wysoki brunet z binoklami. Odgadłem to odrazu.
— Zkąd ci on przyszedł na myśl? — zawołała gwałtownie.
— Zkąd? jesteście prawie narzeczeni.
Stefania spuściła głowę i przez chwilę pozostała pogrążona w myślach. Potem rzuciła na mnie ukradkowe spojrzenie, jak gdyby pytała, o ile byłem wtajemniczony w tę sprawę. Ale ja także zamknąłem się w dumnem milczeniu i nie chciałem pokazać po sobie żadnego wrażenia. Czułem przecież, że nienawidzę tego Alfreda z całego serca, i że gdyby w tej chwili stanął naprzeciw mnie, nie byłbym w stanie nad tą nienawiścią zapanować.
Na dźwięk dzwonka, który zwiastował przybycie angielki, Stefania zerwała się nerwowym ruchem i pożegnawszy nas zaledwie skinieniem głowy, wybiegła, jakby posadzka tego pokoju paliła jej stopy. Byłaż to ta spokojna, poważna, o mierzonych ruchach kobieta, nie różniąca się prawie od babki, którą poznałem w kościele!
Zadawałem sobie to pytanie patrząc na odchodzącą, na drzwi co zatrzasnęły się za nią w sposób nieparlamentarny. Zapomniałem w tej chwili o pani Zofii, gdy ta nagle przypomniała mi się śmiechem. Był on wesoły, serdeczny, a nawet trochę złośliwy. Śmiała się widocznie ze mnie.
— No i cóż, wyglądasz pan przerażony, jakbyś się nie spodziewał tego kryzysu, był on konieczny, nieunikniony, jak kryzys w tyfusie.
— Nie rozumiem — odparłem.
Nie wzięła tego wcale do serca.
— Czy myślisz pan, że użyłam przenośni, mówiąc o kloszu, pod którym wychowała się Stefania. Stłukłeś pan ten klosz na drobne źdźbła, a ona teraz daremnie usiłuje się schronić pod niego.
— Przez litość, pani, daj pokój żartom.
— Nie żartuję — odparła, poważniejąc nagle. — Pan nie masz nawet pojęcia o domach takich jak ten w którym wychowała się Stefania. Wszak mówiła panu, że miała guwernantki angielki i francuzki, języka ojczystego nauczyła się przypadkowo, od służby. Ma się rozumieć, że książki ani czasopisma krajowe w domu się nie znajdowały. Tym sposobem była odcięta od ruchu umysłowego, czytała a nawet widziała to tylko co przeszło przez ścisłą kontrolę. Miałeś pan próbkę jej nieświadomości. Towarzyszki dobierano jej starannie, ażeby żywe słowo nie zastąpiło książki. Gdybyś pan się nie zjawił z listem od ojca, Stefania byłaby bez namysłu poszła za pana Alfreda.
— A wówczas? — przerwałem.
— A wówczas — powtórzyła jakby podrzeźniając moje słowa. — Któż może wiedzieć...
— Czy byłaby, czy mogłaby być szczęśliwą?
— Oh! szczęście! Czyż dasz pan na nie receptę, lub przynajmniej czy je pan określisz? To znowu będzie tak jak z rozsądkiem.
— W każdym razie nie byłaby szczęśliwą z panem Alfredem.
— Dla tego że on się panu nie podoba. Ale jeżeli podoba się Stefanii?
— To niepodobna. Pani sama mówiłaś że tak nie jest.
— Pan Alfred będzie bardzo przyzwoitym mężem, ani gorszym, ani lepszym od dziewięćdziesięciu dziewięciu jemu podobnych.
— Tak, dla przeciętnej żony; Stefania nie należy do przeciętnych kobiet.
— A to dla czego? — spytała patrząc mi przenikliwie w oczy.
— Choćby dla tej wielkiej szczerości — odparłem szorstko — którą odznacza się we wszystkich stosunkach, jest ona zbyt rzadką aby jej nie cenić.
Pani Zofia nie obraziła się o przymówkę zawartą w tych słowach, przeciwnie śmiała się swoim zwyczajem i rozstaliśmy się nie mówiąc nic o tem kiedy zobaczymy się znowu.
Upłynęło dni parę śmiertelnie długich. Powszednie zajęcia nie były w stanie ich zapełnić. Skoro miałem wolną chwilę, szedłem na zwykłe miejsca przechadzek miejskich, w nadziei że spotkam Stefanię; nie spotkałem jej ani razu, nie dostrzegłem nawet nigdzie pana Alfreda, chociaż mój niepokój dochodził do tego stopnia, że nawet jego pragnąłem zobaczyć.
Chwilami zdawało mi się, że spotkania moje ze Stefanią były to senne zjawiska niemające nic wspólnego z rzeczywistością, że ona sama była wytworem wyobraźni. W świecie realnym, w którym żyłem, nic mi jej nie przypominało, ona była po za jego obrębem, a jednak w myśli mojej tkwiła ciągle. Widziałem ją klęczącą w kościele z obumarłym wyrazem na twarzy; widziałem budzące się w niej błyski życia, widziałem ją wreszcie przetworzoną, drgającą wzruszeniem, walczącą samą z sobą. Czyż pożegnanie jakie mi rzuciła, mogło być jej ostatniem słowem? Czyż raz zbudzona myśl mogła zasnąć napowrót, a pomiędzy nami czyż skończyło się już wszystko? Czy nadal mieliśmy pozostać obcemi sobie jak dotychczas, chociaż była chwila w której nazwała mnie bratem.
Pytania te dręczyły mnie, dzień i noc nie dawały spokoju, a niemożność odpowiedzi wprawiała w rozdrażnienie trudne do zniesienia. Czynna, praktyczna moja natura wyczerpywała się w walce z cieniami. Nie mogłem przecież pójść szukać Stefanii u jej babki; skoro sama widzieć mnie nie pragnęła, powinienem był usunąć się jej z drogi. Brała mnie pokusa udać się do pani Zofii, ale tutaj znowu zatrzymała mnie straszna duma. Lękałem się jej śmiechu, jej żartów, a nadewszystko jej przenikliwości. Czułem dobrze, iż każdy krok z mojej strony zepchnąłby mnie z zajętego stanowiska. Znaczyłem coś tylko dopókim się trzymał odpornie.
Nie wiem czy byłbym długo potrafił znieść tę niepewność, gdy odebrałem od pani Zofii arcy-lakoniczny bilecik: „Przyjdź pan jutro o dwunastej“ — i nie chybiwszy jednej minuty byłem u niej. Miałem niewyraźne przeczucie, że zastanę Stefanię. W uszach dźwięczał mi jej głos nieco stłumiony, zdawało mi się nawet że go słyszę w tym miękkim eleganckim gabinecie, w którym rozbrzmiewał niegdyś.
Niestety, omyliłem się. Pani Zofia była sama. Zawód czy niepokój dni ostatnich snadź wybił mi na twarz wyraźnie, bo patrzyła na mnie przez chwilę w milczeniu. Była nastrojona daleko poważniej niż zwykle.
— Czemuż pan tu nie przychodziłeś? — zagadnęła nagle.
— Nie upoważniłaś mnie pani do tego.
Uderzyła nogą w posadzkę z widoczną niecierpliwością.
— Zawsze ta męzka duma — wyrzekła. — Czy pan nie wie co się dzieje?
Podniosłem na nią wzrok tak przerażony, iż zrozumiała że wina moja mniejszą była niż się zdawało.
— Mów pani! — zawołałem. — Wszak wiesz że żyję po za waszym światem, odcięty od niego chińskim murem.
— Kto chce, ten chińskie mury przebija — mówiła już łagodniej.
— Mówże pani, czy nie widzisz że jestem jak na mękach.
— A więc słuchaj pan. Alfred się oświadczył...
Spodziewałem się tego, a przecież uczułem że mi się w oczach zaćmiło. Nie wiem czy zauważyła to pani Zofia, bo wogóle uważała to tylko co widzieć chciała.
— Byłam tam właśnie — mówiła zasiadając się wygodnie w fotelu. — Mogę panu rzecz całą opisać ze szczegółami, byłam obecną kiedy Alfred w urzędowym stroju, w urzędowym charakterze, przybrany w urzędową czułość, która, przyznać trzeba, uwydatniała dziwnie jego typ owczy, wynurzał hrabinie w konwencyonalnych wyrazach swoje zamiary. Należę do tak blizkiej rodziny, iż nie byłam wcale uważana za zbyteczną. Hrabina wysłuchała go jak należało, przyzwolenie swoje dała odrazu, uczyniła je przecież wedle przyjętej formy zależnem od przyzwolenia Stefanii.
— A Stefania? — szepnąłem przez zaciśnięte zęby.
— Zaraz, dochodzimy do niej. Babka kazała ją przyzwać. Weszła. Spojrzałam na nią ciekawie. Była spokojna jak zwykle. Babka powtórzyła jej słowa Alfreda, których on słuchał ze schyloną głową, co uwydatniało misterny przedział włosów, idący od karku, a kończący się dopiero przy grzywce. Nie wiem czy pan uważałeś że on nosi grzywkę?
— Przez litość, pani! — zawołałem.
Uśmiechnęła się złośliwie.
— Cierpliwości — odparła. — Dodał od siebie parę słów stosownych o nadziejach swego serca, o wielkiej czci i miłości.
— Czyż tu chodzi o niego?
— Stefania...
— Stefania — pochwyciłem.
— Jeżeli mi pan będziesz przerywał, nie skończę nigdy.
Zacisnąłem zęby pod tą moralną torturą, ale zrozumiałem że jej nie skrócę; milczałem więc, a ona ciągnęła dalej:
— Stefania miała także oczy spuszczone, nie mogłam dostrzedz czy miały one kolor popiołu, czy też grały w nich te żółte i czerwone blaski, które pan znasz tak dobrze. Na gładkiem jej czole nie było chmury żadnej. Zaczęła swoją odpowiedź jak dobrze wychowanej pannie przystało. Propozycya Alfreda jest dla niej zaszczytną, winna mu za nią wdzięczność. Hrabina wyciąga już swe chude ręce, aby pobłogosławić młodą parę...
— Powiedz mi pani odrazu kiedy ślub? — syknąłem mimowolnie.
— Więc pan słuchać nie chcesz?
— Pani jesteś bez miłosierdzia.
— To jeszcze obaczymy. Otóż hrabina wyciąga ręce i już zawczasu obciera suche oczy, kiedy nagle do odpowiedzi wnuczki wsuwa się nadprogramowy wyraz — jednakże. Brwi hrabiny się marszczą, przykłada do oczu lornetkę, jak to czyni kiedy coś idzie nie po jej myśli, a ona dziwić się zdaje, że to jest możebne. Stefania na to nie zważa, „jednakże“ powtarza się coraz częściej, aż wreszcie prowadzi do najformalniejszej odmowy.
Westchnienie ulgi wydarło się z mojej piersi. Czułem że spadł z niej ciężar nieznośny.
— Tak jest, do odmowy — ciągnęła pani Zofia, której w tej chwili przebaczyłem wszystko. — Warto było w tej chwili popatrzeć na Alfreda; zwrócił się do hrabiny jak lichy aktor do reżysera, kiedy nie odbiera repliki jaką powinien odebrać i nie wie co dalej począć. Ona odpowiada mu również pomięszanym wzrokiem.
— I cóż dalej? cóż dalej? — pytałem rozpromieniony.
— Więc to panu nie wystarcza jeszcze? Dalej, no, dalej następuje płacz i zgrzytanie zębów. Alfred wychodzi z oburzeniem i zapewne otrząśnie z obuwia proch tego niewdzięcznego domu. Gniew cioci równoważy tylko jej zdumienie, a gniew ten tyczy się nietylko wnuczki, obejmuje wszystkich co mają do niej dostęp, nawet miss Corę, której wystraszone oczy świadczą o zupełnej niewinności. Co do mnie, ma się rozumieć, jestem na indeksie.
— A Stefania?
— Stefania jest niezbadana. Na gniew babki odpowiada jednym tylko wyrazem, że za mąż wcale iść nie chce. Ale babka wie dobrze, co pod tym wstrętem dziewiczym rozumieć należy; kto wie czy nie domyśla się czego.
— Jakim sposobem? Nie nasunąłem się jej na oczy od dnia owego.
— Warszawa nie jest tak wielkiem miastem, aby w niej ukryć się można, a zresztą pan się nie ukrywasz, wszyscy wiedzą że tutaj zamieszkałeś.
— Wiadomość ta do hrabiny dojść nie mogła.
— Ludzie rozumni wiedzą zawsze to wszystko co ich może obchodzić, a pomimo wszystko ciocia jest kobietą rozumną.
— Więc cóż ja mam robić? — zawołałem.
Wzruszyła ramionami.
— Kto się pyta o radę, ten nigdy zamiarów swoich nie spełni.
Zamiarów. Szła dalej niż myśl moja, a przecież miała słuszność. Odgadywała mnie lepiej, niż ja sam dotąd rozumiałem siebie. Ona od pierwszej chwili wiedziała, jaki władca opanowywał moje serce.
— Gdybym ją mógł widywać, gdyby nie należała do tego zamkniętego świata — zawołałem — nie pytałbym o nic.
— Albożeś pan nie wiedział o tem, wyzywając go do walki?
Umilkłem. Nie miałem chęci do zwierzeń. Czy uwierzyłaby mi gdybym jej przysięgał, iż nie pojmowałem sam w jaką grę się wdałem. Zostałem pochwycony z nienacka zanim pomyślałem o obronie.
— A gdybym ją wykradł?
— Tak robi się w melodramatach — odparła — a melodramaty mają swoją dobrą stronę. Cóż kiedy Stefania nie należy do tych co wykradać się dają.
— Przecież dała dowód stanowczości.
— Z tem wszystkiem nie ręczę czy w tej chwili nie żałuje tego, co uczyniła. Czy przeszłość nie odzyskała praw swoich?
Położyła temi słowami palec na palącej ranie, a ból był tak straszny, że zadrżałem od stóp do głowy.
— No — rzekła dobrotliwie — przyjdź pan za parę dni, może będzie co nowego, bo dziś... Dziś nie wiem rzeczywiście cobyś pan mógł lepszego zrobić jak siedzieć cicho. Będzie to najlepsza taktyka. Ja może jedna odgaduję jakie walki odbywają się w duszy Stefanii, jak po każdej śmielszej myśli następuje reakcya. Widziałeś pan jak cię przyjęła ostatnim razem. Był to wstęp do odrzucenia Alfreda. Teraz musiałbyś za nie odpokutować. Ręczę, że teraz wymawia sobie to co uczyniła, a twoja szala spada, spada, spada...
Miała słuszność, czułem to.
— No, nie wyglądaj pan tak tragicznie — kończyła — odniosłeś przecie wielkie zwycięztwo.
— I cóż mi z niego? — zawołałem.
— Jesteś pan wymagający — rzekła kręcąc głową — żądasz za wiele odrazu.
Ja nic nie żądałem, nic żądać nie mogłem.
Za parę dni miałem zgłosić się do pani Zofii po wiadomości, ale te doszły mnie inną drogą. Rozeszła się pogłoska po mieście o chorobie hrabiny. Choroba ta stawała pomiędzy mną a Stefanią. Widziałem że przypisywana będzie zerwanemu małżeństwu, zmartwieniom z wnuczką i że na mnie spadnie ona całym ciężarem.
Pobiegłem do pani Zofii, nie było jej w domu.
Teraz każdą wolną chwilę spędzałem na Mazowieckiej ulicy przed tym domem, którego ściany pragnąłem przebić wzrokiem. Zapytywałem wielkich frontowych okien, spoglądających na mnie w dzień nieruchomo i martwo, wieczór błyszczących światłem, co dzieje się po za niemi. A gdy widziałem ludzi wchodzących i wychodzących, napadała mnie szalona chęć zaczepienia ich i wybadania o rzeczywisty stan chorej. Aż wreszcie los, który czasem zakochanych bierze w opiekę, zesłał mi znajomego lekarza. Była to jedna z powag medycznych, poznałem ją zagranicą. Doktór wychodził właśnie z bramy, pod którą czatowałem.
— Pan idzie od hrabiny? — zagadnąłem chwytając go w przelocie.
— Znasz ją pan?
Nie miałem czasu na tłómaczenie.
— Jakże się ma? — pytałem dalej.
Doktor skrzywił się znacząco.
— Siedmdziesiąt kilka lat to najgorsza choroba.
Więcej wydobyć z niego nie mogłem.
Widziałem jak zajeżdżały karety jedne po drugich, jak służący biegli na górę i przynosili zawsze tę samą odpowiedź: „Pani hrabina bardzo chora, nikogo nie przyjmuje“.
Przychodziła mi szalona chęć iść wraz z innemi, zadzwonić do jej mieszkania, zapytać o zdrowie, może choć zdaleka dobiegłby mnie głos Stefanii, może ujrzałbym ukradkiem przez drzwi uchylone chociaż jej suknię, choć odbicie w lustrze, lub choć rzuciłbym wzrokiem na ten pokój w którym była ona.
Wieczorem światła zapalały się w oknach pierwszego piętra, noc zaczynała się długa, nieskończona, noc, o której wiedziałem że będzie dla mnie bezsenną. Są chwile, w których najrozsądniejszy człowiek popełnia szaleństwa; byłem w jednej z chwil takich, pulsa moje drgały, dziwaczne myśli, niepodobne zamiary krążyły po głowie. Chciałem chociaż przez te oświetlone okna dojrzeć co się działo w mieszkaniu. Wzrok mój był doskonały, gdybym się znalazł na jednym poziomie, dojrzałbym niezawodnie co się tam działo. Chęć ta opanowała mnie tak gwałtownie, iż nie namyślając się wbiegłem na schody i przez okna wychodzące na dziedziniec wpatrywałem się w oświetlone okna od wewnętrznych pokojów.
Zoryentowałem się szybko, przypominając sobie z której strony hrabina weszła do salonu, odtworzyłem sobie topografię domu, rozliczyłem okna i doszedłem do przekonania, że jej sypialnia musi wychodzić na dziedziniec, że do niej należą te dwa okna przysłonięte firankami, z których bił posępny blask lamp przyćmionych. Ale prócz tego bladego światła nic więcej zobaczyć nie mogłem. Czasem po za firankami przesunął się cień jaki, rozpoznać go przecież było niepodobieństwem.
Przy sypialni było wprawdzie okno jasne bez zasłon. Tam mogłem zajrzeć swobodnie. Ale był to pokój przeznaczony dla służby. Odbywał się tam istny sejm. Mówiono zapewne cicho, dopomagając sobie gestami, nie mogłem jednakże zrozumieć o co chodziło. Daremnie oczekiwałem czy choć na sekundę nie ujrzę Stefanii, snadź nie odstępowała babki.
Gdy tak stałem zapatrzony, usłyszałem na wschodach lekkie, szybkie kroki i zanim zdołałem opuścić moje stanowisko, głos pani Zofii zawołał:
— A pan co tutaj robisz?
Była sama.
— Jak pani widzi — odparłem bez wahania — muszę przecież wiedzieć co się tam dzieje?
— Trochę to po amerykańsku — wyrzekła — ale mniejsza o to. Dzieje się źle, rozumiesz to pan dobrze?
Tak jest, rozumiałem, czułem choć nie wiedziałem wszystkiego.
— Czyż hrabina tak bardzo chora?
— Ona! Ona choruje tylko kiedy chce, kiedy jej się to na co przyda.
— Jakto? — zawołałem z kolei przerażony — cóż to ma znaczyć?
Pani Zofia była poważniejszą niż zwykle.
— To ma znaczyć — szepnęła dobitnie — że Alfred nie otrząsł prochów ze swego obuwia jak to przypuszczałam, że trwa przy swoich zamiarach, a choroba hrabiny jest moralną torturą, która ma złamać opór Stefanii.
— To być nie może! — zawołałem chwytając jej ręce, jak tonący chwyta zbawczą linę — to byłby sposób niegodny.
— Godny czy nie, jest bardzo skuteczny.
— Więc pani sądzi?...
— Nic nie sądzę, widzę.
Przyłożyłem ręce do czoła, czułem że mi się w głowie kręci.
— A ona, ona Stefania?
— Uledz w końcu musi. Nie może przecież brać na sumienie choroby, może śmierci babki; a zresztą cóż ją broni od tego małżeństwa?
— Co broni!
Pani Zofia patrzyła mi w oczy badawczo, uporczywie.
— Ależ ja ją kocham jak szalony.
— Czyś jej pan to powiedział?
— Czyż mogłem to uczynić? Ona to odczuła, ona wie iż należę do niej.
— Nie trzeba się na to spuszczać.
— Więc mów jej pani o mnie, mów jej to wszystko co jest prawdą. Wszak widzisz iż nie mam nawet możności zobaczenia jej choćby zdaleka, choćby na minutę.
Odeszła wstrząsając głową, spłoszona otwarciem drzwi na górze. A gdy oddalała się po wschodach, zdawało mi się że ostatni promień nadziei znika mi z przed oczu.
Miała słuszność, po tysiąc razy słuszność. Byłem szalony, mówiłem Stefanii o wszystkiem, tylko nie o tem, co przepełniało mi piersi, jak gdybym miał przed sobą czas i swobodę, jakbym nie powinien korzystać z każdego momentu, nie wiedział jak zazdrośnie czuwają nad nią, a teraz było zapóźno. Szalony, po tysiąc razy szalony!
Całą noc snułem gorączkowe zamiary, to chciałem biedz do Stefanii, roztrząść służbę, dostać się do niej i błagać aby miała litość nademną, aby pamiętała że jest serce, które jej się oddało na łaskę i niełaskę, że ona zdeptać go nie ma prawa. To znów stawał mi przed oczyma pan Alfred. Wówczas zdawało mi się rzeczą najkrótszą szukać z nim zaczepki, wyzwać, zabić. Czułem się w prawie usunąć go z jej drogi. Albo też zapytywałem siebie samego czem byłem, czem być mogłem dla niej, ja, najbliższy krewny, noszący jedno nazwisko, a stojący w hierarchii światowej tak od niej daleko, że nawet wstęp do domu jej babki był mi wzbroniony. Miałyż się więc powtarzać te same dzieje, ta sama ręka co rozdzieliła rodziców, rozciągnęła swój wpływ złowrogi na drugie pokolenie i miała życie jego także zatruć i złamać?
Tak przeszło dni kilka, dni strasznych. Pani Zofia, która się stała moim wiernym sprzymierzeńcem, nie mogła dać mi pocieszającej wieści. Stefania opierała się coraz słabiej, łatwo było przewidzieć chwilę w której ulegnie.
Los mój rozgrywał się, a ja musiałem oczekiwać go bezsilny i bezczynny.
Dom, w którym mieszkała Stefania, przyciągał mnie jak magnes, krążyłem wokoło. Jeżeli nie ją, chciałem przynajmniej zobaczyć tego Alfreda, przekonać się, czy nabył prawa widywania jej, tego prawa które mnie zostało odjęte. I ujrzałem go wreszcie, ujrzałem jak wchodził znów do tego domu, z binoklami na nosie, z miną impertynencką i z tym owczym wyrazem, którego nic zniweczyć nie mogło. Bawił nie wiem jak długo, ale zdawało mi się że to trwało wieki, i przeszedł koło mnie nie zauważywszy nawet.
Nazajutrz, była to niedziela. Wczesnym rankiem Stefania wyszła z miss Corą. Miała w ręku książkę do nabożeństwa i kierowała się ku kościołowi, tak samo jak w dniu w którym ujrzałem ją po raz pierwszy. Ale któżby poznał w tej kobiecie idącej nierównym, gorączkowym krokiem, apatyczną istotę, której ruchy udawały starość, której życie samo zdawało się uśpione na zawsze. Gdybym był chciał jedynie zbudzić ją z tego letargu, mogłem tryumfować, córka Lińskiego należała teraz niezaprzeczenie do świata tych co czują, myślą, walczą i cierpią. Jeżeli to było wszystkiem com jej przyniósł, to doprawdy nie miała za co mnie błogosławić.
Szła ze spuszczonemi oczyma nie patrząc na otaczających; szła tak szybko iż angielka zaledwie nadążyć jej mogła i co chwila zwracała się do niej z jakąś uwagą, która jednak przechodziła bezskutecznie.
Stefania zdawała się zajęta zupełnie jedną myślą, zasłaniającą jej świat cały. Wszedłem za nią do świętokrzyzkiego kościoła, jak wówczas kiedy z babką spieszyła na roraty.
Tym razem był już dzień zupełny, a na mszę poranną zebrała się niewielka gromadka ludzi. Stefania nie miała klucza od ławki, nie zajęła zwykłego miejsca, lecz nie zważając na miss Corę, idącą za nią z widocznem niezadowoleniem, skryła się w jakiś kątek przed bocznym ołtarzem, padła na kolana i nie otwierając książki modliła się gorąco.
Stanąłem niedaleko; skryty za filarem, mogłem widzieć ją doskonale, sam nie będąc widzianym. Jakże różną była teraz jej modlitwa od konwencyonalnego nabożeństwa, któremu oddawała się dawniej. Ręce konwulsyjnie zaciśnięte podnosiła w górę, jakby wzywając ratunku, a z za woalki spływały gęste łzy, których zapominała ocierać; cała postać świadczyła o wielkiem wzburzeniu, o ucisku ducha szukającego napróżno ukojenia. A mnie kruszyło się serce, byłbym chciał pochwycić ją w objęcia i zcałować łzy z jej oczów, błagać o przebaczenie za to co przecierpieć musiała, stworzyć jej życie rozkoszy, ciszy, szczęścia.
Jej boleść paliła mi piersi, doprowadzała do szaleństwa, wobec niej byłem znowu bezsilny. I zapytywałem siebie jakiem prawem zmąciłem to życie, na co obudziłem ją z uśpienia, kiedy nie mogłem uczynić dla niej nic... nic zgoła.
Nie ma gorszej męki nad bezsilność wobec cierpienia ukochanych.
Po długiej modlitwie powstała wreszcie z jakąś determinacyą widną w całej postawie. Podniosła ukradkiem woalkę, otarła oczy poczerwienione, pałające gorączkowym blaskiem i nie oglądając się na miss Corę wybiegła prawie z kościoła.
Wówczas wyszedłem ja także i bez namysłu zbliżyłem się do niej, wymawiając jej imię drżącemi usty.
Było to rzeczą przeciwną wszelkim prawidłom zwykłej etykiety, ale ona nie zauważyła tego. Głos mój nie przestraszył jej ani zdziwił, ale jak gdybym ciągle obecnym był jej myśli, zwróciła ku mnie głowę i podnosząc woalkę ażeby lepiej widzieć, obrzuciła mnie spojrzeniem pełnem niewysłowionego smutku. Odczułem w niem pożegnanie. Potem wyciągnęła rękę i podając mi ją wyszeptała ledwie dosłyszalnym głosem:
— Stało się! nie powinniśmy widzieć się już więcej.
Nie potrzebowała nic dodać — zrozumiałem. Ale ja nie byłem zrezygnowany jak ona, nie chciałem poddać się złemu losowi, postanowiłem z nim walczyć.
Zrozumiała to i mówiła dalej:
— Wczoraj przyrzekłam moją rękę panu Alfredowi.
— To nie stanie się nigdy!
— Zdrowie babki zależy od mojego postanowienia. Dałam słowo i dotrzymam je.
— Nie. Tego nie uczynisz, uczynić nie możesz.
Zastępowałem jej prawie drogę, nie zważając iż znajdujemy się na ulicy, że możemy zwrócić uwagę.
— Panie! — zawołała odzyskując panowanie nad sobą — jakiem prawem?
— Prawem serca, które cię kocha.
Nadchodziła miss Cora, ludzie zaczynali się na nas patrzeć.
— Stefanio! — zawołałem — winnaś mi przynajmniej słów kilka.
To nie była prośba, musiała zrozumieć iż nie ustąpię od tego żądania, bo odparła:
— Dobrze, jutro rano u Zofii.
Odeszła szybko nie oglądając się, biegnąc prawie, jakby uciec chciała nietylko przedemną, ale przed sobą samą.
Obietnica jej nie zdołała mnie uspokoić. Miałem jej tyle rzeczy do powiedzenia, iż przed owem jutrem napisałem list długi i gorący. Przedstawiłem nasze położenie wzajemne, skreśliłem obraz mego serca, zaklinałem aby nie gubiła własnej przyszłości, oddając się człowiekowi, dla którego nie mogła mieć ani miłości, ani szacunku. Pisałem wszystko co w podobnym razie napisać można i pobiegłem do pani Zofii.
Ale pani Zofia nie okazała się wcale skorą do wręczenia listu. Namyśliła się, zabawka przybierała zbyt poważne rozmiary. Miała wprawdzie chęć uczynienia czegoś na przekor „kochanej“ cioci, ostatecznie przecież szło o los Stefanii, a po bliższem rozpatrzeniu się nie uważała małżeństwa z panem Alfredem za nieszczęście. Miała na to swoją teoryę nie różniącą się wiele od ogólnych prawideł świata. Stefania zapomni swoich wszystkich niepokojów, marzeń, powróci do apatycznego usposobienia, a wówczas pan Alfred będzie dla niej wcale stosownym mężem.
— Bo wreszcie — kończyła swój wywód, którego słuchałem ze zdziwieniem, usprawiedliwionem małą znajomością kobiet podobnych — Stefania ma już lat 22, a panu jej przecież nie dadzą.
Pomimo ciągłego śmiechu była to kobieta patrząca na życie tak, jak na nie patrzył jej świat. Emancypowała się gdy chodziło o słowa, o żarty, w czynach jednak była bardzo konsekwentną. Wyśmiewała się z pana Alfreda, na złość ciotce urządzała schadzki pomiędzy mną a Stefanią, ale kiedy na seryo była mowa o małżeństwie kuzynki, przeszkadzać mu nie chciała.
— Wszakże pani sama doradzałaś mi gwałtowne środki! — zawołałem oburzony.
— Wielka rzecz — odparła niezmięszana — mówi się tyle rzeczy.
Mogłem odpowiedzieć, że nie należę do tych którzy na wiatr słowa rzucają, ale sprzymierzeniec ten był dla mnie konieczny, musiałem starać się o jego łaskę a przynajmniej nie obrazić go niczem.
Prosiłem, błagałem, a że pani Zofia lubiła miłość i miała pomimo wszystko słabość do zakochanych, udało mi się wreszcie skłonić ją do oddania listu. Nazajutrz z wolą jej czy bez woli musiałem mówić ze Stefanią, o to już nie pytałem się wcale i o oznaczonej godzinie przyszedłem.
Wchodząc usłyszałem żywą rozmowę. Zofia przekładała coś swojej kuzynce, była zapewne orędowniczką pana Alfreda, bo ujrzawszy mnie umilkła nagle.
Stefania miała twarz zarumienioną, może od łez, może od wzruszenia, źrenice jej rozszerzone pałały. Trzymała w ręku papier, w którym poznałem mój list pisany wczoraj. Na mój widok powstała prosta, sztywna, jakby nad sobą zapanować chciała.
— Czemu pan mi to piszesz? — zawołała gwałtownie — czyż nie dość mam własnego nieszczęścia, czy mam jeszcze twoje mieć na sumieniu?
— Stefanio! ty nie możesz uczynić tego co będzie twojem i mojem nieszczęściem. Zrozumiesz, że są rzeczy przechodzące prawa rodzicielskie, których nikt wymagać nie może. Zerwiesz to nienawistne małżeństwo.
Przemawiałem jakbym mógł narzucić jej moją wolę i uczyniłem to widać bo ona załamała ręce i szepnęła przez zaciśnięte usta:
— Spotkaliśmy się na nieszczęście.
— Nie mów tak — zawołałem rozżalony — ja błogosławię chwilę w której cię ujrzałem.
Obrzucałem ją spojrzeniem pełnem niewysłowionej miłości. Stefania odczuła ją bo rzekła miękko:
— Alboż ci czynię wymówkę? Stało się, nie ma tu winy ani twojej, ani mojej, ani wreszcie niczyjej. To przecież nie zmienia rzeczy. Fatalność stoi pomiędzy nami; fatalnemi jedna dla drugiej są rodziny nasze.
— Nie, po tysiąc razy nie. Fatalność wytwarzają ludzie, gdy stają pomiędzy rozkochanemi, fatalnością jest gdy straż nad bujną młodością oddana jest w zlodowaciałe dłonie, gdy starość narzuca jej swoje przesądy i gwałtem chce nagiąć ją do swoich celów. Stefanio, ty bronić się powinnaś, bo twoja sprawa jest moją.
Słuchała mnie. W jej oczach zapalały się jasne promienie i gasły szybko zalane łzami.
— Nie — zawołała wreszcie — ja nie umiem bronić się przeciw tym których kocham, ja babce oprzeć się nie zdołam. Gdy błaga mnie o spełnienie swej woli w imię najdroższych wspomnień, w imię spokoju swoich dni ostatnich!
— Więc ma się drugi raz powtórzyć tragedya, jaka rozegrała się pomiędzy twoim ojcem a matką, drugi raz ta sama ręka ma rozdzielić na zawsze tych co się kochają, co wzajem byliby sobie szczęściem. Stefanio! Stefanio! to być nie może! Ja buntuję się przeciw podobnej konieczności, ja jej zaprzeczam, ja cię wyrwę z pod wpływu tych umarłych zagarniających ciebie żywą, młodą, ciebie kochającą do swego grobowego królestwa. Choćbyś nawet chciała to uczynić, choćbyś zgodziła się zstąpić do świata mar, który cię otaczał od kolebki, ja na to nie pozwolę. Choćby z przed ołtarza nawet pochwycę cię, uniosę. Zdobyłem cię miłością moją, piekielnem cierpieniem dni ostatnich, rozpacz doda mi siły. Bo wreszcie ja nie mam nic do stracenia, owładnęłaś całą moją istotę, bez ciebie nic mnie już nie obchodzi.
Mówiłem com czuł, nie zważając na to że słuchała mnie Zofia. W tej chwili byłbym to samo uczynił przy Alfredzie, wobec całego świata.
— Boże! więc cóż mi pozostaje! — zawołała Stefania.
Był to ostatni okrzyk broniącego się przekonania, źrenice jej rozjaśnione, wilgotne spoczywały na mnie, a ja czytałem w nich wyraźnie to, czego nie wypowiadały usta.
— Pozostaje ufać, kochać i czekać — rzuciłem chwytając ręce, których mi nie broniła i przyciskając je do ust.
Przez długą chwilę zostawała pod czarem uczucia. Nagle jednak wyrwała ręce z moich uścisków.
— Ja nie chcę — zawołała — być dla ciebie nieszczęściem, jak wzajem nieszczęściem byli dla siebie rodzice moi. Ja nie chcę, żeby pomiędzy nami była miłość połowiczna, żeby łączyły się serca, kiedy myśli i przekonania są odrębne.
Jakże daleko w tej chwili był od niej Alfred, babka, inne małżeństwo.
— Czyż — zapytałem pochylając się nad nią — odrębności te istnieją, czyż oboje nie szukamy prawdy życia w trudzie i szczerości, a tym sposobem prędzej czy później spotkać się musimy.
Zapominaliśmy oboje o realnych trudnościach położenia. Przypomniała nam je pani Zofia, która słuchała nas z nieodgadnionym wyrazem.
— Nie wątpię, że tak będzie — wtrąciła z ironią, do której mięszała się szczypta zazdrości czy smutku — ale tymczasem co zrobimy z Alfredem?
— Stefania powie, iż poślubić go nie może. Posłuszeństwo i poświęcenie ma swoje granice. Babka może mieć moralne prawo zabronienia jakiego związku, ale nigdy narzucenia nienawistnego.
— Bardzo to łatwo dowieść nam, ale cioci!
— Czy pani chce bym jej to powiedział i stanął w obronie Stefanii? Jestem gotów to uczynić.
— Nie polepszyłoby to sprawy, zaręczam — odparła pani Zofia.
— Nie, ja sama zrobić to powinnam — rzekła Stefania powstając, jakby chciała zaraz postanowienie swoje w czyn wprowadzić.
W tej chwili gwałtowny głos dzwonka odezwał się w przedpokoju. Byliśmy nadto zajęci sobą, aby zwrócić na to uwagę. Zofia zapowiedziała aby nie przyjmowano nikogo. Zapewne przychodziła miss Cora. Położenie było tak naprężone, iż lepiej może było grać w odkryte karty. Intrygi i miłostki ukrywać się mogą, ciche uczucia niezdolne są zachować pozorów, zdradzają się same, występują z otwartem obliczem. Mniejsza o to kto przychodził.
Żadne z nas jednak nie przypuszczało, by karty mogły odkryć się tak zupełnie, gdy po chwili drzwi otworzyły się szeroko i ukazała się w nich hrabina. Była panią siebie, tylko na bladych policzkach gniew, oburzenie, może boleść wytworzyły dwie krwiste gorączkowe plamy, a ręka, którą podnosiła do oczów lornetkę, trzęsła się widocznie.
Zapewne zdradziła nas miss Cora, ale nie było czasu zastanawiać się teraz nad tem, gra była zbyt poważna.
Przez minutę nowoprzybyła spoglądała na nas w milczeniu. Widziałem iż pani Zofia byłaby się chętnie skryła w mysią jamkę przed jej okiem. Hrabina nie raczyła odezwać się do niej i do mnie, tylko zwracając się do wnuczki wyrzekła wreszcie po francuzku jeden nakazujący wyraz:
— Stefanio, chodź.
Stefania zbliżyła się do babki z determinacyą łatwą do wyczytania z jej twarzy.
Hrabina chciała oprzeć się na niej i wyjść natychmiast, ale ona zatrzymała się bez wahania.
— Wiesz wszystko, babciu, tem lepiej. Nie jestem zdolna ukrywać się, kłamać, udawać.
Stara kobieta nie spodziewała się podobnego wystąpienia i przez chwilę widocznie myślała jak jej postąpić należy.
— Chodźmy! — powtórzyła wreszcie — co mi masz powiedzieć, powiesz w domu.
— Nie! — zawołała Stefania przywiedziona do ostateczności — raz trzeba jasno określić położenie. Widzisz sama, babciu, że kocham mego kuzyna, więc żoną innego być nie mogę.
Taktyka hrabiny zniweczona została temi słowami, zmieniła też odrazu obejście.
— A więc dobrze — rzekła z pogardliwą ironią — skoro chcesz koniecznie kłaść kropki nad literami, połóżmy je, tylko nie widzę w czem to zmienia położenie.
— Jakto? — zapytała nie rozumiejąc dokładnie.
Hrabina mówiła z wnuczką, ją jednę widziała, widzieć chciała, ja i Zofia nie istnieliśmy dla niej, traktowała nas jak gdybyśmy mieli jak w bajkach czapkę niewidkę na głowie.
— Nie pojmuję nawet zupełnie, dla czego upierasz się mówić mi podobne rzeczy i do tego jeszcze w tym domu?
— Jakto? — powtórzyła coraz bardziej zmieszana Stefania.
— Wiesz przecie dobrze, że ja na nic przystać nie mogę.
— Sądzę że to jest mój obowiązek.
— Obowiązek! — wybuchnęła babka — obowiązek! Ty mówisz mi o obowiązku. Obowiązkiem twoim jest spełnić moją wolę.
— Byłam ci zawsze posłuszną — rzekła drżącym głosem Stefania — i posłuszną będę, tylko nie tam, gdziebym się rozminęła z sumieniem.
— Sumienie! — powtórzyła — czegoż ludzie nie nazwą sumieniem? Pan Liński także spełniał obowiązek sumienia, kiedy przyszedł zakłócić nasz spokój, stanąć pomiędzy mną a tobą, jak stryj jego stanął pomiędzy mną a córką. Teraz przyszło mu to z łatwością, miałaś w żyłach krew jego. Ty zawsze byłaś dwoista i przez pół tylko należałaś do mnie. Ileż poniosłam walk, pracy, trudu, zabiegów, zanim zostałaś taką jaką być powinnaś. Jedna chwila zniweczyła wszystko.
Położenie moje było nie do zniesienia. Chciałem stanąć pomiędzy rozżaloną babką a Stefanią, zasłonić ją, ściągnąć na siebie gromy.
— Pani... — zacząłem.
Ale hrabina spojrzała na mnie wzrokiem pełnym obojętności i zdziwienia, dając mi poznać wyraźnie, że nie istniałem dla niej wcale.
— Ja mówię z moją wnuczką — rzekła dobitnie.
— Mówiąc ze mną, babciu, musisz z nim mówić także — zawołała Stefania — bo tu idzie o nas oboje. Masz słuszność, mam dwoistą naturę, czułam to oddawna. Nieraz wśród mierzonych wyrazów, konwencyonalnych pojęć, formułkowych zasad, któremi karmiono mnie, otaczano, zabijano, burze zrywały mi się w duszy, czułam jakieś pragnienia bez nazwy, jakby przemawiały do mnie mary nieznane językiem niezrozumiałym a ponętnym. Ja zawsze byłam obcą wśród świata, który nazywał się moim. Broniłam się próżnym myślom, tęsknotom, smutkom, chciałam uśpić rozmarzone serce, chciałam urobić się wedle twej woli. Daremnie, daremnie, kocham cię ale jestem córką mego ojca. Tego nikt odmienić nie może.
— Tego nikt odmienić nie może — powtórzyła ponuro hrabina. — Wina rodziców odzywa się w potomstwie, powinnam była o tem pamiętać. Stało się. Dziś wiem że na starość pozostaję samotną.
Powstała chwiejąca się, ale surowa, nieubłagana, i postąpiła ku drzwiom nie oglądając się na nikogo.
— Babciu! — zawołała Stefania, rzucając się ku niej z oczyma pełnemi łez.
— Ja lub on — rzekła hrabina wskazując na mnie.
— Nie, ja nie wybiorę, ja wybrać nie mogę.
Załamała ręce w bezsilnej rozpaczy.
Hrabina nie odpowiadając, nie zatrzymując się szła dalej.
— Babciu, ja pójdę z tobą — łkała Stefania — pielęgnować cię będę, ulegać we wszystkiem, we wszystkiem spełniać twoją wolę. Tylko pozwól mi zostać przy sobie, zostać zawsze.
Stara kobieta obejrzała się na wnuczkę przebłagana, wargi jej drgały. Ona także cierpiała. Umiała jednak w tej chwili zapanować nad sobą, nie stawiała żadnych warunków. Była to ugoda na dziś tylko, pełna burz i niebezpieczeństw na przyszłość. Czuliśmy to wszyscy. Zwycięztwo nie zostało przy żadnej stronie, tylko położenia zarysowały się jasno.
Po odejściu babki i wnuczki czas jakiś trwało milczenie. Wreszcie odezwała się pani Zofia.
— Gdyby Stefania umiała korzystać z chwili, mogła była niejedno wytargować.
— Wytargować — powtórzyłem, bo wyraz ten zabrzmiał mi przykro w uszach.
— Ciotka odniesie zawsze nad nią zwycięztwo — mówiła dalej nie zważając na przerwę — ona każdą okoliczność wyzyska. Stefania tego nie potrafi i dla tego... będzie pobita.
— Każdy walczy swoją własną bronią — odparłem.
— I cóż pan zamierzasz? — spytała po chwili, nie podejmując dalej tej kwestyi.
— Powiedziałem to Stefanii, będę ufać, kochać i czekać.
Udawałem spokój, którego w mojem sercu nie było. Pani Zofia zrozumiała to.
— I pan sądzi, że hrabina odstąpi od swoich zamiarów?
— Mam słowo Stefanii i wierzę jej.
Nie miałem zresztą innej drogi przed sobą, trzeba było poddać się konieczności. Zrazu zdawało się że wszelkie stosunki zostały zerwane między nami. Stefania nie wychodziła z domu wcale lub wychodziła z babką. Ma się rozumieć do pani Zofii zaglądać jej nie było wolno i schadzki nasze ustać musiały. Powoli jednak pomiędzy nami wyrobił się samą siłą rzeczy pewien modus vivendi.
Poznałem dnie i godziny w których wychodziła i zawsze znajdowałem się na jej drodze. Babka nie raczy mnie widzieć, Stefania odpowiada na mój ukłon ze spojrzeniem mówiącem niezmiennie: ufaj i czekaj. Wiem kiedy siada niedaleko od okna w salonie z robótką lub książką w ręku, kiedy z miss Corą idzie na przechadzkę. Widujemy się zdaleka, ale za to pisujemy do siebie, przysyłam jej książki lub wskazuję te, które czytać powinna, i w ten sposób skracamy sobie czas oczekiwania. Oboje dotrzymujemy sobie słowa. Nigdy pan Alfred ani nikt jemu podobny nie przestąpił w charakterze starającego się, progu domu hrabiny, nigdy ja też do domu tego nie wtargnąłem.
Dwoista znajduje się pod bezpośrednim wpływem babki, a jednak dwoistość jej znika z dniem każdym, myśli kształtują się wedle form nowych, uczucia wybiegają po za narzuconą miarę. Dziś gdy idzie jak dawniej obok babki, niepodobna jest do jej sobowtóra. Znać że to kipiąca młodość przykuta do martwej starości, znać że w niej wre życie.
Nie wiem czy hrabina to dostrzega. Nie mam wstępu żadnego do jej świata, ani stosunku coby mnie z nią łączył. Pani Zofii nigdy nie przebaczyła. Ale wiem to że do mnie przyszłość należy, i czekam na nią niezachwiany.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.