Dwie sieroty/Tom V/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Po takim monologu przerywanym po kilkakrotnie, Plantade ułożył starannie wszystkie papiery odnoszące się do sprawy z dorożką numer 13, przeszedł do pokoju służącego mu za jadalnię, położył na talerzu kawałek zimnego mięsa, chleb, postawił butelkę wina i zjadł to wszystko z pośpiechem.
Ubrał się potem, a spojrzawszy z zadowoleniem na swój bilet inspektora, włożył go do pugilaresu i schował w kieszeń.
Dziesiątą godzinę wskazywał zegar ścienny.
— Wezmę omnibus na Montrenil, pomyślał, a ztamtąd udam się do Bagnolet. I zeszedł na dół.
Théfer zobaczył go gdy wychodził na ulicę, ponieważ tam zatrzymał się chcąc zbadać stan nieba między wysokiemi oficynami domów które nawet w dzień jasny zaciemniały już i tak brzydką i wązką uliczkę.
Niebo było czyste, słońce przyświecało wszak ciężkie i duszne powietrze kazało się spodziewać rychłego deszczu.
Były inspektor już przed tem zapłacił za swoje skromne śniadanie w mleczarni. Podniósł się więc teraz ażeby być gotowym do śledzenia Plantada.
Szedł on pieszo do stacyi omnibusowej.
Théfer szedł za nim, starając się pozostawać zawsze w oddaleniu o jakie dwadzieścia do trzydziestu kroków.
Po trzech kwadransach takiego marszu Plantade doszedł do stacyi na Montrenil.
— Jedzie do Bagnolet; pomyślał Théfer. Ha! ja tam będę pierwej od niego.
Pobiegł prędko do stojącej dorożki, wsiadł w nią i zawołał na woźnicę.
— Do Bagnolet.
Było już południe gdy wysiadł przed pierwszym domem przedmieścia.
Stanął na miejscu pierwej przed Plantadem, którego oczekiwał niecierpliwie kazawszy sobie podać butelkę piwa w małej kawiarni, służącej za punkt zborny dla wszystkich woźniców.
W pół godziny potem nadjechały omnibusy z Paryża.
Z jednego z nich wysiadł Plantade, a podchodząc do pierwszego spotkanego przechodnia, zapytał o jakieś objaśnienie, poczem skierował się na dobrze znaną Théferowi drogę prowadzącą do spalonego domu pana Servan.
— Byłem pewny że on tam pójdzie, pomyślał Théfer. Nie wiem gdzie się uczył u czarta swego rzemiosła, lecz przyznać trzeba że je zna należycie.
Pan Servan przyjął nowego inspektora nie zbyt uprzejmie. Plantade niechcąc się bawić w żadną indagację, przystąpił wprost do rzeczy pokazując swą kartę inspektorską.
Ten mały kawałek papieru wpłynął magicznie na usposobienie pana Servan. W oka mgnieniu zmienił się on w nader grzecznego i gotowego do usług człowieka. Przyznać bo trzeba, że wszelka łączność z policją, nawet zupełnie niewinnego przejmuje strachem i obawą.
— Chciałbym, zaczął Plantade zasięgnąć od pana niektórych wiadomości co do pożaru w Capsulerie. Czy pan zamieszkiwał w tym domu?
— Nie panie. Wybudowałem go na spekulację i wynajmowałem zwykle z całym umeblowaniem.
— Był on również wynajęty przed pożarem?
— Tak panie.
— A komu?
— Panu Prosperowi Gaucher.
Plantade zanotował sobie nazwisko.
— Od jak dawna pan Gaucher zamieszkiwał w pańskiej posiadłości?
— Od dwóch dni. Dwudziestego Października wynajął dom na rok cały i zapłacił mi z góry. Na nieszczęście pożar wybuchnął tej samej nocy.
— Ha! zawołał Plantade niemogąc ukryć swojej radości; wszystko odgadłem więc i zrozumiałem. Do zbrodni przygotowano się więc na kilka dni przed tem.
— Do zbrodni? powtórzył Servan z osłupieniem.
— Tak panie; to widoczne.
— Przypuszczać więc trzeba że to co mi powiedziano wczoraj było prawdą. Mój dom posłużył więc za miejsce jakiegoś okropnego czynu?
Plantade zaczął bacznie nadsłuchiwać.
— Ha! ha! mówiono więc to panu wczoraj?
— Tak ale niechciałem temu wierzyć.
— A któż to panu o tem mówił?
— Dwóch panów.
— Pańskich znajomych?
— Bynajmiej. Widziałem ich po raz pierwszy wczoraj.
— A po cóż do pana tu przyszli?
— Po objaśnienie, tak jak pan.
— Po jakie objaśnienie?
— Pytali się o pana Prospera Gaucher, o jakąś dorożkę której niewidziałem, dalej o jakąś młodą osobę którą przewieziono podobno w tym samym dniu do mego lokatora.
Plantade coraz bardziej natężał uwagę, W jego przekonaniu ludzie którzy przyszli po objaśnienia, byli zbrodniarzami, pragnącemi dowiedzieć się, co ludzie myślą i mówią o ich zbrodni.
— I pan objaśniłeś tych panów? ciągnął dalej inspektor.
— Ma się rozumieć; powiedziałem wszystko com wiedział.
— Cóż pan im powiedziałeś?
— Najczystszą prawdę. Nie wiedziałem nic o tej młodej damie, ale ponieważ tego samego dnia znaleziono jąkąś młodą kobietę na wpół nieżywą, w kopalni, poradziłem im aby się zwrócili do robotników po objaśnienia.
— I zrobili to?
— Tak sądzę. Mieli się tam udać natychmiast.
— Jak wyglądali ci dwaj panowie?
— Bardzo przyzwoicie, a nawet ich twarze nacechowane były szlachetnością. Zdaje mi się że to musieli być krewni zaginionej kobiety bo z wielką boleścią o niej mówili. Młodszy szczególniej, nie ukrywał swojego cierpienia. Miał prawie ciągle łzy w oczach.
Plantade pomyślał:
— Byłem na błędnej drodze. To nie byli zbrodniarze. Nie zadawaliby sobie tyle trudu i nie odegrywaliby komedyi przed tym człowiekiem. Musi to być jakaś tajemnica rodzinna którą wykryć trzeba.
Zadumawszy chwilę, ciągnął dalej swoję indagację.
— Powróćmy do pana Prospera Gaucher. Czy znałeś go pan pierwej za nim wynajął mieszkanie w pańskim domu?
— Nie znałem — odparł Servan.
— Wiedziałeś pan przynajmniej jego adres?
— Być może mówił mi o tem. ale sobie nieprzypominam.
— Bez wszelkiej zatem gwarancyi wynająłeś pan swoją posiadłość?
— Przeciwnie, z najlepszą jaka być może. Zapłacił mi z góry za rok cały.
— Czy nie mówił ten człowiek panu czem się zajmuje?
— Mówił mi że jest chemikiem i że w moim domu założy laboratorjum.
— Ile on mógł mieć lat?
— Około pięćdziesięciu.
— Jakiego był wzrostu?
— Średniego; dość szczupły.
— Miał zarost lub wąsy?
— Nie panie; zupełnie wygolony.
— Nie zauważyłeś w nim pan coś szczególnego, coby na jakikolwiek ślad naprowadzić mogło?
— Nic bardziej znaczącego. Zająkiwał się tylko cokolwiek, szczególniej gdy prędko mówił.
Plantade zadrżał z radości.
— Czy nie zauważyłeś pan — zaczął po chwili — pewnego kurczenia się twarzy przy takim zająkiwaniu?
— Owszem panie. Zwróciło to moją uwagę.
Nowemu inspektorowi nie trzeba było więcej.
— Jestem na tropie!.. — szepnął do siebie z cicha. Wydaje się to nieprawdopodobnem a jednak jest prawdziwem.
— Czy pan Gaucher sam zamieszkiwał w pańskim domu? — zapytał głośno.
— Miał dwóch służących. Utrzymują powszechnie że się spalili przy pożarze wraz ze swym panem.
— To niemożliwe. Czyś pan widział tych ludzi?
— Nie: ale mi ich opisywano. Jeden miał być wysokim i chudym, drugi jak gdyby w przeciw wstawieniu tłustym i okrągłym jak ogórek.
— To jakby dopasowane do Dubiefa i Terremonda — pomyślał Plantade. Kto wie, czy ich nie wynajęto do tej sprawy. Muszę wykryć wszystko, skoro tak szczęśliwie na ślad już wpadłem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.