Przejdź do zawartości

Dwie sieroty/Tom IV/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Właściciel dorożki Numer trzynasty wszedł do sali gdzie został przyjęty radosnym okrzykiem kolegów, którzy mu natychmiast zrobili miejsce przy stole.
— Jakimże przypadkiem znalazłeś się tu o tej porze? zapytał jeden z nich.
— Tylko co przeprzągłem szkapę, odrzekł Piotr. Dostała wszystko czego potrzebuje, teraz więc kolej na mnie się posilić.
— Będziesz więc jeździł przez noc całą?
— A tak. W taką, niepogodę można dobrze zarobić. A ty, Sous-Sonci?
— I ja tak samo zrobię, odrzekł dorożkarz znany przez kolegów pod tem nazwiskiem.
— A czy przeprzągłeś?
— O siódmej w Belleville. Pojechałem na Berlińską ulicę i tam trafiła mi się dobra gratka.
— Cóż takiego?
— Spotkałem jakiegoś pana który mi zapłacił za sześć godzin z góry i dał na piwo, abym zajechał o wpół do jedenastej w nocy po jakąś panienkę na ulicę Notre-Damedes-Champs pod Numer 19.
Piotr Loriot podniósł głowę nasłuchując. Przestał jeść.
— Ulica Notre-Dame-des-Champs, Numer 19 powtórzył. Ależ to ja znam ten dom... Przypomina mi się ta cała historja. Tak! jakiś tam klejnocik zapomniany w mojej dorożce. Panienka która się kazała zawieść na schadzkę, na Plac Królewski.
— A może to ta sama? podsunął Sous-Sonci.
— Bardzo być może. Ładna co prawda, ale djabelnie bałamutka. I pomyśleć że mój synowiec który nie jest przecie głupcem, byłby się jej dał owikłać, jak pierwszy lepszy dureń!... Biedny chłopiec! Na szczęście ja zbadałem, jak rzeczy stoją i powiedziałem mu: „Stój!... nie rób szaleństwa!” Gdyby nie to, byłby się z nią ożenił!... Teraz już sobie oboje wyperswadowali. Pomyślcie tylko, ile on zawdzięcza mojej dorożce Numer trzynasty? Mówię zawsze że ta cyfra przynosi szczęście. Powiedz mi Sous-Sonci, czy niewiesz czasem jak się nazywa ta panienka którą masz zawieść? — Nazywa się Berta Moneśtier. Mieszka na trzeciem piętrze.
— Toż samo!... przysięgam... to ona! A dokąd ją masz zawieść?
— Do jakiegoś pałacu na Berlińską ulicę. Mam powiedzieć że mnie przyseła pan Ireneusz Moulin.
— Jakaś widocznie schadzka z wielkim panem. Zapewne bogaty kochanek, nie dziwota, bo ładna dziewczyna. Ale co cię to może obchodzić? — Jesteś zapłacony, więc rób co ci polecono.
— Rozumie się... Wypiję Jeszcze kieliszek i ruszam. Lepiej zaczekać, aniżeli się spóźnić.
Dochodziła natenczas godzina dziesiąta.
Dubief z Terremondem włóczyli się po ulicach upatrując jakiejś dorożki stojącej przed garkuchnią.
Weszli w ulicę Zachodnią.
Deszcz ciągle padał. Obaj zbrodniarze widząc że szukają napróżno, zaczęli się niepokoić. Gdy nagle Terremonde przystanął.
— Patrz... patrz... zawołał, wskazując ręką ku jakiemuś błyszczącemu punktowi otoczonemu mgłą w około.
— Co takiego? zapytał Dubief, zatrzymując się także.
— Kolorowa latarnia!... to czego właśnie szukamy.
— A może to stacja? Trzeba się strzedz, bo tam zawsze bywa zdwojony dozór policyjny.
— Nie! — to traktjernia. Chodźmy.
Ruszyli szybkim krokiem ku dorożkom.
Fjakr Piotra Loriot stal najdalej. Ulica Zachodnia zwykle mało ruchliwa, o tej godzinie była pustą zupełnie.
— No! teraz wybieraj; zawołał Terremonde, a jak będziesz siadał na kozioł, ja wejdę do knajpy i każę sobie podać szklankę wina, ażeby zająć gospodarza.
— Niepotrzeba! — inaczej się rozmyśliłem, odparł Dubief. Wsiądź zaraz do budy... Już późno trzeba się spieszyć.
To mówiąc z miną znawcy, przyglądał się koniom.
— Do miljon djabłów!... mruknął pod nosem, To wszystko zdechlaki, ustaną nam w drodze.
Doszedłszy do czwartego ekwipażu będącego własnością Loriota, przystanął.
— To co innego, dodał, szkapa dobra, powiezie nas szybko. Dalej!... przyklejaj papier na numera.
— Ach! Numer trzynasty!... zawołał z niepokojem Terremonde; może nam to przynieść nieszczęście.
— Nie baj daremnie, a spiesz się. Kpię sobie ze wszystkich nieparzystych numerów.
W owym czasie gdy się działy opowiedziane przez nas wypadki, numera metalowe dorożek nie były przyczepione na latarniach, ale malowane na ciemnych powozach białym kolorem, a na żółtych czarnym.
Dorożka Piotra Loriot była ciemnego koloru.
Terremonde wydobywszy czarny papier zakleił numera.
Trwało to zaledwie minutę; Przez ten czas Dubief zdejmował worek z obrokiem ze łba koniowi i zakładał wędzidło.
— Siadaj!... wyszepnął do Terremohdą, a strzeż się aby nie zamknąć drzwiczek z hałasem.
Wskoczył na kozioł i ujął lejce.
Terremonde już siedział w dorożce.
Koń wstrzymywany przez Dubiefa szedł z wolna i zaledwie było słychać odgłos jego kopyt na grubej warstwie błota.
Gdy odjechali o kilkadziesiąt kroków od traktyjerni. Dubief obejrzał się po za siebie, a zobaczywszy że nikt z garkuchni niewychodzi, uderzył batem Milorda.
Koń nienawykły do takiego obejścia, bo zwykł był tylko słuchać głosu Loriota, skoczył jak oparzony i ruszył galopem.
— Do djabła! wymruknął Dubief, zginęliśmy!... szkapa narowista, jak widzę!...
Po kilku chwilach wszelako udało mu się powściągnąć zapał Milorda, który z galopa przeszedł w zwykłego kłusa.
Improwizowany dorożkarz, skręcił i wjechał w ulice Rennes.
Zegar wieżowy na stacyi kolejowej wskazywał wpół do dziesiątej. Punkt o dziesiątej, dorożka skradziona Piotrowi Loriot, stanęła na ulicy Notre-Dame-des-Champs przed domem Nr. 19.
Dubief zeskoczył z kozła i rzekł do Terremonda wysiadającego z dorożki:
— Stań przed koniem tak, aby nie ruszał z miejsca, a skoro posłyszysz mnie, schodzącego ze schodów, pakuj się do pudła napowrót. A przedewszystkiem nie zapominaj poleceń naszego opiekuna... Bądź dla tej panienki grzecznym, bardzo grzecznym!...
— Nie troszcz się! — Znam co się damom należy.
Dubief podszedł do drzwi, a znalazłszy je zamkniętemi, zadzwonił.
Na odgłos dzwonka, wyszła odźwierna.
— A do kogo to? zapytała.
— Na trzecie piętro. Drzwi na wprost schodów. Do panny Berty Monestier, odrzekł Dubief.
— A do kogo?
— Od pana Ireneusza Moulin, aby ją zawieść...
— Dobrze... dobrze! przerwała kobieta. Idź pan.
Łotr niepozwolił sobie powtórzyć tego dwa razy. Przebiegł schody jak żołnierz idący do szturmu, a doszedłszy trzeciego piętra, zadzwonił do drzwi znajdujących się na wprost schodów.
Drzwi otworzyły się natychmiast i Berta ukazała się w kapeluszu i na twarz zapuszczonej woalce. Wiedząc że Ireneusz przyśle po nią, zawczasu się ubrała.
Oczekiwała nasłuchając turkotu z ulicy, a usłyszawszy zatrzymujący się powóz i spieszne kroki przebiegające schody, mimo że jeszcze nie było wpół do jedenastej, była gotową do wyjazdu.
Złowroga niepogoda dopomagała zbrodni przygotowanej przez Théfera, na rachunek Jerzego de la Tour-Vandieu.
Dubief niepotrzebował nawet tłumaczyć się wcale.
— Przyjeżdżasz przysłany przez pana Ireneusza Moulin? zapytała, biorąc go dzięki przebraniu, za prawdziwego dorożkarza.
— Tak proszę pani, odrzekł zdumiony tem, że go oczekiwano. Przyjechałem po panią i mam oddać tę kartkę na dowód, że mnie tu przysłano.
To mówiąc podał Bercie bilecik napisany przez Théfera.
— Wiem... wiem! — odparła dziewczyna nieczytając kartki. Zejdź na dół, a ja zagaszę lampę, zamknę drzwi na klucz i przyspieszę za tobą.
Dobrze pani.
Tu zeszedł, mówiąc do siebie.
— Wszystko idzie jak z płatka. Łatwo do nie uwierzenia! Oczekiwała na mnie i wymówiła sama nazwisko człowieka, który niby to miał po nią przysłać. Wszystko to urządził nasz opiekun. Oj! szczwany to lis, nie lada!
I schował do kieszeni bilecik Théfera.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.