Przejdź do zawartości

Dwie sieroty/Tom III/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Jan-Czwartek przebiegł wszystkie te ulice przy których domy, a raczej lepianki pobudowane były że starego gruzu i drzewa.
W pobliżu Laurun zatrzymał się przed kartą, noszącą napis: „Małe mieszkanie zaraz do wynajęcia.“
Wszedł i rozejrzał się w podwórku.
Po prawej, wznosiła się dwupiętrowa oficyna. Po lewej, nie było widać nic więcej, prócz szop drewnianych, pustych zupełnie, a opartych o mur wysoki. Po za tym murem, znajdował się plac pusty, zasiany wzgórzami.
Jan-Czwartek wszedł z miną buńczuczną do odźwiernego.
— Macie tu parter do wynajęcia? zapytał.
— Tak Panie.
— Można go obejrzyć?
— Najchętniej. To mówiąc odźwierny, zdjął klucze z haku i wyszedł. To mieszkanie, dodał, znajduje się w głębi podwórza, ale jest do niego drugie wejście od ulicy Rebeval.
— To dobrze! — Proszę mnie prowadzić, rzekł Jan-Czwartek.
Domek parterowy, tworzył w rzeczy samej oddzielny budynek sklecony z cegły i gruzu, a ukryty po za snopami.
Odźwierny otworzywszy drzwi, wszedł pierwszy.
Mieszkanie składało się z dwóch pokojów; jedno okno wychodziło na małe podwórko. Otaczający je parkan, opatrzony był furtką łączącą tę posesję z ulicą Rebeval. Mieszkanie było czyste, świeżo odnowione, ale wilgoć czuć było wszędzie.
— Ile wynosi opłata komornego? zapytał Jan-Czwartek.
— Trzysta franków.
— To drogo.
— Jest to ostatnia cena. Napróżno by się pan targował.
— Czy komorne płaci się z góry?
— Nie koniecznie, jeżeli lokator posiada meble odpowiedniej wartości. Czy masz pan takowe?
— Naturalnie! zawołał Czwartek z miną obrażonego człowieka. Cóż to, uważasz mnie za jakiegoś żebraka, włóczęgę?
— No, w takim razie właściciel nie będzie wymagającym.
— Zatem, wynajmę to mieszkanie. Oto pięć franków zadatku.
— A kiedy zechce się pan wprowadzić?
— Dziś w wieczór lub jutro z rana. Prędzej jednak jutro niż dzisiaj.
— Jak panu będzie dogodniej. Mieszkanie jest do wzięcia każdej chwili. Ale, zapomniałem pana zapytać o nazwisko.
Jan podał mu pierwsze lepsze jakie mu na myśl przyszło i wyszedł zadumany.
— Niemam obecnie tyle pieniędzy, myślał, by się tu dzisiaj wprowadzić. Wieczorem wszakże pożyczę od Ireneusza z jakie 50 franków, z których skwitujemy się po skończonym interesie.
Pogrążony w projektach i myślach o przyszłości, wsiadł do pociągu kolei idącej do Paryża od rogatek Montparnasse. Przybywszy tam, zaszedł do Barreaux-Verts, mając nadzieję spotkać tu którego z dawnych znajomych i w jego towarzystwie przepędzić czas nudnego oczekiwania na Moulina.
Zakład „Barreaux-Verts“ w połączeniu kawiarni z restauracją, był na pierwszy rzut oka wspaniale urządzonym. Wielkie akacjowe drzewa, ocieniały podwórze zastawione stolikami i ławkami, gdzie codziennie zasiadały tłumy pijących gości, lecz wyznać trzeba, bardzo mięszanego towarzystwa.
Dom dwupiętrowy, znajdował się w głębi dziedzińca zamkniętego murem, przy którym umieszczono balustradę z drzewa, pomalowaną na zielono, zkąd poszła nazwa zakładu.
Wielkie salony pierwszego piętra, pozostawiono zwykle na uroczyste weselne obchody lub tańcujące zebrania. Częstokroć również powracający z cmentarza po odprowadzeniu zwłok zmarłych, a blizkich sobie osób, zachodzili tu na przekąskę zroszoną winem, by przy niej pomówić o nieboszczyku, oddając mu pochwały, kończące się zwykle naganą.
Goście należący do mięszanego towarzystwa, zbierali się w parterowych salonach, gdzie swobodnie mogli puszczać wodze swym wyuzdanym dowcipom, gdzie kłótnie kończyły się zwykle pijatyką, a czasem i pchnięciem noża.
W takiej to miejscowości Ireneusz i Berta mieli się spotkać z Janem-Czwartkiem.
Rzezimieszek nasz zastał tam licznych znajomych i kolegów więziennych, z któremi przepędził parę godzin czasu, lecz za zbliżeniem się dziesiątej, żadne namowy ni prośby powstrzymać go nie zdołały.
— Muszę być na stanowisku, tłumaczył, mam ważną sprawę do załatwienia.
Pożegnał ich więc, udając się do właściciela zakładu.
— Czy masz pan wolny który z gabinetów? zapytał cicho.
— Mam kilka.
— Weźmy najbliższy...
— Może numer 3-ci?
— Dobrze. Za chwilę zgłoszą się tu do mnie. Zechciej więc pan łaskawie przeprowadzić tam przybyłego, by się nie błąkał pomiędzy tą zgrają.
— Najchętniej; ale o kogóż będą się pytali?
— O pana Jana.
— To dobrze. Czy trzeba panu jeszcze co podać?
— Szklankę ponczu.
Gospodarz zajął się przyrządzeniem żądanego napoju, a Jan-Czwartek poszedł do wskazanego sobie gabinetu.
Jeden płomyk gazowy, palący się przy ścianie, oświecał słabo to ustronie, w którym prócz kilku krzeseł i stołu, nic więcej się nie znajdowało.
Stary rzezimieszek rzucił się na krzesło i zapalił cygaro, podczas gdy Ireneusz z Bertą zdążali na schadzkę i wchodzili do knajpy zaciemnionej tytuniowym dymem!
Berta drżała z trwogi i odrazy. Stanąwszy na progu izby, cofnęła się, niemając odwagi postąpić dalej.
— Naprzód!... światło... panno Berto!... szepnął jej na ucho Moulin. Chciałaś pani przyjść tu, cofać się teraz nie pora.
— Będę więc musiała usiąść przy którym z tych stołów... pośród takiego otoczenia?... pytała stłumionym głosem.
— Nie obawiaj się pani. Skoro tylko spotkamy naszego znajomego, wyjdziemy ztąd zaraz.
— Spieszmy się zatem... zaklinam!
— Czegóż się pani obawiasz?
— Lękam się... a bardziej jeszcze się wstydzę...
— Zapominasz pani, że jestem przy tobie, i że nic złego spotkać cię niemoże. Ludzie którzy się tu znajdują, przynajmniej na tem miejscu nie są niebezpiecznemi. Przejdźmy więc śmiało wśród nich i odszukajmy naszego Czwartka.
Berta prowadzona pod rękę przez Ireneusza, przesuwała się wraz z nim pośród tej zgrai włóczęgów. Kobiety nawpół pijane, których samo zachowanie się wskazywało ich profesję, patrzyły na nią zaciekawione.
Przeszedłszy tak główną salę, znaleźli się u drzwi małego gabinetu, gdzie trzej pijani zapaśnicy bili się zaciekle. Nie było jednak pomiędzy nimi Jana-Czwartka.
Ireneusz posmutniał i zadumał.
— Może jeszcze nie przyszedł? rzekła na pocieszenie Berta. Wyjdźmy ztąd, zaczekamy przed domem.
Zwróciwszy się ku drzwiom, spotkali gospodarza.
— Kogo państwo szukacie? zapytał.
— Naszego znajomego... „pana Jana.“
— Ten pan czeka właśnie na państwo w osobnym gabinecie.
— Zechciej nas pan do niego doprowadzić!... zawołał uradowany Ireneusz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.