Dwie sieroty/Tom III/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

— Nie wiedzie się nam stanowczo! rzekł do towarzysza, skoro drzwi zamknął za niemi.
— Tak! wszystko się przeciw nam obraca, mruknął Jan.
— Jedyną teraz nadzieją pozostała nam pani Dick-Thorn, mówił dalej Ireneusz. Gdyby się nam i z tej strony nie udało, interesa nasze wtedy, zachwianemi na dobre by zostały.
— Trzeba się nam raz przekonać, czy się nie pomyliłem; rzekł Czwartek.
— Lecz to daleko, a jest już późno.
— Pusta dorożka przejeżdżała w tej chwili. Ireneusz kazał przystanąć woźnicy, i wsiedli w nią oba.
— Na Berlińską ulicę! zawołał Jan Czwartek.
— Który numer?
— Stań na rogu ulicy, od strony Clichy.
Skoro przystanął woźnica w oznaczonym miejscu, wysiedli oboje na wprost pałacyku w którym zamieszkiwała pani Dick-Thorn.
— To dom prywatny, szepnął Ireneusz, trudno nam będzie dostać się do wnętrza.
— Głupstwo! Trzeba nam tylko zadzwonić i powiedzieć, że chcemy widzieć się z panią.
Moulin uśmiechnął się.
— I myślisz, odrzekł, że nas tak zaraz wpuszczą do niej, nie pytając o nazwiska, ani o interes jaki nas do niej sprowadza?
— A nie wąchałeś się wejść w tenże sam sposób do księcia de la Tour-Vandieu, który jest przecie większym panem, aniżeli ta angielka?
— Tam była całkiem rzecz inna. Chciej to zrozumieć, mieliśmy jakiś pozór przynajmniej. Znalazłszy się w obec ojca, dość nam było powiedzieć, żeśmy się pomylili, szukając syna, który jako adwokat, przyjmuje ludzi z niższych warstw społeczeństwa. Tu zaś niesłużyło by nam prawo żadnego tłumaczenia się. A choćby nawet, co mało prawdopodobne przyjęła nas pani Dick-Thorn, niemoglibyśmy przecież wręcz jej powiedzieć: „Jesteś wspólniczką morderstwa dokonanego na moście de Neuilly, przed dwudziestoma laty.“ Bo do czegóż by nas to doprowadziło?
— Jeżeli to rzeczywiście jest ona, zobaczylibyśmy jej pomięszanie.
— Chociażby nawet nie była to ona, zmieszałoby ją także oskarżenie, ale uspokoiwszy się zaraz, kazałaby nas odstawić na policję. I cóż byśmy natenczas poczęli?
— Niepoważyłaby się oddawać nas policyi, jeżeli to rzeczywiście jest ona!... wykrzyknął Jan Czwartek!
— Przypuśćmy żeby nie śmiała, chociaż taka kobieta jak ją opisałeś, do wszystkiego jest zdolną. Lecz gdyby złudziło cię podobieństwo rysów twarzy, co jest możliwe, wziętoby nas za złodziejów urządzających napad i nasza sprawa żleby skończyć się mogła.
Jan Czwartek rozumiejąc słuszność dowodzenia mechanika, podrapał się w głowę, jak to było jego zwyczajem, ilekroć znalazł się w kłopocie.
— Dobrze mówisz!... do miljon djabłów! zawołał po chwili. Co tu więc robić?
— Toż samo pytanie i ja sobie zadaję, nie znajdując na nie odpowiedzi. Trzeba nam szukać sposobu zbliżenia się do tej kobiety, i wydarcia jej tajemnicy podstępem.
— A gdybyśmy weszli oknom w nocy do jej mieszkania?
Moulin wzruszył ramionami.
— Najgorszy sposób ze wszystkich!... zawołał. Powodzenie wątpliwe, a aresztowanie niechybne, i niezawodna kara!
— Do czarta! szepnął Jan Czwartek, Nie idzie nam gładko... nie, wcale...
W tej chwili otworzyły się drzwi domu i wyszedł z nich urodziwy mężczyzna z przyzwoitym ułożeniem, czarno ubrany, w białym krawacie, w świeżych rękawiczkach, z wygoloną twarzą, prócz długich krzaczastych faworytów!
Za pierwszym rzutem oka, można było w nim poznać służącego z dostatniego pańskiego domu.
— Czy widzisz? szepnął Jan do Ireneusza, trącając go łokciem. To napewno jeden z lokajów Angielki. A gdyby go też pociągnąć za język?
— I cóżby nam z tego przyszło?
— Może nic... a może wiele... Niewiadomo.
— Chodźmy za nim jeźli chcesz, lecz zdaje mi się, że trudno będzie wejść z nim w rozmowę.
— Ba! od czegóż spryt?
— Idźmy.
Ów nieznajomy szedł w stronę Amsterdamskiej ulicy. Moulin wraz z Janem ścigać go zaczęli, trzymając się w odległości jakich piętnaście kroków.
Nieznajomy wszedł do handlu win położonego na rogu ulic Amsterdamskiej i Berlińskiej. Ścigający weszli tam za nim, podczas gdy on rozmawiał z właścicielem sklepu.
— Dwa kieliszki absyntu!.. zażądał Ireneusz, siadając z Janem przy małym stoliku.
Gospodarz podał im takowy i wrócił do rozmowy z przybyłym.
— A więc panie Laurent, mówił, niemogłeś pan przyjąć miejsca u tej angielki?
Jan z Ireneuszem pilnie nasłuchiwali.
— Niemogłem, odrzekł Laurent.
— Dla czego?
— Ponieważ trzeba umieć tak dobrze po angielsku, jak po francuzku, a ja nieznani angielskiego wcale. Żałuję mocno, bo miejsce zdaje się dobre.
— Przedstawiłeś się pan jej jako kamerdyner?
— Nie; jako marszałek dworu. Ponieważ w ogłoszeniu zamieszczonem w gazetach, żądano marszałka. Zresztą znam wszystkie rodzaje służby.
— A dużo ma ona służących w swym domu?
— Obecnie niewiele, ale chce powiększyć ich liczbę.
— Czy ta angielka jest zamężną?
— Nie; jest wdową. Przyjechała z Anglji tu z córką którą chce wydać za mąż. Ma zamiar urządzić u siebie w tym celu bal świetny, po którym nastąpią inne zabawy, co mi się właśnie podoba. Na te to bale potrzeba im marszałka dworu, któryby umiał rzecz poprowadzić.
W tej chwili Ireneusz wmieszał się do rozmowy.
— Przepraszam, rzekł. Czy pan mówisz o pani Dick-Thorn?
— Tak jest; odrzekł kamerdyner. Pan ją znasz?
— Robiłem ślusarskie roboty w jej domu. Piękna osoba!
— Bardzo piękna!... mimo że jej dawno minęła trzydziestka.
— I bardzo uprzejma...
— To prawda. Dla tego też mocno żałuję że niemogłem przyjąć miejsca u niej. Gdyby nie ta piekielna angielszczyzna, byłaby mnie pani Dick-Thorn zgodziła, nie oglądając nawet papierów i moich świadectw wyjątkowo dobrych, jakie mam w moim pugilaresie.
Tu Łaurent poklepał się po kieszeni paltotu.
— Te świadectwa powinny były ją skłonić do ugody; zaczął Moulin.
— Nawet ich obejrzyć niechciała. Język angielski jest niezbędnym do otrzymania tego miejsca.
Ireneusz niedopytując się o więcej, zapłacił za absynt i wyszedł z towarzyszem.
Uszedłszy kilka kroków, zatrzymał się nagle.
— Co się stało? zapytał Czwartek.
— Powiedź mi, czy posiadasz zręczność i wprawę? odrzekł mechanik.
— Do czarta! przecież to moje rzemiosło. Dla czego pytasz mnie o to?
— Czy mógłbyś spotkawszy kogoś na ulicy, wyciągnąć mu z kieszeni pugilares tak, żeby nie poczuł i nie domyślił się, że jest okradzionym?
Kradzież kieszonkowa!... Nic łatwiejszego. Przecież to moja specjalność... Radbym zobaczyć takiego, coby był zręczniejszym odemnie w tym razie. Masz na widoku jaki pugilares?
— Mam.
— A czyj?
— Tego kamerdynera, z którym rozmawialiśmy przed chwilą.
— Zapewne nadziany banknotami?
— Czemś lepszem po nad pieniądze, bo siedzą w nim papiery i świadectwa tego panicza.
— Cóż z niemi chcesz zrobić?
— Później ci opowiem. Teraz niemamy czasu na rozmowę. Działać potrzeba. Muszę mieć dowody i świadectwa tego pana Laurent.
— Niech tylko wyjdzie ze sklepu, a będziesz je miał.
— Popisz się dobrze; ja zaś tymczasem idę w inną stronę.
— Gdzież się spotkamy?
— U ojca Loupiat, przy Akacjowej ulicy.
— O której godzinie?
— Niewiem tego. Kto przyjdzie pierwszy, niechaj zaczeka na drugiego.
— Dobrze.
Tu Ireneusz puścił się spiesznie ku stacji dorożek na Londyńskiej ulicy, gdzie wskoczył do jednej z nich wołając:
— Na plac Królewski numer 24, co koń wyskoczy. Dziesięć sous na piwo!
Jan Czwartek patrzył zdumiony za oddalającym się towarzyszem, zapytując siebie.
— Co on chce zrobić ze szpargałami tego Laurenta?
W tem nagle myśl jakaś zabłysła mu w głowie, bo uderzył się w czoło poszeptując:
— Ha! wiem!... To sprytny djabeł. Prawdziwe jest szczęście mieć takiego wspólnika. I przeszedł na drugą stronę ulicy spoglądając bacznie na drzwi sklepu, gdzie przez szyby widział rozmawiającego jeszcze kamerdynera z właścicielem sklepu.
Upłynął kwadrans. Jan Czwartek zaczął się niecierpliwić, gdy właśnie Laurent podawszy rękę właścicielowi winiarni, skierował się do wyjścia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.