Dwie sieroty/Tom II/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

— Wybacz, ale powiedzieć nie mogę w tej chwili, odparł Jan w zadumie. To tylko ci wyznam, iż jakiś niepojęty zbieg okoliczności podał mi w rękę ten bilet.
— Dziwne to w rzeczy samej, odparł Ireneusz, a w duchu myślał: Przysiągłbym, że rodzina książąt de la Tour-Vandieu wmieszana jest w tę tajemnicę.
— Opowiem ci to wszystko później, Jan dodał.
Nazajutrz wieczorem, Eugenjusz podszedł do Moulin’a.
— Masz pan wszystko gotowem dla mnie do zabrania? zapytał po cichu.
— Mam.
— Idźmy więc do ogrzewalni, tam pomówimy swobodniej. Oddasz mi swój depozyt, i objaśnisz co i jak mam robić.
— Dobrze; idżmy zaraz.
Ireneusz poprzedniej nocy wyjął klucz z kołnierza, i trzymał go w pogotowiu, a teraz nieznacznie wraz z listem, wsunął w kieszeń usłużnego towarzysza.
— Gdzież mam to zanieść? pytał Eugenjusz.
— Na ulicę Notre-dame des Champs, numer 19. Adres dla pamięci wypisałem na kopercie.
— A jeśli mnie o co pytać będą, cóż mam odpowiedzieć?
— Te tylko dwa wyrazy: „Odwagi i nadziei“. Ale bądź bacznym, niepomyl się. W mieszkaniu zastaniesz dwie kobiety, matkę i córkę. Samej tylko matce oddaj do rąk ten list i klucz.
— Rozumiem.
— Jeżeli kiedy w przyszłości, dodał mechanik ściskając rękę Eugenjusza zapotrzebujesz pomocy, zwróć się śmiało do Ireneusza Moulin, który ci nigdy nie zapomni dzisiejszej przysługi.
— Dobrze; bądź pan spokojnym. Sprawię się jak należy.
— O której godzinie jutro ztąd wychodzisz?
— O ósmej rano. Około dziewiątej, będę na ulicy Notre-dame des Champs, a o jedenastej odbierzesz pan przesłany sobie tytuń.
Po powtórnych wzajemnych podziękowaniach rozeszli się do swoich sypialni.
Ireneusz przez całą noc nie zamknął oka. Za nadejściem dnia dopiero, zadrzemnął cokolwiek.
O ósmej wezwano Eugenjusza do kancelarji.
Z niewysłowioną trwogą oczekiwał biedny mechanik rezultatu dokonanej przy więźniu rewizji. Za lada otwarciem drzwi, zrywał się, sądząc, że po niego przychodzą.
Minęło wpół do dziewiątej, minęła dziewiąta. Uspokojony teraz, połączył się myślą z wypuszczonym więźniem, i krok za krokiem nieomal towarzyszył mu w pochodzie.
O tej godzinie, myślał, Eugenjusz dochodzi do ulicy Notre-dame des Champs. Teraz pddaje list zapewne... Za dwie godziny powinienem otrzymać tytuń. Jakąż ulgę natenczas uczuje w swym sercu!...
Wśród takich rozmyślań Mouliifa wszedł na podwórze więzienne dozorca z papierami w ręku. Wszyscy więźniowie go otoczyli czekając na rozkazy.
Dozorca wywoływał ich po nazwisku, na co każdy z nich obowiązanym był odpowiedzieć. Do liczby tychże należał Ireneusz.
Za godzinę wezwani zostaniecie do badania, mówił dozorca. Bądźcie więc gotowemi.
— Nareszcie, dowiem się przecie z jakiego powodu mnie zatrzymano? pomyślał Moulin. Oby tylko moja paczka z tytuniem przed tem nadeszła. Inaczej nie mógłbym wyjawić mego adresu, i pogorszyłbym tem fatalnie swoję sprawę, wprowadzając sędziego w podejrzenie, iż muszę mieć jakieś ważne ukryte papiery, dla których trwam w moim uporze.
— Nad czem tak rozmyślasz?... zapytał Czwartek widząc głęboką zadumę mechanika.
— Niepokoi mnie brak wiadomości od naszego wysłańca.
— A to zkąd? — wszak niema jeszcze dziesiątej.
— To prawda... ale w oczekiwaniu czas powoli upływa.
Nie dziwna! Łatwo wytłumaczyć niepokój Moulin’a, spodziewał się bowiem co chwila, iż go zawezwą do badania, a odpowiedzi jego zatem i wolność zależały od wiadomości jaką otrzymać miał od Eugenjusza.
Gdyby list wraz z kluczem nie doszły rąk pani Leroyer, Ireneusz nie mógłby natenczas wyjawić swego adresu. Wtedy to jako włóczęga nie mający stałego zamieszkania, zostałby surowo karanym.
Gdyby jednakże wiedział napewno, że list znajduje się już w posiadaniu wdowy, i że ona wieczorem pójdzie do jego mieszkania po ów tyle szacowny dokument, wówczas mógłby wskazać swój adres, gdyż najrychlejsza nawet rewizja nie zdołałaby uprzedzić pani Leroyer.
Oto powód dla którego Ireneusz Moulin z gorączkową niecierpliwością oczekiwał nadesłania sobie paczki tytuniu.
Przezorny Theifer jak wiemy, ustawił swoich agentów w blizkości domu zamieszkiwanego przez panią Monestier. Zadanie to ułatwiał mu wielce znajdujący się tamże na parterze handel win.
Nazajutrz po zaaresztowaniu Ireneusza zgłosił się do tegoż handlu jakiś mężczyzna, chcąc zawrzeć umowę z kupcem o pozwolenie ustawienia stolika przed sklepem z przyrządami do czyszczenia obuwia. Gdy propozycję swą poparł zapłaceniem z góry półrocznej dzierżawy, umowa dokonaną została.
Był to właśnie jeden z agentów Theifera, podczas gdy drugi pozostał w bramie pilnując wnętrza domu. Spełniali oni nakazaną sobie czynność przez inspektora.
Jerzy de la Tour-Vandieu, podsłuchując jak sobie przypominamy rozmowy na cmentarzu, dowiedział się o mieszkaniu pani Leroyer, a zakomunikowawszy tę wiadomość Theiferowi, nakazał mu pilnie śledzić wszystkich wchodzących i wychodzących z tego domu.
Inspektor rozstawszy się z księciem pojechał pod wskazany adres z gotowym już planem.
Wszedłszy do stancyjki odźwiernej, z tajemniczą miną zażądał z nią pomówienia na osobności.
Zaniepokojona tym wstępem kobieta, przymknęła drzwi do drugiej stancyjki, zapytując w czem może mu służyć?
— Możesz mi pani dopomódz w bardzo ważnej spławie ujęcia podejrzanej osobistości, jednego z wichrzycieli przybyłego z Londynu. Jestem policyjnym agentem.
— Boże!... zawołała przestraszona kobiteta. policja!... Mieliżbyśmy więc przechowywać w naszym domu takich ludzi?
— Milcz pani!... zawołał z udanym przestrachem Theifer. Jedno nierozważne słowo zniweczyć może, wszystkie nasze plany. Najmniejsza drobnostka ostrzedz może tych nędzników aby się mieli na baczności.
— A więc na pewno my ich tu mamy? pytała przerażona przyciszonym głosem.
— Tak... lecz ani słowa więcej!...
— Cóż więc mam czynić? Czego pan żądasz odemnie.
Theifer wydobył pugilares, a z niego bilet bankowy.
— Znasz pani ten papierek? zapytał.
— Któżby go nie znał? To banknot stu frankowy!
— Chcesz nań pani zarobić?
— Zarobić sto franków? a któżby tego nie chciał mój Boże!
— W takim razie, musisz mi być zupełnie posłuszną.
— Rozkazuj pan!... Uczynię wszystko co zechcesz!
— Masz pani męża?
— Niemam... Od lat trzech owdowiałam. Niemam nikogo, jestem samotną.
— Ale może masz krewnych?
— Mam brata.
— Czem on się zajmuje?
— Mieszka w Troyes, w Szampanji, jest robotnikiem w fabryce czapek wełnianych.
— W jakim jest wieku ten człowiek?
— Obecnie ma lat pięćdziesiąt.
— Odwiedza panią niekiedy?
— Dotąd nigdy jeszcze... Nie był ani razu.
— Niezna go zatem żaden z mieszkańców tego domu?
— Zkąd by kto mógł znać, gdy nie przyjeżdża do ryża? Od lat piętnastu nie widziałam go wcale.
— Dobrze! — Wszystko to posłużyć mi może.
— Nawet mój brat? zapytała z obawą odźwierna.
— Tak, nawett i wasz brat.
— A w jaki sposób to się ułoży?
— W sposób bardzo prosty. Skoro tylko ztąd wyjdę zaczniesz rozpowiadać pani wszystkim lokatorom, że jutro rano przyjedzie brat w odwiedziny do pani na dni kilka.
— Ależ przekonają się, że to będzie kłamstwo!... odpowie z niechęcią kobieta. Mój brat nie może ani na chwilę opuścić fabryki, zatem nie przyjedzie.
— Wiem o tem dobrze.
— A więc po co mówić takie rzeczy, jakie nie nastąpią.
— Owśzem, sprawdzi się to w zupełności, z różnicą, że w miejsce brata pani, przyjedzie agent bezpieczeństwa publicznego, odrzekł z uśmiechem Theifer. Upewniam panią, że będzie wyglądał na wieśniaka. Przyjmiesz go pani serdecznie jak brata, i umieścisz w swoim mieszkaniu. Stęskniony do siostry po tak długim niewidzeniu nieodstąpi jej na chwilę. Będzie siedział ciągle z nią w bramie, pilnie zważając na każdego z wchodzących i wychodzących z tego domu.
— Litościwy Boże!... zawołała odźwierna załamując ręce, toć widać wszyscy nasi lokatorowie są ludźmi podejrzanemi, a wydają się być z pozoru tacy spokojni... tacy uczciwi!...
— Nie pytaj pani o więcej... pamiętaj, że rozmowa w tym przedmiocie jest ci najsurowiej wzbronioną!...
— Ale potrzeba powiadomić o tem właściciela domu?
— Niech Bóg uchowa!... Właściciel wiedzieć o tem nie powinien.
— A gdzież będzie nocował ten agent?
— Ma się rozumieć, że w waszej izbie. Masz pani drugą stancyjkę, i tam na dni kilka przenieść się musisz.
— Taka wspólność... to nieprzyzwoite... to mi się wcale niepodoba!.. zawołała z cnotliwem oburzeniem kobieta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.