Przejdź do zawartości

Dwie sieroty/Tom I/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Biedne dziecko, niepłakało wprawdzie, lecz jasne swoje oczęta utkwiło w wybladłej twarzy zbrodniarza, czepiając się drobnemi rączkami jego ubrania.
Uszedłszy jeszcze kilkanaście kroków i będąc pewnym, iż go już nikt nie zobaczy, Jan-Czwartek pochwycił chłopczynę i wzniósł go nad swą głowę, chcąc rzucić go w rzekę. Malec wszelako jeszcze silniej przytulił się do niego i pośród płaczu wyjąknął głosem błagalnym:
— Nie!... bobo... Nie... nie!..
Czwartek niewykonał zamierzonego poruszenia. Opuścił ręce. Jakieś nieznane mu dotąd opanowało go uczucie. Ta prośba i łzy dziecięcia zbudziły w jego zbrukanej duszy uśpioną dotąd litość i miłosierdzie. Spojrzał na chłopca któremu po ślicznej twarzyczce grube łzy spływały, a który chwilowo uspokojony zaczął drobnemi rączkami głaskać policzki nędznika.
— Do pioruna!... — zawołał, — gdyby pies nawet takim wzrokiem spojrzał na mnie, niemógłbym go zabić!...
— Wygrałeś sprawę, mój mały!... Niech mnie djabli porwą jeżeli ci zrobię co złego!... Ucałuj mnie za to!... I mówiąc to, podsunął malcowi do pocałunku swoją twarz wychudłą, a następnie zwrócił się w stronę mostu de Neuilly.
Po za mostem dostrzegł stojącego fjakra, około którego kręcił się jakiś człowiek.
Był to Piotr Loriot, naprawiający połamany dyszel, przy pomocy gwoździ i postronków, jakie miał przy sobie, ażeby jako tako dowlec się do Paryża.
Jan-Czwartek przebiegł szybko około niego. Co z resztą obchodziło go strapienie biednego dorożkarza? — Nagle jednakże stanął przerażony. Jakiś niezwykły dreszcz wstrząsnął nim od stóp do głowy. Mgła przysłaniała wzrok jego, a silny ból rozdzierał mu piersi.
— Co mi jest? do miljon czartów!... zawołał, — co się to znaczy? Nie doznawałem nigdy nic podobnego. I nie puszczając dziecka, ocierał rękami pot spływający mu z czoła. Wydaje mi się jak gdybym był pijany... a przecież nic nie piłem, prócz tego wina z butelki? Nie podobna, ażeby te dwie szklanki tak zamąciły mi w głowie!... Nic innego jak zmęczenie... tak to przejdzie!
Cierpienie uspokoiło się chwilowo i zaczął iść dalej, czuł jednak, że nogi mu osłabły, w uszach huczało, palące pragnienie dokuczało mu do niewytrzymania. Rad był co rychlej przybyć do Paryża, a zapytywał siebie czyli przybyć zdoła?
Jego oddech świszczący wychodził z trudnością z zaschniętego gardła, a ból ostry sprawiał uczucie, jak gdyby ostrze rozpalonej szpady zatopiono mu w piersiach.
— Co to jest... do kroć piorunów? powtórzył. Czuję ogień w całym ciele... Ach! gdybym go mógł czem ugasić.
Uklęknął po na błotnistą kałużą i czerpiąc wodę rękoma, pił chciwie.
Doznawszy ulgi chwilowo, podniósł się, wziął dziecię jakie posadził przy sobie na ziemi, i znowu iść zaczął, lecz chwiejąc się i zataczając co chwila. Doszedłszy tym sposobem do Póol Elizejskich, zatrzymał się po raz trzeci.
Drzewa zdawały się tańczyć w około niego w jakimś szalonym wirze. Ziemia usuwała mu się pod nogami. Bolesne kurcze wykrzywiały członki, tamując chód jego.
— Niemogę iść dalej!... niemogę!... wyjęknął przygasłym głosem. — Ach! to ten malec jest tego przyczyną, zbyt ciężkim jest na swój wiek. Zostawię go tu, bo nieść dalej niemogę... Znajdą się dobrzy ludzie, którzy go wezmą do siebie.
To mówiąc zbliżył się do jednego z murowanych domów stojących w alei, ucałował dziecię i posadził je pod bramą dla zabezpieczenia od deszczu, poczem iść zaczął, chwiejnym, nierównym krokiem.
Cierpienia zbrodniarza zwiększały się z każdą chwilą. Trucizna wlana przez Klaudję do wina, działać zaczęła. Postąpił jeszcze kilkadziesiąt kroków, poczem w strasznych konwulsjach padł całym ciężarem na ziemię, wydając przeraźliwe krzyki i jęki.
Dwaj przechodzący miejscy strażnicy znaleźli go prawie umierającym i przenieśli w sprowadzonej lektyce do szpitala w Beaujou, gdzie miejscowi lekarze gorliwie się nim zajęli.
Jeden z nich, medyk znakomity, uznał chorobę za otrucie i przepisał właściwy antydot, nieszczęściem jednak trucizna działała zbyt silnie. Przez cały miesiąc Jan-Czwartek walczył pomiędzy życiem a śmiercią, a gdy minęło niebezpieczeństwo, powtarzały się recydywy niedozwalające mu opuścić szpitala.
Wraz ze zdrowiem nareszcie odzyskał nędznik pamięć i władzę myślenia. Choroba, jaką przebył, była dla niego niezrozumianą, zapytał więc doktora, co mogło być przyczyną tych cierpień?
— Otruto cię mój biedny chłopcze! odparł tenże. Musisz mieć jakichś zaciętych nieprzyjaciół!...
Te słowa wyjaśniły Janowi wszystko. Przypomniał sobie ową butelkę wina, podaną przez Klaudję.
— Ci nikczemnicy z Neuilly, mówił sobie, bardziej nikczemni odemnie chwycili się trucizny, chcąc pozbyć się wspólnika zbrodni, który mógł był stać się dla nich niebezpiecznym.
Nie wątpił teraz o otruciu, którego stał się ofiarą, lecz niemógł oskarżyć zabójców, nie zgubiwszy razem samego siebie.
Na zapytanie doktora, opowiedział wymyśloną na prędce historję, zachowując w tajemnicy spełnioną zbrodnię, poprzysiągłszy straszną zemstą, skoro tylko traf pozwolił mu kiedy spotkać tych dwoje zbrodniarzów.
We trzy miesiące po swem przybyciu do szpitala, Jan-Czwartek wyszedł kompletnie wyleczony, mając w kieszeni te dziesięć luidorów, jakie mu zapłacono za zgładzenie doktora z Brunoy.
Tego samego dnia głowa Pawła Leroyer spadła pod gilotyną.
Odtąd jedynym celem życia Jana była chęć zemsty, wszak urzeczywistnienie tego zamiaru zdawało się być niepodobnem do wykonania.
Udawszy się do willi w Neuilly, znalazł ją opróżnioną. Zamieszkujący w niej przedtem lokatorzy, ulotnili się jak cienie, nie pozostawiwszy śladów swojego pobytu. Właściciel naprzód zapłacony, nie znał ich nazwiska.
Nie zniechęcony tem Jan-Czwartek poszukiwał na wszystkie strony, wszak bezskutecznie, i dopiero szczególny traf postawił go wobec byłego notarjusza Brissona, a potem na Berlińskiej ulicy wobec Klaudji Varni, późniejszej pani Dick-Thorn. Uczuł nareszcie iż chwila upragnionej zemsty się zbliża.
Niestety jednak, fatalność prześladować go zaczęła. Oskarżenie Szpagata oddaliło cel upragniony. Posądzony o kradzież zegarków, której niepopełnił, został zamkniętym w areszcie.
— Cierpliwości!... — powtarzał sobie. — „Los sprzyja temu, kto umie nań czekać“. Niepodobna, aby mnie długo trzymano w zamknięciu.
I siedząc zadumany, ów łotr zapytywał siebie, co się stało z dzieckiem, które zostawił pod bramą domu w alejach Elizejskich, niemógł wszelako z wiadomych nam powodów żadnych czynić kroków dla zaspokojenia swojej ciekawości.
Losy biednego maleństwa opowiemy w krótkości.
Piotr Loriot po długich usiłowaniach, jako tako naprawiwszy dyszel u swojej dorożki, wsiadł na kozioł i jechał zwolna aleją, Pól Elizejskich, zapytując siebie ażali to nie ów fatalny numer 13 sprowadził mu obecne nieszczęście?
Ujechawszy tak ze dwieście kroków, zatrzymał swoje szkapy, spragnione spoczynku, gdy nagle słaby i żałosny płacz dziecka dobiegł go z pobliża.
Loriot, jak wiemy, był człowiekiem dobrego serca, pełen ludzkości.
Zeskoczyć z siedzenia by pójść za odgłosem dziecięcego płaczu, było dlań dziełem jednej chwili.
Spostrzegł w wgłębieniu bramy siedzące niemowlę, jakie ze łzami wyciągało do niego rączęta. Wziąwszy dziecię na ręce, zaniósł je do fjakra, gdzie przy świetle latarni dostrzegł, że dziecię było na wskroś przemoknięte, dygotało z zimna jak w febrze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.