Przejdź do zawartości

Dwie sieroty/Tom I/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Jerzy przygnębiony swemi pieniężnemi interesami, znacznie się zestarzał, stracił humor zupełnie, a zyskał siwiznę.
Pewnego wieczora Klaudja, nieobecna w domu od godziny drugiej po południu, wróciła o dziewiątej wieczorem.
— Przyniosłaś pieniądze? zapytał ją markiz.
— Nie. Lichwiarze niewzruszonymi się okazali. Widząc że twoja matka stoi nad grobem, udali się do plenipotenta dla zasiągnięcia wiadomości, i dowiedzieli się, że nietylko roztrwoniłeś część majątku przypadającą tobie po ojcu, ale i to nawet, co kiedyś mogłoby ci przypaść po matce... Wpadli w wściekłość.... Odgrażają się, że nietylko wtrącą ciebie do więzienia za długi, ale zaskarżą sądownie jako oszusta przed policją poprawczą.
— Jestem więc zgubiony, — wyjęknął Jerzy w przerażeniu.
— Nie rozpaczaj. Ocaliłam cię... Zyskałam od nich zwłokę ośmiodniową.
— Co ja mogę zrobić przez dni osiem?
— Możesz stać się bogatym.
— W jaki sposób?
— Skutkiem kombinacji, zrodzonych w moim mózgu. Czy znasz kapitana Corticelli?
— Tego neapolitańczyka, który tak dzielnie włada szpadą?
— Tak. W ciągu dni ośmiu twój brat zginie z jego ręki w pojedynku.
— To niepodobna!.. Zygmunt nie będzie się bił z takim błaznem.
— Ów błazen, jak go nazywasz, zmusi ku temu twojego brata. Za zręczność kapitana w tej mierze poręczam.
— Przypuśćmy że tak będzie. Po śmierci jednak księcia pozostanie dziecię. Zygmunt przed pojedynkiem napisze testament.
Klaudja wyjęła z kieszeni pugilares, a z tego pugilaresu list wydostawszy, położyła go przed Jerzym.
— Znasz ten charakter pisma? zapytała.
— Doskonale. Jest to pismo mojego brata, odrzekł, czytając głośno adres listu:

„Doktorowi Leroyer — w Brunoy“.

— Jakim sposobem ten list dostał się w twe ręce? — zapytał po chwili.
— Opowiem ci, skoro przeczytasz treść jego.
Markiz, rozwinąwszy list, zaczął czytać:

„Kochany doktorze“!

„Nieprzewidziane okoliczności zmieniają wszystkie moje „zamiary, niewiem czyli mam się cieszyć z tego, lub smucić.
„Bądź co bądź, potrzebuję raz jeszcze tego poświęcenia „z twej strony doktorze, jakiego mi dałeś tak serdeczne dowody.
„Przybądź jutro wieczorem; o dziesiątej godzinie z mem dzieckiem na plac Zgody, i zatrzymaj się w pobliżu Zwodzonego mostu. Oczekiwać tam będzie na ciebie z powozem mój zaufany sługa który cię do mnie przywiezie.
„Żadna pomyłka nastąpić niemoże, ponieważ wysłany przezemnie człowiek zbliży się do ciebie i wymieni twoje nazwisko.
„Tajemnicę najściślejszą tego wszystkiego zastrzegam doktorze. Nie odpisuj mi na ten list, ponieważ twoja odpowiedź mogłaby nadejść zapóźno.
„Proszę zarówno, ażeby nikt niewiedział w Brunoy o celu twego wyjazdu.
„Oblicz się tak z czasem ażebyś przybył do Paryża na oznaczoną godzinę, a za nim się ze mną zobaczysz, nie zachodź do nikogo.
„Do jutra przeto zacny przyjacielu.

„Twój oddany tobie najwierniejszy sługa
„Książę Z, de la T. V.“

Jerzy skończywszy czytanie listu, spojrzał badawczo na Klaudję.
Wytłumaczyła mu ona że ten list będzie przesłanym w stosownej porze doktorowi Leroyer, który zabrawszy z sobą dziecko, uda się bez wahania na oznaczone miejsce.
Co zaś do innych wyjaśnień, te ci w kilku słowach opowiem, dodała.
— Znalazłam u ciebie kilka listów Zygmunta, a moja pokojówka mając znajomość z posłańcem, który co tydzień przynosi listy z poczty wysyłane do doktora przez twojego brata, dostarczyła mi jeden.
W Paryżu odnalazłam bardzo zdolnego człowieka, byłego notarjusza z Brestu, prawdziwego artystę w swym fachu który za dziesięć luidorów, skopjował dyktowaną przezemnie treść listu, naśladując zdumiewająco pismo Zygmunta.
Jerzy promieniał radością.
— Jesteśmy zarazem ocaleni!.. — zawołał. — Prześlemy list jutro, a pojutrze weźmiemy się do dzieła.
— Nie tak spieszno mój przyjacielu, odpowiedziała Klaudja. Trzeba się nam najprzód upewnić o wyniku walki, to jest o rezultacie pojedynku twojego brata z kapitanem Corticelli, a potem wynaleźć bandytę ze krwi i kości, któryby za kilka sztuk złota zobowiązał się zgładzić starego doktora i dziecię.
— Gdzież znajdziesz takiego zbója?
— W karczmie, przy moście de Courbevoie tej prawdziwej jaskini łotrów różnego rodzaju.
— Któż go tam pójdzie szukać?
— Ty pójdziesz.
— Ja... kiedy?
— Tej nocy.
Około jedenastej, Jerzy, przebrany za wyrobnika, udał się w drogę.
Klaudja złamana znużeniem, po dniu tak pracowicie spędzonym, rzuciła się na łóżko i natychmiast zasnęła.
Pomimo jednak snu twardego została przebudzona jakimś dziwnym szmerem.
Zerwawszy się na łóżku nasłuchiwać zaczęła i wkrótce odgadła co znaczył przygłuszony ów hałas.
Odrywano okiennice w pokoju gdzie spała.
Wiemy że kochanka markiza była kobietą odważną.
Wyskoczywszy z łóżka, wdziała na siebie co prędzej męzkie ubranie, jakiego nie opuszczała od czasu przybycia do Neuilly, jedną z poduszek ułożyła w kształcie śpiącej ludzkiej postaci, a pochwyciwszy leżące na stoliku pistolety, wybiegła do przyległego pokoju, zostawiwszy drzwi na wpół przymknięte za sobą.
Za chwilę wyłamano okiennicę.
Złodziej, wyciąwszy szybę djamentem, otworzył okno i wszedł do pokoju.
Był to młody mężczyzna wysokiego wzrostu, przerażająco chudy. Zatrzymał się nasłuchując, a niedosłyszawszy żadnego szmeru, zapalił ślepą latarkę i rozglądać się zaczął wokoło.
Na stoliku, przy łóżku, leżał zegarek złoty z łańcuszkiem, dostrzegłszy go złodziej, zbliżał się cicho, i już pochwycić miał zdobycz gdy wzrok jego zatrzymał się na leżącej pod kołdrą postaci.
Wydobył nóż z kieszeni, otworzył go, i rzuciwszy się już miał ugodzić w mniemaną ofiarę, gdy Klaudja ukazała się we drzwiach mierząc w napastnika trzymanemi w obydwóch rękach pistoletami.
Strwożony złodziej chciał uciekać. Młoda kobieta nie pozwoliła mu na to. Dziwna myśl nagle zabłysła w jej głowie.
— Jesteś na mojej łasce!... zawołała; jeżeli chcesz żyć, porzuć ten nóż!
Napastnik usłuchał bez szemrania.
Klaudja trzymając wciąż wycelowane w niego lufy pistoletów, kazała mu iść przed sobą a wprowadziwszy go tym sposobem do małego bez okna gabineciku, zamknęła go tam na klucz, oczekując na przybycie Jerzego.
Markiz powrócił nad ranem, lecz bez żadnego skutku, ponieważ łotrzy znajdujący się w karczmie, wzięli go za przebranego policjanta i mówić z nim nie chcieli.
— Otóż widzisz, żem ja znalazła to, czego ty znaleźć nie mogłeś, — zawołała śmiejąc się Klaudja: I otworzyła drzwi gabinetu.
Przestraszony złodziej upadł na kolana, prosząc o darowanie sobie życia.
Był to znany nam dobrze Jan-Czwartek.
Pragnąc wzbudzić litość nad sobą, opowiedział iż w niemowlęctwie znaleziono go porzuconego nad rowem, a było to we Czwartek w dzień świętego Jana, ztąd więc dano mu nazwę: „Jan-Czwartek“...
Wysłuchawszy tego opowiadania markiz, ze swoją metresą, przyrzekli nie oddawać go w ręce sprawiedliwości, lecz jeszcze dać mu nieco pieniędzy, jeżeli posłuszny ich woli zobowiąże się zabić wskazanego sobie starca i dziecię.
Czwartek przyjął chętnie ich propozycję. Nie ufając mu jednak Jerzy z Klaudją zamknęli go w piwnicy, zaopatrzywszy w żywność na dni kilka, gdzie miał pozostawać, dopóki nie nadejdzie chwila działania.
Nazajutrz Klaudja zawarła piśmienną umowę z kapitanem Corticelli, mocą której zobowiązała się wypłacić temuż znaczną sumę pieniędzy, nazajutrz po śmierci Zygmunta.
Podczas gdy się to działo, sytuacja Pawła Leroyer nie polepszyła się wcale.
Nieszczęśliwy ten wynalazca walczył z coraz bardziej zwiększającemi się pieniężnemi kłopotami.
Jego wspólnik, wyeksploatowawszy go, o ile się dało, opuścił go następnie. Wierzyciele otrzymawszy wyroki przeciw niemu, i lada chwila mógł zostać uwięzionym.
Wszystko to jednak niczem jeszcze wobec srogiego ciosu, jaki miał weń uderzyć z ręki pewnego wierzyciela nazwiskiem Morriseau któremu w długu Paweł zaliczył trzy weksle, każdy z nich na dwa tysiące franków, jakie sam otrzymał od pewnego Anglika, nabywcy jego maszyn.
Tych weksli nieprzyjęto, jako uznanych za sfałszowane, Anglik uciekł, a Morisseau groził Pawłowi Leroyer, że go oskarży przed sądem jako wspólnika fałszerstwa.
Było to bardzo możebnem, bo jak tu zaprzeczyć ohydnemu posądzeniu.
Paweł najuczciwszy. człowiek w świecie mógł być tym sposobem spotwarzonym, odartym ze czci i honoru, mógł być zawyrokowanym, zesłanym na galery.
Jego wierzyciel Morisseau pozostawi! mu tylko dwadzieścia cztery godziny do uregulowania interesu, a biedny Leroyer wiedział, że na tym punkcie będzie on nieubłaganym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.