Dwie sieroty/Tom I/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Po kilku słowach wymienionych z sobą, nawzajem, odszedł stary doktór, a pan de la Tour-Vandieu wrócił do łóżka chorej i ująwszy jej rękę, trzymał tkliwie w swej dłoni.
— To nagle zniknięcie doktora kryje jakąś tajemnicę, rzekła Klaudja do Jerzego. Coś się tam dzieje niezwykłego...
Niepewność dwojga nędzników trwała blisko pół godziny.
Po upływie tego czasu drzwi się otwarły, i pan Leroyer wszedł, prowadząc księdza wraz z sobą.
— Ha! — zawołała tryumfująco kurtyzana, — panna Dérieux jest konającą i proboszcz z Brunoy przybył dla udzielenia jej ostatnich Sakramentów.
Nie myliła się w tym razie, ale i nieodgadła całej prawdy. W przewidywaniu mogącej nastąpić śmierci Estery, Zygmunt chciał uznać prawnie nowonarodzone niemowlę za swojego syna, przez zawarcie małżeństwa „in extremis“.
Proboszcz wyspowiadał chorą, udzielił jej rozgrzeszenia, ochrzcił dziecię, nadając mu imiona: Piotra, Zygmunta, Maksymiljana, poczem weszli świadkowie w osobach kilku wieśniaków z Brunoy.
Za chwilę później, Estera Eleonora Derieux, została księżną de la Tour-Vandieu.
Klaudja Varni w niemem osłupieniu patrzyła na całą tą scenę blada z wściekłości.
— Zaślubieni wyjąknęła przytłumionym głosem, zwracając się do Jerzego. — Czy słyszysz?., czy rozumiesz? — oni są zaślubieni!..
— Zaślubieni?... ryknął markiz jak dzikie zwierzę, zranione w serce.
— Tak!...
— To małżeństwo jest nieważnem.
— Dla czego?
— Żadna z prawnych formalności dopełnioną nie została.
— Zapominasz że prawo w pewnych nagłych okolicznościach dozwala na związek in extremis. Małżeństwo to jest ważnem, a dziecko prawym spadkobiercą twojego brata.
— Wszystko więc dla nas stracone?
— Być może... lecz nierozpaczam jeszcze...
— W czemże pokładasz nadzieję?
— Niewiem... Oczekiwać trzeba.
Tu powróciwszy na swe obserwacyjne stanowisko Klaudja, skierowała bardziej pilnie niż przedtem lornetkę na oświetlone okno pokoju.
Widziała, jak Zygmunt czule żegnał Esterę, jak całował swojego syna, a uścisnąwszy rękę doktora, wyszedł z pokoju.
Nie namyślając się ani chwili, z okrzykiem głuchej nienawiści, wybiegła szybko na dwór podążając do oberży pod „Białym Koniem“ dokąd wyprzedzał ją Zygmunt idący naprzód o kilkadziesiąt kroków.
Wszedłszy na podwórze, kazał wyprowadzić konia Kluudja ukryta za bramą oczekiwała.
Po kilku minutach, młody książę wyjechał konno z oberży, pędząc galopem.
— Jedzie do Paryża... mruknęła kurtyzanka. Mamy całą noc przed sobą do działania.
Brama wjazdowa pozostała na wpół otwartą. Klaudja wysunęła się z poza tej bramy i w ciemnościach podążyła ku szopie, gdzie rano dnia tegóż, zauważyła wiszące na deskach ubrania stajennych posługaczów.
Zdjęła po omacku dwa takie ubrania, wdziała bluzę na kostjum swój męzki, czapką nakryła głowę, a zwinąwszy w pakiet inną czapkę i bluzę, pobiegła do willi Rougeau-Plumeau gdzie zadzwoniła gwałtownie.
Pokojówka pospieszyła jej otworzyć.
— Zastałem doktora Leroyer? zapytała Klaudja zmieniwszy głos.
— Jest... Co żądasz od niego?
— Przyszedłem powiedzieć aby jak najprędzej powracał do domu. Stara jego służąca leży w ataku apopleksji, umrze lada chwila. Kazano mi doktora powiadomić o tem.
Tu szybko się oddaliła.
W minutę potem, przerażony doktór Leroyer podążał do domu, a Klaudja wróciła do Jerzego.
Co znaczy ta maskarada? — zapytał widząc ją w takiem przebraniu.
Za całą odpowiedź podała mu pakiet zwinięty.
— Wdziewaj co prędzej to na siebie. Nietrać ani chwili! zawołała.
Jerzy wypełnił polecenie.
— A teraz, — dodała, bierz sadze z komina, i uczernij twarz sobie.
Markiz usłuchał.
— Pójdź ze mną! wołała nakazująco.
— Gdzie? — Do willi Rougeau-Plumeau, ażeby obrabować z biżuterji tu grubą panią Amadis.
— Kraść!.. zawołał Jerzy w osłupieniu.
— Nierozumiesz... Kradzież będzie tu tylko pozorem... W zamieszaniu, skoro wpadniemy, pogasisz światło i rzucisz jakiś sprzęt ciężki, niby wypadkiem na kolebkę dziecka... Oto cel naszej wyprawy. Co do umierającej Estery, zajmować się nią niemamy potrzeby.
W kilka minut dwaj wspólnicy zbrodni, przedostali się przez mur ogrodowy.
Drabinka służąca do obcinania drzew, a przystawiona do okna pokoju chorej, była im pomocną ku temu.
— Dalej!.. zawołała rozkazująco.
Jerzy wszedł na drabinkę, silnym pchnięciem ramienia wysadził okno i wskoczył do pokoju.
Podarte łachmany, jakie miał na sobie, i twarz uczerniona sadzami, czyniły go przerażającym. Przyjęły go też dwa okrzyki trwogi.
Jeden wybiegł z piersi pani Amadis, która przestraszona schroniła się w kąt pokoju, drugi, wydała Estera oszołomiona przestrachem usiłując podnieść się na łóżku.
Jerzy pamiętał o wskazówkach Klaudji.
Aby usunąć podejrzenia, potrzeba było utrwalić mniemanie, że złodzieje wkradli się do willi.
Zerwał więc zegarek i broszę ze szyi omdlewającej ze strachu pani Amadis, a uciekając, wywrócił lampę.
Ciemność zapanowała w pokoju, oświetlona jedynie dogasającymi głowniami na kominku.
Kochanek Klaudji zwrócił się ku kolebce niemowlęcia.
Miał je już pochwycić i zdeptać nogami, gdy Estera osłabiona, umierająca prawie przed chwilą, zerwała się jak lwica ku obronie dziecka, zasłaniając swem ciałem tę drogą dla siebie istotę.
— Zbrodniarzu! — zawołała, — nie stąpisz ani kroku dalej!
Zbliżał się do niej, i podniósł zaciśniętą pięść w górę, aby uderzyć ją w piersi.
Uchyliwszy się, młoda kobieta, uniknęła ciosu, a w przystępie wściekłości dochodzącej do szału pochwyciła dwiema rękoma za gardło markiza, zaciskając je, jakby obręczą żelazną.
Pani Amadis ochłonąwszy z przerażenia krzyczała z całych sił:
— Na pomoc!... mordercy... złodzieje!..
Jednocześnie zadzwoniono gwałtownie do drzwi willi.
Jerzy na wpół uduszony, usiłował napróżno uwolnić się z tego żelaznego uścisku. Nie był w stanie wyzwolić się z tych drobnych palców, wpojonych w gardło głęboko, których siłę zdwajała zaciekłość.
Klaudja stojąc za oknem słyszała wszystko i odgadła to, czego dosłyszeć nie mogła. Wbiegłszy na szczeble drabinki, wpadła do pokoju.
Markiz leżąc na ziemi, chrapał, bliski uduszenia. Widząc to Klaudja, wyjęła z kieszeni rewolwer, i strzeliła do Estery. Biedna kobieta puściła swój łup natychmiast i z jękiem upadła na podłogę.
Jerzy się podniósł.
Wielkie czarne koła migały mu przed oczyma. Chwiał się na nogach.
Klaudja poprowadziła go do okna, przez które wyskoczywszy oboje, zniknęli w ciemnościach nocy, w chwili gdy doktór Leroyer wchodził do pokoju ze służącą.
Zapaliwszy lampę, zrozumiał cel mistyfikacji, jakiej padł ofiarą.
Esterę, pokrytą krwią, ułożono na łóżku. Pozostawała w omdleniu, lecz żyła, a rana zadana, nie przedstawiała niebezpieczeństwa, ponieważ kula drasnęła tylko skórę.
Pani Amadis pobiegła do dziecka. Bóg je strzegł widocznie, bo spało spokojnie w kolebce.
Idźmy za zbrodniarzami w ich ucieczce.
Instynkt zachowawczy pędził Jerzego, który był bliskim pomieszania zmysłów. Klaudja ciągnęła go z sobą.
Gdy weszli do swego mieszkania, w pobliżu willi Rougeau-Plumeau upadł na krzesło przykładając ręce do szyji, na której zaciśnięte paznokcie Estery pozostawiały liczne ślady.
Klaudja podała mu kieliszek Madery, zmyła krew spływającą, z zadraśnień i rozkazała mu twarz umyć.
Nieszczęściem wody brakowało. Zastąpiła ją stojąca w kącie butelka szampańskiego wina. Dwie bluzy i dwie czapki spalono na kominku, aby usunąć wszelkie poszlaki popełnionej zbrodni.
— A teraz, idźmy... wyrzekła.
— Gdzie... dokąd? — pytał drżąc Jerzy.
— Do oberży pod „Białym koniem“, gdzie mamy przecież własne mieszkanie. Nikt nas nie zobaczy powracającemi, a gdyby wyprowadzono śledztwo, będą świadczyć żeśmy z domu nie wychodzili wcale.
Równo ze świtem, powóz pocztowy zatrzymał się przed bramą tejże oberży. Przywiózł on do willi Rougeau-Plumeau księcia Zygmunta i dwóch najsławniejszych doktorów Paryża.
Pan Leroyer przyjął ich mocno wzburzony i opowiedział, co zaszło tej nocy.
Estera spała snem gorączkowym. Krople krwi wydobywały się z pod opaski położonej na ranie, spływając po jej bladych policzkach.
Zygmunt, ugodzony tym widokiem w głąb serca, padł bezsilny na krzesło i płakał jak dziecię.
Dwaj doktorzy zbliżyli się do łóżka chorej. Zaledwo jednak poczęli rozpytywać pana Leroyer o szczegóły napadu, Estera zbudziwszy się nagle, usiadła na łóżku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.