Przejdź do zawartości

Dwie sieroty/Tom I/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

— Nic... nic... drogi bracie, odpowiedziała Berta, łzy ocierając. Czyż byś ty mógł nas czemkolwiek zasmucić? Lecz serce nam się ściska, patrząc na twoje cierpienia!
Młodzieniec zaprzeczyć chciał temu, gdy nagle suchy, świszczący kaszel wybiegł z jego piersi, wstrząsając nim całym.
— Uspokójcie się... — wyrzekł po chwili wytchnienia, ależ ja wcale nie cierpię... Upewniam, że nieczuję najmniejszego bolu. — Odkąd ten zacny doktór rozpoczął kurację, kaszel się zmniejszył... czuję się znacznie lepiej... i powrót mój do zdrowia nastąpi niezadługo. A więc kochana matko i siostro, otrzyjcie łzy, które mi tyle sprawiają przykrości i chodźcie uścisnąć mnie obie.
Pani Leroyer powstawszy z trudnością z krzesła, zbliżyła się do syna i pochyliła po nad nim. Berta toż samo uczyniła.
Biedny młodzieniec wychudłemi rękoma przycisnął obie kobiety ku sobie i długim je obdarzał uściskiem, a przejęty do głębi wzruszeniem, sam zaczął płakać cicho!
Matka wysunęła się pierwsza z tego serdecznego uścisku.
— Trudzisz się drogie dziecię... — wyrzekła, usiłując powstrzymać w gardle duszące ją łkanie. — Niezapominaj że doktór nakazał ci spokój zupełny, jeżeli pragniesz przyspieszyć swoje uzdrowienie Bądź posłusznym naszemu przyjacielowi... Przyzwij na pomoc rozumu!...
— Tak matko... dobrze mówisz... będę posłusznym, bo chcę wyzdrowieć jak najprędzej wyjąknął, opuszczając bezwładnie głowę na poduszki.
Rozdzierający kaszel pochwycił nieszczęśliwego na nowo, pozostawiając na jego ustach czerwonawą pianę.
— Jak prędko doktór przyjdzie? — zapytał.
— Lada chwilę... Godzina jego przybycia się zbliża.
— Ach! jakiż zacny to człowiek... mówił chory dalej.
— Zacny, poświęcający się, wspaniałomyślny, — dodała pani Leroyor. Mamy w nim nietylko lekarza, ale i najszczerszego przyjaciela.
Berta nie odezwała się wcale, żywy wszelako na jej twarzy rumieniec przekonywał, że ten o którym mówiono, nie był jej obojętnym.
— Czyliż zdołamy mu się wypłacić za jego nademną trudy i starania? — wyszepnął chory z cicha.
— Ach! zawołała Berta, nie myśl o tem... nie myśl... i nie troszcz się o to! Przy tych wyrazach rumieniec coraz jaskrawiej występował na jej blade oblicze.
— Jesteśmy tak biedni teraz!... — mówił dalej młodzieniec — Od dwóch miesięcy przykuty do łóżka nie jestem w stanie nic literalnie zarobić. Nasze oszczędności wyczerpują się zwolna... i oczekuje was nędza, straszna... czarna nędza!
Na jego wychudłej twarzy zawidniał wyraz rozpaczy. Zalał się łzami.
Berta wraz z matką przestraszone mogącem zaszkodzić mu wzruszeniem, zbliżyły się do łóżka.
— Mylisz się drogie dziecko, wyrzekła pani Leroyer. Pieniądze wychodzą wprawdzie, lecz w każdym razie zawsze nam coś jeszcze pozostanie. Mamy prócz tego trochę biżuterji, bieliznę, których to sprzedaż w ostatnim razie pozwoliła by nam żyć do czasu twego wyzdrowienia.
— Wasza biedna biżuterja... wasza bielizna... oto jedyne źródła utrzymania! — szeptał z bolesnem wzruszeniem. — Och! nie mów lepiej matko, nie mów o tem co chciałbym sam ukryć przed sobą!... Z tego to właśnie pochodzi mój niepokój i przestrach. Gdybym umarł... natenczas co z wami biedaczki... sieroty... się stanie?...
Umrzeć tobie... tobie, mój synu?.. zawołała Leroyer ze drżeniem. Ach!... niewymawiaj tego słowa więcej! Nie powtarzaj go... jeżeli chcesz ażebym żyła!... Czuję albo, wiem, że to by mnie zabiło!
— Błagam cię bracie, zaklinam!.. ozwała się Berta, odpędź te smutne myśli, które tobie tak szkodzą i nas zabijają zarazem! Jestem silną i zdrową, mogę pracować, a mój zarobek wystarczy na skromne nasze potrzeby. Gdyby się nawet przeciągnęła twoja rekonwalescencja, niedoznamy biedy... Na niczem nam zbywać nie będzie. Doktor Loriot jest tak bezinteresownym, pozostawi nam czas do postarania się o fundusz potrzebny na zapłacenie mu honorarjum... Wszak mama powiedziała przed chwilą, że jest on naszym przyjajacelem... nieprawdaż. Proszę więc raz jeszcze porzuć te troski i obawy, oczekuj spokojnie wyzdrowienia, a przyjdzie ono, doktór upewnił mnie o tem.
Chory potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Jakto... nie wierzysz w swe bliskie uzdrowienie? zapytała pani Leroyer, ukrywając straszny ból w sercu.
— Wierzę, moja matko, we wszechwładne miłosierdzie Boże... Wierzę iż losy nasze spoczywają w Jego ręku... Jeżeli przeznaczy mi dłuższe życie, żyć będę...
Po raz to pierwszy biedny młodzieniec wyraził swoje zwątpienie. Słuchając go obie kobiety, zaledwie zdołały powstrzymać łkanie.
Atak kaszlu bardziej silnego i trwającego dłużej niż poprzednie, rozdzierał piersi dogorywającego.
Po jego czole spływał pot zimny kroplami. Kilka kropel krwi ukazało mu się na ustach.
Berta pośpieszyła otrzeć je chustką, ażeby ukryć przed matką ów objaw straszliwy.
— Przeklęty kaszel! — wyszepnął, opuszczając głowę na poduszki. Kiedyż to wszystko skończy się nareszcie?
Pani Leroyer ukryła twarz w dłoniach, szepcąc cicho:
— Boże mój Boże!.. w tobie jedyna nadzieja... zlituj się nad nami!
Nieszczęśliwa matka zaczęła pojmować, iż śmierć lada chwilę mogła jej wydrzeć ukochane dziecię. Wiedziała, że jej syn był ciężko chorym, ale dotąd łudziła się nadzieją, że przy staraniach światłego lekarza wkrótce do zdrowia powróci słowem, walczyła przeciw rzeczywistości.
Teraz rozprószyło się złudzenie. Straszliwa prawda ukazała się jej bez osłony, rozpacz przytłaczała biedną kobietę.
Berta od dawna wiedziała o groźnej chorobie brata, z bohaterską jednak siłą ukrywała to przed matką.
Nagle wśród smutnej tej sceny, zadźwięczał dzwonek w przedpokoju.
— Doktór przybywa! — zawołało dziewczę. I pobiegła otworzyć.
Był to w rzeczy samej Edmund Loriot.
Odbłysk radości opromienił zasmuconą twarz dziewczęcia, na którą znowu wybiegł rumieniec.
— Witam panie Edmundzie!... — wyszepnęła. Oczekujemy niecierpliwie pańskiego przybycia.
Doktór ujął podaną sobie rękę siostry chorego, i uścisnął ją ze drżeniem.
— Jakże się miewa nasz pacjent zapytał. Czy zaszła od wczoraj jaka zmiana?
— Stan jego zdrowia jest tenże sam, osłabienie tylko zwiększyło się nieco.... Kaszel napastuje go częściej, jest to sprawozdanie co do strony fizycznej. Co zaś do moralnej, to biedny mój brat zaczyna tracić wiarę, jaka go dotąd podtrzymywała. Zaczyna wątpić o możliwości ratunku... smutnieje... Lękam się o niego... tem więcej że i mnie braknąć już poczyna odwagi. Tracę je, ujrzawszy płaczącą mą matkę... Śmierć jego i ją powiedzie do grobu!
Tu wybuchnęła płaczem.
— Zaklinam panią, uspokój się... wyjąknął młody doktór sam do głębi wzruszony. Obowiązek nakazuje mi wyjawić, że katastrofa jest blizką, będziemy jednak czynili wszystko, ażeby ten straszny cios jaki ma nieuchronnie uderzyć w matkę pani, nie stał się dla niej śmiertelnym. Czy nie można by jej na dni kilka odsunąć od chorego?
— Ach! nie czyń pan tej propozycji!.. zawołała Berta. Naprowadziłbyś ją na domysł, że biedny mój brat może umrzeć lada chwila. Z resztą, niezgodziłaby się na rozdzielenie z synem umierającym!
— Biedna matka! wyszepnął doktór.
— O! tak... powtórzyła Berta, bardzo biedna, godna pożałowania, bo cierpi okrutnie! W razie śmierci mojego brata, obawiam się dla niej pomieszania zmysłów, lub nagłego zgonu, a ja natenczas zostałabym sama... sama!.. pomiędzy dwoma mogiłami!...
Edmund omal nie przyklęknął przed biednym dziewczęciem, i już miał zawołać:
— Czyż pani nie odgadujesz że ja cię kocham? Czyż niewiesz, że moim najgorętszem życzeniem jest zastąpić tobie utraconą rodzinę? — Wobec wszelako tej strasznej rozpaczy, nie miał odwagi zdradzić tajemnic swojego serca.
— Nie zostaniesz pani osamotnioną, panno Berto, — wyjąknął nieśmiało, — nie uczujesz ciężkiej sierocej doli, dopóki ja żyję. Znajdziesz we mnie przyjaciela... tak, przyjaciela w zupełności oddanego sobie... Miałażbyś wątpić o tem?
— Nie, panie Edmundzie, nie wątpię na chwilę. Za zbyt wiele dałeś nam dowodów przyjaźni i poświęcenia, by jakieśkolwiekbądź powątpiewanie z mej strony było tu możebnem.
— Licz więc na mnie... mówił dalej Loriot, jestem oddany tobie w zupełności, tak!... tylko tobie!... Och! gdybyś wiedziała jak pragnąłbym widzieć cię szczęśliwą! Gdybyś wiedziała!...
Po raz to pierwszy od czasu, jak zaczął bywać w ich skromnem mieszkaniu, Edmund w ten sposób przemawiał do młodego dziewczęcia.
Mimo swej nieśmiałości, wzruszenie jakiemu uległ wyrwało mu początek miłosnego wyznania.
Berta słuchała go drżąca, blednąc i rumieniąc się naprzemiany. Słowa młodego doktora, a nadewszystko sposób w jaki wygłoszonemi zostały, płynęły wprost w jej serce, poruszając wszystkiemi jego fibrami.
Był to jak gdyby odblask lazuru wśród ciemnego nieba, jak gdyby promyk słoneczny, rozświetlający nagle otaczające ją zewsząd ciemności.
Zrozumiała co Edmund chciał jej powiedzieć. Odgadła że jest kochaną, a myśl ta rozprószyła ów mrok ponury, ciążący na jej przyszłości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.