Przejdź do zawartości

Dwie matki/Część pierwsza/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVI.

Pewnego ranka przy śniadaniu, rzekła Solange do Gabrjeli:
— Nie mogę się wstrzymać, i muszę powinszować ci droga Ello. Wyglądasz po prostu czarująco świeżo i hożo, niby wcielenie krasy wiosennej. Nie płaczesz dzięki niebu, i smutek twój rozwiał się na cztery wiatry, i zniknął gdzieś w chmurach. Od trzech dni szczególniej, widzę w twojej twarzyczce dziwne rozpromienienie, a w oczach niby blaski nadziemskie.
— Sprawia to zapewne wewnętrzne zadowolenie z samej siebie, żem stała się nareszcie rozsądną i patrzę na świat zupełnie trzeźwo odpowiedziała młoda kobieta.
— Zyskujesz na tem najwięcej, ty pieszczotko.
Nic już na to nie odpowiedziała swojej opiekunce, głęboko zadumana. Po chwili wstały od stołu i przeszły do saloniku.
— Zagraj co droga Ello poprosiła Solange. — Dziś niedziela nie mamy więc żadnej roboty.
— Zaraz usiądę, tylko wpierw mam z panią o czemś pomówić.
— A więc zaczynaj... Słucham...
— Od ostatniej naszej rozmowy wiele myślałam i zastanawiałam się nad niejednem...
— I wreszcie cóż postanowiłaś?
— W pierwszej chwili przekonały mnie pani słowa.... później zaczęłam zapatrywać się na tę sprawę inaczej....
Panna Solange aż podskoczyła w górę.
— Co pod tem rozumiesz? spytała mocno zaniepokojona.
— Czuję się przeniknioną tłumaczyła młoda kobieta, siłą nadprzyrodzoną, której nie mogę się oprzeć. W sercu szepcze mi nieustannie jakiś głos tajemny, żem nie powinna się rozłączać z mojem dzieckiem... że mam je sama pielęgnować i wychowywać.
Solange zadrgała, a z jej ciemnych źrenic, strzeliły pioruny gniewu.
— Ależ to proste szaleństwo! — wykrzyknęła.
— Oh! nie łudzę się wcale na tym punkcie — mówiła dalej Gabrjela. Wiem jaki ciężar biorę na moje słabe ramiona; jak trudne zadanie mam przed sobą. Gdy jednak pomyślę, że moje dziecię miałoby być powierzonem obcej kobiecie, że ona by mi skradła jego pierwsze uśmieszki, że dla niej byłyby jego pierwsze słodkie pocałunki, czuję tak straszny ból w sercu, jakby mi je kto wyrywał z piersi rozpalonemi obcęgami!
Solange pozieleniała. To wyznanie zupełnie niespodziewane, wprawiało ją w osłupienie.
— Od kilku dni stałam się zupełnie inną — kończyła Gabrjela — nie czuję się uciśnioną, przeciwnie, wstąpiła we mnie dziwna otucha i odwaga. To co mnie przejmowało taką trwogą, nie przeraża mnie wcale. Dla mego dziecka, jestem zdolną do najwyższej ofiary! Oszukano mnie, uwiedziono, opuszczając potem najhaniebniej; wyznam to szczerze wobec świata całego. Ukrywałam się przed ludźmi z moim stanem; teraz spojrzę śmiało w oczy każdemu. Byłam trwożliwą; dziś stałam się odważną i mężną wobec największych przeciwności....
....Długo jeszcze nie przestanę ubolewać nad moim upadkiem i nad błędem popełnionym; wypełniając atoli godnie powinności matki, mniej da mi się uczuć wstyd rumieniący czoło, na każde wspomnienie o moim uwodzicielu. Prawdziwą hańbą byłby brak odwagi w niedopełnieniu świętych obowiązków, które wkłada na mnie słodkie miano matki. Chcę przynajmniej zasłużyć sobie później na wdzięczność i miłość mego dziecka.
— Wszystko to brzmi bardzo wzniośle — bąknęła z przekąsem panna Solange, nie mogąc ukryć silnego rozdrażnienia — ale z czego myślisz utrzymać siebie i dziecko?
— Potrafię tyle zapracować. Wszak przyznałaś mi pani sama, że jestem biegłą w każdej robocie. Znajdę więc zawsze zatrudnienie. Nie cofnę się przed żadną, choćby najcięższą pracą, bo ona posłuży mi do wykarmienia mego dzieciątka. Będę chodziła, pukała do drzwi, póki czegoś nie znajdę... Jest w Paryżu dużo ludzi obojętnych na cudzą niedolę, a nawet złych i przewrotnych; ale można przecież natrafić na dusze miłosierne. Sama pani jesteś tego najwymowniejszym dowodem. Liczę zatem na pomoc tych dobrych, jak też i na Boską Opatrzność. Ona mnie nie opuści! Jam nie wymagająca a początkowo i moje maleństwo nie będzie wiele potrzebowało.
— Pozwól sobie powiedzieć droga Ello — odezwała się Solange tonem dość uszczypliwym — żeś się nad tem nie dość zastanowiła. Chcesz po prostu wpaść w nędzę po samą szyję.
Uśmiechnęła się słodko Gabrjela.
— Powtarzam, że się nie łudzę bynajmniej, czując całą trudność zadania, którego się podejmuję; ale mam jednocześnie dość odwagi, aby uczynić zadość mojemu obowiązkowi.
— I ja powtarzam wykrzyknęła gniewnie Solange żeś szalona!
— Nie — odrzekła młoda kobieta — jestem tylko.... matką!
Solange zagryzła usta do krwi.
— A więc nadaremnie chcę ci wyperswadować to szaleństwo? — spytała po chwili.
— Słucham droga pani głosu serca własnego...
— Wyrzekasz się dobrowolnie tego wszystkiego, co chciano uczynić dla twego dziecięcia!
— Nie mogę znieść myśli, żebym się miała z niem rozłączyć. Któż potrafi lepiej dziecko wypielęgnować i wychować od własnej matki. Będę nań patrzała, w miarę, jak będzie rosło i rozwijało się, kochając biedactwo całem sercem! Dla niego nic mi się nie wyda zbyt trudnem. Poświęcę mu moją młodość, przyszłość i szczęście całe.... Dla niego oddałabym i życie bez zawahania się.
— Skoro nabiłaś sobie główkę takiemi myślami, droga Ello, pojmuję, że nie umiesz liczyć się z czekającemi cię bolesnemi zawodami i próbami. Koniec końców, zatrzymujesz dziecko przy sobie; szukając sposobu wyżywienia go i to ma się rozumieć, najnędzniej w świecie! Jesteś odważna, pracowita; nie utrzymuję z góry, że nie znajdziesz zatrudnienia. Rozwinąwszy wszelkie siły umysłowe i fizyczne, dzięki twojej woli pełnej energji, może potrafisz zapracować na kawałek chleba. Chwilowo jednak jesteś bez zajęcia i nie masz ani jednego franka, aby przeczekać pierwsze tygodnie... jeżeli nie miesiące... nim znajdziesz jaki taki zarobek... Gdy raz wyjdziesz z tego domu, razem z twojem dzieckiem, gdzie się udasz, co poczniesz bez centima w kieszeni? Ręczę, żeś się nad tem wcale nie zastanowiła.
— Przeciwnie pani... myślałam już o tem.
— I cóż wymyśliłaś, jeżeli mi wolno się spytać?
— Pocieszyłam się nadzieją, że tak pani jak i owa miłosierna baronowa, zrozumiawszy powody, dla których nie chcę rozłączyć się z mojem dzieckiem, nie opuścicie mnie i nadal, jeżeli dotąd obsypywałyście tak hojnie dobrodziejstwami waszemi.
— Zapewne — bąknęła Solange, trochę łagodniej. — Coś zrobi się dla ciebie i później...
— Oh! — zawołała żywo Gabrjela — nie będę nadużywała waszej dobroci.
Wiem, że są jeszcze o wiele nieszczęśliwsi odemnie. Poproszę jedynie o małą sumkę na początek, która dopomoże mi do umieszczenia się gdziekolwiek. Oddam pieniądze z podziękowaniem, gdyż spodziewam się zarabiać tyle, żebym coś jeszcze mogła oszczędzić.
Solange o mało nie wybuchnęła, doprowadzona do ostatnich granic cierpliwości. Pohamowała się jednak, pomyślawszy dość wcześnie, że Gabrjela mogłaby się jej wymknąć przed czasem, gdyby zaczynała ją posądzać o jakie nieczyste zamiary.
— Dobrze moja pieszczotko — rzekła słodko, pomimo, że gniew nią miotał — pomówimy jeszcze o tem.... Bądź jak bądź, źle robisz, i możesz tego kiedyś gorzko żałować.
Młoda kobieta potrząsła głową przecząco.
— Uznasz to sama Ello... wtedy, gdy już będzie zapóżno, aby złe naprawić.
W tych słowach mieściła się nareszcie szczera myśl panny Solange. Gabrjela nie była w stanie zrozumieć, jak straszne groziło jej niebezpieczeństwo. Chodziła teraz spać bardzo wcześnie. Czasem nawet zaraz po obiedzie, jeżeli czuła się jak dzisiaj zmęczoną i osłabioną. Przed godziną jedenastą, Solange odchyliła cichuteńko drzwi do pokoiku Gabrjeli, chcąc się przekonać naocznie, czy zasnęła? Pewna, że nie zwróci na nią uwagi, przymknęła drzwi i wyszła do ogrodu, robiąc jak najmniej szelestu. Doszła w ten sposób, aż do bocznej furtki. Blaireau czekał już na nią w miejscu umówionem.
— Jestem wściekła! — zawołała.
— Ejże! I dla czego?
— Głupia dziewczyna, chce gwałtem zatrzymać dziecko przy sobie!
— Do djabła! — mruknął Blaireau, drapiąc się po nosie, co u niego oznaczało wielkie zafrasowanie.
— A nie próbowałaś wyperswadować jej tego?
— Używałam nadaremnie całej mojej wymowy; nie dała się przekonać.
Powtórzyła w skróceniu swoją rozmowę z Gabrjelą.
— Ha! tem gorzej dla niej — rzekł Blaireau tonem suchym i szorstkim. — Gdy nie chce nam oddać dziecka dobrowolnie, zabierzemy je sami! Przygotowałem już wszystko; teraz atoli będę zmuszony plan zmienić do gruntu. Ile mamy na to czasu?
— Najdalej za dwa tygodnie, można spodziewać się u niej rozwiązania....
— Oh! to mi wystarczy najzupełniej. Zmiana frontu, co prawda niespodziewana, i nie oczekiwana — mówił dalej — dowodzi to po raz setny; że nie można nigdy być pewnym w życiu niczego i potrzeba zawsze mieć się na baczności.
— Wielka prawda! przyznała mu Solange.
Po chwili namysłu — rzekł Blaireau:
— Do dni dziesięciu, nie powinien tu zostać ani jeden strzępek, do ciebie należący.
— Nic łatwiejszego — odpowiedziała. — Spakuję napowrót wszystko do kufra i każę zabrać z domu, gdy sama się z niego wyniosę.
— Sposób jak najgorszy! — wtrącił Blaireau opryskliwie. — Nie podobna sprowadzać powozu, bo byłoby połączone z wielkiem niebezpieczeństwem.
— Cóż więc zrobię z rzeczami?
— Na przyszły tydzień będę przychodził do Asnières codziennie. Ty mi przygotujesz pakunek niezbyt duży, który ja wyniosę pod pachą.
— Tak... tak... A kufer?
— Mogłabyś go zostawić w domu do licha. Lepiej jednak zrobisz, paląc go, a zamek i zawiasy zakop w ogrodzie.
— Zastosuję się we wszystkiem do twojej woli.
— Na dziś nie mam ci nic więcej do polecenia.
— Ale ja miałam cię jeszcze o coś spytać.... Aha.... już wiem!... Czy mam sprowadzić akuszerkę?
— Lepiejby było, gdybyśmy mogli obejść się bez niej. To jednak jest czystem niepodobieństwem. Potrzebujemy dzieciaka zdrowego i silnego. Nie można więc narażać go w ostatniej chwili na niebezpieczeństwo. Zresztą, zastanowiwszy się nad wszystkiem dokładnie, nie widzę, w czemby nam miało zawadzić, sprowadzenie owej jejmości... Po skończonej historji, płaci się babie i kwita!
— Czy kupić kołyskę?
— Oh! to już wydatek zupełnie zbyteczny — bąknął Blaireau z szatańskim uśmiechem.
— A możeby to wzbudziło w dziewczynie pewne wątpliwości? Ma ona dużo sprytu i przenikliwości. Truchleję i tak co chwila, żeby się nie domyśliła całej prawdy.
— No! to kup wreszcie koszyk z łoziny za pół franka na targu.... Tego towaru dostaniesz wszędzie...
Po tych słowach rozłączyli się wspólnicy. Nazajutrz napisał Blaireau do Sostena de Perny:
„Zbliżamy się do terminu wiadomego... Musimy się ostatecznie porozumieć, co do ostatnich przygotowań. Trzeba wszystko na czas urządzić. Ludzie przezorni, nie spuszczają się na ostatni moment; i nic ich nigdy nie zaskoczy niespodziewanie. Czekam pana jutro rano.
Po odebraniu wezwania, Sosten odbył z Blaireauem całogodzinną walną naradę, podczas której ułożono wszystko najdokładniej.
Dwaj łotry rozumieli się nawzajem przewybornie. Złączeni ściśle tą samą zbrodnią, nie potrzebowali strzedz się jeden drugiego. Wszak wydanie tajemnicy, zgubiłoby ich obydwóch.
Odkąd zawarli z sobą umowę, Sosten widział się kilka razy z Blaireauem. Nie mówiąc panu de Perny, tylko tyle, ile mu się podobało, Blaireau wtajemniczał młodego człowieka w szczegóły sprawy, w miarę jak ta się rozwijała, według planu usnutego, najpomyślniej.
Sosten dotrzymujący tak samo skrupulatnie danego przyrzeczenia, wręczył po dwóch miesiącach Blaireautowi dziesięć tysięcy franków.
Zkąd czerpał tyle pieniędzy? Od ślubu siostry, nie zaoszczędził on z pewnością pięćdziesięciu tysięcy franków na sumie wypłacanej mu rocznie przez szwagra, w uznaniu przysług oddawanych margrabiemu. Możemy zatem przypuścić śmiało, że brał po prostu z kasy swego szwagra całemi garściami. Czyż zresztą nie uważał jego majątku, za swoją własność? Ani mu w głowie nie postało, zdawać komukolwiek rachunki z zarządu, powierzonego jego rękom. Margrabia umrze lada chwila, a po śmierci nie upomni się już o nic. Co do margrabiny, ta dla niego nie istniała.
Tak samo nie troszczył się wcale niegodziwiec owem dzieckiem, jakiejś biednej, uwiedzionej dziewczyny, które miał przemienić w dziedzica, czy też w dziedziczkę, olbrzymiego majątku, i obdarzyć jednem z najpiękniejszych nazwisk, w francuskiej arystokracyi.
— Ja to stworzyłem niejako w mojej wyobraźni — powtarzał w duchu — tego potomka wielkiego rodu margrabiów de Coulange. Później... gdyby mi zawadzał w czemkolwiek... potrafię go zepchnąć w nicość, z której wyszedł!
Z tego rozumowania, można było łatwo osądzić, do jakiego stopnia dochodziła przewrotność i nikczemność tego młodego człowieka, pomimo ułożenia dystyngowanego, i pozorów wielce arystokratycznych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.