Przejdź do zawartości

Dwie matki/Część druga/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XI.
Szczery przyjaciel.

Była godzina piąta po południu. Gabryela szyła pilnie siedząc w oknie otwartem. Dzień kończył się pogodnie, jak to ranek prześliczny zapowiedział. Na nieba lazurze nie było ani jednej chmurki. Słońce skłaniało się już ku zachodowi, a jego promienie wpadały ukośnie przez okno do pokoju. Balsamiczna woń kwiatów napełniała go. Gabryela wyciągając machinalnie igłę z nitką, dumała głęboko, z głową opuszczoną na piersi. Niestety! myśli jej były smutne, jak zawsze... przypominała sobie matkę, utraconą zawcześnie; kochanka, który zdradził ją i opuścił... syna wykradzionego jej podstępnie i najnikczemniej w świecie, nadużycia haniebnego jej zaufania.
Zapukano naraz do drzwi delikatnie. Podniosła głowę. Myśląc, że przychodzi w wolnej chwili odźwierna do niej w odwiedziny, poszła otworzyć. Ujrzała przed sobą zupełnie jej nieznanego mężczyznę. Krzyknęła ze zdziwienia, cofając się przed nim w głąb pokoju. Nieznajomy nie ruszał się od progu, jakby nie śmiał wejść do środka.
— Omyliłeś się pan zapewne — szepnęła po chwili Gabryela.
— Nie omyliłem się... ciebie szukałem, i znajduję nareszcie, panno Gabryelo.
— Ależ to niemożebne! — wlepiła w niego wzrok przerażony.
Wszedł w końcu.
— Boże wielki! czego pan chcesz odemnie? — cofała się dalej przed nim, jak przed widmem złowrogiem.
— Wszak panią nazywają tu teraz Ludwiką? — spytał, zamykając drzwi za sobą.
— Mnie! — wybełkotała trzęsąc się jak w febrze.
— Błagam, nie przestraszaj mnie pan tak bardzo!
— Ależ to ja cię proszę panno Gabryelo, chciej się uspokoić....
— Po cóż przyszedłeś pan do mnie?
— Wnet powiem to pani....
— Nie znam pana wcale, kim jesteś?
— Dowiesz się pani i o tem. Utrzymujesz, że mnie nie znasz. Zapewne, trudno żebyś mogła mnie sobie przypomnieć, i poznać.... Widziałaś mnie już raz, ale w jakiej strasznej chwili, w twojem życiu!... Choć pani mnie nie poznajesz, za to ja cię znam doskonale.
— Pan! — wykrzyknęła.
— Tylko nie trząś się tak pani! Czy wyglądam na złoczyńcę?...
— Nie... tylko że....
— Jeszcze nie czujesz się pani spokojną? Przypatrz-że mi się z uwagą, a przekonasz się, żem człowiek uczciwy, dla ciebie zaś pełen dobrych chęci. Czyż żaden głos nie szepcze pani do uszka. — „To twój prawdziwy przyjaciel“. — Tak panno Gabryelo — mówił dalej ze wzruszeniem, nad którem nie był w stanie zapanować jestem oddanym ci z duszą i z ciałem; może jedynym dziś twoim opiekunem i szczerym doradcą, jakiego posiadasz na całym świecie!... Wszak wierzysz w to? O! powiedz że mi ufasz!...
— Pragnę w to uwierzyć... ale...
— Rozumiem. Jeszczem panią nie dość o tem przekonał. Dowiodę ci najprzód. że cię znam na wylot. Zapisałaś się w tym domu, jako pani Ludwika, ale nazywasz się właściwie Gabryela Liénard, urodzona w Orleanie.
Osłupiała, patrząc na niego okiem jakby obłąkanem. Upadla następnie na krzesło, z głuchym jękiem.
— Panno Gabryelo! — mówił dalej tonem najczulszym i pełnym uszanowania — czyż nie przekonałem cię dotąd, jako pragnę tylko twojego dobra? Skoro szukałem cię wszędzie, gdyś opuściła zakład w Salpêtrière; jeżeli jestem w tej chwili przy tobie, to pewnie tylko w chęci najszczerszej, w tym celu jedynym, aby ci służyć jak najgorliwiej. Mam ci bardzo wiele do powiedzenia. Czekam z tem atoli, aż się cokolwiek uspokoisz. Zaręczam pani, że nie potrzebujesz obawiać się niczego złego odemnie. Jestem twoim serdecznym przyjacielem, który pragnie ci być użytecznym na każdym kroku. Wiem, żeś bardzo nieszczęśliwa. Nie potrzebujesz się taić z niczem przedemną. wiem bowiem o wszystkim od sędziego śledczego.... Chyba, gdybyś przypomniała sobie jakiś szczegół, nie opowiedziany sędziemu.
Opanowała nareszcie Gabryela okropne rozdrażnienie, uspokojona tonem serdecznym i pełnym szacunku nieznajomego:
— Zaczynam wierzyć — przemówiła głosem jeszcze trochę drżącym — żeś pan przyszedł do mnie powodowany jedynie dobremi chęciami. Kiedy powtórzono panu moje zeznanie, złożone sędziemu śledczemu, nie mam chwilowo nic więcej do powiedzenia. Pytano mnie, odpowiadałam więc szczerą prawdę. Przysyła pana zapewne sędzia śledczy? On bowiem wie tylko, że mieszkam tu pod nazwiskiem pani Ludwiki.
— Nikt mnie nie posiał do ciebie panno Gabryelo; przychodzę z własnej woli. Nie przyszło mi do głowy, żeś musiała złożyć w sądzie twój nowy adres. Szukam cię z największym mozołem od dwóch tygodni po całej tej części Paryża.
— Po co? Cóż mi pan masz do oznajmienia?
— Powiedziałem już pani... Bardzo wiele i rzeczy nader ważnych.
— Moje dziecię! Odszukano mego syna! — krzyknęła, zrywając się na równe nogi.
Posmutniała twarz Morlot’a.
— Niestety! — szepnął — nie było mi danem przynieść pani tak radosnej wiadomości.
Westchnęła ciężko, opuszczając na nowo głowę na piersi.
— Panno Gabryelo — zawołał Morlot energicznie — szukam zbrodniarzów... jest ich bowiem kilku... o tem jestem silnie przekonany... Wydobędę ich choćby z pod ziemi. Przysiągłem uroczyście i dokonam przysięgi. Zostaną ukarani.... nawet bardzo surowo, zobaczysz pani!
— Ah! — krzyknęła Gabryela głosem serce rozdzierającym. — Nie chcę kary dla zbrodniarzów, tylko żeby oddane mi syna! dziecko moje!...
— Odszukamy je... nie tracę nadziei, że odszukamy!
Potrząsła smętnie głową:
— I ja żyję tylko tą nadzieją — szepnęła głosem zdławionym.
— Gdyby nie ona, byłabym już w grobie od dawna.
Morlot, stojący dotąd, usiadł naprzeciw Gabryeli:
— Muszę najprzód powiedzieć pani kim jestem, w jaki sposób, przy jakiej sposobności poznałem panią. Racz pamiętać pomimo wszystkiego, żem twoim najszczerszym przyjacielem. Nie radbym wzbudzić w pani nieufności, a tem mniej być przyczyną pomimowolną jej przerażenia.
— Bądź pan o to zupełnie spokojny — odpowiedziała Gabryela. — Możesz mi teraz zwierzyć się z czem chcesz; będę w ciebie święcie wierzyła.
— Otóż nazywam się Morlot, panno Gabryelo... i jestem ajentem policyjnym.
Drgnęła pomimo całego panowania nad sobą.
— Tak panno Gabryelo — mówił dalej niezmięszany tym objawem — jestem ajentem bezpieczeństwa publicznego. W tak olbrzymiem mieście, jak Paryż, muszą być i tacy jak ja ludzie. Któżby chwytał i wynajdywał złodziejów, podpalaczów i innych łotrów? I tak, jakże wielu z nich wymyka się z pod rąk karzącej sprawiedliwości.... Wiem, że istnieją w świecie pewne przesądy przeciw nam. Odtrąca nas nieledwie społeczeństwo, jak parjasów. Boją się nas, posądzają nas Bóg wie o jakie niegodziwości, okazując nam wzgardę nawet... dość często. Nie mają w tem słuszności. Jesteśmy pożyteczni, i oddajemy bądź co bądź ogromne przysługi społeczeństwu. Nie powiem, żeby nie było pomiędzy nami podłych i nikczemnych, ale bywają prawdziwie dobrzy i szlachetni. Czyż wszędzie tak się nie dzieje? We wszystkich klasach i sferach towarzyskich, od najniższych do najwyższych? Wszak w każdem stadzie, znajdą się i owce parszywe. Wielu z nas jednakże składa liczne dowody odwagi nieustraszonej, energji, wytrwałości, spełniając sumiennie włożone na nich obowiązki. Służymy sprawiedliwości. Jesteśmy jej oczami, ramionami i nogami. Posiadamy serce i charakter, jak i inni ludzie. Umiemy poświęcać się za drugich, i zyskiwać ich miłość nawzajem. Dowiodłem ci i ja tego wszystkiego panno Gabryelo, szukałem ciebie bowiem jedynie z poświęcenia, aby dopomódz ci w niejednem.
Podała mu rękę:
— Jesteś pan dobrym i szlachetnym — przemówiła głosem mocno wzruszonym. — Teraz wierzę naprawdę, żeś moim najlepszym przyjacielem.
Oczy Morlota zajaśniały radością.
— Te słowa, czynią mnie niewypowiedzianie szczęśliwym panno Gabryelo — ścisnął nawzajem z całem uszanowaniem podaną mu dłoń.
— Tak — zaczął mówić na nowo. — Jestem twoim przyjacielem i potrafię to udowodnić. Licz pani w każdej chwili na moje bezgraniczne poświęcenie. Wiesz teraz, że nie jesteś samą i opuszczoną w Paryżu, że jest ktoś przy twoim boku czuwający troskliwie nad twojem bezpieczeństwem. Zapewne, jestem tylko biednym, nic nie znaczącym w świecie policjantem; potrafię jednak według okoliczności, obronić się przed każdem niebezpieczeństwem. Błagam jedynie o twoje bezwarunkowe zaufanie.
Nie wątpiła dłużej Gabryela w szczerość słów jego. Daremnie jednak szukała przyczyny tak wielkiej ofiarności Morlota dla niej. Jakby odgadł jej myśl tajemną — mówił Morlot dalej:
— Dziwisz się może pani skąd człowiek zupełnie tobie nieznany, taki jak ja biedaczysko, był na tyle śmiałym wmięszać się samowładnie w twoją sprawę, i prosić nawet, żebyś raczyła obdarzyć go nawzajem bodaj odrobiną przyjaźni? Rzecz to nader prosta i zrozumiała: Zobaczyłem pierwszy i zmierzyłem ogrom twojego nieszczęścia. Powziąłem też natychmiast dla ciebie litość bezgraniczną. Z tego współczucia, które wzbudziła we mnie twoja niedola, wypłynęło niezłomne postanowienie, poświęcić się dla ciebie, wspierać i pocieszać w przyszłości... Nie mogę sobie wytłumaczyć inaczej, dlaczego zająłem się tobą i twoją sprawą z taką gorliwością.... Czułem, że potrzebujesz gwałtownie pomocy i podpory. Chciałem więc zostać tem dla ciebie. Strzeliło mi wtedy do głowy: — „Ja sam poświęcę się dla niej; oddam się cały, na jej usługi.“ — Powiedziałem to sobie tam w Asnières, w owym dniu, kiedyś spostrzegła, biedna matko, że ci dziecię ukradziono!
— Jakto! — zawołała Gabryela. — I pan więc byłeś w Asnières, w tym dniu dla mnie najfatalniejszym?
— Byłem zawezwany przez komisarza policji, któremu dano znać o niesłychanej zbrodni, dokonanej na pani. Zastaliśmy cię omdlałą, wszedłszy do pokoiku, w którym mieszkałaś. Ocucono cię później, wpadłaś atoli w silną gorączkę; straciłaś przytomność, majaczyłaś, i komisarz nie mógł wydobyć z ciebie wtedy żadnego zeznania. Był to początek ciężkiej choroby mózgowej i obłędu chwilowego, z którego wyleczono cię w Salpêtrière.
— Ileż wspomnień bolesnych! — westchnęła Gabryela.
— Taką więc zobaczyłem panią po raz pierwszy leżącą na podłodze, a później na łóżku; bez kropli krwi w twarzy, jaką jesteś zresztą i teraz, bez ruchu, jakby martwą zupełnie. Przy łóżku stała próżna kolebka, i kilka kobiet lamentowało przy niej, złorzecząc na czem świat stoi, niegodziwym rabusiom. Stoi mi zawsze przed oczami, ten widok opłakany, i nie zapomnę owej chwili do końca mego życia! Ah! gdyby kto wtedy nie był się rozrzewnił, płacząc wraz z tobą, panno Gabryelo, musiałby był chyba mieć kamień w piersi zamiast serca!... Ja to pierwszy zacząłem szukać złoczyńców, którzy ukradli ci syna.
— I dotąd nie znalazłeś pan nikogo? nie natrafiłeś na najlżejszy bodaj ślad po nich? — rzekła głosem stłumionym.
— Zatarli za sobą ślad wszelki po mistrzowsku! A jednak szukałem z całą gorliwością.
— Boże wielki! dla czego zabrali mi syna ci niegodziwcy? Co zrobili z mojem biednem niemowlątkiem?
— Cierpliwości pani! Dowiemy się o tem prędzej, czy później.
— Oby nadszedł dzień ton jak najprędzej!
— Zbrodniarze wpadną w końcu w ręce sprawiedliwości, wierz mi pani. Nieraz, po długiem a bezowocnem szukaniu, natrafia się na nich w chwili, kiedy wcale się nie spodziewamy czegoś podobnego. Nie opowiem pani szczegółowo, ile czyniłem już dotąd zabiegów, aby odkryć winowajców i wydrzeć im z rąk twego syna, bo by nam to zabrało zbyt wiele czasu. Mam zresztą donieść ci o czemś ważniejszem.
— Oh! panie Morlot, po za mojem dzieckiem, nic mnie już nie może zająć niestety!
— A ja sądzę, że to, z czem przyszedłem, nie może być dla pani obojętnem.
— Nie uwierzysz pan — potrząsła smętnie głową — w jak ciasnem kółku, obraca się obecnie moje całe życie!
— Muszę jednak donieść o tem pani. Jest to koniecznem... niezbędnem... Jeżelibyś się czuła jednakże zbyt utrudzoną, możemy odłożyć na później naszą rozmowę.
— Nie, nie, panie Morlot... kończ tylko.
— Pani raczysz mnie więc wysłuchać?
— Z całą uwagą...
Po chwilowym namyśle, przemówił Morlot:
— Opowiem naprzód, czego się dowiedziałem w magazynie, gdzieś umieściła się niegdyś panno Gabryelo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.