Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI
CZEŚĆ MAJESTATOWI UPADŁEMU!

W miarę, jak zbliżali się do domu, zbiegowie nasi spostrzegli ziemię potratowaną, jakby tędy przejeżdżał znaczny oddział konny; przed bramą ślady były jeszcze wyraźniejsze, snać oddział ten musiał tu się zatrzymać.
— Tak — odezwał się d‘Artagnan — to rzecz jasna, król i jego eskorta przejeżdżali tędy.
— O!... do djabła!... podchwycił Porthos — to musieli wszystko pożreć!...
— E!... — rzekł d‘Artagnan — musieli przecie zostawić choćby jednę kurę.
Zeskoczył z konia i zapukał do bramy; ale nikt nie odpowiedział. Popchnął drzwi, które nie były zamknięte, i zobaczył, że pierwszy pokój był pusty.
— I cóż?... — zapytał Porthos.
— Nie widzę nikogo — odrzekł d‘Artagnan. — O!.. o!..
— Co?...
— Krew!...
Na to słowo trzej przyjaciele zeskoczyli z koni i weszli do pierwszego pokoju, ale d‘Artagnan już dostał się do drugiego, a z miny jego znać było, że zobaczył tam coś wielce niezwykłego.
Trzej przyjaciele zbliżyli się i ujrzeli młodego człowieka, leżącego w kałuży krwi. Przypuszczać możnaby, iż chciał się dowlec do łóżka, ale nie miał dość siły i upadł.
Athos pierwszy przystąpił do nieszczęśliwego; zdawało mu się, że biedak się poruszył.
— Jeżeli umarł — rzekł Athos — to niedawno, bo jeszcze ciepły. Ale nie, serce mu bije. Hej!... mój przyjacielu?...
Ranny westchnął; d‘Artagnan nabrał wody w garść i chlusnął mu w twarz. Młodzieniec otworzył oczy, poruszył się, ażeby podnieść głowę i znowu opadł. Wtedy Athos spróbował położyć mu głowę na swem kolanie, ale spostrzegł, że rana była nieco ponad móżdżkiem i przecinała mu czaszkę; krew płynęła obficie. Aramis umaczał serwetę w wodzie i przyłożył ja do rany; świeży chłód ocucił rannego; po raz drugi otworzył oczy. Ze zdziwieniem patrzał na tych ludzi, którzy jakby się nad nim litowali i go ratowali.
— Jesteś pan wśród przyjaciół — rzekł Athos po angielsku — uspokój się pan i, jeżeli sił ci starczy, opowiedz nam, co się stało.
— Król — wyszeptał ranny — król jest więźniem.
— Czyś go pan widział?... — zapytał Aramis tym samym językiem.
Młodzieniec nie odpowiedział.
— Bądź spokojny — podchwycił Athos — jesteśmy wiernymi sługami Jego Królewskiej Mości.
— Czy to prawda?... — zapytał ranny.
— Słowo szlacheckie.
— Więc mogę panom wszystko powiedzieć?...
— Możesz pan.
— Jestem bratem Parry‘ego, lokaja Jego Królewskiej Mości Athos i Aramis przypomnieli sobie, że Winter tak nazywał lokaja, którego zastali na korytarzu w namiocie królewskim.
— Znamy go — odezwał się Athos — nie opuszczał on nigdy króla.
— Tak, tak — odrzekł ranny. — Otóż, kiedy król został wzięty do miewali, pomyślał on o mnie; przejeżdżano przed domem moim właśnie, i zażądał w imieniu króla, ażeby się zatrzymano. Żądanie zostało uwzględnione. Królowi, jak mówiono, chciało się jeść; wprowadzono go do pokoju, tutaj, gdzie jestem, ażeby się posilił; straż umieszczono przy oknach i drzwiach. Parry znał ten pokój, bo kilka razy, gdy Jego Królewska Mość znajdował się w Newcastle, przychodził mnie odwiedzić. Wiedział, że w tym pokoju są drzwi w podłodze, prowadzące do piwnicy można się przedostać do ogrodu. Dał mi znak. Zrozumiałem. Ale zapewne znak ten dostrzeżony też został przez straż, pilnującą króla, i obudził w niej podejrzenia. Nie wiedząc wcale, że się czegoś domyślają, jedno tylko miałem pragnienie, ocalić Jego Królewską Mość. Udałem, że wychodzę po drzewo do lasu, a myślałem tylko o tem, że niema czasu do stracenia. Wszedłem do przejścia potajemnego, prowadzącego do piwnicy, z którą miała łączność klapa ruchoma w podłodze.
Głową podniosłem deskę, a gdy Parry pocichu zaryglował drzwi, dałem znak królowi, ażeby za mną podążył. Niestety!... nie chciał, jak gdyby ta ucieczka była mu wstrętną. Lecz Parry błagał ze złożonemi rękami i ja również go błagałem, ażeby nie tracił takiej sposobności. Nareszcie zgodził się pójść za mną. Na szczęście szedłem pierwszy; król szedł o kilka kroków za mną, gdy nagle w przejściu podziemnem, ujrzałem jakby podnoszący się wielki cień. Chciałem krzyknąć, jak gdyby cały dom walił się na moją głowę, i zemdlałem.
— Dzielny i zacny anglik!... — wierny sługa! — wyrzekł Athos.
— Kiedy się ocknąłem, leżałem na tem samem miejscu. Zawlokłem się na podwórze; król i eskorta jego już odjechali. Godzinę może szedłem z podwórza tutaj; ale tu mi zabrakło sił i zemdlałem po raz drugi.
— A teraz jak się pan czujesz?...
— Bardzo źle — odrzekł ranny.
— Czy możemy co dla pana uczynić?... — zapytał Athos.
— Pomóżcie mi, panowie, położyć się na łóżku; tam zdaje mi się, będzie lepiej.
— A czy masz pan kogo, coby cię pielęgnował?
— Żona moja jest w Durham i powróci lada chwila. Ale wy, panowie, może czego sobie życzycie?
— Myśmy tu wstąpili poprosić pana, ażebyś nam dał co zjeść.
— Niestety! zabrali wszystko, kawałka chleba nie zostało w domu.
— Słyszysz, d‘Artagnanie?... — rzekł Athos — trzeba nam gdzieindziej poszukać obiadu.
— Dla mnie teraz to rzecz obojętna — odrzekł d‘Artagnan — już mi się jeść nie chce.
— I mnie nawet nie, dalibóg!... — dodał Porthos.
I przenieśli rannego, na łóżko, poczem zawołali Grimauda, który mu przewiązał ranę. Grimaud, w usługach czterech przyjaciół, miał sposobność tyle razy skubać szarpie i robić okłady, że nabrał pewnej wprawy w chirurgji. Tymczasem zbiegowie odbywali naradę.
— Teraz — rzekł Aramis — wiemy, czego się mamy trzymać; to nie ulega już wątpliwości, że tędy przejeżdżał król i jego strażnicy; trzeba się udać w przeciwną stronę. Czy takie twoje zdanie, Athosie.
Athos namyślał się.
— Tak — wyrzekł Porthos — udajmy się w przeciwną stronę. Gdybyśmy jechali za eskortą, zastawalibyśmy po drodze wszystko pożarte i wreszcie umarlibyśmy z głodu Co za przeklęty kraj ta Anglja? pierwszy raz w życiu obejdę się bez obiadu. A dla mnie obiad jest najlepszą ucztą.
— Co myślisz, d‘Artagnanie.?... — spytał Athos — czy jesteś zdania Aramisa?
— Bynajmniej — odrzekł d‘Artagnan — ja jestem właśnie wprost przeciwnego zdania.
— Jakto! chcesz jechać za eskortą?... — zawołał Porthos przestraszony.
— Nie, ale odbywać podróż razem z nią.
Oczy Athosa zabłysły radością.
— Odbywać drogę razem z eskortą!... — wykrzykną? Aramis.
— Pozwól d‘Artagnanowi mówić, bo on ma zawsze dobre rady — rzekł Athos.
— Przyznacie niezawodnie — wyrzekł d‘Artagnan — że trzeba udać się tam, gdzie nas szukać nie będą. Otóż przedewszystkiem szukać nas nie będą między purytanami.
— Dobrze, przyjacielu, dobrze, wyśmienita rada!... — rzekł Athos — chciałem z nią wystąpić, aleś mnie uprzedził. Tak! Będą myśleć, że chcemy opuścić Anglję i szukać nas będą w portach; tymczasem my przybywamy do Londynu razem z królem, a gdy staniemy w Londynie, nikt już nas nie znajdzie, wśród miljona ludzi nie trudno się ukryć, nie licząc już tych szans, jakie nam daje taka podróż.
— Ale — odezwał się Aramis — czy nie wydamy się podejrzani pułkownikowi Harrissonowi?
— E! mordioux!... — wyrzekł d‘Artagnan — ja właśnie na niego liczę: pułkownik Harrison należy do naszych przyjaciół; widzieliśmy się z nim dwa razy u generała Cromwella, wie o tem, że przysłani zostaliśmy z Francji przez Mazariniego, patrzeć będzie na nas, jak na braci. Zresztą, czyż to nie syn rzeźnika? Otóż, Porthos pokaże mu, jak się zabija wołu jednem uderzeniem pięści, a ja, jak się przewraca go, wziąwszy tylko za rogi; — to zjedna nam jego zaufanie.
— Jesteś, d‘Artagnanie, najlepszym towarzyszem, jakiego znam — rzekł Athos, wyciągając rękę do gaskończyka — i bardzo jestem rad, żem cię odnalazł, mój synu drogi! \
Mały oddział wyruszył znów w drogę. Po upływie dwóch godzin podróży w milczeniu, d‘Artagnan, jadący na czele, zatrzymał się przy zakręcie gościńca.
— O! o!... — rzekł — otóż i nasi ludzie.
Rzeczywiście duży oddział jazdy ukazywał się przed nimi.
— Drodzy moi przyjaciele — odezwał się d‘Artagnan — oddajcie swe szpady panu Moustonowi, który je wam zwróci w odpowiednim czasie i miejscu i nie zapominajcie wcale, że jesteście naszymi więźniami.
Potem pojechano kłusem i wkrótce dogoniono oddział. Król, otoczony częścią pułku Harrisona, jechał na czele niewzruszony i, jak zawsze, pełen godności. Gdy spostrzegł Athosa i Aramisa, z którymi nie dano mu nawet czasu pożegnać się, i kiedy wyczytał w ich spojrzeniach, że ma jeszcze przy sobie kilku przyjaciół, chociaż uważał ich za więźniów, rumieniec zadowolenia okrasił blade policzki króla. D‘Artagnan podjechał na przód kolumny wojska, pozostawiwszy swych przyjaciół pod strażą Porthosa, i udał się wprost do Harrisona, który rzeczywiście przypomniał sobie, że widywał go u Cromwella, i przyjął go dość grzecznie. Jak d‘Artagnan przewidywał, pułkownik nie miał i nie mógł mieć żadnego podejrzenia.
Zatrzymano się; na tym przystanku król miał jeść obiad. Tym razem przedsięwzięto większe ostrożności, ażeby nie próbował uciec. W wielkiej izbie oberży postawiony został dla niego mały stolik, a wielki stół — dla oficerów.
— Czy zjesz pan ze mną obiad?... — spytał Harrison d‘Artagnana?
— Do diabła!... — rzekł d‘Artagnan — wielką to sprawiłoby mi przyjemność, ale mam towarzysza, pana du Vallon, i dwóch moich jeńców, których nie mogę opuścić, a za dużo ich byłoby wszystkich przy pańskim stole. Ale zróbm tak: niech pan każe dla mnie postawić stół w jakim kacie i niech mi pan przyśle, co zechce, bo gotowiśmy umrzeć z głodu. A zawsze będzie to obiad razem, bo jeść będziemy obiad w tym samym pokoju.
— Niech i tak będzie — rzekł Harrison.
Tak się stało, jak pragnął d‘Artagnan, a kiedy powrócił do pułkownika, zastał króla, siedzącego już przy małym stoliczku; usługiwał mu Parry. Harrison i jego oficerowie zasiedli razem przy wspólnym stole, w kącie zaś zachowano miejsce dla niego i dla jego towarzyszów. Stół, przy którym siedzieli oficerowie purytańscy, okrągły był i czy to przypadkiem, czy naumyślnie Harrison usiadł tyłem do króla.
Król spostrzegł wchodzących czterech szlachciców, ale jakby nie zwrócił na nich uwagi wcale. Usiedli przy stole, dla siebie przeznaczonym, tak, ażeby do nikogo nie być zwróconymi tyłem. Naprzeciw siebie mieli stół oficerski i króla. Harrison, z uprzejmości dla gości, posyłał im najlepsze potrawy ze swego stołu. Nieszczęściem jednak dla czterech przyjaciół brakowało wina. Dla Athosa było to zupełnie obojętne, ale d‘Artagnan, Porthos i Aramis wykrzywiali się za każdym razem, gdy im przychodziło przełknąć łyk piwa, tego napoju purytańskiego.
— Dalibóg, pułkowniku, wdzięczni ci jesteśmy za uprzejme zaprosiny — rzekł d‘Artagnan — bo gdyby nie pan, narażeni bylibyśmy na niejedzenie obiadu, jak musieliśmy się już obyć bez śniadania.
— Mnie i teraz jeść się chce — rzekł Porthos, kłaniając się pułkownikowi Harrisonowi.
— A jakże się to stało, żeście panowie nie jedli śniadania? — zapytał pułkownik ze śmiechem.
— Dla bardzo prostej przyczyny, pułkowniku — rzekł d‘Artagnan. — Pilno mi było pana dogonić, i dlatego jechałem tą samą drogą, co i pan, a taki stary wyjadacz nie powinien był tego zrobić, bo powinien był wiedzieć że tam, którędy przejdzie pański poczciwy i dzielny pułk, nie pozostanie już ani odrobinki do zjedzenia. Pojmujesz więc pan, jakie było nasze rozczarowanie, gdy, przybywszy do ładnego domku, położonego na skraju lasu, zamiast znaleźć kury, które szykowaliśmy się już upiec, i szynki, które mieliśmy apetyt usmażyć, zobaczyliśmy tylko jakiegoś nieboraka, skąpanego we krwi. O! mordioux! pułkowniku, powinszuj ode mnie temu ze swych oficerów, który tak się spisał gracko; mój przyjaciel du Vallon, aż się zdumiał na widok takiego uderzenia, a on potrafi dobrze rozdawać ciosy na lewo i na prawo.
— Tak! tak! — rzekł Harrison ze śmiechem spoglądając na oficera, siedzącego przy stole — kiedy Grostslow bierze się do takiej roboty, nie trzeba już po nim poprawiać.
— A! to pan — wyrzekł d‘Artagnan, kłaniając się oficerowi, — żałuję że pan nie mówi po francusku, bo nie mogę mu powinszować.
— I owszem — odezwał się oficer niezłą francuzczyzną — trzy lata mieszkałem w Paryżu.
— A to pośpieszam panu powiedzieć — mówił dalej d‘Artagnan — że cios był tak dobrze zadany, żeś pan prawie zabił tego człowieka.
— A ja myślałem, żem go zabił na miejscu — odrzekł Grosslow.
— Nie. Mało, co prawda, brakowało, ale nie umarł.
I, mówiąc te słowa, d‘Artagnan, rzucił okiem na Parry‘ego, który stał przed królem, z trupio bladą twarzą, ażeby dać mu do zrozumienia, że ta wiadomość jest pod jego adresem.
Król słuchał tej rozmowy, z sercem ściśniętem i z niewysłowioną boleścią, bo nie wiedział, do czego oficer francuski zmierza, a oburzały go te okrutne szczegóły, tak jowialnie na pozór traktowane. Dopiero przy ostatnich słowach odetchnął swobodniej.
— O!... do djabła!... — rzekł Grosslow — myślałem, że lepiej mi się udało. Gdyby nie było tak daleko do domu tego nędznika, wróciłbym sam, ażeby się z nim załatwić.
— I dobrzebyś pan zrobił, jeżeli boisz się, ażeby nie wyzdrowiał — rzekł d‘Artagnan — bo, jak panu wiadomo, kiedy rany w głowie odrazu nie zabijają, w ciągu tygodnia da ją się wyleczyć.
I d‘Artagnan rzucił drugie spojrzenie w stronę Parry‘ego, na którego twarzy zajaśniała taka radość, że Karol podał mu rękę z uśmiechem. Parry skłonił się przed królem i ucałował rękę jego ze czcią.
— Ty, d‘Artagnanie — rzekł Athos — umiesz i pomyśleć i powiedzieć. Ale, jakże ci się widzi król?...
— Fizjognomja jego bardzo mi się podoba — rzekł d‘Artagnan — oblicze ma zarazem szlachetne i dobre.
— Tak, ale dał się wziąć — rzekł Porthos — to już źle.
— Mam wielką ochotę wypić za zdrowie króla — rzekł Athos.
— To mnie pozostaw wzniesienie zdrowia — podchwycił d‘Artagnan.
— I owszem — odrzekł Aramis.
Porthos patrzał na d’Artagnana, oszołomiony nowemi pomysłami, jakich umysł gaskoński dostarczał nieustannie jego koledze. D‘Artagnan wziął kubek, napełnił go i powstał.
— Panowie — rzekł do swych towarzyszy — pijmy, jeżeli łaska, za zdrowie tego, który przewodniczy przy uczcie, za zdrowie naszego pułkownika, niechaj wie, że jesteśmy na jego usługi tak dobrze w Londynie, jak i po za Londynem.
A ponieważ d‘Artagnan przy tych słowach patrzył na Harrisona, Harrison sądził, że toast jest za niego, wstał i ukłonił się czterem przyjaciołom, którzy z oczyma, utkwionemi w króla Karola, pili razem, gdy Harrison, wychylał kielich bez żadnego podejrzenia. Karol podał też kieliszek swój Parry‘emu, który nalał weń kilka kropli piwa, bo król miał wspólny obiad ze wszystkimi, i poniósłszy do ust, spoglądając również na czterech szlachciców, wypił z uśmiechem, pełnym szlachetności i wdzięczności.
— No, panowie — zawołał Harrison, stawiając kieliszek, bez żadnych względów dla dostojnego więźnia, którego miał przy sobie — dalej w drogę!...
— Gdzie będziemy nocowali, pułkowniku?...
— W Tirsku — odpowiedział Harrison.
— Parry — rzekł król, powstając także i zwracając się do swego lokaja — daj mi konia, chcę pojechać do Tirska.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.