Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XLIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
D’Artagnan ułożył system podróży szybkiej i pewnej wyprawiwszy naprzód konie rozstawne do Chantilly, tak, żeby w przeciągu sześciu godzin mógł stanąć w Paryżu Lecz zanim wyruszył, zastanowił się, iż, jak na człowieka sprytnego i doświadczonego, pozycja jego była dość dziwna, pędzić tak na niepewne, pozostawiając za sobą stanowcze zwycięstwo.
— Istotnie — pomyślał w chwili, gdy miał już siadać na konia dla spełnienia tego, niezbyt bezpiecznego, posłannictwa. — Athos pod względem szlachetności jest istnym bohaterem romansu, Porthos, uczciwa natura, lecz łatwo podlegająca wpływom; Aramis, to hieroglificzne oblicze, czyli nic z niego wyczytać nie można. Kto wie, czy kardynał się im nie wymknie?...
Poszedł do Aramisa.
— Ty jesteś, drogi kawalerze d‘Herblay, — rzekł mu — uosobieniem prawdy. Nie ufaj więc zbytecznie Athosowi, który niczyjemi a nawet swojemi własnemi sprawami nie chce się zajmować. A przedewszystkiem strzeż się Porthosa, który dla przypodobania się hrabiemu, będącemu jego bóstwem na ziemi, pomoże mu do ucieczki kardynała, jeżeli Mazariniemu przyjdzie do głowy płakać lub bawić się w rycerskość.
Uśmiechnął się Aramis z miną, pełną pewności siebie.
— Niczego się nie lękaj, — odparł on, — mam ja swoje warunki do postawienia. Nie dla siebie, ale dla innych pracuję, a postanowiłem dopiąć swego celu na korzyść tych, którym z prawa się to należy.
— Dobrze — pomyślał d‘Artagnan — z tej strony jestem już spokojny. — Uścisnął Aramisa i do Porthosa poszedł.
— Przyjacielu, — rzekł mu, — cobyś na to powiedział, gdyby zaproponowano ci uwolnienie Mazariniego?
— Ależ powiedziałbym, że zawiele kosztowało nas pochwycenie, aby go tak łatwo wypuścić.
— Brawo! Porthosie, i miałbyś słuszność przyjacielu; z nim razem bowiem wymknęłoby ci się baronostwo, które masz w ręku; nie licząc już, że gdyby Mazarini wydostał się stąd, kazałby cię natychmiast powiesić.
— Masz tobie!... tak sądzisz?...
— Przekonany jestem.
— To jabym pozabijał raczej wszystkich, zanimbym go wypuścił.
— I dobrzebyś zrobił. Pojmujesz, iż nie idzie tu o to, byśmy ubijając swój własny interes, nie mieli także na względnie sprawy frondystów, którzy wreszcie nie są tak biegli w kwestjach politycznych, jak my, stare wiarusy.
— Nie obawiaj się, drogi przyjacielu, — rzekł Porthas; — popatrzę tylko przez okno, jak będziesz siadał na konia i nie ruszę się, dopóki mi z oczu nie znikniesz, następnie usadawiam się przy drzwiach kardynalskich, i za najmniejszym ruchem podejrzanym zgładzę go z tego świata.
— Brawo!... — pomyślał d‘Artagnan, — z tej strony kardynał będzie należycie strzeżony.
Uścisnął więc rękę dziedzica Pierrefonds i poszedł do Atbosa.
— Odjeżdżam, drogi Athosie — rzekł; — jedno ci tylko mam do powiedzenia: ty znasz Annę Austrjacką; życie moje zabezpiecza jedynie niewola Mazariniego; uwalniając go, skazujesz mnie na niechybną śmierć.
— Jedyny ten wzgląd mi wystarcza, drogi mój d‘Artagnanie, bym zgodził się na pełnienie rzemiosła stróża więziennego. Masz moje słowo, iż za twoim powrotem zastaniesz kardynała na miejscu.
— To więcej pewności mi daje, niż wszelkie królewskie podpisy, — mówił w duchu d‘Artagnan. — Mając słowo Athosa mogę odjechać w spokoju.
W sześć godzin po wyjedzie z Pierrefonds, stanął wśród murów Saint-Germain.
Nic jeszcze nie wiedziano o zniknięciu Mazariniego: jedna tylko Anna Austrjacka znała stan rzeczy, lecz niepokój swój przed najbliższymi nawet ukrywała starannie.
W pokoju d‘Artagnana i Porthosa odnaleziono związanych żołnierzy.
Powrócono im natychmiast władze mchów i słowa; lecz ci nic więcej powiedzieć nie mogli nad to, jak że zdradziecko wciągnięto ich przez okno, rozbrojono i związano.
Lecz co potem Ponthos z d‘Artagnanem zrobili, wyszedłszy tędy, którędy oni się tu dostali, tego wiedzieć nie mogli, narówni ze wszystkimi mieszkańcami zamku. Jeden tylko Bernouin więcej od innych wiedział.
Widząc bowiem, że pan jego nie wraca, a północ już bije, zajrzał do cieplarni i do korytarza, gdzie wszystkie drzwi stały otworem. To samo było z drzwiami od pokoju Athosa i temi, które prowadziły do parku. Stamtąd już łatwo było iść za śladami, pozostawionemi na śniegu.
Popędził więc, alby uwiadomić królową.
Anna Austrjaaka zaleciła mu milczenie, którego Bernouin sumiennie dochował. Gdy d‘Artagnan wjechał na dziedziniec starego zamczyska, pierwszym przedmiotem, jaki mu wpadł w oczy, był Bernouin we własnej osobie, stojący na rogu i oczekujący na nowiny o zaginionym panu. Na widok d‘Artagnana, wjeżdżającego na koniu na główny dziedziniec pałacowy, Bernouin przetarł oczy, sądząc, że go wzrok myli. Lecz d‘Artagnan skinął mu przyjaźnie głową, zeskoczył z konia, a rzuciwszy cugle jednemu ze służby pałacowej, który przechodził tamtędy, prosto do pokojowca się skierował, i przystąpił do niego z uśmiechem na ustach.
— Pan d‘Artagnan?... — wykrzyknął tenże głosem człowieka, przez sen mówiącego, gdy zmora go dusi — pan d‘Artagnan!...
— On sam, panie Bernouin.
— Poco tu pan przybywasz?
— By przynieść najświeższe wiadomości o panu Mazarinim.
— Więc nie przytrafiło mu się nic złego?
— Nic zgoła. Uczuł tylko potrzebę przejażdżki do Ilede-France, i prosił nas, pana hrabiego de la Fére, pana du Vallon i mnie, byśmy mu towarzyszyli. Zbyt usłużni jesteśmy, by podobnemu żądaniu odmówić. Wczoraj wieczorem wyruszyliśmy, a ja tu oto jestem.
— Pan...
— Jego Eminencja miał coś do powiedzenia Jej Królewskiej Mości, coś wielce poufnego, coś, co powierzone jedynie być może człowiekowi pewnemu, i z tej przyczyny wyprawił mnie do Saint-Germain. A zatem, drogi mój panie Bernouin, donieś Jej Królewskiej Wysokości, że przybyłem, i w jakim celu.
Czy poważnie, czy żartem było to mówione, dość że w okolicznościach obecnych d‘Artagnan był jedynym człowiekiem, mogącym położyć tamę niepokojom królowej. Bernouin bez żadnych trudności poszedł ją uwiadomić o tem niezwykłem posłannictwie i, jak to przewidział, Anna Austrjacka kazała natychmiast wprowadzić d‘Artagnana. Zbliżył się on do swojej władczyni z oznakami najgłębszego uszanowania. Gdy znalazł się na trzy kroki od niej, podał list, przyklęknąwszy na jedno kolano. Odczytała go królowa, odrazu poznawszy pismo kardynalskie, chociaż widocznie drżąca ręka je kreśliła; a że nic zgoła nie zawierał w sobie, żądała opowiedzenia szczegółów. D‘Artagnan zdał ze wszystkiego sprawę z miną prostoduszną i skromną, jaką przybierać umiał po mistrzowsku w podobnych okolicznościach. W miarę opowiadania, królowa patrzyła na niego ze wzrastającem zdziwieniem; pojąć nie była wstanie, aby ktokolwiek ośmielił się przedsięwziąć coś podobnego, a tembardziej zdobyć się na tyle bezczelnej mowy do tej, której interesem a nawet obowiązkiem było ukarać go za to.
Gdy d‘Artagnan skończył opowiadanie, królowa, czerwona z oburzenia, zawołała:
— I ty śmiesz, mój panie, przyznawać się przede mną do swojej zbrodni!... zdradę swoją rozgłaszać!...
— Przepraszam... lecz mnie się zdaje, że chyba tłumaczyłem się niejasno, lub też Wasza Królewska Mość nie zrozumiała mnie zupełnie; ani zbrodni, ani zdrady w tem niema. Pan Mazarini zatrzymał w więzieniu mnie i pana du Vallon za to, żeśmy pojąć nie mogli, iż na to do Anglji nas posłał, abyśmy patrzyli najspokojniej, jak zetną głowę królowi Karolowi I-mu, szwagrowi nieboszczyka króla a pani męża, małżonkowi pani Henryki, która jest bratową i gościem Waszej Królewskiej Mości, a my robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, aby królewskiemu męczennikowi ocalić życie. Przedstawiliśmy mu więc dowody niezbite, że nie tak było, jak sądził, a gotowi jesteśmy przedstawić je Waszej Wysokości. Dowody nasze tak go zadowolniły, iż sam mnie tu przysłał, jak Wasza Królewska Mość widzi, aby się z nią naradzić nad zadośćuczynieniem, jakie słusznie należy się szlachcie, źle ocenionej i niewinnie prześladowanej.
— Słucham cię, i podziwiam, mój panie, — odezwała się Anna Austrjacka. — Prawdziwie, rzadko widuję podobny szczyt bezczelności.
— Otóż znowu Wasza Królewska Mość tak samo, jak pan Mazarini, myli się co do naszych najlepszych zamiarów.
— Pan jesteś w błędzie, — odparła królowa, — a ja jasno widzę, że za dziesięć minut będziesz aresztowany a za godzinę osobiście na czele armji pojadę dla wyswobodzenia mojego ministra.
— Przekonany jestem, iż Wasza Królewska Mość nie postąpi tak niebacznie — odparł d‘Artagnan — bo czyn podobny na niebaczny się nie przydał, a pociągnąłby za sobą ważne następstwa. Jeżeli nie powrócę jutro na oznaczoną godzinę, pojutrze rano pan kardynał zostanie odstawiony do Paryża.
— Znać to, mój panie, iż żyjesz zdala od wypadków i ludzi; inaczej bowiem wiedziałbyś, iż od czasu wyjazdu naszego z Paryża, pan kardynał był tam pięć albo sześć razy i widział się z panem de Beaufort, panem de Bouillon, panem koadjutorem, panem d‘Elbouf, i zaaresztować go nikomu nie przyszło do głowy.
— Przepraszam, Najjaśniejsza Pani, ale wiem o wszystkiem; to też ani do pana de Beaufort, ani do panów: de Bouillon, de Gondy i d‘Elbouf przyjaciele moi nie zaprowadzą kardynała, gdyż wiadomo, iż ci panowie na swój własny rachunek wojnę prowadzą, i pan kardynał, zgodziwszy się na ich żądania, niedrogo się ich pozbędzie; lecz zaprowadzą go do parlamentu, którego członków niewątpliwie kupić można pojedyńczo, lecz sam pan Mazarini nie jest dość bogatym na to, aby zjednać ich wszystkich ryczałtem.
— O ile mi się zdaje, — rzekła Anna Austrjacka, mierząc go wzrokiem, który u kobiety byłby pogardliwym, u królowej zaś przerażającym się stawał, — zdaje mi się, że śmiesz grozić matce twojego króla.
— Najjaśniejsza Pani, — mówił d‘Artagnan — zmuszają mnie do tego, więc grożę. Podnoszę się, gdyż potrzeba, bym stanął na wysokości wypadków i ludzi. Nie dla siebie robię to, co robię! Na lud swój spojrzyj, co dla królowej ma duże znaczenie, lud, który cię miłuje, a cierpi jednakże, który ty kochasz, królowo, a on pomimo tego mrze z głodu i, pragnąc cię błogosławić, będzie cię jednak... Nie, ja się mylę; lud twój nigdy cię, pani, nie będzie przeklinał. Zastanów się, rzeknij tylko słowo, a wszystko się skończy, spokój zasiądzie na miejscu, gdzie wojna wichrzy, radość łzy osuszy, a szczęście zagłuszy klęski.
Anna Austrjacka patrzała z pewnem zdziwieniem na marsowe oblicze d‘Artagnana, na którem malowało się niezwykłe wzruszenie.
— Czemuż wpierw nie powiedziałeś tego; zanim zacząłeś działać!... — rzekła.
— Gdyż chodziło nam o dowiedzenie tego, o czem, o ile mi się zdaje Wasza Królewska Mość wątpiła: że mamy jeszcze cokolwiek wanrtości i chcemy słusznie, aby liczono się z nami.
— I w razie odmowy, wartość ta, natrafiwszy na opór, posunęłaby się do porwania mnie samej z pośród mego dworu, dla wydania mnie Frondzie, tak jak z ministrem moim chcecie uczynić?...
— Najjaśniejsza Pani!... nic podobnego przez myśl nam nie przeszło — rzekł d‘Artagnan z junakierją czysto gaskońską, będącą szczytem prostoduszności — lecz gdybyśmy we czterech postanowili coś podobnego, niechybnie byłoby wykonane.
— Więc jeżeli wiem nareszcie, co sądzić mam o was...
— W takim razie Wasza Królewska Mość odda nam sprawiedliwość; to jest, traktować nas będzie inaczej, niż, ludzi pospolitych; a we mnie widzieć zechce posłannika, godnego spraw wysokiej wagi, któremu polecono roztrząsnąć je wraz z Jej Królewską Mością.
— Gdzież ten traktat?...
— Oto jest.
Królowa, przebiegła oczami traktat podany sobie przez d‘Artagnana.
— Widzę tu tylko ogólne warunki — rzekła. — Roszczenia panów de Conti, de Beaufort, de Bouillon, d‘Elboeuf i pana Koadjutora, są tu wyłuszczone. A wasze?...
— Wiedząc, co komu należy, stawiamy się na miejscu właściwem. Sądziliśmy bowiem, iż nazwiska nasze nie są godnemi pomieszczenia w rzędzie imion tak znakomitych.
— Pomimo tego, przypuszczam, iż nie zrzekłeś się pan ustnego przedstawienia mi roszczeń swoich?...
— Wierzę w to, Najjaśniejsza Pani, iż jesteś wielką i wszechwładną królową i, że niegodnemby było wielkości i władzy Twojej, nie wynagrodzić sowicie rąk, które powrócą do Saint-Germain Jego eminencję.
— Jest to moim zamiarem — rzekła królowa — mów zatem, słucham.
— Ten, co układy zawierał (przepraszam, iż zaczynam od siebie, lecz wypada, abym przyznał sobie znaczenie, którego nie przywłaszczam bynajmniej, bo obdarzono mnie niem z ufnością), ten, co układy zawierał w sprawie okupu pana kardynała, pomyślał, aby nagroda godną była Waszej Wysokości i według mego zdania, winien być mianowany wodzem naczelnym gwardji, coś jakby kapitan muszkieterów.
— Żądasz pan ode mnie stanowiska pana de Treville!..
— Wakuje właśnie, Najjaśniejsza Pani, gdyż od roku pan de Treville opuścił je, i nikt go w tem nie zastępuje.
— Ależ to najwyższa ranga wojskowa domu królewskiego!...
— Pan de Treville, tak jak i ja, był ubogim szlachcicem gaskońsikim, a nosił tę rangę przez lat dwadzieścia.
— Na wszystko masz odpowiedź, mój panie — rzekła Anna Austrjacka.
Wzięła dyplom z biurka, wpisała w próżne miejsca, co należy, i przyłożyła pieczęć królewską.
D‘Artagnan przyjął go z ukłonem, mówiąc:
— Wspaniała nagroda, ani słowa, lecz rzeczy świata tego są wielce zmienne, a człowiek, któryby miał nieszczęście popaść w niełaskę Waszej Królewskiej Mości, urząd ten mógłby postradać jutro.
— Czegóż więc żądasz jeszcze, mój panie?... — zapytała królowa, czerwona z gniewu, czując się odgadniętą tym umysłem, równie jak ona przenikliwym.
— Stu tysięcy liwrów dla biednego kapitana muszkieterów, płatnych w dniu, w którym służby jego odrzucone zostaną przez Waszą Królewską Mość.
Zawahała się królowa.
— Ktoby to uwierzył — ciągnął d‘Artagnan — że przed niedawnym czasem paryżanie dekretem parlamentu, wyznaczyli sześćset tysięcy liwrów temu, kto wyda kardynała umarłego lub przy życiu; żywego, aby go powiesili, umarłego, aby go wywlekli na widok publiczny.
— To słuszne — odezwała się Anna — skoro żądasz od królowej szóstej części tego, co ofiarował parlament.
— Co dalej?... — zapytała.
— Najjaśniejsza Pani, du Vallon, mój przyjaciel, bogaty jest, nie pragnie zatem nagrody pieniężnej; lecz przypominam sobie, iż była pomiędzy nim a panem Mazarinim mowa, o podniesieniu posiadłości jego do tytułu baronostwa. Tak, pamiętam nawet, iż rzecz ta przyobiecana mu była.
— Dorobkiewicz!... — rzekła Anna. — Śmiać się będą z tego.
— Niechaj i tak będzie!... Ci, co tego spróbują, po raz drugi śmiać się nie będą już mogli.
— Zgoda na baronostwo — rzekła Anna Austrjacka i podpisała.
— A teraz pozostaje nam kawaler czy też opat d‘Herblay, jak się Waszej Królewskiej Mości podoba..
— Czy chce zostać biskupem?...
— Nie, Najjaśniejsza Pani, on pragnie o wiele łatwiejszej rzeczy.
— Cóż to takiego?...
— Aby król raczył trzymać do chrztu syna pani de Longueville.
Uśmiechnęła się królowa.
— Pan de Longueville pochodzi z krwi królewskiej — rzekł d‘Artagnan.
— Niezaprzeczenie; ale syn jego?...
— Syn jego, Najjaśniejsza Pani... skoro ojciec to i syn krew królewską mieć musi w żyłach.
— Czy przyjaciel pański nic więcej dla pani Longueville nie żąda?.
— Nie więcej, Najjaśniejsza Pani, mniema on bowiem, iż Jego Królewska Mość, racząc być ojcem chrzestnym dziecięcia, matkę jego obdarzy nie mniejszym, jak pięćset tysięcy liwrów, podarkiem, rozumie się, ojcu pozostawiając wielkorządztwo Normandji.
— Co do wielkorządztwa Normandji, sądzę, iż przyrzec je mogę — mówiła królowa — lecz pięćset tysięcy liwrów, to rzecz inna, pan kardynał powtarza mi bezustannie, iż kasa państwowa świeci pustkami.
— Poszukamy razem, jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, a znajdziemy z pewnością.
— Cóż więcej?...
— Wszystko już, Najjaśniejsza Pani!
— Wszystko już.
— Czyż nie masz czwartego towarzysza, mój panie?...
— Nieinaczej, Najjaśniejsza Pani, pana hrabiego de la Fére.
— Jakiegoż jego żądania?...
— Żadne.
— Żadne?...
— Tak.
— Jest więc na świecie człowiek, który, mając sposobność, niczego nie żąda?...
— Jest, Najjaśniejsza Pani, hrabia de la Fére! o!... ten nie jest zwykłym człowiekiem.
— Czemże więc?...
— Hrabia de la Fére jest pół — bogiem.
— Wszak on ma syna, krewnego, czy też siostrzeńca, o którym opowiadał mi Comminges jako o dzielnym młodzieńcu, który wraz z panem de Chatillon przywiózł zabrane pod Lens sztandary?...
— Ma rzeczywiście wychowańca, który nazywa się wicehrabią de Bragelonne.
— Coby na to powiedział jego opiekun, gdyby młodzieńcowi dano dowództwo pułku.
— Przyjąłby może.
— Może?...
— Tak, w razie gdyby Wasza Królewska Mość sama go o to prosiła.
— Słusznie pan powiedziałeś, że to człowiek niezwykły. Namyślimy się zatem i poprosimy go... może. Czyś pan zadowolony?...
— Tak, Wasza Królewska Mość. Jedno tylko pozostało, czego nie podpisała królowa.
— Co takiego?...
— Najważniejsze.
— Przyzwolenie na traktat?...
— Tak.
— Na co?... wszak jutro mam je podpisać.
— Zachodzi tu okoliczność, za którą ręczyć Waszej Królewskiej Mości mogę, a mianowicie: że jeżeli jej Królewska Mość dziś nie podpisze traktatu, jutro już będzie zapóźno. Zechciej więc, błagam cię o to, napisać u dołu ugody, własnoręcznie ułożonej przez pana Mazariniego, jak sama to widzisz, Najjaśniejsza Pani:
„Zgadzam się potwierdzić traktat, przedstawiany przez Paryżan“.
Zrozumiała Anna, iż nie wywikła się z tej matni i podpisała. Zaledwie jednak zdążyła ostatnią literę nakreślić, wzburzona jej duma łzami wybuchnęła. Na widok łez tych, zadrżał d‘Artagnan. Łzy te paliły mu serce.
— Odbierz — rzekł — pani, uświęcone królewskim twoim majestatem podpisy; zwrócisz mi je, gdy uznasz to za właściwe. Lecz od tej chwili, one cię nie obowiązują do niczego.
— Miałeś pan słuszność, — odezwała się królowa — nie poznałam się na tobie. Oto akta z podpisem, które ci dobrowolnie oddaję: odejdź już i przywieź mi kardynała coprędzej.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł d‘Artagnan — dwadzieścia lat temu, a ja dobrą mam pamięć, z poza draperji w ratuszu miałem zaszczyt ucałować twoją piękną rękę.
— Oto masz drugą, — rzekła królowa, — i ażeby lewa nie była mniej hojna, niż prawa (zsunęła z palca pierścień z djamentem, prawie takim samym jak poprzedni) — weź i zachowaj ten djament na pamiątkę.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł d‘Artagnan, powstając, — jedno mam tylko pragnienie, aby najpierwszą rzeczą, której zażądasz ode mnie, było moje życie.
I, z ruchem sobie tylko właściwym, powstał i wyszedł z komnaty.
— Nie poznałam się na tych ludziach, — rzekła Anna, patrząc za cddalającym się d‘Artagnanem, — a teraz zapóźno, i jubym ich spożytkować nie mogła: za rok król będzie pełnoletni!
Zanim doba upłynęła, d‘Artagnan i Porthos odwieźli królowej Mazariniego i otrzymali jeden z nich dyplom na głównego dowódcę muszkieterów, drugi dyplom barona.
— I cóż? czy jesteście zadowoleni, panowie?
D‘Artagnan skłonił się nisko. Porthos zaś obracał swój dyplom na wszystkie strony, patrząc na Mazariniego.
— O cóż tam chodzi jeszcze? — zapytał minister.
— O to, monsiniorze, iż była mowa o obietnicy kawalera orderów Ś-go Michała i Ś-go Ducha, przy pierwszej otwierającej się promocji.
— Wiesz przecież, panie baronie, — rzekł Mazarini, — iż potrzebne na to dowody szlachectwa.
— O!... — odparł Porthos, — nie dla siebie, monsiniorze, żądałem tej honorowej oznaki.
— A dla kogóż to? — pytał Mazarini.
— Dla przyjaciela, pana hrabiego de la Fére.
— Oh... jeżeli o to chodzi, to rzecz inna — odezwała się królowa, — dowody gotowe.
— Dostanie?...
— Już je ma.
Tegoż dnia jeszcze podpisany został traktat paryski, i wszędzie głoszono, że kardynał zamknął się na trzy dni, by go opracować staranniej.