Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI
GRIMAUD MÓWI

Grimaud pozostał przy kacie; gospodarz pobiegł po pomoc; oberżystka modliła się. Po chwili ranny otworzył oczy.
— Ratunku!... — szeptał — ratunku!... O, mój Boże!... mój Boże!... czyż nie znajdę przyjaciela na świecie, który dopomoże mi żyć, albo umrzeć?...
I z wysiłkiem podniósł rękę do piersi; ręka napotkała rękojeść sztyletu.
— O!... — rzekł, jakby przypominając sobie.
I opuścił rękę.
— Odwagi — wyrzekł Grimaud — już poszli po ratunek.
— Kto pan jesteś?... — zapytał ranny, wlepiając w Grimauda nadmiernie rozszerzone źrenice.
— Dawny znajomy — odrzekł Grimaud.
— Pan?...
Ranny usiłował przypomnieć sobie twarz tego, który do niego mówił.
— W jakich okolicznościach spotkaliśmy się?... — zapytał.
— Przed dwudziestu laty, w nocy. Pan mój zabrał cię w Béthune i zawiózł do Armentiéres.
— O!... teraz poznaję pana — zawołał kat — jesteś jednym z czterech lokajów.
— Tak.
— Skąd się pan tutaj wziąłeś?...
— Przejeżdżałem tędy; zatrzymałem się w tej oberży, ażeby dać koniom wytchnąć. Opowiadano mi, że kat z Béthune leży tu ranny, gdy wtem krzyknąłeś pan dwukrotnie. Na pierwszy krzyk pośpieszyliśmy, na drugi wyważyliśmy drzwi.
— A mnich?... — rzekł kat — czyście widzieli mnicha?...
— Jaki mnich?...
— Mnich, który się zamknął ze mną.
— Nie, jego tu już nie było; zdaje się, że uciekł oknem. Czy to on cię ugodził?...
— Tak — odrzekł kat.
Grimaud poruszył się, ażeby wyjść.
— Co pan chcesz uczynić?... — zapytał ranny.
— Trzeba go ścigać.
— Nie czyń pan tego!...
— Czemuż to?...
— Zemścił się... i dobrze zrobił. Teraz spodziewam się, że mi Bóg przebaczy, bo już mnie spotkała kara.
— Wytłumacz się pan — rzekł Grimaud.
— Ta kobieta, którą panowie wasi i wy kazaliście mi zabić...
— Cóż ma wspólnego mnich z milady?
— To była jego matka...
Girmaud zachwiał się i spojrzał na umierającego okiem błędnem i jakby osłupiałem.
— Jego matka?... — powtórzył.
— Więc tajemnica ta jest mu znana?...
— Miałem go za mnicha!... wyjawiłem mu ją na spowiedzi.
— Nieszczęśliwy!... — zawołał Grimaud — któremu czoło się spociło, gdy pomyślał, jakie następstwa mieć może takie odkrycie — nieszczęśliwy!... spodziewam się, że nie wymieniłeś nikogo?...
— Nie powiedziałem niczyjego nazwiska, bo żadnego nie znam; powiedziałem tylko, jak z domu nazywała się jego matka i po tem nazwisku ją poznał; ale wie, że stryj jego znajdował się wśród sędziów.
I upadł wyczerpany. Grimaud chciał mu nieść pomoc i rękę zbliżył do rękojeści sztyletu.
— Nie dotykaj mnie pan — rzekł kat — gdyby wydobyć ten sztylet, zarazbym umarł.
Grimaud pozostał z wyciągniętą ręką; potem nagle, uderzając się pięścią w czoło, zawołał:
— O!... ale jeśli ten człowiek dowie się, — kim byli inni, mój pan wtedy zgubiony.
— Śpiesz się, pan, śpiesz się — zawołał kat — uprzedź go, jeżeli żyje jeszcze, uprzedź jego przyjaciół; śmierć moja, wierzaj mi pan, nie jest jeszcze rozwiązaniem tej strasznej historji.
— Dokąd on jechał?... — zapytał Grimaud.
— W stronę Paryża.
— A kto go zatrzymał?...
— Dwóch szlachciców, udających się do armji, z których jeden nazywa się wicehrabia de Bragelonne.
— I to ten młodzieniec przyprowadził panu mnicha?...
— Tak.
Grimaud podniósł oczy ku niebu.
— Więc to wola boża! — wyrzekł.
— Bezwątpienia — odrzekł ranny.
Grimaud wahał się między litością, jaka mu zabraniała opuścić tego człowieka bez pomocy, a obawą, która mu nakazywała jechać natychmiast i zawieźć ostrzeżenie hrabiemu de la Fére, gdy nagle usłyszał szmer na korytarzu; niebawem wszedł oberżysta z chirurgiem, którego znaleziono nareszcie. Lekarz zbliżył się do chorego, który jakby zemdlał.
— Trzeba najpierw wyjąć żelazo z piersi — rzekł.
Grimaud przypomniał sobie przepowiednię, jaką uczynił ranny, i odwrócił oczy.
Żelazo, jak powiedzieliśmy, wepchnięte było po samą rękojeść. Chirurg odsunął ubranie, rozdarł koszulę, obnażył piersi i ujął za rękojeść sztyletu. W miarę, jak go wyciągał, ranny otwierał oczy, patrząc przeraźliwie...
Kiedy klinga wyszła już całkiem z rany, piana czerwona wystąpiła na usta rannego, potem, gdy odetchnął, fala krwi trysnęła z rany; umierający wlepił wzrok w Grimauda ze szczególnem spojrzeniem, wydal jęk stłumiony i natychmiast wyzionął ducha. Wtedy Grimaud podniósł sztylet, zalany krwią, który wszystkich przejmował wstrętem, skinął na oberżystę, ażeby za nim poszedł, zapłacił mu z hojnością, godną jego pana i dosiadł konia.
Grimaud zamierzał z początku powrócić do Paryża, ale zastanowił się nad tem, jak bardzo zaniepokoiłby Raula swą przedłużającą się nieobecnością; przypomniał sobie, że Raul znajduje się zaledwie o milę i że w pół godziny może być już przy nim, — puścił więc konia galopem i w kwadrans zatrzymał się przed Mulnikiem ukoronowanym, przed oberżą w Mazingarde.
Raul siedział przy stole z hrabią de Guiche i jego nauczycielem, ale posępna przygoda jaka ich spotkała zrana, pozostawiła na czołach młodzieńców smutek, którego nie zdołała rozproszyć wesołość pana d‘Arminges, bardziej filozoficznie patrzącego na rzeczy, jako przywykłego w życiu do różnych wypadków. Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich Grimaud, blady, zakurzony i pokryty jeszcze krwią nieszczęśliwego rannego.
— Grimaud! poczciwy mój Grimaud! — zawołał Raul — jesteś nareszcie! Wybaczcie, panowie, to nie służący, to przyjaciel.
I, powstawszy, podbiegł do niego.
— Jakże się miewa pan hrabia? — ciągnął dalej — czy żałuje mnie choć trochę? Czyś się z nim widział po rozstaniu się naszem? — Mów, bo ja także mam ci do powiedzenia dużo rzeczy. Tak, od trzech dni mieliśmy wiele przygód, ale co to?... jakiś ty blady! Krew na tobie! skądże ta krew?
— Rzeczywiście i ja widzę krew — rzekł hrabia, powstając. — Czyś ranny, mój przyjacielu?
— Nie, panie — odrzekł Grimaud — to nie moja krew.
— A czyja? — zapytał Raul.
— To krew tego nieszczęśliwego, którego zostawiliście w oberży; umarł on mi na ręku.
— Na ręku umarł ci ten człowiek, a wiesz, kto to był?
— Wiem — rzekł Grimaud.
— To był dawny kat w Béthune.
— Wiem.
— I ty go znałeś?
— Znałem.
— I umarł?
— Tak.
— Cóż chcecie, moi panowie — wtrącił d‘Arminges — to prawo ogólne, — i kaci nie są od niego wyłączeni. Kiedym tylko zobaczył ranę, odrazu pomyślałem sobie, że z nim jest ile, a wiecie, że i on tak sądził, skoro prosił o mnicha.
Na wzmiankę o mnichu Grimaud zbladł.
— No, no, do stołu! — rzekł d‘Arminges, który, — jak wszyscy ludzie jego epoki, zwłaszcza w jego wieku, nie lubił wzruszeń przy jedzeniu.
— Tak, masz pan słuszność — rzekł Raul. — No, Grimaudzie, każ sobie podać jeść, rozkazuj, co chcesz, a kiedy odpoczniesz, pomówimy ze sobą.
— Nie, panowie, nie — odrzekł Girmaud — nie mogę się zatrzymać ani chwili, muszę wracać do Paryża.
— Jakto! musisz wracać do Paryża? Mylisz się chyba, przecie to Olivan ma jechać, a ty zostajesz.
— Przeciwnie, Olivan zostaje, a ja jadę. Przybyłem tu tylko, ażeby panu to oznajmić.
— Ale skądże ta zmiana?
— Nie mogę tego powiedzieć.
— Wytłumacz się!
— Nie mogę się wytłumaczyć.
— Co takiego? cóż to za żarty?
— Panu wicehrabiemu wiadomo, że ja nigdy nie żartuję.
— Tak, ale wiem również, że hrabia de la Fére polecił ci zostać przy mnie, a Olivanowi powrócić do Paryża. Ja chcę stosować się do rozkazów pana hrabiego.
— Ale nie w tych okolicznościach, proszę pana.
— Czyżbyś zamyślał przypadkiem być mi nieposłuszny?
— Tak, panie, tak trzeba.
— Więc obstajesz przy swojem?
— Tak, jadę! szczęśliwej drogi, panie wicehrabio.
Grimaud skłonił się i zmierzał ku drzwiom, ażeby wyjść. Raul wściekły i niespokojny zarazem podbiegł doń i zatrzymał go za ramię.
— Grimaud — zawołał Raul — zostań, ja tak chcę.
— To pan chcesz — rzekł Grimaud — ażebym pozwolił zabić pana hrabiego.
Grimaud zawrócił i miał już wyjść.
— Grimaud, mój przyjacielu — rzekł wicehrabia — tak nie odejdziesz przecie, nie zostawisz mnie tak niespokojnego. Grimaud, mów, mów na imię Nieba!
I Raul, chwiejąc się, upadł na fotel.
— Jedno tylko mogę panu powiedzieć, bo tajemnica, o którą mnie pan pyta, do mnie nie należy. Spotkał pan mnicha, nieprawdaż?
— Tak. Obaj młodzieńcy spojrzeli po sobie ze zgrozą. — Panowie sprowadzili go do rannego? — Tak. — Toście panowie mieli czas mu się przyjrzeć? — Tak. — I możebyście go, panowie, poznali przy spotkaniu? — O! tak, przysięgam — rzekł Raul. — I ja również — rzekł de Guiche. — Otóż, jeżeli go, panowie, spotkacie — rzekł Griinaud — gdziekolwiekbądź na drodze, na ulicy, w kościele, wszędzie, gdziekolwiek go zobaczycie, zdepczcie go, zgniećcie bez litości, bez miłosierdzia, jakbyście to uczynili z wężem, że żmiją, z padalcem; zgniećcie go, a nic odejdźcie, dopóki żyć nie przestanie. Lękać się będę o życie pięciu ludzi, póki on żyć będzie! I, nie dodawszy ani jednego słowa, Grimaud skorzystał ze zdziwienia i z przerażenia, w jakie pogrążył tych, którzy go słuchali, i wybiegł z izby. — I cóż, hrabio — rzekł Raul, zwracając się do Guiche‘a — czyż ci nie mówiłem, że ten mnich sprawia na mnie wrażenie gada?... W dwie minuty później usłyszano na drodze tętent galopującego konia. Raul podbiegł do okna. To Grimaud pędził w stronę Paryża. Ukłonił się wicehrabiemu, powiewając kapeluszem, i znikł wkrótce na zakręcie gościńca. W drodze Grimaud zastanowił się nad dwiema rzeczami. Po pierwsze, że koń w takim pędzie dalej go nie zaniesie, niż ośm mil. Po drugie, że nie ma pieniędzy. Ale Grimaud posiadał wyobraźnię tem bujniejszą, im mniej mówił. Na pierwszym popasie sprzedał konia swego, a za otrzymane pieniądze najął pocztę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.