Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXI
PLAC KRÓLEWSKI

Tak szli w milczeniu, aż na środek placu, ponieważ jednak księżyc w tej chwili wypłynął zpoza chmur, zastanowili się, że na tem miejscu otwartem, łatwo mogą być widziani, więc zapuścili się pod lipy, gdzie cień był gęstszy. Dość licznie były tu ustawione ławki; czterech spacerujących zatrzymało się przed jedną z nich.
Athos dał znak, d‘Artagnan i Porthos usiedli, Athos i Aramis stanęli przed nimi. Po chwili milczenia, podczas której każdy czuł się zakłopotany, jak rozpocząć wyjaśnienia, odezwał się Athos;
— Panowie, najlepszym dowodem potęgi naszej dawnej przyjaźni jest sam fakt, że się tu znajdujemy na tej schadzce i żadnego z nas nie brakuje, nikt więc nie ma sobie nic do wyrzucenia.
— Posłuchaj, panie hrabio — podchwycił d‘Artagnan — zamiast prawić sobie komplementy, na jakie może nie zasługujemy ani jedni, ani drudzy, porozumiejmy się z sobą, jak ludzie serca.
— O nic mi więcej nie idzie — odrzekł Athos. — Wiem, że jesteś szczery, mów zatem z całą szczerością, czy masz mi co do zarzucenia, mnie, lub panu opatowi d‘Herblay?
— Mam — odrzekł d‘Artagnan. — Kiedy miałem zaszczyt widzieć pana w zamku Bragelonne, przywiozłem ci propozycję, którą zrozumiałeś; zamiast mi odpowiedzieć, jak przyjacielowi, igrałeś ze mną, jak z dzieckiem, a ta przyjaźń, którą wychwalasz, zerwana została, nie przez wczorajsze starcie naszych szpad, lecz przez to udawanie w twym zamku.
— D‘Artagnanie!... — wyrzekł Athos tonem słodkiej wymówki.
— Prosiłeś mnie pan o szczerość — rzekł d‘Artagnan — oto masz ją; a teraz mam to samo powiedzieć, do usług, panu opatowi d‘Herblay. Tak samo postąpiłem sobie z panem, a pan nadużyłeś mego zaufania.
— Doprawdy jesteś dziwny, mój panie — odparł Aramis — przyszedłeś do mnie z propozycjami, ale czyś mi je sam uczynił?... Nie... badałeś mnie tylko. A więc cóż ci powiedziałem?... Że Mazarini jest gałgan i że nie będę służył Mazariniemu. Oto wszystko. Czym ci mówił, że nie będę też służył nikomu innemu?... I owszem, przeciwnie, dałem ci do zrozumienia, jak mi się zdaje, że jestem po stronie książąt. Jeżeli się nie mylę, tośmy nawet bardzo przyjemnie żartowali o bardzo prawdopodobnym wypadku, kiedybyś otrzymał od kardynała rozkaz, ażeby mnie aresztować. Wszak należałeś do stronnictwa. Tak, dlaczegóż więc i my nie mielibyśmy brać udziału w agitacjach stronnictw?... Miałeś tak dobrze swą tajemnicę, jak i my mamy własne; nie wyjawiliśmy ich sobie wcale; tem lepiej; dowodzi to, że umiemy dochować swych tajemnic.
— Ja panu nic też nie wyrzucam — rzekł d‘Artagnan — i jedynie z tej racji, że pan hrabia de Ja Fére mówił o przyjaźni, rozpatruję pańskie postępowanie.
— I co pan o niem sądzisz?... — zapytał Aramis wyniośle.
Krew uderzyła do skroni d‘Artagnanowi; wstał i odpowiedział:
— Uważam, że tak postępują wychowańcy jezuitów.
Porthos, widząc, że d‘Artagnan wstaje, również powstał. Wszyscy więc czterej stali w postawie groźnej naprzeciw siebie.
Na odpowiedź d‘Artagnana, Aramis poruszył się, jak gdyby chciał ręką sięgnąć po szpadę. Athos go zatrzymał.
— D‘Artagnanie — rzekł — przychodzisz tu jeszcze rozzłoszczony wczorajszą przygodą. D‘Artagnanie, myślałem, że masz tyle serca i że przyjaźń dwudziestoletnia oprze się w tobie porażce ambicji własnej przez kwadrans. No, o mnie teraz powiedz. Czy zdaje ci się, że masz mi co do zarzucenia?... Jeżelim zawinił, d‘Artagnanie, przyznam się do winy.
Ten głos poczciwy i harmonijny wywierał zawsze dawny wpływ na d‘Artagnana, gdy głos Aramisa, cierpki i krzykliwy w chwilach złego humoru, drażnił go niepomiernie. Dlatego odpowiedział Athosowi:
— Zdaje mi się, panie hrabio, że mógłbyś był mi się zwierzyć w zamku Bragelonne, jak pan — dodał, wskazując Aramisa — mogłeś był zwierzyć mi się w swym klasztorze; nie byłbym się rzucał w awanturę, gdzieście mi stanęli na drodze; że byłem delikatny, nie trzeba mnie było uważać za głupca. Gdybym był chciał zgłębiać różnicę między ludźmi, których, przyjmuje pan u siebie po drabince sznurowej, a tymi, którzy do niego wchodzą po drabince drewnianej, byłbym go zmusił do mówienia.
— O!... do czego się pan wtrącasz? — zawołał Aramis, blady ze złości, podejrzewając, że d‘Artagnan, śledząc go, widział go z panią de Longueville.
— Mieszam się do tego, co mnie obchodzi, i udaję, że nie widzę tego, co mnie nie dotyczy, ale nienawidzę obłudników, a do tej kategorji zaliczam muszkieterów, udających opatów, i opatów, udających muszkieterów, a — dodał, zwracając się ku Porthosowi — i ten pan jest także mego zdania.
Porthos, który jeszcze w niczem się nie odezwał, przytwierdził tylko jednem słówkiem i ruchem. Powiedział tak i rękę położył na rękojeści szpady. Aramis odskoczył w tył i wyciągnął swoją szpadę. D‘Artagnan zgiął się, gotów do ataku lub obrony.
Wtedy Athos wyciągnął rękę z ruchem tak rozkazującym, jak on tylko umiał, wydobył powoli szpadę i pochwę zarazem, złamał żelazo na kolanie i oba kawałki odrzucił daleko od siebie. Poczem, zwracając się do Aramisa, rzekł:
— Aramisie, złam swoją szpadę.
Aramis wahał się.
— Tak trzeba — rzekł Athos, a potem głosem cichszym i słodszym dodał: — Ja tego chcę.
Wówczas Aramis, jeszcze bledszy, ale poskromiony tym ruchem, pokonany tym głosem, złamał w ręku giętką klingę, potem skrzyżował ramiona i czekał, trzęsąc się z wściekłości.
Na ten ruch d‘Artagnan i Porthos cofnęli się; d‘Artagnan nie wydobył wcale szpady, a Porthos schował swoję do pochwy.
— Nigdy — wyrzekł Athos, zwolna prawą rękę podnosząc ku niebu — nigdy, przysięgam to przed Bogiem, który nas widzi i słyszy w tej nocy uroczystej, nigdy szpada moja nie dotknie waszych, nigdy oko moje nie będzie miało dla was spojrzenia gniewu, ani serce nie zabije nigdy z nienawiści. Żyliśmy razem, razem nienawidziliśmy i kochaliśmy... przelewaliśmy i mieszaliśmy naszą krew, a może — dodał jeszcze — może istnieje między nami węzeł silniejszy od przyjaźni, tak! wiąże nas powinowactwo zbrodni,... bo wszyscy czterej skazaliśmy, osądziliśmy i śmierć zadaliśmy istocie ludzkiej, której może nie mieliśmy prawa zgładzić z tego świata, chociaż zdawało się, że należy ona nie do świata, lecz raczej do piekła. D‘Artagnanie!... zawsze cię kochałem, jak syna. Porthosie, dziesięć lat spaliśmy obok siebie, jak bracia, Aramis jest waszym bratem, jak moim, bo Aramis tak was kochał, jak ja was kocham zawsze. Co może dla nas znaczyć kardynał Mazarini, dla nas, cośmy przemogli rękę i serce takiego człowieka, jak Richelieu. Co znaczyć może dla nas ten lub ów książę, dla nas, cośmy zachowali koronę na głowie królowej? D‘Artagnanie, przebacz, żem wczoraj skrzyżował z tobą szpadę; Aramis o to samo prosi Porthosa. A teraz nienawidźcie mnie, jeżeli możecie, ale ja, przysięgam wam, pomimo nienawiści waszej, mieć będę dla was szacunek i przyjaźń. Teraz powtórz me słowa, Aramisie, a potem, jeśli oni zechcą i jeżeli ty zechcesz, pożegnajmy naszych przyjaciół na zawsze.
Nastała chwila uroczystej ciszy, którą przerwał Aramis.
— Przysięgam — wyrzekł z czołem spokojnem i uczciwem spojrzeniem, ale głosem, drżącym jeszcze od resztki wzruszenia — przysięgam, że nie żywię nienawiści ku tym, którzy byli mymi przyjaciółmi, i przysięgam, że żałuję tego, żem dotknął twej szpady, Porthosie; przysięgam wreszcie, że moja szpada nietylko nie skieruje się nigdy ku waszej piersi, lecz i w głębi mej myśli najtajniejszych nie pozostanie w przyszłości nawet śladu uczuć dla was nieprzyjaznych. Pójdź, Athosie.
Athos poruszył się, ażeby odejść.
— O! nie, nie! nie odchodźcie! — zawołał d‘Artagnan, porwany uniesieniem, zdradzającem gorącość jego krwi i wrodzoną prawość duszy — nie odchodźcie, bo i ja mam wykonać przysięgę. Przysięgam, że oddam ostatnią kroplę swej krwi, ostatni kawałek ciała, ażeby rachować szacunek takiego człowieka, jak ty, Athosie, i przyjaźń takiego człowieka, jak ty, Aramisie.
I rzucił się w ramiona Athosa.
— Synu mój — rzekł Athos, przyciskając go do serca.
— A ja — rzekł Porthos — ja nie przysięgam na nic, ale się duszę!... do pioruna!... gdyby mi przyszło bić się przeciw wam, dałbym się podziurawić na przetak, bo na świecie tylko was kochałem.
I poczciwy Porthos zalał się łzami, rzucając się w ramiona Aramisa.
— Moi przyjaciele — rzekł Athos — tego, się spodziewałem, tego czekałem od takich serc, jak wasze, tak, przewidziałem to i powtarzam: losy nasze związane są nieodmiennie, chociaż idziemy po odmiennych drogach; szanuję twoje zasady, d‘Artagnanie; szanuję twoje przekonania, Porthosie, ale chociaż walczymy za sprawy wprost różne, pozostańmy przyjaciółmi; ministrowie, książęta i króle przelecą, jak potoki, — wojna domowa mignie, jak płomień, ale my pozostaniemy!... takie mam przeczucie.
— Tak — podchwycił d‘Artagnan — będziemy zawsze muszkieterami i, jako jedyny sztandar nasz, zachowamy serwetę z bastionu Ś-go Gerwazego, na której kardynał kazał wyhaftować trzy lilje.
— Tak — rzekł Aramis — wszystko jedno, czy będziemy kardynalistami, czy frondystami! Miejmy na zawsze naszych poczciwych sekundantów do pojedynku, naszych przyjaciół wiernych do spraw poważnych, naszych kolegów wesołych do zabaw!
— A ilekroć — rzekł Athos — spotkamy się wśród walki, na te słowa jedynie: „plac królewski!“ przełóżmy zawsze szpady do lewej ręki, a prawą podajmy sobie, choćby w najstraszniejszej rzezi!...
— Mówisz zachwycająco!... — rzekł Porthos.
— Jesteś największym z ludzi — rzekł d‘Artagnan — przerosłeś nas o dziesięć łokci.
Athos uśmiechnął się uśmiechem niewysłowionej radości.
— Zatem rzecz ułożona — wyrzekł. — No, panowie, podajcie ręce. Czy jesteście choć trochę chrześcijanami?
— No, dalibóg! — odrzekł d‘Artagnan.
— Jesteśmy... choćby na tyle, ażeby pozostać wiernymi naszej przysiędze — rzekł Aramis.
— O!... gotów jestem przysiądz, na co kto zechce — rzekł Porthos — nawet na Mahometa! Niech mnie djabli porwą, czy byłem kiedy tak szczęśliwy, jak w tej chwili.
I poczciwy Porthos ocierał oczy, jeszcze wilgotne.
— Czy ma z was który krzyżyk?... — zapytał Athos.
Porthos i d‘Artagnan spojrzeli po sobie, pokręcając głową, jak ludzie, pochwyceni na gorącym uczynku. Aramis uśmiechnął się i wyciągnął z nad piersi krzyżyk djamentowy, zawieszony u szyi na sznurku z pereł.
— Jest — wyrzekł.
— A więc — podchwycił Athos — przysięgnijmy na ten krzyż, bo — pomimo wszystko — jest to zawsze krzyż, przysięgnijmy, że zawsze żyć będziemy w jedności bezwzględnej — i oby przysięga ta zjednoczyła nietylko nas, ale aby zjednoczyć mogła i naszych potomków. Cóż, zgadzacie się na tę przysięgę?...
— Zgadzamy się — wyrzekli wszyscy jednogłośnie.
— O!... zdrajco — szepnął d‘Artagnan, nachylając się do ucha Aramisowi — kazałeś nam przysiądz na krzyż frondystowiski.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.