Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Tak pędzili przez całe przedmieście Ś-go Antoniego i przez drogę do Vincennes; już byli poza miastem, już byli w lesie, już nieopodal od widniejącej wsi; konie zdawały się nabierać coraz szybszego kroku, a nozdrza ich rozczerwieniły się, jak ogniste paleniska.
Z wierzchołka wzgórza d‘Artagnan zobaczył gromadkę osób, które zebrały się po drugiej stronie zamku, wychodzącej na Saint-Maur.
Zrozumiał, że tamtędy uciekł więzień i że w tej stronie otrzymać można wiadomość. W pięć minut przybył już do tego celu, gdzie też przystanęli i gwardziści. Wszyscy ludzie, składający tę gromadkę, byli bardzo zajęci oglądaniem sznura, zawieszonego w strzelnicy i przerwanego na dwadzieścia stóp od ziemi. Oczy ich mierzyły tę odległość i wymieniali między sobą mnóstwo domysłów.
Na wałach chodziły w tę i w ową stronę straże z minami przerażonemi. Niewielki oddział żołnierzy, pod dowództwem sierżanta, usuwał mieszczan z miejsca, gdzie książę wsiadł na konia.
D‘Artagnan podjechał wprost do sierżanta.
— Mój oficerze — odezwał się sierżant — tutaj stać nie można.
— Ten zakaz mnie nie dotyczy — rzekł d‘Artagnan. — Czy pogoń puściła się za zbiegami?
— Tak, mój oficerze, ale na nieszczęście, mają oni dobre konie.
— A ilu ich jest?...
— Czterech zuchów, a piątego zabrali rannego.
— Czterech!... — wyrzekł d‘Artagnan, spoglądając na Porthosa. — Słyszysz, baranie, jest ich tylko czterech!
— A na ile czasu nas wyprzedzili?
— Na dwie godziny i kwadrans, mój oficerze.
— Dwie godziny i kwadrans, to nic nie znaczy, konie mamy doskonałe, nieprawdaż, Porthosie?
Porthos westchnął; myślał, co czeka jego biedne rumaki.
— Bardzo dobrze — odezwał się d‘Artagnan — a w którą stronę pojechali?
— O! tego nie wolno mi mówić, mój oficerze.
D‘Artagnan wydobył z kieszeni papier.
— Oto rozkaz królewski — wyrzekł.
— To mów pan z gubernatorem?
— A gdzie jest gubernator?
— Gubernatora teraz niema w więzieniu.
Gniew uderzył do twarzy d‘Artagnana, czoło mu się zmarszczyło, policzki zaczerwieniły.
— A! nędzniku — rzekł do sierżanta — zdaje mi się, że kpisz sobie ze mnie. Poczekaj!
Rozwinął papier, podał go jedną ręką sierżantowi, a drugą wziął z olster pistolet, który nabił.
— To rozkaz królewski, powiadam ci: czytaj i odpowiadaj, a nie, to ci wypalę w łeb. Którędy pojechali?
Sierżant zobaczył, iż d‘Artagnan mówi nie na żarty.
— Drogą do Vendomes — odpowiedział.
— A którą bramą wyjechali?
— Bramą Saint-Maur.
— Jeżeli mnie oszukujesz, nędzniku — wyrzekł d‘Artegnan — to cię jutro powieszą.
— A ty, jeżeli ich dogonisz, nie wrócisz, ażeby mnie powiesić — mruknął sierżant.
D‘Artagnan wzruszył ramionami, skinął na swój orszak i popędził.
— Tędy, panowie, tędy!... — zawołał, kierując się ku wskazanej bramie.
Ale teraz, kiedy książę już uciekł, odźwierny uznał za stosowne zamknąć bramę na podwójny spust. Trzeba go było zmusić do otworzenia bramy, jak się już zmusiło sierżanta, zabrało to jednak dziesięć minut czasu. Po usunięciu tej ostatniej przeszkody, oddział znów galopował z tą samą, co poprzednio szybkością.
Lecz nie wszystkie konie mogły tak nadążyć, kilka nie zdołało wytrzymać szalonego biegu, trzy stanęły po godzinie jazdy, jeden padł.
— Bylebyśmy tylko przybyli we dwóch — rizekł d‘Artagnan — to wystarczy, ponieważ ich jest tylko czterech.
— To prawda — rzekł Porthos.
I zapuścił ostrogi w brzuch konia. W niespełna dwie godziny konie przebyły już ośm mil, nie zatrzymując się wcale; nogi im zaczęły drżeć, a piana, którą wyrzucały, walała kaftany jeźdźców, gdy pot przesiąkał przez dolne ubranie.
— Odpocznijmy chwilę, niech te nieszczęśliwie zwierzęta wytchną — odezwał się Porthos.
— Zabijmy je, przeciwnie, zabijmy!... — rzekł d‘Artagnan — a dogońmy. Widzę tę ślady świeże, przejeżdżali tędy najwyżej przed kwadransem.
Rzeczywiście gościniec był skopany kopytami końskiemi. Widać to było przy ostatnich blaskach dnia. Znów pojechali, ale półtorej mili dalej powalił się koń Mousquetona.
— Dobryś!... — odezwał się Porthos — Febus wyciągnął kopyta.
— Kardynał zapłaci ci za niego tysiąc pistolów.
— O!... — odparł Porthos — ja o to nie stoję.
— Dalej więc, dalej! galopem!
— Tak, jeżeli to podobna.
W istocie koń d‘Artagnana odmówił posłuszeństwa, nie oddychał już wcale i po chwili padł.
— O! do djabła!... — zawołał Porthos — już po Wulkanie!
— Kroćset piorunów!... — krzyknął d‘Artagnan, chwytając się za włosy pełną garścią, — więc trzeba się zatrzymać! daj mi swego konia, Porthosie.
— A! i ja padam — odrzekł Porthos — a raczej to Bayard się przewraca.
W tejże chwili dało się słyszeć rżenie.
— Cicho!... — wyrzekł d‘Artagnan.
— Co?
— Słyszę konia.
— Może który z oddziału nas dogania.
— Nie — odpowiedział d‘Artagnan — to przed nami.
— A to co innego — podchwycił Porthos i jął nasłuchiwać, wyciągając uszy w stronę, wskazaną przez d‘Artagnana.
— Proszę pana... — odezwał się Mousqueton, który, porzuciwszy konia na gościńcu, dopadł swego pana pieszo — pański Febus nie mógł wytrzymać i...
— Cicho bądź!... — wyrzekł Porthos.
Rzeczywiście, w tej chwili usłyszano drugie rżenie konia, przyniesione przez wiatr.
— To o pięćset kroków przed nami... — zauważył d‘Artagnan.
— Tak, panie — odezwał się Mousqueton — a o pięćset kroków przed nami znajduje się domek myśliwski...
— Mousquetonie, masz pistolety? — spytał d‘Artagnan.
— Mam je pod ręką.
— Porthosie, weź swoje z olster.
— Trzymam je.
— To dobrze — odrzekł d‘Artagnan. biorąc kolejno swoje — teraz rozumiesz, Porthosie.
— Niebardzo.
— Jedziemy w służbie królewskiej.
— Więc cóż?...
— Więc w służbie królewskiej zabieramy te konie.
— A tak — odparł Porthos.
— A zatem od słowa — do dzieła.
— Jest już i domek — odezwał się d‘Artagnan pocichu. — Porthosie, naśladuj mnie we wszystkiem, co będę robił.
I skradali się od drzewa do drzewa, a w ten sposób niedostrzeżeni, dostali się na dwadzieścia kroków od domu.
Znalazłszy się na tej odległości, zobaczyli, dzięki latarni, zawieszonej pod szopą, cztery dziarskie konie.
Przewiązywał je lokaj. Obok leżały siodła i uzdeczki.
D‘Artagnan zbliżył się żwawo, skinąwszy na obu towarzyszy, ażeby się trzymali o kilka kroków w tyle.
— Kupuję te konie — odezwał się do służącego.
Ten obrócił się zdziwiony, ale nic nie odrzekł.
— Czyś nie zrozumiał, głupcze?... — podchwycił d‘Artagnan.
— A gdyby nawet?... — odezwał się.
— To dlaczego nie odpowiadasz?...
— Bo te konie nie są do sprzedania...
— To je poprostu zabieram — wyrzekł d‘Artagnan.
I położył rękę na tym, który stał najbliżej. Dwaj towarzysze jego ukazali się w tejże chwili i uczynili to samo.
— Ależ, panowie — zawołał lokaj — one już przejechały z pięć mil, i zaledwie pół godziny temu rozsiodłane.
— Pół godziny wypoczynku wystarcza — odparł d‘Artagnan.
Parobek zawołał pomocy. Jakiś człowiek, jakby intendent, wyszedł w chwili, gdy d‘Artagnan i jego towarzysze kładli siodła na grzbiety koni. Intendent chciał się zuchowato stawiać.
— Mój drogi przyjacielu — rzekł d‘Artagnan — jeżeli słówko powiesz, w łeb ci wypalę.
— Ależ, panie — rzekł intendent — nie wiesz pan chyba, że te konie należą do pana de Mantbazon.
— Tem lepiej!... — odrzekł d‘Artagnan — to muszą być dobre.
— Panie — odparł intendent, cofając się i usiłując dostać się do domu — uprzedzam pana, że przywołam swych ludzi.
— A ja swoich — wyrzekł d‘Artagnan. — Jestem porucznikiem muszkieterów królewskich, mam za sobą jadących dziesięciu gwardzistów, słyszysz, jak galopują... co?...
Zobaczymy?...
Nie słychać było nic, ale intendentowi ze strachu zdawało się, że słyszy.
Wszyscy trzej wskoczyli na konie.
— Do mnie!... — zawołał intendent — do mnie lokaje i karabiny.
— W drogę — odezwał się d‘Artagnan — będzie strzelanina.
I wszyscy trzej popędzili jak wicher.
— Strzeżcie się, by nie pozabijać swoich koni!... — zawołał d‘Artagnan, wybuchając śmiechem.
— Ognia!... — odpowiedział intendent.
Światło, podobne do błyskawicy, oświetliło drogę, potem jednocześnie z wystrzałem trzej jeźdźcy usłyszeli, jak kule gwizdnęły im koło uszu i zaginęły w powietrzu.
— Czy jesteś pewny, d‘Artagnanie, żeśmy na tropie?... — zapytał Porthos.
— Do licha! czyżeś nie słyszał?
— Co takiego?
— Że te konie należą do pana de Montbazon.
\
— Więc cóż z tego?
— A to z tego, że pan de Montbazon jest mężem pani de Montbazon.
— No to i cóż?
— A pani de Montbazon jest kochanką pana de Beaufort.
— A! rozumiem — rzekł Porthos — ona rozstawiła konie.
— Właśnie.
— I my gonimy księcia na koniach, z których on zsiadł.
— Mój drogi Porthosie! ty masz doprawdy zdumiewającą lotność myśli — rzekł d‘Artagnan tonem, napół poważnym, napół drwiącym.
— E!... — rzekł Porthos — ja tak zawsze.
Jechano w ten sposób całą godzinę. Konie białe były od piany, a z brzuchów płynęła im krew.
— O! koń zdechły — zawołał d‘Artagnan, zawracając swego rumaka, który nagle zboczył z drogi — zdaje się, że i oni gonią już ostatkami sił.
— Słychać jakby tętent całego oddziału jeźdźców.
— Odwagi!... mamy ich.
— Ale cała ich kupa — wtrącił Mousqueton — to nie my ich mamy, ale oni nas mają.
— Ba!.. — zawołał d‘Artagnan — będą myśleli, żeśmy silniejsi, ponieważ ich ścigamy, przestraszą się i rozproszą.
— To pewna — rzekł Porthos.
— Naprzód!... naprzód!... — zawołał d‘Artagnan — a za pięć minut będziemy się śmieli.
I popędzili znowu. Konie, wściekłe z bólu, biegły drogą ciemną, pokrytą mrokiem ciemniejszym jeszcze, niż reszta widnokręgu.