Przejdź do zawartości

Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLIII
STRYJ I SYNOWIEC

Pachołek Wintera czekał na niego wraz z koniem u bramy: w zamyśleniu zmierzał ku domowi, oglądając się za siebie od czasu do czasu i przypatrując milczącej i ponurej fasadzie Luwru.
Naraz zdało mu się, jakoby od muru oderwał się jeździec i postępował za nim w oddali; przyszła mu wtedy na myśl, że przy wyjeździe z Palais-Royal, taki sam cień za nim podążał.
Pachołek Wintera, jadący o kilka kroków za nim, z niepokojem nie spuszczał go z oczu.
— Tony!... — odezwał się szlachcic, przywołując służącego skinieniem.
— Jestem jaśnie panie.
I zrównał się ze swoim panem.
— Czy zauważyłeś człowieka, jadącego za nami?...
— Tak, milordzie.
— Któż to taki?...
— Nie wiem; nie odstępuje on Waszej miłości od samego Palais-Royal, zatrzymał się w Luwrze, oczekując widocznie ukazania się pańskiego i stąd znowu nam towarzyszy.
— Może to szpieg kardynalski — pomyślał de Winter — udajmy, że go nie spostrzegamy.
I, spiąwszy konia, zapuścił się w kręte ulice, prowadzące do hotelu, położonego w okolicy Marais; przez długi czas zamieszkiwał przy placu Royal, więc teraz pomieścił się w pobliżu dawnej swojej siedziby. Nieznajomy puścił konia galopem.
De Winter stanął przed domem i wszedł do mieszkania z zamiarem obserwowania szpiega, lecz gdy składał rękawiczki i kapelusz na konsoli, ujrzał w lustrze, nad nią wiszącem, postać zarysowującą się we drzwiach pokoju. Odwrócił się, Mordaunt stał przed nim. De Winter pobladł i stanął, jak wryty. Mordaunt zaś nieruchomy, zimny i groźny, patrzał na niego na podobieństwo statui komandora. Nastała chwila mrożącego milczenia.
— Panie!... — odezwał się de Winter — o ile mi się zdaje, dałem ci już do zrozumienia, iż prześladowanie to nuży mnie; oddal się więc, lub każę cię, jak w Londynie, wypędzić. Stryjem twoim nie jestem i nie zmam cię wcale!...
— Mylisz się, mój stryju — odparł ostrym i drwiącym głosem Mordaunt — tym razem nie ośmielisz się wypędzić mnie. Co zaś do zaprzeczania pokrewieństwa naszego, namyśl się nieco, zanim to zrobisz teraz, gdym się dowiedział wielu rzeczy, których nie znałem przed rokiem.
— E!... nie obchodzi mnie zgoła to, czegoś się dowiedział!
— O!... mój stryju; przekonany jestem, iż obchodzi cię mocno; niebawem przyznasz mi słuszność, — dodał z uśmiechem, który zmroził krew w żyłach Wintera. — Po raz pierwszy, gdym w Londynie stanął przed tobą, chciałem tylko zapytać, co z imieniem mojem się stało; za drugim razem, zapytać chciałem, kto zbeszcześcił imię moje. Teraz staję przed tobą, aby rzucić ci straszniejsze, niż wszystkie inne pytanie, aby odezwać się do ciebie, jak odezwał się Bóg do pierwszego mordercy: „Kainie, coś zrobił z bratem swoim, Ablem?“. Milordzie, coś zrobił z siostrą swoją, która matką moją była?...
De Winter cofnął się przed błyskawicą tych oczu palących.
— Z twoją matką?... — rzekł.
— Tak, milordzie, z moją matką — odparł młodzieniec, potrząsając głową.
De Winter, usiłując zapanować nad sobą, sięgnął w odległe wspomnienia, aby z nich zaczerpnąć i odżywić dawną nienawiść, potem zawołał:
— Pytaj piekieł, nieszczęsny, co się z nią stało, piekło ci tylko odpowie.
Młodzieniec postąpił na środek pokoju, aż znalazł się twarzą w twarz z lordem de Winter i, skrzyżowawszy ręce na piersiach, z obliczem, pozieleniałem z wściekłości i bólu, rzekł głosem stłumionym:
— Kata z Béthune pytałem już o to.
De Winter, jak piorunem rażony, padł na krzesło, usiłując daremnie na odpowiedź się zdobyć.
— A co — kończył młodzieniec — przyznasz? iż słowo te wszystko w sobie zawiera, jest ono kluczem, co otwiera otchłań. Matka moja była spadkobierczynią męża swego, a tyś ją zamordował!... Nazwisko moje zapewniało mi majątek ojcowski, a tyś mnie go pozbawił. Odsądziwszy najpierw od imienia, wydarłeś mi następnie majątek, który mi się z prawa należał. Teraz już się nie dziwię, iż uznać mnie nie chciałeś; nie dziwię się tem wcale! Nie przystoi, gdy się jest wydziercą, nazywać synowcem człowieka, do nędzy przez siebie doprowadzonego, a gdy jest się mordercą, człowieka, którego się uczyniło sierotą.
Słowa te wywołały wrażenie wprost przeciwne, niż to, jakiego Mordaunt oczekiwał: przypomniał sobie de Winter, jakim potworem była milady; spokojny i poważny powstał z krzesła, paraliżując surowem spojrzeniem przeszywający wzrok młodzieńca.
— Chcesz zbadać tę straszliwą tajemnicę? — rzekł de Winter — niech i tak będzie! Wiedzże, czem była ta kobieta, z której życia przychodzisz żądać ode mnie dziś rachunku: ona to, według wszelkiego prawdopodobieństwa otruła mi brata, i, ażeby odziedziczyć po mnie, i mnie o mało nie zamordowała: mam dowody. Cóż powiesz na to?
— Powiem, że to była moja matka!
— Człowiekowi przedtem uczciwemu i dobremu, kazała zasztyletować nieszczęśliwego księcia de Buckingham. Co powiesz na tę zbrodnię, której mam dowody?...
— To była moja matka!
— Powróciwszy do Francji, otruła w klasztorze Augustjanek w Béthune młodą kobietę, która kochała jednego z jej nieprzyjaciół. Czy ta zbrodnia zdoła cię przekonać o sprawiedliwości kary?... Zbrodni tej mam także dowody.
— To była moja matka! — zawołał młodzieniec, podnosząc stopniowo głos za każdym tym wykrzyknikiem.
— Nakoniec, obciążona morderstwami, rozpustą, wstrętem wszystkich, groźna, jak pantera, krwią opiła, uległa pod ciosami ludzi, przyprowadzonych przez siebie do rozpaczy, ludzi, którzy najmniejszej nie wyrządzili jej krzywdy; znalazła tylko sędziów, których wywołały obmierzłe jej występki; a ten kat, którego widziałeś i który opowiedział ci wszystko, tego nie przemilczał z pewnością, iż drżał z rozkoszy, biorąc z niej zemstę za hańbę i za samobójstwo swego brata. Dziewczyna skażona, małżonka wiarołomna, siostra wyrodna, mężobójczyni, trucicielka, wstrętna wszystkim, co ją tylko znali, społeczeństwom, które do łona ją swego przyjęły, umarła przeklęta w niebie i na ziemi; oto, jaką była ta kobieta.
Łkanie silniejsze, niż wola, rozdarło piersi Mordaunta.
— Miloz, to matka moja była! nie znam jej nierządu, jej występków, nie znam jej zbrodni. To tylko wiem, iż miałem matkę i że ludzie, sprzysiężeni na kobietę, zabili ją potajemnie, okrutnie, jak podli tchórze! To wiem, żeś ty, panie, należał do nich, ty, stryju mój, i razem z innymi wyrzekłeś, a nawet głośniej, niż inni: Ona powinna umrzeć! Zatem, uprzedzam cię, posłuchaj słów moich, niech ci się wyryją w pamięci, aby się w niej nie zatarły nigdy: Morderstwo to wszystko mi wydarło, uczyniło mnie nędzarzem bez mienia, zepsutym, szkodliwym, nieprzebłaganym; zażądam z niego rachunku od ciebie najpierwej, potem od tych, co wspólnikami twoimi byli..
— Chcesz mnie zamordować, mój panie? — gotów będę uznać cię za synowicą, jako nieodrodnego syna swej matki.
— Nie — odpowiedział Mordaunt, zadając gwałt wszystkim nerwom swej twarzy, wszystkim muskułom ciała, aby przywołać je do porządku i uciszyć — nie, nie zabiję cię jeszcze, gdyż bez ciebie nie poznałbym innych. Lecz, gdy to nastąpi, drżyj, panie!... Kata z Bethune zasztyletowałem, zabiłem go bez litości, bez miłosierdzia, a on z was wszystkich najmniej był winny.
Z temi słowy oddalił się, zszedł ze schodów spokojny pozornie, aby uwagi niczyjej nie zwrócić; przeszedł mimo Tony‘ego, który, wsparty na poręczy, nadsłuchiwał głosu swego pana, aby podążyć ku niemu.
Ten nie zawołał jednak: przybity, obezwładniony, stał z wytężonym słuchem, a gdy nareszcie usłyszał tętent oddalającego się konia, rzucił się na krzesło mówiąc:
— Dzięki ci, Boże, iż tylko zna mnie jednego.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.