Przejdź do zawartości

Dwa sumienia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Dwa sumienia
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DWA SUMIENIA
Jest godzina przy schyłku letniego dnia na wsi polskiej, kiedy ogrody kwitnące, przewiane tchnieniem dojrzałych pól, pachną boleśnie. Za dużo pierwiastków rozkoszy w tych głaskaniach ciepłego powietrza, w tych głosach ludzi i zwierząt, które drżą szczęściem weselnem, napiętem a nieukojonem, w tej melodyi, malowanej zielenią, i w blaskach tęsknych, stopionych niby w melodyę. Tylko turkawki, ogłaszające swe spotkanie na najwyższej topoli, w niebie pobladłem od rozkoszy, wydają się zupełnie szczęśliwem.

Takby to wyraziła, gdyby spisywała swoje wrażenia, pani Elżbieta Humańska, wyciągnięta wspaniale na niskim tapczanie w swym sypialnym pokoju, wpatrzona w otwarte na ogród okno.
Dopiero co tu przyszła; jeszcze krew nie odbiegła od jej twarzy misternie rzeźbionej i plamiła policzki dwiema różami roztopionemi w gładkiej bieli; jeszcze pierś falowała krnąbrnie pod obciągniętą lekką bluzką, a nóżka nadzwyczaj drobna niepokoiła się w buciku. Tylko ciemne oczy uciekły w ogród, do owych turkawek na topoli i rozmarzyły się już trochę, tonąc w wysokiem niebie.
Naraz ktoś zapukał do sypialni.
— Kto tam? Antoni? — zapytała pani Elżbieta, nie zmieniając pozycyi.
— Tak jest, proszę jaśnie pani — odpowiedział, wsuwając się ostrożnie szpakowaty, wysoki służący starej daty, ale we fraku nowego kroju, nieskazitelnym — panowie kazali mi zameldować, że się nudzą bez pani.
— Niech im Antoni powie, że oni właśnie mnie nudzą — odpaliła żywo pani Elżbieta — i dlategom odeszła.
Rzuciła się całą leżącą postacią jeszcze bardziej w kierunku do okna, okazując swą pogardę Antoniemu, ale tak powabną, że się stary ociągał z odejściem. Po chwili rzekła znowu, zwracając głowę i oczy, groźnie wyiskrzone, jednak nie straszne:
— Niech im Antoni tak powie... albo, żem poszła zakrzątać się około wieczerzy dla nich. Tak trzeba powiedzieć: poszła pani zakrzątać się...
Głośno się rozśmiala, było to bowiem, wysoce nieprawdopodobne. Każdy wiedział, że pani Elżbieta nie jest praktyczną gospodynią, a jeżeli dwór cały zachowuje porządek i okazałość, to tylko dzięki umiejętnym rządom Antoniego i szafarki.
Antoni wysłuchał z rozrzewnionym uśmiechem, kochał się bowiem w swej młodej pani, jak inni domownicy i przyjezdni — i odszedł.
Niepraktyczność pani Elżbiety była tą materyą status, o której rozprawiano stale w jej kołach rodzinnych, albowiem z urodzenia, z powołania, z wyroku Opatrzności, pani Elżbieta miała być właśnie praktyczna. Rodzina jej, Cudno wscy, złożona z przyrodnich dwóch braci starszych, z takiejże siostry, niefortunnie zamężnej, i z licznego szeregu opiekuńczych ciotek, nie posiadała nic prawie, oprócz historycznych pretensyi oraz wybitnego apetytu do honorów i — trzeba wyznać — do pieniędzy. Przed dwudziestu mniej więcej laty zesłał im Stwórca pokrzepienie w postaci Elżuni. Takie maleństwo rodzaju żeńskiego, śliczne od urodzenia, wydaje się platonicziną tylko pociechą; jednak w umiejętnych ręku stać się miało klejnotem i posagiem całego rodu Cudnowskich. Rosło pięknie, dostało się, po śmierci rodziców, pod opiekę bliższych i dalszych krewnych; dojrzało zaledwie, gdy już gorączkowo rozgrzana wyobraźnia Cudnowskich swatała je bajecznym królewiczom.
Ale królewicze rzadcy są w naszych czasach i także przezorni: szukają realnych posagów. Innego gatunku potentaci, królowie żelaza, kawy, bawełny — nie często też się trafiają, a mieszkają zwykle daleko, gdzieś w Ameryce. Zachodziła wreszcie pilność sprawy, gdyż Cudnowscy sami chcieli jeszcze pokwitnąć za życia i własną wydać woń na tej ziemi, nie zaś dopiero kiedyś, w rozkwicie przyszłych pokoleń. I z tych wszystkich podniosłych aspiracyi wyłonił się wreszcie projekt wydania 17-letniej Elżuni za Mieczysława Humańskiego, milionera, potomka rodziny... coraz większej.
Mieczysław był jeszcze młody, choć już dziedzicem włości, akcyi i fabryk, zostawionych mu przez ojca, protoplastę rodziny Humańskich, poległego niedawno w boju za złoto i dywidendę. Mieczysław był do ludzi podobny, skąd legenda, że jest synem nie starego Humańskiego, który pięknością nie grzeszył, lecz jakiegoś księcia, Po księciu też może odziedziczył gust do koni wyścigowych i do towarzystwa wielkich panów, a ci go także lubią i nazywają po imieniu, czasem nawet bez osobnej za to dopłaty. Ale znowu gust Mieczka, zwanego poufnie »Humanistą«, do interesów i do giełdy zdaje się potwierdzać jego prawowite pochodzenie od ojca. Jednem słowem, Mieczysław Humański wskazany był ze wszech miar na męża Elżuni Cudnowskiej.
Dwa lata temu ślub ich odbył się z należytą, ogłoszoną przez wszystkie pisma, paradą.
Były wprawdzie wieści, że Elżunia chciała uciec od opiekuńczej ciotki, prowadzącej ją do ślubu; że przed ołtarzem jeszcze odpowiedziała księdzu »nie« na zapytanie, czy ma szczerą i nieprzymuszoną wolę... Panny bywają tak niemądre, nawet gdy są sierotami! Jednak ślub się odbył i powinowactwo z Humańskimi stało się pomnożeniem rozkwitu Cudnowskich.
Tylko że pani Elżbieta nie była n a wysokości swego powołania. Rodzina jej zaatakowała energicznie kasę kochanego Mieczka, jednak bez zadowolenia do syta i bez wszelkiej pomocy osobistej ze strony Elżuni.
A i sam Mieczek był nie rad z tego, że, posiadając tak piękną żonę, nie mógł z niej wyciągnąć należytej korzyści... Pokazując ją, przynęcić każdego było wprawdzie łatwo, ale ta przynęta miała bardzo ograniczony skutek, dużo mniejszy, niżby się można spodziewać. Przeprowadzić przez panią Elżbietę jakiś interes na »turfie« lub w sferach urzędowych, skaptować przez nią jakąś potrzebną figurę — było prawie niepodobieństwem. Okazywała przekorny, dziki nawet upór, gdy tylko dostrzegła, że ma służyć za celową przynętę. Pan Humański zaś miał wiele interesów i słusznie spodziewał się od żony pomocy w trudnych okolicznościach życiowych.
Miała zaś inne jeszcze wady, doprowadzające rodzinę do rozpaczy. Nie czuła dla pieniędzy tego religijnego uszanowania, które cechuje ludzi porządnych i wysokiego urodzenia. Wydawała pieniądze, których mąż jej nie skąpił, na dziwactwa: na »głupie książki«, na artystyczne graty. Jeszczeby to znieść można, gdyż przedmioty zostające zachowują choć częściową swą wartość likwidacyjną, mogą być znowu przetopione na złoto — ale Elza miała jeszcze jeden zwyczaj — ten już nie do wybaczenia — rozdawała pieniądze bez kontroli różnym obieżyświatom, żebrakom, chłopom, a także ludziom, którzy jej się spowiadali ze swych zamiarów pracy i poprawy życia. Paru już takich poratowanych przez panią Elżbietę penitentów wyszło na zawodowych złodziei.
Jednem słowem, małżeństwo zawarte zostało między obiema rodzinami, a tej spółce ideowo-ekonomicznej przeciwstawiała swe dziwaczne humory pani Elżbieta, wyrodna siostra i nieużyta małżonka.
Zaszła i dzisiaj taka kolizyia:
Jakże?! Czy nie wolno ludziom z najlepszego towarzystwa używać swych przyrodzonych stosunków i wpływów do przeprowadzenia swych interesów? Czy nie wolno z tego źródła ciągnąć korzyści?!
Trzeba rzecz wytłumaczyć:
Pewna firma krajowa, Izydor Rodzyn et C-o, chce umieścić swój piec gazowy w znacznej ilości na kolejach rosyjskich. Zależy to od tajnego radcy X w Petersburgu, którego zna dobrze Mieczek Humański, a jeszcze lepiej hrabia Witold, przybyły właśnie na wieś do Humańskich w tym celu. Tegoż tajnego radcę poiznała niedawno i pani Elżbieta w Warszawie na paradnym obiedzie; nie stary jeszcze, z szybką przeszłością i obiecującą przyszłością dygnitarz niedwuznacznie okazywał swe uwielbienie dla pięknej polskiej damy i oświadczył, że wszystko uczyni, o co go ta poprosi. Otóż właśnie zdarza się sposobność: Mieczek i hrabia Witold pojadą z panią Elżbietą do Petersburga i przeprowadzą u tajnego radcy sprawę pieca gazowego, za co obaj otrzymają od firmy »Izydor Rodzyn et C-o« umówione »honoraryum«, nie licząc pożytku dla ojczyzny. Rzecz obyć się nie może bez udziału pani Elżbiety, gdyż dygnitarz dał już do zrozumienia, że swe pozwolenie pragnie złożyć w jej piękne rączki. Ale Elza ani słyszeć nie chciała o swym udziale w tej sprawie, a gdy jej — może przypadkiem? — powiedziano, że złotnik Fabergé wyrabia cudowne klejnoty, zapłoniona i gniewna uciekła do swego pokoju. Coby jej szkodziło poznać Petersburg, kilku zajmujących ludzi, wreszcie klejnoty w sklepie Fabergé?... Nieużyta, zmarnowana piękność!...
Leży na swej kanapie, oczyma nienawidzi i kocha. Nienawidzi, gdy spojrzy na drzwi, od których spodziewać się może nowej styczności z wyższem towarzystwem; kocha, gdy wzrokiem utonie w ogrodzie, w jego cieniach, coraz dłuższych i świeższych, w przezroczach nieba, coraz dalej błękit otwierających. Patrzy w piękność, w harmonię, w spokój świata nieludzkiego: wzdryga się jeszcze od zimnych dotknięć złotych myśli ludzkich.
Znowu zapukano. Antoni oznajmił niechętnie, że chłop jakiś pragnie się widzieć z dziedziczką. Włościan nie odsyłano nigdy ode drzwi domu, gdy się meldowali do pani.
— To dobrze! — zawołała, żywo powstając z kanapy — niech tutaj przyjdzie!
Antoni zaoponował z uszanowaniem, lecz stanowczo:
— Jakiś nieznajomy... mówi, że chce się n a osobności z panią zobaczyć. Ja mu, że nie można, że są goście, ale on nie ustępuje... Nie może jaśnie pani z tym chamem sam na sam pozostać.
— A bo co się stanie?
— Stać się — nic nie stanie... tylko — temu chłopu patrzy ze łba, jak zbójcy. Lepiej by go pani w mojej obecności przyjęła. Jużbym ja w potrzebie umiał uspokoić.
Zachowując popraw ną postawę, Antoni zaciśnioną pięścią zaznaczył dyskretnie mimikę skręcenia karku.
— Niech Antoni go tutaj przyprowadzi, a sam pójdzie sobie... Dobrze? Ten człowiek ma mi coś do powiedzenia... czuję to. Niech Antoni sobie pójdzie, mój Antoni...
Wyciągnęła do niego przebierającą palcami rękę, którą stary sługa ucałował z rozrzewnieniem, i wnet się oddalił.
Wkrótce dało się słyszeć przez pokoje niezwykle ciężkie stąpanie, i we drzwiach stanął chłop, rzeczywiście straszny. Mruknął chrześcijańskie pozdrowienie, ukłonił się w pas, wyprostował się i stał, milcząc, siwe oczy wlepiwszy w dywan, pod stopy pani Elżbiety.
Wielki, jak sosna, barczysty i suchy, nosił malowniczą, ciemną sukmanę bez kołnierza, obszytą błękitną tasiemką, włos miał spuszczony na czoło, postrzyżony modą zza Buga; snadź pochodził z Rusinów. Choć nie starą, twarz miał znękaną, wzrok dziki i niespokojny. Ruszał strzyżonym wąsem i policzkami, jakby żuł wyrazy ciężkie do wypowiedzenia, a ręce puścił po sobie, jak dwa długie, wiszące konary. Skazaniec, idący na śmierć, inaczejby nie wyglądał.
Ponieważ milczał, pierwsza odezwała się do niego pani Elżbieta głosem, ziębnącym od wzruszenia:
— Skąd to jesteście?
— Ha, z lasu...
Po ciężkiem westchnieniu, jakby wiatr był poszumiał przez sosny, znowu zamilkł.
— Jak się nazywacie?
— Jan Kłoda.
Te objaśnienia nie wpłynęły wcale na rozwianie grozy, która weszła do pokoju razem z tym ogromnym chłopem leśnym, patrzącym obłędnie. Pani Elżbieta, stojąc opodal, wpatrywała się w postać przykutą do ściany, tragiczną. Jednej tylko nabrała pewności, że człowiek ten nie ma wrogich zamysłów, lecz cierpi. Ale nie odnajdywała swej śpiewnej i ośmielającej wymowy. Milczeli znowu oboje, aż chłop zrozumiał, że on się tu musi z czemś pierwszy odezwać. Spróbował:
— Z lasu pochodzim, jasna dziedziczko...
Pani Elżbieta pomyślała, że zapewne zbójca. Ale, że tu przychodzi jawnie i kornie, może prosić będzie o ukrycie przed pościgiem? Trzeba było nadrabiać wyobraźnią, bo już kilka minut upłynęło, a chłop ledwie wystękał, jak się nazywa — i że z lasu idzie.
— I uciekliście z lasu? przed kim?
— Uciekłem?! — zadziwił się olbrzym i pierwszy raz podniósł śmielej oczy na panią Elżbietę, usta nieco otworzył, błysnął białymi zębami, a twarz mu złagodniała bardzo od widoku tej jasności pani.
Zaczął mówić płynniej:
— Uciekłem?... ja nie z lasu, ja do lasu uciekał, gdy we mnie ten głos mówić poczynał. Ja nikomu tego przez trzy roki nie powiedziałem, ale jasnej dziedziczce przychodzę pokłonić się i powiedzieć, bo ludzie mówią, że święta...
Pani Elżbieta pomyślała teraz, że Jan Kłoda może mieć pomieszanie zmysłów.
— Ja mam głos tu... — przemówił znowu chłop z gorącem przekonaniem, bijąc się w pierś, która zagadała potężnie.
— Jaki głos? — spytała cicho Elza.
Kłoda oczy odwrócił i splótł ręce wyciągnięte, wyłam ując sobie kościste palce. Odbiegł od poprzedniej treści, począł krążyć obrazowo po manowcach.
— Bo to w lesie, jak w lesie, jasna dziedziczko. Szumi głos Boży wysoko, a po ziemi licho się ściele i szepce, a częściej licho trafi do człowieka, nisko idącego. Ale człowiek wie, jakiego słuchać gadania, bo ma swój głos tu...
Znowu uderzył się w pierś, a pani Elżbieta, choć przypuszczała, że Kłoda musi mieć pstro w głowie, pozbyła obawy i słuchała z rosnącem zajęciem.
— Las dobrze znacie?
— A no, jako gajowy.
— To gajowym jesteście u nas?
— Byłem aż do tamtego roku, kiedy to się stało.
— Co się stało? Kłoda spojrzeniem uciekał na boki, a łamał wciąż ręce. Pand Elżbieta zauważyła, że stał się niespokojniejszym i pot mu wystąpił na czoło.
— Ja to jasnej dziedziczce powiem, bo widzę, że, jak mówili, niby święta. W lesie wiele się dzieje, o czem i; nikt nie wie, a gajowy wiedzieć powinien, bo jego psia taka powinność. W nocy las czujny, a stanąwszy przy jeziorze na Koniecznem, to po wodzie słyszysz, co się i o milę dzieje. To i mnie wiedzieć było, gdzie się coś złego dziać mogło i donieść...
Pani Elżbieta zaczęła już niecierpliwie oczekiwać jasnego sensu tych opowiadań. Uśmiechnęła się dobrotliwie:
— Mówcie otwarcie; mnie możecie wszystko powiedzieć.
— Ja to wiem. Ja chłop biedny i grosza nie zebrałem na służbie... Dawniej to ja do spowiedzi chodził, dzieci do Galicyi chrzcić woził, a to siła kosztuje, bo swój ksiądz teraz rzadki i daleki. Ale trzeci już rok w kościele nie byłem i synów dwóch w pogaństwie chowam... chociaż te ruble mam i noszę cięgiem przy sobie...
Drżącemi rękoma wydobył z zanadrza zatłuszczoną sakiewkę i z niej pomięte papierki.
— Więc.... przywłaszczyliście sobie jakieś pieniądze?
— Niby, że ja ukradł? Nie... sami dali.
— Mówcie wyraźniej, mój bracie. Więc może sprzedaliście drzewo dworskie?
— Nie to!
— Więc cóż nareszcie? Zabiliście kogo?
— Gorzej, jasna pani, gorzej.
Elza ugodziła całą silą swego zaiskrzonego spojrzenia w twarz chłopa i rękę wyciągnęła nakazujące:
— Mówcie!
A Kłoda podniósł oczy olśnione, pobladł, jak chusta, i zrozumiał, że przyszła chwila wyznania.
— Ja... ja w sądzie przysiągłem krzywo... oni mnie dali za to dziesięć rubli.
— Mówcie! — powtórzyła Elza gwałtowniej, postępując ku Kłodzie.
— Ja widziałem... Chrobotały w nocy piły na Koniecznem, ja podbiegłem... oni mnie także widzieli i wedle tego przyszli do mnie później, kiedy sprawa poszła na sąd. Oni mi dali dziesięć rubli, żeby ja świadczył za nimi... Ja bardzo biedny byłem, żona chorowała... jam wziął... i krzywoprzysiągł.
Elza patrzyła wciąż silnie w oczy chłopa, a biło od niej takie gorące współczucie, że na twarz winowajcy spłynęła ulga. Nie odwracał już oczu, spowiadał się z głębi serca:
— Ale tych rubli ja nie dotknął... są te same... weź, jasna pani ode mnie... Trzy roki biedę ja cierpiał, dzieci nie chrzcił, żonie doktora nie sprowadził... rubli tych nie tknął. Księdzu oddać w spowiedzi?... A gdzie jego dzisiaj szukać swojego?... przed nowym popem ja się nie ukorzę. To ja do lasu uciekał dopraszać się głosu, czy wolno brać chociażby na chrzest w Galicy! te ruble za krzywą przysięgę? Nie wolno! Dopiero tego roku na wiosnę głos mi powiedział: idź do pani ze dwora, bo ona święta jest, jej oddaj, u niej poproś zmiłowania. Ja tu mało dziesięć razy kołował przez sad, wedle kuchni... i śmiałości nie miałem. Aż dzisiaj głos mnie kazał: idź dzisiaj. Weź jasna pani ode mnie te ruble, ulżyj duszy...
Podawał po raz trzeci Elzie pomięte w garści papierki. Ona postąpiła ku niemu blisko, wzięła mu z rąk krwawe ruble i odrzuciła precz od siebie.
Wtedy Kłoda rymnął jej do nóg, a objąwszy kolana, jęczał:
— Królowo moja święta! czy mnie Bóg przebaczy? Ona zaś ujęła w drobne dłonie głowę klęczącego przed nią olbrzyma i, zaledwie przychylona, ucałowała kudły jego woniejące lasem i lica, zroszone potem męki i łzami pokuty. Mówiła, całując:
— Wielka wasza... wina, grzech... ciężki. Ale żeście głosu waszego słuchali, Bóg wam odpuści, bracie...
Chłop klęczał z załamanemi dłońmi i z przymkniętemi powiekami, jak pogrążony w modlitwie. Od wizyi, która zstępowała ku niemu dotykalnie, spływał widocznie spokój na twarz jego i skronie; — klęczał w pobożnem zapamiętaniu. Aż gdy podniósł oczy na cudowny obraz, w oczach pani zobaczył swe rozgrzeszenie i wymówił uroczyście:
— To ja wyzwolon...
Schylił się do kolan Elzy i objął je długim, łkającym uściskiem.
Powstał potem, ogromny, olśniony łaską, która n a niego spłynęła i pokłoniwszy się w pas ponownie, wyszedł uwolniony z więzów swego ciężkiego sumienia.
Pani Elżbieta stała długo na miejscu, z twarzą rozpaloną, z rozbłyśniętemi oczyma. Rojenia jej, błądząc od pałacu ku lasom i powracając znowu do pałacu, zgęściły się w głośno wymówione słowa:
— Są jeszcze dusze w leśnych ludziach...
Wieczorem była tak rozmarzona i przekorna, że ani mąż, ani hrabia Witold nie powrócili do namowy na współdziałanie w sprawie pieca gazowego. Rozpoczynali gawędę o różnych rzeczach, ale spotykali się ze zniechęcającą obojętnością parni Elzy, i ze zdaniem jej, uporczywie powtarzanem, niestosownem do wszystkiego, co się mieściło w głowach dobrego towarzystwa:
— Są dusze w leśnych ludziach...
Niezrozumiane zdanie zbudziło ciekawość i wywołało zapewne śledztwo. M usiał ktoś ze służby podpatrzeć scenę z Janem Kłodą, gdyż rozeszła się po okolicy wieść, że P an i Elżbieta całuje się z chłopami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.