Dusze w niewoli/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dusze w niewoli
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom VIII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV. BRAT I SIOSTRA.

Mieszkanie Lachowicza znajdowało się przy jednej z większych ulic, na piętrze, i posiadało więcej światła niż ciepła, a więcej miejsca niż sprzętów.
W pokoju najwidniejszym, który stanowił pracownią, oprócz farb, pendzli i sztalug, wisiało na ścianach mnóstwo kredkowych i węglowych szkiców i parę obrazków nowych. Pod ścianami stały obrazy odświeżane.
Odświeżanie było bodaj czy nie najgłówniejszem źródłem dochodów młodego i istotnie zdolnego artysty, który, prócz tego, malował rzeczy świeckie i kościelne, to jest obrazy do chorągwi i ołtarzy. Jakiś czas miewał on nawet dosyć obstalunków w tym rodzaju; wkrótce jednak przekonano się, że jego błogosławione zbyt są podobne do primadonn, a męczennicy do rzezimieszków, i zaprzestano nagabywać go o robotę.
W tej chwili siedział Lachowicz przed swojem dziełem konkursowem, przedstawiającym: „Ostatni dzień skazanego.“ Dzieło to, lubo niewykończone, mogło zwrócić uwagę.
Najbliżej widza znajdował się na obrazie tym urzędnik, czytający fatalny wyrok, figura drewniana w mosiężnych okularach na nosie. Czułeś, że z osoby tej drewniane dźwięki wychodzić muszą. We drzwiach widać było starego klucznika, który ziewał na całe gardło, a za nim opartego na karabinie żołnierza, którego surowa twarz miała wyraz głębokiej litości.
Z prawej strony stał kat, olbrzymi drab, wyłącznie, o ile się zdawało, zajęty oglądaniem lichej garderoby swojej ofiary, a nareszcie główny bohater, nieszczęśliwy potępieniec, który, słuchając słów wyroku, wpił ręce w kolana i starał się odwrócić oczy od kata...
Bez przesady powiedzieć można, że grupa ta robiła piorunujące wrażenie. Lachowicz jednak nie zdawał się być zadowolnionym i robił różne zarzuty, z trwogą myśląc, że go nagroda ominie.
Na tych medytacjach zeszło mu całe poobiedzie i powoli zbliżał się wieczór. Lachowicz powstał, przeciągnął się i począł chodzić po pokoju.
Nagle skrzypnęły drzwi, i do pracowni wbiegła piętnastoletnia dziewczynka, dziecko szczupłe, blade, zmarznięte i czarno ubrane.
— Zosiuniu! — wykrzyknął Lachowicz — jak się masz?...
— Dobry wieczór Ludwisiowi — odpowiedziała dziewczynka, chcąc go pocałować w rękę.
— Dajże pokój, przecież nie jestem biskupem! — zawołał, całując ją kilkakrotnie w usta.
A potem dodał z czułością, o którą nigdy chyba nie posądziliby go znajomi:
— Jakaś ty zziębnięta!...
— Tak zimno na ulicy, ale u Ludwisia ciepło... Ach, jak mi ręce zmarzły!
To powiedziawszy, poczęła dreptać i chuchać w palce.
Lachowicz zbiegł nadół i kazał stróżowi przynieść gorącej kawy z bułkami. Gdy wrócił, posadził siostrę obok pieca, na krześle, okręcił jej nogi starą burką, i ukląkłszy obok niej na podłodze, począł jej rozgrzewać zziębnięte rączęta, pocierając własnemi lub przykładając do swej twarzy.
Dziewczynka śmiała się i ciekawie rozglądała po pracowni.
— Co to za obraz, proszę Ludwisia? — zapytała.
— „Ostatni dzień skazanego“ — odparł i objaśnił jej znaczenie obrazu.
— Ach! Boże! jakiż to nieszczęśliwy człowiek... Czegóż oni chcą od niego, kiedy on już i tak biedny?... Jabym się tu spać bała... Czy Ludwiś się nie boi?...
Przyniesiono kawę.
— Pij, Zosiu, z garnuszka — mówił zakłopotany malarz — bo mi się szklanki wytłukły.
— A dlaczego Ludwiś nie pije?... Niech Ludwiś połowę wypije, a mnie resztę zostawi. Ojciec robił tak zawsze... Jakiż to straszny obraz! Niech Ludwiś choć skosztuje...
Lachowicz upewnił ją, że jest przejedzony, że zachorowałby, wypiwszy choć łyżeczkę kawy, i tą groźbą stanowczo zachęcił do jedzenia.
Zosia piła i jadła, w przerwach zaś rozmawiała:
— Madame kłania się Ludwisiowi i prosi o resztę, jakieś tam pięćdziesiąt złotych...
Na twarzy Lachowicza ukazał się rumieniec.
— Ach! jaka to dobra kawa... My dostajemy tylko herbatę z mlekiem, a podwieczorek niezawsze. — Która ma pieniądze, to sobie sama kupuje...
Rumieniec Lachowicza zrobił się ciemniejszy.
— Miałam się o coś Ludwisia zapytać, alem na śmierć zapomniała. Ale! ale... madame dziwi się, że ojciec ani razu u mnie nie był i nawet listu nie pisze. Czy ojciec będzie kiedy?...
Lachowicz niespokojnie przeszedł się po pokoju i odparł:
— Nie wiem... W każdym razie nieprędko...
Dziewczynka posmutniała, a potem, podnosząc na brata swoje wielkie, czarne oczy, rzekła nieśmiało:
— Możebym ja choć na wakacje ojca zobaczyć mogła?...
— Może być... Czy ci tęskno?...
— Tak... czasem!... Do innych przychodzą rodzice. Niedawno nawet był ojciec Brońci i dał jej na urodziny lalkę... Ale ja lalki nie chcę, taka już przecie duża jestem!... Przytem bawimy się razem. Ja jej uszyłam dwie nocne koszule...
— Już umiesz szyć koszule? — spytał z uśmiechem Ludwik.
— Eh! niebardzo. Dla siebiebym jeszcze nie uszyła, ale dla syna madame robię już skarpetki, po lekcjach... Zdaje mi się, że u Ludwisia nie jest bardzo ciepło; dlaczego to tak?...
— Widzisz, zbyteczne ciepło źle wpływa na obrazy — odparł, śmiejąc się, malarz.
— To prawda! W pokoju madame jest bardzo ciepło i dlatego wszystkie obrazy jej sczerniały i popękały. Ale ja już muszę niedługo iść do domu!
Lachowicz wydobył portmonetę.
— Kochana Zosiu — rzekł, dostając pieniądze — daj tymczasem swojej madame pięć rubli i powiedz, że pojutrze oddam resztę i jeszcze coś na przyszły kwartał zaliczę...
Drzwi znowu skrzypnęły, i ukazał się w nich jakiś człeczyna niski i obrośnięty, którego odzież i ruchy nie okazywały ani zbyt wysokiego stanowiska w świecie, ani zbyt starannego wychowania.
— Ho! ho! — zawołał przybyły — nasz bazgracz ma widzę pieniądze, i nie będziemy potrzebowali wystawiać mu okien z mieszkania. Te pieniądze to pańskie szczęście, bo gospodarz już naprawdę o sądach gada!...
Ludwik zbladł, Zosia ze zdziwieniem spoglądała to na brata, to na przybysza, który mówił dalej, śmiejąc się i wskazując na dziewczynkę:
— Cóżto za kurczę?... Masz pan dobry gust, tylko trochę niedojrzały! Amator kwaśnych jabłek...
— To moja siostra, panie! — odezwał się Lachowicz.
— A a a, siostra? Wracam honor. Myślałem, że...
— Byłeś pan w mieście? — przerwał szybko malarz.
— Byłem, ale wiatr, psiawiara, przedmuchał mnie jak fujarkę...
— Nie dobieraj pan tak mocnych wyrażeń! — ostrzegał go Lachowicz, wysilając się na uśmiech.
Rządca skamieniał prawie, widząc kłopot malarza.
— U trzystu djabłów! — zawołał — od kiedyż to zaczynasz pan sznurować gębę?... Do tej pory brzechaliśmy z panem jak ludzie i nie wiem, dlaczego mamy dziś udawać arystokratów, delikatnych jak angielskie pieski?...
Każdy wyraz rubasznego rządcy dziwił Zosię, a torturował malarza, który rumienił się, potniał, przestępował z nogi na nogę, a wreszcie, zaprowadziwszy gościa do sypialni, rzekł tonem błagalnym:
— Panie drogi! nie hazarduj się tak w mówieniu, bo jeszcze powiesz co nie... właściwego, a to przecież siostra...
— I mieszkało między nami! — wykrzyknął rządca. — Przecie pan przy moich siostrach takich ceremonij nie robisz?...
Lachowicz aż się zachwiał.
— Zresztą — dodał gość z nowym wybuchem śmiechu — nie chcę państwu w randeiksie przeszkadzać i wyjdę, ale pieniądze swoją drogą przygotuj pan na jutro, bo z gospodarzem to psia... noga!...
— A przyszlij mi pan, z łaski swojej, stróżowę — rzekł Lachowicz z miną człowieka, wychodzącego z łaźni, w której zbyt silnie napalono.
— Przyszlę, z łaski swojej! — odparł nieco rozgniewany gość, trzaskając drzwiami.
— Jakiś dziwny pan! — odezwała się Zosia.
— Dobry człowiek — upewnił ją brat — tylko... ma trochę klepki pomieszane.
W tej chwili Zosia dostała gwałtownego kaszlu.
— Co tobie, dziecko? — wykrzyknął przestraszony malarz. — Czy ty często tak kaszlesz?...
— I nie, tylko czasem rano i czasem w wieczór. Ale to niedawno i już mniej.
— Zaziębiłaś się może na spacerze?...
— Ja nie chodzę na spacer, bo kaloszy nie mam...
— Jakto, zupełnie nie chodzisz?...
— Nie zupełnie, tylko nie codzień... Ale ja wolę siedzieć w domu; teraz na dworze tak brzydko!
— I salopka twoja musi być za lekka! — szepnął jakby do siebie Lachowicz.
Weszła stróżowa. Ludwik prędko pożegnał Zosię i odprowadził ją do schodów. Wróciwszy do pokoju, siadł przy stole i oparł głowę na rękach.
— Na spacer nie chodzi, nie ma kaloszy... kaszle!
Łzy mu się zakręciły w oczach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.