Szedłem, mając za sobą fantazye Zachodów
Z złotych żółwi na morzu, z chmur ognistych ptaków,
Przez kraje niedotknięte nigdy tchnieniem lodów,
Woniejące zapachem gorejących krzaków!
Tajemniczych gwiazd światła, z wyżyny lazuru,
Niby płatkami lilii chłodziły mi lica,
A noc, wielka olbrzymka z czarnego marmuru,
Niosła przede inną cichą latarnię księżyca.
Nieznanych drzew olbrzymich zrywałem owoce,
Które mają smak buntu i słodycz ust żeńskich,
I z wód szumiących piłem bohaterskie moce,
I oto byłem gotów do wypraw zwycięskich.
Na szczerozłotych strunach, o których się nie śni
Śpiewakom ziemi, słońcu, w siłaczów pokorze,
Wielkie śpiewałem hymny, a mej głośnej pieśni
Olbrzymio harmonijnie wtórowało morze!
Odwiedziłem w siedzibach górnych wzniosłe Magi,
Ukląkłem przed grobami Świętych w głębi lochów,
I tak ucałowałem zimne sarkofagi,
Iż mam jeszcze na ustach pocałunek prochów!
I oto w dom, którego przed laty zuchwale
Odbiegłem, znowu wracam, mając w sobie ciszę;
A jeśli jeszcze jakiś Bóg przemówi w chwale,
To ja, próżen hałasu już, Boga usłyszę!