Dom tajemniczy/Tom V/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Dowiedzionem jest, że dobrze być przyjacielem faworyta.

Zdziwiony i przerażony niespodziewanem zemdleniem pana de Rieux, Doyen zajął się przyjacielem, ażeby go przyprowadzić do przytomności.
Po paru sekundach, markiz otworzył oczy, uniósł się w fotelu, na którym usadowił go artysta, i pierwsze spojrzenie swoje zwrócił znowu na ten prześliczny obraz, który tak wiernie przedstawiał rysy Janiny, takiej, jaką opisała mu ją Perina, wybladłej, upadającej pod ogromem cierpienia i pozbawionej rozumu.
Przypomniały mu się ostatnie słowa Doyena i ból dotkliwy przeszył mu serce, ale tą razą miał siłą zapanować nad sobą.
— W Salpetrière!... szepnął tak cicho, że nawet malarz go nie posłyszał. Córka Simeusów w Salpetrière!... Więc to tam mam ją odnaleźć?... Ale nakoniec, jakkolwiek głęboką jest przepaść, dobry Bóg mi ją powraca!... Niech będzie święte imię jego błogosławione!...
Doyen wziął Renégo za rękę.
— Mój przyjaciela, rzekł, mimowolnie przykrość ci uczyniłem, proszę cię, przebacz mi ją...
— To mnie wypada cię przeprosić za słabość niegodną mężczyzny... odrzekł markiz. Ale cóż chcesz, przyjacielu, nagły widok tego malowidła zrobił na mnie szalone wrażenie...
— O! rozumiem cię... rozumiem... powiedział żywo artysta. Wydało ci się, że ujrzałeś na raz tę którą utraciłeś... której opłakiwać nie przestałeś... i o której nie zapomnisz nigdy...
— Prawdę mówisz... szepnął młodzieniec, zdawało mi się, że ją widzę...
— Nieprawda, że podobieństwo jest zadziwiające?... ciągnął Doyen. Tak samo, jak ty uderzony niem zostałem, gdy przypadkiem spotkałem tę obłąkaną, tak przypominającą szlachetne dziewczę, które ci śmierć zabrała...
René spojrzał na malarza ździwiony, ale zaraz przyszło mu wszystko na pamięć i powiedział sam sobie:
— Prawda... on myśli, że Janina umarła... nic nie wie... i nie powinien się nigdy o niczem dowiedzieć...
Janina de Simeuse nie była winną swojemu nieszczęściu i w nieszczęściu jej nie było nic ubliżającego; łatwo nam jednak pojąć, dla czego jej narzeczony pragnął osłonienia głęboką tajemnicą strasznych prób, jakie przechodziła księżniczka.
Odzyskawszy zupełnie panowanie nad sobą i pragnąc odwrócić podejrzenia artysty, markiz nakazał milczenie swojemu sercu i siląc się na spokój, powiedział:
— Wina to twojego ogromnego talentu, kochany artysto... tak wielką jest potęga twojego pędzla, że wywołała za nadto żywo tę, która była mojem życiem... Zdawało mi się, że ją widzę gotową podać mi rękę!... Niestety... złudzenie się rozwiało... marzenie zniknęło... i z tego krótkiego widzenia pozostało arcydzieło tylko twoje...
— Nie nazywaj, kochany markizie... wykrzyknał Doyen... arcydziełem tego, co w rzeczywistości jest tylko szczęśliwem studyum...
— Studyum!... ciągnął René, a usta mu drżały, a serce biło gwałtownie... Więc ta piękna dziewczyna pozowała przed tobą?...
— Przez całe dwa dni, w tym kostyumie i w tej postawie, w jakiej ją widzisz, nie wiedząc wcale o tem, że pozuje... Tylko jej ciało było przy tem obecne... biedna dusza bujała w przestrzeniach, a wzruszające spojrzenie zwracało się ciągle ku niebu, którego bodaj nie widziała...
— Nie wyidealizowałeś czasami tych rysów czystości prawdziwie anielskiej?...
— Ja nic nie idealizowałem, mój przyjacielu, literalnie skopiowałem je tylko... jedyną zaletą tego malowidła jest dokładność... płótno, jakie masz przed oczami, odtwarza twarzyczkę mojego modelu z taką wiernością, jak lustro...
— I powiadasz, że w Salpetrière spotkałeś tego spiorunowanego anioła?...
— Tak, w tym właśnie okropnym domu... Biedne dziecko, którego nie wiedzą nazwiska, zapisane jest pod numerem 913 pierwszego wydziału...
Dreszcz oburzenia przeszedł po całej postaci Renégo... zimny pot wystąpił mu na czoło... Janina de Simeuse nie jest znana z nazwiska!... Janina de Simeuse oznaczona jest numerem w rejestrach złowrogiego szpitala!... To przecież nie do uwierzenia!...
— Od jak dawna nieszczęśliwa znajduje się w Salpetriére?... zapytał René znowu.
— Nie umiem powiedzieć dokładnie... ale bodaj, że przybyła tam przed paru tygodniami...
— Zkąd?...
— Nie wiadomo... patrol policyjny napotkał ją w jakiejś norze, w której zbierają się bandyci, mordercy i złodzieje...
René o mało nie zemdlał po raz drugi... przez chwilę zachowywał milczenie... nie miał siły odpowiedzieć...
— Pomimo, że mnie to o straszną przyprawi mękę, muszę zobaczyć tę dziewczynę... muszę... gdyby mi nawet wszystka krew wypłynąć miała z serca... muszę ją zobaczyć koniecznie...
— Chcesz iść do Salpetrière!!... wykrzyknął Doyen.
— Tak...
— Ale uprzedzam, że cię tam okropny czeka widok!...
— Mniejsza o to!... tyś się wszakże nie cofnął przed tym widokiem!...
— Ja... to zupełnie co innego... ja jestem artystą... ja miałem nadzieję napotkać model w tem piekle... Ale ty... po co tam pójdziesz, markizie?... Cóż ztamtąd wyniesiesz?... Ogromną odrazę i boleść dotkliwą... Na co to?...
René potrząsnął głową.
— Mów, co chcesz, przyjacielu, a ja pójdę!... powiedział tonem stanowczym... Powiedz mi tylko, czy łatwo dostać się do tego, jak go nazwałeś, piekła...
— Nietylko, że to trudne, ale poprostu bez specyalnego upoważnienia niemożebne...
— A do kogo udać się potrzeba po upoważnienie?...
— Do dyrektora... Zdaje mi się jednak, iż mogę ci oszczędzić starań...
— Jakim sposobem?...
— Mam pewne względy u tego władcy zakładu... protekcya moja usunie wszelkie zapory, a że chcesz stanowczo przestąpić próg Salpetière, towarzyszyć ci będę...
— Dziękuję ci, przyjacielu... odrzekł pan de Rieux... po tysiąc razy dziękuję...
— Zgadzasz się?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Trudnoby mi było wytłomaczyć ci się jaśniej, niż zapewnieniem, że nie lubię okazywać mojego cierpienia i wolę iść sam...
— Idź sam zatem, ale napiszę słów kilka, aby ułatwić ci wejście...
— O!... to przyjmuję z całego serca i proszę cię bardzo o twój drogocenny bilet...
— Kiedyż go będziesz potrzebował?...
— Natychmiast...
— Czy jutro zaraz chcesz się udać do szpitala?...
— Dziś, zaraz, dziś, za godzinę będę już w Salpetrière...
Doyen, nie pytając o nic więcej, usiadł przy biurku i zaczął pisać szybko.
René przerwał mu w tej chwili.
— Mój przyjacielu... rzekł... jeszcze jedna prośba...
Doyen przestał pisać i nadstawił uszu.
— Nie wymieniaj mojego nazwiska w tym bilecie, proszę cię o to...
— Jakże mam cię zatem zarekomendować?... zapytał malarz.
— Nazywaj mnie poprostu swoim przyjacielem... wszak powiesz szczerą prawdę...
Doyen zaczął znowu pisać, a po chwili podał markizowi list, zaadresowany do dyrektora. List ten z podpisem „Faworyt faworyty“, miał rzeczywiście stać się zaklęciem ze wschodniej bajki.
Doyen prosił w nim o pozwolenie zwiedzenia, zakładu dla jednego z przyjaciół swoich.
— Dziękuję... dziękuję, żegnam!... wykrzyknął markiz, pochwyciwszy z gorączkowa chciwością pożądany kawałek papieru... Do widzenia!... Przyjdę wkrótce podziękować ci raz jeszcze...
I uściskawszy pana Doyen, wyszedł René z jego pracowni... zleciał jak huragan ze schodów... wsiadł na konia, czekającego na podwórzu i popędził galopem po przez ludne ulice, na bulwar I’Hopital... omal nie stratowawszy ze dwudziestu jakich osób... Dzięki Bogu nie potrącił w tym szalonym biegu nikogo...
W chwili, kiedy zsiadał z konia przed wysoką brama, która do dziś dnia istnieje, spostrzegł dopiero, że był sam, bo kamerdyner nie był w stanie go dogonić... Ale co go to obchodziło...
Oddał bieguna, pokrytego pianą posłańcowi, znajdującemu się na ulicy, a sam zastukał do bramy.
Zaraz też otworzyła się mała boczna furtka i odźwierny ukazał się na progu.
— Czego pan sobie życzy?... zapytał.
René włożył mu do ręki luidora i powiedział:
— List od pana Doyen do dyrektora... proszę go zanieść natychmiast... ja zaczekam...
Nazwisko Doyena było bardzo popularne w Salpetriére, a luidor złoty był monetą, nakazującą szacunek.
Odźwierny wprowadził pana de Rieux do małej poczekalni, pobiegł do dyrektora i wrócił zaraz z odpowiedzią, że zwierzchnik jego miałby sobie za prawdziwą przyjemność towarzyszyć szanownemu gościowi, gdyby nie atak podagry, zatrzymujący go w fotelu, że zatem poprzestaje z żalem na oddaniu tylko personelu do rozkazu i usług przyjaciela pana Doyen.
Odźwierny zaraz potem poleciał uprzedzić dozorcę głównego, iż ma oprowadzić wszędzie przybyłego pana i dodał:
— To musi być jakiś książę... dał mi luidora za to tylko, że list zaniosłem!... Napewno zapcha ci kieszenie złotem...
Łatwo odgadnąć, jak się pan dozorca śpieszył!...
René, którego pożerała gorączkowa niecierpliwość, podziękował w duszy Bogu, że dyrektor zejść doń nie mógł, bo to byłoby prawdziwą dla niego torturą... Musiałby był rozmawiać z nim... słuchać go i dawać mu odpowiedzi.
Na dozorcę zważać nie potrzebował. Ten, jako podwładny, uszanuje zapewne milczenie gościa, którego polecono mu oprowadzić po labiryntach szpitala.
— Prowadź mnie, przyjacielu... rzekł René... prowadź, a śpiesznie...
— A gdzie pan życzy sobie iść najpierw?... zapytał dozorca z uszanowaniem.
— Do pierwszego oddziału... odpowiedział markiz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.