Dom tajemniczy/Tom V/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Salpetrière.

Cofnijmy się o dni kilka i poprośmy czytelników, ażeby przestąpili z nami próg Salpetrière, Ogromnego szpitala, którego opinia wzbudzała przerażenie, o którem pomiędzy ludnością Paryża obiegało mnóstwo strasznych opowieści i legend ponurych.
Takiem było Salpetrière przy końcu ostatniego wieku, takiem jest jeszcze i dzisiaj.
A jednakże wszystko się zmieniło w tem schronieniu, albo raczej w tem więzieniu obłąkanych, od czasu, w jakim rozgrywały się fakty, które opowiadamy.
Za naszych czasów, olbrzymi ten zakład, oddany pod kierunek człowieka wielkiej nauki i wielkiego doświadczenia, jest prawdziwym pierwszorzędnym domem zdrowia, w którym biedne istoty pozbawione rozumu, otrzymują bezpłatnie tę samą pomoc i tę opiekę, jakie mają najbogatsi chorzy w instytutach prywatnych.
Wielka liczba znakomitych medyków poświęca się z prawdziwem zamiłowaniem dla tych nieszczęśliwych, starając się robić wszystko, coby mogło smutne położenie ich osłodzić.
Troskliwe, łagodne obchodzenie się z obłąkanemi, z największemi nawet furyatkami, jest przedewszystkiem zasadą zakładu.
Przed stu laty zupełnie było niestety inaczej,
Salpetrière przed stu laty zasługiwała w zupełności na opinię, jakiej zażywało.
Lekarze i dozorcy byli prawdziwemi katami obłąkanych pacyentów.
Wtedy Salpetrière, mogło też słusznie uchodzić za piekło, a nie za schronienie.
Siła, brutalność, panowała tu wszechwładnie.
Zimne kąpiele i głód, oto środki stosowane przeciwko gwałtownym napadom. Środki te okrutne i głupie, zamiast zapobiegać chorobie, czyniły ją nieuleczalną.
Nie było prawie przypadku, ażeby waryatka wyszła zdrową z tego szpitala.
Żadne pióro nie potrafiłoby opisać dokładnie tych wstrętnych cel podziemnych, do których słońce nigdy nie zaglądało.
Groby to były ciemniejsze i wilgotniejsze od tych w jakich trzymają na śmierć skazanych.
Wesołe pokoiki z wywoskowaną posadzką i roślinami pnącemi się u okien, zastąpiły dziś te olbrzydłe nory.
Głównym i nieuniknionym wynikiem starego, jakiśmy opisali, systemu, była dzika nienawiść, panująca pomiędzy waryatkami, a usługą szpitalną.
Ta ostatnia traktowała obłąkane, jak nieprzyjaciołki, waryatki drżały przed swoimi prześladowcami, którzy nie przemawiali do nich nigdy inaczej jak z przekleństwem na ustach, a batem w ręku.
Z obawy czołgały się przed sługusami, ale z instynktem prawdziwie zwierzęcym, którego nie straciły pomimo obłędu, korzystały z najmniejszej zdarzonej sposobności, żeby wywrzeć zemstę okrutną.
Nie rzadko też krew płynęła na podwórzach Salpetrière.
Musimy dodać, że te z waryatek, które chwilami odzyskiwały przytomność, myślały wtedy o tem jedynie, aby uciec z tego piekła, układały plany zawsze prawie niemożebne do wykonania, ale dziwnie głęboko obmyślane.
W tej właśnie chwili, to jest w przeddzień przybycia Janiny de Simeuse do Salpetrière, wielkie zamieszanie panowało w całym gmachu.
Na trzy dni przed tem, okrutny, dziki dramat rozpoczął się w murach szpitala, a rozegrał w Paryżu.
Opiszemy w kilku słowach, co się stało, a przedewszystkiem powiemy, że i wtedy, jak dzisiaj, pilnowanie chorych na podwórzach, na salach ogólnych, sypialniach i w celach, powierzane było kobietom.
Kobiety te, wszystkie wysokiego wzrostu i potężnej siły, mogły śmiało walczyć z najsilniejszym i najokrutniejszym mężczyzną.
Jedna z nich nazwiskiem Marya Grandier, czterdziesto pięcio letnia, wysoka, o szerokich, niby grenadyer ramionach, miała twarz nieprzyjemną, oczy prawie białe z okrutnym wyrazem i czarne wąsy.
Marya Grandier wzbudzała głęboką bojaźń w waryatkach swojego oddziału, a nawet całego szpitala.
Ilekroć potrzeba było założyć której kaftan bezpieczeństwa, zaciągnąć do celi albo wsadzić do zimnej kąpieli, tyle razy ją przywoływano.
Zimne, nieruchome jak u węża spojrzenie Maryi Grandier, wywierało na chore wpływ magnetyczny.
Cichym, powolnym głosem, wypowiadała groźby i zaraz je wykonywała.
Żylastą, niezgrabną łapą, umiała wybierać do uderzenia miejsca najboleśniejsze i po każdem takiem uderzeniu, chora najczęściej wpadała w omdlenie.
Marya Grandier, była zatem, jak widzimy, bardzo użyteczną w Salpetrière, to też dyrektor oddawał sprawiedliwość wielkim jej zasługom.
Nieraz, co prawda, traktowane w ten sposób chore, wpadały w ciężką chorobę i umierały nieraz, no, ale, któżby się tam troszczył był o życie waryatki...
I tak zawsze było ich dosyć, było ich z pewnością za duże nawet...
Lepiej, gdy ubyła choć jedna.
Dwie, z nich szczególniej niecierpiane były przez Maryę Grandier. Jedna przekupka, druga wiwandyerka, obie furyatki, obie silne nadzwyczajnie i obie początkowo stawiające jej opór zacięty.
Obie, przynajmniej na pozór, zostały z czasem „obłaskawione“, drżały tak samo, jak inne wobec wzroku i głosu energicznej dozorczyni, w gruncie rzeczy jednak pałały zemstą i rozmyślały nad ucieczką,
Pewnego poranku... tutaj właśnie rozpoczyna się dramat, o którym wspominaliśmy nieco powyżej, Marya Grandier przechadzała się wolno po dziedzińcu szpitalnym, rozdzielając po drodze szturchańce lub sypiąc razy dyscypliną... Pęk ogromnych kluczy miała zawieszony przy boku.
Przekupka i wiwandyerka w tej chwili zupełnie przytomne, zamieniły ze sobą spojrzenia i skinęły głowami.
Przekupka zaraz potem wyszła z kąta, gdzie siedziała pod murem... zdjęła ciężkie z nóg trzewiki, wzięła je w ręce, przesunęła się boso cichuteńko po nierównym bruku i podeszła do Maryi Grandier niezauważona przez nią wcale.
Kiedy znalazła się tuż za dozorczynią, palnęła ją z całej siły trzewikami w głowę.
Grandier krzyknęła i zachwiała się... Waryatka wtedy zadała jej cios drugi; a gdy upadła z klątwą na ustach, uderzyła po raz trzeci... Tą razą w skroń trafiła i Grandier nie poruszyła się więcej...
Została zabitą na miejscu... Morderczyni usiadła na trupie i zaczęła szarpać paznogciami twarz znienawidzoną, przyśpiewując sobie wesoło... Krew wkrótce popłynęła strumieniem... Ex-wiwandyerka przybiegła na pomoc koleżance, a za tym przykładem poszły inne waryatki...
Przekupka porwała pęk kluczy, otworzyła drzwi podwórza, a potem żelazną kratę, oddzielającą oddział, do jakiego należała, od drogi głównej. Wiwandyerka dotrzymywała towarzystwa... obydwie we krwi od stóp do głów zanurzane, wybiegły na drogę, ażeby się na bulwar wydostać... Po drodze spotkały dozorcę, ale silnem uderzeniem w skroń trzewikami, powaliły go także na ziemię... Stróż, gdy dostrzegł lecące, chciał zamknąć kratę, atoli nie zdążył tego uczynić i obie obłąkane przeleciały przed nim, jak huragan... Obie wydostały się na wolność...
W kilka chwil potem nieszczęśliwe istoty w ulicach kwartału Saint-Marcel wzbudzały takie same przerażenie, jakie wzbudza widok wściekłego psa, albo tygrys wypuszczony z menażeryji...
Kiedy się to działo na ulicach, wszystkie waryatki z otworzonego oddziału zaległy podwórze i ogród szpitalny, a podraźnione widokiem krwi, nawet najspokojniejsze i najłagodniejsze z nich w furyę popadały, inne dozorczynie padły ofiarą tego stanu rzeczy, trzy nowe ofiary zostały zaduszone i poszarpane w kawałki...
Dopiero wieczorem wysłany w pogoń oddział milicyantów, zdołał pochwytać uciekinierki, ale i tu nie obeszło się bez nieszczęść... Jeden z żołnierzy padł z ręki byłej wiwandyerki...
Naturalnie, że w Paryżu powstała wrzawa ztąd wielka...
Pan de Sartines zawezwał do siebie zaraz nazajutrz dyrektora Salpetrière... udzielił mu surową naganę za to, że nie umiał zapobiedz katastrofie, która kosztowała życie sześciorga osób i zagroził dymisyą w razie, gdyby się coś podobnego powtórzyć jeszcze miało...
Otrzymawszy taki niepożądany „kapelusz“ pan dyrektor Salpetrière, poprzysiągł sobie nie narażać się nigdy na nie...
Najpierwszą rzeczą, jaką postanowił, było zastąpienie dozorczyń przez dozorców... W tym celu udał się zaraz do Bicetre i poprosił kolegi dyrektora tego drugiego zakładu, ażeby mu ustąpił z dziesięciu najostrzejszych dozorców swoich...
Prośbie zadość uczyniono i zaraz prawdziwi Herkulesowie, przyzwyczajeni do walki z najniebezpieczniejszymi obłąkańcami, zastąpili w Salpetrière żeńską obsługę,
Nie wszystko to jednak jeszcze.
Dyrektor, bojąc się o miejsce, wydał nowe rozporządzenia.
Przedewszystkiem tedy nie wolno było nikomu zwiedzać szpitala, chyba tylko w razach wyjątkowych. Po wtóre, każdy dozorca, któryby przez niedbalstwo swoje stał się winnym ucieczki obłąkanej, podlegać miał karze półrocznego więzienia.
Inne jeszcze, najpraktyczniejsze może ze wszystkich rozporządzenie polecało dozorcom zamykać w najciemniejszym lochu podziemnym nietylko na parę tygodni lub miesięcy, ale na zawsze choćby każdą waryatkę, któraby usiłowała wydostać się ze szpitala.
Zaprowadziwszy te środki ostrożności, dyrektor powiedział sobie, iż podług wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie mógł przez jakiś czas przynajmniej zasypiać spokojnie.
Z dalszego ciągu tego opowiadania dowiemy się, czy nadzieje te były uzasadnione.
Taki był od dwudziestu czterech godzin stan rzeczy w Salpetrière, gdy narzeczona Renégo de Rieux przyprowadzoną doń została, i gdy zapisano ją na liście szpitalnej pod porządkowym numerem, jako ubogą obłąkaną niewiadomego nazwiska.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.