Przejdź do zawartości

Dom tajemniczy/Tom IV/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Gorju.

— Towarzysze!... odezwał się: Coquelicot, po chwilowem milczeniu, teraz, kiedy jesteśmy sami i kiedy pozbyliśmy się intruza Pain-Seca, pomówmy trochę o interesach... Mam wam zaproponować coś świetnego.
Przemówienie podobne bardzo się podobało opryszkom, a Coquelicot ciągnął dalej:
— Żałowaliście, tak gorzko, przed chwilą, dwóch straconych luidorowi... Cóż to za kapitały, u miliona szatanów?... Zaproponuje wam, daleko lepszy interes.
Radość zabłysła na twarzach łotrów, oczy ich gorączkowo zabłyszczały.
— Obiecujesz nam więcej takich sztuk złota!... zawołał Jambe d’Argent. Czy nie zostałeś czasami milionerem?...
— Jestem w usługach pewnego pana, tak bogatego, że nie zdołalibyśmy wszyscy, jak tu jesteśmy, przeliczyć jego majątku, dzień i noc, przez jakie choćby lat dziesięć z rzędu.
— Śliczne miejsce!... Czy to w imieniu tego bogatego pana przyszedłeś do swoich ex-towarzyszy:
— Zgadłeś, Jambe d’ Argent, kochany.
— I powiadasz, że ten pan jest równie wspaniałomyślny, jak bogaty?...
— Wspaniałomyślny jest, jak król.
— I potrzebuje nas?...
— Ma się rozumieć, dla tego tu przecie przyszedłem.
— Oto piękne słowa!... zawołał Vide-Grousset. Kosztować go będzie drogo, ale mu dobrze usłużymy... O co chodzi mianowicie?...
— O rzecz bardzo prostą... Potrzeba jest wyszukać w Paryżu pewnego szlachcica, który się ukrywa...
— Jak się nazywa ten szlachcic?...
— Markiz René de Rieux.
— To się zrobi... No, a gdy go znajdziemy?...
— Zabijecie... jeżeli to będzie możliwem i przedstawicie jego trupa... w przeciwnym razie wydacie mi jego kryjówkę...
— Wiele dostanie ten, co pana de Rieux zabije?... zapytał Fabuleux.
— Pięćdziesiąt luidorów.
— A wiele ten, co wykryje gniazdo i ptaszka z niego wypłoszy?...
— Dwadzieścia pięć.
— A wiele dostaną ci, co będą szukać i nie znajdą?...
— Po dziesięć luidorów.
— Jaka będzie zaliczka, jeżeli się zgodzimy?...
— Po trzy sztuki złota.
— Kiedy?...
— Natychmiast.
— No to dawaj pieniądze i licz na nasze usługi...
— Widzicie, że mam do was zaufanie, rzekł Coquelicot, wyciągając z kieszeni garść złota i dzieląc je pomiędzy bandytów. Nie nadużyjcie mnie, nie oszukujcie mnie, bo pamiętajcie o tem, że mogę wam zapewnić majątek, jeżeli okażecie się godnymi...
Bandyci zaprzysięgli, że zaraz nazajutrz rozpoczną od rana poszukiwania we wszystkich dzielnicach Paryża.
Coquelicot oświadczył, że co wieczór przybędzie dowiedzieć się o rezultacie albo sam osobiście, albo przez pewnego człowieka, poczem wszedł na schody, nucąc jakąś piosenkę popularną i podążył wybrzeżem w stronę ulicy l’Arbre-Sec.
Skoro tylko się oddalił, łotrzy podnieśli trupa Pille-Morta, zesztywniałego już zupełnie i podzieliwszy się jego ubraniem, rzucili go do Sekwany.
Następnie dokończyli najspokojniej kolacji, przerwanej tylu wypadkami, pokładli się jeden obok drugiego na słomie, żeby im było cieplej, i wkrótce zasnęli snem głębokim.
Pozostawmy ich śpiących i pójdźmy za Coquelicotem na ulicę l’Arbre-Sec.
W samym środku tej ulicy, jak nasi czytelnicy zapewne przypominają sobie, znajdowała się szynkownia Gorju, rybaka, kupca winnego i restauratora.
Coquelicot zatrzymał się przed sztachetkami, otworzył furtkę, wszedł do małego ogródka i skierował się ku domkowi.
Po przez szyby nie widać było żadnego, najmniejszego choćby światełka, widocznie więc, dzisiejszej nocy nie było tu nikogo ze zwykłych gości.
Coquelicot stukał napróżno trzy razy, a za czwartym dopiero razem otworzyło się okienko, i zaspany głos jedynej w całym zakładzie służącej, zapytał:
— Kto tam i czego potrzebuje?...
— Jestem przyjacielem Gorju i pragnę z nim pomówić, odpowiedział Cocquelicot.
— Pan Gorju wyszedł.
— O tej godzinie?... To niepodobna...
— Kiedy powiadam, że wyszedł, to wyszedł, jeżeli zaś koniecznie chcesz się pan z nim zobaczyć, to zastaniesz go przy moście Pont-Neuf, w czółnie na samym środku rzeki. Łowi tam ryby na jutro, bo już ani jednej nie mieliśmy w zapasie.
Coquelicot przekonany tą odpowiedzią, nie nalegał dłużej i oddalił się, rzekłszy do służącej:
— Nie zapomnij panna powiedzieć ojcu Gorju, że przychodził Coquelicot od pana Dawida i że przyjdzie jeszcze jutro...
Następnie ruszył drogą, która miała go poprowadzić do zajazdu pod „Rogami dyabła,“ gdzie Perina przepędziła wczoraj noc tak burzliwą.
Dolna sala tego zajazdu, w chwili, gdy siepacz wchodził na nią, przedstawiała pozór najdziwniejszy.
Wspomnieliśmy w poprzednim rozdziale, jaką była publiczność, nawiedzająca to miejsce.
Wszystkie podejrzane rzemiosła, wszystkie tajemnicze przemysły Paryża, miały tu przedstawicieli swoich.
Harfy i gitary śpiewaków wędrownych, stały oparte o ściany, małpy i psy uczone spały ponakrywane ubraniami swoich panów, kastaniety i tamburina tancerzy podwórzowych walały się po stołach, zastawionych butelkami po winie i wódce.
Musimy dodać, że sala owa była salą jakby cudowną.
Ślepi doskonale tu widzieli, kulawi doskonale chodzili, paralitycy potrafili akrobatyczne sztuki wykonywać.
Wstrętne, nieuleczalne rany, znikały tu bez śladu.
Cały świat żebraków, wyzyskiwaczów i filutów, gromadził się na noc tutaj i wyprawiał orgije za owoce pracy całodziennej.
Pito, śpiewano, palono, grano w karty, hałasowano.
Kilku weselszych towarzyszy, biło się na pięści dla rozrywki.
Wejście Coquelicota przyjęte wesołym okrzykiem, zamieniło się w zapał prawdziwy, gdy opryszek oznajmił, iż na cześć swojego tutaj przybycia, stawia swoim kosztem baryłkę wina Suresnes.
Baryłka została rzeczywiście przyniesioną i wypróżnioną w kilka minut, Cocquelicot więc wydał zaraz rozkaz przyniesienia drugiej.
To zapał wzmogło do najwyższych granic.
Goście z pod Dyablich rogów, chcieli obnosić na rękach swojego amfitryona i z trudnością wywinął się on od tej pochlebnej owacyi.
Łatwo się domyśleć, że zbir barona de Kerjean manifestował tę niezwykłą wspaniałomyślność, nie dla tego bynajmniej, ażeby zdobyć sobie popularność.
Kiedy wino Suresnes zostało do ostatniej kropli wysączone, poprosił o chwilę milczenia i uwagi, i powtórzył słuchaczom swoim to, co przed chwilą wygłosił bandytom pod mostem,
Żądał od nich, jako z natury swoich zajęć włóczących się codziennie od rana do nocy po wszystkich dzielnicach Paryża, żądał od nich przetrząśnięcia całego miasta i wykrycia tajemniczego schronienia Renégo de Rieux.
I tu, jak pod mostem Nôtre-Dame, obiecał najmitom sowite wynagrodzenie za wierne usługi.
Każdy z zaimprowizowanych szpiegów, otrzymał sztukę złota i zapewnienie znacznej w następstwie nagrody, dzięki czemu każdy przyrzekł solennie, rozwinąć jak najenergiczniejszą działalność.
Coquelicot uradowany ze zbirów i ze siebie, a za bardzo zmordowany na to, ażeby tej jeszcze nocy powracać do hotelu przy ulicy l’Enfer, kazał przygotować sobie pokój i rzucił się w ubraniu na łóżko.
Usnął zaraz, a we śnie zdawało mu się, że niesie głowę markiza de Rieux baronowi de Kerjean i że ten ostatni wylicza mu za to wspaniałomyślnie zamiast tysiąca, dwa tysiące luidorów.
Służąca Gorju nie skłamała przed Coquelicotem.
Szynkarz rzeczywiście wybrał się około jedenastej wieczór, z sieciami.
Obok przemysłów rybaka i kupca winnego, uprawiał on trzeci jeszcze; przemysł, o który nikt go nie posądzał, a który daleko mu jednakże więcej, niż dwa pierwsze przynosił.
Był oto pan Gorju złodziejem rzecznym. Co to zaś znaczy, wytłomaczymy zaraz czytelnikom naszym.
Gorju w noce bezksiężycowe, mgliste, albo burzliwe, czyhał zawsze na jakikolwiek wielki statek ładowny drzewem, winem lub węglami.
Skoro go zoczył, puszczał się za nim, korzystając z ciemności, wskakiwał nań i zrzucał do swego czółna wszystko, co mu pod rękę podpadło.
Gdy mu się udało stoczyć do wody baryłkę burgunda, popychał ją do swej przystani, zkąd na małym wózku przewoził na ulicę l’Arbre-Sec.
Jeżeli przypadkiem dostrzeżony został na gorącym uczynku przez właściciela statku, skakał do czółna i jednem pociągnięciem wiosła, wypływał na środek rzeki, unikając dzięki ciemnościom, wszelkiej za sobą pogoni.
Nocy dzisiejszej Gorju, musimy przyznać, uczciwe miał zupełnie zamiary, lubo na wszelki przypadek, zaopatrzył się w długą żerdź zakończoną hakiem, a przeznaczoną na chwytanie wszystkiego, co się trafiło.
Dziś ta żerdź spokojnie w głębi łodzi leżała.
Wypłynąwszy na środek i zarzuciwszy hak, zastępujący kotwicę, ażeby się czółno nie bujało, stanął na przodzie i sieć na wodę zarzucał.
Ile ją razy wyciągnął, pełną była srebrzystych kiełbi, z których słynął jego zakład.
Wiadomo naszym czytelnikom, że ryby są bardzo ciekawe, że wszystko co błyszczy, pociąga je niezmiernie.
Nocni rybacy, znając ma się rozumieć doskonale tę ich słabość, zabierają zawsze ze sobą pochodnię, albo przynajmniej latarkę.
Smolna drzazga, zatknięta u czółna, zataczała migotliwe koło na wodzie i błyszczała pośród mgły, niby gwiazda przyćmiona...
Szynkarz z ulicy l’Arbre-Sec podejrzywał, że coś niezwykłego dzieje się w stronie mostu Nôtre-Dame... Pomimo gęstej mgły, jaka pokrywała Sekwanę, widział na niej łunę, jakby od pożaru...
chwilami dochodziły go też jakieś krzyki, jakby odgłosy bitwy...
— Zarzynają się zapewne nocne włóczęgi... pomyślał sobie Gorju... Ale nie miał najmniejszej ochoty asystować z blizka tej scenie, jaką odgadywał... Czytelnicy nasi wiedzą lepiej, niż on, co to była za scena...
Nagle, w chwili, kiedy Gorju po raz dwudziesty miał sieć zarzucić, cofnął się gwałtownie, nachylił po żerdź do czółna, ujął ją w ręce i czekał...
Pomiędzy dwoma prądami po za kołem światła, jakie drzazga smolna rzucała, spostrzegł przedmiot jakiś, coś nakształt ciała ludzkiego... Przedmiot ten, który prąd wody obracał na różne strony, ukazał się w świetle i zniknął...
Gorju rzucił żerdź w miejsce, gdzie ukazało się ciało... natrafił na jakiś opór, bo haczyk zaczepił właśnie o ubranie... Pociągnął silnie żerdź ku sobie i ukazała się po nad wodą twarz blada... ukazała się i zanurzyła się znowu...
Hak odczepił się... prąd zabrał swoję ofiarę i pociągnął w dal z szybkością błyskawicy...
— No, jeżeli ten ktoś tak będzie ciągle leciał... to jutro będzie bardzo ztąd daleko... Czy go gonić... czy nie?... Na co się awanturować... Nie pochwycę go i tak, a stracę sporo czasu...
Chciał już kłaść żerdź z powrotem i zabrać się do siatki, gdy drugie ciało się ukazało i znikło w tem samem miejscu, co pierwsze... Ciało to, unoszone przez sute fałdy kobiecego ubrania, trzymało się na powierzchni... Głowa spoczywała na falach, niby na poduszce... rysy nie wydawały się zmienione... ręce złożone były na piersiach...
— Co to jest?... zawołał Gorju, osłupiały, co to jest?... Czy mi się zdaje, czy naprawdę dzisiejszej nocy trupy płyną rzeką, jak kra przy roztopie... Zkąd się u dyabła biorą ci ludzie?...
Mówiąc to, sięgnął żerdzią do zwłok kobiety, które w tej chwili znajdowały się bardzo blizko, nie zaczepiając hakiem, ażeby nie podrzeć sukni, przyciągnął je do czółna, ujął za złożone ręce i wciągnął wolno na stos mokrych sieci...
— A to śliczna była dziewczyna!... mruczał, wpatrując się w posiniałą, ale piękną zawsze twarz Janiny... A jakie porządne ma na sobie gałgany!... dodał, oglądając sukienkę i kaftanik, w jakie ubrała księżniczkę matka Urszula. Jak się to wysuszy i odprasuje, będzie warte co najmniej dukata... No, dobre i to przecie...
Przez kilka minut Gorju pozostawił w spokoju topielca, wydobytego z rzeki, a zajął się siecią... ale rezultat ostatnich zaciągów był tak mizernym, że odechciało mu się dalszej, bezużytecznej roboty i postanowił wrócić do domu... Zresztą było już późno... w czółnie było już ryb i tak pełno...
Przed dopłynięciem do brzegu, trzeba było obedrzeć trupa i rzucić go z powrotem do wody.
Gorju zaczął odpinać haftki kaftanika waryatki, gdy ta poruszyła się słabo wprawdzie ale wyraźnie.
— Patrzcie! patrzcie!... to ona żyje! Doprawdy, jeżeli przyjdzie do siebie, to dopiero będzie mi wdzięczną! Ale co u dyabła zrobię z tą dziewczyną?... Od chwili, kiedy wiem, że żyje, nie mam odwagi rzucać jej rybom na pożarcie... Byłby tu niedobry postępek i byłaby wielka niezręczność... Takie piękne ubranie oznacza pewien dostatek...
Musi mieć pewną rodzinę, która uszczęśliwioną będzie z jej odnalezienia. A nuż jeszcze traf się dobra jaka nagroda. Zważywszy to wszystko, zabiorę ją do domu i zajmę się jej kuracyą...
Zrobiwszy to postanowienie, szynkarz zaczął z całej siły wyciągać hak, służący za kotwicę, którego ostry szpic silnie utkwił w dnie rzeki.
Kiedy dokończał roboty, o mało, że się nie przewrócił w czółno z wielkiego ździwienia.
A było się czemu dziwić zaprawdę.
O dwa kroki od siebie, tuż prawie pod ręką, spostrzegł trzeciego trupa, pędzonego przez wodę z nadzwyczajną szybkością.
Był to już trup prawdziwy, płynął na wznak bez ubrania, ukazywał twarz zmienioną ze złowrogim wyrazem, jaki często pozostawia po sobie śmierć gwałtowna.
Szeroka głęboka rana przeszywała piersi, z rany tej krew już uchodziła.
Był to Pille-Mort, zabity przez Pain-Sec, i goniący za swoim mordercą, którego może nie dopędzi, aż gdzie na dalekim morzu.
— No!... szeptał osłupiały Gorju, widziałem to, czego nigdy dotąd niewidziałem i czego zapewne nie zobaczę już nigdy. Czy to tak będzie do samego rana?... No Gorju, mój przyjacielu, powracaj ty co tchu do domu, nie bardzo dziś jest bezpiecznie wśród rzeki; tylu topielców może cię w biedą jaką wplątać.
Powiedziawszy to, skierował czółno do brzegu, przywiązał je silnie łańcuchem do pala i zamknął łańcuch na kłódkę.
Na jednu ramię zarzucił sieci, na drugie omdlałą ciągle dziewczynę i z podwójnym tym ciężarem pociągnął w stronę ulicy l’Arbre-Sec.
Janina de Simeuse, o którą śmierć i życie zdawały się z równą walczyć zaciętością, została raz jeszcze ocaloną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.