Dom tajemniczy/Tom III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TOM TRZECI

Janina de Simeuse.

I.
Przerażenie — Strachy.

Kerjean przebiegł już pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt może kroków, gdy nagle nogi jego napotkały jakąś przeszkodę.
Stracił w skutek tego równowagę i runął gwałtownie twarzą do ziemi; zerwał się atoli zaraz, bez skaleczenia, nawet stłuczenia, chociaż ogłuszony upadkiem.
Miał zamiar biedz dalej, tym razem jednak byłoby to już bez celu, światełko bowiem zniknęło.
Malo i cygan podążyli za baronem z latarką.
Luc wściekły miotał strasznemi przekleństwy i walił z całej siły szpadą w przedmiot, przez który się przewrócił.
Światło latarki padło w tej chwili na ów przedmiot.
Luc przerwał przekleństwa i z ciekawością się pochylił.
Był to płaszcz na pół zwinięty, którego nie dojrzał przed półgodziną, gdy przechodził przez galeryę.
Wydał dziki okrzyk, bo poczuł w ręku materyał od zaschłej krwi stwardniały.
Poznał płaszcz pana de Rieux!...
Ten to sam płaszcz, w który sam zawinął był trupa w kilka minut po spełnionem morderstwie.
Zkąd... jakim sposobem znajdował się on tutaj?...
Kto go tu przyniósł?...
Ta druga zagadka nie mniej trudna była do rozwiązania, jak pierwsza.
Zaczął iść znowu, ale krokiem powolnym, nierównym.
Doznawał jakiegoś dziwnego uczucia... ogarniał go przestrach zabobonny.
Doszedł z towarzyszami do końca galeryi i wszyscy trzej opuścili się po żelaznej drabince do nie zbyt głębokiej studni.
Przypominamy sobie, że Malo spełniając rozkaz swojego pana, łopatę i motykę pozostawił przy otworze tej studni.
Naturalnie chciał je zabrać w tej chwili.
Znalazł z łatwością miejsce, gdzie leżały, bo na piasku wyraźne pozostały znaki, ale oba narzędzia zniknęły.
Dziwna ta okoliczność bardziej jeszcze zwiększyła przestrach Moralesa i Malo, na baronie zaś zrobiła wrażenie zupełnie przeciwne.
Przestał wierzyć w przeszkody nadnaturalne, przestrach przestał go trapić.
— Dyabeł, rzekł do siebie, wmieszałby się był może do trupa, ale z pewnością nie zabierałby narzędzi... Te wszystkie sprawki, są dziełem człowieka... Sądziłem, że sam jeden tylko znam tajemnicę podziemi Dyabelskiego hotelu, widocznie zaś i inni ją posiadają!... Dowiem się tego... muszę się dowiedzieć koniecznie.
Mówiąc to, mijał ogromne krypty o olbrzymich arkadach.
Naraz wstrząsnął nim hałas niespodziany.
Luc i Malo stanęli jak skamieniali.
Drzwi żelazne zatrzasnęły się w dali, a metaliczny hałas, czynnością tą spowodowany, odbił się echem o sklepienia, jak grzmot przeciągły.
Kerjean drgnął, ale odzyskał zaraz krew zimną.
Zaledwie uspokoił wzburzone nerwy, zrobił postanowienie...
— Bardzoście się przerazili... prawda?... zapytał po cichu Moralesa i Malo.
Służący i cygan, odpowiedzieli wymownem drżeniem.
— Nie potrzebni mi już jesteście, oświadczył im Luc, zostawcie mi latarkę i starajcie się nie zbłądzić... Schody, prowadzące do kaplicy, znajdują się prosto przed wami... Idźcie prosto, a dostaniecie się do nich.
— Co?... wykrzyknął Malo, pan baron chce tutaj sam pozostać!...
— Muszę, skoro was widzę umarłych prawie ze strachu...
— Ależ, panie baronie... panie baronie... zawołał Morales z wymówką. Myślisz nas pan opuścić!... To bardzo źle z twojej strony!... Dziwię się bardzo!... Caramba!...
— Wcale was nie porzucam... odrzekł Luc, przeciwnie, zasłaniam od niebezpieczeństwa...
Cygan i Mało nie byli tego zdania, dla nich najstraszniejsze ze wszystkich niebezpieczeństwo było rozłączenie się z de Kerjeanem w tych tajemniczych ciemnościach.
Chociaż zlodowaciali do szpiku kości, woleli trzymać się z nim razem.
Myśl pozostania we dwóch tylko, zamieniała ich w posągi.
Odmówili zatem stanowczo, a Luc rozumiejąc doskonale, żeby go nie usłuchali, jako nieprzytomni prawie, zupełnie nie nalegał.
— No, to chodźcie ze mną, jeżeli tego chcecie, ale sprawiajcie się cicho.
I nie dodawszy ani słowa, zmienił nagle kierunek.
Zamiast iść w stronę kaplicy, przeszedł w poprzek podziemia i przybył do wielkiego stołu granitowego, opartego na słupkach murowanych, otoczonego kamiennemi ławkami.
Usiadł na jednej z tych ławek, z oczami w głąb krypty zwróconemi, potem zamknął latarkę i dobrowolnie otoczył się ciemnością.
Morales zaczął jęczeć, Malo szeptał pacierze...
— Milczcie, do wszystkich dyabłów!... zawołał baron, ani słówka... bo inaczej was opuszczę!...
Groźba poskutkowała. Nawet oddechu zbójów słychać nie było.
Luc postawił latarkę pod ławką, wyjął pistolety, nabił je i z palcami na kurkach czekał gotów dać ognia...
Zamiar barona łatwo odgadnąć.
Miał nadzieję, że nieznani goście podziemia, uspokojeni ciemnością i milczeniem, zdradzą swoję obecność, a może nawet znajdą się około niego.
Oczy jego chciwie wpatrywały się w ciemności, uszy śledziły najmniejszy szmer, ale napróżno. Krypty pozostawały czarne i milczące, jak wnętrze grobu.
Luc nie tracił nadziei i czekał.
Wiadomo jak podobne oczekiwanie długiem się zawsze wydaje.
Baron miał przy sobie zegarek, ale noc ciemna nie pozwalała mu dojrzeć godziny.
— Niedługo zapewne się rozwidni... myślał, a to tymczasem zaledwie dwie godziny upłynęły od chwili, gdy się zapuścił w podziemia.
Dla skrócenia tych nieskończenie długich godzin, baron zaczął się zastanawiać nad szczególnością swojego położenia, zaczął przechodzić myślą wypadki i katastrofy, jakie następowały po sobie od 29-go lutego, to jest od kilku zaledwie tygodni, zaczął obliczać ofiary zgładzone ze świata w celu usunięcia przeszkód pomiędzy nim a Janiną de Simeuse, albo raczej pomiędzy pychą jego a milionami księcia.
Rozmyślania te przerwane zostały w sposób niespodziewany i nieprawdopodobny.
Wzruszenie nerwowe, jakie raz zdołał już pokonać, opanowało nim po raz drugi.
Oto co się stało:
Najprzód lekki szmer, wzmagający się z elektryczną szybkością, uderzył słuch nędznika i napełnił duszę jego niewytłomaczonem zdumieniem.
Potem, jakby róg myśliwski odezwał się Jakiemiś donośnemi i nienaturalnemi dźwiękami, istne we wnętrznościach ziemi fanfary dyabelskie,
Wkrótce trąbienie rozbrzmiało potężnie i... zaczęło zbliżać się coraz bardziej.,
Zdawało się, że gromada strzelców piekielnych jest tuż o dwa kroki.
Atmosfera ciężka, przesycona była temi ogłuszającemi tonami, a sklepienie, zdawało się zapalać.
— Czy to naprawdę piekło?... zapytywał się Kerjean siebie. Czyż ja żywy wpadnę w te otchłanie bezdenne?...
Zimny pot wystąpił mu na czoło, usta drżały, w oczach się iskry kręciły. Trwało to parę minut, tony cichły, fanfara się oddalała i milkła stopniowo w głębiach podziemia,
Baron odetchnął w sposób, w jaki bodaj oddychać musi człowiek zawieszony na szubienicy, gdy mu kat rozluźnia węzeł.
— Skończyło się nareszcie!... wyszeptał.
Ale omylił się znowu.
Okropna noc nie skończyła się jeszcze.
Zaledwie ucichło, gdy nowy przestrach nastąpił po pierwszym.
O jakie oto sto kroków od Kerjeana, niebieskawe światełko przeszyło ciemności.
Wychodziło ono ze sklepienia, a podobne było do bladego promyka, przedzierającego się do lochu więziennego jakimś wązkim przypadkowym otworem.
Dziwna postać, owinięta w całun, zaczęła poruszać się w tym niepewnym świetle i jakby postępowała w stronę barona.
Długie białe draperye napewno nie okrywały istoty żyjącej nogi jej nie dotykały ziemi, widmo nie szło, lecz frunęło.
Kerjean czuł, jak mu się szpik ścina w kościach, a włosy na głowie powstają.
— No, pytał się ciągle siebie, sen to, czy obłęd umysłowy?...
Morales i Malo podnieśli głowę, gdy zapanowała cisza.
Na widok widma, wydali dwa przenikające okrzyki.
Malo zaczął bić się w piersi i polecać grzeszną duszę niebu.
Morales przysięgał, że zostanie uczciwym człowiekiem, jeżeli ujrzy jeszcze światło dzienne.
Widmo ciągle się zbliżało.
Ostre jego kształty coraz bardziej uwydatniały się pod całunem.
Luc omdlały prawie, zebrał siłę woli, na jaką w takich chwilach zdobywają się niektórzy ludzie, i postanowił raz skończyć z tem przygniatającem go położeniem.
Zerwał się z nadludzkim wysiłkiem, poleciał naprzeciw widma.
Kiedy już był na wpół drogi od zjawiska, zaczął krzyczeć drżącym niepewnym głosem:
— Jeżeli jesteś człowiekiem, to się nie boję ciebie!... Jeżeli jesteś szatanem, to cię wyzywam!
I wystrzelił z obu pistoletów.
Podwójny błysk rozproszył ciemności na sekundę.
Strzały odbiły się o sklepienie, niby huk dziesięciu armat jednocześnie grających.
Kiedy światło prochu zagasło i blada światłość zniknęła także, zapanowała ciemność ogólna.
Luc zawrócił się do granitowego stołu.
— Malo!... wyszeptał, latarkę|... latarkę!...
Nieszczęśliwy sługa nie był w stanie nie słyszeć... nic też nie odpowiedział i nie dał żadnego znaku życia...
Kerjean powtórzył dwa razy rozkaz napróżno...
Gniew, powiadają, przywraca siły wyczerpane.
Nie nadto prawdziwego.
Baron rozgniewał się i lepiej zaraz mu się zrobiło, odzyskał trochę energii...
Dotarł po omacku w stronę ławki, na której był przedtem siedział... odszukał latarkę, puścił światło i spostrzegł, że Morales i Malo leżeli wyciągnięci jeden obok drugiego... zupełnie stracili przytomność.
Nie zajął się ich trzeźwieniem, skierował latarką w stronę, gdzie ukazywało się widmo i zadrżał z radości i dumy.
Kula jego zrobiła swoje... biała postać nieruchoma i zesztywniała leżała na ziemi.
— Zabiłem, albo raniłem kogoś... powiedział, znajdę zatem klucz całej tej tajemnicy...
Przebiegł pośpiesznie przestrzeń, jaka go oddzielała od ofiary, pochylił się nad nią i drżącą ze strachu ręką uniósł całun...
Ale pościł go natychmiast i cofnął się z dzikim krzykiem przerażenia...
Pod fałdami osłony ujrzał nie wybladłą twarz trupa, ale gołą czaszkę, puste oczy, zbielałe kości szkieletu...
Tego mu już było za nadto!....
Wstrętny niepojęty widok, zadał ostatni cios rozdrażnionym jego nerwom.
Poczuł, jakby ziemia zatrzęsła mu stę pod nogamiogromne kolumny zaczęły tańczyć do okoła niego...
Doznał zawrotu, jak marynarz nowicyusz, chwiejący się i tracący równowagę za każdem wstrząśnięciem okrętu.
Szukał napróżno punktu oparcia, nie znalazł go, upadł na wznak i zemdlał.
Upłynęło przeszło dwie godziny, zanim przyszedł do siebie; otaczała go ciemność głęboka, głuche, rozpaczliwe jęki dochodziły z pobliża.
Zdawało mu się z początku, że się budzi z jakiegoś snu okropnego i zapytał sam siebie:
— Gdzie ja jestem?...
Ale zaraz odzyskał pamięć, zaraz przypomniał sobie wszystkie wypadki i postanowił co najprędzej wyswobodzić się z tych miejsc przeklętych.
Jak tu jednak kierować się wśród takiej ciemności?...
— Zgubiony jestem... wyszeptał, muszę tu zginąć!...
Opanowało go zupełne zniechęcenie, gdy w tem przypomniał sobie, że na tę nocną wyprawę zaopatrzył się w krzesiwo i hubkę, w chwilę później miał już ogień i zapalił na nowo latarkę, zagasłą, gdy padał na ziemię.
Pierwszy rzut oka ukazał mu leżących Malo i Morelasa; obaj przyszli już do siebie i wydawali jęki, o których wspomnieliśmy powyżej.
Szkielet zniknął, pistoletów barona nie było na piasku... w pochwie szpady nie było...
Dziwna rzecz!... tajemnicza ręka, która go rozbroiła, nie naruszyła woreczka pełnego złota, jaki miał w kieszeni!...
Zbliżył się do Moralesa i do Malo, a nie miał już teraz prawa natrząsać się z ich przestrachu i osłupienia.
— Chodźcie... rzekł, wychodzimy...
Słowa te wywarły na obudwóch niegodziwcach skutek piorunujący.
Zerwali się na równe nogi i pośpieszyli za baronem.
Żaden nowy wypadek, żadna nowa przeszkoda nie stanęła im już na zawadzie.
Doszli cało do kaplicy, gdzie ołtarz zajął znowu dawne swoje miejsce przy ścianie, a zakrył sekretne przejście.
Potrzeba było minąć tylko kilka pokoi pierwszego piętra, aby zejść na dół do olbrzymiej kuchni.
Łotrzykowie nocni uczynili to w kilka minut i znaleźli się nareszcie w ogrodzie starego gmachu.
Zaczynało świtać.
Gwiazdy bladły, sylwetki drzew rysowały się na jaśniejszem trochę niebie.
Godzina duchów minęła, Luc z przeszłych widziadeł pamiętał tylko tyle, ile się pamięta przy przebudzeniu ze snów nieprawdopodobnych.
Morales daleko bardziej przygnębiony niż de Kerjean, nie mógł przyjść do siebie, zmalał, zgarbiwszy chude swoje ramiona.
Metaliczne dźwięki piekielnej fanfary brzmiały mu ciągle w uszach, przerażone oczy dostrzegały wszędzie widma...
Malo znieczulony zupełnie, pragnął tylko jak najprędzej dostać się na bruk uliczny. Tam dopiero uzna się za bezpiecznego, w każdem innem miejscu będzie miał duszę na ramieniu.
Luc, za którym obaj postępowali, doszedł do drzwi, prowadzących na ulicę l’Enfer i włożył klucz w zamek, ale zanim otworzył, odwrócił się do cygana i powiedział:
— Moralesie... Perina będzie cię wybadywać zapewne... Ciekawą będzie się dowiedzieć, cośmy porabiali tej nocy... co jej odpowiesz?...
— Powiem, żeśmy schodzili do królestwa piekielnego i gdyby nie święty Jakób de Compestella, który chyba wziął nas w swoję opiekę, nie wyszlibyśmy z tamtąd napewno... Będzie to szczera prawda... Caramba!...
— Moralesie... odrzekł z naciskiem baron, zabraniam ci mówić to... Pragnę, abyś był dyskretnym, pragnę, ażeby Perina nie dowiedziała się o niczem...
— W takim razie naucz mnie, baronie, co mam jej powiedzieć w danym razie...
— Powiesz poprostu, że potrzebowaliśmy pochować zwłoki markiza, że dokonaliśmy tego... Nic więcej, ani słowa!....
Co do hotelu Dyabelskiego, powiesz, że to dom taki, jak każdy inny, trochę tylko więcej zrujnowany... Będziesz pamiętał o tem?...
— Tak, baronie, przyrzekam ci, że będę pamiętał każde słowo...:
— W takim razie będziemy przyjaciółmi... W przeciwnym zaś, zmuszony byłbym, chociaż z żalem, wpakować ci w bok szpadę..
— Żadnej szpady, na miłość Boga!... zawołał ze drżeniem cygan, będę milczał jak grób.
— Uprzedziłem cię, postąp jak ci się podoba.
Na tem skończyła się rozmowa. Luc zakręcił kluczem w zardzewiałym zamku, otworzył drzwi i wszyscy trzej spólnicy opuścili ogród i wyszli na błotnisty bruk uliczny.


II.
Luc i Perina.

Wiemy, że jeszcze cztery dni było do ślubu Luca z fałszywą Janiną de Simeuse...
Baron przepędził te cztery dni w stanie nieustannej obawy... nie miał godziny, nie miał jednej minuty spokoju.
Dopływał niby do celu, nic teraz niby niestawało mu w poprzek w tryumfalnym jego pochodzie, a jednak drżał, ażeby nie znalazło się co nieprzewidzianego.
Czego się obawiał?...
Nie wiedział, zkąd i coby mu zagrażać mogło. Zwykły porządek rzeczy zdawał mu się zakłóconym, od owej strasznej nocy, przebytej w kryptach Dyabelskiegu hotelu...
Obawiał się wszystkiego... a najbardziej rzeczy niepodobnych...
Żadne jednak z tych złowrogich przywidzeń sprawdzić się nie miało... nie zagrażało mu żadne uderzenie piorunu...
Piąty dzień, uroczysty dzień ślubu, nadszedł nareszcie.
Biskup paryzki sam przybyć miał dla pobłogosławienia przyszłych małżonków w kaplicy pałacowej.
Luc i Carmen uklękli na stopniach ołtarza.
Nigdy panna de Simeuse nie wydawała się piękniejszą...
Mała liczba zebranych olśniona była jej widokiem...
De Kerjeau bardzo był blady i widocznie pomieszany.
Nadzwyczajną tę bladość i wzruszenie, wzięto za wielką miłość dla narzeczonej...
Perina pod przebraniem, które ją zmieniło do niepoznania i Morales w liberyi barona byli obecni przy ceremonii.
Wiedźma chciała widzieć na własne oczy rozwiązanie pełnego ponurych przeszkód dramatu, w którym czynny brała udział.
W chwili, kiedy de Kerjean powstał po zamienieniu z Carmen symbolicznej obrączki, uśmiech ukazał się na ustach Periny.
— Myśli, że pracowałam dla niego!... powiedziała sobie w duchu okrutna istota. Biedny szaleniec!... Cierpliwości!...
Dla przyczyn, jakie wytłómaczyliśmy powyżej, nie było ani uroczystości weselnych, ani wielkiego przyjęcia w pałacu de Simeusów.
Dwadzieścia najwyżej osób zasiadło do kolacyi, po której przed północą jeszcze uwiózł baron swoję młodą żonę do mieszkania na wybrzeżu Saint an].
Księżna płakała bardzo, rozłączając się z córką, Janina jednak wydawała się tak szczęśliwą, że macierzyńskie serce znalazło w tem pocieszenie dla siebie.
Dwa razy przepowiedziana fatalna epoka już przeminęła zresztą...
Żadne niebezpieczeństwo nie groziło teraz pannie de Simeuse, posag Janiny przyniósł okrągły milion i wypłacony został baronowi w przekazie do dzierżawców.
Nazajutrz zamienił go na złoto i bilety bankowe, i udał się do Czerwonego domu z paczką trzystu tysięcy liwrów.
Nie bez głębokiego żalu czynił ofiarę z tak znacznej sumy.
Oddajmy mu sprawiedliwość, że długo i sumiennie szukał jakiego sposobu, niedotrzymania obietnicy uczynionej wiedźmie, ale nie mógł nic wymyślić... nie chcąc więc ściągać na siebie strasznej nienawiści i zemsty, zdecydował się dotrzymać słowa...
— Witam małżonka Janiny de Simeuese!... witam przyszłego króla Paryża!... wykrzyknęła wiedźma, zobaczywszy szlachcica, wchodzącego do dużej sali Czerwonego domu.
— Kochana Perino... odpowiedział Luce całując ją w rękę, tobie należała się pierwsza moja wizyta...
— Jakto, baronie... odrzekła wróżka z lekką ironią. Pomimo swojej wielkości, nie zapomniałeś jednakże jeszcze o prawdziwych przyjaciółkach swoich?...
— Wielkość, o której wspominasz, nie pozwoli mi nigdy zapomnieć o tem, co ci jestem winien...
— Ty i wdzięczność!... Kerjeanie!... przerwała wiedźma, doprawdy, że cię niepoznaję...
— A jednak nie zmieniłem się wcale, i na najwyższem nawet stanowisku nie zmienię się nigdy...
— Baronie, daję słowo, żeś jest zachwycający!...
— Dla czego?... kochana Perino, czyżbyś szydziła ze mnie?...
— Śmiałabym szydzić z tak dystyngowanej osoby?... nigdy nie pozwoliłabym sobie na nic podobnego!... Ale znam serce ludzkie w ogólności, a twoje w szczególności... O! czytam ja w niem, jak w księdze otwartej...
— Musisz wiedzieć zatem, jakie uczucia żywię dla ciebie...
— Wiem najdokładniej w świecie... możesz być tego zupełnie pewny...
— Gotów jestem poddać się próbie... powiedz mi, jakie są te uczucia moje?...
— Powiem krótko i węzłowato... nienawidzisz mnie z całej duszy... oto naga prawda...
Kerjean drgnął.
— Co?... wykrzyknął. Ja nienawidzę ciebie?...
— Jak najszczerzej, kochany baronie.
— Zwaryowałaś, doprawdy chyba!...
— Nie, jestem jasnowidzącą tylko...
— Za cóż miałbym cię nienawidzieć?...
— Za to, że za dużo dla ciebie zrobiłam... To najgłówniejsza przyczyna... Nie mam o to żalu żadnego... Nienawiść to logiczna i naturalna... dodam tylko, że mnie wcale nie przestrasza... No Kerjeanie, otwartości trochę... Czy prawda, co powiedziałam?... Powiedz tak, a będę cię bardziej poważała...
Baron wzruszył ramionami.
— Nie wiem, co cię za mucha ukąsiła!... odpowiedział — miałbym prawo obrazić się za te słowa... ale na co to się zdało?... Najlepiej nie odpowiadać wcale na podobne podejrzenia... Upadają one same przez się, przez niedorzeczność swoję poprostu... Proszę cię, dajmy temu pokój i pomówmy o rzeczach poważnych...
— Mówmy o czem chcesz, mój przyjacielu... jestem na twoje rozkazy...
— Mamy wszak do uregulowania rachunek...
— Więc w tym celu przyszedłeś?...
— Właśnie...
— Czyni te honor punktualności twojej... Niema jednakże nic tak znowu pilnego... mogłabym z tydzień poczekać, a nawet dłużej trochę...
— Nie chcę czekać nawet dwudziestu czterech godzin... pragnę koniecznie z tem skończyć...
— Bo to cię i od wdzięczności uwolni, nieprawdaż?...
— Nie... ale pozwoli mi zerwać z przeszłością, o której chcę zapomnieć...
— Brawo, Kerjeanie!... widzę, że chcesz być uczciwym człowiekiem!... Przepysznie!... A propos, otrzymałeś już milionik posagowy?...
— Otrzymałem.
— Ładny to grosz!... A co najważniejsza uczciwie zarobiony!... Jesteś bogatszy, aniżeli byłeś kiedykolwiek... przed swoją ruiną...
— Tak... postawiłem nogę na pierwszym stopniu drabiny... Stoję jeszcze na dole, ale dostanę się na górę...
— Wierzę w to niezachwianie... Posiadasz wszystkie do tego warunki... Przyniosłeś więc mi część moję...
Kerjean skinął głową potakująco.
— Jeżeli mnie pamięć nie myli — dodała swobodnym tonem wiedźma — to idzie o trzysta tysięcy liwrów...
— Tak, dobrze pamiętasz!... odrzekł Luc z widoczną w głosie goryczą. Tak... rzeczywiście... chodzi o trzysta tysięcy liwrów...
Perina spojrzała w oczy Lucowi.
— A co, kochany baronie, czy znajdujesz, że to za dużo trochę?...
— Nie powiedziałem tego... mruknął Kerjean.
— Jeżeliś tak myślał, to trzeba było wyznać otwarcie...
— Nic podobnego nie myślałem.
— To bardzo mądrze z twojej strony — zauważyła Perina — bo przecie ten niespodziany milion, ten pierwszy krok ku olbrzymiej fortunie, o jakiej marzysz, winien mnie jesteś wyłącznie. Nie uważałabym się wcale za chciwą, gdybym zażądała połowy... Bezemnie nicbyś nie miał, ja dałam ci wszystko... więc wszystko, co posiadasz, jest tak dobrze mojem, jak twojem...
Luce drgnął.
Właścicielka Czerwonego domu zmieniła nagle ton mowy i odezwała się uprzejmie:
— Widzę, żem cię przekonała... a o to mi tylko chodziło... Nie obawiaj się, kochany baronie... te trzysta tysięcy liwrów zadowolnią mnie zupełnie. Nie żądam nic więcej nad to, co miałam przyobiecane... Widzisz, żem jest wspaniałomyślną...
Kerjean wyszeptał kilka słów, mających oznaczać podziękowanie.
Perina szorstko mu przerwała.
— Dobrze... dobrze... rzekła — chciałam ci zwrócić tylko uwagę, że nie pożądam lwiej części, nie masz mi jednak za co dziękować... Gdzie pieniądze?...
— Oto one... odparł Luc, kładąc na hebanowym stole paczkę papierów.
— Jest tu trzysta tysięcy liwrów?...
— Możesz przeliczyć, jeżeli ci się podoba...
Oczy Periny zapłonęły, pochwyciła paczkę obu rękami, a gdy dotykała palcami jedwabistych papierków, wyraz niepojętej radości rozlewał się po jej twarzy.
— Nie proponuję ci wcale nawet pokwitowania... odezwał się baron słodko.
— Byłby to niepotrzebny pomiędzy nami zbytek...
— Ale masz mi coś zwrócić w zamian za te pieniądze...
Perina, lubo wiedziała doskonale, o co się baron upomina, udała, że szukała czegoś w pamięci, i dopiero po paru minutach zawołała:
— A! tak, tak... przypominam sobie... Mówisz o kwicie na dwa tysiące liwrów, zaopatrzonym przez ciebie w podpis markiza de la Tour-Landry... Pragniesz ten kwit odebrać... Bardzo sprawiedliwe żądanie i zaraz je uskutecznię.
Oddaliła się, żeby otworzyć kluczem, jaki zawsze miała przy sobie jednę z szaf tajemniczych w murze umieszczonych, zasłoniętych obiciem sali.
Z udaną niedbałością rzuciła do żelaznej szkatułki paczkę pieniędzy i wyjęła z głębi szuflady zapchanej przeróżnemi gratami, pożółkłą ćwiartkę papieru, opatrzoną stęplem królewskim.
— Oto świstek, co ci od lat dziesięciu zatruwał życie, kochany baronie, powiedziała, podając rewers Kerjeanowi. Obyś mógł teraz zasypiać spokojnie, życzę ci z całego serca...
Luc pochwycił kwit gorączkowo, podarł go na drobne kawałeczki i rzucił na ogień.
— łańcuch mój zerwany!... myślał, patrząc jak ogień pochłaniał ostatnie szczątki. Jestem nakoniec wolny!...
Perina obserwowała go z boku i przygryzła wargi, ażeby nie parsknąć śmiechem.
— Biedny, oszukany głupcze!... myślała, należysz do mnie więcej dziś, niż kiedykolwiek...
A głośno dodała:
— Jesteśmy skwitowani, panie baronie... czy pozostaniemy z tem wszystkiem nadal dobrymi przyjaciółmi?...
— Do śmierci!... odpowiedział Luc.
Szeptem zaś tak cichym, ażeby nie być słyszanym, mruknął:
— Przynajmniej do twojej, która niezadługo nastąpi, jeżeli to zależeć będzie odemnie!.
Oboje zatem godni byli siebie.
Perina odezwała się po chwili:
— Jeżeli tak, kochany baronie, to śmiem mieć nadzieję, iż mi nie poskąpisz i nadal swojego zaufania...
— Zupełnego i nieograniczonego, bądź pewną, moja droga... Pochlebiam sobie, że ty ze swej strony, nie odmówisz mi poczciwej rady w razie potrzeby...
— Moje doświadczenie i moja nauka będą zawsze na twoje rozkazy.
— Prawdopodobnie, zgłoszę się z prośbą nie długo...
— Tem lepiej... ale jeszcze jedno... jeżeli pozwolisz... pytanie?...
— Sto nawet, gdy ci się podoba, słucham i gotów jestem odpowiadać...
— Jakie są projekty twoje?...
— Czy nie przypominasz sobie długiej naszej w wieczór Tłustego czwartku rozmowy?...
— Pamiętam ją doskonale, ale pragnienia twoje mogą być dziś inne zupełnie... Taki pan jak ty, pan posiadający siedmset tysięcy liwrów gotówki i dwa miliony w perspektywie, szczęśliwy małżonek córki Simeusów, może myśleć zupełnie inaczej, niż myślał biedny zrujnowany szlachcic, marzący o dziwacznych projektach i usiłujący olśnić niemi Perinę Eugrulevent, ażeby wydobyć od niej marne jakieś tysiąc luidorów.
— Moje ambicye, moje pragnienia i nadzieje są te same dziś, co przed miesiącem. Chcę doprowadzić do skutku plany olbrzymie, chcę zostać królem Paryża... Najprzód i przedewszystkiem, kupię hotel Dyabelski...
— Masz pewność, że jest do sprzedania?...
— Akta własności leżą od lat sześćdziesięciu w kancelaryi prokuratora, notaryusza czy rejenta królewskiego, jak go ci się tam nazwać podoba, na ulicy Pas-de-la-Mule... Obecny właściciel tej kancelaryi nazywa się Aristide Boumin... Szanowny ten człowiek, upoważniony jest do przeprowadzenia sprzedaży, tak samo, jak byli upoważnieni do tego poprzednicy i jakby byliby zapewne następcy jego, gdybym się ja nie zgłosił... Zupełnie pewny jestem siebie...
— Kiedyż skończysz układy?...
— Zaraz... jutro...
— Czy zamyślasz osiąść w hotelu?...
— Naturalnie.
— Pomimo złowrogich pogłosek, jakie obiegają o tej starej siedzibie?...
Kerjean pobladł, przypomniawszy sobie to, co sam widział w podziemiach; nie przeszkodziło mu to jednak odpowiedzieć tonem szyderczym na ironiczne zapytanie:
— Czy przypadkiem wierzyłabyś w te śmieszne bajdy Perino?...
— Nie chodzi tu o mnie, ale o innych.
— Cóż mnie opinia głupców obchodzi?...
— Masz racyą nie dbać o nią, jeżeli zamierzasz prowadzić życie zamknięte, klasztorne, odosobnione — źle robisz, jeżeli zamierzasz prowadzić życie wielkiego pana... Świat przepełniony jest głupcami — nikt do ciebie przyjść nie zechce.
— Przyjmować będę miasto i dwór, piękna przyjaciołko moja... najwyżej postawione osoby będą sobie miały za zaszczyt otrzymać moje zaproszenie...
— Bodaj czy się nie mylisz?...
— Bądź przekonaną, że nie.
— A Morales?... rzuciła wiedźma, nie chcąc się sprzeczać, cóż z nim zrobisz?... Zdaje mi się, że szanowny braciszek okaże się wymagającym?...
— Mnie się zdaje przeciwnie, ja przypuszczam, że tego głupca łatwo będzie zadowolić... Łakomiec to, pijak i szuler. Dobry stół z winem hiszpańskiem i kilka garści złota, wystarczą mu w zupełności. Wynajdę mu jaki urząd, jaką synekurę, żeby wytłomaczyć obecność jego w moim domu.
— Dobrze, niech i tak będzie... ale radzę, miej go na uwadze, bo to ptak niebezpieczny, wierz mi...
— No!... odrzekł Kerjean niedbale, zobaczymy... A teraz do widzenia, piękna moja przyjaciołko!...
— Do widzenia, kochany baronie.
Rzekłszy to, Luc opuścił Dom Czerwony.
Nazajutrz około drugiej po południu, kareta jego zatrzymała się na ulicy Pas-de-la-Mule, przed starą dużą posesyą, w której kancelarya pana Aristida Boumin zajmowała całe pierwsze piętro.
Malo przybrany we wspaniałą liberyę i pełniący funkcyę lokaja, poszedł się zapytać i powrócił z oznajmieniem, że notaryusz królewski jest w swoim gabinecie.
Baron wysiadł i wszedł na ciemne, proste schody.
Wielkie zamieszanie zapanowało w tej chwili w całem biurze, którego okna na ulicę wychodziły.
Panowie pisarze, w XVIII-ym wieku tak samo jak dzisiaj, nie byli zbyt pilni w wykonywaniu czynności i zawsze prawie dwóch albo trzech wyglądało przez okna, aby dowieść, że świat więcej daleko ich zajmował, niż nieprzyjemna woń starych ksiąg i stemplowego papieru.
Jeden z dependentów wyglądający właśnie, dostrzegł wspaniałą karetę, zatrzymującą się przed domem i uprzedził o tem kolegów.
W parę sekund potem, Malo wkraczał do kancelaryi, anonsując, że jego pan, baron Luce de Kerjean, pragnie widzieć się z panem Boumin w bardzo ważnym interesie.
Dependent główny odpowiedział, że notaryusz jest w domu i że zaraz stawi się na rozkazy gościa.
Malo wyszedł zawiadomić o tem swego pana.


III.
Akt sprzedaży.

Uprzedzono w tej chwili pana Boumin, w kancelaryi powstał zamęt wielki, a trwał dotąd, dopóki drzwi się nie otworzyły i nie zjawił się w nich Kerjean.
Pan Boumin, zgięty w pałąk, oczekiwał nań na progu gabinetu, a skoro przybysz zajął miejsce w fotelu, zamknął zaraz drzwi od kancelaryi.
Poczciwy pan Boumin był typem, jakiego nie spotyka się już w naszych czasach, dla tego też opiszemy go po krótce.
Bardzo wysoki, bardzo chudy, ubrany w czarny surdut, wytarty na łokciach, miał małą szpiczastą, zupełnie łysą główkę, a na niej starą pudrowaną perukę, krzywo trochę nałożoną i uniesioną nieco w górę z lewej strony, przez wspaniałe gęsie pióro zatknięte za ucho.
Twarz jakby nożem wyrżnięta, fizyonomia chciwa, czoło płaskie, oczki małe, blado szare, nigdy razem nie patrzały w jednę stronę, nos wązki, na końcu zakrzywiony, wargi cienkie, usta od ucha do ucha.
Ozdóbcie te usta uśmiechem nieustannym, czasami ironicznym, uniżonym bardzo często, a zawsze fałszywym, a będziecie mieli dokładne wyobrażenie o postaci pana Boumin.
Wszystko zresztą było w nim odpowiednie: ręce miał żylaste, czerwone, paznokcie w wiecznej żałobie, nogi szerokie, płaskie, obute w trzewiki z klamrami mosiężnemi, zzieleniałemi od śniedzi.
Potret to dokładny, a wcale nie podobny do notaryuszów tegoczesnych, elegantów, ludzi światowych przedewszystkiem, zarabiających po sto tysięcy franków rocznie!...
Nie powiemy nic o gabinecie, chyba to tylko, że nie podobnaby było znaleźć lepszej ramki dla sylwetki, jakąśmy naszkicowali.
Ze stosów zbutwiałych papierów i pargaminów, pod ścianą nagromadzonych, wydobywała się woń tak szkaradna, że Kerjean zmuszony był przyłożyć do nosa uperfumowaną chustkę.
Pan Boumin nie przestawał się kłaniać, dopóki baron nie przerwał tej uniżoności jego.
— Panie, rzekł tonem poważnym, musiano powiedzieć panu, że przybyłem w ważnym interesie.
— Tak jest, powiedziano mi to, panie baronie. Wielki to dla mnie zaszczyt przyjmować u siebie podobnie znakomitą osobę... dołożę też wszelkich starań, żeby zasłużyć na zaufanie, aby...
— Interes, jaki mnie sprowadza, przerwał Kerjean, może, o ile mi się zdaje, od ręki być załatwiony...
— O co chodzi, panie baronie?...
— Wszak pan prowadzisz interesy panny de Nozeroy, jedynej córki markiza de Nozeroy, zmarłego przed pięćdziesięciu laty...
— Rzeczywiście, panie baronie... Panna de Nozeroy jest moją najdawniejszą klijentką... markiz jej ojciec i markiz jej dziadek, byli klijentami moich poprzedników.
— Do sukcesyi, o jakiej mówimy, należy pewna nieruchomość?...
— Kilka, panie baronie... Kilka... i to bardzo pokaźnych...
— Mnie chodzi o jednę tylko...
— O którą, panie baronie?...
— O hotel przy ulicy l’Enfer...
Po twarzy pana Boumin przemknął wyraz ździwienia.
— Hotel Dyabelski?... wykrzyknął.
— Właśnie.
— Wybaczy, pan baron, odrzekł notaryusz, ale niepojmuję, co pan baron może mi powiedzieć o tym hotelu.
— Chcę najprzód zapytać, jaki dochód roczny?...
Pan Boumin uprzejmie się uśmiechnął.
— O!... odrzekł z miną pełnej uszanowania poufałości, widzę, że pan baron ze mnie żartuje...
— Ja nigdy z nikogo nie żartuję.
— W takim razie widzę z przykrością, że pan baron nie jest powiadomiony dokładnie...
— O czem?...
— O tem, co się działo kiedyś w owym hotelu?...
— Owszem, znam wszystkie szczegóły, legendy, do której czynisz pan aluzyą...
— I obstaje pan baron, pomimo to, przy swoim zamiarze?...
— Obstaję i i proszę mi odpowiedzieć.
— No... więc dochodu niema żadnego... Hotel, ogród i przyległe zabudowania nie znaczą nic w sukcesyi...
— Dla czegóż więc nie ciągnie się z tego wszystkiego odpowiednich korzyści?...
— Bo jest jeden tylko sposób zużytkowania budynków i ziemi, i na ten się zapewne zdecydujemy...
— Jakiż to sposób, jeżeli wolno zapytać?...
— Każemy zburzyć hotel... sprzedamy materyał, jeżeli się zjawi jaki nań nabywca i i wynajmiemy ogród i ziemię, jeżeli się znajdzie kto taki, coby chciał obsiewać ten grunt przeklęty...
— Ten projekt, podług mnie, da bardzo mizerne rezultaty?...
— Ma pan baron najzupełniejszą racyą... ale nie mamy wyboru...
— Jak się panu zdaje, wiele możnaby osiągnąć za materyał i grunt?...
— Z piętnaście tysięcy liwrów... najwyżej.
— A gdyby wam ofiarowano dwadzieścia tysięcy liwrów gotowizną za hotel w takim stanie, jak jest, czybyście się zgodzili na sprzedaż?...
— Bez namysłu, panie baronie... Na nieszczęście niema co myśleć o tem...
— Czy masz pan potrzebne upoważnienie do działania?...
— Mam władzę najzupełniejszą...
— W takim razie weź pan, panie notaryuszu, ćwiartkę pargaminu i pióro...
— Po co?...
— Dla zredagowania aktu.
— Jakiego aktu?...
— Sprzedaży.
— Pan Boumin, spojrzał zdumionemi oczami na barona i rzekł:
— Muszę się przyznać panu baronowi, że nie rozumiem ani słowa, o co panu chodzi?...
— A to jednak bardzo proste...
— Nie tak bardzo!...
— Najzupełniej proste, powtórzył, śmiejąc się baron. Panna de Nozeroy, której pan jesteś pełnomocnikiem, sprzedaje mi hotel przy ulicy l’Enfer, zwany powszechnie hotelem Dyabelskim, za sumę dwudziestu tysięcy liwrów, które wypłacę gotówką, zaraz przy podpisaniu aktu.
Pan Boumin nie chciał wierzyć własnym uszom.
— Co?.. wykrzyknął z widocznem zdumieniem, pan baron kupujesz hotel Dyabelski!...
— Jeżeli pan zgodzisz się na to...
— Ależ na Boga... Co pan baron z nim zrobi?...
— To już do mnie należy!...
— Przyjmuję ofertę z całego serca, ale proszę mi otwartość moję przebaczyć, bo ja doprawdy jeszcze nie wiem, czy pan baron bawi się moim kosztem, czy traktuje rzecz na seryo.
Luc wyjął z kieszeni stos złota, rozłożył je na poplamionej czarnej kitajce, pokrywającej biurko notaryusza i powiedział:
— Te pięćdziesiąt luidorów proszę przyjąć jako zaliczkę na akt mający się przygotować... może to przekona pana nareszcie...
Pan Boumin skłonił się do samej ziemi, schował pięćdziesiąt luidorów do kieszeni, otworzył drzwi i zawołał:
— Panie dependencie główny, proszę pana o wszystkie papiery, odnoszące się do posiadłości „hotel Dyabelski“... Znajdziesz je pan w aktach sukcesyi de Nozeroy...
Chociaż drzwi od gabinetu zaraz się zamknęły, słychać było głuchy szmer, jaki się rozległ w kancelaryi.
Zapewne zdumienie panów dependentów równało się zdumieniu, okazanemu przed chwilą przez pana pryncypała.
Po trochu szmery ucichły, i dependent główny wszedł do gabinetu zwierzchnika ze stosem pargaminów, od których, jak utrzymywali inni dependenci, czuć było okrutnie siarkę.
Pan Boumin wziął papiery, przerzucił szybko, ażeby się przekonać, czy są w porządku i wydał rozkaz przygotowania aktu sprzedaży.
Podwładny spojrzał na pryncypała z osłupieniem.
— Akt sprzedaży Dyabelskiego hotelu?... zapytał po chwili, z miną człowieka, któremu się zdawało, że źle dosłyszał i źle zrozumiał.
— Tak... odpowiedział pan Boumin, z gestem mającym oznaczać: Ja sam nic tego nie rozumiem, ale tak ma być jednakże.
Nazwisko sprzedawcy pan znasz, co do nazwiska i tytułu nabywcy, to pan baron będzie łaskaw nam podyktować...
— Proszę napisać... odezwał się Luc, że nabywcą jest Luc-Stanisław-Reginald baron de Kerjean.
Pan Boumin skłonił się głęboko i dependent główny, sądząc, że obowiązkiem jego jest naśladować pryncypała, skłonił się także.
— Czy już wszystko?... zapytał Luc.
— Potrzebuję wiedzieć dwie rzeczy jeszcze... odrzekł dependent.
— Jakie?
— Sumę, za jaką sprzedaż następuje i sposób wypłaty takowej.
— Dwadzieścia tysięcy liwrów, płacone gotówką... objaśnił pan Bonmin. Idź pan i uwiń się prędko...
Dependent opuścił gabinet z papierami...
— Panie notaryuszu... zapytał Luc, czy na przygotowanie aktu, długiego potrzeba czasu?...
— Dwie godziny najwyżej, panie baronie!
— To wiek cały!... wykrzyknął Luc.
— Niech pan baron zwróci uwagę, że akt musi być podwójny... Nie ma pan jednakże potrzeby oczekiwać tutaj... Jak tylko rzecz będzie gotowa, będę miał honor dostarczyć panu tytuł własności i zażądać jego podpisu...
— Dobrze... zaraz panu wypłacę dwadzieścia tysięcy liwrów...
— Gdzie mieszka szanowny pan baron?...
— Na wybrzeżu Saint-Paul...
— Kiedy będę mógł zastać pana barona w domu?...
Kerjean spojrzał na zegarek,
— Teraz godzina trzecia... będę w domu o szóstej...
— Stawię się punktualnie...
— Do widzenia zatem.
Baron postąpił kilka kroków do wyjścia, ale się zatrzymał i zawrócił.
— Panie notaryuszu... rzekł, chciałbym zwiedzić przyszłą posiadłość moję...
— Pan baron chce dziś jeszcze udać się do hotelu Dyabelskiego?...
— Tak... Czy możesz mi pan w tem dopomódz?...
— Jak najchętniej. Klucze mam u siebie i zaraz je panu baronowi doręczę... Że jednak zamki od niepamiętnych czasów nie były w użyciu, nie zaręczam, czy zdołają otworzyć.
— Musi być chyba ślusarz gdzie w pobliżu...
— Jest jakiś przy wejściu na ulicę l’Eufer.
Kerjean wiedział o tem doskonale, ale chciał udać nieświadomego.
— W razie potrzeby, każę przywołać tego ślusarza.
Pan Boumin otworzył duży mocny kufer, stojący w rogu gabinetu, wyjął pęk zardzewiałych kluczy i podał je z uszanowaniem baronowi.
— Ten, panie baronie... mówił, wskazując największy, otwiera, a przynajmniej powinien otwierać główne wejście...
Kerjean wyszedł z gabinetu, zaledwie zdoławszy powstrzymać notaryusza, który chciał go odprowadzić do karety.
Malo otworzył drzwiczki, baron wszedł na stopień i zajął miejsce obok Carmeny, która nań czekała w karecie.
— Doprawdy, kochany Luc... wykrzyknęła cyganka, traciłam już nadzieję co do twego powrotu...
— Cóż chcesz, kochana Janino, z prawnikiem nie łatwo trafić do końca...
— Doszedłeś jednak przynajmniej?...
— Wszystko zostało ułożone... Piszą już akt sprzedaży... pozostanie mi tylko podpisać, a dopełnię tej formalności za dwie godziny...
Malo z kapeluszem w ręku przy drzwiach oczekiwał.
— Gdzie pan baron każe jechać?... zapytał.
— Na ulicę l’Enfer do hotelu Dyabelskiego... odpowiedział baron.
Wierny sługa nie stracił miny. Zapewne przy Swietle słonecznem zapomniał o strachach nocnych.
Powtórzył rozkaz stangretowi i zajął miejsce za karetą; konie ruszyły kłusem.
Dependenci pana Boumin pchali się tymczasem jeden przez drugiego do okien, ażeby przypatrzyć się wspaniałemu ekwipażowi.
— Zwiedzimy twoje przyszłe królestwo, piękna moja królowo... powiedział de Kerjean do Carmen.
Na nieszczęście... dodał z uśmiechem, żaden z twoich poddanych nie znajdzie się na twoje przyjęcie...
Konie były dobre, a stangret ich nie oszczędzał.
Kareta wkrótce zatrzymała się przed monumentalną bramą.
Luc i Carmen wysiedli.
Młoda kobieta spojrzała na bramę i mury, a różowe jej usteczka skrzywiły się z wyraźnem niezadowoleniem.
Nie uszło to uwagi barona i odpowiedział wierszem:
— „Nie trzeba sądzić ludzi z pozoru.“
Wyjął z kieszeni pęk kluczy oddanych mu przez notaryusza, wybrał największy, włożył w zamek i chciał przekręcić, ale nie mógł tego dokonać.
Jak przewidział pan notaryusz, gruba rdza obsiadła sprężyny i klucza nie można było przekręcić.
Carmen, z natury bardzo niecierpliwa, jak koń tupała nogami, a niecierpliwość jej wzrastała coraz bardziej, gdy przechodnie żdziwieni widokiem pojazdu stojącego przed hotelem Dyabelskim, zaczynali się skupiać około Luca i młodej jego małżonki.
— Niezgrabny jesteś, mój kochany baronie... rzekła po cichu cyganka, skończ już raz, proszę cię, bo inaczej wsiadam i każę stangretowi natychmiast zawrócić...
— Ależ... odrzekł Luc, trochę spokoju i cierpliwości!... Sam dyabeł nie otworzyłby tym kluczem swojego własnego mieszkania...
— No to żegnam... Pozostań tu sobie do jutra, jeżeli ci się podoba... ja nie chcę być przedmiotem ciekawości tych wszystkich głupich mieszczuchów... Powracam na wybrzeże Saint-Paul.
— Janino, proszę cię... jeszcze minutę...
— Ani sekundy... odjeżdżam...
— Każę zawołać ślusarza, i drzwi nam otworzą...
— Pewny jesteś?...
— Najpewniejszy.
— No to czekam... ale niechże się ślusarz śpieszy...
Malo otrzymał stosowny rozkaz i poleciał.
Powrócił niezadługo, prowadząc za sobą człowieka, zaopatrzonego we wszystkie ślusarskie narzędzia.
Człowiek ów zabrał się do roboty, i zamek o0tworzył się z przeciągłem zgrzytnięciem, na odgłos którego zadrżeli wszyscy przechodnie, skupieni w gromadkę.
— Dobrze, mój przyjacielu... rzekł Kerjean do ślusarza, ale to jeszcze nie wszystko... Pójdziesz za nami i pootwierasz, jeżeli będzie potrzeba, drzwi wewnętrzne...
Chłopak cofnął się o dwa kroki.
— Oh! co nie... to nie!... odpowiedział.
— Nie pójdziesz z nami?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Bo to niemożebne...
— Zostaniesz dobrze zapłacony, mój chłopcze...
— Co mi tam dobra zapłata... ja za żadne skarby świata nie wszedłbym do tego domu, bobym nie wyszedł już z niego, tu dyabeł nieustannie wyprawia harce i skręciłby mi kark jeszcze!...
Lue wzruszył ramionami, ale nie nalegał.
— Zostaw nam zatem swoje narzędzia... powiedział.
— Narzędzia?... powtórzył robotnik.
— Tak.
— A czy pan będzie umiał ich użyć.
— Lepiej może od ciebie...
— No... to proszę... Szkoda, że pan odrazu nie powiedział, iż pan się zna na tem... nie byłbym sam otwierał...
Malo wziął skórzane pudełko, zawierające narzędzia ślusarskie, i Luc z Carmeną weszli na podwórze.
Panował tu chaos prawdziwy...
Pomiędzy kamieniami zalegała wszędzie wysoka trawa a korzenie drzew, wyrosłych z nasion, wiatrami tu przyniesionych, psuły schody granitowe do przedsionka prowadzące.
Fronton ogromnej budowli z kamienia i cegły, oświecały blade promienie zimowego słońca.
Okiennice podobne do skrzydeł nietoperza, poprzybijanych na murze starego wiejskiego folwarku, wisiały spróchniałe na ochwierutanych zawiasach.
Nowy grymas, bardziej jeszcze charakterystyczny od pierwszego, ukazał się ustach Carmeny.
— Wiele płacisz za to, baronie?... spytała.
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— Obawiam się, czyś nie zrobił złego interesu...
Baron uśmiechnął się i w miejsce odpowiedzi zaczął skwapliwie próbować otworzenia drzwi do sieni za pomocą wytrychu.
Prędzej tego dokazał, aniżeli się Carmen spodziewała.
Weszli.
Sień była ogromna, na pozór dziwna i straszna. Podłoga ułożona była z płyt marmurowych czarnych i białych.
Dwanaście nisz wysokich i głębokich widniało w ścianach.
Każda z tych nisz zawierała wykuty z czarnego marmuru posąg murzyna naturalnej wielkości, ze świecznikiem w ręku.
Świeczniki te zapalano tutaj ongi w dnie uroczystych przyjęć.
Oczy posągów białe były równie jak zęby.
Wyglądały niby żywe i niby wpatrywały się w każdego przychodnia wzrokiem bez wyrazu, a z dziwnym uśmiechem.
W głębi przedsionka, po przez zakurzone szyby drzwi szerokich, widać było schody prowadzące na pierwsze piętro do sieni przed kaplicą.
— I cóż, moja kochana... zapytał de Kerjean, cóż ty na to wszystko mówisz?...
— Brrr... odpowiedziała ex­‑cyganka, wstrząsając się cała, wszystko to jakieś straszne... złowrogie!...
Te kamienie czarne i białe, te figury z wytrzeszczonemi oczyma, ta ciężka atmosfera i ta cisza pustkowia, o dreszcze mnie i zawrót głowy przyprawiają...
— Chodź!... chodź... powiedział de Kerjean, otwierając drzwi oszklone i wchodząc na schody.
Nie będziemy im towarzyszyć w dalszych oględzinach tych komnat ogromnych a zrujnowanych.
Powiedzmy tylko, że skoro się nareszcie skończyły, Carmen, bardziej niż kiedykolwiek przekonaną była, iż baron nabył niemożebną do zamieszkania posesyę i nie ukrywała wcale tego przekonania.
— Zobaczysz, że za miesiąc, piękna moja... odpowiedział Luc z szyderczym uśmiechem, stara ta rudera stanie się pałacem, godnym królowej nocy!...
Carmen potrząsnęła głową z pewnem niedowierzaniem.
— Zobaczysz!... powtórzył de Kerjean.


∗             ∗

Pan Boumin dał dowód punktualności pedantycznej.
Punkt o szóstej, Malo wprowadził go do salonu mieszkania na wybrzeżu Saint-Paul.
Notaryusz królewski przyniósł akt sprzedaży w dwóch egzemplarzach, na pięknym pargaminie przygotowany.
Wypadało go tylko przeczytać, zaopatrzyć podpisami i wypłacić sumę umówioną.
Arystides Boumin otrzymał dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie i srebrze, i skłoniwszy się z kilkadziesiąt razy do samej ziemi, wyszedł.
Hotel Dyabelski stał się własnością Luca de Kerjean.


IV.
Buduar.

Zaraz nazajutrz rozpoczęły się roboty w posesyi pseudo zięcia Simeusów,
Chmary robotników pracowały zawzięcie pod kierunkiem właściciela.
Nie opuszczał on ich ani na chwilę, a sypał złotem w sposób prawdziwie fantastyczny.
W nocy pracowano przy pochodniach.
Po upływie trzech tygodni, przeróbki wewnętrzne i zewnętrzne były już uskutecznione, w czwartym wykończono malowidła i złocenia,
Następnie przyszła kolej na tapicerów.
Znosili oni meble, godne naprawdę rodziny książęcej.
Na ścianach porozwieszano obrazy mistrzów najznakomitszych.
Przepyszne kryształy, porcelana sewrska i saska, a wreszcie wspaniałe srebra — zajęły miejsca na pułkach szaf sali jadalnej.
Całe gaje kwiatów rozstawiono w przedsionkach, na schodach i galeryach.
Krótko mówiąc, stało się, jak Luc obiecał Carmenie, stara rudera przemieniła się w przybytek zaczarowany.
Nie mamy potrzeby mówić, że cały Paryż interesował się przeróbką hotelu i że nazwisko barona de Kerjean, było na wszystkich ustach. Zdecydowano, że zięć księcia de Simeuse był oryginałem i nie dziwiono mu się bardzo.
Baron popłacił ostatnich robotników ze wspaniałomyślnością, która mu wdzięczność i szacunek zapewniła.
Odprawił ich i wyszedł ostatni z hotelu, zabierając wszystkie klucze.
Przez całą resztę dnia tego i przez cały dzień następny hotel stał opuszczony, jak przed restauracyą. Nareszcie około godziny pierwszej następnej nocy, kareta bez herbów, zaprzężona w dzielne konie, zatrzymała się nie przed główną bramą, ale na wprost małej furtki w murze, jaką dobrze już znamy.
Pomimo zimna konie były pokryte pianą; świadczyło to, że odbyły daleką i szybką drogę. Z tyłu pojazdu nie było, wbrew zwyczajowi, żadnego lokaja. Stangret sam siedział na koźle, a był nim wierny Malo...
Nocny gość natrafił odrazu na nowy zamek, włożył weń klucz i drzwi się otworzyły bez najmniejszego hałasu.
Uczyniwszy to, powrócił do karety.
— Moi przyjaciele — rzekł z nadzwyczajną grzecznością do tych, co niewidzialni jeszcze siedzieli w karecie — wysiądźcie, proszę... Przybyliśmy na miejsce...
Dwóch ludzi wysiadło jeden za drugim, stąpali bardzo powoli, prawie po omacku.
Łatwo to sobie wytłomaczyć — skoro obaj mieli twarze zakryte czarnemi aksamitnemi maskami, nawet bez otworów na oczy.
Jeden miał zarzucony na ramię worek skórzany, bardzo, jak się zdawało, ciężki. Brzęczało w nim żelaztwo.
— Chodźcie... powiedział człowiek z latarką.
I ująwszy obu za ręce, wprowadził poza drzwi, które starannie zamknął w tej chwili...
Zaraz potem posłyszano na ulicy oddalającą się pośpiesznie karetę.
Człowiek z latarką, którym, mówiąc nawiasem, nie był nikt inny, jeno Luc Kerjean, przemieniony w pana Dawida — wziął znowu obu towarzyszów za ręce i oprowadzał po różnych stronach ogrodu, w celu wpojenia w nich przekonania, że idą gdzieś daleko.
Gdy nakoniec przechadzka się skończyła, wszedł z towarzyszami na schody szerokiego peronu i otworzył drzwi przedsionka, zupełnie przeistoczonego od czasu, gdy go zwiedzał z Carmeną.
Prześliczna mozajka zastąpiła czarne i białe kamienie posadzki. Biały marmur pokrywał ściany, wielki mosiężny żyrandol o czterdziestu ośmiu ramionach zwieszał się od sufitu.
Miejsce strasznych murzynów zajęły postacie bogiń i nimf, umieszczone w niszach na podstawach z marmuru zielonego. Miały one na głowach srebrne kosze, napełnione świeżemi kwiatami.
Atmosfera przedsionka przepełnioną była zapachem, jak oranżerya.
Luc otworzył duże szerokie drzwi, przysłonięte zieloną aksamitną portyerą ze złotemi frędzlami, i minął następnie dwa salony umeblowane z nieporównanym przepychem,
Po za tymi dwoma salonami był buduar, w którym zmuszeni jesteśmy się zatrzymać, bo i ci, za któremi idziemy, także się w nim zatrzymali.
Buduar ów odegrać ma ważną rolę w niniejszem opowiadaniu, więc go nie możemy pominąć. Duży ośmiokątny — miał on dwie ściany, dotykające sąsiedniego salonu, złożone z wielkich luster, które w razie potrzeby można było zasłaniać jedwabnemi pąsowemi firankami, sześć ścian innych zdobiły ujęte w prześliczne gzymsy, gobeliny, przedstawiające różne sceny mitologiczne.
Pomiędzy freski sufitu, pędzel jednego z lepszych uczniów Bouchera, rzucił odpowiednią liczbę satyrów, bachantek, amorków, czczących tańcami i libacyami uroczystość bożka winobrania.
Dwie duże sofy, fotele i kanapki z rzeźbionego drzewa, miały obicie podobne do gobelinów, zawieszonych na ścianie.
Wielkie lustro weneckie, oprawne w ramy czarne, hebanowe, srebrem inkrustowane, pochylało się nad kominkiem...
Zegar, kandelabry i wazony, były z sewrskiej porcelany. Pastuszki, pasterki i białe igrające owieczki — przepysznie były naśladowane.
Dywan przedstawiał zupełnie te same żywe kolory i freski co i sufit.
Na nim także wyobrażoną była wesoła bachanalia.
Chodziło się po bachusach i erigonach, po faunach i bachantkach.
Luc i dwaj mężczyźni, których ze sobą przyprowadził, zatrzymali się tutaj.
Baron otworzył latarkę i pozapalał jedna po drugiej wszystkie świece w kandelabrach.
Przepych dywanowego buduaru teraz się dopiero uwydatnił.
W głębi stał mały stolik, zastawiony jedzeniem, widać było na nim pokrajany chleb, szynkę, drób i z tuzin butelek z winem,
Szkło, porcelana, widelce i wszystkie w ogóle akcesorya, potrzebne do biesiady, znajdowały się w komplecie.
— Moi przyjaciele kochani, odezwał się Luc, jesteśmy zatem u celu naszej podróży...
— Więc możemy zdjąć maski, odezwał się jeden z ludzi.
— Zaraz sam odwiąże wam sznurki...
Maski spadły i odsłoniły dwie uczciwe twarze dwóch robotników paryzkich, wesołych i zadowolonych ze swojego losu.
Byli to rzeczywiście rzemieślnicy.
Spojrzeli zdumieni na otaczający ich przepych.
— Aj! do licha!... odezwał się jeden, jakże tu jest prześlicznie, Wiesz pan co, mój dobry panie, że ten szlachcic pański, z zuchwałym przepychem jest urządzony... Toż tu ładniej, niż u króla.
— Szlachcic, którego mam zaszczyt być intendentem, to bogacz kolosalny, odparł Luc zupełnie swobodnie. Najskromniejszy to pokój w jego wiejskim domu. Gdybyś pan widział pałace jego w Paryżu, no... tobyś pan dopiero powiedział...
— Sapertelle!... wykrzyknął z energią robotnik. I powiadasz pan, panie intendencie, że się w okolicach Ville-d’Avray znajdujemy?...
— Oh! trochę dalej... Musieliśmy dosyć długo wszakże jechać... a konie dobrze leciały...
— Trzeba im oddać sprawiedliwość... Zresztą, czy jesteśmy w Ville-d’Avray, czy gdzie indziej, to nas nie nie obchodzi, to wcale nie nasza rzecz... Płacą nam za to, żebyśmy nie wiedzieli, gdzie się znajdujemy.. więc czy jesteśmy w Pantin, czy w Saint-Cloud, śmiejmy się z tego...
Gdzież robota?...
— Zaraz wam ją wskażę... Ale najprzód, czy nie chcecie się czego napić?...
— Zanadto jesteśmy dobrzy ludzie, ażebyśmy odmówić mieli szklaneczki za zdrowie pana intendenta.
Luc poprowadził robotników do stołu.
— Jedzcie i pijcie, powiedział, wszystko to dla was przygotowane.
— O!... wykrzyknęli obaj, rzucając pożądliwe spojrzenie na wspaniałe przekąski, jeżeli to zwykła przegryzka pańskiego obywatela, to się doskonale odżywia!... No, Franciszku, połóż narzędzia, a chodź wypić i przegryźć, kiedy nas tak grzecznie o to proszą...
— Kiedy... odrzekł Franciszek, nie wiem, gdzie worek położyć...
— Na podłodze, mój przyjacielu, objaśnił Kerjean.
— Nie chciałbym powalać dywanu.
— Nie obawiaj się i nie rób sobie ambarasu.
Robotnik posłuchał, rzucił w kąt dużą skórzaną torbę i powrócił do swojego towarzysza, który się André nazywał.
Zasiedli do jedzenia.
— Teraz, odezwał się André po chwili, ocierając usta dłonią, teraz kiedyśmy się już posilili... gdzież robota?...
— Odczepcie ten dywan, rzekł baron, wskazując.
— Czy zdjąć go zupełnie?...
— Nie... odkryjcie go tylko do połowy i odłóżcie na bok tę połowę.
Dwaj rzemieślnicy zabrali się bezzwłocznie do spełnienia rozkazu.
— A teraz co?... zapytał Andre.
Luc ukląkł na posadzce, kazał sobie przyświecać jednemu z rzemieślników, i wlepił oczy w spojenia tafli składających posadzkę.
— Macie kredę?... zapytał.
— Nie ruszamy się bez niej nigdy.
— Dajcie mi kawałek...
— Oto jest.
Baron oznaczył na podłodze długi kwadrat, około trzech stóp do czterech i powstał.
— Wyłamcie posadzkę, rzekł, w tem miejscu, jak oznaczyłem, ale zróbcie to w ten sposób, ażeby wyjąć od razu cały kawał, a później go dopasować razem z zawiasami, w jakie wam się zaopatrzyć poleciłem.
— Wzięliśmy je ze sobą, odpowiedział André.
— Chodzi o to, aby robota dokonaną została z największą starannością, aby klapa, jaką zrobicie, jak najmniej była widzialną, aby jej ten, kto o niej nie wie, nie domyślił się wcale...
— Nie jest to niepodobnem, ale zabierze trochę czasu...
— Nic zgoła was nie nagli...
— Skoro tak, to pan będzie zupełnie zadowolony.
Robota się rozpoczęła.
Nie będziemy opisywać jej szczegółowo, powiemy tylko, że po trzech godzinach kwadrat oznaczony był wyjęty i że ukazały się silne belki, na których posadzka była położoną.
— Co dalej?... zapytał André znowu.
— Przepiłujcie belki, odpowiedział Luc.
W dziesięć minut i to było zrobione.
— Dobrze, rzekł baron, a teraz weźcie łopaty...
— Oto one...
— Wybierzcie gruz, jaki zapełnia otwór i ułóżcie go tu na boku...
W pięć minut łopaty na mur natrafiły.
— Jakieś sklepienie!... mruknął André.
— Trzeba je przebić koniecznie...
— Czy nie zagrozi to zawaleniem?...
— Zróbcie, jak wam mówię... niema żadnego niebezpieczeństwa.
Żelazne drągi zaatakowały mur.
Ta część roboty była dłuższą i trudniejszą niźli pierwsza, ale nakoniec jeden kamień ustąpił, i słychać było, jak upadł z głuchym łoskotem w pewnej głębokości.
Reszta gładko już poszła.
Po kwadransie wyłom był zrobiony.
— Pochylcie latarkę i zajrzyjcie w głąb, odezwał się Luc.
— Ho! ho!... wykrzyknął André po spełnieniu tego rozkazu.
— Cóż takiego?...
— Schody... tuż zaraz pierwszy stopień...
— Byłem tego pewnym!... wykrzyknął Kerjean z widoczną radością. Schodźmy!...


.
V.
Robotnicy robią dobry interes.

Schody były kamienne, że jednak nie były używane od niepamiętnych czasów, świadczył o tem stan ich zrujnowany i parę stopni zapadłych, które lada chwila groziły zawaleniem.
Schody te prowadziły do sali podziemnej tej samej wielkości, co pomieszczony na nad nią buduar. Cienki piasek pokrywał ziemię, sklepienia i mury doskonale zachowane, nie były nigdzie zrysowane.
Kerjean wziął latarkę i obszedł salę do okoła, przypatrując się ścianom z taką samą dokładnością, jak się przyglądał przedtem posadzce na wyższem piętrze.
Wkrótce spostrzegł ślady późniejszego murowania.
Oznaczył to miejsce kredą trzymaną ciągle w ręku i powiedział:
— Przebijcie te drzwi!...
Kamienie doskonale dobrane i spojone cementem, który nabrał twardości granitu, utrudniały znacznie robotę.
Nakoniec zmordowani i spoceni robotnicy dokonali zadania.
Stos kamieni wznosił się po jednej i drugiej stronie, zamurowane drzwi zostały przebite.
— Powróćcie na górę, powiedział baron, najedzcie się, napijcie i odpocznijcie z godzinę... potem zabierzemy się znów do pracy...
André i Franciszek nie dali sobie dwa razy powtarzać tego rozkazu.
Kiedy mieli na nowo zabierać się do szynki i starego burgunda, Kerjean poszedł sam do drugiej sali, do której wejście zrobione zostało.
Sala ta sklepiona, tak samo jak pierwsza, znajdowała się pod jednym z salonów...
Tu także były jakieś drzwi zamurowane, które potrzeba było przebić.
Po posiłku i odpoczynku, robota na nowo się rozpoczęła.
Trwała aż do rana...
Czworo drzwi zostało kolejno poprzebijane.
Robotnicy wyciągnęli się teraz na dywanie w buduarze i spali, jak we własnych łóżkach, prawie przez połowę dnia.
Luc obudził ich następnie i razem zeszli do podziemi.
Ostatnia sala dotykała do korytarza wązkiego, a długiego na stóp dwadzieścia.
Był on na końcu zamurowany.
— No, moi przyjaciele, odezwał się baron, przewróćcie tę przegrodę, a jeżeli się nie mylę, będzie skończoną najcięższa robota...
André zbliżył się do muru z drągiem w ręku, ale kiedy miał już uderzyć, zatrzymał się z otwartą gębą i szeroko wytrzeszczonemi oczami; twarz jego wyrażała jednocześnie ździwienie i ciekawość.
— No, co?... zapytał Luc, na co czekasz?... dla czego nie zaczynasz?...
— Słucham... odpowiedział robotnik po cichu.
— I cóż słyszysz?... zawołał baron z uśmiechem.
— Słyszę, że ktoś mówi za tym murem...
Luc zadrżał.
— Cóż znowu?... wyszeptał, ktoś mówi... powiadasz?... To niepodobna!... Śni ci się coś chyba?...
— A no... niech pan sam posłucha... odrzekł André, to się pan przekona, czy nie mówię szczerej prawdy...
Baron postąpił kilka kroków naprzód i przyłożył ucho do muru.
Przekonał się zaraz, że robotnikowi wcale się nie zdawało, że rzeczywiście słychać było głosy po za ścianą, chociaż słów rozróżnić nie podobna było.
Na znak Luca, André i Franciszek zbliżyli się do niego.
— Oprócz obiecanych dwudziestu pięciu, po dziesięć luidorów każdemu z was, jeżeli wybijecie tę ścianę prędko, a tak cicho, ażeby nie spłoszyć tych, co się po za nią znajdują. Chciałbym ich koniecznie pochwycić...
— Dobrzeby było zarobić dziesięć luidorów, odpowiedział André, potrząsając głową, ale to, co pan żąda, jest bardzo trudne, a bodaj nawet niemożebne do wykonania... No, ale trzeba sprobować...
Robotnicy zachęceni obiecaną nagrodą, podważali ostremi drągami każdy kamień i wyjmowali go ostrożnie.
Z początku wszystko szło jak najlepiej i Kerjeanowi zdawało się, że będzie w możności pochwycić w tajemniczem schronieniu nieznanych mieszkańców podziemi hotelu Dyabelskiego.
Nie czekał długo na rozczarowanie.
W chwili, kiedy robotnikom błyszczała już przed oczami nagroda przyobiecana, runęła część muru z wielkim łoskotem i tumanami kurzu, a wązki otwór, jaki powstał przy tej sposobności, zanadto był wysoko, iżby można było przedostać się przez niego.
Luc aż podskoczył ze złości.
— To nie nasza wina, powtarzali zakłopotani murarze.
Baron dał im znak, żeby milczeli i nadstawił ucha.
Posłyszał najdokładniej po drugiej stronie kroki przyśpieszone, potem drzwi zatrzaskujące się z dźwiękiem metalicznym, nareszcie zapanowało milczenie.
— Wyfrunęły ptaszki!... zawołał głośno Kerjean, nie zaprzestajcie roboty, śpieszcie się owszem co tchu...
André i Franciszek, nie mając już potrzeby zachowywać ostrożności, powiększyli otwór w kilka minut, odrzucili gruzy i przejście zostało odsłonięte.
Luc pochwycił latarkę i pierwszy wszedł do sklepionego lochu średniej wielkości, który widocznie służył za mieszkanie kilku osób.
Na prostym stole drewnianym stała lampa olejna, tylko co zgaszona, bo dymiło się jeszcze z knota, stały też na nim próżne butelki i resztki jedzenia.
Przy ścianie snopki na pół zgniłej słomy zastępowały łóżka, w jednym z rogów pęk słomy znacznie świeższej i mniej potarganej, miały ślady krwi na sobie.
Te krwawe plamy zwróciły najprzód uwagę Luca, pewny był bowiem, że tajemnicza siedziba, była teatrem mordu jakiegoś.
Szkielet ludzki na wpół owinięty w biały całun, leżał w kącie.
Baronowi zdawało się, że go poznaje, że to ten sam szkielet, który wziął za nadnaturalne zjawisko i który mu narobił takiego przestrachu w noc ową okropną.
Przekonał się ostatecznie, że tak jest, skoro zobaczył róg myśliwski zawieszony na ścianie, i skoro wreszcie znalazł na ziemi łopatę i motykę, przyniesione przez Malo a przepadłe na raz w sposób tak zdumiewający.
Co do Andréa i Franciszka, tych widok szkieletu tak przeraził, że się głośno domagać zaczęli, aby ich jak najprędzej wypuszczono z tego podejrzanego miejsca.
— Jeszcze mi potrzebni jesteście chwilę, rzekł Luc, zaraz wszystko się skończy. Zapewniam was, że niema żadnego niebezpieczeństwa. Ci, co się tu ukrywali, uciekli już i oto im teraz tylko idzie, ażeby w ręce nasze nie wpadli.
Mówiąc to baron, doszedł do drzwi drewnianych na pół spróchniałych i usiłował je otworzyć. Ale zamknięte zostały zewnątrz przez zbiegów.
Kazał je robotnikom wywalić.
— Jedno silne uderzenie młota wystarczy!... wykrzyknął André i uderzył z całej siły.
Młot roztrzaskał drzewo na pół zgniłe, ale rozległ się zaraz metaliczny dźwięk żelaza.
Drzwi wewnątrz drewniane, obite były blacha żelazną!...
— Do dyabła... mruknął André, silniejsze są, aniżeli się wydawało, potrzeba będzie i trochę czasu i sporo siły.
— Zapewne, jeżeli będziecie się koniecznie: przytem upierać, ażeby rozbić żelazo, zauważył Luc, ale uderzając w kamienie, w miejscu, gdzie są zawiasy obsadzone, daleko łatwiej i daleko prędzej poradzicie zadaniu.
Luc miał zupełną racyę, ale i tak potrzeba było dobrej godziny, aby pokonać opór granitu.
Nakoniec osiągnięto cel zamierzony.
Jedno spojrzenie wystarczyło baronowi do przekonania się, że te drzwi prowadziły do krypt ogromnych, do tych krypt hotelu Dyabelskiego, które znał on tak doskonale i gdzie wprowadzaliśmy już czytelników naszych.
Żadna go nie omyliła rachuba.
Tak jak Krzysztof Kolumb, odkrył i on swoję Amerykę.
— Ot... dobrze moi przyjaciele!... powiedział do robotników pseudo pan intendent, część roboty najtrudniejsza i najbardziej uciążliwa już skończona... teraz pozostaje nam tylko zrobić porządek z gruzami. Powróćmy na górę.
Podczas kiedy Franciszek zbierał narzędzia, André spojrzał bystro na Kerjeana i na wpół żartem, na wpół seryo powiedział:
— Et... panie intendencie, wiesz pan co, że my tu robimy dziwną jakąś robotę...
— Dla czego dziwną?...
— To cała tajemnica... te podziemia... te klapy... te sekretne przejścia... Czy my bodaj nie przygotowujemy jakiej pracowni dla fałszerzy pieniędzy?...
Na ustach Kerjeana ukazał się uśmiech przymuszony.
— Nie zgadłeś, mój chłopcze!... odrzekł klepiąc go po ramieniu, daję ci słowo, że nie zgadłeś... dalekim jesteś od prawdy...
— No, to jeszcze jedno pytanie...
— Słucham...
— A to musi się chyba w tem wszystkiem ukrywać jakaś historya romansowa, kochanek jakiś będzie się przedostawał przez te wszystkie korytarze...
— Dyskrecya nie pozwala mi dać ci odpowiedzi...
André mrugnął okiem w sposób znaczący i szepnął:
— Rozumiem!... A bardzo ładna ta dama?...
— No... tak... tak... ładna... bardzo ładna...
— Zapewne jest jakiś zazdrośnik?...
— Są zawsze zazdrośnicy.
— Brawo!... bawi mnie to... znam ja świat... wiem, co się zwykle przytrafia zazdrosnym. Teraz, kiedy wiem, o co chodzi, z ochotą pracować będę, jestem niewolnikiem piękności...
André i Franciszek pod nadzorem Luca uporządkowali i zsypali na kupę pod ścianę wszystkie gruzy z drzwi powybijanych.
Naprawili, jak mogli, schody wiodące do buduaru, i obsadzili kwadrat wyrżnięty w posadzce, dzięki dwom zawiasom mosiężnym, jako klapę łatwą do uniesienia.
— Oto nie źle się udało, powiedział André, patrząc z zadowoleniem na swe dzieło, ale...
— Ale co?... zapytał Luc.
— Potrzeba zdjąć cały dywan, i nie rozkładać go już więcej, inaczej bowiem, cała robota nasza na nicby się nie zdała.
— Dla czego?
— Bo jeżeli dywan z powrotem przybijemy, klapy nie będzie można otworzyć...
Luc uśmiechnął się ironicznie.
— A nie masz żadnego sposobu, żeby zaradzić złemu?... zapytał.
— Doprawdy, że nie... możnaby wyrżnąć dywan na szerokość otworu, ale żeby to zrobić najstaranniej, zawsze ślad pozostanie, a tego być nie może...
Czy więc mamy zdjąć dywan?...
— Ani się ważcie!...
— Masz pan więc jaki sposób?...
— Mam...
— Ciekawy jestem jaki?...
Luce wyjął z kieszeni coś dwanaście małych rurek mosiężnych, długich na palec i wyjął tyleż dużych gwoździ tej samej co rurki długości z silnemi łebkami.
— Czy te marne narzędzia są tym pańskim sposobem?... zapytał André z niedowierzaniem.
— Ma się rozumieć...
Człowiek wzruszył znacząco ramionami.
Baron ciągnął dalej:
— Podnieście dywan, jakbyście go chcieli przybijać...
— Już to zrobione...
— Teraz unieście trochę brzegów i wśrubujcie w posadzkę te rurki — o półtorej stopy jedna od drugiej.
André i Franciszek uczynili, co im rozkazane.
Kerjean powiedział znowu:
— I po nad każdą rurką zróbcie w dywanie dziurkę końcem cyrkla... Cóż na to powiecie?...
— Doprawdy... odrzekł André, przyznaję, że masz pan świetne pomysły, i że mnie nigdyby nic podobnego do głowy nie przyszło... Prawda, przyznaję, że przy pańskim sposobie, dość jest pół minuty, aby unieść dywan i tyleż czasu, aby go umieścić z powrotem...
— Oto są pieniądze, jakie wam obiecałem i pięć luidorów naddatku... powiedział Luc, kładąc, trzydzieści luidorów do ręki Andréa. Wypocznijcie... dokończcie tej szynki i tego pasztetu, i wypijcie za moje zdrowie butelkę wina hiszpańskiego. Za dwie godziny odprowadzę was do Paryża...
Luc wyszedł z buduaru.
André i Franciszek zabrali się do jedzenia, uwinęli się z niem prędko, a stare wino do ostatniej kropelki wysuszyli.
— Ten pyszny napój... mówili, godnym jest koronowanej choćby głowy...
W chwili, kiedy stawiali na stole próżne szklanki, Kerjean się ukazał.
— Oto wasze maski, rzekł, załóżcie je, proszę, bo zaraz odjeżdżamy...
Robotnicy założyli maski, Luc wziął ich za ręce, tak samo, jak nocy poprzedniej i poprowadził przez ogród do małej furtki, którą otworzył.
Powóz czekał na ulicy l’Enfer.
Baron i jego towarzysze wsiedli doń i zaraz pojechali.
Robotnicy prawie w tej chwili zasnęli głęboko. Luc wcale nie był snem tym ździwiony, znał bowiem dobrze własności starego wina hiszpańskiego.
Po dwugodzinnej szybkiej jeździe, kareta się zatrzymała.
Śpiący nagle się przebudzili.
Zdejmijcie maski, wysiądźcie i idxcie do domów, odezwał się baron.
— Gdzież my jesteśmy?...
— Zobaczycie...
I jednocześnie drzwiczki się otworzyły.
André i Franciszek wysiedli z karety ociężali.
Konie natychmiast zawróciły i popędziły galopem.
André spojrzał w około siebie.
Jasny księżyc przeglądał się w spokojnych wodach Sekwany, w tem miejscu prawie, gdzie się dziś wznosi pałac Burbonów.
Kareta już znikła.
Machinalnie André sięgnął ręką do kieszeni od kamizelki, znalazł w niej trzydzieści luidorów.
— Tyle pieniędzy za dwadzieścia cztery godzin roboty!... szeptał robotnik, którego senność opuściła na świeżem powietrzu. To dziwne jednakże!... Powiedzno, Franciszku, czy ty wierzysz w tę historyę, o jakiejś pięknej damie i o zazdrośniku?...
— Dla czegóżbym nie miał wierzyć?...
— Bo ja po namyśle nie wierzę. Wszystko to oszukaństwo jakieś... i czem bardziej się zastanawiam, tem bardziej powracam do pierwszego przekonania, żeśmy pracowali dla fałszerzy.
— O do dyabła!... chociaż... koniec końcem, wszystko nam jedno, jeżeli tylko nie zapłacili nam fałszywemi pieniędzmi.
— Mnie tam wcale nie zupełnie jedno... Pomyślno, co to byłby dla nas za honor i co za zysk przytem, gdybyśmy mogli ująć i oddać w ręce policyi całą zgraję łotrów, którzy okradają biedny naród, dając mu mosiądz w miejsce srebra i złota.
— Zapewne, gdybyśmy mogli... ale nie możemy tego zrobić.
— Kto ci powiedział o tem?...
— A toć nie wiemy nawet, gdzieśmy się znajdowali ostatniej nocy. Wywieziono nas het... gdzieś za Paryż...
— Wątpię bardzo... Czyś nie zauważył tak jak ja, że kareta ciągle się toczyła po bruku?... Jestem najpewniejszym, że byliśmy w samym środku miasta, obwozili nas tylko różnemi drogami, żeby ślad zmylić... Ale ja na wszystko uważam... zanotowałem sobie pewne rzeczy w pamięci i zaraz od jutra zacznę poszukiwanie... Niech mnie dyabli porwą, jeżeli na coś nie natrafię...
— Bądź ostrożny i nie narażaj się na niebezpieczeństwo...
— A! co mnie obchodzi niebezpieczeństwo, jeżeli nam się uda?...
— Elektryzujesz mnie, André, szukać będziemy razem... Ale przedewszystkiem chciałbym się bardzo przekonać, czy dobre są nasze pieniądze... Dodałeś mi dużego bodźca...
— Powróćmy do Paryża... Wynajdźmy jaki otwarty jeszcze szynczek i przekonamy się zaraz...
Obaj robotnicy skierowali się do środka miasta, krokiem niepewnym i chwiejącym, bo głowy im ciężyły, a nogi się plątały.
W stronie Pilliers des Halles, napotkali jednę z tych podrzędniejszych szynkowni, których przez całą noc nie zamykano.
Kazali podać sobie zakorkowaną butelkę wina i André zapłacił za nią otrzymaną od Kerjeana sztuką złota.
Szynkarz wziął pieniądz z widoczną nieufnością.
Przypatrywał mu się na wszystkie strony, poskrobał końcem noża, rzucił parę razy na marmurowy blat kominka, zważył na szali i nakoniec przyniósł resztę.
Widocznie zatem luidory były dobre.
André i Franciszek uradowani podzielili się skarbem i rozłączyli się, ażeby powrócić do swoich mieszkań.
Nazajutrz zaraz rano przyrzekli sobie rozpocząć poszukiwania.
Niestety! obaj biedacy nie mieli się już przebudzić.
Spokojny, głęboki sen, jakim zasnęli, był dla nich snem wiecznym.
Kerjean do starego hiszpańskiego wina domieszał kilka kropel eliksiru wiedźmy, a znamy od dawna ten straszny eliksir właścicielki Czerwonego domu.


VI.
Dagobert i Bouton d’Or.

Musimy cofnąć się o dni kilka wstecz i przenieść się po raz drugi na ulicę Tombe Issoire, na której odbywał się pomiędzy Reném de Rieux i Lucem de Kerjean, pojedynek morderstwem zakończony.
W chwili kiedy baron, po wrzuceniu w przepaść ciała swojej ofiary oddalał się z Moralesem i Coquelicotem, dało się słyszeć lekkie trzeszczenie w gąszczu cyprysowym i dziwna jakaś ciekawa głowa ukazała się z pomiędzy gałęzi o dwadzieścia lub dwadzieścia pięć kroków od miejsca walki którą śledziła oczami. Postać ta ludzka zaczęła się zesuwać z drzewa ze zręcznością i szybkością klowna, stanąwszy zaś na ziemi, otrząsnęła się z kurzu.
Osobistością tą był człowieczek mały, chudy i rozrośnięty, karzeł prawdziwy, którego szczególny skład nóg, krótkość korpusu i nadmiernie długie ręce, czyniły bardzo podobnym do małpy z rodzaju orangutangów.
Twarz brzydka aż do śmieszności uwydatniała bardziej jeszcze to podobieństwo.
Musimy dodać, że oczy karła szare, żywe, przysłonięte długiemi wydętemi powiekami, błyszczały złośliwą inteligencyą, prawie powszechną u potworków tego rodzaju.
Karzeł ubrany był w łachmany za szerokie na jego chudą postać, a drapował się w nie jak prawdziwy Guzman d’Afarache.
Sądząc po licznych zmarszczkach twarzy, można mu było przyznać jakie pięćdziesiąt lat wieku, zapewne jednak był młodszym znacznie, skoro ujawnił taką zręczność i taką giętkość członków.
Zbliżył się do otworu cysterny i tak samo jak Luc przed chwilą pochylił się, ażeby zajrzeć do środka.
Wiemy już, że ciało Renégo znikło pod gęstą zasłoną z zieleni.
Mały człowieczek nie zakłopotał się tem wcale, gwiżdżąc jakąś aryę odwrócił się od cysterny i poszedł z powrotem w stronę cyprysu, którego gęste gałęzie były doskonałem schronieniem.
Tuż po za tem drzewem znajdował się kamień płaski okrągły, którego ręce kamieniarza nie dotknęły zapewne nigdy, i który prawie w zupełności mechem był pokryty.
Karzeł pochylił się nad tym kamieniem, uniósł go z nadzwyczajną łatwością, odkrył najwyższy stopień schodów jakie zagłębiały się prostopadle prawie pod ziemią i zapuścił się na te schody.
Kiedy zrównał głowę z ziemią, pociągnął kamień płaski i zakrył otwór w którym się pogrążył.
Po paru sekundach, przejściem, jakiego nawet de Kerjean wcale nie podejrzewał, dostał się do galeryi prowadzącej od opuszczonej cysterny do podziemi hotelu Dyabelskiego.
Przybywszy tam, zatrzymał się, wyjął z kieszeni i przyłożył do ust kość z dwóch stron przedziurawioną i wydobył z niej ton głośny a przeciągły, echem podziemi powtórzony.
Takie same trzy, ale w znacznem oddaleniu odpowiedziały na ten sygnał po chwili.
Upłynęło ze dwie minuty i drżące światełko rozjaśniło ciemność galeryi, a ciężkie przyśpieszone kroki dały się słyszeć w pośród ciszy.
Prawie jednocześnie w oświetlenem kole ukazał się człowiek jakiś wysoki, z kędzierzawemi włosami, o dzikiej fizyognomii, o szerokich ramionach i rękach Herkulesa.
Nowo przybyły, ubrany w płową skórę niby żołdak z szesnastego wieku, ślepy był na jedno oko, a w około ogromnej głowy obwiązaną miał czerwoną podartą chustkę.
Zbliżył się do małego chudego człowieczka i zmierzył go od stóp do głów wyzywająco.
Nic nie mogło być ciekawszego nad ten kontrakt dwóch typów, jeden wyobrażający siłę brutalną, drugi złośliwą przebiegłość.
— Jeżeliś mnie bez powodu przywołał. Dagobercie... przemówił olbrzym groźnym grubym głosem — to jakem Bouton-d’Or, żałuję cię bardzo, bo otrzymasz grad kułaków...
Karzeł wzruszył wzgardliwie ramionami.
— Czyż to możebne... mruknął pół głosem, ażeby się tak mało rozumu mieściło we łbie takim ogromnym?...
— No... no... zawołał olbrzym, gadaj zaraz, czego chcesz odemnie?...
— Chcę ci powiedzieć ważną wiadomość...
— Jaką?...
— Szlachcic oto jakiś został zamordowany w pobliżu.
— Gdzie?...
— W ogrodzeniu przy ulicy Tombe-Issoire.
— W pojedynku?...
— Tak i nie... pojedynek był tylko zasadzką...
— A więc cóż to mnie może obchodzić?... że mniej jednego na świecie szlachcica, to przecie nie takie wielkie nieszczęście...
— Może zmienisz opinię, gdy się dowiesz, co mordercy z trupem zrobili?...
— Pozostawili go na miejscu zapewne...
— Wrzucili go do cysterny, przy końcu tej galeryi.
— Cóż nas to obchodzi?... My nigdy nie przechodzimy tamtędy...
— Zapewne... ale jeżeli to ważna jaka osoba, jak ja twierdzę na pewno, to policya rozpocznie poszukiwania, jeżeli zaś te poszukiwania sprowadzą aż tutaj agentów pana de Sartines, co jest bardzo prawdopodobne, mogą porobić odkrycia, nie bardzo dla nas pożądane...
— Masz racyą, Dagobercie... ale jak uniknąć tej nieprzyjemności?...
— Nie łatwiejszego... Mordercy chcieli ukryć trupa... my więc po prostu zniszczymy to, co oni zrobili.. Chodźmy do cysterny... weźmy szlachcica i przenieśmy go w to samo miejsce, gdzie został zabity... Jeżeli go tam przyjdą szukać, to znajdą od razu i odejdą zadowoleni, nie zapuszczając się dalej...
— Co ty masz za rozum, Dagobercie... więcej on wart doprawdy, niż mój wzrost potężny!... wykrzyknął Bouton d’Or z przedziwną naiwnością.
Potem olbrzym i karzeł w jak najlepszej zgodzie udali się w miejsce, gdzie zniknęło ciało Renégo de Rieux.
Ciało to owinięte w płaszcz wyciągnęli z zielonej otchłani i położyli na piasku w galeryi.
Bouton d’Or uchylił płaszcza twarz zakrywającego.
— Do wszystkich dyabłów!... zawołał, z tego szlachcica prawdziwie ładny był chłopak. Zdaje mi się, że ja go widziałem kiedyś, gdy za psiarczyka służyłem... Wierzę bardzo, że to pan jakiś wielki...
— Przynajmniej wygląda na to... Ażebyś też ty widział, jak on się bił dzielnie. Jego przeciwnik ładnieby był zakończył, gdyby dwóch wynajętych widocznie siepaczy, nie napadło biedaka z tyłu.
— Jeżeli byli za to zapłaceni, to znaczy, że spełnili tylko swój obowiązek... Czy też obrabowali szlachcica, zanim go tu wrzucili?...
— Nie widziałem nic podobnego... zapewne zapomnieli o tym szczególe...
— No to... trzeba zrobić... co nie zostało zrobione.
— Bouton d’Or, kochany towarzyszu, wiesz, że masz dziś wyborne pomysły!... Obrewidujmy trupa czemprędzej, a potem wyniesiemy go ztąd zaraz.
Bandyci przykucnęli przy zwłokach z obrzydłą chciwością drapieżnych zwierząt i zaczęli przeszukiwać kieszenie ubrania Renégo.
Nagle Bouton d’Or wydał okrzyk radości.
— Do równego działu... zawołał żywo Dagobert. Pokaż coś znalazł, pokrako...
— Znalazłem to...
I ex-psiarczyk wzniósł w górę dobrze wypchany woreczek jedwabny.
Zawierał on resztę pieniędzy pożyczonych przez markiza od hrabiego de Jussac.
— Wiele jest?... pytał karzeł, podczas kiedy olbrzym rozkładał luidory na płaszczu ofiary. Porachujmy...
Naliczyli ośmdziesiąt sztuk złota.
Wzięli po czterdzieści i głośno wyrażali uciechę swoję z tego powodu.
— A może się trafią jeszcze jakie klejnoty... rzekł Dagobert, zachęcony gratką niespodziewaną.
I zaczął szukać na nowo, ale już nie w kieszeniach tylko w bieliżnie.
W chwili, kiedy prawą ręką wyciągał z koronek koszuli szpilkę nie wielkiej wartości, zatrząsł się naraz cały.
— Co tam takiego?... zapytał olbrzym.
— A toż ten człowiek nie umarł!... szepnął Dagobert. Poczułem, że mu serce bije...
— O! do dyabła!... odrzekł olbrzym, drapiąc się po głowie. O! to szkaradnie! szkaradnie!... powtarzał.
Na twarzy odbił mu się wyraz niezadowolenia, ale wkrótce się rozpogodził.
Znalazł na złe sposób krótki a nieomylny.
— Nie umarł?... zapytał z gestem złowrogim. No to za chwilę nie będzie można tego powiedzieć...
I wyciągnął z za pasa nóż krótki a szeroki, doskonale wyostrzony, wzniósł go w górę i szykował się uderzyć Renégo w serce.
Ale Dagobert pochwycił go za rękę i zatrzymał właśnie w chwili, gdy ostrze było już tuż nad piersiami markiza.
Bouton d’Or spojrzał na karła okiem rozwścieczonego buldoga, któremu kość odbierają.
— Dla czegóż mi nie pozwolisz ich poprawić?... zamruczał przez zęby.
— Dla czego chcesz zabijać tego szlachcica?... odrzekł karzeł na to.
— Bo jak powróci do życia, upomni się o swoje złoto, a ja wcale tego nie pragnę.
Dagobert wzruszył ramionami.
— Ten szlachcic, odpowiedział żywo, będzie dla nas kurą znoszącą złote jaja, jeżeli mamy szczęście, to jest, jeżeli zadane mu rany nie są śmiertelne...
Dzika twarz Bouton d’Or rozjaśniła się nagle.
Dagobert poruszył słabą stronę nędznika.
Karzeł ciągnął dalej:
— Rozumiesz to tak dobrze jak i ja, że ten szlachcic musi być grubo bogaty, skoro miał w kieszeni tak dobrze zaopatrzony worek. Będziemy go pielęgnować jak można najstaranniej... Jeżeli umrze, przepadną nasze trudy i pochowamy go w jakim kącie... jeżeli się wyliże, nie wypuścimy go na wolność, aż nam zapłaci grubą za to sumę... Oznaczymy ją po głębszym namyśle...
— Czy będzie chciał dać taką sumę?...
— Podziękuje nam jeszcze za to...
— Zgadzam się, ale jak będzie wolny, wyda nas i odkryje policyi tajemnice podziemi?...
— Głupstwo!... Wdzięczność, jaką będzie miał dla nas, jako zbawców, zmusi go do zachowania tajemnicy, zresztą przez cały czas choroby, nie będzie wiedział, gdzie się znajduje, gdy zaś wyzdrowieje, obowiązuję się wyprowadzić go z zawiązanemi oczami, w taki sposób, iż nie podobna mu będzie odgadnąć, zkąd został wypuszczonym...
— Odpowiadasz jednem słowem za wszystko?...
— Za wszystko bezwarunkowo.
— W takim razie rób, co ci się żywnie podoba.
— Zobaczysz, że wyjdziesz dobrze na tem. Teraz zaś pomóż mi, mój chłopcze... podniesiemy szlachcica i przeniesiemy do mieszkania.
— W to się wcale nie wtrącaj!.. wykrzyknął Bouton d’Or, ja mu sam doskonale poradzę.
Olbrzym pochwycił ciało Renégo, zarzucił je sobie na lewe ramię i ani nawet poczuł ciężaru.
Dagobert podniósł latarkę i poszli w głąb podziemi.
W czasie drogi, płaszcz ofiary obsunął się i zleciał.
Ani karzeł, ani olbrzym nie spostrzegli tego.
Gdy przeszli przez krypty, Dagobert otworzył drzwi żelazne, prowadzące do znanej nam już sali.
Była to właśnie ta sama sala, do której z rozkazu Luca, dwaj sprowadzeni robotnicy, drzwi byli wybili.
Karzeł zapalił lampkę żelazną.
Bouton d’Or zaimprowizował rodzaj łóżka z dwóch pęków słomy.
Ciało Renégo de Rieux złożono na tem posłaniu, a Dagobert zdjął z nieszczęśliwego ubranie, ażeby obejrzeć rany i przekonać się, o ile są niebezpieczne.
Tych ran było trzy, jak nam wiadomo. Dwie zadane podstępem z tyłu, trzecia w samym środku piersi, pochodziła od pchnięcia szpady Kerjeana, zadanego w chwili, gdy Morales i Coquelicot mordowali nikczemnie markiza.
Dagobert wszystkie krwawiące się jeszcze, obmył świeżą wodą, a potem używając noża w miejsce skalpelu, przyjrzał się im okiem znającego rzecz swoję chirurga.
Potem bandyta, z pewną istotnie wprawą zabrał się do opatrunku.
— Cóż tam, kumie?... zapytał Bouton d’Or, po pewnej chwili Dagoberta.
— Przeciwnik i dwaj zbirzy, którzy mu dopomagali, bardzo byli niezręczni!... odpowiedział karzeł. Rany są dosyć głębokie, ale nie śmiertelne i jak mi się przynajmniej zdaje, bez wielkiego trudu ocalimy życie kurce niosącej złote jaja...
Jakby na potwierdzenie tej szczęśliwej przepowiedni, pan de Rieux lekko się poruszył, a słabe ledwie dosłyszane westchnienie, z ust mu się wyrwało.
— Odzyska wkrótce przytomność... szepnął karzeł.
Nadeszła chwila objaśnienia naszych czytelników, kto byli Dagobert i Bouton d’Or, tajemniczy mieszkańcy Dyabelskiego hotelu, tak w samą porę przybyli z pomocą panu de Rieux.
Biograficzny szkic tych nowych dwóch postaci, zajmie nam miejsca trochę.
Olbrzym, urodzony w Poitou, w posiadłości księcia de Guemenée, został w dwudziestym roku żołnierzem, a dał się dobrze poznać w stronach rodzinnych z gwałtowności swojej i brutalstwa.
Jeden z najzapamiętalszych łotrów w pułku, uciekł wkrótce z wojska i silna tylko protekcya księcia zdołała go ocalić.
Książe uwierzył w jego obietnice poprawy, a myśląc, że twarda, dzika natura, zgodzi się ze zgrają psów, jaką wielkim kosztem utrzymywał w posiadłościach, do polowań na dziki i wilki, dał mu miejsce psiarczyka.
Jakiś czas olbrzym sprawował się jako tako.
Lubił namiętnie polowania, był niezmordowany, trąbił z nadzwyczajną siłą, mógł więc mieć nadzieję, że dojdzie z czasem do godności ujeżdżacza.
Ale pewnego dnia, dzika jego natura wzięła znowu nad nim górę; w jakiejś nic nieznaczącej sprzeczce, poturbował prawie śmiertelnie jednego z towarzyszów swoich.
Książe okazał się tyle znowu słabym, że przebaczył nadużycie, zapowiadając jednakże, że świadczy to po raz ostatni, i że za pierwszym nowym gwałtownym czynem, odda go w ręce sprawiedliwości.
Nie długo na to czekać trzeba było, ale tym razem wybryk przybrał rozmiary zbrodni.
Rozgniewany naganą, otrzymaną od koniuszego, psiarczyk zastrzelił w uniesieniu nieszczęśliwego wystrzałem z karabinu, a wiedząc, że nie może już liczyć na względność pana, ukrył się w lesie, zabrawszy ze sobą tylko róg i nóż myśliwski, oraz broń z zapasem prochu i kul.
Żył w lesie przez rok blizko, prowadząc życie dziwnie dzikie, sypiał w grotach jemu tylko znanych, ukazywał się niespodzianie po oddalonych wioskach i ściągał kontrybucye z chłopów, którzy pomimo polecenia, aby go przy sposobności przytrzymać, jak dzikie zwierzę, ani nawet ośmielali się myśleć o tem.
Od czasu do czasu, kiedy poczuł, że zanadto, jest naciskanym, zabijał żandarma i ostudzał w ten sposób żarliwość jego towarzyszów.
Doprowadzony do ostateczności tylu bezkarnemi zbrodniami, książe de Guemenée i sędzia kryminalny postanowili raz się rozprawić z łotrem.
Zarządzono ogromną obławę, w której wzięły udział dwa regimenty piesze i wszystka ludność okoliczna.
Otoczono las na kilka mil żywem kołem, które ciągle się zacieśniając, musiało w końcu dojść zbiega, musiało chwycić go w matnię z muszkietów i wideł.
Położenie było rozpaczliwe.
Bouton d’Or powalił jednego z oficerów dowodzących wyprawą; skoczył na jego konia, przemknął pod gradem kul i pędził naprzód przed siebie dopóty, dopóki koń zdolny go był unosić.
Kiedy biedne zwierzę padło nareszcie ze znużenia, poszedł dalej piechotą.
Unikał gościńców, podróżował tylko nocami, w dzień wysypiał się w zbożu i zbierał jałmużnę, której mu nie śmiał odmówić nikt, spojrzawszy na jego postać olbrzymią, dziką minę i karabin w ręku trzymany.
Bouton d’Or dotarł w ten sposób pod Paryż.
Schował róg myśliwski i broń w jakiejś opustoszałej ruderze, a przekonany, że rysopis jego wszędzie zostanie rozesłany, postanowił nie zwracać na siebie uwagi.
Nie zabrał się też od razu do łupienia zwierzyny po lasach, co było jego powołaniem, ale wszedł na służbę do rzeźnika, gdy mu się zaś tu nie długo sprzykrzyło, uciekł z warsztatu i został złodziejem na drogach, prowadzących do stolicy.
Za mieszkanie służyły mu wszystkie piece wapienne, wszystkie kopalnie, jakie co krok napotykać można na płaszczyznach Montrouge.
Pewnego dnia, albo raczej pewnej nocy, zaszedł przypadkiem do kopalni, połączonej wązkiem przejściem z kryptami hotelu Dyabelskiego.
Bouton d’ Or przejrzał to przejście, odkrył tajemnice podziemi i powinszował sobie odkrycia.
Dawało mu ono pewne zupełnie schronienie.
W jakiś czas po tem odkryciu, w noc pochmurną i ciemną, Bouton d’Or napadł na drodze z Paryża do Auteueil jakiegoś przechodnia, którego w ciemności wziął za bezbronnego obywatela.
Ale ten mniemany obywatel posiadał pięść okrutnie silną, a w prawej ręce trzymał grubą pałkę zakończoną ostrem żelazem.
Wymachiwał tą pałką z taką zręcznością i tak szczęśliwie, że Bouton d’Or, po bezużytecznych wysiłkach, padł bezprzytomny na ziemię z na wpół roztrzaskaną czaszką.
Przechodzień pewny, że zabił zbója, poszedł dalej w swoję drogę.
Kiedy olbrzym przyszedł do siebie, fantastyczny duch jakiś siedział przy nim i okładał mu głowę świeżą wodą.
Dagobert uprawiał wiele rzemiosł w ciągu swojego awanturniczego żywota.
Za młodu był uczniem aptekarskim, później sekretarzem jednego ze sławnych doktorów, przez którego wypędzony za kradzież, był z kolei kuglarzem, kolporterem, kupcem wędrownym i t. d.
Przez dziesięć lat latał po kraju i zapoznał się z dziesięcioma więzieniami przynajmniej.
Stary już, ale żwawy jeszcze, postanowił zamieszkać w dużem mieście i eksploatować kieszenie paryżan.
Śmiałości mu nie brakowało, ale siły niedopisywały, bujna imaginacya wymyślała najpyszniejsze plany, ale wątła postać nie pozwalała na wykonanie takowych.
Marzył ciągle o jakiej spółce, do której dałby swoję inteligencyę, a zyskał potrzebną siłę.
Ale gdzie znaleźć wspólnika...
Nakoniec dostrzegł Bouton d’Ora przy robocie, a chociaż widział, że został on pokonanym, ocenił jego energię zarówno przy ataku, jak i obronie...
— Oto człowiek, jakiego mi potrzeba!... pomyślał sobie i zaraz też zajął się opatrunkiem pobitego.
Ten ostatni niezmiernie ździwiony troskliwością, jakiej się wcale nie spodziewał, zapytał o jej powód z pewnem niedowierzaniem.
— Sza!... odpowiedział karzeł, później porozmawiamy, później powiem ci wszystko, co będziesz wiedzieć potrzebował. Na teraz pomyślmy o opuszczeniu tego miejsca, bo obadwa nie jesteśmy tu bardzo bezpieczni, ja bowiem mam honor być twoim kolegą, bo tak samo jak ty, czerpię dobrobyt z obcych kieszeni...
Uspokojony temi słowy, Bouton d’Or usiłował się podnieść, ale ogłuszony uderzeniem, jakie dostał i bardzo osłabiony utratą krwi, nie był w stanie utrzymać się na nogach bez pomocy Dagoberta.
Oparty na ramieniu karła, poszedł wolno przez pole do zwykłego swojego schronienia,
Doszedłszy do łomów kamiennych, nie mógł iść dalej i zemdlał powtórnie.
Dagobert wyjął z kieszeni flaszkę z wódką, wlał jej kilka kropel w usta Bonton-d’Ora, a ten zaraz się ożywił, chwycił flaszkę i wychylił z niej wszystko do ostatniej kropli.
Obfita libacya przywróciła mu siły w zupełności. W długiej rozmowie, jaka teraz nastąpiła pomiędzy znajomymi, otworzyli oni sobie swoje serca, Dagobert przedstawił swoje plany tak jasno i dokładnie, iż je olbrzym odrazu zrozumiał.
Na poczekaniu zawiązano spółkę, zaprzysiężono zgodę i ziściły się piękne marzenia Dagoberta.
Zaraz tej samej nocy, Bouton-d’Or, obznajomił kolegę z tajemnicami podziemia, a nazajutrz zajęli się urządzeniem wygodnego mieszkania w jednej ze znanych nam sal sklepionych.
Przyszłość pokazała, iż piękne projekty Dagoberta nie były wcale czczą utopią.
Spółka fankcyonowała najlepiej w świecie, obaj złodzieje żyli w najlepszej zgodzie.
Nie obeszło się bez tego, ażeby Bouton-d’Or nie buntował się przeciw słabej ręce, która nim kierowała.
Gwałtowna jego natura budziła się przekleństwami i groźbą.
Dagobert wzruszał tylko ramionami, a Bou ton-d’Or uspokoiwszy się wkrótce, pojmował znowu, że wobec inteligencyi siła powinna ustąpić koniecznie.
Oto jakie było położenie szanownych wspólników w obec siebie, w czasie, kiedy ciało Renégo de Rieux wyciągnęli z cysterny i przenieśli do swojego mieszkania.


VII.
Dochody Dagoberta.

René de Rieux, jakeśmy powiedzieli, poruszył się lekko i słabe westchnienie wyrwało mu się z piersi.
— Powróci do przytomności!... wykrzyknął karzeł.
Nie mylił się bynajmniej...
Młody człowiek wstrząsnął się całem ciałem, usta mu zadrżały... powieki się uchyliły, błędnemi oczami spojrzał do okoła, ale na niczem ich nie zatrzymał.
Przekonało to Dagoberta, że życie powróciło, ale przytomność jeszcze nie.
— Jakby nas wcale nie widział... szepnął Bouton d’Or, pochylając się do karła.
— Bo nie nie widzi i nic nie słyszy... odrzekł karzeł.
— A przecie żyje?...
— Żyje, jak ten, co mu trzy szpady w ciało wpakowano i u którego zaraz wywiąże się gorączka...
Zaledwie skończył to mówić, twarz chorego zaczerwieniła się bardzo, oczy się zamknęły, a niewyraźne jakieś słowa bez związku z ust się zaczęły wydobywać.
— Oto rozpoczyna się i maligna... powiedział karzeł, przykładając palec do pulsu Renégo; wobec gwałtowności, z jaką się rozpoczyna, nie mogę zaręczyć, czy potrafimy wyciągnąć z tej biedy naszę złotą kurkę... No, zrobię wszystko, co umiem... Kto nie ryzykuje, nic niema...
Reszta dnia upłynęła bez ważniejszego wypadku.
Dagobert pilnie doglądał chorego, żeby zaś nie dopuścić zapalenia mózgu, co kwadrans przykładał na rozpalone jego czoło kompresy z zimnej wody.
Około dziesiątej Bouton d’Or, zaopatrzywszy się w długi nóż i sękatą pałkę, wyszedł z hotelu Dyabelskiego, ażeby sprobować szczęścia w okolicach Montrouge...
Powrócił o dwunastej w bardzo złym humorze, bo z próżnemi zupełnie rękoma...
Żaden opóźniony przechodzień nie ukazał się na drodze.
— Czy ty wcale spać nie będziesz?... zapytał
Dogoberta, rzucając się w ubraniu na wiązkę słomy, która mu łóżko zastępowała.
— Nie będę miał czasu na to... odpowiedział karzeł, muszę pilnować rannego...
— Lepiej mu?...
—O nie!... daleko gorzej...
— No to ci winszuję!... Nie dałbym dwóch pistolów za to, że jutro będziemy musieli pogrzeb wyprawiać...
— Może!... odrzekł Dagobert.
Bouton d’Or wyciągnął się na słomie i w kilka minut rozległo się pod sklepieniem głośne chrapanie.
Na raz Dagobert zadrżał, zerwał się ze stołka, ustawionego przy posłaniu markiza de Rieux, podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać z coraz większem ździwieniem i przerażeniem na twarzy.
Zdawało mu się, że jakieś go kroki i głosy jakieś dochodzą:
Kto atoli mógł wiedzieć o podziemiach?...
Kto i w jakim celu przychodził o północy zwiedzać krypty tajemnicze?...
Chyba, że mu się przewidziało tylko!...
Jedno spojrzenie rzucone pomiędzy szereg wązkich kolumn, ginących w oddali, przekonało karła, że się wcale nie mylił...
Słabe światełko krytej jego latarki, padało wyraźnie na trzech ludzi, poruszających się wśród ciemności.
Ludzie ci tyłem byli obróceni do niego.
Dagobert powrócił do swojej kryjówki, pochylił się nad olbrzymem i szepnął mu do ucha:
— Wstawaj, kumie, wstawaj co duchu...
Bouton d’Or uniósł herkulesowy swój korpus, oparł się na łokciu i zapytał:
— Czego chcesz, do wszystkich dyabłów, co się tam takiego dzieje?...
— Jest ktoś w podziemiach... odpowiedział Dagobert.
— Niepodobna!...
— Patrz i słuchaj...
Olbrzym zerwał się na równe nogi, podszedł z karłem podedrzwi i zobaczył na własne oczy trzech ludzi.
— Cóż ty na to?... spytał Dagobert.
— Ja na to, rzekł olbrzym chwytając za karabin, powiem, że ci ludzie weszli tutaj, ale ztąd nie wyjdą...
— Co chcesz zrobić?...
— Zabić jednego szelmę za drugim.
— Strzeż się Bouton d’Or!.. zawołał gwałtownie karzeł. Jeden krok nierozważny potrafiłby wszystko zgubić... Ci ludzie należą prawdopodobnie do policyi, szukają prawdopodobnie trupa, któregośmy zabrali... Trzeba, żeby sobie wyszli ztąd, tak jak i weszli, bo założę się, że na dworze czekają na nich towarzysze... Przypatrz im się dokładniej, a za chwilę postanowimy, co nam zrobić wypada... Zostań tutaj i poczekaj na mnie... ja za chwilę powrócę... Pamiętaj, żeś zawsze dobrze wychodził na słuchaniu rad moich...
Karzeł opuścił Bouton d’Ora i szybkim krokiem a po cichutku pośpieszył w stronę nieznajomych, ukrywając się ciągle przez ostrożność po za kolumnami.
Za, chwilę zginął zupełnie w ciemności.
Tak jak obiecał Bouton d’Orowi, nieobecność jego nie trwała długo.
Powrócił za chwilkę i nie czekając na zapytanie olbrzyma powiedział:
— Myliłem się, mój kumie... policya niema żadnego udziału w tem, co się dziś dzieje tutaj...
— Któż to są zatem ci ludzie?...
— Przeciwnik naszego rannego, w towarzystwie jednego z siepaczy, jacy mu dziś przy pojedynku asystowali, i ze służącym, którego pierwszy raz widzę... Służący i siepacz wydają się obumarłymi ze strachu... Mają łopatę i motykę... zamiarem ich zatem jest wykopać dół i pochować zamordowanego szlachcica...
— Co oni sobie, durnie, pomyślą, gdy ciała na miejscu nie znajdą?...
— Pomyślą, że je dyabeł porwał... i nie pomylą się tak bardzo...
— A my co zrobimy?...
— Zagramy małą komedyjkę, i takiego im strachu napędzimy, że im odejdzie ochota zaglądać do posiadłości naszych...
— Czy nie lepiejby było pozbyć się plugawców odrazu?...
— Bouton-d’Or, przyjacielu, ty zawsze powracasz do swojego ulubionego sposobu... W zasadzie dobry on, muszę to przyznać, ale w okolicznościach, w jakich się znajdujemy nie wart nic. Szlachcic, dyrygujący siepaczami, zanim zszedł tutaj, porobił bodaj wszelkie ostrożności.. Być może, że gdzie w blizkości pozostawił ludzi swoich, a w takim razie zniknięcie jego nie przeszłoby niepostrzeżone... Wierz mi, kumciu, że lepiej zrobimy, strasząc ich, aniżeli siły przeciwko nim używając... Pomóż mi tylko... a zobaczysz...
Olbrzym przystał na żądanie Dagoberta, ten zaś przyłożył świeży kompres na czoło Renégo, wziął latarkę i rzekł do Bouton-d’Ora:
— Weź róg myśliwski, okręć sznur do okoła pasa i chodź za mną...
Czytelnicy nasi znają sceny, jakie się przesuwały przed oczami Luca Moralesa i lokaja Malo, i jakie takiego piekielnego nabawiły ich przestrachu.
Wszystko im się teraz wyjaśniło, pojęli co znaczyło światełko, ujrzane przy końcu galeryi prowadzącej do cysterny, jak również zatrzaśnięcie drzwi żelaznych i róg myśliwski, wygrywający pod sklepieniami fanfarę piekielną...
Owo widmo, na widok którego de Kerjean nawet zlodowaciał, nie było zatem niczem nadzwyczajnem.
Przypominamy sobie, że jedna z wewnętrznych krat żelaznych w kryptach, prowadziła do katakumb.
Dagobertowi łatwo przyszło odnaleźć pomiędzy stosami kości jakiś szkielet, dobrze zachowany. Podsadzony przez Bouton d’Ora na gzems jednej z kolumn, trzymał on w jednem ręku końce sznura, na którym uwiązany był szkielet, a drugą kierował nań światło latarki,
W chwili, kiedy de Kerjean dał ognia z pistoletów, Dagobert puścił sznur i zagasił latarkę... Reszta jest nam wiadomą.
Zemdlenie barona dowiodło bandytom, że im się sztuczka doskonale udała.
Upłynęło dni kilka.
Dzięki staraniom Dagoberta, minęło niebezpieczeństwo w stanie zdrowia Renégo.
Gorączka się zmniejszyła, ale osłabienie tak było jeszcze wielkie, że chory zaledwie wiedział, iż żyje, a chwilami nie zdolny był zrozumieć, co do niego mówią.
Nie mógł ani słowa jeszcze przemówić.
Karzeł i olbrzym tryumfowali.
Od owej nocy, nic nie zaniepokoiło ich samotności.
Żadna żywa dusza nie przestąpiła progu podziemi, najpewniejsi zatem byli, że nikt odtąd nie odważy się zajść w ciemne głębie, które za królestwo swoje uważali.
Nigdy prawie nie wychodząc we dnie i wymykając się nocą tylko przez wyjścia prowadzące do opuszczonej kopalni na płaszczyźnie Montrouge, nie wiedzieli zupełnie, że hotel Dyabelski nabyty został przez barona de Kerjean i że całe zastępy robotników pracowały nad nimi; nie domyślali się, jak wielkie zagrażało kryjówce ich niebezpieczeństwo.
Gdy nakoniec wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne przeróbki i odnowienia zostały ukończone, Luc podczas ciemnej nocy sprowadził dwóch zamaskowanych robotników, których widzieliśmy przy robocie.
Wiadomo nam, że ostatnia już jedynie ściana zostawała do przebicia.
Nagłe zawalenie się części tej ściany spadło na Bouton d’Ora i Dagoberta, niby piorun z pogodnego nieba.
Karzeł nie stracił jednakże głowy, zgasił co tchu lampę, bo jej światło mogło ich zdradzić, polecił olbrzymowi, ażeby wziął rannego na ręce i wybiegli z nim razem na korytarz, starannie zamknąwszy drzwi zewnątrz, ażeby uniemożliwić pogoń natychmiastową.
— Mamy zatem kilka minut czasu przed sobą... powiedział do kamrata, który osłupiały ze zdumienia jęczał tylko i powtarzał:
— Co się z nami stanie... co mamy począć ze sobą nieszczęśliwi.. Musimy poszukać sobie innego mieszkania...
— Tak nam tu było dobrze... narzekał Bouton a’Or.
— Przyznaję, ale cóż zrobić?...
— Żebym był miał przynajmniej czas zabrać mój karabin i róg myśliwski...
— Co do rogu, odczepisz sobie taki sam z jakiejkolwiek wystawy sklepowej, co zaś do karabinu, toć ich nie braknie w Paryżu... Nie będziesz miał kłopotu wybrania sobie jakiegokolwiek ci się podoba na targu żelaztwem...
— Tak... to prawda... ale mi chodzi o tamten... przyzwyczaiłem się do niego, i uważałem, jak starego przyjaciela...
— No, nie lamentuj... przerwał Dagobert, napróżno czas tracimy, a właśnie zabierają się do wywalenia drzwi...
Śpieszmy się...
— Gdzie idziemy?...
— Do katakumb.
Dwaj bandyci, nie zabrawszy ze sobą latarki, pogrążeni byli w najzupełniejszych ciemnościach, ale, że zakręty podziemi znane im były doskonale, że ciągle w nich przebywając, przyzwyczaili się jak koty widzieć w nocy, jeżeli nie tak dobrze jak w dzień, to przynajmniej o tyle, żeby omijać przeszkody, poszli więc prosto do sztachet żelaznych oddzielających katakumby.
Bonton-d’Or położył pana de Rieux na ziemi, a sam usiadł obok niego ponury i niepocieszony, po stracie karabinu i rogu myśliwskiego.
Dagobert oparł się o sztachety i czekał.
Z tego miejsca, gdyby było widno w podziemiach, mógłby doskonale rozróżnić drzwi żelazne, prowadzące do ich dawnej kryjówki.
Po upływie pewnego czasu, który wydał mu się długim niezmiernie, drzwi te otworzyły się gwałtownie.
Jasne światło wydobyło się na zewnątrz i trzy postacie zarysowały się wyraźnie.
Dagobert zszedł z kilku schodów, jakie prowadziły z katakumb do podziemi, i powiedziawszy do Bouton-d’Ora, ażeby czekał na niego, zniknął.
Po dziesięciu minutach powrócił.
— Wiesz... wykrzyknął, kto jest ten człowiek, co nas tak prześladuje?...
— Zkądżebym wiedział?...
— A więc... to ten wielki pan, którego zdawało mi się, że wystraszyłem na zawsze!... To przeciwnik, albo raczej morderca naszego rannego... To nasz zły geniusz, mój kumciu...
— O!... mruknął Bouton-d’Or, gdybym miał mój karabin!...
— Tym razem pozwoliłbym ci go użyć... odrzekł karzeł, bo nie mamy już nic do stracenia!...


VIII.
Noc uroczysta.

Upłynął miesiąc od wypadków powyżej opisanych
Wybiła dziesiąta wieczór, ulica l’Enfer przedstawiała widok niezwykły.
Taka smutna, taka opuszczona, taka zazwyczaj ponura, tego wieczoru była rzęsiście oświetloną i ożywioną niezwykle.
Kilka setek lampek, umieszczonych na szczycie muru ogrodowego przy Dyabelskim hotelu, tworzyło sznur ognisty i rozlewało jasne płomienie czerwonawe, niby łuna pożaru, odbijając się na niebie.
Iluminacya bramy, wjazdowej podwórza i fasady hotelowej, śmiało uchodzić mogła za arcydzieło sztuki pyrotechnicznej.
Z kolorowych lampionów powytwarzane były festony, girlandy, korony i herby.
Tłumy ciekawych zalegały ulice, aby przypatrywać się ekwipażom arystokratycznym, które zaczęły ściągać niezwłocznie, bo baron i baronowa de Kerjean zaprosili dwór i kwiat towarzystwa na wielki bal kostiumowy, wyprawiany tej nocy w hotelu:
Kiedy otóż tłumy owe oczekiwały na zjazd z niecierpliwą ciekawością, pewna liczba młodych i silnych mężczyzn, raczej do ludu, niż do mieszczan należąca, bo ubrana w kapoty z grubego sukna o ciemnych kolorach, usuwała się w pojedynkę w ulicę Tombe-Issoire, gdzie panowała ciemność zupełna.
Ludzie ci przechodzili wzdłuż muru znanego nam miejsca ogrodzonego, zatrzymywali się przy małej furtce i pukali w nią trzy razy w sposób szczególny..
Furtka zaraz się wtedy otwierała i zaraz się następnie zamykała.
Każdy z nocnych gości, skoro tylko próg przestąpił, spotykał trzech mężczyzn czarno ubranych, trzymających w jednej ręce gołą szpadę w drugiej nabity pistolet.
— Czego szukasz?... zapytywał jeden z tych trzech ludzi każdego nowo przybywającego.
— Ciemności i złota!... odpowiadał interpelant bez wahania.
— Kto jesteś?...
— Towarzysz Pochodni.
— Dobrze... wejdź...
I każdy z nocnych gości zapuszczał się w głąb po nierównej ścieżce aż do cysterny, istniejącej na końcu.
O kilka kroków od otworu, czuwały dwa szyldwachy.
Jeden trzymał szpadę, drugi latarkę krytą.
Zamiana słów, jakieśmy słyszeli przy wejściu, powtarzała się tu po raz drugi.
Światło puszczone z latarki, oświetlało na sekundę twarz przybysza, a szyldwach ze szpadą mówił krótko:
— Jesteś poznany... przechodź...
Towarzysz pochodni schodził potem w głąb cysterny po przygotowanej umyślnie na ten cel drabinie i zapuszczał się w galeryę podziemia.
Ta sama scena, co na ulicy Tombe-Issoire, miała miejsce w opuszczonej kopalni na płaszczyźnie Montrouge.
Tam także schodzili się towarzysze pochodni, tam także odpowiadali na hasło i znikali w ziemi.
Rozpoczęcie balu naznaczonem zostało na jedenastą dopiero godzinę.
Kerjean sprosił nań cały Paryż.
Uprzedźmy gości i wejdźmy na pierwsze piętro do apartamentu Carmeny, do czarującego buduaru, w którym kończyła toaletę.
Znamy nadzwyczajną urodę cyganki.
Przepyszny strój dodawał jeszcze blasku jej piękności.
A strój miała rzetelnie królewski.
Kerjean chciał tego koniecznie.
Najzręczniejsi krawcy paryzcy skopiowali literalnie ubiór młodej królowej hiszpańskiej z malowidła Velasqueza.
O niczem nie zapomniano, ani o usianych perłami brokatelach złotych, ani o fermoarach z drogich kamieni, ani o gipiurach pajęczych, ani o małym dyademie, w który wchodziły dyamenty rodziny Simeusów.
Cyganka nosiła wspaniałe szaty z całą swobodą i z całym majestatem królewskim.
Oczy jej walczyły z błyskiem korony.
Potrzeba było ugiąć przed nią kolano i przyznać, że tron, to miejsce jedynie dla niej właściwe.
Stojąc przed ogromnem lustrem i mając jednę tylko przy sobie pannę służącą, Carmen oświetlona dwoma kandelabrami o ośmiu świecach, ostatecznie poprawiała toaletę.
Ktoś w tej chwili zastukał lekko do drzwi baduaru.
— Zobacz, Brygido... kto to?... powiedziała do pokojówki.
Ta ostatnia otworzyła drzwi i odpowiedziała:
— Pan baron zapytuje, czy pani przyjąć go raczy.
— Wprowadź pana barona...
Kerjean przestąpił próg pachnącego buduaru.
— Ah!... kochana Janino, jakżeś piękna!... wykrzyknął Luc z nieudanym zapałem, wpatrując się w żonę swoję.
Carmen zwróciła się do niego, aby mu podziękować uśmiechem, ale uśmiech ustąpił żdziwieniu.
— Cóż za szczególny kostium wybrałeś sobie?... szepnęła.
— Kostium to okolicznościowy... odrzekł baron. Czyż ten pałac nie nazywa się hotelem Dyabelskim, a ja... czy nie jestem tu gospodarzem?...
Żeby zrozumieć tę odpowiedź, trzeba wiedzieć, że Kerjean przybrał strój, w jakim malarze średniowieczni przedstawiali byli szatana.
Miał na nogach trykoty czarne, jedwabne, ozdobione godłami fantastycznemi, u ramion skrzydła nietoperza z pazurami, nad czołem złote rogi, u pasa w formie płomienia puginał, a pół maskę z czerwonego aksamitu u rękojeści tegoż.
Jeżeli czytelnicy nasi nie zapomnieli portretu Kerjeana, skreślonego na początku książki niniejszej, to mogą mieć dokładne wyobrażenie, jak się przedstawiał w tym stroju.
W obcisłem ubraniu, uwydatniającem zgrabną, elegancką jego postać, z rogami nad bladem czołem, przedstawiał się bardzo zapewne pięknie, ale piękność to była straszna, przerażająca prawie...
Carmen nie odpowiedziała na ostatnie słowa barona.
— Widzę... zauważył Luc z uśmiechem, że nie miałem szczęścia podobać się uroczej mojej królowej... a prawdopodobnie, nie spodobam się i gościom, Ale ty tryumfować będziesz i to mi w zupełności wystarczy... Wierz mi zresztą, że aby ci dogodzić, nie zawahałbym się ani chwili ze zmianą przebrania, ale nie kazałem przygotować innego, a za mało już czasu, na poprawienie popełnionej omyłki... Przyjmij mnie więc tymczasem pod moją szatańską skórą... za pierwszym brzaskiem słońca, przybiorę zwykłą postać...
Poczem zmieniając ton żartobliwy, zapytał:
— Czyś już zupełnie gotowa...
— Zupełnie.
— A maska?...
— A jest ot!...
Mówiąc to, wzięła Carmen z toalety czarną aksamitną maseczkę, oszytą wstążkami, zupełnie taką samą, jak była maska barona, tylko, że innego koloru.
— Pozwól mi podać sobie ramię, powiedział Luc, i chodźmy.
Oboje małżonkowie, albo raczej wspólnicy, opuścili apartament pierwszego piętra i udali się na parter.
Na parterze, jak już mówiliśmy o tem, znajdowały się salony przyjęć.
Przygotowania balowe były od godziny ukończone.
Ludwik XV-ty w swoim Wersalu, w Marly i we wszystkich pałacach swoich, nie potrafiłby zaimponować większą wspaniałością.
Całe urządzenie było tak kosztowne, że na wydatki podobne zdobyć się mógł jedynie szlachcic dwudziesto milionowy.
Armia lokajów w liberyi Simeusów i Kerjeanów, naszywanej złotem i herbami, zajmowała ogromny przedpokój i pierwszy salon.
Tysiące świec pachnących, przeglądało się w lustrach olbrzymiej, jak na ówczesne czasy, wielkości.
Ale największym zbytkiem, w tym iście książęcym przepychu, stanowiły kwiaty, porozstawiane we wszystkich salonach, kwiaty tak rzadkie, a więc tak kosztowne, że najpospolitsze z pomiędzy nich, tulipany holenderskie, dochodziły cen bajecznych.
Przez chwilę Kerjean przypatrywał się z dumą tym wszystkim cudom.
— Oto, jak według mnie należy używać bogactw!... wykrzyknął. Oto spełniły się najpiękniejsze marzenia mojego życia... Powiedzą, że się rujnuję.. albo, rujnuję ciebie, kochana Janino?... Niech sobie mówią, co chcą!... a my róbmy swoje.
W salonie, który poprzedzał buduar, przechadzał się Morales, przybrany w bogaty błyszczący strój granda hiszpańskiego klasy pierwszej, z czasów Karola­‑Piątego.
Cygan z przyjemnością przeglądał sę w lustrach, to na wprost, to z profilu i z naiwnością podziwiał swoję wspaniałą minę, a dumną postawę.
Przy boku miał długą szpadę na złotym pasku, w aksamitnej pąsowej pochwie, z rękojeścią wysadzaną drogiemi kamieniami.
Kerjean pasował brata swej żony na godność mistrza ceremonii, pod pseudonimem markiza del Rio­‑Santa.
Morales brał tytuł ten na seryo i czuł się szlachcicem aż po same paznogcie długich swoich kościstych palców.
Dziesiąta wybiła w tej chwili na salonowych zegarach.
— Kochany markizie, rzekł Luc do cygana, pani baronowa i ja, znikniemy na godzinę... Rozkazuję ci nie opuszczać salonu, oświadczam, że nie wolno ani jednej żywej duszy wejść pod jakimkolwiek pozorem do buduaru.
— Bądź spokojny, baronie!... odpowiedział Merales. Przysięgam ci, że nikogo tam nie wpuszczę, gdyby nawet przyszło szpady użyć, Caramba!...
Kerjean uśmiechnął się na tę odpowiedź i razem z Carmeną wszedł do buduaru.
— Gdzie mnie prowadzisz?... zapytała młoda kobieta, podczas, gdy baron unosił dywan i odkrywał klapę ukrytą w posadzce.
— Prowadzę cię do podziemi twojego państwa, królowo moja... odpowiedział Luc na to.
— Czy czas jest stosowny tylko?...
— Stosowniejszy, aniżeli ci się wydaje.
— Moje wspaniałe ubranie i klejnoty, nie odpowiadają bodaj podobnej nocnej wizycie.
— Przeciwnie, ten kostium królowej, zupełnie się nadaje do okoliczności. Mam cię przedstawić właśnie twoim poddanym.
— Czy znajdziemy zebranych, tych moich, jak ich nazywasz, poddanych?...
Wszyscy są zebrani... czekają na powitanie monarchini. Dzisiejszej nocy wesele dla wszystkich! bal w salonach i bal w podziemiach... Załóż maskę i chodź za mną, piękna władczyni...
Kerjean włożył także maskę i podał rękę Carmenie, żeby jej pomódz zejść ze schodów, stanowiących łatwą i i śpieszną komunikacyę pomiędzy buduarem a kryptami.
Lampa zawieszona na ścianie, oświetlała zejście.
Baron i cyganka przeszli sale sklepione, w których z taką pilnością pracowali André i Franciszek i doszli do małej sekretnej sali, tej samej, co tak długo służyła za schronienie Dagobertowi i Bouton d’Orowi.
Nowe zasuwy wewnątrz przybite, pozwalały zamykać drzwi żelazne.
Zanim poodsuwał te zasuwy, Kerjean się zatrzymał,
— Słuchaj... rzekł do Carmeny.
Młoda kobieta nadstawiła uszu i wyraz głębokiego ździwienia odbił się na jej twarzy.
Nie można sobie było wyobrazić coś dziwniejszego nad ten przygłuszony hałas, jaki po przez żelazne drzwi dochodził.
Można go było porównać do brzęczenia roju olbrzymiego.
Chwilami dźwięki srebrne i silne głośne uderzania, przerywały te ciągłe monotonne szmery.
To znów rozlegały się jakieś głosy i rozdzierające jęki, podobne do głosów wydobywających się z metalu, topionego na ogniu.
Niezmierna ciekawość opanowała Carmenę.
— Wszystko to bardzo dziwne!... wyszeptała. Co się tam dzieje?... Otwórz mi... chcę zobaczyć.
Luc uczynił zadość żądaniu, a jednocześnie jakiś człowiek dziwacznie ubrany, stojący przy drzwiach na straży, krzyknął donośnym głosem:
— Oto pan nasz!... towarzysze pochodni!...
Trzysta okrzyków zmieszało się w jeden i odpowiedziało:
— Niech żyje pan Dawid!...

— Więc oni cię nie znają?... zapytała po cichu cyganka.
— Poznają mnie za chwilę, odpowiedział baron. Patrz tylko, Janino, patrz!...

IX.
Królowa nocy.

Widok, jaki się w tej chwili przedstawił oczom młodej kobiety, nie da się opisać dokładnie.
Prosimy bo wyobrazić sobie podziemia hotelu Dyabelskiego, oświetlone aż do ostatniego kącika ogniskami, które podniecały fantastycznie podmuchy miechów; prosimy wyobrazić sobie, ogromne kolumny, odbijające ciemno przy czerwonawo-zielonym świetle topionych minerałów i metali; prosimy wyobrazić sobie wreszcie tę atmosferę fantastyczną i ten rój ludzi, o ogorzałych twarzach, uwijających się w około form, do których wlewali gorącą lawę i wprowadzających w ruch dziwacznie wyglądające machiny.
A to jeszcze nie wszystko: inny dziwny kontrast uderzał w oczy i ściągał całą uwagę.
Środkowa część krypt, zajętą była przez stół ogromny, do okoła którego zasiąść mogło swobodnie trzystu przynajmniej biesiadników.
Na tym stole, nakrytym z niesłychanym przepychem srebrami i kryształami, rozstawione były najróżnorodniejsze potrawy.
Stał też na nim regiment butelek różnych kolorów i kształtów, a oświetlało go kilkaset świec jarzących.
— I cóż?.. zapytał Luc, ucieszony zdumieniem i zachwytem Carmeny. Cóż powiesz na to?...
— Majestatyczne to!... odpowiedziała ex-cyganka.
— Widzisz, że twoi poddani nie będą mieli prawa zazdrościć nam tej nocy, powiedział Kerjean, i że bal w podziemiach nie ustąpi w niczem balowi w salonach...
Człowiek, który przed chwilą krzyknął: „Oto nasz pan i wódz!...“ zbliżył się w tej chwili do Luca i z uszanowaniem zapytał o rozkazy.
— Godzina pracy się skończyła, zabawa się rozpoczyna... odpowiedział baron. Niech towarzysze od ognisk odstąpią.. Niech porzucą aż do jutra kowadła, nożyce i pilniki... niech się zbiorą w około stoła i niech posłuchają słów, jakie do nich wypowiem...
— Towarzysze pochodni!... zawołał donośnym głosem interlokutor Kerjeana, oto jaka jest wola pana Dawida...
I powtórzył dosłownie to, co mu był Luc powiedział.
W jednem oka mgnieniu, zaczęto wypełniać rozkazy barona, zaraz też miechy dmuchać przestały, ogień w piecach po trochu przygasał, czerwone światła stopniowo bladły; koła szlifierskie stawały nieruchomo; kowadła zaprzestawały uderzeń jednostajnych; a całego podziemia ludność umilkła i po cichu zaczęła zbliżać się do stołu, aby zajmować przy nim miejsca,
Luc trzymał ciągle pod rękę Carmen, na której ta nowa i oryginalna scena zrobiła wielkie wrażenie, a potem zbliżył się do biesiadników, obiegł spojrzeniem licznych słuchaczy i zapytał:
— Towarzysze pochodni, czy wszyscy tu jesteście?...
— Wszyscy... odpowiedziało natychmiast dwóch ludzi ubranych czarno, podając baronowi podwójną listę, zapisaną nazwiskami i cyframi.
Ci dwaj ludzie byli ci sami, którzy czuwali jeden przy wejściu do cysterny przy ulicy Tombe-Issoire, drugi przy kopalni Montrouge.
Jedno spojrzenie, rzucone na listę, przekonało barona, że członkowie założonego przezeń tajnego stowarzyszenia, znajdowali się w podziemiach w liczbie trzystu kilkunastu osób.
— Towarzysze!... rozpoczął Luc, tak głośno, ażeby słowa jego doszły wyraźnie do wszystkich, najprzód dziękuję wam, żeście odpowiedzieli na moje wezwanie na noc dzisiejszą... Zebranie to uroczyste... a było konieczne...
Chcę wam dać dowód zaufania, jakie mam dla was... Odkryję przed wami wasze własne siły, o których nie wiecie i powiem wam nakoniec, kto jest ten wódz i pan, który liczy na was najzupełniej... ten, co do was dziś przemawia, ten, co od dwóch lat, czy to sam osobiście, czy też przez adjutantów swoich, wyszukiwał was po szynkowniach i norach paryzkich, żeby połączyć w nierozerwany związek, ten, którego nazywacie panem Dawidem, ten, który żywi nieskończone ambicye władzy i bogactwa, który tę bezgraniczną władzę, to nieskończone bogactwo, otrzyma dzięki wam, ale który też wszystko to podzieli z wami... Ten strumień złoty, którego źródło tutaj wytryska, a który wkrótce cały Paryż zaleje, należeć będzie zarówno do was, jak i do niego... Gdy zostaniecie bogatymi, staniecie się silnymi, staniecie ponad zwyczajnymi ludźmi i po nad prawem, staniecie na równi z królami, bo bogacze są królami świata...
Umilkł na chwilę.
Szmer przyjazny przyjął ostatnie słowa barona, który tak znowu prawił dalej:
— Nazwałem was „Towarzyszami pochodni“ i nigdy bodaj nazwa trafniejszą nie była!...
Jesteście synami nocy, pochodnia gwiazdą jest waszej pracy... a stanie się w razie potrzeby mściwą bronią waszą!... Pochodnia oświeca ale i podpala... Po co nam jednak wspominać nawet o zemście!... Zanadto jesteśmy potężni, ażeby nieprzyjaciele, ktokolwiek oni są, śmieli nas zaczepić, a w szeregach naszych nie ma też i nie może być zdrajcy, bo któżby potrafił tak drogo opłacać zdradę, jak my wierność opłacamy?... Powtarzam też, że wierzę, że przekonany jestem, jako wszelka zdrada jest niemożliwą!...
Do kogo zresztą udałby się nędznik, pragnący sprzedać swych braci. Mamy wspólników w najwyższych warstwach społecznych... mamy ich nawet na stopniach tronu!... Bodaj, czy łotr nie natrafiłby napewno na jakiego sprzymierzeńca Pochodni, a wtedy ukaranym byłby wpierw, nim zbrodni dokonał i padłby niby piorunem rażony, zanimby nikczemny cel osiągnął.
Teraz okrzyki uznania rozległy się zewsząd i przerwały na chwilę słowa Kerjeana,
— Tvwarzysze, odezwał się on po chwili, muszę wam dać dowód prawdziwości słów moich, muszę wam odsłonić rzetelne nazwisko moje, muszę wam pokazać prawdziwą twarz moję, muszę wam nakoniec przedstawić tę, która, zostawszy żoną moją, odsuwa od nas precz wszelkie niebezpieczeństwa... zapewnia nam bezkarność i tryumf.
Towarzysze!... te olbrzymie krypty, które wam za siedlisko obrałem, to podziemia hotelu Dyabelskiego... Za kilka chwil dygnitarze dworu, ministrowie, sam nawet naczelnik policyi, będą nad waszemi głowami na balu u mnie... Pan Dawid, obywatel paryzki, nie istnieje odtąd wcale... Miejsce jego zajął szlachcic spokrewniony z najpierwszemi rodzinami kraju... baron Lue de Kerjean, zięć księcia de Simeuse.
Wymawiając nazwisko swoje, Luc zdjął jednocześnie maskę,
Od pełnych zapału okrzyków, które się po kilkakrotnie po tym wypadku ozwały, aż się zatrzęsły sklepienia.
Baron położył rękę na sercu, skłonił się z dumnym uśmiechem, a potem szybkim ruchem zerwał czarną maskę, zakrywającą twarz Carmeny.
— Synowie nocy, towarzysze pochodni!... oto królowa wasza!..
Zachowanie się Luc de Kerjeana wywołało zapał nie do opisania,
Jaśniejąca piękność młodej kobiety wzmogła go w gorączkę prawdziwą.
— Niech żyje nasza królowa!... zawołali, albo raczej zawyli towarzysze pochodni.
Widać było pomiędzy nimi starych wytrawnych łotrów, o twarzach ponurych i sercach z bronzu, olśnionych jednak, oczarowanych i upojonych tem przepięknem zjawiskiem.
Przebijali się oni przez tłum, który coraz bardziej cisnął się w około nowej władczyni i klękali u jej stóp, żeby przycisnąć do ust rąbek jej sukni...
Pierwszy raz bodaj w życiu Carmen czuła się opanowaną potężnem wzruszeniem...
Serce biło jej silnie w piersi; łzy mimowoli do oczu się cisnęły.
Widziała się silną i potężną... miała poddanych swoich...
Byli oni wprawdzie zbiorem istot najnikczemniejszych, byli szumowinami i wyrzutkami społeczeństwa... ale cóż ją to obchodziło?... Uznali ją za królową... bili przed nią czołem...
Przez całe te parę minut Carmen, cyganka, istota nie zdolna pojmować miłości, kochała de Kerjeana, który jej taki tryumf przygotował.
Luc powiedział obecnie słów jakichś parą do do jednego z towarzyszów, który się bliżej znajdował, a ten wziął natychmiast dwa kubki ze stołu i napełnił oba winem.
Luc podał jeden Carmenie, drugi sobie zatrzymał.
— Zdrowie wasze, towarzysze pochodni!... wykrzyknął, wychylając do ostatniej kropli napój, gdy Carmen w swoim tylko usta umaczała.
Nowe okrzyki rozległy się pod sklepieniami krypt, niby grzmot podziemny.
— A teraz... ciągnął Luc, pokażcie towarzysze królowej waszej niektóre z rezultatów waszej pracy...
Kilku ludzi, przyniosło z wielkiem wysileniem na silnych swoich ramionach beczkę, napełnioną do połowy pięknemi nowemi sztukami złota.
Baron wziął garść tego złota i podał go cygance.
— Patrzaj... rzekł, i podziwiaj!.. Czy mogłabyś uwierzyć kiedy, że uda się tak doskonale?... czy przypuszczasz, aby najbystrzejsze oko zdolne było rozróżnić te przepyszne monety od monet wyszłych z pod stępla mennicy królewskiej?... Podrobionej jest tu za dwa miliony, a kosztują mnie one zaledwie czterdzieści tysięcy liwrów. Czy więc nie jesteśmy bogaci?... Towarzysze... powiedział baron głośniej, to wszystko wasze... Napełnijcie kieszenie i siejcie złoto po bruku paryzkim, a nie zapominajcie, że źródło jest niewyczerpane...
Drogocenna beczka wypróżnioną została w jednej chwili.
Upłynęła godzina blizko od czasu przybycia Luca i Carmeny do podziemi.
Jedenasta zaraz miała wybić, potrzeba więc było powracać do apartamentów pierwszego piętra.
Baron pożegnał towarzyszów pochodni, złożył im życzenia wesołej zabawy i wyszedł z Carmeną.
— Widzisz, Janino... rzekł przechodząc puste sale, prowadzące do buduaru, linie rąk twoich prawdę mówiły. Wiedźma nie omyliła się wcale, gdy mi przepowiadała koronę.
— Tę koronę... odpowiedziała Carmen, tobie zawdzięczam... nie zapomnę o tem nigdy!...
— Co myślisz o tem, co się działo przed twojemi oczami?...
— Myślę, że jesteś potężnym organizatorem i że panujesz najzupełniej nad tymi bandytami. Ale zdaje mi się, że popełniłeś błąd jeden wielki.
— Jaki?...
— Że nie pozostałeś, jak dawniej, panem Dawidem dla wszystkich tych ludzi... Poco im było wyjawiać prawdziwe nazwisko?... Czyż to nie może ułatwić zdrady?...
— Prędzej uczyni ją niepodobną!... Wobec tej zbieraniny ludzi, śmiałość tylko dobry skutek zapewnia...
W chwili, kiedy to do ciebie mówię, towarzysze pochodni, wszyscy bez żadnego wyjątku, uważają mnie za niezwyciężonego, z przyczyny, że im się cały oddałem. Ani jeden nie wątpi o moich wysokich stosunkach, z jakiemi pochwaliłem się przed nimi. Wszyscy przysięgliby śmiało, że denuncyacya, zamiast mnie dosięgnąć, obróciłaby się jako broń śmiertelna przeciwko zdrajcy, i że nawet sam naczelnik policyi jest zapłacony za to, żeby zamykał w danym razie oczy. Miej tę samą ufność, co ja, kochana Janino, i wierzaj mi, że to, co zrobiłem, dobrze i z rozmysłem zrobiłem...
Słowa te zakończyły rozmowę.
Baron i cyganka stanęli na najwyższym stopniu schodów i weszli do buduaru.
Klapa się zamknęła. Dywan zajął dawne miejsce.
Otworzyli drzwi salonu.
Wierny rozkazowi Morales, z prawą ręką na rękojeści olbrzymiej szpady, czuwał przy samym progu.
— Dziękuję ci za wierną służbę, kochany markizie del Rio-Santo... odezwał się Luc, proszę jednakże, żebyś nie wydalał się z hotelu... Możesz mi być potrzebnym tej nocy...
— Bądź pewnym, kochany baronie, że mnie znajdziesz w każdej chwili przy bufecie, Caramba!... odpowiedział śmiejąc się cygan. Ale... dodał, jeżeli się nie mylę, goście się zaczynają zjeżdżać.
Nie mylił się w rzeczy samej.
Z uderzeniem jedenastej, kilka karet wtoczyło się w dziedziniec pałacowy, zajeżdżając kolejno przez peron uiluminowany.
— Rola królowej skończyła się, piękna Janino... powiedział Luc do Carmeny i wypada rozpocząć ci teraz obowiązki wielkiej damy i gospodyni domu... Chodź na spotkanie gości...


X.
Pan de Sartines.

Luc miał zupełną racyę, gdy w rozmowie, jaką czytelnicy nasi może sobie przypominają, powiedział był do Carmeny:
— Przyjmować będę dwór i miasto, przyjaciółko moja, a najwyżej nawet postawione osoby, będą sobie za zaszczyt uważały zaproszenie moje, pomimo złowrogich wieści, krążących o hotelu Dyabelskim...
Ani jedna bo rzeczywiście nie znalazła się osoba, któraby nie przyjęła wezwania barona, a wielu nawet ze szlachty dobrze postawionych u dworu, starało się o wzięcie udziału w uroczystości, jaką zięć księcia de Simeuse wydawał.
Paryż też rozprawiał z niezmierną ciekawością o przeistoczeniu starego gmachu hotelowego, o filozoficznej odwadze nowego właściciela i o niezrównanych cudach, jakie w tak krótkim czasie potrafił tam zaprowadzić.
Od dwóch tygodni najbardziej światowi ludzie spotykali się słowy:
— Zobaczymy się w hotelu Dyabelskim... podobno będzie tam coś wspaniałego!...
O drugiej po północy zabawa wrzała życiem nadzwyczajnem.
Wspólnik wiedźmy i cyganka przyjmowali na swych salonach przedstawicieli najgłośniejszych rodów Francji.
Książęta kręcili się jak po Wersalu, markizów, vice-hrabiów, baronów trudnoby zliczyć było.
Bal był kostyumowy, maska często zastępowała przebranie, nie anonsowano więc wcale wchodzących na salony.
Malo ubrany cały w czarny aksamit; na szyi miał łańcuch srebrny, jako oznakę swej godności.
Odbierał w przedpokoju karty zaproszenia.
Kamerdyner zapisywał nazwiska przybywających, a lokaj podawał co kwadrans listę tę baronowi.
Ogromne apartamenty pozwalały unikać natłoku, chociaż liczba biesiadników bardzo znaczną była.
Dwa największe salony przeznaczono do tańców.
Salon do konwersacji i salon do gry znajdowały się zaraz obok.
W sali jadalnej, na bufetach wspaniale urządzonych, porozstawiane były arcydzieła sztuki gastronomicznej.
Moralesa przeważnie tu zastać było można w każdej chwili.
Tony orkiestry, złożonej z pierwszorzędnych artystów włoskich, rozbrzmiewały po całym hotelu harmonijnemi dźwięki, krótko mówiąc, bal i urządzenie godne było dostojników zebranych.
W salonie gry na stołach, pokrytych suknem zielonem, migotały stosy złota przy lancknechcie i faraonie.
Małe stoliki rozstawione były dla gier poważniejszych.
Baron de Kerjean miał honor zajmować miejsce w pośród dwóch szlachciców innych i pana de Sartines, głównego naczelnika policyi królewskiej.
Pan de Sartines, mający odegrać ważną rolę w dalszem naszem opowiadaniu, był bez zaprzeczenia jedną z ciekawszych figur ośmnastego stulecia...
Urodzony w r. 1729-ym, przeznaczony przez rodzinę do służby sądowej, przyjęty został do trybunału w r. 1752.
W r. 1755-ym, został naczelnikiem kryminalnym, w r. 1759-ym głównym naczelnikiem policyi po uwolnionym panu Berton.
W długim szeregu naczelników służby bezpieczeństwa, obdarzonych wybitnemi zdolnościami, pan de Sartines był bez zaprzeczenia najsławniejszym.
Jego wysoka postawa, twarz nacechowana godnością i chłodną powagą, spojrzenie pewne, przenikliwe, umiejące przybierać wyraz rozumnej dobroduszności, odpowiadały w zupełności wysokiej inteligencyi i stanowisku, jakie zajmował.
Z zasady pan de Sartines wolał uprzedzać przestępstwa, niż je karać.
Z konieczności musiał nieraz ostro się stawiać i musiał nieraz używać władzy, a jednakże potrafił mimo to zjednać sobie szacunek i co jeszcze rzadsze i trudniejsze, przyjaźń tych, co go otaczali.
W owej epoce prawie ogólnej demoralizacji, rozwiniętej w pełnym rozwoju, w najwyższych zwłaszcza klasach, co zwykłym bywa objawem, kiedy zły przykład idzie od tronu, starał się pan de Sartines unikać skandalów i ocalić honor rodzin rozumnem używaniem władzy, jaką dzierżył w ręku.
Powiększył i udokładnił ministeryum bezpieczeństwa publicznego, poprzyjmował wielu nowych tajnych agentów, ale w każdej okoliczności, sprawiedliwie i po ludzku postępował.
Dbał niezmiernie o zmniejszenie nadużyć szpiegostwa, instytucyi prawie koniecznej, ale niezmiernie trudnej do utrzymania w karbach właściwych.
Szpiegowanie pod jego kierunkiem było często jakby jasnowidzeniem.
Wybrani przezeń, a z właściwym mu taktem agenci, okazywali się z bardzo małemi wyjątkami ludźmi godnemi tego zaufania, jakiem ich obdarzał.
Był nieraz zapewne oszukanym i źle ostrzeżonym, ale zdarzało się to daleko rzadziej, niż za poprzedników jego i następców.
Rząd oddawał mu do dyspozycyi z bezgraniczną hojnością ten metal, który jest nerwem policyi — pieniądz.
Ludwik XV musiał być hojnym, żeby być logicznym, każdemu bowiem wiadomem było, że wymagał od pana de Sartines daleko więcej, aniżeli wymagał tego interes publiczny.
Podniecony temi wymaganiami, rozmiłował się naczelnik pulicyi w trudnych przedsięwzięciach, w nadzwyczajnych odkryciach, bo te świetnie uwydatniały jego przenikliwość i spryt jego agentów.
Krąży o nim z tego powodu tysiąc anegdotek, zanadto jednak są znane, ażeby je tutaj powtarzać.
Pozwolimy sobie przytoczyć dwie tylko, za autentyczność których poręczamy.
Sławny łotr, głośny na świat cały, napełniał w Wiedniu przestrachem wszystkie umysły, z powodu niezliczonej liczby nadzwyczaj śmiałych zbrodni.
Policya austryacka czuwała dniami i nocami, ale nic poradzić nie mogła.
Pewnego dnia naczelnik tej policyi przedstawił komu należało, że zbir, którego pobyt w Niemczech stał się stanowczo niemożebnym, uciekł do Francyi i schował się w Paryżu.
Były pewne wskazówki, które wątpić o tem nie pozwalały.
Minister policyi napisał zaraz do pana de Sartines, prosząc, ażeby zalecił zarządzić poszukiwania, przytrzymać co najprędzej niebezpiecznego ptaszka i odesłać do Wiednia pod silną eskortą. Rysopis zbója naturalnie dołączono.
Upłynęło kilka dni i pan de Sartines odpisał austryackiemu ministrowi co następuje:
„Nędznik, którego pan poszukujesz, nie opuścił granie Austryi. Znajduje się w Wiedniu i od miesiąca nie wyruszył ani na krok z tego miasta. Mieszka na drugiem piętrze w domu pod numerem 14, na Judengasse, mieszkanie jego ma trzy okna wychodzące na ulicę. Pielęgnuje gwoździki czerwone i białe na jednem z tych okien... Spaceruje sobie co dzień po mieście z zupełną swobodą to w ubraniu węglarza, to znów roznoszącego wodę“.
Nie mamy potrzeby dodawać, że objaśnienia były najdokładniejsze, i że dzięki policyi francuzkiej rabuś został przytrzymany.
Druga niemniej ciekawa i niemniej oryginalna anegdota.
Pan de Sartines w wielkiej był przyjaźni z panem de Berandière, jednym z wybitniejszych sądowników w Lyonie. Kiedy raz zeszli się w Paryżu, wszczęła się między nimi dyskusya co do nieomylności policyi i jej wszystkowiedztwa.
— Przyznaję — mówił pan Berandière — że pańscy agenci wiedzą o wszystkiem, co im wiedzieć potrzeba i że węszą jak dobre psy gończe, ślady osobistości podejrzanych, ale utrzymuję stanowczo, że nic nie wiedzą o ludziach, niewdających się w politykę, lub sprawy. porządku publicznego...
— Ja utrzymuję przeciwnie... odrzekł na to pan Sartines.
— Przekonany jestem — ciągnął zapalając się sądownik — że nie należąc do kategoryi podejrzanych, o których przed chwilą wspomniałem, nie ściągam na siebie uwagi pańskiej policyi i że nie dowie się ona, jak żyję i co robię...:
— Mylisz się pan i to grubo...
— Powiadam panu, że wyjadę z Lionu, przybędę do Paryża, przesiedzę tu dni parę i pan nic nie będziesz wiedział o tem... dokończył pan de la Berandière.
Pan de Sartines uśmiechnął się ironicznie...
— Obstaję przy swojem — dodał prawnik — i zakład panu proponuję...
— Przyjmuję z całego serca... O wiele chcesz się pan założyć?...
— O dwieście luidorów, jeżeli łaska...
— Zgoda... rzecz zatem ułożona w zupełności.
Nazajutrz pan de la Berandière odjechał do Lyonu.
Upłynęło od tego czasu sześć miesięcy. Prawnik, jak się zdawało, zapomniał zupełnie o zakładzie. Naraz pewnego poranku zaczął się uskarżać na dreszcze i silny ból głowy, położył się do łóżka i kazał posłać po doktorów, którzy zadecydowali, że choroba jest bardzo poważną... Gorączka rozwijała się tak szybko, że na trzeci dzień uznano stan pacyenta za śmiertelny... Ta pseudo choroba była podstępem tylko do wygrania zakładu. Pan de Berandière, skoro tylko noc nadeszła, kazał zamknąć drzwi, nie przyjmować nikogo i nie uprzedziwszy nawet służącego swojego, wyszedł przebrany z domu, wziął konie pocztowe pod zmyślonem nazwiskiem i popędził do stolicy, wtenczas kiedy wszyscy myśleli, że dogorywa w łóżka.
Przyjechał bez przeszkody do wielkiego miasta około szóstej rano, po forsownej przez cały dzień i całą noc podróży. Wziął pokoik w podrzędnym hotelu na przedmieściu Świętego Antoniego, a że był bardzo zmęczony, spać się zaraz położył.
Gdy się obudził około jedenastej, znalazł na stole przy łóżku kopertę zapieczętowaną, na której wypisane było jego nazwisko i wszystkie tytuły...
Złamał pieczątkę i przeczytał ani mniej ani więcej, jeno zaproszenie na dziś na obiad do naczelnika policyi.
— No, powiedział sobie, kosztować mnie będzie wprawdzie ta zabawka dwieście luidorów, ale to wcale nie za drogo za tak przekonywający dowód, jak policya dzielnie jest zorganizowaną!...
Jeszcze słówko, a damy dostatecznie poznać naszym czytelnikom, najznakomitszego bez zaprzeczenia z ministrów Ludwika XV-go.
Pan Sartines przez cały czas rządów swoich, dbał o czystość i zdrowotność stolicy z taką niezmordowaną gorliwością, że zasłużył tem sobie na największe pochwały i najsłuszniejsze uznanie, on też zaprowadził wielkie ulepszenia w oświetleniu miasta, tak niedbałem i niedostatecznem przedtem.
Latarnie, jakiemi obdarzył Paryż, ustąpiły dopiero miejsca gazowi.
Masa zakładów wzorowych świadczyło o rozumnej jego miłości dobra publicznego.
On stworzył magazyny zbożowe, jemu się należy wdzięczność za bezpłatne szkoły rysunkowe dla rzemieślników.
Baron de Kerjean, jak powiedzieliśmy wyżej, grał razem z naczelnikiem policyi.
Pan de Sartines lubił tę zabawkę i grał dobrze i grubo, być może, że wygrywał z przyjemnością, ale faktem jest, że umiał przegrywać z godnością.
Dzisiejszego wieczoru miał wyjątkowe szczęście.
Każda lewa wyobrażała wartość dwudziestu pięciu luidorów, a miał już z dziesiątek takich lew na Kerjeanie.
Ten ostatni przyjmował swoje niepowodzenie z filozoficzną obojętnością i niezamąconym humorem.
Rozmawiano, jak się łatwo tego domyśleć przedewszystkiem o przestępstwach o których naczelnik policyi powinien wiedzieć najpierw i najdokładniej ze wszystkich.
Pan de Sartines rozwijał właśnie bardzo rozumnie ciekawą niezmiernie teoryę.
Utrzymywał mianowicie, że złoczyńcy tak samo, jak inni ludzie ulegają wpływowi mody, dziwnej i niewytłomaczonej, że ta moda popycha w danych chwilach do pewnych kategeryj zbrodni, jakie się w danym czasie powtarzały do nieskończoności i jakie stawały się coraz rzadszemi, skoro tylko moda przemijała.
— Jakaż zbrodnia jest obecnie w modzie?... zapytał Luc z uśmiechem.
— Fałszowanie monety... odpowiedział pan de Sartines.
— A! a!... zawołał baron, więc teraz panowie fałszerze zabrali się do dzieła!...
— Rywalizują między sobą pilnością i zręcznością i otrzymują zadziwiające rezultaty, któreby na podziw zasługiwały, gdyby nie zasługiwały na postronki i koła!...
— Więc panie naczelniku, fałszywe pieniądze ukazują się obecnie w Paryżu?...
— Miasto jest po prostu zalane niemi.
— Od jak dawna?...
— Od dwóch tygodni blizko. Potop ten coraz się bardziej powiększał... Bankierzy są przerażeni, przemysłowcy zarzucają mnie prośbami o powstrzymanie tego potoku, co grozi pochłonięciem wszystkiego.
— Że pan wkrótce zadosyć uczynisz tym prośbom, o tem nie można wątpić...
— Mam przynajmniej nadzieję...
— Jakąż monetę starają się najwięcej naśladować?... złotą czy srebrną?...
— Sztuki złote dwudziestocztero i czterdziestoośmio liwrowe z portretem władcy naszego, ukochanego Ludwika XV-go, z datą 1772-go roku, to jest roku bieżącego...
— I powiada pan naczelnik, że pieniądze dobrze są naśladowane?...
— Doskonale... stempel menniczny nie wybiłby ich dokładniej... Oh! ci fałszerze, to zręczni jacyś ludzie, a muszą mieć do rozporządzenia ogromne zbiory narzędzi!...
— Ależ waga?...
— Zupełnie taka sama, jak luidorów prawdziwych.
— Dźwięk?...
— Jednakowy...
— Pan naczelnik widział te falsyfikaty?... miał je pan w ręku?...
— Nawet w tej chwili mam przy sobie pięć czy sześć sztuk podrobionych... Ciekawyś pan je zobaczyć?...
— Co prawda, to nawet bardzo...
Pan de Sartines sięgnął do kieszeni i podał parę sztuk złota Kerjeanowi, a ten zaczął się im z nadzwyczajnem zajęciem przypatrywać.
Partya została na kilka minut przerwaną.
— Muszę przyznać, odezwał się Kerjean nareszcie, że nie potrafiłbym rozróżnić sztuk fałszywych od prawdziwych...
— Na oko to po prostu niepodobieństwo.
— No więc, jakże się można przekonać?...
— Silne uderzenie, naprzykład na kowadle młotem, rozbija te liczmany na piasek...
— To bardzo ciekawe doprawdy... Na nieszczęście, nie zawsze można mieć kowadło pod ręką, ażeby przeprowadzić próbę...
— Naturalnie, ale jest inny jeszcze sposób daleko prostszy, a równie pewny...
Czoło barona zmarszczyło się gwałtownie, zaledwie zdołał zapanować nad wzruszeniem, jakie go owładnęło i zapytał drżącym trochę głosem:
— A czy tego drugiego sposobu nie raczyłby nam wskazać pan naczelnik?...
— Dlaczego nie?... Mieszanina oto używana przez fałszerzy, topi się nadzwyczajnie łatwo... Dosyć jest dotknąć taki pieniądz do jakiegokolwiek płomienia, a zaraz się rozpłynie...
Zaledwie pan de Sartines skończył te słowa, Kerjean pochwycił jedną fałszywą monetę i przyłożył ją do świecy, nie zważając, że może sobie palce poparzyć.
Skutek był prawie natychmiastowy.
Metal stopił się jak ołów, przyczem jedna ognista kropla upadła na zielone sukno stolika.
— Widzi pan, zauważył pan de Sartines, że to dobry kamień probierczy, nie zdolny omylić nikogo...
Kerjean nic nie odpowiedział, zamyślił się tylko ponuro.
Partya, przerwana doświadczeniem barona, wkrótce została ukończoną.
Naczelnikowi policyi szczęście sprzyjało do ostatka, wygrał od barona około ośmiu tysięcy liwrów.
Przegraną zapłacił baron rulonami po pięćdziesiąt luidorów każdy.
Podczas kiedy dwaj inni gracze regulowali rachunki, pan de Sartines rozłamał jeden rulon i wydobytego luidora przytknął do ognia.
— A ba!... wykrzyknął nagle.
Kerjean pobladł nieznacznie.
Sztuka złota stopiła się tak łatwo, jak kawałek wosku.
Z drugim i trzecim luidorem stało się to samo.
— Doprawdy, że to dziwne... powiedział naczelnik policyi.
Kerjean nie stracił miny, na usta przywołał uśmiech swobodny.
— A więc, panie naczelniku, zalew daleko jest potężniejszy, aniżeli pan przed chwilą przypuszczał... Wierzę teraz, że trudno przewidzieć, gdzie się zatrzyma fatalnie wzbierający potok!...
— Zkąd pan baron masz to złoto?... zapytał pan de Sartines z badawczem spojrzeniem, którego nie mogą się pozbyć ci, co zwykli przeprowadzać badania.
— Złoto to, odpowiedział dobitnie baron, pochodzi z kasy dzierżawców narodowych, otrzymałem je dziś rano w zamian za papiery na okaziciela. Mam tego za sześćdziesiąt tysięcy franków... Bardzo się obawiam, czym nie zrobił niedobrego interesu, przyjmując za doskonałe papiery, bardziej niż wątpliwą monetę.
Baron mówił prawdę, bo rzeczywiście zmieniał bilety na złoto, tylko, że dobre złoto schował w bezpieczne miejsce, a zastąpił je wyrobem własnym, włożywszy go w te same rulony.
— Uspokój się, baronie, odrzekł naczelnik policyi, ale przyślij mi jutro te sześćdziesiąt tysięcy liwrów... Sprawdzi się każdą sztukę, a jeżeli zostałeś pan oszukany na całej sumie, jak na tych kilku sztukach, to wydam rozkaz, aby kasa zamieniła panu te pieniądze, kasyera zaś każe zaraz pod klucz schować... Niepodobna, ażeby nie był wspólnikiem zbrodni, jeżeli wydał tak wielką kwotę fałszywemi monetami...
Luc nie miał czasu podziękować panu de Sartines, bo w przyległym salonie zrobił się nagły tumult i jednocześnie kilku panów podbiegło powiadomić gospodarza, że pani baronowa zemdlała.
Luc zadrżał od stóp do głów.
Carmen, wiedział o tem doskonale, nie należała wcale do rzędu tych kobietek, które tracą przytomność z byle błahej przyczyny.
Posiadała silne nerwy i potężną wolę.
Cóż się tam zatem stało?...
Co się tam mogło stać takiego?...


XI.
Rachunek doktorski.

Pozostawiliśmy Dagoberta i Bouton d’Ora w katakumbach, gdzie schronili się w chwili wtargnięcia barona Kerjeana do ich kryjówki.
Bandyci zrozumieli doskonale, iż nie mogli być odtąd bezpieczni w podziemiach Dyabelskiego hotelu i że czemprędzej potrzeba im sobie poszukać innego schronienia.
Rzeczywiście, na drugą zaraz noc, Luc ukazał się znowu w podziemiach z kilku dobrze uzbrojonemi ludźmi z pochodniami i przetrząsnął wszystkie zakręty skrypt jak najdokładniej.
Zwiedził nawet część katakumb, zajętą chwilowo przez Bouton d’Ora i Dagoberta; ale, że towarzysze barona z pewnym strachem i odrazą zachowywali się w tem smutnem przybytku śmierci, nie spostrzegli przeto bandytów ukrytych po za prawdziwą z kości ludzkich barykadą.
Nocny patrol oddalił się potem i niezadługo opuścił podziemia.
— Mój kumie, szepnął karzeł do olbrzyma, skoro tylko znikło światło pochodni, już tu niczego dobrego spodziewać się nie możemy, trzeba się zatem wynosić.
— Tak... Ale gdzie pójdziemy?... zajęczał Bouton d’Or.
— Toć znajdziemy przecie jakieś legowisko... Mam już nawet coś na widoku...
— To dobrze... A co zrobimy z rannym?...
— Zabierzemy go ze sobą... Jest mu coraz lepiej i za dwa dni będzie mówił... Za jaki tydzień, chwytniemy wykup pokaźny i wypuścimy na wolność...
— Niech i tak będzie!... Idź naprzód, Dagobercie, ja zabiorę na plecy szlachcica...
W pół godziny później, karzeł i olbrzym wyszli z podziemia, a dla uniknięcia jakiekogokolwiek niepożądanego spotkania, przesuwali się polami, przez płaszczyznę Montrouge.
Na końcu poprzerzynanej głębokiemi bruzdami drogi, na której koła ciężkich wozów, zapadały po osie, znajdowała się w owej epoce, zapuszczona od lat kilku rudera.
Rudera ta, składająca się z jednej jedynej stancyi bez podłogi, zamieszkałą była przez starego kamieniarza, którego jedyną przyjemnością było upić się raz na tydzień porządnie samemu.
Pewnego poranku, kamieniarz ten nie przyszedł, jak zwykle, do kopalni,
— Pijany!... mówili towarzysze pracy.
— Nie jego dzień dzisiaj przecie... dodawali inni.
— Może zmienił dzień właśnie... toć każdy dobry na uczczenie butelki...
I nazajutrz, i dni następnych kamieniarz się jednak nie pokazał.
Przypuszczano, że stary może zachorował, albo może umarł i udano się do niego.
Przybyłych uderzył widok straszliwy.
Kamieniarz został zamordowany w swojem łóżku, z okropnem barbarzyństwem.
Porąbano go na kawałki siekierą.
Ponieważ nieszczęśliwy nie posiadał ani grosza i ponieważ nie wiedziano, ażeby miał jakiego nieprzyjaciela, gubiono się w domysłach, co mogło spowodować tę okrutną zbrodnię niewykrytą naturalnie.
Od tego wypadku nikt nie chciał mieszkać w ruderze, a była tak nędzną, że nikomu ani na myśl nie przyszło, iżby ją rozebrać na materyał.
Chłopi usiłowali ją po parę razy podpalić, ale zdawało się, że ogień nie chce tknąć tego przeklętego mieszkania.
Płomienie gasły, nie zrobiwszy innej szkody, jak tylko osmaliwszy ściany.
Dagobert znał ruderę, o jakiej mowa, i do niej przyprowadził Bouton-d’Ora.
Olbrzym poszedł skraść parę snopków słomy w poblizkiej stodole i gdy ją przyniósł, urządził trzy posłania i instalacya została dopełnioną.
Zgodnie z tem, co utrzymywał karzeł, którego zdolności medyczne mieliśmy sposobność ocenić, rekonwalescencya Renégo szybko postępowała.
Na trzeci dzień po przeprowadzeniu się bandytów do nowego mieszkania, markiz po spokojnie przespanej nocy, otworzył oczy.
Powiódł do okoła wzrokiem ździwionym, ale już zupełnie przytomnym i szepnął głosem osłabionym.
— Gdzie ja jestem?...
Dagobert zbliżył się do chorego.
— Że nie jesteś w pałacu, mój szlachcicu, to z pewnością już przekonałeś się o tem, jesteś jednak w towarzystwie poczciwych chłopaków, którym się należy wdzięczność za to, że cię przyprowadzili do życia.
Gdyby nie oni, oddawna byłbyś już na tamtym świecie...
René przymknął oczy, bo raziło go jasne dzienne światło.
Silił się zebrać myśli, aby coś sobie przypomnieć.
Wkrótce też przypomniał sobie ostatnie wypadki w jakich brał udział i zakończenie pojedynku przy ulicy Tombe-Issoie.
Nie mógł jednak zdać sobie sprawy, wiele upłynęło czasu od tego pojedynku.
— Przypominam sobie... szeptał, że baron de Kerjean mnie uderzył i zdawało mi się, że umieram.
— Nie wiem, czy pański przeciwnik nazywał się baron de Kerjean... odrzekł Dagobert, ale wiem, że pana kazał poprostu łotrom jakimś zamordować...
— Zamordować?... powtórzył René.
— Zamordować jak najdoskonalej... Miał był na rozkazy dwóch siepaczy, ci napadli pana z tyłu, na wyraźny znak pryncypała.
Słuchając tych słów, pan de Rieux przypomniał sobie nagle, straszne twarze Moralesa i Coqnelicota, pochylone nad nim, w chwili, gdy mu się zdawało, że dusza zeń ulata.
— Tak, tak, prawda... zdaje mi się, że jeszcze widzę tych morderców... Czy to wczoraj było...
— Przed dwoma tygodniami z górą... mój szlachcicu...
René spojrzał na Dagoberta ździwiony.
— Tak... tak... mój obywatelu... zapewniam...
— A cóż się działo zemną przez te dwa tygodnie?...
— Zabraliśmy pana do siebie i pielęgnowali po rodzicielsku prawdziwie, trzymaliśmy cię jak w wacie i przyszedłeś do zdrowia... rany już się pogoiły...
— Co?.. wykrzyknął René, wyście to uczynili dla obcego wam zupełnie człowieka?... O jesteście najlepszymi, najszlachetniejszymi z ludzi!...
Bouton d’Or skrzywił się znacząco.
Dagobert odpowiedział z uśmiechem:
— Pochlebia nam pan, szanowny panie. Nie jesteśmy istotami tak doskonałemi, za jakie nas pan uważa, ale to pewna, że mamy dobre serca, że obchodziliśmy się z panem jak matka z synem.
— Więc... mówił René, od piętnastu dni wy czuwacie nademną?...
— Po całych dniach i nocach... szanowny panie...
— Winienem wam wdzięczność bez granic!...
— Przyznajemy to najchętniej...
— I dam wam dowód tej wdzięczności mojej...
— Liczymy na to... Niewdzięczność jest występkiem brzydkim...,
— Co mogę dla was uczynić?... powiedzcie.
— Bardzo wiele możesz!... szlachcicu.
— Nie jesteście bogaci zapewne?...
— Job na swoim, z przeproszeniem, śmietniku bogaczem był wobec nas.
— Biedni ludzie!... szeptał René. A więc ja jestem bogaty... bardzo nawet bogaty....
Dagobert i Bouton d’Or zamienili tryumfujące spojrzenia.,
— Chcę być narzędziem waszego szczęścia... ciągnął pan de Rieux, chcę godnie wynagrodzić wasze względem mnie postępowanie... ale najprzód proszę, podajcie mi moje ubranie, to, co wisi tam na ścianie...
— Pańskie ubranie!... wykrzyknął Dagobert, co też panu do głowy przychodził... co pan z nim myślisz zrobić?... Daleko pan jesteś jeszcze słabszym, aniżeli ci się zdaje, nie doszedłbyś do drzwi nawet...
— Nie myślę się wcale ubierać... odrzekł René, chcę po prostu wyjąć z kieszeni woreczek, w którym jest kilka sztuk złota...
— O!... odrzekł Dagobert, woreczka niema już w pańskiej kieszeni...
— A gdzież się podział?...
— Zupełnie już pusty... Co chcesz mój szlachcicu!... lekarstwa drogo kosztują... a my za biedni na to, ażeby je za swoje kupować... Czyśmy nie dobrze zrobili?...
— Gdzież tam... odparł René, zrobiliście bardzo dobrze... uprzedziliście mój zamiar...
— Liczyliśmy, że ten woreczek będzie na pewno małą tylko zaliczką na wdzięczność tak bogatego i szlachetnego pana...
Pan de Rieux baczniej się przypatrzył nieznanym postaciom Dagoberta i Bouton d’Ora i odgadł, że się znajduje w obecności ludzi, dla których ocalenie jego miało się stać korzystną spekulacyą.
Mało go to obchodziło zupełnie, szczęśliwym był, że żyje, bo był zemsty spragniony; nie dbał też o to, jak drogo będzie kosztować przysługa, którą mu wyświadczono.
— Dobrze, że liczyliście na mnie, proszę tylko naznaczcie sami sumę, jaką wam dłużny jestem. Jakakolwiek będzie, bądźcie pewni, że naprzód ją akceptuję...
— Oto prawdziwie szlachetne słowa!... zawołał rozpromieniony Dagobert.
— Rzetelnie, godny pan!... mruknął Bouton d’Or.
A głośno zapytał:
— Czy bez urazy, nie jesteś pan przypadkiem jednym z przyjaciół księcia Guemenée?...
— Znam bardzo dobrze księcia... odpowiedział René, ale dla czego chcecie wiedzieć o tem?...
— Czy nie przyjeżdżał pan na polowania w lasach książęcych w Poitou?... ciągnął Bonton d’Or, nie odpowiadając na pytanie Renégo.
— Przyjeżdżałem... dosyć często nawet...
— A więc nic dziwnego, że mi się ciągle zdawało, iż ja znam osobę pańską... Teraz doskonale sobie nawet nazwisko przypominam... Pan jesteś markiz de Rieux...
— Rzeczywiście... odrzekł René ździwiony do najwyższego stopnia, ale jakimże to sposobem?...
— Jakim sposobem?... wiem, kto pan jesteś i jak się nazywasz, dokończył olbrzym. To rzecz prosta i naturalna... służyłem przy psiarni księcia... a chyba musiał pan nawet słyszeć o mnie... Jestem Bouton d’Or, głośny i sławny Bouton d’Or... Dosyć narobiłem w tamtych stronach hałasu... wystąpili przeciwko mnie we dwa tysiące, a i tak mi nic nie zrobili...
Pan de Rieux zadrżał pomimowoli na wspomnienie krwawych czynów, człowieka, którego miał przed oczami.
Wiedział, że ten jego opiekun należał do morderców najgorszego rodzaju.
Olbrzym spostrzegł, jakie zrobił wrażenie.
— Czy pan się mnie boi?... zapytał gburowato...
— Ja się nikogo i niczego nie boję... odparł dumnie René. A zresztą, ocaliłeś mi życie, jakżebym mógł się ciebie obawiać?...
— Bardzo słusznie powiedziane... a jednakże pobladłeś pan i nie wyglądasz już jak przedtem...
Pan de Rieux chciał odpowiedzieć, ale niepodobna mu było słowa przemówić.
Zaćmiło mu się w oczach, poczuł, jakby mu serce bić przestało.
— Za dużo pozwoliliśmy mu mówić... odezwał się żywo Dagobert, omdlał ze zmęczenia... Powinienem był to przewidzieć.
— Niema jednak niebezpieczeństwa, wszak prawda?... zapytał Bouton-d’Or zaniepokojony.
— Żadnego a żadnego... oświadczył Dagobert, podaj no flaszkę z wódką.
— Oto jest...
Karzeł wlał kilka kropel w usta Renégo.
Ożywiło go to odrazu i chciał się unieść.
— Nie ruszaj się pan, bardzo proszę!... wykrzyknął Dagobert. Znam się trochę na medycynie i musisz pan stosować się do tego, co ci zalecam. Za kilka dni będziesz pan już na nogach, ale dzisiaj proszę zachować się spokojnie... Porozmawiamy jutro...
René posłuszny był jak dziecko, opuścił głowę na pęk słomy, służącej za poduszkę i zasnął głęboko.
— A co?... miałem nos, wróżąc ci kurkę o złotych jajach?.. zapytał Dagobert towarzysza. Szlachcic do zgody, jak ryba do wody, dostaniemy wszystko, co nam się podoba.
— Przyznaję, ale wiele mamy zażądać za to?... W tej chwili kwestya to najważniejsza...
Zaczęli szeptać pocichu, układając się o wysokość okupu od markiza de Rieux.
Po długiej i chwilami bardzo ożywionej dyskusyi, oznaczono go na dwadzieścia tysięcy liwrów...
Bouton-d’Or oświadczył otwarcie, że suma ta wydaje mu się za małą, w stosunku do ogromnej fortuny szlachcica, Dagobert jednak dał do zrozumienia wspólnikowi, iż lepiej poprzestać na mniejszem, a zaskarbić sobie łaski pana de Rieux, bo protekcya takiego pana może się stać dla nich zbawienną.
Bouton-d’Or dał się tym argumentom przekonać.


XII.
Pawilon.

Nazajutrz po przebudzeniu, René poczuł, że mu daleko lepiej.
Posilił się trochę, wypił pół szklanki czystego wina i mógł już przejść kilka kroków.
— Panie markizie... rzekł Dagobert, jesteś pan już zdrów zupełnie, i zdaje mi się, że za trzy lub cztery dni, będziesz mógł nas opuścić. Pomówmy zatem trochę o naszych interesach... Ponieważ oto podobało się panu pozostawić nam oznaczenie wynagrodzenia za naszę troskliwość i leczenie pana, oznaczyliśmy je na dwadzieścia tysięcy liwrów... Czy to żądanie umiarkowane?... Jak pan myśli?...
— Myślę, że nie jest wcale a wcale wygórowanem...
— Więc pan przystaje?...
— W zupełności...
— Do pioruna!..,. mruknął pod nosem Bouton d’Or, zażądaliśmy za mało!... Byłby dał trzydzieści, a nawet czterdzieści tysięcy liwrów z tą samą napewno łatwością... Rujnuje mnie doprawdy ten nędznik Dagobert!...
— Doskonale, panie markizie... ciągnął dalej karzeł, pozostaje nam tylko zapytać, kiedy nam pan pragnie uiścić się z długu?...
— Złożę go w wasze ręce, gdy tylko będę się mógł udać do Paryża...
Dagobert podrapał się w ucho z miną niezdecydowaną.
— Panie markizie... rzekł nie bez pewnego zakłopotania, wierzymy w zupełności pańskiemu słowu, ale... dalekoby nam było przyjemniej, pan to przecie dobrze rozumie, odebrać tę sumkę teraz, kiedy mamy szczęście mieć pana u siebie...
Słowa powyższe zdradzały tak widoczne powątpiewanie w zapewnienie szlacheckie, że René gwałtownie zmienił się na twarzy, i że krew mu uderzyła do głowy; ale położenie nakazywało mu ogromną ostrożność.
Rozumiał to i zapanował zaraz nad sobą.
— Dobrze... rzekł. Podpiszę wam w każdej chwili przekaz na dwadzieścia tysięcy liwrów, płatny u notaryusza, trzymającego fundusze moje w swojej kasie.
— Czy pewnym jesteś, panie markizie, że notaryusz zna pański podpis?...
— To nie ulega żadnej wątpliwości... Nie ukrywam jednak przed wami, że będzie mocno ździwiony, zobaczywszy przekaz podobny w waszych rękach, że będzie prawdopodobnie chciał dowiedzieć się, zkąd go macie, i że was będzie długo i szczegółowo wypytywał...
— Tak... tak... potaknął Dagobert, to bardzo być może... notaryusz może podejrzywać, czyśmy nie skradli tego kawałka papieru, albo czy nie sfałszowaliśmy podpisu pańskiego... Niech mnie dyabli porwą, czybym wiedział, co mu odpowiedzieć w takim razie, chociażbyśmy bowiem opowiedzieli całą prawdę, nie uwierzyłby ani w jedno nasze słowo, i zamiast nam wypłacić pieniądze, kazałby przytrzymać nas... to jasne i pewne... Jakże więc zrobić?...
— Nie wiem... odrzekł René, szukajcie sami sposobu.
Dagobert pochwycił Bouton-d’Ora za pasek skórzanego ubrania, pociągnął go w kąt izby i długo się z nim naradzał po cichu.
Powrócił następnie do pana de Rieux i powiedział:
— Panie markizie, daj nam pan słowo honoru, że nam przyniesiesz o umówionej godzinie te dwadzieścia tysięcy liwrów w miejsce, w które wskażemy... przysięgnij nam, że nie powiesz nikomu w świecie ani słowa o stosunkach, jakie miałeś z nami, a pozwolimy ci oddalić się, jak tylko będziesz miał dosyć na to siły.
— Daję wam słowo, jakiego żądacie... odrzekł René, daję je wam i jako katolik, i jako szlachcic.
— Zgoda!... poprzestajemy na tem przyrzeczeniu szlachetnego pana, który nam biedakom zawdzięcza życie...
— Wasze zaufanie zostanie wynagrodzone... odpowiedział René, macie prawo do mojej wdzięczności... i bądźcie pewni, że nie okażę się niewdzięcznym...
Na trzeci dzień po tej rozmowie, René czuł dosyć siły na to, aby się udać do Paryża...
— Naznaczcie mi spotkanie na dziś wieczór... rzekł dokończając ubrania, bo dziś wieczór będę miał dla was pieniądze...
— Panie markizie... zapytał Dagobert, czy pan niema obawy stawić się w dzielnicy Luksemburgskiej?...
— Żadnej.
— Czy pan zna ulicę Tombe-Issoire?...
— Doskonałe.
— Czy pan potrafi odnaleźć tę małą furtkę w murze, po za którym odbywał się pojedynek?...
— Nic łatwiejszego, furtka, jak sobie przypominam, jest na lewo w samym środku tegoż muru...
— Tak, tak, właśnie. A więc, panie markizie, ja i Bouton-d’Or będziemy czekali pana punkt o dziesiątej na wprost tej furtki...
Odrazu pan nas nie zobaczy, ale się pokażemy, skoro pan tylko dojdzie do tego miejsca...
Stawię się punktualnie...
— Niech pan markiz nie zapomina, że ma być sam jeden tylko... Jeżeliby kto panu towarzyszył, albo szedł za panem, musimy to uznać za podstęp...
— Sam jeden przybędę...
— Jeżeli się pan obawia, ażebyśmy nie wprowadzili go w jaką zasadzkę, może się pan od stóp do głów uzbroić...
— A to po co?... Powiedziałem już wam, że się niczego nie obawiam...
— Więc o dziesiątej, panie markizie...
— O dziesiątej...
René bardzo blady i osłabiony jeszcze, opuścił ruderę płaszczyzny Montrouge i pociągnął ku Paryżowi, do którego miał około ćwierć mili tylko.
Z pewną trudnością przebył tę krótką przestrzeń, bo nogi uginały się pod nim, bo mu w uszach szumiało, bo zimny pot wystąpił na czoło i skronie.
Jednakże w miarę jak szedł, osłabienie ustępowało i doszedł nareszcie bez żadnego wypadku do rogatki l’Enfer.
Tu wziął dorożkę i kazał się zawieźć na ulicę Pas-de-la-Mule do pana Boumin, notarynusza, którego już znamy.
Pan Boumin aż krzyknął, zobaczywszy swojego klijenta.
— I cóż?... zapytał René, czy kochany pan mnie nie poznaje?... Tak mi się pan przypatruje, jakbym z tamtego świata powracał...
— Bo też, pan markiz, zupełnie na to wygląda... odpowiedział pan Boumin.
René zbliżył się do lustra wiszącego w gabinecie notaryusza, i zrozumiał jego ździwienie.
Lustro nie było znane w chałupie w Montrouge, pan de Rieux nie mógł tam widzieć, jaka zmiana zaszła w jego osobie przez ubiegłe trzy tygodnie.
Przeraził się sam siebie.
Chudym był, jak Morales, twarz mu wybladła, oczy zapadły i podsiniały, słowem zmieniony był do niepoznania.
— Byłem bardzo chory, kochany notaryuszu, powiedział, walczyłem pomiędzy życiem a śmiercią, a nawet skazany już byłem przez doktorów...
— Szczęście, że pan markiz wyzdrowiał!... wykrzyknął z radością pan Boumin i dodał: Ośmielę się zapytać, czemu mam przypisać honor wizyty pańskiej?...
— Przychodzę po pieniądze, kochany panie.
— Kasa moja stoi do rozporządzenia pana markiza...
René kazał sobie wypłacić sumę daleko większą, aniżeli ta, jakiej potrzebował na wieczór, wydał pokwitowanie, a następnie z pewnem wahaniem zdecydował się przystąpić do rzeczy, która mu wielką przykrość sprawiała.
Ale wolał najboleśniejszą prawdę, niż męczącą niepewność.
— Kochany notaryuszu, zaczął, znanem jest panu zapewne wszystko, co ważniejszego stało się w Paryżu?...
— O, ja zawsze jestem dobrze o wszystkiem powiadomiony...
— Zapewne więc będziesz mi pan mógł powiedzieć, ciągnął René drżącym głosem, czy małżeństwo córki książąt de Simeuse jest już faktem spełnionym?...
— Ślub odbył się przed dwoma tygodniami, odrzekł żywo notaryusz. Szczęśliwy małżonek panny Janiny, pan baron de Kerjean, młodzieniec bardzo dystyngowany, którego pan markiz musi znać zapewne, został także klijentem moim i to w okolicznościach najdziwaczniejszych...
Przybity straszną nowiną, jaką posłyszał, René, pomimo, że był na nią przygotowany, musiał walczyć sam ze sobą, ażeby utrzymać pozorny spokój, aby nie zdradzić boleści swej przed notaryuszem.
Rzucił się na krzesło, ocierając zimny pot z twarzy i machinalnie powtórzył ostatnie słowa pana Boumin.
— Tak, panie markizie, ciągnął notaryusz, w okolicznościach nader dziwnych, sam pan to zaraz osądzi.
I opowiedział ze wszelkiemi szczegółami, wizytę barona de Kerjean, oraz nabycie przez tegoż hotelu Dyabelskiego.
— Nie prawda, panie markizie, dodał, kończąc p. Boumin, że to dziwna fantazya, że nie każdemu podobna myśl przyszłaby do głowy?...
René skłonił się potwierdzająco.
Pan Boumin prawił dalej:
— Powiadają, że baron de Kerjean łoży ogromne sumy, aby urządzić z tego hotelu najpiękniejszą rezydencyę w Paryżu!... Utrzymują nawet, że zaraz po ukończeniu robót, a nastąpi to niezadługo, zainauguruje się tam świetnym balem, jakiego jeszcze nigdy w mieście nie widziano... Pan markiz zostanie także zapewne zaproszony...
René nie miał się już o co więcej dowiadywać, pożegnał zatem notaryusza, wsiadł do czekającej na niego dorożki i wydał rozkaz woźnicy, ażeby jechał ulicami najmniej uczęszczanemi, a zatrzymał się przed domem, gdzie zobaczy wywieszoną kartą, że to dom umeblowany i do wynajęcia.
Po godzinie wolnej jazdy, dorożka się zatrzymała.
Stangret zeszedł z kozła, przybliżył się do drzwiczek i powiedział:
— Obywatelu!... znalazłem, jak się zdaje, co ci potrzeba...
— Gdzie jesteśmy?... zapytał René.
— Na ulicy Corisaie.
René wysiadł z dorożki i spostrzegł po lewej stronie, po za sztachetami, aleję wysadzoną lipami, których gałęzie teraz ogołocone, w lecie musiały stanowić przyjemne sklepienie z zieleni.
Na karcie wywieszonej na sztachetach przy dzwonku od furtki, wypisane było:
Pawilon umeblowany z ogrodem, do wynajęcia każdego czasu. — Proszę mocno dzwonić!...
Nie można było sobie wyobrazić nic bardziej odosobnionego w Paryżu.
Na prawo i na lewo sztachet, ciągnęły się długie mury, otaczające obszerne ogrody.
Na przeciw nie było żadnego domu.
Pan de Rieux, stosując się do tego, co było napisane na karcie, pociągnął silnie za rączkę od dzwonka, który się słabo odezwał w głębi.
Upłynęło kilka sekund, gdy starzec ubrany w starą liberyę z poczerniałemi galonami, przeszedłszy aleje powolnym krokiem, zapytał:
— Czy pan życzy sobie zobaczyć pawilon?...
— Tak, odpowiedział René.
Starzec otworzył bramę wielkim kluczem i wprowadził pana de Rieux do ogrodu.
Mury pawilonu były całe pokryte gęstym bluszczem.
Mały ogródek dobrze utrzymany, wyglądał bardzo smutnie.
Pawilon zbudowany z kamienia i cegły, składał się tylko z parteru i pierwszego piętra.
Wewnątrz, szare, wypłowiałe obicia i meble z czasów Ludwika XIII-go.
Jakiś zapach minionej epoki czuć było w pokoju.
René mógł cały Paryż objechać, a nie znalazłby nic równie odpowiedniego z jego obecnem położeniem i usposobieniem umysłu.
Przypadek lepiej mu posłużył, niż najlepsze poszukiwania.
— Jaka cena wynajmu tego domu?... zapytał.
— Ośmset luidorów rocznie... płacone w dwóch ratach z góry.
— Oto należność za rok cały i dla pana dwa luidory. Jakże się nazywa właściciel tego domu?...
Starzec wymienił jakieś nazwisko nieznane, napisał pokwitowanie i oddał klucze panu de Rieux.
Zmordowany, usiadł on na staroświeckim rzeźbionym fotelu, w małym saloniku na parterze i zadumał się głęboko.
— Niestety!... mówił sobie z goryczą, wszystko ostatecznie skończone!... Ta, którą kochałem i którą kocham nad życie, nie istnieje już dla mnie... Należy do człowieka niegodnego jej, do łotra, którego nie mogę nawet demaskować, bo hańba barona Kerjeana dosiągnęłaby córki Simeusów!... Obecna egzystencya moja ma jeden cel tylko na świecie:
czuwać w cieniu, po cichu, nad byłą moją narzeczoną, bo zagraża jej nieustanne niebezpieczeństwo, bo nędznik, jej mąż, zdolny jest do wszelkiej zbrodni!.. Nic mnie nie odwróci od tego celu, spełnię powinność moję do końca... Przysięgam, że będę miał jeszcze sposobność bronić mego życia od morderców barona Kerjeana!...


XIII.
Ugoda.

René byłby długo zapewne jeszcze siedział pogrążony w myślach tych ponurych, gdyby go nie wyrwały były z zadumy kroki czyjeś w ogrodzie.
Wyszedł z pawilonu i spotkał starego sługę, od którego wynajął pawilon.
— Czego sobie życzysz, przyjacielu?... zapytał starca.
— Przyszło mi na myśl — odpowiedział weteran — że może pan dopiero co przyjechał do Paryża i nie miał czasu urządzić się jeszcze... Może więc przydam się na co... Mój pan wyjechał i nie tak prędko powróci, mogę więc rozporządzać swoim czasem... Stary jestem i niedołężny, ale potrafię jeszcze zrobić co trzeba, a spełnię wszystko sumiennie...
Całe życie byłem lokajem i znam się trochę także na kuchni...
— Jak się nazywasz, przyjacielu?...
— Mateusz, do usług pańskich...
— A więc Mateuszu, przyjmuję chętnie twoję propozycyę i powiem nawet, żeś mnie wybawił z wielkiego kłopotu... Będziesz mi usługiwał, będziesz mi przyrządzał posiłek... Zadawalam się byle czem... Oto masz dziesięć luidorów na pierwsze wydatki... a przynieś, proszę cię, przedewszystkiem wszystko, co potrzebne do pisania... Zapłać także i odpraw dorożkę, czekającą przed bramą.
Stary sługa wyszedł i powrócił wkrótce z papierem, piórami, atramentem, lakiem etc.
— Biurko jest w sypialnym pokoju — powiedział. — A o której godzinie każe pan podać obiad?...
— O szóstej!...
— Może pan liczyć na moję punktualność...
René wszedł na pierwsze piętro, zasiadł przed biurkiem w sypialnym pokoju i napisał do kamerdynera swojego, człowieka zaufanego, na którego liczyć mógł w zupełności, aby przybył do Paryża pod wskazany mu adres. Nadmienił przytem, żeby tego adresu nie zdradził nikomu, i ażeby przywiózł ze sobą parę waliz z bielizną i garderobą.
Mateusz odniósł list na pocztę, następnie zaś zabrał się do rozpalenia ognia.
Dzień przeszedł. Około wpół do dziewiątej pan de Rieux włożył do kieszeni dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie, posłał po karetę i kazał się zawieżć do najsławniejszego w tej epoce składu broni przy ulicy Świętego Antoniego. Kupił tam elegancką mocną szpadę i dwa małe pistolety, które przy nim nabito, poczem wsiadł znowu do karety i pojechał, kazał się stangretowi zatrzymać w pobliżu miejsca, naznaczonego na schadzkę z Dagobertem i Bouton d’Orem.
Przybył za wcześnie — zatrzymał się zatem w karecie i dopiero gdy dziesiąta wybiła na zegarze Luksemburskim, wysiadł i wszedł na ulicę Tombe-Issoire.
Czarne chmury zakrywały księżyc, ulica pogrążona była w ciemności.
Pan de Rieux szedł wolno, żeby się nie potknąć o bruk nierówny. Szedł koło muru, otaczającego pustkę i doszedł do małej furtki, przez którą przechodził z baronem Kerjeanem.
Uważając za zbyteczne iść dalej, przystanął, a że był zmęczony, oparł się o mur trochę.
Upłynęło kilka minut.
Renégo zaczęła już dziwić niepunktualność bandytów, gdy na raz jakiś głos przytłumiony, jakby dochodzący z góry, zapytał:
— A... jest pan markiz?...
René podniósł głowę i zobaczył rysującą się w ciemości czarną postać, siedzącą na murze. Poznał głos Dagoberta i odpowiedział:
— Tak, to ja... ten sam, na którego czekacie.
— Bouton d’Or, otwórz drzwi — powiedział karzeł. Pan markiz raczy wejść, daleko nam będzie dogodniej tutaj, niż na ulicy...
René posłyszał, jak zgrzytnęły zawiasy, zawahał się instynktownie, czy przestąpić próg i oddać się na łaskę dwóch nędzników, ale zapanował nad sobą i wszedł śmiało.
Drzwi zaraz zamknięto.
Dagobert opuścił stanowisko, jakie zajmował i znalazł się obok Renégo i olbrzyma.
— Panie markizie, rzekł, wiedziałem, że słowo takiego, jak pan szlachcica, to święte słowo... Tak samo, jak ja i Bouton d’Or zaufał panu zupełnie.. Przyniósł pan zapewne pieniądze...
— Naturalnie... odrzekł René, ale noc taka ciemna... jakże ich porachujecie?...
— Rachować po panu markizie! cóż znowu... niezdolni jesteśmy do czegoś podobnego... Jest dwadzieścia rulonów zapewne?... dziesięć dla mojego kuma i dziesięć dla mnie... Doskonale!... dziękujemy panu z całego serca... Teraz pozwoli pan markiz dać sobie dobrą radę... Czuwaj pan nad sobą, a kiedy będziesz się pan bił w pojedynku, nie dajże się mordować, bo nas tam zapewne nie będzie, ażeby pana zabrać do siebie i kurować w podziemiach Dyabelskiego hotelu...
René zadrżał.
Słowa Dagoberta przypomniały mu, że już słyszał od pana Boumin o nabyciu tego hotelu przez męża Janiny de Simeuse.
— Hotel Dyabelski?... powtórzył.
— Ależ tak, tam była nasza siedziba, aleśmy zostali z niej wyrzuceni zeszłego tygodnia, przez łotra, z którym się pan spotykałeś na szpady, w tem samem miejscu, gdzie się znajdujemy...
— Przez barona de Kerjean?...
— Przez niego samego.
— Baron kupił ten hotel... Czy nie słyszeliście o tem?...
— Doprawdy, że nie!... odrzekł, śmiejąc się Dagobert. Więc pan we własnym domu swego mordercy znalazłeś schronienie!... A to prawdziwie ciekawe i oryginalne!...
— Chcecie mi oddać pewną przysługę?... zapytał pan de Rieux.
— Czyż pan markiz może wątpić o tem?...
— No... więc zróbcie, czegoście dotąd nie zrobili... Objaśnijcie mnie, co się stało po tem, gdy upadłem napadnięty przez siepaczy Kerjeana i gdyście mnie do siebie zabrali?...
Dagobert opowiedział w krótkości to, co czytelnicy nasi już wiedzą.
Tajemnicze podziemia najbardziej uderzyły Renégo, przeczuwał, że jakieś szatańskie dzieło miało się dokonać w tych kryptach, do których Kerjean ciągle, jak zły duch, powracał.
— Jak się tu dowiedzieć o tem?... szepnął.
— Szal... przerwał żywo karzeł.
W tej chwili wszyscy trzej posłyszeli lekki szmer, furtka się otworzyła i zaraz zamknęła z powrotem, a jakieś cienie przesunęły się i przyciszone kroki dały się słyszeć na stwardniałej ziemi.
Serce Renégo zabiło gwałtownie, oczy siliły się napróżno przebić ciemności.
Nagle, na sekundę chmury się rozsunęły, a blade światło księżyca pozwoliło panu de Rieux, dojrzeć czarne sylwetki kilku ludzi, którzy zaraz zniknęli za cyprysami.
René zwrócił się do Dagoberta:
— Gdzie idą ci ludzie?...
— Do cysterny, odpowiedział karzeł, a ztamtąd dostaną się do podziemi...
— Sądzicie, że należą oni do barona de Kerjeana?...
— Przysiągłbym na to.
— A dla czegóż przez dom nie przechodzą?...
Dagobert wzruszył ramionami.
— Trzeba się o to nie mnie, lecz właściciela zapytać.
— Milczenie!... szepnął Bouton d’Or, posiadający słuch nadzwyczaj bystry, ktoś idzie przez ulicę... ktoś się zbliża... zatrzymuje...
Olbrzym miał racyę, furtka otworzyła się po raz drugi i liczniejsza znowu gromadka skierowała się w stronę cysterny.
Kiedy ucichł odgłos ich kroków, René powiedział do Dagoberta i Bouton d’Ora: —
— Uważajcie dobrze obadwaj, bo będę mówił o rzeczy nader dla was ważnej...
— Słuchamy z całą uwagą, panie markizie... odpowiedział karzeł.
René zaczął:
— Oddaliście mi największą przysługę, jaką jeden człowiek może wyświadczyć drugiemu, boście mi uratowali życie, i jestem też dłużnikiem waszym, lubo przed chwilą skwitowaliście mnie zupełnie...
— Coś dobrze się zaczyna... pomyślał olbrzym, węszący nową gratkę.
— Nie chcę was obrażać swojem podejrzeniem... ciągnął pan de Rieux, nie wiem, jak żyjecie, a jednakże, muszę się przyznać, iż wątpię w moralności waszych sposobów widzenia rzeczy... Obawiam się, czy nie macie trochę za luźnych pojęć o cudzej własności...
— No, no, niech pana markiz się nie żenuje... przerwał Dagobert, i nazywa rzeczy właściwem ich nazwiskiem... Jesteśmy łotrami, ani mniej ani więcej... i wcale się o to nie obrażamy... żyjemy z rabunku...
— Do czegóż taka egzystencya was doprowadzi?...
— Na szubienicę, panie markizie, to rzecz pewna... ale zgodziliśmy się ze swoim losem... trzeba być filozofem na tym świecie...
— Przykro mi pomyśleć, że moi wybawcy dążą do tak opłakanego celu!...
— Czy masz nam pan co innego do zaproponowania?...
— Może...
— No, to mów, panie markizie... Nie idzie nam koniecznie o szubienicę i chętnie przyjęlibyśmy na stare lata trochę mniej wzniosłą pozycyę...
— Od was wyłącznie zależy, ażebym wam dostarczył środków zostania uczciwemi ludźmi... Co byście powiedzieli naprzykład, gdyby wam tak nie zbywało na niczem, a nadto, gdybyście mieli porządny domek wiejski?...
Dagobert pokiwał głową:
— Powiedziałbym, że zapóźno już na nasze nawrócenie i że nie warto o tem gadać...
— Za późno?... powtórzył René, a dla czego?
— Bo przeszłość, jaką za sobą ciągniemy, jest nieprzezwyciężoną przeszkodą dla przyszłości, jaką nam pan proponuje... Jak tylko sprobujemy żyć spokojnie na świetle dziennem, agenci pana naczelnika policyi wyciągną na nas swoje szpony i dzisiejsi uczciwi ludzie, zapłacą za wczorajszych łotrów... Jesteśmy wyjęci z pod prawa, panie markizie... musimy więc poprzestać na tem, pozostawiając sobie przynajmniej prawo ukrywania się i bronienia!...
— A więc, cóżbyście powiedzieli, ciągnął pan de Rieux, gdybym się podjął pogodzić was z panem naczelnikiem policyi i dał wam zapewnienie, że puszczają w niepamięć waszę przeszłość?...
— Oh! wtedy to, co jest w tej chwili niepodobieństwem, stałoby się prawdopodobnem.. Ale to nie będzie bez pewnych, zdaje mi się, warunków?...
— Zgadłeś...
— A te warunki?...
— Wyrzec się od dzisiaj wszelkiego łotrostwa... poprzestać na trzechset liwrach, jakie wam będę doręczał każdego miesiąca i wreszcie wynaleźć zręczny sposób dostania się, jak przed tem do podziemi Dyabelskiego hotelu i zawiadamiać mnie o wszystkiem, co się tam dziać będzie... Widzicie, że to, co od was wymagam, nie jest znów tak wielką rzeczą i że wam w zamian sporo obiecuję... Czy zgadzacie się?...
— Bez wahania, zostaniemy uczciwymi ludźmi, będziemy szpiegować z amatorstwa i zaręczamy, że pan markiz będzie miał daleko lepszą policyę, niż pan de Sartines, chociaż o jego także dziwy rozpowiadają.
— W takim razie, macie tutaj trzysta liwrów za pierwszy miesiąc z góry.
— Pokornie dziękujemy panu markizowi i oddajemy mu się duszą i ciałem!... rozporządzaj pan nami, jak ci się żywnie podoba. Ale w jaki sposób, mamy dostarczać wiadomości?...
— Czy pisać umiecie?... zapytał René.
— Edukacya Bouton d’Ora nie sięga tak daleko, ja za to piszę jak urzędnik.
— A więc, kiedy będziecie mieli mi coś do powiedzenia, zawiadomcie mnie o tem listownie przez posłańca, który przyniesie wam odwrotną odpowiedź moję co do czasu i miejsca, w którem spotkać się mamy. Oto mój adres...
— Dobrze, panie markizie, z pewnością jutro zaraz będziemy mieli co dobrego dla pana...
Na tych słowach skończyła się rozmowa.
René powrócił do swojej karety i zmordowany zarówno fizycznie jak moralnie, kazał się odwieźć do swojego nowego mieszkania.
Dagobert i Bouton-d’Or ze silnem postanowieniem, sumiennego zarobienia pieniędzy od markiza i zaskarbienia sobie potężnej jego protekcyi, udali się bez straty czasu do cysterny prowadzącej do podziemi...
O pięćdziesiąt kroków od otworu, ukryli się po za cyprysami i czekali.


XIV.
List zapraszający.

Nim tydzień upłynął, René ukryty przed światem, w oddalonym swoim pawilonie, otrzymał od Dagoberta raport, z którego dowiedział się, że podziemia hotelu Dyabelskiego, przemienione zostały przez barona de Kerjean w olbrzymią pracownię monety fałszywej.
Oto w jaki sposób karzeł i olbrzym zdołali zrobić to nadzwyczaj ważne odkrycie.
Pozostawiliśmy ich ukrytych po za cyprysami w pobliżu cysterny.
W niespełna godzinę, ze trzydziestu ludzi kolejno przeszło obok nich i wszyscy zagłębili się w ziemię.
Zaczajeni usłyszeli przypadkiem, jak jeden z tych ludzi powiedział do swojego towarzysza:
— Pamiętasz hasło na noc dzisiejszą?...
— Pamiętam... odrzekł tenże, powiedzą „złoto,“ a trzeba odpowiedzieć „żelazo.“
— Prawda, zapomniałem... Dziękuję.
Dwaj towarzysze poszli dalej i zniknęli tak samo jak i poprzedni.
Dagobertowi i Bouton-d’Orowi, awanturnikom z natury, dosyć już tego było.
Zdecydowali się w tej chwili na krok bardzo śmiały, zwłaszcza, że uzbrojeni byli dobrze i mogli bronić się w razie potrzeby.
Zeszli do cysterny, potem do tajemniczego przejścia i to przebyli w całej długości, na końcu dopiero korytarza potknęli się prawie o rodzaj szyldwacha ze szpadą przy boku i pistoletem w ręku...
Szyldwach ten zagrodził im drogę, szepnąwszy tylko:
— Złoto...
— Żelazo!... towarzyszu... odpowiedział bez wahania Dagobert.
Szyldwach zaraz się usunął i dwaj bandyci weszli bez przeszkody do podziemi, które znali jako zawsze milczące i ciemne, a które teraz płonęły światłem i wrzały życiem.
Ognie pieców walczyły ze światłem lamp, pięćdziesięciu zaś, czy sześćdziesięciu robotników, oddawało się pracy z gorączkową ruchliwością i pilnością niezmordowaną.
W jednej chwili Dagobert i Bouton-d’Or zrozumieli, jakiego rodzaju była ta praca.
— Dobra wiadomość dla markiza!... szepnął karzeł. Fabrykacya fałszywej monety... toć to okrutna zbrodnia!... Głowa barona de Kerjeana spadnie z szafotu, kiedy się tylko panu de Rieux spodoba... Cóż ty na to kumie?...
— Myślę, że wiadomość naprawdę jest bardzo dobra i warta zapłaty... odrzekł Bouton-d’Or, przypuszczam też, że markiz będzie się czuł w obowiązku, dać nam dowód swojego zadowolenia...
— Bądź spokojny, to pan wspaniałomyślny, wiesz o tem tak dobrze jak i ja...
Po kilku minutach, dwaj szpiedzy Renégo zbliżyli się najpierw do pracowników, a potem do maszyn, ażeby im się przyjrzeć dokładnie, ale zaraz spostrzegli, że obecność ich czyniła wrażenie, jakiego sobie bynajmniej nie życzyli.
Nikt ich nie znał, kiedy jeden drugiego zapytywał, kto byli przybysze, ale nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
Fizyognomie coraz bardziej stawały się groźne, spojrzenia coraz widoczniej niespokojne.
Karzeł i olbrzym poznali po tych widocznych symptomatach, że niebezpieczeństwo było blizkie, a że im niepodobnaby było usprawiedliwić swojej obecności, tak samo jak wielkiem szaleństwem byłoby myśleć o walce przeciwko tak przeważającej sile, postanowili zmykać, zanim wybuchnie coraz bardziej wzmagająca się burza.
Udało im się szczęśliwie.
Weszli od ulicy Tombe-Issoire, a wyszli przez opuszczone kopalnie Montrouge i znaleźli się w polu niedaleko miejsca ich siedziby.
Nazajutrz rano, Dagobert napisał zaraz i posłał panu de Rieux raport, o którym wspomnieliśmy powyżej.
Uradowany tak wielkiem odkryciem René, posłał im przedewszystkiem dwadzieścia pięć luidorów tytułem gratyfikacyi.
Powiedzieliśmy, że markiz był uradowany, wyrażenie to nie powiada całej prawdy, bo pan de Rieux miotany był dwoma przeciwnemi uczuciami, to jest prawdziwą radością i wielkiem zmartwieniem.
Szczęściem było posiadać nakoniec dowód materyalny o zbrodni de Kerjeana, ale nękało go, że połączona była z tym nędznikiem Janina de Simeuse, boć sprawiedliwość ludzka, prędzej czy później dosięgnie nędznika, a siekiera kata zetnie łeb spodlony.,
Okropne pomieszanie i straszny niepokój opanowały duszę Renégo.
— Co tu robić?... zapytywał siebie, co przedsięwziąć?... Wydać de Kerjeana i w ten sposób wyrwać z rąk jego Janinę... nie było co myśleć... Panna de Simeuse była jedną z tych istot anielskich, czystych, które niezdolneby były przeżyć takiej publicznej hańby... Padłaby z pewnością pod tym ciosem, więc zamiast ją ocalić, stałby się jej mordercą!...
Uprzedzić księżnę i księcia?... Ale czyź godzi się zatruwać ostatnie dni tych starców odsłanianiem przepaści, w którą przez swoje zaślepienie pogrążyli jedyną córkę?... Cofną się oni z przerażeniem przed rozgłosem takiego odkrycia i skazania de Kerjeana, a łotr ten, pewny milczenia i bezkarności, nie porzuci swojej ofiary...
Raz jeszcze... co tu robić?...
René mało nie oszalał, myśląc bezustannie nad rozwiązaniem tej zagadki...
Nakoniec po trzech dniach podobnej męki, która zwiększała się co godzina, powziął postanowienie, które nikogo nie alarmując, zmniejszało, jego przynajmniej zdaniem, krążące nad głową Janiny niebezpieczeństwo.
Postanowił pójść zobaczyć się z nią samą, powiedzieć jej wszystko, żeby ją przekonać nakoniec, że ją zabezpiecza przeciwko człowiekowi, którego wpływom ulegała.
René wmawiał w siebie, że Janina uwierzy jego słowom, bo jeżeli, jak się mu pono zdaje, pogardziła radami i prośbami z po za grobu, zawartemi w liście pisanym do niej w sam dzień pojedynku, to najprędzej dla tego, iż baron de Kerjean, nędznik tak podstępny i tak podły, list ten przejął i zniszczył.
Ale jakże się dostać do Janiny?... Jak otrzymać od niej widzenie się sam na sam, jak porozmawiać z nią poufale bez świadków?...
Przedstawić się w hotelu Dyabelskim, toż to niepodobieństwo!... Baron Kerjean nie pozwoli mu zobaczyć się z żoną, ale go raczej zasztyletuje.
Udać się do księżnej de Simeuse, żeby mu ułatwiła schadzkę, było również niepraktycznym sposobem... Musiałby chyba powiedzieć całą prawdę, bo inaczej tak szlachetna dama nie widziałaby potrzeby pomagać mu w zobaczeniu się z córką...
Na szczęście, pan de Rieux przypomniał sobie o balu, jaki, jak mu mówił pan Boumin, miał zamiar dać baron Kerjean na otwarcie domu.
Bal miał być kostyumowy i maskowy, a to ułatwiłoby Renému wejście do pałacu, bez obawy narażenia się na poznanie... potrzebował tylko mieć kartę zapraszającą...
Jakże ją dostać?...
Po długim namyśle, po wywiedzeniu się za powtórną bytnością u pana Boumin, na który dzień bal został naznaczony, pan de Rieux powziął dziwny zamiar i ten postanowił koniecznie doprowadzić do skutku.
Odzyskane zupełnie siły, pozwalały mu odbywać pieszo, bez zmęczenia, dalekie nawet podróże, wyszedł więc pewnego wieczoru przez rogatkę l’Enfer z Paryża i oryentując się jak mógł najlepiej po płaszczyźnie Montrouge, skierował się ku chałupie, gdzie Dagobert i Bouton d’Or — obrali sobie siedlisko i bez trudności ją znalazł.
Słabe światełko dochodzące z po za zzieleniałych przepalonych szybek wązkiego okienka wybitego w murze, wskazywało, że jest ktoś w domu.
René zastukał cicho do drzwi, ale nie zaraz mu odpowiedziano.
Zastukał powtórnie silniej juź trochę i drzwi się nagle otworzyły.
Dagobert stanął w progu z pistoletami w obu rękach.
— Kto pan jesteś i czego żądasz?... zapytał piskliwym swoim głosem, starając się nadać mu stanowczość.
Ale odrazu poznał gościa i wykrzyknął radośnie:
— Co ja widzę... toż to pan markiz?... Doprawdy, że własnym oczom niedowierzam!... Co za szczęście niespodziewane!... Proszę wejść, panie markizie... uprzejmie proszę!...
Rene ździwił się zmianie, jaka zaszła w stancyi i postaci Dagoberta.
Dwa łóżka drewniane z białą pościelą i wełnianemi kołdrami, zastąpiły słomę, mały stoliczek i dwa krzesełka, składały umeblowanie, na stole przy lampie leżała duża księga z czerwonemi brzegami, traktująca o medycynie, do której, jak nam wiadomo, karzeł miał nieprzeparty pociąg.
W całej wogóle powierzchowności, stał się on zupełnie niepodobnym do siebie, w miejsce okrywających go łachmanów, miał porządne ciemne ubranie, na twarzy nie pozostało ani śladu z długiej rozczochranej brody. Pan de Rieux zaledwie co poznał.
Powinszowawszy karłowi takiej przemiany fizycznej, która zdawała się zapowiadać przemianę moralna, René powiedział:
— Przychodzę do was po pewną usługę.
— Pan markiz wie dobrze, że jesteśmy na jego rozkazy!... wykrzyknął Dagobert.
— Może was to oburzy... ciągnął pan René, że sprowadziwszy was ze złej drogi, przychodzę wam jednakże proponować, abyście na godzinę powrócili do dawnego zajęcia.
— O! ba!... mruknął karzeł z widocznem ździwieniem.
— Uspokójcie się zresztą, idzie o rzecz najniewinniejszą... kradzież, jaką popełnicie dla mnie, nie obciąży ani waszego, ani mojego sumienia.
Dagobert wpatrywał się w markiza oczami błyszczącemi ciekawością.
— A to, widzicie, za ośm dni... zaczął znowu pan de Rieux, właściciel hotelu Dyabelskiego, baron de Kerjean, wydaje świetny bal.
— Słyszałem o tem... odrzekł karzeł.
— Od jutra zapewne służba jego biegać będzie po Paryżu z zaproszeniami.. Dla bardzo ważnych powodów chciałbym się na tym balu znajdować... i potrzebuję zaproszenia. Wszystko mi jedno, na jakie nazwisko będzie wypisane. Liczę, że mi je zdobędziecie...
— Nic łatwiejszego, panie markizie, jak zabrać znajomość z jednym z lokajów, zaprowadzić go do szynku, spoić i jeden mu list wyciągnąć... Dzieckoby sobie z tem poradziło...
— Więc pewni jesteście, że się uda?...
— Proszę pana markiza, ani żartem nie wątpić o tem...
— Działajcie więc jak najśpieszniej... Ja za tę kartę zapraszającą... obiecuję wam dziesięć luidorów...
— Niema potrzeby, panie markizie, zachęcać nas do gorliwości obietnicą nagrody. Ja i Bouton-d’Or zawiele już i tak panu zawdzięczamy. Ale jak mamy list ten doręczyć?...
— Przyniesiesz mi go osobiście do domu, Dagobercie, bo będę miał dla was nowe rozkazy prawdopodobnie.
— Dobrze, panie markizie.
Na trzeci dzień, zaproszenie barona i baronowej de Kerjean, zaadresowane do pewnego vice-hrabiego, zostało złożone przez Dagoberta w ręce Renégo.
Nic teraz nie przeszkadzało naszemu bohaterowi znaleźć się na salonach hotelu Dyabelskiego...
Będzie miał zatem sposobność porozmawiania z Janiną de Simeuse.


XV.
Czarny pokutnik.

Nadszedł dzień balu
Pan de Rieux pomiędzy jedenastą a dwunastą w nocy, odbył długą naradę z Dagobertem i Bouton-d’Orem, wydał im przytem jak najbardziej szczegółowe rozkazy.
Następnie zajął się swoją toaletą, albo raczej swojem przebraniem.
Przywdział kostium czarny aksamitny, całkiem podobny do kostiumu, w jakim na sławnym obrazie swoim przedstawił Van-Dick Karola I.
Na ten kostium nałożył kaptur, jakiego używali zakonnicy, nazywani czarnymi pokutnikami.
Kaptur, spadający na twarz i posiadający otwory na oczy i usta, najzupełniej zastępował maskę.
W ubraniu tem, René ze szpadą u boku i pistoletami ukrytemi, bo nie chciał być bezbronnym w obec najzawziętszego wroga swojego, wysiadł z karety o pierwszej po północy przed fotelem Dyabelskim i wstąpił na pierwsze stopnie peronu.
Przeszedł śmiało podwójny, szereg wygalonowanych lokajów, dziwiących się po cichu ponuremu przebraniu, oddał w ręce Malo kartę zapraszającą i wszedł do salonów oświetlonych, w których cały przepych i wszystkie możliwe przyjemności Paryża współzawodniczyły na uświetnienie zabawy.
Przez kilka sekund pan de Rieux był literalnie olśniony.
Te światła oślepiające, ta muzyka, cudownemi wibracyami napełniająca powietrze, ta atmosfera przepełniona zapachem kwiatów, te kostyumy o tysiącznych barwach, przesuwające się przed oczami, te czarujące tańce, cały ten widok prawdziwie magiczny, uczynił na nim tak silne wrażenie, że spowodował zawrót głowy, podobny do tego, jakiego doświadcza rekonwalescent, gdy użyje za silną dozę mocnego wina.
Dziwne to uczucie trwało jednak bardzo niedługo, René zebrał zaraz całą swoję energię, zmieszał się z tłumem i zaczął poszukiwać Janiny de Simeuse, baronowej de Kerjean.
Pan de Rieux nie chciał o nią pytać nikogo, a nie było rzeczą zbyt łatwą odnaleźć gospodynię w pośród pięciuset kobiet, uwijających się bezustannie po salonach, obszernych, jak salony Luwru.
Napróżno też czas jakiś ścigał wszystkie grupy oczami, ta o którą mu chodziło, była niewidzialną dla niego.
Nagle, gdy orkiestra dała sygnał do menueta, René zadrżał, jakby go niespodzianie dotknął prąd elektryczny.
Pobladł pod kapturem i przycisnął rękę do silnie bijącego serca.
Spostrzegł o dziesięć kroków od siebie niedawną narzeczoną swoję, spostrzegł Janinę de Simeuse, czyli Carmen, która przepiękna w królewskiem swojem przebraniu stawała właśnie do tańca.
Pochylona z uśmiechem na ramieniu jakiegoś nieznanego panu de Rieux szlachcica, młoda kobieta zamieniała ze swym tancerzem słowa, których René nie mógł dosłyszeć. Śmiała się głośno a rzucała na wszystkie strony błyszczące spojrzenia, pełne kokieteryi.
Renému serce się ścisnęło — głęboka zazdrość i głucha nienawiść rozdzierała mu duszę, palące łzy cisnęły się do oczu... Pragnąłby wyzwać i zabić bez litości tego człowieka, którego Janina słuchała z takim uśmiechem, z takiemi spojrzeniami.
Taniec się rozpoczął i sprawił nowe tortury Renému.
Carmen, cyganka hiszpańska, tancerka, wygrywająca ongi na tamburynie, porwana bezwiednie wspomnieniami przeszłości, zmieniła, nie wiedząc sama o tem, menuet francuzki, w jakiś ogniście namiętny taniec.
Powodzenie było ogromne oklaski rozlegały się po patrycyuszowskich salonach, jak gdyby cyganka na deskach teatralnych występowała.
René przypatrywał się scenie ze zdumieniem i rozpaczą.
— Śnię, albo waryatem jestem!... Czyż możebnem jest to, na co patrzę własnemi oczami?... Janina, córka Simeusów, wychowana przez szlachetną, cnotliwą matkę, w skromnych zasadach domowego ogniska, czyż mogłaby stać się kokietą, pragnącą podobać się za jakąbądź cenę, czyż potrafiłaby upajać się takiemi poniżającemi tryumfami?.. Patrzę na to, a jednakże nie wierzę, że to Janina de Simeuse!... Czym ja ślepy i głupi?...
Menuet skończył się w tej chwili.
Carmen otoczona rojem młodzieży, zniknęła w tem otoczeniu pochlebców i wielbicieli, a pan de Rieux straciwszy ją z oczu, oprzytomniał trochę i wyperswadował sobie, iż się stał ofiarą dziwnie bolesnego złudzenia.
— Zazdrość — powtarzał sobie, nie pozwalała mi sądzić sprawiedliwie... wziąłem za występną kokieteryę niedoświadczenie niewinnego dziecka, nieznającego świata i upajającego się pierwszem powodzeniem swojem... Janino... droga Janino, wybacz mi te ubliżające podejrzenia, bo ja sam sobie nie mogę ich przebaczyć!...
Ukryty we framudze okna, pogrążył się w myślach... Nie słyszał ani otaczającego go szmeru, ani muzyki... Patrzył a nic nie dostrzegał... myśli jego uleciały gdzieś daleko...
Czas uchodził, potrzeba zatem było skorzystać ze sposobności.
Markiz zapanował nad sobą.
— Pójdę jej poszukać... powiedział sobie. Powiem jej wszystko i przekonam, że lubo jest dla mnie stracona, nie przestałem należeć do niej w zupełności... Wysłucha mnie, odpowie i odnajdę dawną moję Janinę...
Po raz drugi zaczął tedy szukać Carmeny.
Tym razem lepiej mu się udało.
Przy wejściu do drugiego salonu, spostrzegł młodą kobietę, szepczącą z Moralesem.
Pomimo wspaniałego kostiumu granda hiszpańskiego, jaki miał cygan na sobie, pan de Rieux poznał od razu tę twarz, podobną do drapieżnego ptaka, która się pochyliła nad nim, w chwili, gdy tracił przytomność w pustce przy ulicy Tombe-Issoire.
Zadrżał mimowoli na myśl, że ten podły morderca, był, jak się zdawało, w poufałej z Janiną zażyłości.
Morales się oddalił, René zaś skorzystał z chwili i żywo zbliżył się do Carmeny.
— Pani... rzekł z drżeniem w głosie, racz mi uczynić ten honor, przyjm ramię moje i pozwól się poprosić o chwilkę rozmowy...
Pan de Rieux miał nadzieję, że Janina zadrży, głos jego posłyszawszy, ale Carmen zapomniała już tego głosu.
— Panie pokutniku, odpowiedziała, śmiejąc się uroczo, królowa hiszpańska nie mogłaby prośbie twojej odmówić, udzielam więc audyencyę, chociaż, dodała cyganka z szyderstwem, jak na zabawę, wybrałeś za bardzo ponury kostium...
René poczuł, że mu krew uderzyła do głowy przy dotknięciu ręki Carmeny.,
— Przyznaję, odpowiedział, że ubiór mój jest bardzo smutny... ale mniej smutny jednakże, niż to, co wyjawić chcę Janinie de Simeuse.
Posłyszawszy tak niespodzianie, wymówione nazwisko swojej ofiary, Carmen zadrżała z kolei.
Ale nie zmieszała się wcale, na ustach pozostał uśmiech poprzedni.
— Powiadasz pan, że masz mi uczynić ponure jakieś odkrycie, odrzekła wesoło. O! panie pokutniku, pomimo całego szacunku, jaki powinnam mieć dla stroju twego, pozwól, że ci nie uwierzę... Życie moje jest snem rozkosznym.... żadne nieszczęście nie mogłoby mnie dosięgnąć obok męża, którego kocham, niema też żadnej chmurki na rozjaśnionem niebie przyszłości mojej...
— A czy w głębi serca swojego, nie ma pani żadnego wspomnienia, żadnego wyrzutu?...
— Wyrzutu?... powtórzyła Carmen, której pozorny spokój pokrywał coraz bardziej wzrastającą obawę. Zapominasz pan, do kogo mówisz. Maska pozwala na wiele rzeczy, ale proszę być ostrożnym i nie posuwać się za daleko!...
— Janino de Simeuse, ciągnął pan de Rieux, czyż nie uważasz za grzech śmiertelny zlekceważenie ostatnich przestróg, umierającego przyjaciela... Czy nie uznajesz za zbrodnię, zdeptanie nogami ostatniej jego woli?... Tyś popełniła tę zbrodnię... Czy sobie nie przypominasz tego?...
Carmen zachwiała się i zbladła.
— Nie wiem, co pan chcesz mówić... szeptała, nie rozumiem pana?...
— Twoja bladość i pomieszanie, przekonywają, żeś mnie zrozumiała... powiedział René z zapałem. Zgubiłaś się dobrowolnie, Janino, oddając baronowi de Kerjean list, który stać się miał zbawieniem twojem...
— Kto może być ten człowiek?... zapytywała siebie Carmen ze drżeniem, i jakim sposobem zdobył podobną tajemnicę?...
Zdumienie i przerażenie cyganki zostanie wytłomaczone, gdy powiemy, iż Luc de Kerjean, po oznajmieniu jej o śmierci Renégo de Rieux, uznał za stosowne nie powiedzieć nic wspólniczce o dziwnym epizodzie zniknięcia trupa, aby jej w ten sposób niepotrzebnie nie robić niepokoju.
Carmen była przekonana, że narzeczony Janiny de Simeuse od dawna już został wykreślony z listy żyjących.
— Tak, mówił dalej markiz, tłomacząc sobie mylnie pomieszanie młodej kobiety, ten list był dla ciebie zbawieniem... Ten głos wychodzący z na w pół otwartego grobu, powinien był być świętym dla ciebie!... Tyś go jednakże nie usłuchała!... Ale na co się zdadzą niepotrzebne wymówki?... Nie można naprawić złego, jakie się stało... Ten, co cię tak kochał, dzisiaj ma jedno tylko pragnienie, zasłonić cię przed niebezpieczeństwem... zachować ci przynajmniej życie... kiedy mu się szczęścia zachować ci nie dało...
— Życie!... szepnęła Carmen. Cóż mi zagraża?...
— Człowiek, którego nosisz nazwisko...
Cyganka podniosła głowę i siliła się przybrać na usta wyraz wyniosły i pogardliwy.
— Baron de Kerjean, mówiła, wpatrując się groźnie w swojego interlokutora, ale nie mając zamiaru oddalania się od niego, barona de Kerjean nie mogą dosięgnąć zaczepki, a ja, Janina de Simeuse, jego żona, nie chcę i nie powinnam słuchać ich dłużej...
— A jednak musisz mnie pani wysłuchać!... rzekł René tonem nakazującym. Słowa moje ubliżają ci, ale nie dbam o to wcale?...
Luc de Kerjean, mogę złożyć na to dowody, jest złodziejem, fałszerzem i mordercą!... Luc de Kerjean nie cofa się przed żadną zbrodnią!... Głowa jego oddawna już należy do kata!... W chwili, kiedy mówię to pani, na wspaniałe te salony, wejść może policya i w imię sprawiedliwości, zawołać na nędznika:
„ — Chodź za nami, aresztujemy cię!...“
Przysięgam pani, że pod tą posadzką, po którę tyle nóg pląsa wesoło, horda bandytów, przez Luca de Kerjean zebrana, podziemia tego hotelu zamieniła na fabrykę monety podrabianej.
Kiedy René wypowiadał te słowa wolno i dobitnie, Carmen zbliżała się pomału do wysokiego kominka z białego marmuru, ozdobionego w herby Kerjeanów i Simeusów.
Tu byli odosobnieni trochę od reszty tłumu, tu nikt nie śmiał się zbliżyć, ażeby nie przeszkodzić rozmowie gospodyni domu.
Posłyszawszy piorunujące oskarżenie, dowiedziawszy się najniespodziewaniej, że tajemnica podziemi znajduje się w posiadaniu czarnego pokutnika, Carmen zachwiała się, jakby zemdleć miała.
Markiz spostrzegł symptomaty osłabienia i wyciągnął rękę, ażeby ją podtrzymać.
Ale cyganka zapanowała już nad sobą i już odzyskała krew zimną.
— Panie, rzekła głosem złamanym, któremu siliła się nadać pewność. Poświęcenie chodzi z odkrytem czołem, kalumnia tylko pod maską się ukrywa!... Albo jesteś prawdziwym moim przyjacielem, albo jesteś człowiekiem podłym... Kiedy zobaczę twarz twoję, dopiero wtedy będę wiedziała, czy cię wypędzić... czy ci uwierzyć... czy ci podziękować... czy też pogardzać tobą...
René zatrząsł się cały.
— Janino! rzekł składając ręce, Janino!... czy to możebne?.. Czy ja ci jestem nieznanym?...
— Przysięgam, że nieznanym!... że nieprzyjacielem, w to wierzę!...
— O!... wykrzyknął młody człowiek z rozdzierającym akcentem, ja to przewidywałem... ja to przeczułem... tyś mnie nie odgadła... tyś mnie nie poznała, bo ty nie jesteś Janiną de Simeuse!...
Jednocześnie zerwał kaptur i ukazał przerażonym oczom Carmeny, wybladłą twarz i błyszczące oczy.
Na widok zjawiska, które jej się z grobu ukazało, najpewniejszą była bowiem śmierci markiza de Rieux, awanturnica pierwszy raz w życiu straciła zupełnie odwagę.
Wydała głuchy okrzyk i padła zemdlona.
René nałożył kaptur i znikł odrazu w tłumie.


XVI.
Coquelicot.

Kilku młodych ludzi pośpieszyło zawiadomić natychmiast barona o wypadku żony.
— Raczcie mi panowie wybaczyć!... zawołał ten ostatni do pana de Sartines, wstając od stołu i wybiegając do sąsiedniego salonu.
Wszyscy ustępowali mu z drogi, w parę sekund znalazł się przy Carmenie, którą podtrzymywały dwie damy, a która była tak bladą, że wyglądała na nieżywą.
— Powietrza! powietrza!... zawołał Luc, proszę otworzyć okna!...
Rozkaz został natychmiast spełnionym.
Zimny prąd wpadł do salonu i zniewolił do odwrotu wszystkie kobiety, zmuszone, pomimo całej swej ciekawości, schronić się do sąsiednich pokojów, ażeby zapalenia płuc uniknąć.
Kerjean wziął Carmenę w objęcia i zaniósł do okna.
Skutek tej energicznej kuracyi okazał się natychmiast.
Cyganka zaczęła drżeć cała, otworzyła oczy i spojrzała do okoła wzrokiem wystraszonym.
Luc, przyłożył usta do jej ucha i szepnął jak można najciszej:
— Co to się stało?... Co tobie jest?... Kogoś widziała?... Mów prędko...
— Wszystko stracone!... odpowiedziała cyganka.
— Wszystko stracone!.. Dla czego?...
— Umarli wychodzą z grobów i zwracają się przeciwko nam... René de Rieux mi się ukazał...
— René de Rieux!... powtórzył Kerjean, marszcząc czoło... Ależ to niepodobna... to zapewne złudzenie tylko... podobieństwo... przypadek...
— Nie, nie!... to nie złudzenie!... Zanim mi odsłonił swoje rysy, narzeczony Janiny długo ze mną rozmawiał...
— Cóż ci powiedział?...
— Powiedział mi, że jesteś fałszerzem i mordercą, że zrobiłeś z podziemi tego hotelu norę do podrabiania pieniędzy... Ponieważ nie poznawałam jego głosu i chciałam koniecznie twarz zobaczyć, wykrzyknął:
„— Wiedziałem ja o tem dobrze, że jestem obcym dla ciebie, bo ty nie jesteś Janiną de Simeuse!...“ Uchylił kaptura i ukazał twarz straszną, jak widmo... Wtedy straciłam przytomność...
— Jaki kostium miało na sobie to mniemane widmo?...
— Kostium czarnego pokutnika...
— Masz racyę, odrzekł Kerjean, może nie wszystko jeszcze stracone, ale jest istotnie wielkie i groźne niebezpieczeństwo... Zapanuj nad wzruszeniem, nakaż milczenie trwodze... Bądź mężną, jak byłaś nią zawsze... Objaśnij swoje zemdlenie, nagłem osłabieniem, bez przyczyny... nie dopuść, aby zabawa się przerwała... Za chwilę powrócę do ciebie...
Kiedy Carmen, stosując się do zaleceń męża, przybrała na pobladłe jeszcze usta uśmiech wesoły i dała znak, aby rozpoczęto przerwane tańce, Luc biegł do przedpokoju, a tak był zajęty, że zaledwie odpowiadał na zadawane mu po drodze pytania.
— Dziękuję panom, dziękuję... powtarzał z widocznem roztargnieniem. Już dobrze, zupełnie dobrze... baronowa czuje się już jak najlepiej...
Roztargnienie to zrobiło jak najlepszy skutek.
— Pan baron de Kerjean ubóstwia żonę!... mówili jedni do drugich. Tak jest zmieniony, tak wzruszony tem zemdleniem, jakby się stało wielkie jakie nieszczęście!...
Luc wszedł do przedpokoju i zastał Male, który, dumny ze swojego srebrnego łańcucha, przechadzał się wzdłuż i wszerz z całą powagą człowieka, pojmującego godność swoję.
— Słuchaj i odpowiadaj, rzekł baron, pociągając go na bok, tak, ażeby żadne ciekawe ucho nie mogło posłyszeć słów jego. Czy nie zauważyłeś szlachcica, przebranego za czarnego pokutnika?...
— Zauważyłem, panie baronie.
— Czy miał kartę zapraszającą?...
— Miał, panie baronie.
— Kiedy przybył na bal?...
— Blizko godzinę temu.
— Czy znajduje się jeszcze w salonach...
— Nie, panie baronie.
— Kiedy wyszedł?...
— Przed dwoma minutami zaledwie przeszedł około mnie...
— Czy kazał przywoływać swojej karety i swoich ludzi?...
— Nie, panie baronie. Nikt nie czekał w przedsionku na tego szlachcica.
— Gdzie jest Coquelicot?...
— W sąsiedniej sali, bo tam mu pan baron być rozkazał.
Kerjean otworzył drzwi, prowadzące z przedsionka do salonów przyjęć.
Drzwi te ukryte były po za draperyami.
— Coquelicot!... zawołał.
Znany nam bandyta natychmiast się ukazał.
Ubrany był w liberyę fantazyjną, niepodobną do liberyi Kerjeana, u boku miał szpadę, jako lokaj dobrego domu.
— Jestem, odpowiedział, co pan rozkaże?...
Luc szepnął mu coś do ucha, a skończył temi słowy:
— Sto luidorów, jeżeli go dogonisz!... dwieście jeżeli zabijesz!...
— Rozumiem, panie baronie!... odrzekł Coquelicot, wybiegając z przedsionka. Zrobi się, co tylko można.
Na podwórzu Coquelicot napotkał i zaczepił kilku lokai, ci mu powiedzieli, iż czarny pokutnik tylko co około nich przechodził, udał się na lewo i zdawał się poszukiwać swojej karety...
Coquelicot wyskoczył na ulicę; długi podwójny szereg pojazdów ciągnął się po obu jej stronach.
Bandyta powtórzył swoje pytanie stangretowi, który przypadkiem nie spał na koźle, a ten odparł z przekonaniem:
— Czarny pokutnik nie musi być ztąd daleko... poszedł w stronę placu Świętego Michała.
Coquelicot puścił się w pogoń.
Zaledwie uszedł z pięćdziesiąt kroków, gdy zobaczył, że jedna z karet wyjechała z szeregu i popędziła galopem.
Za karetą podążało dwóch ludzi, karzeł i olbrzym, mieli oni na sobie szerokie płaszcze i duże z galonami kapelusze, na oczy nasunięte.
Coquelicot wziął ich za lokai.
— Hej! koledzy, wołał cały zdyszany, nie wiecie, kto wsiadł do tej karety?...
— Może i wiemy, odpowiedział olbrzym.
— Nieprawda, że to szlachcic, w przebraniu czarnego pokutnika?...
— I to także być może, odpowiedział piskliwym głosem karzeł.
— Do pioruna, koledzy!... zawołał niecierpliwie Coquelicot, gadajcie, albo tak, albo nie; chodzi mi bardzo o stanowczą odpowiedź.
— A to sobie pocieszny jakiś oryginał, powiedział karzeł, co nam do tego, co ciebie obchodzi!...
— Gbury!... wrzasnął Coquelicot, chwytając za rękojeść szpady.
Ale dodał zaraz:
— Nie mam czasu kłócić się teraz z wami, może się jeszcze spotkamy, a wtedy zobaczycie!...
I chciał pójść dalej.
— Halte!... krzyknął karzeł, stając na środku ulicy.
— Nie puścimy!... dodał olbrzym, stawając przy małym swoi towarzyszu.
Kareta szybko się oddalała.
Coquelicot wyciągnął szpadę i wywinął nią szalonego młynka.
— Do wszystkich dyabłów!... zaryczał wściekły, usuńcie się, jeżeli nie chcecie, żebym przeszedł po waszych ciałach.
Olbrzym roześmiał się na całe gardło.
— Po naszych ciałach!.. powtórzył. Ha! ha! ha!... sprobuj no tylko!... Chciałbym widzieć, jak się zabierzesz do tego...
I zrzuciwszy płaszcz, wyciągnął olbrzymią szpadę, której śmiało mu pozazdrościć mógł Morales.
Kareta zniknęła na zakręcie ulicy l’Enfer, turkotu kół nie słychać już było.
— Co! chcesz się sprobować?... powiedział Coquelicot. A więc niech się stanie, jak chcesz, pomyślał. Zapłacisz mi, głupi łotrze, za dwieście luidorów, jakie przez ciebie straciłem!...
I skoczył z podniesioną szpadą na Bouton d’Ora, którego czytelnicy nasi już zapewne poznali.
Wszyscy stangreci, rozbudzeni kłótnią, pozsiadali z kozłów i ucieszeni niespodziewanem widowiskiem, otoczyli kołem przyszłych zapaśników.
Pojedynek rozpoczął się przy migającem świetle lamp, porozstawianych na murze hotelu.
Czy jednak mamy nazywać pojedynkiem spotkanie dwóch bandytów?...
Była to walka bez żadnych zasad, ale straszna i nie długa.
Coquelicot, rozjątrzony utratą nagrody, natarł na Bouton d’Ora z całą siłą.
Olbrzym, korzystając ze swojego wzrostu i herkulesowej siły, bronił się najpierw z nadzwyczajną obojętnością, ale stopniowo rozpalał się także i zaczął atakować.
Widziano wtedy, jak używał swojej długiej szpady, bądź jak maczugi, bądź jako piki.
Ciężka broń fruwała około głowy Coqnelicota, ostry koniec, muskał mu piersi.
Ex-przyjaciel pułkownika Bandrille, daleko lepszy rębacz od Bouton d’Ora, napróżno zasłaniał się przed tem płomiennem ostrzem, groziło mu ono nieustannie, a coraz bliżej.
Nagle Bouton d’Or krzyknął.
Szpada jego napotkała szpadę przeciwnika i złamała ją, jak gdyby szklaną była, zakręcił wtedy swoją i z siłą kuli karabinowej, wpakował ją w piersi wroga, tak, że lewą łopatką się wydobyła.
Bandyta padł na wznak, a krew mu z ust buchnęła, miał jednakże tyle jeszcze siły, iż wymówił przed zupełnem straceniem przytomności:
— Hotel Dyabelski!... zanieście mnie... do hotelu!...
Potem zamknął oczy, nie ruszył się już więcej.
I Bouton d’Or otarł tymczasem najspokojniej broń swoję i zarzucił płaszcz na ramiona.
— Kumie, rzekł po cichu, pochylając się do karła, zdaje mi się, iż nie mamy już nic tutaj do roboty i że należy nam powracać do domu. Jak się tobie zdaje?...
— Jestem tego samego zdania... odrzekł Dagobert, a dodam przytem, że pan markiz de Rieux będzie chyba zupełnie kontent z naszej dzisiejszej roboty...
Uśmiech prawdziwego zadowolenia zjawił się na ustach Bouton-d’Ora, i dwaj kandydaci na uczciwych ludzi przeszli po przez ciekawy tłum spokojnie.
Rozstępowali się wszyscy przed nimi i nikomu nawet na myśl nie przyszło, ażeby ich zatrzymywać.


XVII.
Trzech nieznajomych.

Po rozmówieniu się z Coquelicotem, de Kerjean powrócił do salonów i zastał w nich to samo ożywienie, co i przed zemdleniem baronowej.
Królowa nocy tańczyła z największym zapałem...
Przykre uczucie szybko minęło.
Gospodarz domu, lubo także panował nad sobą, nie mógł ukryć pomieszania, bo odczuwał daleko lepiej niż Carmen grożące mu niebezpieczeństwo.
René de Rienx żył... René de Rieux znał tajemnice hotelu Dyabelskiego... René de kieux podejrzywał, że baronowa de Kerjean nie była Janiną de Simeuse...
Dość mu było jedno słowo powiedzieć, a zgubi ich niezawodnie...
Potrzeba zatem koniecznie, aby René nie egzystował!... potrzeba, aby Coquelicot nie wypuścił swojej ofiary!... Szpada paryzkiego zbójcy mogła go wyzwolić raz na zawsze od groźby wiszącej mu nad głową!...
Jeżeli jednak pan de Rieux nie zostanie dogoniony i pokonany, jak się dostać jutro do niego?... jak uniknąć jego oskarżenia?...
Luc powtarzał sobie to wszystko miotany najstraszniejszym niepokojem.
Dałby chętnie sto tysięcy liwrów za godzinę samotności, za to, żeby mógł się oddalić od tego tłumu rozbawionego, wesołego, który stał mu się teraz nieznośnym.
Usunął się we framugę okna, zapuścił długą draperyę i żeby się nieco uspokoić, przyłożył do zimnej szyby rozpalone czoło.
Nagle jakieś pomieszane odgłosy doszły jego uszu, zobaczył pod oknem tłum lokajów w liberyi, zobaczył jakichś innych także ludzi w pałacowem podwórzu, otaczających nosze, na których widać było jakieś ciało, ale baronowi trudno było rozróżnić ubrania,
Serce Luca zaczęło bić gwałtownie.
— Jestem ocalony... mówił sobie, to René de Rieux być musi!... Napadnięty niespodzianie przez Coqnelicota, nie mógł się wcale bronić... Ale pocóż mi tutaj przynieśli trupa?...
Opuścił framugę okna, wyszedł do pierwszego salonu i dał rozkaz Malo, ażeby czemprędzej zeszedł na podwórze i zapytał, co się tam dzieje...
Po paru sekundach wierny sługa powrócił, ale wydawał się bardzo zmięszany, twarz miał zmienioną.
— I cóż?... zapytał go Luc z ciekawością, co za wiadomość?...
— Niestety, panie baronie, bardzo niedobra nowina... odpowiedział Malo.
Kerjeanowi zdawało się, iż ziemia się pod nim rozstępuje.
— Więc to ciało nieruchome?...
— Coquelicot przeszyty szpadą...
— Kto go ugodził?... czarny pokutnik zapewne?...
— Nie, panie baronie... Jakiś, jak mi powiedziano, chłop nieznajomy, ogromny...
— Coquelicot nie żyje?...
— Dycha jeszcze, ale mu się niewiele już należy...
— Niech się nim zajmą, niech go ocalą, jeżeli to możebne, albo przynajmniej niech go utrzymują przy życiu, dopóki nie będzie mógł przemówić... Słyszysz Malo... wydaj stosowne rozkazy...
— Postaram się, panie baronie...
Luc stracił nadzieję natychmiastowego skończenia z Reném, ale jednocześnie trapiąca go niepewność ustąpiła zupełnie.
Uczuł się spokojniejszym, podnieconym do pewnego stopnia pewnością i ogromem niebezpieczeństwa.
Powiedział sobie, że nazajutrz będzie czas na naostrzenie broni do ataku, lub do obrony, i postanowił heroicznie usunąć z myśli wszelkie troski na resztę nocy.
Winszując sobie tego postanowienia, powrócił do sali jadalnej, zbliżył się do jednego z bufetów, gdzie stały wina gorące i mrożone, oraz różne orzeźwiające napoje,
Morales pierwszą był, jaką tam napotkał, osobą; siedział przy małym stoliczku, obok pół tuzina próżnych butelek różnej wielkości i formy.
Ciemna zazwyczaj twarz cygana, była czerwoną jak burak, nos zakrzywiony, podobny do dzióba sępa, przybrał kolor ciemno-fioletowy.
— Kochany baronie.. przemówił drżącym trochę głosem, jeżeli mnie poszukujesz, to jestem... obiecałem ci, że będę siedział tu jak wryty i... caramba... dotrzymałem słowa... Od jedenastej, najwyżej na dziesięć minut opuszczałem stanowisko... Czy mnie potrzebujesz?...
Kerjean skinął głową przecząco.
— Aha... ciągnął Morales, przyszedł ci apetyt, albo pić ci się zachciało... Zaspokoisz jedno i drugie przy tym bufecie w sposób prawdziwie królewski... O!.. Caramba... dom jest prześlicznie urządzony... Wszyscy goście wygłaszają na cześć twoję pochwały, co nie jest małą rzeczą... Zalecam ci te oto tłuste wątróbki, te raki reńskie i ten pasztet z bażantów z truflami... Co do win, to doprawdy trudny będzie bardzo wybór... Wszystkie są wyśmienite, wszystko ci przynosi honor prawdziwy!... Jak widzisz, kosztowałem je wszystkie kolejno... Za twoje zdrowie... kochasiu!...
Luc — nie mamy potrzeby o tem mówić — nie słyszał wcale, co prawił brat jego żony.
Wziął duży kielich, napełnił go mocnem winem hiszpańskiem i wychylił dwa takie jeden po drugim.
— To wystarczy... pomyślał sobie, aby utrzymać na kilka godzin tak mi potrzebną wesołość humoru.
Nie omylił się, bo uczuł zaraz rodzaj gorączki, która ożywiła go bardzo i przywróciła energię, o jaką silił się przedtem napróżno.
Rzucił okiem w ogromne weneckie zwierciadło, na twarzy jego nie tylko, że bladości nie było, ale oczy błyszczały nadzwyczajnym blaskiem, a usta się uśmiechały.
— No... pomyślał sobie, teraz nikt się nie domyśli, patrząc na mnie, jaki niepokój szarpie mi serce!...
Ogromne ożywienie panowało w salonach, kiedy się gospodarz ukazał, nie tańczono w tej chwili, a goście rozdzieleni na mniejsze i większe gromadki, rozmawiali z żywością, dowodząc, iż prowadzone rozmowy nader były interesujące.
Zaledwie Luc postąpił kilka kroków, gdy jeden z młodych jego przyjaciół oddzielił się od towarzystwa i wykrzyknął:
— Ah! kochany baronie... w sam czas, co się nazywa, przybywasz... aby wybawić nas z wielkiego kłopotu... Wyjaśnij nam rzecz pewną, która nas wszystkich intryguje do najwyższego stopnia...
— O co idzie?... zapytał pan de Kerjean, którego każde wyjaśnienie śmiertelnie przestraszało. Czego sobie życzycie odemnie?...
— Powiedz nam... ciągnął młodzieniec, kto jest ta kobieta, co się ukrywa pod czerwonemi czarnem przebraniem wróżki, a na głowie ma ogromny czepiec, przyozdobiony kabalistycznemi znakami...
— Niepodobna mi was zadowolić... odrzekł Luc, bo nie widziałem żadnej wróżki w hotelu... Pokażcie mi jednakże o kogo chodzi, a może poznam tę osobę...
Młody szlachcic zaczął się na wszystkie strony rozglądać.
— Nie widzę jej... a mimo to dopiero co tu była...
— Szukajmy jej oba, jeżeli sobie życzysz... powiedział de Kerjean, a przedewszystkiem, powiedz mi, proszę, dla czego pragniesz dowiedzieć się, kto jest ta kobieta?...
— Ogromnie mnie zainteresowała... objaśnił młody szlachcic, bo naprawdę zdawała się posiadać siłę jakąś magiczną... Zna wszystkich... odgaduje twarze pod maskami, i przypomniała niektórym z nas tajemnicze fakty, najściślejsze sekrety rodzinne, które, jak się zdawało, nie były wiadome nikomu... Nie domyślasz się teraz ktoby to mógł być taki?...
— Nic a nic się nie domyślam, ale powtarzam ci, chodź... będziemy razem robić poszukiwania...
Luc z młodym szlachcicem udali się do drugiego salonu a zaledwie zrobili kilka kroków, inny panicz jakiś śmiejąc się powiedział do Kerjeana:
— Daruj, kochany baronie, ale dziwnych doprawdy gości zapraszasz na swoje bale!... ta baba, o której mówię, ma język jak brzytwa ostry!... Zkąd u dyabła ją wyciągnąłeś?.. To prawdziwa kumoszka z drapieżnemi pazurami i białemi zębami... Jak z nut wszystko wypowiada, chociaż ja nie widzę w tem nic złego!... Wyobraź sobie, że ona lepiej odemnie zna cyfrę moich długów!... Zadziwiające to, ale co mnie to obchodzić może... Podobne odkrycie mogłoby zmartwić jedynie moich wierzycieli... Co do markizy d’Ailly i hrabiny de Boismorand, te zaczerwieniły się, niby gwoździki, po paruminutowej z nią rozmowie; utrzymują, że to ze złości, ale ja w to nie wierzę, a mam ważne ku temu przyczyny...
Luc przerwał paniczykowi.
— Ale o kimże mówisz, vice-hrabio?... Czy przypadkiem nie o wróżce w czerwonem i czarnem ubraniu?...
— Wcale nie, kochany baronie... Mówię o cygance, w niebieskim i żółtym kostyumie, z przeróżnemi frędzlami, pasmanteryami i złotemi galonami. Gdzież jest ta cyganka?...
— Nie wiem, ale musi być gdzieś blizko... bo przed pięciu minutami tu była... Spojrzyjno tymczasem na markizę d’Ailly... Ta prześliczna osoba taka zazwyczaj blada, jest jeszcze teraz czerwona!...
— Chodź z nami, pójdziemy szukać razem... odrzekł de Kerjean, musimy znaleźć koniecznie... Wszyscy trzej weszli do salonu, gdzie grano w karty.
Pan de Sartines stał oparty o kominek i przyjął Kerjeana temi słowy:
— Doprawdy, panie baronie, żałuję, żeś nie przyszedł wcześniej... Byłbyś posłyszał rzeczy bardzo ciekawe, rzeczy, które mnie nawet ździwiły, lubo ja się nie dziwię niczemu...
— Czy nie wolno wiedzieć, co spowodowało to ździwienie?...
— Słowa kobiety...
Barona przeszedł dreszcz po całem ciele.
— Tak panie... dodał pan de Sartines, słowa kobiety młodej i pięknej, o ile można domyślać się z pod maski.
— Ta kobieta wie tyle, co ja przynajmniej, o tem, co się dzieje w Paryżu, a przekonała mnie stanowczo, że moja policya najpierwsza niby w świecie, w wielu razach źle jest zorganizowaną.
— O!... wykrzyknął Kerjean. Cóż za bezczelna śmiałość!...
— Nie irytuj się pan, panie baronie, bo to co mi nagadała, wydało mi się bardzo dowcipnem, odrzekł naczelnik policyi. Ale powiedz mi pan, jeżeli możesz, kto jest ta nadzwyczajna istota?...
— Niestety, panie naczelniku, nie wiem!... Osoba, o której pan mówi, była przebraną za wróżkę, czy za cygankę, wszak prawda?...
— Nie. Miała na sobie ubiór odaliski niezrównanej elegancyi i bogactwa, ubiór ten walczyć mógł tylko z ubiorem pani baronowej...
— I cóż się stało z tą cudowną odaliską?...
— Zniknęła nagle, jak zaczarowana...
— A więc, powiedział Luc z przymuszonym trochę uśmiechem, mam nadzieje, że ją znajdziemy. Panowie nie odmówią mi swojej pomocy w tych poszukiwaniach... dodał, zwracając się do młodych szlachciców, którzy obok niej stali.
Przebiegli we trzech wszystkie salony, ale wróżka, cyganka i odaliska pozostały niewidzialnemi dla nich.
Kerjean wypytał się Malo, który raz tylko jeden opuścił przedpokój, kiedy schodził na dół, gdy przynieśli rannego Coquelicota, ale ten nie widział, aby podobnie przebrane osoby wchodziły, albo wychodziły z salonów.
Luc przekonanym był, że wierny sługa prawdę mu mówi, nie nalegał na niego zatem i powrócił do pana de Sartines.
— I cóż?... zapytał tenże.
— Nic nie wiem, ale to nic najzupełniej!... odrzekł baron, nadaremnemi były wszelkie usiłowania...
— Jednak to coś szczególnego!... wykrzyknął, śmiejąc się pan de Sartines. Widać, panie baronie, że naprawdę to hotel Dyabelski... Potrójna kobieta zniknęła, jak kamień w wodzie, więc musiała być jedną chyba z cór Szatana, przybyłą z otchłani, aby czyniła honory w jednym z oddziałów królestwa ojcowskiego... Cóż pan na to, szanowny gospodarzu?...
— Słowo szlacheckie daję... odparł Luce poważnie, żem prawie tego samego zdania...
Głębokie milczenie zapanowało po tych słowach, każdemu zdawało się, iż czuje podmuch jakiś z innego świata, każdemu włosy na głowie powstały.
Jednocześnie zaczęto szeptać o ponurym czarnym pokutniku, po rozmowie z którym pani de Kerjean tak nagle zemdlała, zaczęto zadawać sobie pytania, czy niema jakiej tajemniczej łączności pomiędzy zakapturzonym jegomością a kobietą kameleonem...
Jedno słowo okazało się więc zupełnie dostatecznem do wzbudzenia w pośród wesołej atmosfery tego samego zabobonnego przestrachu, jaki przed paru tygodniami krążył po spustoszałym i chylącym się do ruiny hotelu Dyabelskim...


XVIII.
Legenda.

Pan de Sartines spostrzegł wrażenie, jakie żart jego spowodował, a że sam w żadne bajdy nie wierzył, postanowił zabawić się trochę.
— Panie baronie.. rzekł, złożyłeś kupując ten gmach dowody odwagi... prawdziwej odwagi... Ogólne panuje przekonanie, że rezydencya twoja jest miejscem strasznem i wyklętem... Czy znasz pan źródło tej opinii?... Czy pan wiesz, dla czego głos ogółu, który nie zawsze jest głosem Boga, przezwał kiedyś hotelem Dyabelskim tę wspaniałą posiadłość?...
— Legenda to cała, panie naczelniku...
— Znasz ją pan?...
— Doskonale.
— Czy straszna?...
— Bardzo dziwna w każdym razie...
— Nie moglibyśmy prosić pana, żebyś ją nam opowiedział?...
— Jestem na rozkazy pańskie...
— W takim razie słuchamy z ciekawością....
— Zaczynam więc, i ażeby nie nadużyć cierpliwości słuchaczy, postaram się bardzo być zwięzłym.
Naczelnik policyi zasiadł na wprost Kerjeana, liczne grono otoczyło ich kołem.
Od stworzenia świata lubili ludzie słuchać opowiadań podobnych, gawędy o widmach będą miały zawsze do końca świata duże powodzenie...
W pewnych okolicznościach, wtedy mianowicie gdy nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, takie okrutne efekty są pewną przyjemnością...
— „Przed bardzo wielu laty... zaczął de Kerjean, hotel ten, w którym mam szczęście przyjmować dziś reprezentantów najpierwszych rodzin Francyi, należał do markiza de Gildas, ostatniego członka rodziny zupełnie wygasłej, a spokrewnionej bardzo blizko z rodziną de Norey, która również już nie istnieje.
„Markiz de Gildas był człowiekiem dzikich obyczajów, był dziwakiem, żył zdala od świata, nienawidził małżeństwa, nie wychodził prawie nigdy z domu i nikogo w nim nie przyjmował. Po całych dniach i nocach poświęcał się naukom kabalistycznym i alchemii... poszukiwał, jak powiadali kamienia filozoficznego i wielkiej sztuki przemiany metali...
„Markiz de Gildas zajmował się nadto zbieraniem biblioteki, najciekawszej i z pewnością najrzadszej, złożonej wyłącznie z druków i rękopisów jego nauk ulubionych: astrologii, chemii, a magii przedewszystkiem...
„Namiętność jego do tych szpargałów była ogólnie znaną. Codzień znoszono mu jakieś stare wolumina, jakieś tak zwane białe kruki, cenne zdaniem tych, którzy się ich pozbyć pragnęli. Markiz przeglądał wszystko z największą uwagą i albo odrzucał pogardliwie ofertę, albo ją przyjmował na wagę złota...
„Pewnego dnia, rozległ się dzwonek u kraty, a gdy szwajcar otworzył, zobaczył jakiegoś starca zgrzybiałego, bardzo nędznego pozoru. Szwajcar wziął go za żebraka i zapytał:.
„— Czego chcecie, biedny człowieku”...
„— Przyniosłem książkę dla markiza de Gildas.
„— Pokażcie ją...
„Starzec wyciągnął z pod opończy wielki wolumin, oprawny w czerwoną skórę.
„Był to manuskrypt na pargaminie, pisany w nieznanym języku, ozdobiony jakiemiś dziwnemi znakami, pędzlem malowanenmi.
„— Wiele żądacie za to?... zapytał szwajcar.
„— Dziesięć tysięcy liwrów.
„Sądząc, że źle usłyszał, szwajcar kazał staremu powtórzyć drugi raz cenę, a gdy ten uczynił zadość żądaniu, zaczął się śmiać ironicznie.
„Mimo to poniósł manuskryt panu.
„— Panie markizie, zameldował z szyderstwem, właściciel żąda za to dziesięć tysięcy liwrów.
„Pan de Gildas, nie okazawszy najmniejszego żdziwienia, położył czerwoną księgę na stole, przy którym siedział i otworzył takową.
„Zaledwie odwrócił pierwsze kartki, zaledwie zatrzymał wzrok na tytule, wypisanym charakterem arabskim, krzyknął głucho, najpierw pobladł, potem poczerwieniał, a potem zaczął oczami rzucać błyskawice.
„Następnie przez pół godziny prawie przerzucał kartki manuskryptu.
„Radość jaśniała mu na twarzy.
„Kiedy doszedł do ostatniej stronicy podniósł się, otworzył jednę z szufladek w ogromnem hebanowem biurku, napełnił złotem skórzany worek, podał go zdumionemu szwajcarowi i powiedział:
„— Oto jest dziesięć tysięcy liwrów. Oddaj te pieniądze osobie, mającej do sprzedania tę książkę, i weź od niej pokwitowanie.
„Służący usunął się, przekonany najzupełniej, że pan oszalał.
„Pan de Gildas zamknął się w pokoju, ażeby rozkoszowąć się swobodnie skarbem, jaki posiadł za cenę wysoką niby, ale właściwie nic nie znaczącą w porównaniu z nabytkiem.
„Księga, którą nabył, istniała rzeczywiście w jedynym tylko egzemplarzu, markiz o jej istnieniu dowiedział się przypadkiem, a byłby oddał za nią cały, jaki posiadał majątek.
„Manuskrypt ten, zredagowany przez najuczeńszego z magów XIV-go wieku, zawierał formułki kabalistyczne uniwersalne.
„Posiadanie podobnych formułek, przy znajomości alchemii w tym stopniu, iżby z nich można korzystać, zapewniało nieskończone bogactwo i władzę bezgraniczną.
„Pan de Gildas do wieczora przesiedział nad swoją księgą i nie chciał nawet otworzyć lokajowi, gdy przyszedł oznajmić, że kolacyę podano.
„Skoro noc nadeszła, zamknął się w laboratorym i zaczął robić doświadczenia według formułek.
„Udały się znakomicie.
„Merkuryusz i ołów przemieniły się w złoto tak szybko, że markiz o mało nie oszalał z radości.
„Dopiero też nad ranem położył się do łóżka, ażeby wypocząć trochę.
„Nazajutrz i dni następnych, ciągle robił doświadczenia i ciągle z najlepszym skutkiem.
„Pan de Gildas uznał teraz, że jest królem świata, bo rozporządza daleko wyższg władzą niż wszyscy monarchowie.
„Na raz doszedłszy do trzeciej części manuskryptu, napotkał formułkę operacyi, jaka dotąd nie zwróciła jego uwagi.
„Nie zrozumiał dobrze jej celu.
„Sposób postępowania jasno był określony, nie mógł jednakże pojąć sensu, zawartego w tekście.
„Postanowił jednakże sprobować.
„Na największym ogniu jednego z kominków postawił ogromny tygiel napełniony dziwnemi substancyami, wymienionemi w manuskrypcie, wypowiedział przepisane wyrazy kabalistyczne, podniecił ogień potężnym miechem i czekał.
„Po paru chwilach zaczęło się gotować.
„Słup pary wzniósł się nad tyglem.
„Po trochu para ta zgęszczała się, modelowała, jak glina pod dłutem rzeźbiarza, a potem postać ludzka, zarysowała się niewyraźnie, potem kształty stawały się coraz dokładniejsze, kontury coraz wybitniejsze, aż nakoniec pan de Gildas znalazł się wobec kobiety, albo raczej wobec postaci kobiecej, nadzwyczajnej piękności.
„Magicznej tej istocie nic, oprócz życia nie brakowało.
„Zdawało się, że widać krew przepływającą w żyłach, pod jej delikatną białą skórą, serce jednak nie biło, oczy tak niebieskie, jak lazur nieba, nie patrzały jednakże.
„Pan de Gildas stanął zdumiony i zachwycony swojem dziełem.
„Duma i przerażenie opanowały duszę jego.
„Ale wkrótce duma wzięła górę.
„— Kiedy życie wstąpi w tę istotę, nie będzie nic równie pięknego na świecie...
„Markiz czekał na to, ale czekał napróżno.
„Życie nie przybywało, a w formułce kabalistycznej nie było więcej ani słowa.
„Statua z ciała ludzkiego urobiona, zdawała się przeznaczoną na pozostanie wiecznie statuą.
„Pan de Gildas nabrawszy tego przekonania, doświadczył najprzód ogromnej złości, następnie rozpacz go ogarnęła.
„Pierwsze z tych uczuć właściwem było człowiekowi zepchniętemu z piedestału, jaki sam sobie wystawił, drugie zaraz wytłomaczymy.
„Znają wszyscy mitologiczne awantury Pigmeliona i Galatei.
„Każdy wie, jak rzeźbiarz grecki zakochał się szalenie w posągu.
„Pan de Gildas doświadczył tego samego co Pigmalion.
„Ten człowiek, ten alchemik, dla którego nawet w jego młodości kobieta nie egzystowała nigdy, zapałał niesłychaną miłością, zapałał miłością starca, dla kobiety powstałej z niczego.
„Ta szalona miłość podniecała wybuchy wściekłości piekielnej.
„— O potęgi piekielne, zlitujcie się nademną, zawołał pewnego dnia w jednym ze swoich napadów pan de Gildas. Cierpię zanadto!... Szaleję!... Wzywam cię, szatanie!... ty mnie wesprzej... ty mi dopomóż!... Dopomóż mi do dokończenia mojego dzieła, użycz mi ognia, coby ożywił ten posąg choćby na dzień jeden, a zabierz sobie za to życie i duszę moję na wieki...
„Zaledwie wymówił ostatnie słowa, posłyszał uderzenie piorunu, lubo na niebie żadnej chmury nie było, lubo słońce jasno świeciło.
„Jednocześnie rozszedł się zapach siarki po mieszkaniu i pan de Gildas zobaczył dyabła siedzącego w fotelu na wprost siebie.
„Dyabeł ten tak bardzo strasznie nie wyglądał, wydawał się młodym i wesołym
„Ubiór, jak opiewa legenda, miał taki, jaki mam na sobie w tej chwili.
„Pan de Gildas często radził się duchów ciemności; często mu one odpowiadały, ale nie ukazywały się nigdy.
„Poczuł dreszcz przebiegający po skórze, nie dał jednak poznać po sobie zatrwożenia.
„— Kochany markizie, odezwał się dyabeł, nie czekając na pytanie, lubo nie wezwałeś mnie według reguły, przybyłem na usługi... Czego pan żądasz odemnie?...
„— Czyż nie wiesz?... zapytał pan Gildas.
„— Że wiem, to wiem doskonale, ale chcę, abyś mi powtórzył prośbę. Mów zatem bez obawy.
„— Pragnę, aby ten posąg stał się kobietą... i aby ta kobieta zakochała się we mnie...
„— Wybornie. A jeżeli cię wysłucham, jakże mi zapłacisz za tę łaskę?...
„— Słyszałeś przecie, że gotów jestem oddać ci moję duszę i życie...
„— Proponujesz mi kiepski interes, kochany markizie, bo dusza twoja prędzej, czy później i tak mi się dostanie... No, ale mniejsza o to wreszcie, ja więcej jeszcze dla ciebie uczynię, nie na jeden dzień, ale ci na całe lata szczęście pozostawię.
„Pan de Gildas nie mógł uwierzyć własnym uszom.
„Dyabeł ciągnął dalej:
„— Dam ci moc ożywienia tego posągu. Będzie żył, będzie cię kochał. Jak długo trwać będzie twoje szczęście, nie dopomnę się praw moich... Potem cię zabiorę dopiero.
„I dyabeł powiedział panu de Gildas parę formułek kabalistycznych, krótkich a łatwych do zapamiętania.
„— O panie szatanie!... zawołał starzec, jakże mam panu dziękować?.. Czynisz ze mnie człowieka najszczęśliwszego z ludzi!... Gotów jestem podpisać w tej chwili umowę.
„Dyabeł wzruszył pogardliwie ramionami.
„— Mój panie!... na co to się zdało?... powtórzył. Dla mnie słowo znaczy więcej, niż najlepsze nawet podpisy. Nikt mi nie może niedotrzymać zobowiązania. Pozostawiam pana jego szczęściu i miłości. Do widzenia...
„Rozległ się grzmot ponowny, ponownie rozszedł się zapach siarki i dym cały pokój napełnił, a gdy zniknął i dyabła już nie było.
„— Czy to sen, czy to rzeczywistość, mówił do siebie markiz, skoro sam pozostał tylko. Ale nie... to co słyszałem i widziałem, było rzeczywistością. Przypominam sobie dobrze słowa podyktowane mi przez szatana. Oh! te słowa, te słowa... Natychmiast je wypowiem.
„Udał się pośpiesznie do laboratoryum, gdzie milcząca, martwa, ale wspaniała figura, zdawała się oczekiwać, aby tchnięto w nią iskierkę życia.“
W tem miejscu Kerjean umilkł na chwilę, ażeby sprawdzić wrażenie, jakie opowiadanie jego wywarło na słuchaczy.
Było ono zupełnie zadawalające.
Liczba ciekawych znacznie się powiększyła a słuchali wszyscy z głęboką uwagą, pan de Sartines widocznie też zajęty był opowiadaniem barona.
Zaczął on teraz tak mówić w dalszym ciągu:
— Pan de Gildas, widokiem posągu bardziej jeszcze podniecony, wymówił przed nim wskazane mu wyrazy kabalistyczne i rezultat zaraz prawie nastąpił.
„Córka piekieł zadrżała całem ciałem, jak kobieta nagle przebudzona, ręce wyciągnęła przed siebie, uczy zwróciła na markiza i bez wahania rzuciła się w jego objęcia.
„Ożywiona powiedziała:
„— Tobie winna jestem życie... kocham cię...
„Od tej chwili wszystko się w egzystencyi starca zmieniło.
„Czuł się zupełnie odmłodzonym i jak dotąd żył tylko dla nauki, tak teraz tylko dla miłości.
„Często, a bodaj prawie zawsze, córki nasze są wymagające, kapryszące i kokietujące.
„Czyż córka szatana, mogła być pozbawioną tych wad prześlicznych, które w czasie miesięcy miodowych uważane są za wdzięk nieporównany?...
„Uczucie markiza dla żyjącego posągu, któremu nadał imię Febe, powiększał się coraz bardziej i wkrótce nadużyło tyrańskiej prawdziwie władzy, nad markizem.
„Febe przez kilka miesięcy zgodziła się pozostać ukrytą przed wszystkiemi; ale pewnego poranku oświadczyła, że dręczy ją ta samotność, że umiera z nudów, że pragnie zobaczyć świat, i że pan de Gildas nie miał prawa zmuszać jej, ażeby swoją pięknością dla niego jednego tylko błyszczała.
„Markiz ustąpił naturalnie, ale wiedząc, że trudno, a nawet niepodobna będzie wytłomaczyć w sposób odpowiedni obecności w jego domu młodej kobiety, której pochodzenia wyjawić nie mógł, bo byłby żywcem spalonym, wyjechał w daleką podróż.
„Po dziesięciu miesiącach powrócił do Paryża i z wielką ostentacyą przy wiózł swoję towarzyszkę.
„Oświadczył, że w Niemczech poznał i poślubił tę młodą osobę z możnego domu, oświadczył, że otworzy dom i będzie wydawał świetne bale, ozdobą których będzie markiza de Gildas.
„Markiz był bogaty, markiza była piękną, cały Paryż pędził zatem na te bale niezrównanie świetne.
„Przez pierwsze lata markiz używał prawdziwego szczęścia.
„Następne miały być dlań latami zmartwienia i męczarni.
„Dyabeł obiecał panu de Gildas, iż żyjący posąg żywić będzie dla niego miłość, nie przyrzekł wcale jednakże, iż go kochać będzie zawsze, ani nawet, iż go będzie kochać długo.
„Pięknej kokietce chodziło o to tylko, ażeby się podobać, starzec stał się zazdrosnym.
„Chciał zamknąć swój dom przed nadskakującą żonie młodzieżą, ale było już na to zapóźno.
„Febe dowiodła mu, jasno, jak na dłoni, że był śmiesznym i że w wieku, jaki posiadał, powinien się uważać za bardzo szczęśliwego, że jest jej małżonkiem.
„Nie zmieniła wcale swojego postępowania, a zrozpaczony starzec od rana do wieczora, widział roje motylów kręcących się około małżonki.
„Nieszczęśliwy nikł w oczach, co dzień się starszym wydawał i ogromnie żałował tych czasów, kiedy go zajmowały wyłącznie przemiany metali...
„Nawet epoka, w której usiłował napróżno ożywić martwy posąg, wydawała mu się daleko niż teraźniejszość szczęśliwszą.
„Markiz zatem cierpiał okrutnie, cierpiał szczególniej, gdy się przekonał, iż córka dyabła oddała serce swoje pewnemu młodemu, pięknemu szlachcicowi.
„Okrucieństwo to do wściekłości doprowadzało biedaka.
„Upajał się wściekłością swoją.
„Miał z Febe długą rozmowę, a wyrzucił podczas niej ze siebie wszystkie pioruny i burze, co się tak długo w nim zbierały, i wreszcie oświadczył, iż uwiezie ją w jakie dalekie, samotne miejsce, gdzie nie będzie widywać nikogo.
„Febe odpowiedziała na to głośnym wybuchem śmiechu.
„Doprowadzony do ostateczności, pan de Gildas podniósł na żonę rękę.
„Córa piekła wyciągneła wtedy sztylet z za stanika i śmiejąc się ciągle, oświadczyła, że bez wahania go przebije, jeżeli choć krok ku niej postąpi.
„Co z tego wynikło, możecie państwo łatwo chyba odgadnąć.
Wściekłość opanowała starca i odebrała mu przytomność.
„— Istoto piekielna i przeklęta!... zawołał, napróżno mnie wyzywasz!... Nie egzestowałabyś, gdybym cię był nie ożywił na moje nieszczęście!... Przebrała się atoli miarka... dosyć mam już ciebie... Powracaj do nicości, z której cię wyprowadziłem...“
„Posłyszawszy te słowa, Febe jak śmierć zbladła i wyciągnęła do starca ręce błagające, chciała coś mówić, ale pan de Gildas, nie pozwolił na to i zaczął wymawiać magiczne słowa, mające na zawsze zniszczyć jego dzieło.
„Zaledwie skończył, córa piekieł krzyknęła przeraźliwie.
„Zwróciła przeciwko sobie samej puginał, uderzyła się w piersi i nie przemówiwszy ani słowa, padła martwa na dywan.
„Pan de Gildas stanął jak wryty, złość go ominęła nagle, wpatrywał się w trupa. Zrozumiał, że stracił istotę, którą kochał nad wszystko, a w dodatku i sam się zgubił, bo z duszą i ciałem do dyabła należał w tej chwili.
„— No! skoro tak... rzekł do siebie, to zaraz też skończę ze sobą!...
„Pochylił się nad ciałem Febe, ażeby wyrwać sztylet z jej piersi i w swoję go wpakować... Nie udało mu się wykonać fatalnego zamiaru... Służba, przestraszona przeraźliwym krzykiem córki szatana, wpadła do pokoju i pochwyciła markiza w chwili, gdy się zamordować zamierzał... We dwie godziny później pan de Gildas, jako schwytany na gorącym uczynku zabójstwa, został do więzienia Chatelet odprowadzony.
„Proces trwał długo. Starzec pomimo jawnie oskarżających go dowodów nie przyznawał się do winy, aż dopiero wzięty na tortury wyznał całą prawdę, opowiedział sędziom historyę żywego posągu, opowiedział o ugodzie z szatanem zamiast jednak ułaskawienia za swoję szczerość, skazany został na publiczne spalenie na placu Greve, za zbrodnię magii i czarów. W dzień egzekucyi wyprowadzono go boso, w jednej tylko koszuli i z postronkami na szyi, przed kościół Notre-Dame...
„Przedtem siedział w lochu więziennym pogrążony w myślach, jakich łatwo się domyśleć.
„Nagle, poczuł rękę na ramieniu.
„Obrócił się wolno, jak człowiek, który wszystkiego się obawia, i zobaczył tego samego dyabła wesoło uśmiechniętego, który mu się raz już był ukazał.
„ Przypuszczam, kochany markizie, rzekł ów potępieniec, że na mnie oczekujesz... Nadszedł czas naszego porachunku!...


∗             ∗

Kerjeanowi pozostawało już tylko kilka słów do skończenia opowiadania, gdy naraz cofnęli się wszyscy słuchacze z widocznem na twarzach przerażeniem...
Jednocześnie dyabełek w masce czerwonej aksamitnej, w ubraniu czerwonem z czarnem, położył rękę na jego ramieniu i powtórzył głośno frazes wymówiony przed chwilą przez właściciela hotelu Dyabelskiego.
— Zapewne, kochany baronie na mnie czekałeś?... Nadeszła wszak godzina naszego obrachunku... czyś jest tego samego zdania?...
Luc nie był w stanie opanować silnego wzruszenia.
Zjawienie się quasi fantastycznej osobistości, która się dostała doń niepostrzeżenie, kostyum jej, podobny zupełnie do tego, jaki dopiero co opisywał, i twarz zamaskowana, szepcząca mu do ucha słowa legendy... wszystko to zmieszało go w pierwszej chwili bardziej, aniżeli to chciał okazać. Ale zapanował jednakże zaraz nad sobą i ukrywając nerwowe pomieszanie pozorami wesołości i galanteryi, zapytał:
— Czego sobie życzysz, prześliczny dyabełku?... czy pragniesz zawrzeć zemną ugodę?... czy potrzeba ci duszy mojej?... czy może domagasz się serca mojego?...
— Może jesteś bliższym prawdy, aniżeli przypuszczasz — odpowiedział dyabełek, parskając śmiechem. — Może rzeczywiście potrzebujemy zrobić ugodę... Może mam prawo do twojego serca... Ale jak na teraz, żądam tylko od ciebie chwilki rozmowy...
— Tajemnej rozmowy?... zapytał z uśmiechem
Kerjean.
— Bardzo tajemnej... odpowiedział dyabełek. Chcę pomówić z tobą sam na sam.
— Ależ to szczęście prawdziwe!... wykrzyknął Luc wesołe — przyjmuję z radością wyzwanie... Panowie!... dodał zwracając się do świadków tej sceny — nie wydajcie mnie czasami przed baronową, bo tego z pewnością nigdyby mi nie przebaczyła... No, a teraz, prześliczny szataniku, podaj mi z łaski swej rączkę... w buduarze będziemy zupełnie swobodni...
Dyabełek pochwycił żywo podane sobie ramię i poszedł z Kerjeanem do buduaru, jaki znają już czytelnicy nasi.
Ogólny szmer rozległ się pomiędzy zebranemi w salonie...
— To ona, to na prawdę ona!... wołali jedni do drugich.
— Ja poznałem jej głos!...
— To wróżka!..,
— Nie, to odaliska!...
— Nie, moi panowie, to cyganka...
— Ja panów pogodzę — wtrącił naczelnik policyi — to wróżka, odaliska i cyganka w jednej osobie...
Kerjean również poznał głos nieznajomej i z pewnem dreszczem powiedział sobie:
— Wiedźma!...


XIX.
Żądania Periny.

Buduar nie był otwarty, jak inne pokoje hotelu, bo miał inne przeznaczenie,,
Kilka toalet zapełnionych perfumami i różnemi prześlicznemi gracikami, należącemi do toalety, przekształciło go w rodzaj tajemniczego przybytku, do którego przyprowadzała Carmen damy, potrzebujące poprawienia swoich strojów i koafiur.
Luce i Perina znaleźli się sami.
Ośm kandelabrów o dziesięciu świecach oświetlało à giorno buduar i odbijało promienie w lustrzanych ścianach.
Skoro tylko Kerjean zamknął drzwi za sobą, uśmiech zniknął mu z twarzy, a pokrył ją wyraz ponury.
Wiedźma przystąpiła do rzeczy.
— Albo się mylę, kochany baronie — rzekła, albo mnie już poznałeś...
— Rzeczywiście, poznałem cię, Perino... odpowiedziai Luc.
Wiedźma mówiła dalej:
— Wspomniałam przed chwilą umyślnie... ażeby lepiej uwydatnić to, co opowiadałeś... iż zapewne na mnie oczekiwałeś... Na prawdę jednak wierzę bardzo, żeś jest zdziwiony moją tutaj obecnością...
— Przyznaję, żem ździwiony...
— Zdziwiony i uradowany zapewne?... dodała z ironią Perina.
Luc potrząsnął głową.
— Nie myślałem, że cię zobaczę i nie pragnąłem tego wcale... Przyznaję to i nie pojmuję zupełnie celu tej szczególnej wizyty...
— Kochany baronie — odparła Perina z coraz większą ironią — a toż ty od czasu ożenienia tak zapomniałeś o Czerwonem mieszkaniu, że musiałam przyjść nareszcie do ciebie, bo serce moje nie może się obyć bez twojego widoku...
— Dom mój zawsze dla ciebie otwarty — rzekł Luc z pewnem zakłopotaniem — ale dla czego wybrałaś się w czasie balu?...
— Dziwisz się temu?... wykrzyknęła Perina, a ja właśnie dla tego się wybrałam, że to noc balowa... Cóż chcesz?... kobiety mają różne kaprysy... Nie napróżno jestem przecie kobietą... Pragnęłam zobaczyć wśród świetności i blasku tych wielkich panów i te wielkie damy, których i które widywałam nie raz w Czerwonym domu, pokorniuteńkich, czołgających się przed starą, szkaradną czarownicą. Targujących się z nią o trucizny i przepowiadanie przyszłości. Wiesz, że to piękna rzecz, taki bal wspaniały. Jestem doprawdy olśniona!... Czuję, że tu dopiero znajduję się w sferze właściwej, że tu dopiero oddycham w swoim żywiole!... A zdaje mi się także, że wywarłam pewne na twoich gościach wrażenie. Czyż pochwalisz mnie za zręczność, z jaką odegrałam poczwórną rolę, dzięki czterem kostiumom, jakie miałam jeden na drugim, i jakie służba wasza, sprzątając jutro salony, znajdzie we framugach okien po za firankami?...
Uwierzyli w nadzwyczajność, nieprawdaż?...
— Raczej w skandal uwierzyli... odpowiedział Luc. Jak mogłaś mieć tyle śmiałości, aby zaczepiać w podobny sposób pana de Sartines, naczelnika policyi?...
— O!... pan de Sartines przyjął bardzo uprzejmie słowa moje. Byłam w otoczeniu dystyngowanem, pomiędzy ludźmi, którzy nie zrywają maski z kobiety pragnącej pozostać nieznaną. W razie zresztą niebezpieczeństwa, oddałabym się pod twoję wszechwładną protekcyę, a chyba, że byłbyś mi nie odmówił takowej... Wiesz nadto, tak dobrze, jak i ja, że skutek usprawiedliwia wszystko... Udało mi się... o cóż więcej chodzić może?...
— Kto ci dostarczył list zapraszający?...
— Trzy luidory, doręczone jednemu z lokajów waszych... Nie szukaj wcale winnego, każdy bez wyjątku zrobiłby był to samo...
— Rozumiem, rzekł Kerjean, ale czego życzysz sobie odemnie?...
— Czyż mam ci powtarzać, że chce się rozmówić z tobą?...
— Cóż mi masz do powiedzenia?...
— Wiele rzeczy... bardzo interesujących...
— Mocno jestem o tem przekonany i będę słuchał z całą uwagą... Naznaczmy sobie schadzkę na jutro... Dobrze?...
— Nie... Chcę skorzystać z sam na sam, na jakie się zgodziłeś... Skoro tu jestem, nie myślę odkładać na jutro tego, co można zrobić dziś i to natychmiast w dodatku...
— Ale, wyszeptał Kerjean, godzina wydaje mi się nie zbyt dobrze wybraną... Obecność moja potrzebną jest koniecznie na balu... Co sobie pomyślą goście o mojej długiej nieobecności?... Nakoniec...,
— Nakoniec... przerwała wiedźma, tonem rozkazującym, nakoniec oświadczam ci po raz ostatni, że musisz mnie wysłuchać!...
Opanowany głosem, któremu oddawna przyzwyczaił się ulegać, baron pochylił pokornie głowę.
Łatwy tryumf wywołał błyskawicę w oczach Periny.
— Zaraz... rzekła, zrozumiesz, kochany baronie, całą doniosłość porozumienia, jakiego zażądałam... Ale najprzód powiedz mi otwarcie: Czy ty kochasz swoję żonę?...
— Dziwne zapytanie!... mruknął Luc zakłopotany.
— Czy kochasz swoję żonę?... zapytała powtórnie wiedźma.
— Podziwiam jej piękność nadzwyczajną, odpowiedział baron, widzę w niej wiernego wspólnika, uważam za główne narzędzie majątku... ale... nie żywię dla niej tego romantycznego uczucia, które miłością nazywają.
— Tem lepiej!... nieskończenie lepiej!...
— Dla czego?...
— Dla tego, że będziesz jej mniej żałował.
— Będę mniej żałował Carmeny!... powtórzył Luc. Czyż zagraża mi jej utrata?...
— Tak jest!... kochany baronie... Ale prawda, nie powiedziałam ci głównego powodu dzisiejszej mojej wizyty... Przyszłam otóż oświadczyć ci, że postanowiłam uczynić cię szczęśliwym, postanowiłam przyjąć twoje nazwisko i twoję rękę.
— Chyba cię źle posłyszałem... źle cię zrozumiałem zapewne!... wykrzyknął Kerjean zdumiony.
— Dobrześ słyszał... wybornieś zrozumiał... Chcę być żoną twoją...
Luc usiłował ukryć przed wzrokiem wiedźmy wstręt, jakiego doznawał i wykrzywił usta uśmiechem.
— No, kochana Perino!... zawołał z udaną wesołością, nie dziwię się, że sobie ze mnie żartujesz... Jesteśmy przecie na balu maskowym, a pod maską wszystko uchodzi... Jeżeli jednak mam być szczerym, to powiem otwarcie, że to żart wcale nie w dobrym guście...
— Nigdy w życiu... odrzekła wiedźma, nigdy w życiu nie mówiłam bardziej seryo, niż w tej chwili, zresztą nieodmienne to postanowienie moje... Pragnę zostać baronową de Kerjean i zostanę nią wbrew całemu światu, wbrew nawet tobie samemu... jeżeli będzie tego potrzeba...
— Pozwolisz, że nie uwierzę...
— Jeżeli wątpisz, to się grubo bardzo mylisz, jak się wkrótce przekonasz o tem... Proponuję ci doskonały interes... Porzucam rzemiosło czarownicy, lubo wyborne to rzemiosło... bo jestem bogata... daleko bogatsza, aniżeli sobie wyobrażasz... Majątek mój wynosi milion z dobrym okładem... Zachciało mi się żyć teraz w wielkim świecie. Tytuł baronowej i nazwisko de Kerjean uważam za dobre dla siebie, chcę je mieć i będę miała... Któż mi stanąć może na przeszkodzie?.. Mów, a zobaczymy...
— Przeszkody?... Ależ jest ich bez liku!... Wymienię jednę tylko najważniejszą...
— Słucham...
— Małżeństwo moje...
Perina wzruszyła ramionami.
— Oto małżeństwo, kochany baronie... nie troszcz się wcale a wcale...
— Jednakże... zdaje mi się...
— Bardzo zatem źle ci się zdaje... przerwała Perina. Ja skojarzyłam to małżeństwo, ja też mogę je rozwiązać, kiedy mi się żywnie podoba.
— Jakim sposobem?...
— Bardzo prostym... czyż nie znasz go doskonale?... Dwie krople eliksiru do szklanki wody wystarczą najzupełniej... Wdowiec, umiejący żyć, rozpacza bardzo dużo w pierwszych chwilach po stracie żony, płacze i zapewnia, że nigdy o niej nie zapomni... Żałują go i podziwiają, wielbią i interesują się nim nadzwyczajnie. Czas upływa, rozpacz się koi, a łzy osychają. Niepocieszony wdowiec pociesza się nareszcie... Samotność to rzecz przykra, dokucza mu ona coraz bardziej i żeni się powtórnie, a wszyscy uważają to za wypadek najzupełniej naturalny... Są to rzeczy zwykłe na święcie, rzeczy, które się codzień powtarzają... Czy mam ci wymienić przykłady?...
— Mówisz o świecie... odrzekł porywczo de Kerjean, a cóżby świat na to powiedział, coby pomyślał, dowiedziawszy się, że baron de Kerjean zaślubia Perinę Engroulevent, właścicielkę Czerwonego Domu?...
Wiedźma tupnęła niecierpliwie nogą.
— Ciekawa jestem, ktoby mógł poznać Perinę w postaci baronowej de Kerjean?... Któż oprócz ciebie zna prawdziwe moje nazwisko i moję twarz prawdziwą?... Cóż mi odpowiesz na to?...
Luc opuścił głowę i milczał.
— Widzisz zatem, ciągnęła Perina, że przeszkody, o jakich wspominałeś, nic w rzeczywistości nie znaczą...
Może myślisz, że utracisz szacunek, że twoje stare szlachectwo będzie się rumienić mojem plebejuszowskiem pochodzeniem i ordynaryjnemi manierami... Nie obawiaj się, kochany baronie, potrafię hołdy zbierać w arystokratycznym świecie... Dałam ci już przed chwilą tego dowody... Jeżeli duma twoja gra wobec mnie jaką rolę, to głupia to bardzo duma?... Kobieta, co nosi dziś twoje nazwisko, nie warta przecież wcale więcej odemnie... Któż to jest ta mniemana córka de Simeusów?... Cyganka, awanturnica!... Przyznaję, że jest piękną... aleć i ja piękną jestem!... Przypatrz mi się tylko dobrze...
Mówiąc to, wiedźma zdjęła maskę z twarzy, po której przeszły lata bez najmniejszego śladu.
Czoło pozostało gładkie, aksamitne, jak czoło młodej dziewczyny, oczy były pełne blasku, usta jakby wycięte z wilgotnego koralu. Ciemne bujne włosy otaczały ładną zgrabną głowę, męzki kostyum uwydatniał prześlicznie biust i talię.
— Widzisz... mówiła z przekonaniem, że mogę walczyć z najpiękniejszemi, i przepowiadam ci że twoje szczęście pełno mieć będzie zazdrosnych... No, czy przyjmujesz to szczęście?...
Kerjean wzruszył ramionami,
— Szalonaś, czy co doprawdy?... mruknął.
— Przyjmujesz?... powtórzyła wiedźma.
— Nie, stanowczo nie!...
— Czy to z rozmysłem utrzymujesz?...
— Z najzupełniejszym...
— To ostatnie zatem słowo twoje?...
— Ostatnie!...
— Strzeż się więc, baronie...
— Czegóź się mam obawiać?...
— O! niczego wielkiego... przespania się jutrzejszej nocy w lochu więzienia Chatelet, jak biedny markiz de Gildas, którego historyę tak zręcznie opowiedziałeś przed chwilą...
— Kto mnie odda do więzienia, piękna przyjaciółko moja?...
— Najniższa sługa, Perina de Engroulevent. Nie mogąc zostać twoją żoną, stanę się śmiertelnym wrogiem twoim!...
— Grozisz mi zatem?...
— Mówię wyraźnie chyba...
— Chcesz mnie zdradzić i wydać?...
— Może zaraz jeszcze tej nocy. Nic łatwiejszego, jak szepnąć kilka słów naczelnikowi policyi, który się tu znajduje...
Kerjean przybrał minę pogardliwą.
— Zapominasz, kochana Perino... rzekł, udając pewność siebie, lubo wcale jej nie czuł, zapominasz, że oskarżający musi koniecznie posiadać pewne dowody... Na jakichże zamierzasz opierać swoje zamiary?... Fabrykowanie przezemnie fałszywych pieniędzy może?... Bardzo proszę... niech przetrząsną cały hotel, czy znajdą cokolwiek... Odpowiesz wtedy za potwarz...
— Mam coś lepszego, baronie... ale ty, widzę łatwo o wszystkiem zapominasz!... Czy sądzisz, że pan de Sartines nie posłucha z ciekawością epizodów z twojego małżeństwa?... Czy sądzisz, że pochwali twój sposób wdarcia się w rodzinę książęcą, czy myślisz, że podstawienie cyganki w miejsce szlachetnej dziewicy, wyda mu się prostą igraszką tylko?.. Ja wątpię bardzo... a ty?...
— Lituję się nad tobą, Perino... odparł Luc, nędzny to wymysł...
— Takie jest twoje zdanie, kochany baronie?...
— Podobne oskarżenie nie mogłoby mnie dosięgnąć, i zamiast mnie poprowadzić do Chatelet, ciebieby zaprowadziło do Salpetrière, jako waryatkę... Bo wymyślona twoja historya uznanąby została za romans nieprawdopodobny... Nikt w świecie nie uwierzyłby w zadziwiające podobieństwo Carmeny z Janiną... Ja wcale się ciebie nie boję... Gadaj sobie... pozwalam ci... co ci się żywnie podoba... Wiesz tak dobrze, jak i ja, że podobna potwarz nic nie znaczy bez stanowczych dowodów.
— Dostarczę tych dowodów...
— Zkąd?...
— Mam je w ręku...
— Nie wierzę...
— Powtarzam ci, że je mam w ręku...
— Kłamstwo!... Jedynym dowodem mogłaby być tylko Janina... a Janina nie żyje...
— Mylisz się, kochany baronie... Janina de Simeuse żyje...
— Perino, pamięć twoja cię myli, nie pamiętasz, że kazałaś mi udeptywać grób nieszczęśliwej w parterowej sali Czerwonego domu?...
— Próżny grób deptałeś, mój drogi... Gdyby Janina umarła, pokazałabym ci była jej zwłoki... zachowałam broń, abym mogła cię zgubić, dowód, którym mogłabym cię ugodzić w potrzebie... Łańcuch, jaki nas wiąże, silniejszy jest niż kiedykolwiek... Jeżeli nie wierzysz moim słowom, chodź, a zobaczysz w moim domu córkę Simeusów...
Kerjean zachwiał się trochę.
Znał Perinę i znał jej niewyczerpane sposoby piekielne, zaczął więc wierzyć że prawdę mówi... Jest więc na jej łasce i niełasce zupełnie bezbronny...
Musi rozkazów jej słuchać jak dawniej.
Jednakże próbował się jeszcze bronić.
— Wierzę ci... rzekł, ale wiem i to także, że nie możesz użyć przeciwko mnie tego dowodu...
— Któż mi tego zabroni?...
— Twój własny interes...
— Jakto?...
— Oskarżając mnie, oskarżysz się sama także; chcąc mnie zgubić, zgubiłabyś się także sama... W dniu, w którym ściętoby głowę baronowi de Kerjean, wiedźma zostałaby żywcem spalona, albo powieszona...
Perina wzruszyła ramionami.
— Wybij sobie z głowy te brednie, kochany baronie... powiedziała. Nie będę ani spaloną, ani powieszoną!... Za to, że pomimo pogróżek barona de Kerjean, ocaliłam i schroniłam córkę księcia i księżnej de Simeuse, za to, że wyprowadziłam na światło dzienne zbrodnie i intrygi spodlonego młodzieńca, za to z pewnością byłabym wynagrodzoną, a nie ukaraną... Nie stosby mi ale owacye urządzono...
Perina miała racyę, mówiła niezaprzeczoną prawdę.
Luc zrozumiał i poczuł się zwyciężonym.
— Silniejszą jesteś odemnie... szeptał przygnębiony, ustępuję ci zatem... Rozkazuj, a będę ci posłusznym...
— Nie możesz zrobić inaczej...
— Cóż zatem mam zrobić?... Proszę, objaśnij mnie o tem...
— Najprzód i przedewszystkiem potrzeba jest zwiększyć majątek, jaki posiadasz, bo majątek to szczęście, to wszystko... Oprócz miliona, jaki posiadam, wniosę ci jeszcze dwa miliony inne... będziemy mieli zatem w świecie pewną poważną pozycyę...
— Dwa miliony... powtórzył de Kerjean.
— No tak... Czyż więc nie taką cyfrę stanowi majątek de Simeusów?... Twoja żona odziedziczy po rodzicach, ty odziedziczysz po żonie...
— Oh! ileż tych zbrodni!... mruknął de Kerjean.
— Konieczne są... Zresztą czyż ty kiedykolwiek cofasz się przed zbrodnią?.. Przypomnij sobie markiza de la Tour-Landry.. pana de Jussac... przypomnij sobie adjutanta Bandrilla i Renégo de Rieux... Przypomnijno sobie dobrze to wszystko...
— Wiele wiesz, ale tego niewiesz... przerwał de Kerjean, któremu zimny pot wystąpił na skronie, tego nie wiesz że René de Rieux, lubo miałem go za zabitego, żyje... Był tu przed chwilą w kostyumie czarnego pokutnika,.. Wie wszystko.. a przynajmniej się domyśla, i powiedział do Carmeny: Nie jesteś Janiną de Simeuse...
— Tem bardziej potrzeba nam skończyć z tą rodziną... Markiz może mieć podejrzenia jedynie, a podejrzeniami nic nam nie zrobi... Postaramy się zresztą, skoro byłeś tak niezręcznym, iż nie położyłeś go trupem, aby to złe naprawić... Weź te dwie flaszeczki... ta, co zawiera płyn czerwony, posłuży do uczynienia sierotą Janiny, ta druga z płynem bezbarwnym, usunie jedyną poważną do naszego małżeństwa przeszkodę... dozy są dokładnie zastosowane, za dwa miesiące, książe i księżna będą już na lepszym świecie... później pozbędziemy się Carmen... Zniknie wolno, bez żadnych cierpień... będziesz wolny... będziesz bogaty... Trzy miesiące przepędzisz w żałobie... za sześć nową panią baronową de Kerjean wprowadzisz do hotelu Dyabelskiego...
— A z Janiną, z prawdziwą Janiną co się stanie?...
— W godzinę po uroczystości, która mi nada tytuł i nazwisko, nie będziesz już potrzebował się obawiać Janiny... Będzie to mój prezent ślubny dla ciebie... Wszystko zatem ułożone... Zgadzasz się ostatecznie na to wszystko?...
— Muszę!...
— A kiedy działać zaczniesz?...
— Zaraz jutro.
— Nie pomyl się tylko z flaszeczkami... boby to było okropne...
— Niepodobna się wszak pomylić... czerwony płyn dla księcia i dla księżnej, biały dla Carmeny... Wszak prawda?...
— Prawda...
Perina założyła z powrotem maskę i owinęła się w czarne, szerokie domino, pozostawione w buduarze przez kogoś z gości.
— Teraz, mój kochany... rzekła, kładąc nacisk na każdem słowie, nie będę przeszkadzać ci w twojej zabawie, podaj mi ramię, baronie, i poprowadź do salonów; niema potrzeby, ażebyś odprowadzał mnie aż do przedpokoju...
Wyszli z buduaru,
Zaledwie postąpili kilka kroków, właścicielka Czerwonego domu wysunęła rękę z pod ręki barona, zamięszała się w tłum gości i zniknęła z oczu de Kerjeana.
Za chwilę opuściła hotel.


XX.
W Czerwonym domu.

Po wyjściu z hotelu Dyabelskiego, owinięta w czarne domino, które kostyum jej okrywało, wiedźma zamiast skręcić na lewo i pójść na plac świętego Michała, udała się wprawo na ulicę l’Ener.
O parę set kroków po za uiluminowanemi sztachetami pałacu zięcia de Simeusów, a w pobliżu małej furtki wybitej w murze, natrafiła na lektykę.
Tragarze spali siedząc na poręczach. Wiedźma usiadła i poleciła odnieść się do domu.
Po trzech kwadransach drogi wysiadła przy końcu ulicy l’Estoufade, a rozejrzawszy się na wszystkie strony i przekonawszy, że niema nigdzie ani jednej żywej duszy, weszła ostrożnie do siebie.
Wielką salę pierwszego piętra oświetlała mała lampka, stojąca na hebanowym stole.
Murzyn Jowisz, któremu kazała była oczekiwać na swój powrót, używał głębokiego, niczem niezamąconego spokoju, w ogromnym fotelu.
Nie słyszał nic, jak pani weszła i jak się zbliżyła do niego.
— Hej, Jowisz!... krzyknęła niecierpliwie.
— Słucham pani... wyszeptał murzyn nagle przebudzony, przewracając wylękłemi oczami.
— To tak pilnujesz?... to tak czuwasz nad mojem mieniem, kiedy mnie niema w domu...
— Pragnąłem czuwać... pragnąłem pilnować... ale sen silniejszy był odemnie... Biedny Jowisz uznaje swoję winę i błaga o przebaczenie — dodał trzęsąc się cały ze strachu...
— Przebaczam ci... pomimo bowiem licznych wad swoich, dobrym jesteś bardzo sługą... Posłuchaj teraz tylko uważnie, co ci powiem...
— Słucham... nie jestem wcale śpiący...
— Idź na górę do swojego pokoju, przynieś materac z łóżka i połóż go w sieni przy schodach, podedrzwiami tego pokoju...
— Dobrze, proszę pani... w tej chwili spełnię ten rozkaz... i pójdę zaraz potem na górę spać się położyć, jeżeli pani pozwoli...
— Będziesz się mógł położyć, ale nie w swoim pokoju... Rzucisz się w ubraniu na materac, w ten sposób, aby bez obudzenia cię niepodobna było dostać się tutaj... Oto są pistolety... masz je mieć ciągle pod ręką i użyć w razie potrzeby.
Murzyn spojrzał na Perinę z widoczną obawą.
— Czy pani się spodziewa złodziei?... zapytał zieleniejąc, co u negrów bladość naszę zastępuje.
Wiedźma nie mogła powstrzymać uśmiechu...
— Nie — odrzekła — nie spodziewam się złodziei... ale mam nieprzyjaciół... Ostrożność nakazuje mi czuwać bezustannie... Idź i zrób jak kazałam...
Murzyn wyszedł z pistoletami.
Po chwili Perina usłyszała, jak schodził z góry, a niedługo regularne chrapanie przekonało ją, że zajął wyznaczone mu stanowisko.
Perina pozamykała wszystkie drzwi na klucze, pozasuwała rygle i powiedziała sobie, że jest teraz bezpieczną...
Słyszeliśmy, że Perina mówiła o nieprzyjaciołach, w rzeczywistości jednak miała tylko jednego wroga, a przynajmniej obawiała się tylko jednego. Obawiała się barona Luca de Kerjeana...
Nie robiła sobie żadnych co do niego iluzyj... Wiedziała, że ją od dawna śmiertelnie nienawidzi... rozumiała, że narzucone mu małżeństwo bardziej jeszcze tę nienawiść powiększyło. Nie uważała też wcale za rzecz nadzwyczajną, iżby Luc zapragnął pozbyć się strasznego dlań łańcucha... Ztąd ostrożności, jakie zarządziła.
Wiemy, że sypialny pokój wiedźmy łączył się z dużą salą. Wzięła lampę, weszła do owej sypialni, zdjęła przebranie i włożyła szeroką ciemną suknię, jaką zwykle nosiła,
Potem podeszła do rogu pokoju, w którym po za lamperyą z rzeźbionego drzewa ukryte były wiadomo nam drzwi małe, nacisnęła sprężynę, a gdy drzwi się usunęły, weszła do wązkiego, ponurego pokoiku, służącego za schronienie, a właściwie za celę więzienną Janiny de Simeuse.
I zbliżyła się do łóżka, na którem nieszczęśliwa księżniczka spała w ubraniu snem głębokim, podobnym do omdlenia.
Słabe światełko lampy opromieniało śliczną, łagodną jej twarzyczkę, a bladość tej twarzyczki tem lepiej uwydatniały czarne rozrzucone włosy księżniczki.
Potrzeba było mieć duszę tak spodloną, jak Perina, ażeby patrzeć bez wzruszenia na te boleśnie zmienione rysy, na te sińce pod oczami, zapadłe policzki i wychudłe ramiona.
Janina i teraz piękną była... ale pięknością straszny, pięknością suchotnicy na śmierć w dwudziestym roku skazanej.
Panna de Simeuse nie przebudziła się wcale.
Wiedźma długo się wpatrywała w czyste jej rysy, na których wielka boleść była wypiętnowaną.
Wiedziała, co znaczą symptomaty, jakie uderzyły jej oczy.
— Umiera!... gaśnie z nadzwyczajną szybkością... mruknęła. Silna to była i bogata natura i mogła przetrzymać wiele, ale ciemność i brak ruchu ją zabijają... Zawcześnie jeszcze, panienko... jeszcze mi jesteś potrzebną... Twoje życie jest mi koniecznem jeszcze!... Nie możesz umrzeć wcześniej, niż za dziesięć miesięcy... Inaczej wymknąłby mi się pan Kerjean... inaczej nie doszłabym do celu!... Dni jej są, jak się zdaje, policzone... ale nauka nie jest czczem słowem tylko, potrafię przedłużyć tę egzystencyę, albo raczej agonię do czasu, dopóki Janina de Simeuse nie będzie mi zupełnie już niepotrzebną.
Udała się do sali, wyjęła z jednej z szaf flaszkę ze szkła czarnego i maleńki kryształowy kubek. Nalała doń kilka kropel bezbarwnego płynu, powróciła do Janiny i ujęła ją za białą, wychudłą rękę
Nieszczęśliwe dziecko otworzyło oczy i uniosło się trochę, Chociaż lampka była przyciemnioną, powieki biedaczki przyzwyczajone do ciągłych ciemności, nie mogły znieść najmniejszej jasności i natychmiast się zamknęły.
Jednocześnie wydobyło się z piersi długie, ciężkie westchnienie, ręka chwytała się piersi, a twarz wyrażała bolesne odrętwienie.
— Czy cierpisz?... zawołała nikczemna czarownica.
Młoda kobieta nie była w stanie pojąć, czego chcą od niej i nic nie odpowiedziała.
Czarownica powtórzyła zapytanie, szarpnąwszy jednocześnie silnie za ramię męczennicę.
Drgnęła ona, spojrzała żywo przed siebie i wyszeptała głosem zaledwie dosłyszanym:
— Ogień!... ogień!... Palę się!... O moja matko, moja matko, dla czegoż mi umrzeć już nie pozwolisz!...
— Nie umrzesz... moje dziecię... odpowiedziała Perina, matka twoja przysłała mnie tu po to, abym stłumiła płomienie, które cię pożerają... Masz, napij się, a orzeźwisz się i zaraz lepiej ci będzie...
Janina zwróciła na mówiącą oczy przygasłe i bez wyrazu.
Nie wyciągnęła ręki ku podawanemu jej kabkowi kryształowemu, ale wyszeptała po raz drugi:
— O!... moja matko... moja matko!...
— No... odezwała się Perina głosem rozkazującym, trzeba mi ufać i słuchać... Napij się a zaraz lepiej ci się zrobi... no... pij... żądam tego...
Jednocześnie przytknęła kubek do ust dziewczęcia.
Janina wstrząsnęła się nerwowo całem ciałem, ale nie stawiła żadnego oporu i wypiła wszystek płyn do ostatniej kropelki.
Prawie w tej chwili opadła na poduszki i zamknęła znowu powieki. Zasnęła.
Perina przystanęła z boku u łóżka i śledziła z ciekawością twarzyczkę ofiary.
Po kilku minutach dostrzegła w niej zmianę znaczną.
Rysy się ożywiły, sino-niebieskawe obwódki, otaczające oczy, ściemniały, słabiutki rumieniec wystąpił na śmiertelnie blade czoło i policzki, oddech równy i łagodny począł poruszać piersi.
Widocznem było, że gwałtowne boleści, sprawiane nieszczęśliwej przez pożerający ją ogień wewnętrzny, w zupełności ustąpiły.
Na wargach czarownicy ukazał się uśmiech zadowolenia. Opuściła pokoik, a raczej celę więzienną, mrucząc:
— Będzie żyła jeszcze sześć miesięcy...
Po tem spostrzeżeniu, udała się do swej sypialni z zamiarem położenia się do łóżka, ale zmieniła zaraz zamiar, bo poczuła się zanadto jeszcze wzburzoną, ażeby usnąć potrafiła — postanowiła zająć się pracą.
Wiemy, co to była za praca.
Kiedy nie kładła kabały, dystylowała sławne swoje mordercze eliksiry.
Wytwarzać najrozmaitsze wyciągi mineralne, było prawdziwą dla niej przyjemnością.
Tej nocy zresztą potrzebowała przygotować lekarstwo, któreby przedłużyło na pół roku egzystencyą Janiny de Simense.
Wyszła ze swego pokoju, zapaliła drugą lampę, żeby zapewnić sobie światło, jakiego potrzebowała; weszła do szklanego laboratoryum, nakładła węgli w piecyki, rozpaliła je, popostawiała retorty, założyła na twarz szklanną maskę, jakiej używała przy niebezpiecznych operacyach chemicznych i kiedy ostre pary zaczęły się wydobywać, usiadła pogrążona w zadumie, to przywoływała wspomnienia z przeszłości, to znów roiła różne o przyszłości nadzieje.
— Ah!... szeptała sama do siebie, przechodząc w pamięci całe przeszłe życie swoje, miał wielką racyę stary żyd Samuel, miał wielką racyę mistrz mój, gdy mówił w chwili zgonu:
„— Dałem ci jedyne dobro prawdziwe, jedyny niezrównany talizman, dałem ci naukę złego!... Dzięki mnie, będziesz bogatą i potężną!... I namiętności i występki będziesz umiała wyzyskiwać!... W błocie szukać będziesz złota, a posiędziesz zbiór obfity!... Kopalnia, do której schodzisz, jest niewyczerpaną, pozostanie zawsze i wiecznie bogatą!... Złoto i wiedza, oto dwa sekrety życia!... Wszystko inne, jest niczem!...“
Był stary mędrzec prorokiem!... Sprawdzają się przepowiednie jego... Występki, namiętności i zbrodnie ludzkie, uczyniły mnie milionerką, wkrótce też posiądę władzę, wkrótce wejdę z głową podniesioną w ten świat dumny, patrycyuszowski, który zdawał się być na zawsze zamkniętym przedemną!... Za sześć miesięcy zostanę baronową de Kerjean!... Za sześć miesięcy nosić będę nazwisko tego wielkiego pana bretońskiego, którego moi pradziadowie byli nędznemi sługami... Luc de Kerjean zawsze był tylko nędznikiem... był szlachcicem bez honoru i bez duszy, ale gdyby inaczej było, czyżby się ożenił ze mną?... Nie... z pewnością nie!... Ale co mnie to obchodzi?... Żądam tylko tytułu... pogardzam nim tak samo, jak on mnie nienawidził... Pewną jestem, że w tej chwili marzy o mojej śmierci!... Skoro pozostanę jego żoną, będzie przedewszystkiem o tem myślał, ażeby pozbyć się mnie w jakikolwiek sposób!... Ale potrafię go uprzedzić... pani baronowa de Kerjean pierwsza z pewnością owdowieje... żeby oszczędzić kochanemu baronowi zmartwienia!...
Na tę myśl ostatnią, straszna istota uśmiechnęła się pod maską.
Kiedy sobie to wszystko w duszy mówiła, węgle zajęły się, ale nie rozpalały tak, jak tego była potrzeba.
Zdjęła ze ściany mieszek i zaczęła nim dmuchać, natychmiast jednak przerwała tę robotę.
Wydało jej się wśród nocnej ciszy, jakby od strony uliczki l’Estoufade, po cichu drzwi się otworzyły, a ponieważ, jak wiemy, Czerwony dom stał w pewnem oddaleniu, skrzypnięcie drzwi cudzych dojść jej nie byłoby w stanie.
Wyszła z laboratoryum, otworzyła okno w sali i wyjrzała na ulicę.
Ciemno było zupełnie i głęboka cisza dokoła.
W dali gdzieś słychać było szczekanie psa, ulicą nikt nie przechodził.
Zamknęła okno, przeszła przez całą salę i zbliżyła się do drzwi, po za któremi Jowisz zasypiał.
Tu znowu posłuchała parę sekund, ale posłyszała tylko głośne miarowe chrapanie murzyna.
— Złudzenie!... powiedziała sobie, zasiadając ponownie przy retortach, w których płyny zaczynały szumieć właśnie. Cisza nocna pełną jest dziwnych, niewytłomaczonych odgłosów. Czerwony dom doskonałe jest zamknięty... nie mam się więc czego obawiać...
Uspokoiwszy się w ten sposób, zamieszała kilka razy ciecze pałeczką żelazną i powróciła znowu do przerwanych na chwilę marzeń.


XXI.
Dramat nocny.

Kerjean trzymał się, o ile mógł, podczas całej rozmowy z wiedźmą, ale kiedy opuściła go i zniknęła w tłumie, doznał takiego zawrotu w głowie, jak człowiek, który z powodu silnego uderzenia, pozbawiony został możności myślenia i zdawania sobie sprawy z najprostszych nawet rzeczy.
Ten rodzaj umysłowego paraliżu, ujawnił się bardziej jeszcze, gdy goście otoczyli go kołem i dalejże wypytywać z natarczywą ciekawością o tajemniczą nieznajomą.
Wykręcał się, jak mógł, żeby nic nie powiedzieć, tłomaczył się, że chodziło o tajemnicę, która do niego nie należała, o kobietę, której narazić nie mógł, wreszcie, ażeby uniknąć nowych pytań, a przedewszystkiem, aby odzyskać nieco przytomności, wysunął się z salonów i wszedł do swojego apartamentu.
Tu rzucił się na fotel, głowę ukrył w dłoniach i myśli zebrać usiłował.
Sam sobie pozostawiony, mógł się lepiej zastanowić nad położeniem swojem.
Że położenie to było straszne, czuł doskonale.
Rzeczywistość przechodziła sny najgorsze, najstraszniejsze przewidywania.
Wczoraj zasypiał był najspokojniej w świecie, wczoraj, a i dziś jeszcze przed godziną, nie widział żadnej chmurki nad swoją głową, byłby przysiągł, że żadna mu barza nie grozi.
René de Rieux nie żył.
Fatalna zależność od wiedźmy już nie istniała.
Czuł się silnym, wolnym i pewnym był najświetniejszej w zrozumieniu swojem przyszłości.
Przebudzenie było okropne.
Podwójny grzmot zwiastował zbliżający się huragan.
René de Rieux, cudem jakimś ocalony, wiedział wszystko i groził!...
Wiedźma trzymała w rękach żywy dowód spełnionej zbrodni!...
Bardziej niż kiedy, musi nędznik pochylić głowę przed okrutną swoją wspólniczką, uleglej niż kiedykolwiek musi znosić wszystkie jej kaprysy z posłuszeństwem lokaja!...
W obec takiego położenia, nastąpiła w niegodziwcu zupełna, gwałtowna reakcya.
Złość, jedna z tych głuchych złości, która zdradza się w obec świadków jedynie bladością twarzy, białością ust i drżeniem głosu, zawrzała w spodlonej duszy.
Powziął dla Periny tę nienawiść, która nie cofa się przed niczem, która zemsty tylko pożąda.
Wiedźma zanadto się zagalopowała i błąd popełniła.
Żądając, aby Kerjean został jej mężem, zażądała odeń rzeczy niemożebnej, nie dla tego, iżby miał tyle dla siebie szacunku, że mu wstrętnemi wydawały się związki z istotą aż tak nikczemną, ale, że nienawiść, jaką oddawna uczuwał dla czarownicy, zwiększyła się teraz bardziej jeszcze.
Znał dobrze swoję wspólniczkę, wiedział dobrze, że chodziło jej tylko o tytuł i nazwisko, wiedział, że go ona tak samo, jak on jej nienawidzi, wiedział wreszcie, że Perina zostawszy baronową, będzie chciała pozbyć się jak najprędzej niebezpiecznego swojego wroga.
— O!... przeklęta czarownico, trucicielko!... szeptał, chodząc dużemi krokami po pokoju. Chcesz walczyć... a więc będziemy walczyć... i rozpoczniemy taniec ze sobą zaraz dzisiejszej nocy!... Zobaczymy, czy za godzinę twoje eliksiry i trucizny potrafią przeciwko mnie się obrócić.
Pobiegł do wielkiej weneckiej szafki, z hebanu inkrustowanego masą perłową i brązem, i zaczął szukać czegoś w szufladzie.
Po paru sekundach wyprostował się z okrzykiem tryumfu, trzymał w ręku klucz niewielki, trochę już zardzewiały.
Klucz to był właśnie od tylnych drzwi Czerwonego domu!...
Żeby wytłomaczyć, jakim sposobem znalazł się w rękach barona, musiemy odwołać się do pamięci czytelników naszych.
Na początku tego opowiadania, w wieczór 20-go lutego 1772 r., słyszeliśmy, jak Perina ździwiła się wejściem Kerjeana po przez główne drzwi od strony ulicy Hirondelle i jak doń powiedziała:
— Dla czego nie przyszedłeś przez ulicę l’Estonfade?... Masz przecie drugi klucz od tamtych drzwi dla siebie.
— Rzeczywiście, odpowiedział baron, ale nie mogłem go znaleźć, musiał mi się gdzieś zarzucić, odszukam go jutro dopiero.
— Potrzeba go koniecznie odszukać, potaknęła wiedźma, bo inaczej nie czułabym się już bezpieczną w tym domu. Jeżeli nie znajdziesz, trzeba będzie kazać zmienić zaraz zamek.
Nazajutrz baron oświadczył, że nie odnalazł klucza, ale Perina pomyślała sobie, że chociażby go kto znalazł nawet, nie potrafiłby zeń korzystać, nie wiedząc, od których drzwi pochodzi.
Nie kazała z tego powodu zmienić zamka, tylko inny klucz doręczyła baronowi.
Lucowi po zawarciu małżeństwa klucz ów nie był już potrzebnym i gdy Perina upomniała się o takowy, oddał go jej zaraz.
Ale właśnie w tym czasie znalazł dawny.
Nie powiedział nic o tem wiedźmie i schował do szuflady na wszelki wypadek.
Był to właśnie klucz, który wydostał teraz z okrzykiem tryumfu.
Wejście do Czerwonego domu miał więc ułatwione, a to najważniejsza rzecz w sprawie, jaką bezzwłocznie wykonać zamierzał.
O! jakże żałował w tej chwili Coquelicota, który pobity okrutnie, skazanym był na znacznie dłuższą bezczynność.
Nie było atoli czasu na niewczesne żale, potrzeba było działać, licząc na siebie tylko i na wiernego Malo.
Dwóch mężczyzn wystarczy przeciwko jednej kobiecie, chociażby nawet wiedźmą była.
Kerjean zadzwonił i gdy się lokaj ukazał, polecił przywołać Malo, a nadto powiadomić markiza del Rio-Santo, iż pragnie się z nim widzieć.
Morales i Malo nie kazali czekać na siebie.
Ex-cygan był porządnie pijanym, język tak mu się plątał, iż nie mógł porządnie kilku słów wymówić, ale trzymał się jako tako na nogach.
O nic też więcej nie chodziło baronowi.
Rozkazał on Moralesowi, ażeby zrzucił czemprądzej kostium granda hiszpańskiego, a ubrał się ciemno.
Malo otrzymał taką samą dyspozycyę z dodatkiem, ażeby wziął za pas pistolety, osiodłał trzy konie i czekał z niemi przy końca ulicy Enfer.
Bretończyk i hiszpan oddalili się, ażeby spełnić rozkazy, Luc zaś powrócił do salonu.
Na usta powrócił mu znowu uśmiech wesoły.
Na zadawane sobie zapytania, odpowiadał swobodnie i dowcipnie.
Poszedł do Carmen i uprzedził ją po cichu, ażeby się jego nieobecności nie dziwiła, zmuszony jest bowiem opuścić hotel na godzinę lub dwie w interesie bardzo ważnym, w interesie, którego odkładać nie można i o którym opowie jej po powrocie.
Zaniepokojona tajemniczością tej wycieczki ex-cyganka chciała się wypytywać,
— Ani słówka obecnie... przerwał godny małżonek, nie mam czasu na odpowiedzi.
I wysunął się z salonów.
Gdy się znalazł w swoim apartamencie, zdjął kostium dyabła i ubrał się czarno, wziął szpadę, sztylet, pistolety, ciężki młot i latarkę krytą, do butów przypiął ostrogi, na twarz założył maskę, owinął się wielkim płaszczem i wyszedł poszukać Moralesa.
Ten ostatni nie protestował ani jednem choćby słowem, ale w duszy nie mógł się odżałować, iż musi opuścić bufet i stare wina.
Udali się w miejsce umówione, gdzie Malo czekał z końmi.
Kerjean wskoczył na siodło.
Morales z wielką trudnością uczynił to samo.
Malo stanął po za nim i wszyscy trzej puścili się galopem.
Przed uliczką l’Estoufade Luc zatrzymał konia i zeskoczył na ziemię.
Morales i Malo poszli za jego przykładem.
Luc oddał Moralesowi do trzymania wierzchowce, zapowiadając, aby się ani krokiem z miejsca nie ruszył,
Baron i Malo weszli w uliczkę i znaleźli się wkrótce przy Czerwonym domu.
Luc wyjął klucz z kieszeni, zanim jednak włożył go w zamek, zwrócił się do służącego i szepnął mu do ucha:
— Malo, czy mogę liczyć na ciebie?...
— Pan baron wie o tem dobrze.
— Czyś mi ciałem i duszą oddany?...
— Chyba pan baron nie wątpi o tem.
— Bo ja... widzisz... potrzebuję tej nocy ślepego od ciebie posłuszeństwa. Muszę wiedzieć, że bezwzględnie rachować mogę na ciebie.
— Może pan baron zupełnie być co do tego spokojnym.
— Wiem, że nie lubisz krwi przelewać...
— No!... unikam tego o ile możności... to prawda; jeżeli jednakże koniecznie potrzeba, żeby dopomódz panu baronowi...
— Czy gdyby wściekły pies rzucił się na ciebie, zabiłbyś go bez wahania, co?...
— Naturalnie.
— A więc właścicielka Czerwonego domu stała się najniebezpieczniejszą moją nieprzyjaciółką. W dodatku, nie tylko, że ma na to sposoby, ale chce mnie koniecznie zgubić... Jeżeli dożyje do jutra... jestem stracony... słyszysz?...
— W takim razie, panie baronie, nie powinna dożyć do jutra... Skoro wiem, że nastaje na pana, to uważam ją za psa wściekłego...
— Naturalnie, że pragnę sobie zostawić przyjemność zadania jej ciosu moją własną ręką... ciągnął Luc, jeżeli jednak przypadkiem wpadnie w twoje ręce, nie miejże przypadkiem litości!... zgnieć jak gadzinę, nikczemną istotę!...
— Rozumiem, mruknął Malo i zastosuję się do tego... Może pan baron być całkiem spokojnym.
— Skoro się pozbędę wiedźmy, myślał Kerjean, to uwolnię się jednocześnie i od Janiny de Simeuse. Zapalimy dom na wszystkie cztery rogi... Zanim słońce wejdzie, nie pozostanie kamień na kamieniu z tej przeklętej siedziby.
— A!... wykrzyknął Malo, będzie to śliczny co się nazywa fajerwerk!... Nie sądzę zresztą, żebyśmy zrobili co złego, boć przecie po wszystkie czasy i we wszystkich krajach, prawo nie tylko pozwala ale nakazuje nawet palić i zabijać czarownice...
Ostatnie słowa dowiodły Kerjeanowi, że jego służący miał szczery zamiar pozbycia się Periny.
Nie potrzeba mu było nic więcej.
Włożył klucz w zamek, zakręcił go i otworzył ostrożnie, żeby nie wywołać skrzypienia zardzewiałych zawiasów, wszedł z Malo i z równą ostrożnością zamknął zaraz drzwi.
Zanim próg przestąpił, dostrzegł, że okna w dużej sali jasno były oświetlone, zrozumiał zatem, że zastanie wiedźmę czuwającą i zdawało mu się nawet, że słyszy lekkie jej kroki, przesuwające się po spróchniałej posadzce.
Wejście barona, jak już wiemy, obudziło uwagę Periny, która otworzyła okno.
Luc przyłożył rękę do ust Malo, żeby mu nakazać zupełne milczenie i pozostał w miejscu kilka minut, nie ruszając się wcale.
Nie dosłyszawszy żadnego w domu podejrzanego ruchu, zdecydował się wejść na schody prowadzące do dużej sali.
Malo, jak cień, postępował za swym panem.
W miarę, jak wchodzili na schody, jakieś regularne mruczenie, którego przyczyny pojąć nie mogli, dochodziło ich coraz wyraźniej.
Mruczenie to, było po prostu oddechem śpiącego Jowisza.
Gdy weszli na najwyższy stopień schodów, Luc spostrzegł postać człowieka, wyciągniętego podedrzwiami dużej sali.
Poznał murzyna zaraz, zrozumiał przyczynę owego mruczenia co go tak niepokoiło.
Jowisz spał tem snem ciężkim, z którego nie łatwo się jest przebudzić. Dostępu do drzwi bronił, nie tyle swoją czujnością, ile pozycyą i ogromem.
Kerjean nie zawahał się ani chwili; wyciągnął sztylet, a że chodziło mu o to, iżby nieszczęśliwego murzyna uśmiercić od razu, tak, aby nawet westchnąć nie mógł, pochylił nad nim latarkę, i cios w odpowiednie miejsce wymierzył.
Zaledwie światło padło na Jowisza, otworzył on nagle oczy, drgnął i chciał krzyknąć, zdołał wszakże głuchy tylko jęk wydać, bo sztylet po samą rękojeść utkwił mu w gardle.
Jakkolwiek jęk słabym był bardzo, Perina go posłyszała, wyszła zatem z laboratoryum i do drzwi podeszła.
Luc zamknął co tchu latarkę.
Pan i sługa oddech wstrzymali.
— Jowiszu!... zawołała wiedźma półgłosem.
Nie odpowiedziano jej nic.
— Jak on śpi!... szepnęła.
I zawołała głośniej:
— Jowiszu!...
Że zaś znowu nie otrzymała żadnej odpowiedzi, zaczęła wołać coraz głośniej, drżącym trochę głosem:
— Jowiszu, nie słyszysz, mnie?... Jowiszu wstawaj, rozkazuję ci!... Nic i nic!.. co to ma znaczyć?...
Widocznem było dla wiedźmy, że coś okropnego działo się w jej domu i że krąży nad nią jakieś wielkie niebezpieczeństwo.
Przejęta strachem, cofnęła się odedrzwi i uciekła znowu do laboratoryum, gdzie, jak przypuszczała, znajdzie schronienie.
— No... nadeszła chwila działania... powiedział wtedy Luc do Malo, otwierając latarkę i wyciągając z zapasa ciężki młot, jaki przyniósł ze sobą. Ja się wezmę do zamku, a ty podeprzej zawiasy, tak, żeby drzwi wpadły do środka.
Rzekłszy to, Kerjean podniósł zaraz młot żelazny i rozległo się silne uderzenie.
Zamek rozprysnął się w kawałki, drzwi podparte silnemi ramionami bretończyka, wypadły z hałasem, któremu odpowiedział przerażony krzyk Periny.
— Mamy ją!... zawołał Luc, nie wymknie się nam, gadzina!... Naprzód! naprzód!...
Wpadł do dużej sali z pistoletami w obu rękach, ale zaledwie próg przestąpił, odepchnięty został jakąś siłą niepokonaną, nadnaturalną.
Gazy, wydzielające się z preparatów wiedźmy, napełniały powietrze i czyniły je zabójczem dla każdego, co nie miał szklannej maski na sobie.
Perina zrozumiała co się stało, przypadek przyszedł jej z pomocą.
Nabrała odwagi i nadziei.
— Baronie de Kerjean!... zawołała, porywając z pułki napełnioną szklanną butlę, zatkaną szczelnie srebrnym korkiem, zdawało ci się, żeś mnie zdobył, a to ja cię trzymam w ręku. Przyszedłeś mnie zamordować, a sam ztąd żywy nie wyjdziesz!...
Mówiąc to, podniosła do góry butelkę i zamierzyła rzucić ją na Luca.
Byłoby po nim, byłby padł spiorunowany śmiertelnym gazem, jakiby się ulotnił był z roztrzaskanego naczynia.
Zrozumiał to od razu, uprzedził ruch czarownicy, wypalił do niej z obu pistoletów i cofnął się prędko na schody.
Źle skierowane kule, zamiast dosięgnąć Periny, potłukły retorty poustawiane na piecykach i spowodowały sto razy straszniejszy skutek, aniżeli się Kerjean spodziewał.
Płyny zapaliły się od węgli.
Rozległ się huk ogłuszający.
Laboratoryum wyleciało niby bomba, stary dom zatrząsł się cały, a ściany z niepojętym hukiem runęły na sąsiednie ulicę.
Jednocześnie porozlewane płyny znajdujące się w ogromnych glinianych słojach i naczyniach mosiężnych pozapalały podłogi i schody, i ogniste języki ścigać zaczęły uciekających Kerjeana i Malo.
Struga ognista świetnie spełniła plan barona; objęła ona Czerwony dom lepiej, aniżeli marzył o tem Luc de Kerjean.
Kiedy pan i sługa znaleźli się w uliczce l’Estoufade, w pośród kupy gruzów, budynek cały stał w ogniu, a płonął z taką szybkością, że niepotrzeba było dwóch godzin czasu na to, iżby nie pozostało z niego najmniejszego nawet śladu.
Niebo było jak krew czerwone.
— No, szepnął Luc z piekielnym wyrazem twarzy, odniosłem zwycięztwo świetne... Ani wiedźmy, ani Janiny de Simeuse, nie mam się już co obawiać!... Udała mi się wyprawa!.. Jutro będę miał dosyć czasu zająć się odszukaniem pana Renégo de Rieux!...
Rzucił raz jeszcze okiem, na wzmagający się coraz bardziej pożar i podążył ku miejscu, gdzie Morales czekał nań z końmi.
W pół godziny potem był już w pałacu, przywdział po raz drugi kostium swój na siebie i ukazał się w salonach w sam czas na to, ażeby pożegnać i przyjąć powinszowania pana de Sartines, naczelnego dyrektora policyi królewskiej.

Koniec tomu trzeciego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.