Dom tajemniczy/Tom II/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dom tajemniczy
Wydawca Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy
Data wyd. 1891
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Pantins de madame le Diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.
René de Rieux.

Panna de Simeuse opuściła głowę na poduszki, przymknęła powieki i nie poruszyła się więcej.
Księżna nie poznała się na tej nieruchomości; sądziła, że córka zasnęła, zbliżyła się więc do łóżka, żeby napatrzeć się w anielską twarzyczkę, aby ją wyryć sobie głęboko w sercu i pamięci, bo wkrótce zapewne tam już tylko istnieć będzie.
I spostrzegła w tej chwili z przerażeniem, że wielkie łzy jedna po drugiej wydobywały się z pod powiek Janiny i spływały powoli, niby perły po jej zapadłych policzkach.
— Dziecko moje!... wykrzyknęła biedna matka, dziecko moje ukochane, czego ty płaczesz? Czy ci co dokucza?...
— Pocałuj mnie, moja mateczko... szepnęła Janina..
Pani de Simeuse objęła obu rękami głowę jedynaczki i okryła ją gorącemi pocałunkami.
Janina wzięła matkę za szyję i mówiła cichutko:
— Pytasz, czego ja płaczę?... Odpowiem ci zaraz na to... Biedna oto dusza moja boleje nad kielichem goryczy, jaki mi wychylić wypada. Słuchaj, mamo, ty musisz wszystko wiedzieć... Wydaje ci się, żem jest zrezygnowaną, ale wcale nią nie jestem... Czuję, że mam umierać i boję się śmierci... Taka byłam przy was szczęśliwa, taką szczęśliwą być miałami... Bóg mi świadkiem, że nie powstaję wcale przeciw świętej Jego woli, ale Jego sprawiedliwość nie może mi mieć za złe, że płaczę nad sobą... List, który napisałam, przywiódł mi na pamięć wszystkie moje rozkoszne marzenia, całą tę uśmiechniętą przyszłość, jaka się przedemną otwierała... A tu wszystko skończyć muszę w dwudziestym roku życia!... O! matko! matko! gdybyś wiedziała, jak smutno umierać, kiedy się kocha... kiedy się jest kochaną!... Teraz czuję dopiero to przywiązanie, jakie miałam do ojca i do ciebie, droga mateczko, teraz dopiero pojmuję głęboką miłość moję dla Renégo... Ja ci rozdzieram serce, mamusiu, ale dusza moja wezbrana żalem... To, czego doświadczam, jest niepojętą męczarnią... Taka jestem młoda, a już mi kilka tylko godzin pozostaje do życia!... O! gdybym mogła zostać z wami do wiosny przynajmniej, gdybym mogła w ciepły wieczór pod niebem zasypanem gwiazdami, raz jeszcze przejść się po naszej cienistej alei, pomiędzy tobą i ojcem, trzymając się za ręce z Reném... zdaje mi się, że wtedy śmierć nie wydałaby mi się tak straszna!... Ale jutro... a może dzisiaj jeszcze!... Nie, ja już nie zobaczę słońca... nie zobaczę już kwiatów... śmierć czyha na mnie... grób czeka na mnie... O! jak mi zimno będzie w tej ziemi!... Boże ulituj się nademną!... Boję się... drżę... O!... matko... matko!... twoja córka bardzo jest nieszczęśliwą istotą...
Janina rozegzeltowała się trochę.
Ukryła twarz na piersiach matki i łkała konwulsyjnie.
Mąk, jakich doznawała pani de Simeuse, nie silimy się wcale opisywać, tylko matki zrozumieją jej straszną boleść.
Księżna jednę miała myśl tylko, jedno tylko żywiła pragnienie, skoro nie może ocalić swego dziecka, niechajże umrze z niem przynajmniej razem.
Niestety nie był to jeszcze koniec cierpień, jakie nieszczęśliwą kobietę czekały.


∗             ∗

Nieraz już słyszeliśmy nazwisko Renégo de Rieux, narzeczonego Janiny de Simeuse, a teraz nadeszła chwila, że musimy bliżej z nim zapoznać czytelników, bo jest on jedną z głównych postaci niniejszego dramatu.
René de Rieux, jedyny przedstawiciel starej szlacheckiej rodziny bretońskiej, miał lat trzydzieści w epoce, w której się opowiadanie to zaczyna.
Był dalekim krewnym Simeusów, przez swoję babkę, która wyszła za jednego z członków tego możnego domu.
Stosunki ich rodzinne nie przerywały się nigdy.
Ojciec Janiny uważał i traktował zawsze młodego człowieka, jako krewnego swojego.
Ren sierota, posiadacz wielkiego majątku, pozostał wiernym tradycyom swego rodu, bo jak utrzymywał, nogi jego stworzone już zostały do biegania raczej po pokładzie statku, aniżeli do chodzenia po dywanie salonu.
René chciał zostać marynarzem, bo i przodkowie jego zawsze we flocie służyli.
Pan de Simeuse pochwalił z całego serca zamiar młodego człowieka.
Obawiał się bowiem słusznie złego dla swego kuzyna przykładu, bał się, ażeby go nie wciągnięto do rozpustnego życia na dworze.
Od najwcześniejszego dzieciństwa René de Rieux, miał też do pana de Simeuse głębokie przywiązanie i wielki szacunek.
Co rok, gdy obowiązki służbowe pozwalały na to, przyjeżdżał na kilka tygodni, bądź do Aujon, posiadłości księcia, bądź do Paryża, do pałacu na górze św. Genowefy.
René miał lat dwadzieścia, gdy Janina zaledwie dziesięć liczyła.
Przez długi czas kuzynka nie była i nie mogła być dla niego niczem innem jeno ładnem dzieckiem, ani też żartem nie przychodziło mu nigdy do głowy, iżby ta mała dziewczynka, której przywoził zabawki i muszle, mogła w nim kiedykolwiek inne niż braterskie wzbudzić uczucie.
Pewnego razu, statek na którym znajdował się de Rieux, popłynął w daleką drogę.
Podróż trwać miała dwa, a trwała całe trzy lata.
Kiedy René de Rieux powrócił do Francyii do Paryża, Janina zaczęła rok siedmnasty.
Bretończyk zostawił dziecko, a zastał prześliczną dziewicę, rumieniącą się pomimowoli przy braterskich pocałunkach kuzyna.
Janina wydała się Renému prześliczną, a lubo nie powiedział jej tego nigdy, sam sobie powtarzał to po tysiące na dzień razy.
Ze swej strony panna de Simeuse doznawała niepewnego jakiegoś wzruszenia, gdy patrzyła na ogorzałą twarz dzielnego marynarza, na jego czarne nieupudrowane włosy i zgrabną figurę w marynarskim mundurze.
Przestała traktować kuzyna z dawną dziecinną poufałością i nie wiedząc dla czego, stała się roztargnioną i marzącą,
W ten prosty sposób zaczęła się miłość dwojga młodych.
Miłość ta poszła dalej, zwykłym biegiem, bez żadnych romansowych wypadków, bez żadnych przejść dramatycznych.
Nie otaczała się żadną tajemnicą,
Książe i księżna, wiedzieli o niej, od samego jej zawiązku, lepiej bodaj od zakochanych.
Musimy dodać, że zgadzali się na nią najzupełniej, że małżeństwo pomiędzy Janiną a Reném było ich najgorętszem pragnieniem.
Następnego roku margrabia René de Rieux oświadczył się uroczyście.
— Odpowiem ci, mój chłopcze, gdy zostaniesz porucznikiem, rzekł książe z dobrze wróżącym uśmiechem.
Upłynął znowu rok.
René przyjechał jako porucznik, ponowił oświadczyny i otrzymał taką odpowiedź ojca:
— Od dzisiaj, kochane dziecko, uważam cię za narzeczonego Janiny... Zostaniesz jej mężem wtedy, gdy zdobędziesz sobie stopień kapitana okrętu...
— Więc za rok!... wykrzyknął wesoło margrabia, za rok będę waszym synem!...
W rzeczywistości panu de Simeuse nie chodziło o szybki awans zięcia.
Chciał tylko nie rozłączać się jeszcze z córką, chciał mieć czas do wyjednania pozwolenia na przekazanie temuż zięciowi obowiązków i tytułu, jakie piastował przy dworze.
Powodem przedłużenia terminu ślubu, było jeszcze przekonanie, że kobieta, aby zostać dobrą matką rodziny, powinna mieć wiek odpowiedni.
Nie chciał wydawać Janiny za mąż, dopóki nie skończy lat dwadzieścia jeden.
René nie wiedział o tem postanowieniu i projektach, nie zaniedbywał więc niczego, żeby się dobić stopnia, mającego zapewnić mu przyszłe jego szczęście.
Kiedy do pałacu de Simense przybył list od niego z Brestu, donoszący, że powróci niebawem, René od roku już nosił epolety porucznika okrętowego — a możemy dodać, czego sam nie napisał, że lada dzień oczekiwał nominacyi na kapitana i że słusznie mu się to należało za waleczność, okazaną w spotkaniu z korsarzami algierskiemi, którym statki skonfiskował i załogi pobrał do niewoli.
Powiedziawszy to, poprosimy naszych czytelników, ażeby raczyli nam towarzyszyć i udać się z nami do sali pierwszego piętra w hotelu marynarki królewskiej, gdzie zbierają się zwykle oficerowie floty Jego królewskiej mości.
O jedenastej wieczór dwunastu coś młodych wojskowych kończyło kolacyę, obficie podlewaną szampanem i zabawiało się wesoło, w sposób jednakże nie przechodzący po za granice dobrego wychowania.
Kolacyę wyprawiał najbliższym towarzyszom swoim markiz de Rieux, i on czynił tu honory z nadzwyczajną uprzejmością.
Wiemy, że René miał lat trzydzieści, że był wysoki i szczupły, elegancki w ruchach i silny, wiemy, że twarz jego pociągła, o delikatnych wybitnych rysach, wyrażała jednocześnie i energię i słodycz, że błyszczące jego oko patrzyło zawsze śmiało. Głos przyjemny zdolny był szeptać z uczuciem zwierzenia miłosne i wygłaszać donośne rozkazy w pośród największej burzy.
Taki był René pod względem fizycznym. Pod względem moralnym miał dosyć również przymiotów, a właściwie dosyć również doskonałości. Posiadał inteligencyę i prawość, odwagę i poświęcenie — posiadał to wszystko, a nawet więcej jeszcze...
Koledzy kochali go jak brata, zwierzchnicy szanowali bardzo.
Kobiety na zabój się w nim kochały — ale on pierwszą a zapewne i ostatnią miłością pokochał jednę tylko Janinę i cały do niej należał.
Znamy zatem obecnie markiza de Rieux tak dobrze, jak ci, co żyli z nim od lat dziesięciu.
— Przyjaciele!... zawołał marynarz, podnosząc w górę kieliszek z szampanem, piję zdrowie tych wszystkich, co raczyli dziś wieczór przyjąć moje pożegnalne zaproszenie... Nie żegnam was jednak na długo... Wyjeżdżam jutro, ale wkrótce powrócę... Będziemy jeszcze dzielić z sobą niebezpieczeństwa i znoje. Mówię wam do widzenia!... i piję za przyjaźń waszę, dzielni żołnierze króla!...
I wychylił toast.
Wszystkie głosy zlały się teraz w jednym okrzyku:
— Niech żyje zacny nasz przyjaciel i kochany towarzysz... porucznik René de Rieu!...
— Dziękuję, dziękuję z całego serca!... ale skoro mnie kochacie, to musicie wypić jeszcze na jednę intencyę.
— Na jaką?... zapytano chórem.
— Zdrowie kapitana okrętu Renégo de Rieux... zawołał margrabia, bo właśnie Jego królewska mość, w niewyczerpanej swojej łaskawości, raczył mi udzielić ten wysoki stopień... dzisiaj wieczór otrzymałem nominacyę...
Musimy zaznaczyć, że wiadomość tę przyjęto bez cienia zazdrości, z radością i zapałem.
Wszyscy koledzy powstali, rzucili się do młodego człowieka, ściskali go za ręce i całowali, powtarzając na wszystkie tony:
— Niech żyje król!.. Niech żyje René de Rieux!...
Oznaki tak szczerej sympatyi, wzruszyły do głębi młodego marynarza, ze łzami też w oczach i drżącym głosem dziękował znowu swoim towarzyszom.
— Panowie... powiedział, kiedy się trochę uspokoił i kiedy zapanował nad wzruszeniem... wielkie jest szczęście, które mnie tu spotkało, ale większe jeszcze czeka mnie w Paryżu. Skoro za kilka miesięcy powrócę do was, będę miał honor przedstawić was, jako najlepszych przyjaciół moich, pani markizie de Rieux, mojej. żonie... Zrozumiecie moję radość, gdy powiem wam, że kocham, ubóstwiam raczej od lat trzech tę, która niezadługo nosić ma nazwisko moje... Utrzymują, że niepodobna jest znaleść na świecie człowieka zupełnie szczęśliwego... Ja jestem żyjącem zaprzeczeniem tej niby niewzruszonej prawdzie... Szczęście moje jest upajające, zupełnie nie pragnę niczego więcej...
Przerwał mu te słowa dziwny wypadek.
Od paru chwil słychać było na bruku wybrzeża podkowy konia pędzącego galopem.
Tentent zbliżał się z fantastyczną szybkością.
Nagle koń, zapewne długim biegiem wycieńczony, potknął się na cztery nogi i padł, wydając ostatnie rżenie. Zmieszało się ono jednocześnie z bolesnym okrzykiem ludzkim.
— I znowu zapanowała cisza, przerywana lekkim tylko szmerem wzburzonego morza.
Pan de Rieux i jego towarzysze otworzyli okna i wychylili się na wybrzeże.
Człowiek i koń leżeli wyciągnięci jeden obok drugiego na bruku.
Koń rzucał się konwulsyjnie, człowiek nie dawał znaku życia.
— O!.. szepnął de Rienx, to okropne!... ten nieszczęśliwy zabił się, spadając!... Chodźmy mu dopomódz, jeżeli czas jeszcze...
Ale już brama hotelowa została otwartą i kilku służących krzątało się około zemdlonego, czy zabitego człowieka.
Podniesiono go i przeniesiono do domu.
Rieux chwycił za dzwonek i zadzwonił.
Garson natychmiast się ukazał.
— Idź-no zobacz... powiedział doń pan de Rieux i przyjdź nam zaraz powiedzieć, czy ten człowiek żyje i czy nie jest ranny?
— Chłopak zbiegł na dół i za chwilę powrócił.
— I cóż?... zapytał de Rieux.
— Jest, panie markizie, wszelkie prawdopodobieństwo, że ten człowiek żyje... nie rusza się wprawdzie, ale oddycha... Oglądają mu ręce i nogi, ale nie są połamane... Na głowie także niema żadnej rany...
— Co to za człowiek?...
— Jakiś służący z jakiegoś wielkiego domu, z pod pokładów błota i kurzu, jaki go pokrywa od stóp do głów, jak gdyby zrobił przynajmniej sto mil nie zsiadając z siodła, widać doskonale liberyę. Na guzikach ma przepyszny herb z koroną, a w kieszeni kamizelki pełno złota!...
— Czy troskliwie nim się zajmują?...
— Bardzo troskliwie, panie markizie, dwóch kuchcików nacierają mu skronie wodą, a kucharz przytyka ocet do nosa.
— Czy koń zabił się na miejscu?
— To samo, coby się zabił... nieszczęśliwe stworzenie ma nogi strasznie pokaleczone i z pewnością nic z niego nie będzie...
— Czy to koń pański?...
— Nie, panie markizie, pocztowy...
— Dobrze... zainteresował mnie bardzo ten biedak, skoro więc przyjdzie do siebie uprzedź mnie o tem.
Oficerowie uspokojeni o następstwa wypadku, powrócili do rozmowy nagle przerwanej i zaczęli zasypywać de Rieuxa pytaniami o jego narzeczoną.
Odpowiadał im na wszystko z niesłychaną uprzejmością, ale ani raz jeden nie wymówił nazwiska Janiny de Simeuse.
Niepokalane imię jego przyszłej, nie mogło się rozlegać wśród młodzieży szampanem podnieconej.
Upłynęło z pół godziny jeszcze i północ wybiła.
Goście de Rieuxa zamyślali już uścisnąć po raz ostatni rękę świeżo kreowanego kapitana, gdy w tem drzwi się otworzyły i ukazał się posługujący chłopak.
— Panie markizie... rzekł, ten człowiek przyszedł do przytomności i mówi...
— A cóż powiedział?...
— Chce się widzieć z panem markizem.
Wiadomość tę przyjęto ogólnym wybuchem śmiechu, bo ją za szczyt naiwności uznano. . Rieux tylko pozostał poważnym.
— Ten człowiek pyta się o mnie?... powtórzył. To niepodobna!... musiałeś źle chyba słyszeć, albo źle zrozumiałeś...
— Niech mi pan markiz raczy wybaczyć... ale dobrze go słyszałem i doskonale zrozumiałem... Otworzył oczy... rozejrzał się do okoła, i zamiast odpowiedzieć na pytanie kucharza: Jak się czujesz, mój poczciwcze.. zawołał: Proszę mnie zaprowadzić do markiza Renégo de Rieux!...
I chciał powstać na nogi, ale widocznie bardzo jest jeszcze osłabiony, bo upadł zaraz z powrotem.
Wtedy ja się odezwałem: — Pan markiz jest tutaj... rzekłem, a ów człowiek odpowiedział: — Tutaj?... to chwała Bogu!... Leć i powiedz panu de Rieux, że jestem potłuczony i nie mogę pójść do niego... Niech przyjdzie... czekam na niego... należę do służby księcia de Simeuse.
Zrobiłem, jak chciał, i przyszedłem do pana markiza.
Jeszcze chłopak nie dokończył, gdy René opanowany instynktownym przestrachem, był już na schodach.
W jednej chwili znalazł się w dolnej sali, w której wierny służący spoczywał na zaimprowizowanem łóżku, składającem się z dwóch materaców położonych na podłodze.
Chciał go zapytać, czego sobie życzy od niego, ale Antoni podał mu zaraz list Janiny i powiedział:
— Przeczytaj pan, panie markizie... tylko prędko...
René rozdarł kopertę, przebiegł oczami pierwsze wyrazy i zachwiał się, jakby piorunem rażony.
Przeczytał jednakże wszystko.
Ręce mu drżały, twarz bladła, ale ani jedna łza nie wypłynęła z suchych oczu, błyszczących metalicznie.
Gdy skończył, wtedy głosem trudnym do poznania, głuchym chrapowatym, jaki często zjawia się w chwili konania, zawołał tylko:
— Konia!... konia!... niech mi przyprowadzą konia!...
Służący pobiegli do stajni, ale René ich uprzedził, odwiązał własnemi rękami pierwszego z brzega rumaka, osiodłał go, skoczył na siodło i przeleciał przez miasto niby huragan, zaznaczając drogę swoję masami iskier, krzesanych kopytami bijącemi w kamienie.
Za miastem zamiast zwolnić, przyśpieszył biegu, używając w tym celu zamiast szpicruty t. z. rożenka oficera marynarskiego.
Wiele na drodze z Brest do Paryża zamordował wierzchowców, sam tego nie wiedział.
Na wyjezdnem miał zaledwie kilka luidorów w kieszeni, to też zabrakło mu ich bardzo prędko.
Nie zważał na to wcale.
Przeszkody usuwał teraz groźbą, a w razie potrzeby i siłą, i gdyby był trafił na opór silniejszy jaki, byłby bez wahania, bez najmniejszego wyrzutu sumienia, położył trupem, sprzeciwiającego mu się zuchwalca.
W siedmdziesiąt dwie godzin od chwili, gdy panna de Simeuse położyła podpis swój na liście wzywającym Renégo, ten ostatni wjeżdżał już do Paryża.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.