Dola i niedola/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ledwie miał czas wstać i przyodziać się, gdy kamerdyner oznajmił mu, że pani z nim widzieć się pragnie. Chociaż przykro mu to przypominało jego poddaństwo, musiał pożegnać Malutę, który z niego ciągnął spowiedź wrażeń wczorajszych, i poszedł do żony....
Pani przyjęła go wcale nie tak jak się spodziewał, lecz z wesołą twarzą i swobodnym na pozór umysłem; spojrzała na niego bacznie, wzrok jéj dłużéj spoczął niż zwykle na chmurném jego czole, i spytała:
— A cóż? dobrzeście się bawili wczoraj?
— Doskonale! rzekł starosta, ośmielając się powoli i przybierając ton swobodniejszy niż dawniéj, mniéj uległy; bawiliśmy się wybornie, alem dziś trochę niewyspany...
— A! bo też zapomnieliście się do dnia.
— A! tak jest.
— Grałeś zapewne? dodała żona z trochą niepokoju....
— Musiałem...
— Wiem, wygrałeś nawet tysiąc czy półtora tysiąca dukatów, c’est un joli denier.
— Wiesz więc wszystko! odparł mieszając się starosta: miałem widać szpiegów za sobą...
— Szpiegów? Nie! ale dużo moich i twoich przyjaciół. Powiem ci więcéj: byłeś zachwycony śpiewem téj nędznéj chłopki włoskiéj rudowłoséj — dorzuciła czerwieniąc się żona. Mogłabym ci prawie wyliczyć ile kieliszków wina wypiłeś, i ile razyś się obejrzał, wyglądając, czy panna Leonina nie wróci.
— Nadzwyczaj to mi pochlebia, że się raczysz tak mną zajmować, odparł starosta z trochą gniewu; ale zarazem jest to upokarzające... Nie mam więc w niczém woli własnéj? nie mam rozsądku do pokierowania sobą, potrzebuję dozoru... zawsze jak małe dziecko?...
Starościna uśmiechając się ruszyła ramionami.
— Wiesz, rzekł pan Adam, że to w końcu najcierpliwszego człowieka znużyć musi.
— A gdy znuży? zapytała spokojnie starościna.
— Ha! to może nabrać ochoty wyłamać się z tych więzów...
— A gdy się wyłamie? odparła znowu żona.
— No! to będzie wolny! zawołał gniewnie starosta — i koniec! Chcesz więc stanowczéj rozmowy?
— Pragnę jéj bardzo! odpowiedziała kobieta miarkując się, ale z gniewem w oczach.
— Od dawna chciałem ci zrobić uwagę, że sposób życia, jaki prowadzę, jest upokarzający dla mnie.
— Dla czego?
— Nie mam woli, jestem sługą nie mężem.
— Mogłeś to przeczuć, gdym ci oddawała rękę! zawołała dumnie starościna. Brałam cię ubogim chłopcem, gdym daleko świetniejsze znaleźć mogła zamęźcie; uczyniłam to nie z miłości, bo o młodego, przystojnego mężczyznę nie było mi tak trudno, ale rachując na twój rozsądek i powolność. Chciałam mieć w mężu posłusznego wykonawcę méj woli, i mieć go powinnam. Ofiara tu wzajemna. Ja ci daję mój wpływ, opiekę, rodzinę, stosunki, majątek; mogę przecię za to wymagać trochę posłuszeństwa i zastosowania się do mych żądań. Żeniąc się ze mną, alboś mnie chciał oszukać, alboś nie zrozumiał, że nic na świecie nie przychodzi darmo.
Tak jasno postawiona kwestya zdumiała Adama, który zżymnął się tylko.
— Dotąd myślałem — rzekł — iż w małżeństwie są równe prawa obojga małżonków.
— Gdzie równe są ich położenia i ofiary — odparła kobieta.
Przypomnienie było upokarzające. Adam spuścił oczy....
— Nie sądzę — mówiła daléj — byś się chciał ważyć na nieroztropną wojnę: do prowadzenia jéj nie masz ani sił, ani sprzymierzeńców, ani umiejętności. Nie sądź, bym była dobroduszną i zawojowaną Julią. Znasz może takie jak ona kobiety, ale nie takie jak ja. Po tych ofiarach, jakie uczyniłam dla ciebie, nie sądź, bym obojętnie dała się porzucić lub podbić. Nie wiesz chyba, czém jest zemsta kobiety i prześladowanie obrażonéj: ono cię może w proch zetrzeć. Przedemną nie znajdziesz schronienia, kąta... pokoju... ukrycia!.. Ale istotnie nie mam cię za tak nierozważnego chłystka, abyś się na to chciał narażać.
Adam pobladł z gniewu i upokorzenia. Zbity, zdeptany nogami przez tę nielitościwą kobietę, spuścił głowę jak przed ognistym mieczem archanioła, winowajca. Młodość nie dała mu dosyć uczucia miłości własnéj, dość wiary w siebie i energii, aby z oburzeniem potargał natychmiast więzy, które go oplątywały....
— Mówię to wszystko — powolniéj nieco kończyła starościna — nie żebym ci chciała grozić, bo rzeczy nie zaszły tak daleko, bym mogła przewidywać coś podobnego; ale dla twéj przestrogi spowiadam ci się z mojego charakteru... nic więcéj. Chcę, ażebyśmy jasno pojmowali nasze położenie.
— Tak, ja je pojmuję teraz bardzo jasno — odezwał się pan Adam z bolesnym uśmiechem: — przyjęty zostałem do posługi.
— Nie, na powolnego towarzysza — podchwyciła starościna. Nie zapieram się rachuby, oszukaną na niéj być nie chcę. Jeżeliś sądził, że mnie zawojujesz jak tę biedną Julię, myliłeś się mocno: ja jestem z tych kobiet, co szalenie kochają, ale dla których ludzie nie szaleją.... Teraz się już doskonale rozumiemy....
Po chwili milczenia dorzuciła:
— Widzisz, że wszystko wiem, że się przedemną nie ukryjesz z niczém, że myśl nawet twoją odgadnę, że cię znam do głębi. Nie jesteś stworzony do walki, nie powinieneś walczyć, bo będziesz zwyciężony.
— Prawdziwie — odparł Adam — powiedziałby kto, że mnie wyzywasz.
— Nie, bom twoja żona, rzekła chłodno starościna; wiem, że się zrozumiemy i pogodzimy.
Opoliczkowany przez nią w sposób taki, jakiegoby nikt inny znieść nie potrafił, zbolały, upokorzony sam przed sobą, zachwiał się pan Adam, pot zimny wystąpił mu na czoło, ale zmilczał. Nie miał dosyć charakteru, aby zerwać natychmiast, obawiał się złamać całą przyszłość swoją, był razem godzien wzgardy i politowania... Pani starościna uczuła, że depcząc go, zaszła za daleko: uśmiechnęła się łagodniéj; pochlebiło jéj to łatwe zwycięztwo.
— Uspokój się, rzekła: między małżonkami podobne sceny są zwyczajne; są to drobne przechodzące po niebie obłoczki. Nie miéj mi za złe szczerości mojéj. Tacy przyjaciele jak Maluta, wiodą cię na bezdroża; ja pragnę powstrzymać i opamiętać. Nie ścierpię, ażebyś mnie oszukując, tarzał się w błocie jak drudzy.... Miałam już jednego męża, który zgnił w mych oczach, zjedzony rozpustą i wyżyciem: nie puszczę cię na zgubę; tyle jeszcze cię kocham, że nie dozwolę ci zbezcześcić się i przepaść.
— O! mój Boże! zawołał w duchu przejęty bolem Adam: cóż to za pomsta Niebios mnie ściga! Jak ta kobieta obchodzi się ze mną!
— Nie sądzę, ażebyś WPan chciał rozbratu i zemsty, dodała kobieta; ale masz zawsze do wyboru: albo tę zemstę, albo posłuszeństwo, które ci przecię ujmy na honorze nie czyni. Świat tego za złe nie bierze, gdy kto kochając jest posłuszny: potrzeba tylko umieć kochać, a choćby dobrze odegrywać wielką miłość dla ocalenia honoru mężczyzny.
I śmiała się szydersko, chodząc po sali, i przyglądała się sobie w zwierciadłach, wlokąc za sobą ogon sukni, poprawując to rozpuszczone nieco włosy, to szal spadający z ramion... Podobna była do zwycięzkiéj Junony, któréj tylko brakło pawia z rozpuszczonym ogonem...
Pan Adam stał znękany, napróżno chcąc się zdobyć na jakąś siłę. Cierpiał oplwany wzgardliwie przez nią, a wybuchnąć nie mógł, wiedząc, że ona byłaby najmniejszego sprzeciwienia się nie zniosła, i zgniotłaby go jeszcze nielitościwiéj.
Wszystko w tym domu do niéj należało: dwór, słudzy, aż do téj sukni, którą on na sobie nosił.... Mogła go swoim ludziom kazać za drzwi wyrzucić, odarłszy do koszuli; a po jéj charakterze, nawet podobnego wybryku w chwili gniewu spodziewać się było można.
Adam poczuł, że chwila dłużéj, a może skonać z bolu i ucisku....
Machinalnie zaczął szukać kapelusza i myślał uciec; zdawało mu się, że tym jednym sposobem uniknie ostateczności. Usta jego drżały, a obawiał się wyrzec słowa, twarz malowała straszliwą walkę, i wyrażała takie przerażenie, taką boleść dojmującą, że nareszcie i ta arystokratyczna Ksantyppa ulitowała się nad zgniecionym przez siebie człowiekiem.
— Dla czegoż milczysz? spytała go: jam szczera.
— Nie mam nic do odpowiedzenia, rzekł cicho pan Adam, ciągle szukając kapelusza.
— Radabym posłyszeć co masz w sercu?
— Powtarzam — rzekł mąż — nie mam nic do odpowiedzenia, nic, nic!
— Przecięż nie powinienbyś się gniewać na mnie? dodała niemal szydersko.
Adam uśmiechnął się; ręce mu drżały. Znalazł wreszcie kapelusz i gniótł go tak, że poszarpany rozpadł się w kawałki.
— Czy to jest odpowiedź? wskazując na niego spytała żona.
— Droga Krzysiu — rzekł blady pan Adam, podnosząc nareszcie głowę — idąc ścieżką nieraz ci się pewnie trafiło zgnieść robaka na drodze: nie uważałaś też kiedy, że zdeptana istota podnosi wówczas głowę bezsilną, szukając obrony? Nie trzeba do rozpaczy przywodzić nawet robaków.
Dziwny uśmiech przeleciał po trzęsących się jego wargach. Wyszedł żywo, zostawując ją samą, ale z jakiemi w duszy uczuciami! Zbiegł po wschodach płonąc od wstydu, bo niemal był pewien, że scena ta miała podedrzwiami słuchaczów. Zamknął się w swoim pokoju.
Tu padł na łóżko, i w rozpaczy porwał oburącz rozognioną głowę, bijąc nią o mur zimny. Znieważony, wyszydzony, gdy myślą sięgnął po niezależność, po ucieczkę z tego domu, rozbijał się o własną zniewieściałość, o obawy, o stratę wszelkich nadziei, na których przyszłość swą budował. Młodość zeszła mu na marzeniach, sił nie wyrobił w sobie żadnych, prawdziwe nieszczęście znajdowało go nieprzygotowanym, samego siebie się wstydzącym.
Ile razy myśl wpadła na rachubę następstw, jakie zerwanie z tą kobietą pociągnąćby musiało za sobą, przestraszał się walką, osamotnieniem, własną nędzą moralną. Czuł, że temu nie podoła, że okuty musi zostać niewolnikiem.
Przeleżał tak kilka godzin, walcząc z sobą daremnie... gdy nagle nastręczyła mu się myśl zobaczenia się z Julią. Serce jéj było dla niego dziś jedyne, do którego mógł zakołatać, przed którém czuł, że się użalić może. Ale strzeżony we własnym domu, nie mógł nawet wynijść, aby go nie śledzono i nie szpiegowano; każdy krok jego był natychmiast doniesiony, wiadomy żonie.
Miało się już ku wieczorowi, gdy twarz poczciwego Jermaszki pokazała się już może po raz dziesiąty we drzwiach przedpokoju. Pan Adam pierwszy raz ją teraz spostrzegł. Zaglądał on ciągle ku paniczowi, ale wnijść nie śmiał.
Starosta ujrzawszy go nareszcie, pomyślał, że mu los daje choć słabego sprzymierzeńca. Skinął na niego, wskazując mu, by wszedł po cichu, był bowiem pewien, że go pilnują teraz ściśléj jeszcze niż kiedy.
— Słuchaj, rzekł do niego: potrzebuję wyjść z domu tak, by mnie nie widziano. Nie pytaj czemu? Chcę, żeby ludzie myśleli, że śpię, żem chory; nie wpuszczaj tu nikogo, pilnuj sypialni, ja się tyłami może wymknę niepostrzeżony.
— Wymkniecie się paneczku, a no prędko, — odpowiedział Jermaszka: oni teraz wszyscy na obiedzie.... w bramie nie ma nikogo.
Starosta narzucił płaszcz na siebie, i ostrożnie wyśliznął się przez mroki bramy w ulicę.... W istocie nikt go nie spostrzegł. Wziął najbliższy powóz i pojechał do Julii. Szczęściem zastał ją w domu, ale była chora. Nakreślił kilka słów na karteczce, posłał przez służącą, i w parę minut wpuszczono go do jéj buduaru...
Hrabina istotnie była cierpiąca, a na twarzy jéj niedzisiejsza boleść coraz głębsze ryła ślady. Smutna, chwiejąca się na nogach, postąpiła przeciw niemu pełna wzruszenia i litości.
— Cóż cię tu sprowadza? spytała cichym głosem: co? Jużciż nie pamięć o mnie, nie litość nademną, mój drogi Adamie! Nie! ja się łudzić nie chcę: ty musisz cierpieć, a jam ci potrzebna, bo wiesz, że kocham ciebie!
Łzy potoczyły się po jéj zwiędłéj twarzy; wskazała ręką portret Adama, który stał przed nią na stoliku, na który patrzała gdy przyszedł, karmiąc się wspomnieniami....
— Siadaj tu — rzekła — i poskarż mi się, dziecko moje. Ja dziś mocniéj niż zwykle jestem cierpiąca, z powodu tego wczorajszego nieszczęsnego wieczoru może. Wiem gdzie byłeś, każdy krok twój śledzę... Słyszałeś śpiew Leoniny i byłeś uniesiony... A! jam jeszcze zazdrosna! nie o tę kobietę, która się zowie twoją żoną, bo ty jéj kochać nie możesz, ale o tę Włoszkę, za którą tak tęsknym gnałeś wzrokiem.
— Jak to? już ci doniesiono!... i tu...
— Nie, widziałam to sama własnemi oczyma. Byłam skryta na chórze... bom wiedziała, że ty tam będziesz. Patrzałam na ciebie i omdlewałam z zazdrości! A! ty na nią tak patrzałeś chciwie temi oczyma mojemi!.. O!..
I wstrzymała się, piersi uciskając rękami.
— A! ja ani myślę o tém! zawołał Adam. Posłuchaj mnie. Ten wieczór był przyczyną okropnéj sceny między mną a Krystyną. Przychodzę ze skargą i po radę... Julio! ratuj mnie! Tyś mnie wyrwała z téj ciszy wiejskiéj i rzuciła w ten świat okropny, przeciwko któremu stoję dziś bezbronny!
— A! inne ja dla ciebie marzyłam szczęście i życie!
— Tak! jam moją winą wpadł w tę przepaść! Ratuj mnie! Ta kobieta nie ma serca, nie zna litości; nie tai się, że mnie chce mieć tylko niewolnikiem swym i sługą. Wszystko co może obrazić, co może zgnieść bezbronnego człowieka, wylała na mnie i rzuciła z szyderstwem za próg, urągając mojéj bezsile... Powiedz, co mam począć? Zniosłem to, wycierpiałem, ale przebaczyć nie mogę, i znosić dłużéj nie potrafię!
Załamał ręce. Julia stała zadumana.
— Ona więc śmiała posunąć się do tego! krzyknęła — do tego!
— Więcéj niż ja powiedzieć, niż ty się możesz domyślić. Jam zniósł to jak żebrak, którego psami z podwórza wyszczują za wrota.
Julia chodziła wielkiemi krokami, chwytając się za głowę i serce.... potém uklękła przed nim, i chwilę płakała milcząca.
— Tak! zawołała wstając: masz słuszność! Jam jedna winna... jam pokutować skazana za nas oboje... jam obowiązana radzić i ratować. Jam cię porwała dzieckiem z pod cienia tych drzew, któreby były ciche ci osłaniały życie i kołysały do szczęścia spokojnego, niezmąconego. O! ja! ja! ja! — dodała, bijąc się w piersi — ja znam Krystynę: ona gotowa na wszystko gdy się zemścić pragnie, gdy ścigać postanowi. Potrzeba milczeć, mam środki, obmyślę, poradzę, dam ci oręż przeciwko niéj.... Ale powiedz mi — rzekła po chwili — maszże ty siłę, aby ją porzucić i walczyć z nią? Byłaby to wojna, o którą mogłaby się rozbić cała przyszłość twoja. Jéj rodzina tak związana, tak jedna, ścigałaby cię nielitościwie... Milcz! czekaj, daj mi zdobyć te środki... przygotować ci oręż. Ja także mam z nią rachunek, ale przedewszystkiém szczęście twoje... Jak się scena skończyła?
— Wyszedłem wściekły, upokorzony, przybity.
— Czy wie, lub może dojść, że byłeś u mnie?
— Nie! wymknąłem się niepostrzeżony.
— Co myślisz czynić jutro? spytała Julia.
— Będę jéj unikał i milczał.
— Nie, potrzeba chwilowéj zgody, zawołała hrabina: nie należy obudzać podejrzeń. Jutro, jeśli będzie można, przyjdź do mnie. Dałabym życie, aby cię ocalić; ale jak Bóg nie zbawi tego, który nie pragnie być zbawiony, tak ja nie ocalę cię, jeżeli nie znajdziesz w sobie siły do walki.
Adam i tu znów upokorzony, spuścił głowę.
— Masz słuszność — rzekł — jam winien, bom słaby. Czuję to, i siły sobie dać nie umiem; wszystkie pożarła ta żądza wydźwignienia się, wielkości, blasku. Jest to szał, namiętność. Żałuj mnie, ale nie pragniéj, bym zwyciężył siebie.
— Pomyśl — odparła po chwili Julia, z uśmiechem serdecznego współczucia — pomyśl, czy w obiorze drogi do tego celu nie omyliłeś się. Miłość taka jak moja jest często jasnowidząca.... Czyż tylko przez ludzi i wpływy dosięgnąć można szczytu? czy się nie dochodzi bezpieczniéj do niego o własnéj mocy i zasłudze — przebojem, walką talentu, który w końcu uznany być musi i właściwe w świecie uzyskać stanowisko?
— Być może — zawołał Adam — jest to prawdą zapewne gdzieindziéj: u nas i teraz, nie. Trzeba opieki, pleców, stosunków lub zaprzedania. Jam skazany na tę niewolę, ale nie maszże środka na pokonanie jéj, na pokonanie téj tyranii? Ty ją znasz?
— Znam ją, i sądzę, że nic jéj złamać nie potrafi, odparła smutnie Julia. Są może środki, ale dla ciebie niedostępne; jest jeden niepewny, o którego zdobycie starać się będę. Jest to charakter silny, śmiały, niecofający się przed chwilowym wstydem jak inne kobiety: miałeś tego dowody. Znałam istoty, które, by nie dotknąć łojowéj świecy, wolały dać zgorzeć domowi: Krystyna wcale jest inna. Gdy pragnie czego, pragnie całą duszą, gromadzi środki, rozbija zapory, nic nie szczędzi.... Takby kochała, gdyby mogła kochać; ale tak pewno nienawidzieć będzie, gdy się w niéj nienawiść obudzi.... Mógłbyś z nią wieść walkę powolną, cichą, chłodną, nieustającą, wytrzymałą, podkopującą, wycieńczającą ją powoli; ale tyś do niéj niezdolny, a Krystyna nie wiem czy czego ulęknąć się może, prócz upadku z téj wysokości, na któréj ją mieści urodzenie, majątek. Myliłbyś się sadząc, że tracąc cię, uroni łzę po tobie: mścić się zażąda, ale żałować nie będzie.
— Skuty więc jestem z potworem! zawołał Adam, łamiąc ręce.
— Gdybyś nie był człowiekiem ambicyi nienasyconéj, powiedziałabym ci: zerwiéj wszystko, porzuć ją — odparła Julia — uciekajmy za światy! To, co ja własnego mieć mogę, starczy na życie ciche, na kątek zielony choćby w drugim świecie, za oceanami. Sprzedam wszystko, zabiorę swoje, wezmę cudze — dodała namiętnie — jeżeli zechcesz pójść ze mną. Mnie tu nic nie wiąże. Wspomnienia, to zgryzoty.... nadziei żadnych... blask, to rozpalona korona, co pali skronie... świat, to męczeństwo na łożu Prokusta, na którém codzień inaczéj wyciągają cię jego zwyczaje, i tyrania, jego fantazye... A! gdybyś chciał! gdybyś mnie kochał!
Adam spuścił głowę przybity. W sercu jego było pusto; była litość, przywiązanie nałogowe, wdzięczności nawet iskierka, ale nie było tego uczucia, co wszystko rzuca w ogień, byle się przy nim ogrzało....
Julia nie pytała go więcéj, milczenie było odpowiedzią....
— Wracaj — rzekła, — niepotrzeba ażeby się domyślano stosunków pomiędzy nami. Bądź ostrożny; ja z mojéj strony pracować będę, by ci dać oręż na nią. Nie mogę mówić dzisiaj nic więcéj. Nie zrywaj, nie czyń kroku stanowczego, nie naradziwszy się ze mną. Krystyna jest zręczna: da ci jakąś pastwę, abyś o ranie zapomniał; ale jutro ciaśniéj jeszcze skuje twe kajdany, gdy o baczności zapomnisz.
Adam skłonił się, pocałował jéj rękę gorącą, uczuł jéj usta przylgłe na chwilę do czoła, i wyszedł znękany, niepewny, ale z jakimś brzaskiem nadziei. Zawlókł się tak do domu powoli, nie myśląc już ukrywać się z powrotem, bo mu tylko szło o to, aby nie wiedziano dokąd chodził.
Przyszedłszy do mieszkania, zastał tam Jermaszkę na straży u drzwi, rozognionego widać oporem, jaki w obronie powierzonego mu stanowiska stawić musiał.
— Ono to proszę JWPana, pani przysyłała dwa razy po panicza, ale powiedziałem, że śpi; chcieli budzić, ale nie dopuściłem. Mało się biedy nie narobiło z tym wielkim kamerdurnerem, bo mnie sfukał, a ja znowuż tego nie lubię. To się mu dostało jak należy, i dali mi pokój.
— Dawno to było?
— A może trzy Ojcze nasz temu, odparł Jermaszka.
— Jeżeliby znowu kto nadszedł, daj mi wiedzieć, rzekł Adam.
I począł myśląc chodzić wielkiemi krokami po pokoju. Ważył pierwszy raz w życiu położenie swoje, i nie widział z niego wyjścia. Był sam, bezsilny, a miał przeciwko sobie nieprzyjaciela, kobietę-żonę, intrygantkę i wszechmocną w Warszawie. Pierwszy raz dało mu się też uczuć zaprzedanie. Ściskał pięści, łamał sobie głowę napróżno. Nie było wyjścia z tego rozpaczliwego położenia.
Gdy tak dumał, spostrzegł, że kilka razy uchylono drzwi, jak gdyby go kto szpiegował, i poznał w nich poczciwego Jermaszkę, który w istocie śledził jego ruchy, przeczuwał jakieś strapienie i frasował się, że nie wiedział jak paniczowi poradzić na nie. Ale cóż znaczył ten sprzymierzeniec w łapciach przeciwko wielkiéj pani w paryzkich trzewiczkach? Kaliban wiejski przeciwko królowéj czarownic?... Przypomniał mu wszakże wieś, cichą młodość, stracony spokój.
— Po co mi było pragnąć zbyt wiele! rzekł w sobie: czyżbym tam nie był szczęśliwszy?... czybym tam nie był królem u siebie... gdy tu jestem sługą sług dworaczych? Ale dziś, wygnanemu z raju, niepodobna do niego powrócić... tysiąc przepaści mnie od niego dzieli... nie należę do niego! sprzedałem się! sprzedałem!...
Słabość wyradzała zemsty pragnienie. Zaciskał pięści; ale wkrótce opadały mu ręce, czuł się bezsilnym.
Szmer w przedpokoju i rozmowa z Jermaszką przerwały jego marzenia i gniewy; po chwili wszedł prawie przebojem kamerdyner Biebrzycki, niosąc na tacy wielki list.
Skłonił się i rzekł:
— Od JW. Pani.
A podawszy go staroście, odszedł nie czekając odpowiedzi...
Adam trzymał go długo w ręku, nie śmiejąc pieczęci rozłamać. Dziwnie to miało pozór urzędowy, i nie mogło być biletem od żony do męża: była w tém widocznie jakaś niespodzianka tajemnicza. Na wierzchu tylko stał napis z pośpiechem skreślony:
Mon cher Adam.
Zwykle Krystyna pisząc do męża, dodawała ten przymiotnik niezbędny, który po rannéj scenie dziwnie się jakoś wydawał.
Starosta zbliżył się do świecy, rozłamał pieczęć, i dobył najprzód kartkę, na któréj stały te słowa:
„Ja za złe, dobrém płacę... Gdy cher Adam karmił mnie takim smutkiem, myślałam tylko, by mu zrobić przyjemność; a w dowód, żem nie zmieniła uczuć, że nie chcę na jedną chwilę pozbawiać się téj satysfakcyi, jaką moja drobna ofiara uczynić ci może, oto ją masz... Bonne nuit! Christine.
Koperta zawierała w sobie tegoż dnia podpisaną przez króla JMości nominacyę urodzonego i wielce nam miłego hrabiego Adama O.... na wakujące kasztelaństwo, wprawdzie in partibus infidelium, ale dające tytuł piękny, miejsce w senacie i szczebel do dalszych honorów.
Trzeba przyznać, że wyrobienie tego tytułu, i rzucenie go tegoż dnia w nagrodę za doznaną z rana boleść, było mistrzowskie. Adam uczuł się związany, przykuty, zawstydzony i upokorzony témbardziéj, że się o to wcale nie starał, iż jéj tylko wpływom winien był tę niespodziankę... i musiał dla niéj mieć wdzięczność.
Adam był połechtany przyjemnie: nie marzył tak rychło o tak dostojnym tytule, który go stawił od razu na równi z pierwszymi dygnitarzami Rzeczypospolitéj, dając mu głos i położenie poważne. Wprawdzie wydatki, na jakie nowy ten blask mógł narazić, czyniły go jeszcze zawiślejszym od żony, i to widocznie było z jéj strony rachubą; ale miłość własna została zaspokojona... Dała mu uczuć Krystyna, mocniéj niż kiedy, że on bez niéj nic nie znaczy, że w zgodzie i posłuszeństwie iść tylko może i bezpiecznie stąpać po świecie. W tém pogłaskaniu czuć było lwią łapę, która pieszcząc nawet, rozdziera do żywego.
Wypadek ten rzucił go w większą jeszcze niepewność, co począć z sobą, jak daléj postępować? Ale po chwili rozwagi, przyszło postanowienie przejednania się z żoną, czekania, milczenia i noszenia cierpliwie tych więzów, któremi był skuty, dopóki ich czas i okoliczności pomyślniejsze nie skruszą.
Połechtana duma stawiła mu przed oczy obrazy, które dozwalały na chwilę zapomnieć o ucisku, o upokorzeniu. Wracały one jednak z nową siłą i brzemieniem obarczały duszę... Naprzemiany zajęty swém kasztelaństwem i niewolą, szczęśliwy z pierwszego, rozbijał się o drugie, i tulił w dłonie czoło wstydem okryte... Wielkość jego nawet obojętnego świata złudzić nie mogła... była pożyczana i wyżebrana.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.