Co w twych oczach, śpiewaku, ten zachwyt oznacza,
Że tak badasz uważnie przez łez pozłocinę
Żabę, co, zieleniejąc, w skoku się rozkracza,
Jakby nogom roiła niechwytną drabinę?
Czemu tak się przyglądasz z miłości uśmiechem
Schwytanego świetlika szmaragdowej treści
I musze, co, kołując z starannym pośpiechem,
Zbacza nagle donikąd i mknie na bezwieści?
Wiem, ty — głowo w koronie z chwastów niejadalnych
Z byle rośnej pokrzywy, z byle złego zielska!
Dusza twa nawpół smocza, a nawpół anielska
Nie bez celu się tarza w bujniskach upalnych!
Szuka swej podobizny, zgubionej przypadkiem
Przez tego, co ją nosił na piersi przed wiekiem, —
On jeszcze nie był bogiem, tyś nie był człowiekiem,
A już wzajem o sobie śniliście ukradkiem.
Jeszcze sobie pokrewni, podobni do siebie,
Jak dwie bratnie mgły, w jedno rzucone przestworze,
Nie wiedzieliście wówczas, co ludzkie, co boże, —
I któremu z was dano zawiekować w niebie.
Praczerwcowym dotychczas pijany upałem,
Ziołom oto przed chwilą dałeś pochwalonkę
I po trudach, podjętych wyćwiczonym szałem,
Coś pozyskał? — Motyla, żuka, czy biedronkę?
Kocham cię za twojego obłędu bezwinę,
Za czar twojej niemocy, za wspomnienia bratnie!
Spójrz, jak blednę śmiertelnie i bez żalu ginę,
Gdy mówię słowo: kocham — to słowo ostatnie.