Przejdź do zawartości

Dlaczego wiary nie mają?

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Dlaczego wiary nie mają?
Pochodzenie Nowa Reforma, 1918, nr 77, 82
Redaktor Michał Konopiński
Wydawca Rudolf Osman
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GABRYELA ZAPOLSKA.

Dlaczego wiary nie mają?

Gdy Piotr Sroka dowiedział się, że Kozacy już nadeszli do Dąbrowy i rozłożyli się taborem, poza starą hutą, odezwał się do swej córki Julki:
— Tera z nami zrobią porządek!
Julka nie odparła nic, tylko przeciągle i smutnie popatrzała na ojca. Była to młoda dziewczyna, zajęta robotą w kopalniach dąbrowieckich, a teraz, należąc do strajku górników, siedziała bezczynnie koło okna małej stancyjki i patrzyła wciąż w okno, jakby się czegoś spodziewała, na coś czekała.
Piotr śledził córkę z pod brwi zsuniętych i poprawiwszy się na barłogu, który zastępował mu miejsce łóżka, zapytał:
— Nie idziesz ich obejrzeć?
— Kogo?
— Kozaków!
— A mnie to po co? Ot, Moskale, juchy, jak Moskale. Jeszcze mnie nahajką przetrącą.
— Ale!... — rzucił pogardliwie Piotr — żaden by nie śmiał, oni będą stali śmirno i tylko porządku pilnowali.
Młoda dziewczyna westchnęła.
— Tak!... porządku... Tata niby nie wie, jak Moskale porządek z nami, robotnikami robią. Oni się nie będą bawić w ceregiele, ino po głowach nahajką a jak im się odpowie, to i strzelać będą.
Lecz Piotr uparcie potrząsał głową.
— Nie! nie!... naczelnik ich przysłał, żeby ułatwili strajkującym zgodę z panami, aby tych, którzy chcą już wrócić do pracy, chronili przed złością towarzyszy!...
— Nikt nie powróci do pracy! — wyrzekła z mocą Julka — dziś mi dziewczęta mówiły, że wczoraj trzy szyby robić przestały, odlewarnie dziś także zastrajkowały. Przysięgaliśmy prawie na ogólnę zmowę!
— Ja ta nie przysięgał! — mruknął Piotr.
Był to silny i rosły, krępy mężczyzna, pochylony, jak koń roboczy, stoczony węglem, który mu się wżarł w ciało, z oczyma przymrużonemi, jakby widmo nędzy lub mara przeznaczenia przycisnęła mu powieki niewidzialnemi palcami, po to, aby go raził jak kreta, ryjącego w cieniu, ten blask złotego słońca, ten blask świecącego na równi przecież dla wszystkich ludzi. Julka podniosła się wolno z ławy i podeszła ku ojcu.
Pochyliła się i spojrzała mu prosto w twarz poczerniałą.
— Ty chcesz wracać do roboty tatu? — spytała.
On nie spojrzał w twarz córki, tak, jak nie patrzył w słońce.
— Może... — mruknął ponuro.
Julka załamała ręce.
— A nasza zmowa? a nasza przysięga? a towarzysze?
Piotr machnął ręką.
— Co mi tam... strajk trwa za długo... o! titiuniu od trzech dni nie widziałem... Mam tego dosyć! Zresztą ja... byłem kontent. Jak mi zborgowali albo pożyczyli, to miałem strawę i titiuń na cały tydzień.
Julka usiadła obok ojca i starała się mówić pokornym głosem.
— Ale innym ojcze, innym nie starczyło nawet na chleb suchy. Ty jesteś sam, bo ja także na chleb zarabiam, ale inni, ci, co mają żony i dzieci nie mogą wyżyć z tej płacy. Dlategośmy się zmówili, nie dla siebie... ale dla drugich!
— Owa! co mnie drudzy obchodzą! Niech żyją sami a nie gromadą. Po co im się żenić? Kto im kazał?
— Bóg kazał ojcze! — odparła z prostotą dziewczyna.
— Nieprawda!
— A przecie, gdyby mama nam nie zmarła i ty miałbyś kogo ze swojej pracy do wyżywienia...
— Gdyby, gdyby... ale nie mam. A zresztą powtarzam ci, że mnie drudzy nie obchodzą. Oni mnie nie wspomagają, gdy mi brak...
— Jeżeli oni źle czynią, to my powinniśmy inaczej względem nich postępować.
Piotr zaczął śmiać się długo i przeciągle.
— Nie! — wyrzekł wśród śmiechu — ja tam nie ksiądz na ambonie i nie święty, jak kto na mnie kamieniem, to i ja na niego kamieniem, a nawet dwoma, to już taki mój charakter.
Zaciemniło się nagle w oknie szyby.
Ktoś zastukał i Julka, oblana cała rumieńcem, podskoczyła, aby okienko czemprędzej otworzyć.
Młody człowiek w ciemnej sztygarskiej czapeczce, z daszkiem, okolonej czarnym aksamitem, na którym widniały drobne narzędzia górnicze, ukazał cię w okienku.
— Wiecie! — rzucił śpiesznie — Kozacy przyszli...
— Wiemy! — odparła dziewczyna.
— Trzymajcie się ostro! — wyrzekł młody sztygar — teraz od waszej woli wszystko zależy... Dni męczeństwa przyszły, ale po nich, polepszenie doli waszej i waszych braci: Bądźcie silni i wytrwali.
— Ja wytrwam! — szepnęła dziewczyna.
Lecz z barłogu dźwignął się Piotr i podszedł do okienka.
— Ja ta z Kozakami mordować się nie będę — wyrzekł patrząc w ziemię.
— Jeżeli siłą zechcą was zmusić, powinniście odpowiedzieć siłą — odparł sztygar.
Piotr roześmiał się ironicznie.
— Pewnie — wyrzekł — z gołemi rękami będę szedł na nich, co mam za broń? O! nagą pierś, aby w nią strzelali?
Rozerwał koszulę na piersi i ukazał zapadłą dekę, pokrytą zczerniałą od węgla skórą.
— A jakże! — mówił dalej — będę się z Moskalami hadryczył, aby mi w tę jamę strzelali? Nie głupim! Zawiesił głos i dodał z zuchwalstwem i siłą:
— Ja idę jutro do roboty!
— Wy?
— Tak ja! Nie chcę, aby kozacka nahajka mi spoczęła na grzbiecie, nie chcę, aby mnie pędzili do szybu, jak psa. Ja wolę sam pójść, bo wiem, że i tak się ta cała komedya na tem skończy i że robotnicy zejdą, czy prędzej, czy później...
— Co mówicie? co mówicie? — zawołał prawie z rozpaczą sztygar — wytrzymaliście już tak długo, możecie przetrzymać jeszcze...
— Kozaków nie było nad karkiem, to dlategośmy wytrzymali.
— Boicie się?
Piotr podstąpił bliżej do okienka i z ciężkością podniósłszy powieki w twarz sztygara spojrzał.
— Boimy się! — odparł — boimy się, bo my wiemy, że jak Kozaki na nas najadą i bić zaczną, to was, sztygarów, tam nie będzie, tylko my sami, my górnicy! my robotnicy! Wy coście nas do tej zmowy namówili, schowacie się w kąty, a nas będą bić, kaleczyć, aresztować, w turmy zamykać i kto wie, może do nas strzelać i zabijać...
Dolna szczęka drżała mu, jak w febrze, gdy mówił te słowa. Podczas kilku dni strajku, nagromadził w sobie tyle nienawiści do tych sztygarów, których mianował przyczyną wszystkiego złego, jakie się w Dąbrowie górniczej działo, że nie mogąc wyrzucić ze swej piersi tej nienawiści, dławił się nią po prostu tak, iż oddychać nie mógł.
A sztygar wiedział, iż działając w sprawie polepszenia bytu dla tych robotników, był dla tego ogółu nienawistnym wrogiem. Czuł to dziś, gdy przechodził po kopalni, gdy rozmawiał ze strajkującymi. Przybycie Kozaków osłabiło ducha w górnikach i przejęło ich trwogą. Kobiety zanosiły się z płaczu, widząc już w wyobraźni trupy, z przestrzeloną piersią. Tam, na krańcu Dąbrowy, czerniała cała linia Kozaków dońskich, stojących nieruchomo, każdy przy swoim koniu. Wtej nieruchomości była groza olbrzymiej potęgi, gotowej rzucić się na garść zbuntowanych nędzarzy, którzy ośmielili się z nor swych podnieść protest i zażądać soli do suchego chleba i szerszej przestrzeni izb, w których mogliby odetchnąć swobodniej, gdy z głębi ziemi na świat wyjdą.
I najstraszniejsze było to, iż ten pułk nieruchomy był złożony tak samo z chłopów, z ludu, z robotników, oderwanych od roli i zakutych w sołdackie szynele. Oni także w swych jarosławskich, tambowskich guberniach puchli od głodu, jedli słomę ze strzech i drzewo spruchniałe z belek sufitu. Oni wiedzieli, co to są podatki dla cara, batiuszki, oni wiedzieli, ile potrzeba ręcznie krwi serdecznej utoczyć, aby zapłacić krwawy łańcuch podatkowy. I tych chłopów, tych robotników, spędzono tu, na krańce Królestwa, po to, aby zmusili nahajkami innych chłopów, innych robotników do produkcyi węgla, przy którym grzać się miała część społeczeństwa uprzywilejowanego, nie zajmująca się jednak myślą, kosztem jakich wysiłków i jakiej krwawej pracy węgiel ten z ziemi wydostawanym bywał.
Och, ten węgiel grzał i oświecał, ale nie tych, którzy go pokrwawionemi pazurami z głębin rozpalonej ziemi dobyli! Dla nich było tylko parę groszy, tyle tylko, aby nie zginęli z głodu i mieli na kieliszek wódki, pozwalający im na chwilę zapomnieć, że i oni ludźmi się porodzili.
I ponad tym legionem strajkujących roboczych Polaków i nad tym pułkiem rosyjskich sołdatów, drżących od jesiennego deszczu i chłodu, unosiła się straszna, niezmierzona potęga, która zdolna była tyle ludzkich istot ujarzmić i zmusić do posłuszeństwa. Batiuszka-Car jest dobry i mały, ot, pół dziecko o błękitnych oczach i niedbałych ruchach źle wychowanego chłopca, a jednak jest to olbrzym, którego ramiona, złożone z tysięcy żandarmów i czynowników, grają na duszach ludzkich, w okowy je pętają i do swych celów nakłaniać umieją.
I ludzi na ludzi wypuszczano, jak psy na jelenie, tresowano, i za pomocą nahajek lub pod groźbą kul, skazywano domagających się lepszej zapłaty do schodzenia znów pod ziemię, gdzie czekała ich krwawa praca, ciemność wieczysta i wczesna śmierć w płucach przekrwionych.
Sztygar, stojący przed domkiem i posłyszawszy słowa Piotra:
— Wy się chowacie po kątach, gdy do was strzelać będą! — porwał się i pobiegł ku drzwiom. Pchnął je i wszedł do wnętrza izdebki. Piotr sądził, że go sztygar rozjątrzony uderzy. Stanął w pozycyi obronnej. Tosamo widocznie sądziła i Julka. Lecz sztygar, który był najgorliwszym agitatorem strajku, nie miał na myśli jakiejkolwiek zaczepki. On uczuł, że w tej chwili, stanie takie w okienku, skryte i tchórzliwe (po to, aby na pierwszy alarm rzeczywiście umknąć!) dodawało prawdy słowom Piotra. Wpadł więc do izby i teraz nie wiedział sam, co mówić. Jedną ręką przytrzymywał klamkę, drugą palto umundurowane, które mu spadało z ramion. Był ładny i młody i Julka patrzyła w niego, jak w obraz. Twarz miał egzaltowaną namiętnego działacza.
Piotr widząc, że sztygar stoi milcząc przy drzwiach, nabrał znów śmiałości.
— A jakże! — wyrzekł cofając się trochę... — albo ja nie mam racyi? Tacy, jak pan inteligentny namawiają nas, przedkładają, powiadają, że nam mało, że my służymy za zarobek innym bogatym... my to bierzemy do serca, strajk wybucha i co? Rząd się wmięsza... żandarmy się zwalą, Kozaków ściągną... i cała morowa zaraza na biednych ludzi. A wy wtedy gdzie? W szkole, albo na stancyach wygodnie... jecie, pijecie...
— Nieprawda! — przerwał sztygar — to, co miałem, oddałem strajkującym.
— Ale pan dziś jadł i tituń pan ma? — zawołał tryumfująco Piotr — ale ja ani nie jadłem, ani titiuniu nie mam!
— Ja wam przyniosę!
— Obejdzie się, ja nie żebrak! Ja mogę zapracować — odparł hardo Piotr. — Nie przeszkadzajcie nam jutro zejść do kopalń, bo wy do nas nic nie macie! Wy, panowie, wy... inteligenty, my się już tak porodzili, żeby w pracy zamrzeć... Niech już tak zostanie.
Usiadł znów na barłogu, z giestem upartego nawet w nędzy chłopa, przeciwny walce, choćby ta walka poprawienie bytu miała na celu.
Ściemniało się, Julka chciała zapalić świecę. Nie było nic, tylko maleńki ogarek. Dziewczyna postawiła go na brzegu stołu i zaświeciła. Słaby płomyk oświetlił twarz sztygara. Reszta izby tonęła w cieniu.
— Dlaczego wy nie macie do nas wiary? — zaczął sztygar — dlaczego nie chcecie uwierzyć, że my pragniemy, aby wam lepiej płacono, aby wam lepiej było?
— Nie mamy w was wiary! — odezwał się głos Piotra z ciemności — bo wy chowacie się za nasze plecy, nie wyjdziecie jawnie, nie przyznacie się, że to wy nas do strajków zmawiacie.
— Jakże chcecie? — tłumaczył sztygar — przecież ktoś rozumniejszy od was musi was prowadzić. Jeżeli nas wyłapią, to wy sobie w strajku bez nas nie poradzicie!
Śmiech szyderski był całą odpowiedzią. I w blasku dogasającej świecy sztygar pobladł cały od tego śmiechu, tak krwawa ironia, taki zarzut tchórzostwa krył się i smagał twarz chłopca, jak rózgą bolesną i upokarzającą.
— Lepiej idź pan stąd — odezwał się wreszcie Piotr — żandarmi patrolem chodzą. Skoro pana u mnie w izbie przyłapią, oskarżą pana o podbuntowywanie mnie do strajku. Bez tego się obejdzie.. idź pan lepiej do swoich... a nas zostaw naszej doli. Może nas zaaresztują i do turmy powiozą, może nas Kozacy wystrzelają... co tam! my! ale pan się schroń, bo kto do nowego strajku... poprowadzi ludzi, jak was nie stanie?
I znów wybuch śmiechu i chwilowe milczenie pełne jakiejś grozy, nieuchwytnych przeczuć.
Świeca dogorywa, zrywa się płomieniem to gaśnie w konwulsyach. Sztygar stoi wciąż w izbie, jak przykuty. Julka przytuliła się w kącie do ściany i wciąż w ładnego chłopca, jak w obrazek patrzy.
Nagle, przez pozostawione otwarte okno zajęczał wiatr i zadzwoniły o flisy ciężkie kroki.
Z barłogu porwał się Piotr.
— Żandarmi! — zawołał — uciekaj pan!
Żandarm wsunął głowę w okno i przy blasku świecy dojrzał sztygara. Zniknął z okienka i znów wiatr zajęczał i kilka par ostróg zadzwoniło w sieni.
Otwarły się szybko drzwi i przez nie wszedł oficer żandarmski, młody, w wysokich, obłoconych butach. Za nim drzwi zaległo kilku silnych chłopów, w długich żandarmskich szynelach. Kołpakami sięgali sufitu izdebki. Nogi mieli oblepione błotem.
Oficer zwrócił się natychmiast do sztygara.
— Czto wy zdieś diełajetie? — zapytał ostro. — Wy propagandow zanimajetieś? ha!... ja was pojmał.
Sztygar milczał. Wiedział, iż żandarmerya głównie dziś zajmuje się pojmaniem sztygarów, będących w konszachtach ze strajkującymi.
Czuł, że był zgubiony.
Nagle z ciemności odezwał się głos Piotra.
— Pan naczelnik daruje... choć mnie to boli, ale ja muszę powiedzieć całą prawdę.
— Gawori! — rzucił oficer.
— Ten pan... bałamuci mi córkę i właśnie, wróciwszy do domu, zastałem ich oboje razem pomimo, żem im zakazywał... Ale z mojej córki wielkie ladaco i...
Cichutki jęk dał się słyszeć z kąta, w którym się kryła Julka.
— No... i musiałem ją zbić, a temu panu właśnie mówiłem, żeby się wynosił, gdzie pieprz rośnie... Pan naczelnik na to nadszedł i...
— Nie podmawiał was do buntu? — zapytał oficer, patrząc bystro w twarz Piotra.
— Ale! — zaśmiał się Piotr — temu panu same romanse w głowie, a nie bunty, on mą dziewczynę już pół roku bałamuci... i jak tylko upilnuje, że mnie w domu nie ma, zaraz myk do mieszkania. Alem dziś ich przyłapał...
Urwał na chwilę i wreszcie dodał:
— Nie! nie! to nie o bunt chodziło, ale romanse... bo to taki pan, taki... inteligent!
I przeciągłym, siekącym śmiechem zakończył Piotr swoje zdanie. Śmiech ten był nowem uderzeniem krwawej ironii w duszę sztygara.
Rozległ się przejmująco, wbił się w serce chłopca uderzeniem sztyletu. Cała pogarda, cała nienawiść, cała niewiara i całe oskarżenie tchórzostwa było w tym śmiechu, którym górnik zapieczętował swe kłamliwe zniesławienie własnej córki, dla ocalenia sztygara.
Krótką walkę przebył sztygar ze sobą. Było to mgnienie oka, tyle, ile potrzebuje samobójca dla pociśnięcia cyngla rewolwerowego.
Błysnęło mu przed oczyma słońce, wolność, przyszłość stargana...
Egzaltacya młodzieńcza wzięła górę, harda dusza ozwała się i zapragnęła przekonać tą drugą hardą duszę robotnika, który go chciał ocalić, że tchórzostwo nie jest równoznaczne z inteligencyą.
— Panie poruczniku! — wyrzekł sztygar, zamykając oczy, jakby stał nad krawędzią przepaści, — ten człowiek skłamał. Ja rzeczywiście zajmuję się propagandą, ja tu przyszedłem, aby podniecać go do wytrwania w strajku, tak, jak poprzednio namawiałem go do przystąpienia do strajku.. ja...
— Haraszo! dawolno! — przerwał żandarm — resztę zeznań pan złoży w gubernii.
I zwróciwszy się do żandarmów, dodał:
— Wziat!
Sztygar podsunął się w cień, gdzie stał koło barłogu Piotr i zapytał:
— Czy teraz wierzysz we mnie, Piotrze?
Nie było odpowiedzi.
Żandarmi otoczyli sztygara i wzięli go pomiędzy siebie. Gdy z brzękiem ostróg przestępowali próg izby, świeca zagasła i nastała ciemność, tak, jakby z wyjściem sztygara, zagasło światło w tej ciemnicy, gdzie w agonii wlokły się dnie wolnych najmitów. Przez wpół otwarte okno wiatr jęczał przeraźliwie, wiatr smutny, jesienny.
A w kącie o ścianę biła głową Julka i jęczała:
— Oni go w turmę zamkną! oni go w turmę zamkną tatuniu!...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.