Djabeł (Kraszewski)/Tom IV/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Djabeł
Podtytuł Powieść z czasów Stanisława Augusta
Tom IV
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.


W kilka lat po opisanych wypadkach, wstrząsł się kraj cały jakimś konwulsyjnym ruchem, zmieniła fizjonomia stolicy i przetworzyli ludzie... Po czteroletnim sejmie, po reformach jego, które radykalnie uleczyć miały a rozwinąć się nawet nie mogły, po założeniu kościoła Opatrzności z obrzędem, w którego obchodach brzmiało już z niebios jakieś złowrogie proroctwo — ostatni wysiłek poruszył do dna wnętrzności całego kraju.
Warszawa przedstawiała straszliwy widok stolicy oczekującej tylko niemal przewidzianego podboju i krwawej za krew zemsty. Wśród tłumów walczących jeszcze, jeszcze powierzających się losom boju, stał król, który nic nie widział prócz upadku, i zdawał się go z zimną oczekiwać obojętnością. W ciągu tych lat kilku zestarzał się, pochylił prawie, a uśmiech już na ustach był niewidywanym gościem — one już smaku potraw bez assafetidy poczuć nie mogły, jak dusza nie czuła walących się na nią nieszczęść ogromu. Ze zwieszoną głową, jak ofiara szedł obojętny gdzie wiatry powiały, pewien że przeznaczeń, które jak Kassandra zawczasu wyśpiewał, nic przebłagać nie potrafi. Skarby sztuki które zgromadził, świat co jeszcze wdzięczył się do obłamanej jego korony, ludzie co mu pochlebiali dla ostatniej garstki złota, nic go, nic rozmarzyć nie umiało. Poddawał się wszystkim z kolei, robił co tylko chciano, potakiwał każdemu — wszyscy i wszystko mu było równem.
W kilku dniach trwogi stracił resztkę sił jakie z życia pozostały... teraz obawiał się już szelestu, drgnienia, dźwięku dzwonów, wystrzału, głośniejszej rozmowy, silniejszego uczucia, a żaden z tych co się zwali poddanymi jego, mniej nadeń, nie był panem siebie. Obumarły, dożywał resztek z obojętnością człowieka, który w nic prócz w fatalność nie wierzy.
Ryx, Baciarelli, Byszewski, wszyscy dworacy i faworyci próżno szukali sposobów dźwignienia go z tego upadku; uśmiechał się ruszając ramionami, ale na wszystko zimny był jak trup wyjęty z trumny.
Obok zamku w którym dożywał Stanisław August, miasto wrzało jeszcze trwogą i nadzieją, a stolica, okolice jej i wnętrze militarną miały postać.
Było to w październiku, w roku tym jesień słotna i chłodna gorzej dokuczała od zimy, bruki miejskie płukał deszcz drobny a gęsty, chmury szare powlekały niebo jednolitemi płachtami swemi bez barwy i zarysów, wiatr pociągał z zachodu i smutno było jakoś na świecie. W mieście pustka, rzadki fiakr stał na placu, lub przewlekał się noga za nogą, rzadszy powóz zatętniał żywiej po bruku, a przechodniów prawie nie widać było.
W mieszkaniu prezydenta Zakrzewskiego kilka osób zebrały się na wieczór, który dla wielu z nich miał być pożegnaniem na długo, choć nikt z nich jutra nie przeczuwał.
W pięknej salce, u komina płonącego jasnym i ożywiającym ogniem, ścisnęła się tu garstka mężczyzn w fantazyjnych mundurach owej epoki, lub cywilnych strojach francuzkich. W pośród nich nie wielkiego wzrostu ale silnie zbudowany, oryginalnych rysów twarzy, nacechowanych wyrazem energji, w prostej szarej sukmance zielonemi oszytej sznurkami, stał wódz naczelny. Na pierwszy rzut oka niepozorny i niknący w tej kupce arystokratyczniejszych postaci, przy wpatrzeniu się pociągał ku sobie jakimś znamieniem ludzi do wyższych powołanych losów. W oczach niespokojnych i gorących, w ustach i na czole miał piętna władzy, sławy i nieszczęścia. Dnia tego chmura jakaś zwisła nad czołem jego, usta ściskały się mimowolnie, patrzał w posadzkę, zamyślał i usiłując być wesół, jeszcze wyraźniej okazywał się przejętym, niespokojnym. Zaledwie dwie czy trzy przytomne tu osoby wiedziały z nim razem, że się już jenerał Fersen potrafił przeprawić przez Wisłę, a Poniński go trafem, nieopatrznością czy wolą losu fatalną przepuścił. Nikt też prawie nie wiedział, że o świcie wódz naczelny postanowił opuścić stolicę i sam stanąć na czele szczupłej garstki, do której wątpiono by się w porę potrafił przyłączyć Poniński.
Obok wodza stali, pięknych i odznaczających się rysów twarzy marszałek Potocki, Mostowski, Kochanowski, podkanclerzy Kołłątaj, gospodarz domu, młody N.... w wojskowym mundurze i przybyły od wojska z depeszą znany nam Ordyński, którego wszakże trudno dziś było poznać... Kilka lat pracy, zmężniło go, uszlachetniło i odmłodziło razem, zdawało się że podrósł, spotężniał, i skąpany w znoju stał się nowym człowiekiem. Biała niegdyś i zmęczona twarz jego, powlokła się barwą tak dobrze zdobiącą mężczyznę, którą nadają wiatr i słońce, oczy odzyskały ogień, usta rumianość, czoło wyraz spokoju i myśli. Wojskowy ubior przystawał mu wybornie i nikt by się dziś w nim nie domyślał hulaki, który niedawno tracił dnie i nocy w bezmyślnem i osłabiającem próżnowaniu. Znać było że w tej piersi pokrytej mundurem, inaczej teraz, żywiej a spokojniej bić musiało serce, drugą odzyskawszy młodość.
Nie wesół ale nie znużony, miał wyraz dojrzałości, męztwa i pomiarkowania połączony z wrodzoną i niezatartą dobrocią, przebijającą się w uśmiechu i wejrzeniu. Z uszanowaniem stał, patrzał i słuchał, a z roztargnionych rzutów oka na okna, widać było że serce jego uciekało gdzie indziej.
Pomimo pozornej wesołości, którą wzajemnie ducha sobie usiłowali dodać przytomni, nikt z nich w istocie wesół nie był, wszystkich uciskało jakieś niepojęte przeczucie, ta woń przyszłości, która ją zawsze poprzedza. Wódz mówił o rzeczach obojętnych, ale co chwila zaczepiał o sprawę publiczną, inni dodawali coś każdy do wieści ogólnych — przyniesione z ulicy wiadomości, domysły, przypuszczenia, nadzieje lub przestrachy. Nie brakło w powietrzu krążących skrzydlatych nowin, co często zgadują przyszłość tajemniczym i niepojętym sposobem. Jedni już sprzymierzonych widzieli pod Warszawą, drudzy ich wstrzymywali różnemi środkami, a oczy i nadzieje wszystkich zwracały się na siwą sukmankę, pod którą ostatnie biło serce.
Ordyński stał, słuchał i wzdychał niekiedy, na pytania tylko o wojsku mu zadawane odpowiadając krótkiemi słowy. Na chwilę przed wieczerzą, ks. podkanclerzy zaszedł niby przypadkiem z wodzem naczelnym do drugiego pokoju, i przez minut kilkanaście pozostał z nim na cichej rozmowie. Wyszli oba nie weseli, a tu i do stołu oznajmiono. Usiedli wszyscy do wieczerzy.
N.... miał właśnie dnia tego na palcu etruryjski pierścień, wystawujący na pięknym agat-onyxie rannego żołnierza, spartego na puklerzu. Siedział on przy marszałku Potockim, który ten pierścień spostrzegłszy, prosił żeby mu się dał przypatrzeć i niezmiernie chwalić go począł.
— Weź go marszałku — rzekł N.... z uśmiechem nieznacznym spoglądając na wodza i Zajączka — dla mnie dziś żołnierza, złej to wróżby rzecz, nosić się jej boję...
— Ale mój panie, odpowiedział opierając się trochę marszałek, chyba co w zamian odemnie przyjmniesz, to dar zbyt kosztowny.
— Nic nie chcę, — rzekł brześcianin — tymczasem go zatrzymaj panie marszałku, oddasz mi jak się, da Bóg, zobaczym. Pierścień ten z rannym żołnierzem podawany z rąk do rąk, zakończył niewesołą wieczerzę, a choć wzmianka złowroga była całkiem przypadkową, kilka czoł pochmurniało, N... westchnął.
Napróżno Zakrzewski prosił, zatrzymywał, usiłował gości swych rozchmurzyć, wódz naczelny, z nim Zajączek, Kołłątaj, N... i wezwany Ordyński wyszli zaraz po wieczerzy. Ordyńskiego wieczorem przybyłego z depeszami nie puszczając od siebie, bo się młodości jego obawiał i słów które by mu się wymknąć mogły, zabrał z sobą wódz do głównej kwatery, naówczas w Mokotowie będącej, powierzając mu rozpisanie rozkazów i listów, które w nocy przygotować miano. Musiał więc, niezajrzawszy nawet do dworku Anusi, spełniając rozkaz, iść z sercem bijącem za wodzem, a nazajutrz o świcie spieszyć z nim razem na pole walki.
Noc upłynęła szybko; o piątej, nietknąwszy łóżek, wszyscy już byli na koniach, wódz w siwej sukmanie na przodzie. Zajączek, który po nim obejmował dowództwo stolicy, w milczeniu posępnem odprowadził ich do mostu i okiem pożegnał uchodzących.
W ciemną noc jeszcze, nim zaświtał brzask dniowy, wśród słoty i wichru wyjącego, ruszyli wszyscy galopem po ślizkiej i rozmokłej ziemi... Ordyński raz jeszcze okiem Warszawę pożegnał.
Cały dzień zszedł na szybkiej podróży bez chwili wypoczynku. Trudno tam było rozpoznać wodza w tym maleńkim prostą opończą okrytym jeźdźcu, który gnał zamyślony na mizernej chłopskiej szkapie, z oczyma utkwionemi gdzieś w niedojrzaną przyszłość. Co wioska potrzeba było odmieniać konie, bo żaden gwałtownej jeździe wystarczyć nie mógł, a że i siodeł i uzd brakło często, rzucano wór słomy na grzbiet szkapie, a sznurem pysk przeciągnąwszy — dalej! dalej! Do koła, w pluchach jesieni, w szarej, smutnej osłonie chmur i deszczu, pustką przerażającą odkrywał się kraj, przez który już przeszła wszystko niszcząca wojna. Gdzie niegdzie z dworów szlacheckich stały tylko okopcone ściany i rumowiska nieforemne, indziej posadę wioski, rząd sterczących kominów i opalonych płotów oznaczał — pogorzelisko lub pustynia... Po drogach leżały zdechłe konie i bydło na wpół przez zwierza pożarte, a gościńce kopytami stratowane, tam i owdzie rzucone potrzaskane lawety, świeże przejście wojsk opowiadały.
Jak zbieg przekradając się z garstką swoich towarzyszów, wódz nareszcie dobił się do nielicznego oczekującego nań wojska.
Przed niemi cicha Wisła ciche toczyła wody, na wzgórku odrapane domostwo, poniżej wioska i drzew trocha... miejsce zwało się Maciejowice. Na widok wodza zbiegło się co żyło z naczelników oddziałów i otoczyło go radośnie. Ordyński, z smutnem jak wszyscy prawie przeczuciem, przybył na stanowisko ostatnie, ale tu widok wojska, weselsze twarze dowódzców i młodzieży, niedokładne wieści zmniejszające liczbę ludzi i armat jenerała Fersena, jemu jak innym wlały jakąś otuchę.
Maciejowicki dwór stary, murowany pałacyk na wzgórku nad rzeką stojący, nosił także na sobie ślady przechodów wojsk i wojny; zajęto go na główną kwaterę dla naczelnego wodza i sztabu, przy którym i nasz znajdował się Ordyński. Smutny był widok tej budowy co spokojniejsze pamiętała czasy, sal które nieraz brzmieć musiały weselem po gospodarskim znoju, izb dziś ogołoconych ze wszystkiego pustych, z porozbijanemi oknami, z na pół wyłamanemi drzwiami, potrzaskaną i popaloną podłogą, zimnych, wilgotnych, opuszczonych jak kaplica grobowa. W górnej części dworu w jednym z pokojów wisiały jeszcze na ścianach wysoko portrety Maciejowskich i Zamojskich, ale ani jeden z nich całym nie pozostał, kawałami powyszarpywano z nich płótno, powystrzeliwano oczy, porozcinano piersi, a to pośmiertne męczeństwo znów oczy uderzało jak jakaś wróżba złowroga. Z okien tej sali właśnie widać było obóz Fersena szeroko rozciągniony: ognie porozpalane pod blizkim lasem, namiot naczelnika, zielone wozy artylerji i tłum niepoliczony wojownika. Wiatr niekiedy przynosił ztamtąd osłabły odgłos bijących na capstrzyk bębnów i hura! żołnierzy.
Na równinie podedworem skupiła się w cichości garść ludu naczelnego wodza, złożona i ze starego wprawniejszego żołnierza i z świeżej a nieznającej ognia milicji, której większa część w kosy tylko, toporki i ladajaką broń zaopatrzona była. Zdawało się, że na pierwszych najwięcej rachować było można, a drudzy ledwie lik stanowić mogli — ale któż kiedy przewidzi jutro i zgadnie człowieka?
Całą noc prawie mało zażywszy spoczynku, wszyscy chodzili po wzgórzu myśląc i rozprawiając o dniu jutrzejszym, który niechybną zapowiadał potyczkę. Jenerałowie Kniaziewicz, Sierakowski, Kamiński, brygadjer Kopeć, pułkownik Wojciechowski chmurnej twarzy i niewesołej mowy, nareszcie Ursyn dowodzący milicją brzeską, w kupki się zbiwszy, rozglądali pozycją, usiłując ciemność przeciąć okiem, a przyszłość myślą niespokojną odgadnąć. Rozmowa ich cicha, nie przerywała milczenia wśród którego dochodził szmer obozowy i rżenie koni z równiny; na niebie ołowianem uparcie nad tą garścią wojowników krążyło z uprzykrzonem krakaniem stado czarnych kruków. Tym duszom pragnącym przepowiedni, zesłał Bóg zwiastunów śmierci, które odezwały się jak w starej pieśni słowiańskiej przedbojowym smutkiem.
Ordyński podniósł oczy i wskazał tę przelatującą chmurę brygadjerowi Kopciowi.
— Co to znaczy? spytał wzdychając.
— Zachciałeś waćpan, odparł Kopeć ruszając ramionami, chociaż sam splunął nie rad zjawisku — wrony na słotę kraczą; a jaki z waści tchórz!
To powiedziawszy zatarł ręce i rozśmiał się choć z przymusem.
Tchórzem jednak nie był Ordyński i nieraz już dał tego dowody w ciągu lat kilku, ale teraz doznawał tego przykrego uczucia odzierającego z nadziei, któremu człowiek całą siłą ducha oprzeć się nie umie, kiedy nań padnie z góry. Sen go nie brał, usiąść nie mógł, jakiś niepokój gnał go z miejsca na miejsce. Szczęściem zawołano go do wodza i użyto go do ekspedycji pism, które znów wysyłano do Ponińskiego — przesiedział więc nad papierem, nie myśląc w tem odrętwieniu moralnem, dla którego mechaniczne zajęcie jest dobrodziejstwem.
Dnieć poczynało nareszcie po długiej nad miarę nocy, ruszyły się wojska w obozach, a od Fersena ozwały się o świcie bębny i muzyka, i kolumny wojsk jego wnet jak mrowie ruszać się poczęły, widocznie usiłując garść na wzgórzu oszańcowującą się otoczyć, rozciąć i zewsząd osaczyć. Ordyński na pierwszy odgłos trąbki odzyskał życie, zapał, nadzieję, pchnął papiery ze stołem i ochoczo rzucił się na konia, bo już stawano do boju. Przeznaczony on został wraz z kilką innymi do roznoszenia rozkazów, to jest, do jednej z najniebezpieczniejszych funkcji, gdyż zwykle rozkazy idą w stronę zagrożoną i prowadzą przez grad kul, a niosący je niemogąc walczyć, na śmierć leci bezbronny.
Nim się wojsko po krótkim spoczynku miało czas w porządne zebrać szyki, już Fersen ruszył usiłując je objąć, i wielkiemi działami swemi zdala dokuczać mu począł. Kule jego co chwila rozbijały drzewa i gruchotały budowle upadające z trzaskiem, wyrywały ziemię, waliły płoty, a jedna z nich o mało nie zabiła samego wodza świsnąwszy o kilka kroków od niego i obrzuciwszy go wyoraną ziemią. Działa jego wojsk nielicznych, mniejszego kalibru, czekać musiały zbliżenia się oblegających, by się odstrzeliwać skutecznie; zawarczały nareszcie gdy przyszli na cel, i poczęły utrudniać nie mało pochód oddziału Fersena, który przez błota i trzęsawiska zarzucając je faszynami, powoli ale uparcie drogę sobie torował. Ordyński, w chwili gdy się już bój rozpoczynał w pierwszych piechoty szeregach, wysłany do jazdy pułkownika Wojciechowskiego, stojącej jeszcze i nieużytej w rezerwie, potem do piechoty brzeskiej, wciąż w ogniu, sam już rozogniony, biegał wśród rozpoczętej walki, którą co chwila sama liczba rozstrzygnąć musiała niechybnie. Na samo pierwsze wejrzenie, potężny oddział Fersena tak dalece przewyższał garść ludu zebraną na wzgórku u dworu i równinie pod laskiem, że tylko rozpaczliwa odwaga wątpić mogła o wygranej.
We wszystkich zapał był wielki, szedł on z piersi wodza, który nim umiał natchnąć bliższych i rozpromieniał się wkoło, ale słabł tam gdzie wpływ jego nie dochodził. Walka rozpoczęta ze stron obu wzmogła się i stała zaciętym bojem, zamięszanie wkrótce ją zakończyć miało. Niepostrzeżono na nieszczęście i nie opatrzono się aż nie rychło, że prawe skrzydło zostało odcięte i otoczone; gdy w tejże chwili posłany po jazdę do Wojciechowskiego Ordyński, z rozkazem by szła do ataku, zdumiony usłyszał od niego tę obojętną odpowiedź:
— Powiedz pan naczelnikowi, że ja mój pułk odprowadzam do Warszawy, winienem ludzi moich oddać w całości królowi, który mi ich powierzył, noga by ich ztąd nie uszła.
— Panie pułkowniku — zawołał oburzony Ordyński — ale rozkaz wodza! rozkaz wodza jest wyraźny!
— Nie myślę darmo gubić ludzi — rzekł Wojciechowski ruszając ramionami — zresztą wiedz waćpan że i ja także mam rozkazy. — To mówiąc kazał zatrąbić na odwrót i natychmiast ku Warszawie cofać się począł spiesznym marszem. Ordyński nie chciał w początku wierzyć oczom ani uszom swoim, nareszcie przez grad kul pospieszył do wodza, który stał jak zdrętwiały, coraz smutniejsze wiadomości odbierając od Sierakowskiego i innych dowódców.
— Wodzu! — zawołał Ordyński — pułk ułanów króla cofa się do Warszawy... inni za nim uchodzą!
— Na Boga zbierajcie panowie kogo można! płazujcie tych tchórzów! — ogniście krzyknął wódz naczelny — ja sam lecę w ogień, za mną! za mną! tu potrzeba zginąć ale się nie zesromocić!
W tem nadbiegł brygadjer Kopeć.
— Naczelniku! — rzekł — na miłość Boga uchodź, przegraliśmy na głowę, przegrali!
— Chyba ci się w głowie przewraca! Naprzód zawołał wódz, naprzód mości panowie i jeśliśmy przegrali — to tembardziej naprzód! Gińmy za tych co ginąć nie umieli!
To mówiąc spiął konia ostrogami i rzucił się zapamiętale w najgorętszy bój na prawem skrzydle, a Kopeć, Drzewiecki i Ordyński poszli za nim, zagrzani myślą poczciwej śmierci lub ocalenia wodza.
Michałowi zabiło serce, cała przeszłość mignęła się różnobarwnym przed oczyma obrazem, pożegnanie zdaleka posłał Annie... Ale już i myśleć nie mógł wśród huku, zamięszania i wrzawy w której się znajdował, tnąc i siekąc na wszystkie strony; nagle uczuł ciepło rozchodzące się po piersi i rozlewające po niej, rozpiął mundur, włożył rękę i dobył ją zakrwawioną, a w tejże chwili prawie padł na ziemię wraz z koniem. Kula kozacka przeszyła go z prawego boku.
Tak dla niego, z zamknięciem omglonych oczu, skończyła się Maciejowicka potrzeba, a owe przepowiednie wieszcze, pierścienia i kruków, ziściły się wszystkie. Najdzielniejsi, jeśli nie śmierć, to rany ciężkie i długą znaleźli tu niewolę, a i krukom dość było pastwy.
Gdy oczy otworzył Ordyński, ujrzał się znowu w Maciejowickim dworze, w sieni pustej, na garści słomy, a przy nim krzątało się kilku oficerów rosyjskich, pułkownik Tołstoj, Ursyn z ręką na temblaku, cały podarty i oszarpany, a krwią zeschłą okryty Drzewiecki.
— Co to jest? gdzie jesteśmy? gdzie wódz? — spytał otwierając powieki.
— Żyje! ciężko ranny! w niewoli! — szepnął Ursyn.
— Cóż się stało ze mną? gdziem ja był?
— Leżałeś na placu ranny i bez pamięci, teraz nie pora ci to tłómaczyć, daj felczerowi opatrzyć ranę, boś dużo krwi stracił.
Opowiedzieli mu potem towarzysze, jak nieprzytomny i niemal już nieżywy leżał na pobojowisku, gdy Drzewiecki z pułkownikiem Tołstoj szukając wodza wśród trupów, plac oglądając i na niego trafili; a postrzegłszy że żyje jeszcze, kazano go kozakom przenieść do dworu, gdzie powoli zmysły odzyskał. Rany Ordyńskiego były ciężkie, ale nie wystawiały go na niebezpieczeństwo; główną ta, którą otrzymał postrzałem w bok prawy, kula daleka może rozszarpała ciało nie nadwerężając kości po których się ośliznęła, stracił tylko krwi wiele. Cięty jeszcze czy uderzony w głowę, rozbitą miał na niej skórę i w upadku zgniecioną rękę, ale razem wzięte wszystkie te rany nie okazały się straszne.
Więźniowie wojenni dni kilka jeszcze zatrzymani zostali w Maciejowicach, zkąd Ordyński po opatrzeniu ran, wraz z innymi dostał pozwolenie zgłoszenia się do Warszawy, i choć cudzą ręką napisał do Ojca Spirydjona i do Anny, oznajmując im o losie swoim i żegnając ich, bo się spodziewał długich lat niewoli.