Przejdź do zawartości

Djabeł (Kraszewski)/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Djabeł
Podtytuł Powieść z czasów Stanisława Augusta
Tom II
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.


Był to wieczór zimowy — stolica z przymrozkiem, który ulice jej osuszył, nowego nabrała życia. Dniem wrzały w niej pierwiastki ludowe — wyrobnicy, przekupnie, rzemieślnicy, mieszczanie, wszystkie te klasy, których byt jeszcze się mierzy dzienną światłością wedle starego postanowienia Bożego; — nocą występować poczynały do boju inne klasy społeczeństwa, które potrzeba, kaprys, moda, zbytek, nuda, nauczyły szukać ciemności i światła sztucznego. Warszawa w epoce o której tu mowa, nie była ani tak czystem, ani tak uporządkowanem jak dzisiaj miastem. Odznaczała się ona wszakże zawsze pewnym sobie właściwym wdziękiem i tą ruchawością, która ją i teraz jeszcze ożywia. Fizjognomji jej nie brakło charakteru wybitnego i strony malowniczej.
Była to jeszcze mięszanina starych gmachów i nowych pałaców, kamienic z XV wieku, wysokich a wąskich i domków świeżo jak z pudełka wyjętych, brudnych zażydzonych kątów i wspaniałych budowli i ogrodów; — śmiecia i okazałość dziwnie się tu z sobą jednoczyły, mięszały, stanowiąc najoryginalniejszą sprzeczność. W innej sferze toż samo prawie piętnowało charakterystykę ówczesnej ludności, wśród której żywioły stare graniczyły z nowemi całkiem im przeciwnemi; żydzi ocierali się o mnichów, żebracy o magnatów, masonerja o bractwo Serca Jezusowego: w tem wszystkiem wrzało jakieś życie konwulsyjne, szybkie, chorobliwe może, ale gorące. Dzień zarówno jak noc był ciekawym obrazem; a wśród ciemności olbrzymiało jeszcze wszystko, przybierając fantastyczne kształty i rozmiary.
Rzadkie pasy świateł od latarni, które słabo gdzie niegdzie rozjaśniały ulice, i blaski mdławe rzucały na piętrzące się gmachy — powiększały urok tej fantastycznej panoramy. Kiedy niekiedy przesuwały się wśród cieni owe karety wązkie w dole, rozszerzone u góry, zaprzężone tarantami, poprzedzane lauframi lub hajdukami, które widzimy jeszcze na obrazach Canalettego — pudło ich zawieszone na długich drągach trzęsło się dygocząc po nierównym bruku — to znów przelecieli jezdzcy zbrojni, czereda jakiego pana, orszak posła, połyskujący bronią — przesunął się z pochodniami poprzedzającemi go paź królewski lub szambelan z biletem czy poselstwem tajemnem; przewlókł żebrak szepcący modlitwę po cichu, lub zahuczała kupka szlachty wychodząca z pod Złotego Grona, z pod Murzyna, z pod Kogutka. — W oknach większych gmachów nie dobrze osłonionych firankami, szeregi świateł oznajmywały huczne zabawy — buchała z nich muzyka, okrzyki, śmiechy i wrzawa. W głębi ozwał się gdzieś daleko powolny dzwonek klasztoru, zwołujący na pacierze i zdający żałośliwie jakieś jęczeć nad grodem: memento!
Niektóre sklepy jaśniały jeszcze lampami, rachując na wieczorne potrzeby kupujących — garkuchnie zapraszały do siebie, winiarnie mrugały na przechodzących, a chłopczyki z latarniami latali poglądając zkąd by też kogo odprowadzić można i groszyk jaki utargować. We mroku i ćmie przemykały się bokami ulic jakieś postacie zakryte, osłonione, tajemnicze, po których niepewnym chodzie poznać było można, że się lękały światła i oka.
Chwilami milczenie głuche, to znów zaburczy kareta, zagrzmią głosy żwawsze, odezwie się krzyk daleki, śpiew podejrzany, rozłamana rozmowa, stukanie do bramy — i cicho znowu — gasną światła w rzemieślniczych okienkach, na dołach i strychach, przerzadza się ludność piesza, ale karety stoją po dziedzińcach i ulicach, przelatują jeszcze wśród pochodni i grzmią po bruku przebudzając zawcześnie uśpionych.
Późnym dopiero wieczorem dzień się robi pańskiemu światu, który do sztucznego życia, sztucznego potrzebuje światła — giną w niem marszczki twarzy, wejrzenia nabierają połysku i siły, rumieniec barwy, uśmiechy zapału — słowa tajemniczego znaczenia — noc wyrabia jakiś stan gorączkowy, nienaturalny, pobudza, ośmiela, rozdrażnia.
We dnie człek się wstydzi wielu rzeczy, które po nocy zrobić gotów, by je nazajutrz opłakiwał.
Nie bez przyczyny też, życie gorączkowe obrało sobie noc, jako stosowne pole występu — dzień nadto jasno mu świeci, a niema w nim tych gwałtownych sprzeczności blasku i cieni, których na tło obrazów jego potrzeba.
Oto właśnie wśród takiej fantastycznej nocy — na zakręcie z Senatorskiej ulicy na Miodową, ukazuje się coś dziwnego, w szarym pomroku nocy okrytej płaszczem chmur ciemnych.
Dziesięciu pachołków z pochodniami przodkują jak przed pogrzebem — do koła nich uwija się z na wpół otwartych bram wywabiona dziatwa uliczna, nie mogąca pojąć coby ten widok znaczył, i tem goręciej ciekawa.
Za szeregiem świateł, po śniegu zaledwie przymarzłym i niestrzymującem jeszcze głębokiem błocie, brnie kilkudziesięciu panów, pieszo, w ponarzucanych na ramionach szubach i różnego rodzaju futerkach. Są tu i polskie stroje na spasłych jakichś postaciach, ale daleko więcej francuzkich wytwornych fraków, pończoszek i trzewiczków, peruk upudrowanych, cienkich szpadek i stosowanych kapelusików.
Starzy i młodzi wykrzykują głośno, śpiewają, wszyscy się zdając w bardzo wesołym humorze. Ale każdy śpiewa co innego, innym tonem i miarą, i najdziwniejszy chaos klei się z tych wrzasków pomięszanych z muzyką. Złapano widać gdzieś w szynku przypóźnionego cymbalistę i bębenek, i dawszy w kark kazano iść przodem przed panami. Żydek pokorny czapkę wziąwszy pod pachę, zawinąwszy sino podszyte poły długiego żupana, rznie na cymbałach polskiego, którego jednak ani słychać. Niekiedy tylko zahuczy bębenek bachura który żydowi towarzyszy, zadzwonią dzwoneczki, i znów zagłuszy je hałas pijanej czeredy.
Orszak to zaprawdę ciekawy, wesołych ludzi którym dobrze dziać się musi na świecie, że tak sobie swobodnie hulają. Co za twarze rozjaśnione, jakie miny butne, oczy iskrzące a usta rumiane! Malownicza to scena, na tle nocy ten długi szereg wystrojonych panów, brnący samym środkiem ulicy, mimo brylantowych spinek u trzewików i białych jedwabnych pończoch na nogach. Czasami podrzuci ktoś weselszy czapkę do góry wołając:
— Wiwat książe podskarbi.
I za nim wrzeszczą wszyscy wiwat! wiwat! kilkunastu już ledwie trzymających się na nogach, ujęli się pod ręce i junctis viribus, ławą jak to mawiali starzy, prą się naprzód.
W pośrodku niesiony na rękach jakiś wybladły, wypłowiały, fałszywego wejrzenia i szatańskiego uśmiechu człowieczek, w górę podniesiony, nieco szydersko spoglądając, panuje otaczającym. Jego rysów, z których krew uciekła, szał nawet i chłód zarumienić nie mogły — uderzają trupią białością i szkaradnym wyrazem wyniszczenia, w pośród rumianych głów reszty towarzystwa odróżniającym tę maskę, z paradnego ubrania, koronek, wstąg i gwiazd wystającą.
Koło niego, choć wśród ulicy, słuchać szczęk butelek i kieliszków, a niekiedy rozbijanie ich o ziemię.
— Do pałacu księcia podskarbiego! odzywają się na przodzie wiodący.
I wszyscy toczą się dalej po śniegu i błocie. Rozpustną piosenkę zanucił ktoś z idących w pośrodku, chórem odpowiadają mu wszyscy, a radośne hu ha! rozlega się wśród ulic aż po przysionkach kościołów, które mijają nie schyliwszy głowy!
— A no dalej! kto kocha księcia podskarbiego! zawołano znów, widząc że w pochodzie, nie jeden zamoczywszy nogi, ku idącym z tyłu za panami oglądał się karetom.
— Piechotą! wszyscy piechotą!
I dalej ciągnie się ów szereg, a za nim gdyby za konduktem, cały pas karet i ludzi i koni postępuje powoli w milczeniu. Wybuchy wrzasku nie jedno po drodze okno otworzyć zmusiły, nie jeden wyjrzał, posłuchał, plunął na głowy pijanym i wzdychając do łóżka powrócił. W tem gdy tak idą, wprost na przeciw pędzi szparko kareta z latarniami, a przed nią sunie na koniu strojny w pąsy kozak i woła:
— Z drogi!
— Co? z drogi! ty sam trutniu z drogi! krzyknęli wszyscy unanimiter, i kilka szabel nawet błysnęły z pochew na prędce, szczęknęły uderzając się w powietrzu.
— Z drogi! powtórzył kozak raz drugi co raz donośniejszym głosem, nie zmięszany wcale przeważającą liczbą przeciwników.
— Na bok hultaju!
Ktoś gorący przyskoczył do kozaka, i łap konia za uzdę.
— Stój! na bok! i milczeć chceszli mieć grzbiet cały!
Z karety która tuż nadbiegła, wysunęła się w tej chwili prześlicznie upudrowana i wyfryzowana, wdzięczna główka młodzieńca, który ze zdziwieniem i przestrachem poglądał, nie mogąc pojąć co się stało, i dla czego wstrzymywano go wśród ulicy.
— Na bok z karetą! wołali pijani. — Ale ulica była tak ciasna, z obu jej stron leżały jeszcze stosy drzewa i kupy nagromadzonego śmiecia, że rozminąć się było niepodobna.
— Co to jest? zapytał głos z karety.
— Wiwat książę podskarbi! huknął ktoś z tłumu za całą odpowiedź, i w tem ludzie z pochodniami, cymbalista, bębenek, panowie i powozy idące za niemi, wszystko wstrzymane, zwaliło się na kupę prąc i naciskając.
Krzyki gniewu i niecierpliwości pomięszane z pieśnią dogorywającą i odgłosem bębenka, kłótnie, przekleństwa, wszystko to razem zlało się w niewypowiedziany gwar karczemny.
— Wiwat książe podskarbi! krzycz W. pan wiwat! lub wywleczemy cię z karety i zmusim pić na klęczkach zdrowie księcia podskarbiego.
— Podskarbiego, odezwał się ktoś przystępując do powozu z nalanym i do wpół wylanym kielichem. Młody człowiek siedzący w karecie nie wiedział co począć z sobą, — zmięszał się, powstał, chciał w początku uciekać, ale nie było sposobu, bo go już zastąpiono do koła od drzwiczek i okien. W tem jakiś otyły z gęstą miną jegomość w mundurze, na którego jednem ramieniu suta szlifa jeneralska się kołysała, wpatrzywszy się w oblężonego zawołał:
A! ma foi! to pan podczaszyc Ordyński. — O! z nami! z nami, nic nie pomoże! do księcia podskarbiego na wieczerzę młody paniczu — ani się nam wykręcisz! to darmo! Wiem, bo byłem w Głuszy z królem jegomością, żeś tęgi do hulanki, stworzony do naszego towarzystwa — więc nie puścim cię na sucho! musisz iść z nami, ale jak my piechotare debes! Odprawiamy jak widzisz pobożną pielgrzymkę do pałacu księcia podskarbiego, na którąśmy sobie uczynili votum u synowca jego.
— Ale panie jenerale, ja nie mam honoru znać księcia.
— To najmniejsza rzecz, wyłaź no jegomość ja cię tu zaprezentuję, ale z kielichem w ręku, inaczej nie.
Zamiast przyobiecanego kielicha, który się już stłukł o okno karety, podano Ordyńskiemu butelkę z odbitą szyjką, i tuż pod pachy go porwawszy, zaniesiono prawie w powietrzu przed owego bladego jegomości, którego na ręku dźwigali kilku szlachty silniejszych i nie tak jak reszta zalanych.
Książe z wysokości improwizowanego swego niewygodnego siedliska, uśmiechnął się grzecznie bardzo, podając rękę młodemu człowiekowi, a Michał zdrowie jego wychylił.
Dojmujący chłód i wilgoć, która padając i marznąc okrywała wszystko szklanną powłoką, poparły żwawszym krokiem zatrzymanych panów ku pałacowi Potkańskich, oświeconemu już i gotowemu na przyjęcie gości.
Karetę podczaszyca, która przejść nie dozwalała, wywrócono na bok i orszak popędził spieszniej wyspiewując:

A kto nie wypije.......

Tak niespodzianie wcale, podczaszyc powracający z wieczora u starościnej Małogalskiej, gdzie z rozkazu matki dłużej od niej zabawił, znalazł się w całkiem nowem dla siebie towarzystwie, wplątany w rospasaną hulankę, niespokojny na czem się skończy, ale w głębi rad może ujrzeć jeden z tych sławnych balików, o których słyszał i marzył z ciekawością i strachem.
Hurmem wtłoczył się tłum cały do wielkiej sali rzęsisto wyiskrzonej, — zwłaszcza dla oczów już do ciemności ulicznej przywykłych. Na górnem jej balkoniku huczna kapella zagrała w tej chwili poloneza, który po cymbałach, anielską się też wydał muzyką.
Sala ta dosyć wspaniała, obszerna, w chwili zabryzgana została błotem, którego dość z sobą przynieśli biesiadnicy. Niektórzy z nich zaraz obalili się na kanapach i krzesłach, inni poczęli tańcować, a tuż i lokaje w paradnej liberji z herbami Sreniawą i Łodzią weszli z koszami wina i tacami pełnemi kielichów i puharów. Wielkie drzwi pan jenerał zamknął na klucz, rozbił szybę łokciem i klucz na ulicę wyrzucił.
— Mam tego za kpa, kto nam placu nie dotrzyma! zawołał.
W tem spojrzał na obok stojącego podczaszyca, nieco zmięszanego i tonem towarzystwa i tem na co się tu widocznie zbierało.
— Ha! ha! młodziku — rzekł, wpadłeś w łapkę, musim ci chrzest sprawić, nie wyjdziesz nam tu na sucho. Dawajcie kielicha nie żałując miary Iterum iterumque zdrowie księcia podskarbiego.!
Ordyński ani się mógł, ani myślał wymawiać, spełnił duszkiem podany kielich, ale że i z owej butelki na ulicy coś do gardła poszło i na wieczerzy u starościnej kilka kieliszków węgrzyna wychylić musiał — jedno z drugiem zaszumiało mu w głowie.
O! jakiż to świat śliczny, kiedy młodemu wino w głowie zaszumi, zakipi a serce bić zacznie całą siłą swoją i wina.
To co w początku dziwnem jakoś i przykrem, strasznem nawet pokazało się Alfierowi, teraz powoli przekształcając się wesołem i miłem poczynało mu przedstawiać. Twarze któremi był otoczony, przybierały wyraz szlachetniejszy, słowa dolatujące miały znaczenie przyzwoitsze, dostrzegał przez mgłę jakąś i dobrego tonu i dowcipu i filozoficznego pojęcia celu ziemskiej pielgrzymki!! niestety! widział tak wiele, że nawet to czego tam było najmniej, dopatrzył. Pan jenerał który się przyprzągł do podczaszyca, nie odstępował go pilnując z troskliwością nauczyciela — ujął go pod rękę i gdy drzwi otworzono, poprowadził z sobą do wieczerzy. Zdziwił się wielce Ordyński wchodząc z innemi po kolana prawie zabłocony do jadalnej sali, wśród której ogromny stół był zastawiony — ujrzawszy w niej kilka strojnych kobiet, oczekujących na towarzystwo. Ale żywy rumieniec pokrył mu twarz, gdy uspokajając go jenerał, szepnął do ucha:
— To są włoszki z baletu, aktorki i inne ejusdem farinae panienki bez ceremonji, które książę dla ożywienia towarzystwa zaprosił.
I popchnięto go, jako mniej znajomego naprzód, a miejsce mu dając jenerał, posadził go przy uśmiechniętej dziwnie smutnawo laleczce, której sukni dotknięcie, jakby ukropem oblało podczaszyca.
Nie śmiał na nią spojrzeć Michał, spuścił oczy, ale zawstydziwszy się swego wstydu po chwilce, i bojąc by się z niego nie śmiano, podniósł wzrok, udając nagle bardzo wielkiego śmiałka.
Właśnie w tej chwili panienka chciała także rozpatrzyć się w swoich sąsiadach, i oczy jej, jasno-niebieskie, zielonawe oczy padły na Ordyńskiego; uśmiech odkrył białe jej ząbki, a lekki wykrzyk dał się słyszeć z ust włoszki.
— A! zawołała poczynając się śmiać — cóż to za nieznany śliczny cavaliére? zkądżeście go wzięli panie jenerale?
— Zdobyliśmy go biorąc szturmem butelek pociskami karetę jego, odpowiedział stary mrugając oczyma i ustami; — jest to jak WPanna widzisz niewinny baraneczek, prosto ze wsi, którego wychowanie dziś dopiero rozpoczynamy. Oddaję go w ręce twoje piękna Frascatello! dodał z uśmiechem, choć nie taję, że wolałbym kogo innego, nie ciebie coś cnotliwa do śmieszności i sztylecik nosisz za pasem.
Ordyński cały się zapłonił przeklinając i jenerała co go demaskował przed temi paniami i rumieniec niepotrzebny, który zdradzał jego nieoswojenie z podobnemi scenami. Wszystkich oczy zwróciły się na niego, a sam książę podskarbi wziął go za cel grzecznych przekąsów.
Wieczerza rozpoczęła się od kieliszków, a składała powiększej części z zimnych potraw, z pasztetów i najwykwintniejszych łakoci, których znużone podniebienie starych smakoszów potrzebuje. — Podczaszyca paliło i upajało co wziął w usta; zmięszany tem, popijał, coraz bardziej tracąc przytomność. Wprawdzie miał on młodą i dobrą głowę, ale nie łatwo dając się upoić do ostatka, czuł się przecie w tym stanie podniecenia, szału, w którym już człowiek za swe uczynki odpowiadać nie może. Wino czyniło go coraz śmielszym, uśmiech stawał się weselszy i głośniejszy, dowcip rozpowijał się z pieluch, usta rozwiązywały, a nauki Labe Poinsot o użytkowaniu z życia, przychodziły na pamięć w samą porę.
Obejrzał się nawet parę razy na Frascatellę obok siebie siedzącą, która nieustannie w niego wzrok wlepiony miała, i zaczynał coraz uważniej jej przypatrywać.
Śliczne to było dziewczę, ale jej piękność więcej uderzała oryginalnością swoją niż prawdziwie idealnym typem. Przy kruczej czarności włosach, których niezmierne sploty okrywały głowę, podpięte po włosku wielkiemi złocistemi szpilkami, miała twarzyczkę białą, matowej bladości, przezroczystość i delikatność cery nadzwyczajną, maleńki kształtny nosek, usta bardzo drobne i pełne wyrazu, a oczy niebiesko-zielone, koloru morza. Nie wiem czy ta ich barwa przypominająca głębie, które czarodziejsko pociągają ku sobie człowieka, czy wyraz szczególny smutnawy, myślący, czyniły jej wejrzenie niepojęcie ujmującem. Tworzyło to razem całość osobliwszą, dziwaczną, której wielkiego wdzięku odmówić nie było można. A na twarzyczce tyle się razem zmięszało ognia, życia, dowcipu, tęsknoty, zamyślenia, smutku! Niewielkiego wzrostu, bardzo kształtna, zwinną być musiała jak ptaszek, zręczną jak sarneczka; oczy jej latały, kręciły się, usta uśmiechały, wśród tego tłumu ona jednak zdawała się nie należeć do niego, i czemś być wyższem i lepszem.
Strój jej nie był bogaty, ale tak smakownie i umiejętnie ułożony, że wdzięk jej jeszcze podnosił. — Miała suknię koloru purpurowego z białemi koronkami, wielką różę we włosach, w ręku prześliczny wachlarzyk z słoniowej kości i miniatur, cały strojny w strusie pióra, tym wachlarzykiem wywijała jak bronią. U pasa, na łańcuszku zatknięty był mały sztylecik w bronzowej oprawie, który jej nigdy nie opuszczał.
Alfier wpatrywał się i wydziwić jej nie mógł, ale i ona jemu. Pierwszy to raz może zbliżyła się do niej istota tak młoda, świeża, piękna, z niestartym jeszcze żadnemi zbytki rumieńcem, z naiwnym prawie uśmiechem, z tem drżeniem w głosie i niewinnością patrzącą z oczów, która jest najczarowniejszym z talizmanów.
Tymczasem panowie pili, wykrzykiwali, a towarzystwo tych dam istotnie bardzo się ich zdawało ożywiać, chociaż pojąc je i żartując z niemi, nie wiele z tych istot dobyli dowcipu; — śmiały się piekne usta, ale z nich nic widać nie było prócz prześlicznych ząbków.