Dama kameliowa/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Dama kameliowa
Wydawca Księgarnia K. Fiszlera
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame aux camélias
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Powróciwszy do siebie, począłem płakać jak dziecko. Niema mężczyzny, któryby choć raz nie był zwiedzionym i któryby nie wiedział, co się wówczas cierpi.
Mówiłem sobie pod wpływem postanowienia gorączkowego, do wykonania którego zdawało mi się, że będę miał dość siły, iż potrzeba żebym natychmiast zerwał tę miłość i oczekiwałem z niecierpliwością dnia, by powrócić do ojca i siostry, podwójnej miłości, której byłem pewny i która mnie nie zawiedzie nigdy.
Jednakże nie chciałem odjechać bez zawiadomienia Małgorzaty, dlaczego odjeżdżam. Tylko człowiek niekochający swej drogiej, opuszcza ją bez wieści o sobie.
Układałem dwadzieścia listów w głowie.
Miałem do czynienia z dziewczyną podobną do wszystkich dziewczyn utrzymywanych i upoetyzowałem ją zanadto; traktowała mnie jak studenta, używając do oszukania podstępu obrażająco zwyczajnego; to było jasnem. Wówczas wzięła górę moja miłość, własna. Wypadało więc porzucić tę kobietę, nie dając jej poznać nawet, jak przykrem mi było to zerwanie i oto co napisałem, jak mogłem najładniej i ze łzami wściekłości i bólu w oczach.
„Moja droga Małgorzato!
Spodziewam się, że twoja wczorajsza słabość była niewielką. O godzinie jedenastej wieczorem, poszedłem zasięgnąć o tobie wiadomości, powiedziano mi, żeś nie wróciła do domu. Pan de G. był szczęśliwszy odemnie, gdyż w kilka chwil później zjawiwszy się, był jeszcze o czwartej rano u ciebie.
„Wybacz mi te kilka godzin, przez które nudziłem cię sobą i bądź pewną, że nie zapomnę nigdy tych szczęśliwych chwil, jakie ci zawdzięczam.
„Poszedłbym chętnie dzisiaj dowiedzieć się o twoje zdrowie, ale mam zamiar pojechać do ojca.
„Bądź zdrowa, moja droga Małgorzato, nie jestem tyle bogaty, żeby cię tak kochać, jakbym pragnął, ani tyle biedny, by cię kochać, jakbyś ty chciała. Zapomnijmy więc, ty imienia całkiem ci obojętnego, ja szczęścia niepodobnego dla mnie do urzeczywistnienia.
„Odsyłam ci klucz, który na nic mi się nie przydał a tobie może być potrzebnym, jeśli będziesz częściej tak chorować jak wczoraj”.
Widzisz, że nie mogłem skończyć tego listu bez impertynenckiej ironii, co dowodzi, jak byłem jeszcze zakochany.
Odczytywałem po dziesięćkroć ten list a myśl, jaką przykrość sprawi on Małgorzacie, uspokoiła mnie nieco. Usiłowałem utrzymać się w uczuciu, jakie podyktowało mi takowy i kiedy o ósmej służący wszedł do mnie, oddałem mu, żeby go zaraz odniósł podług adresu.
— Czy czekać mam na odpowiedź? — zapytał mi się Józef (mój służący nazywał się Józef, jak wszyscy służący).
— Gdyby cię spytano, czy trzeba odpowiedzi, powiesz, że nie wiesz i będziesz czekał.
Uczepiłem się nadziei, że mi odpowie,
Jakżeśmy biedni i słabi!
Przez cały czas nieobecności służącego, ulegałem silnemu niepokojowi. To przypominając sobie w jaki sposób Małgorzata mi się oddała, pytałem siebie, jakiem prawem piszę do niej list impertynecki, kiedy ona może mi odpowiedzieć, że to nie pan de G. mnie oszukiwał, ale ja jego, rozumowanie, pozwalające wielu kobietom mieć kilku kochanków — to znów, powołując się na jej przysięgi, usiłowałem się przekonać, że mój list był nadto łagodnym i że niema tam wyrazu, którymbym odpowiednio ukarał kobietę, drwiącą z takiej jak moja miłości. Nakoniec, mówiłem sobie, że byłbym lepiej zrobił, nie pisząc do niej, lecz że trzeba było iść podczas dnia i tym sposobem ubawiłbym się łzami przez nią wylanemi.
Wreszcie zadawałem sobie pytanie, co mi odpowie, gotów z góry uwierzyć jej wymówkom.
Józef powrócił.
— No i cóż? — spytałem go.
— Proszę pana — odrzekł — pani jeszcze spała, lecz jak tylko zadzwoni, oddadzą jej list a odpowiedź, jeśli będzie, przyniosą.
— Spała!
Dwadzieścia razy chciałem posłać i odebrać ten list, lecz mówiłem sobie zawsze:
— Już go zapewne oddano i gdybym odebrał, wyglądałoby to, że żałuję.
Im bardziej zbliżała się godzina, w której prawdopodobnie powinnaby mi odpowiedzieć, tem więcej żałowałem mego kroku.
Dziesiąta, jedenasta, dwunasta wybiła.
W południe chciałem iść na schadzkę, jak gdyby nic nie zaszło. Nakoniec nie wiedziałem co robić, by wyjść z zaklętego koła, w które wstąpiłem.
O pierwszej jeszcze czekałem.
Wówczas zdawało mi się jak wszystkim ludziom czekającym z niespokojnością, że jeśli wyjdę na chwilę, po powrocie zastanę odpowiedź. Odpowiedzi takie przychodzą zwykle wtedy, kiedy się nie jest w domu.
Wyszedłem więc pod pozorem śniadania.
Zamiast iść na śniadanie do „Café Foy” na rogu bulwaru jak zwykle, wolałem jeść w Palais-Royal i przechodzić przez ulicę d’Antin. Ilekroć spostrzegłem zdaleka jaką kobietę, zdawało mi się, że widzę Ninę niosącą odpowiedź. Przeszedłem ulicę d’Antin nie spotkawszy nawet komisyonera. Przybyłem do Palais-Royal i wstąpiłem do Veryego. Garson dawał mi co chciał, bom nic nie jadł.
Pomimoli miałem oczy bezustannie wlepione w wskazówki zegara.
Powróciłem do domu z tem przekonaniem, że zastanę list od Małgorzaty.
Stróż nic nie otrzymał. Miałem jeszcze całą nadzieję w moim służącym. Ten nikogo nie widział od chwili mego odejścia.
Gdyby Małgorzata miała mi odpowiedzieć, odpowiedziałaby mi oddawna.
Wówczas począłem żałować wyrażeń mego listu, powinienem był milczeć całkowicie, coby zapewne większej nabawiło ją niespokojności, gdyż nie przyszedłszy na schadzkę umówioną poprzednio, pytałaby się o przyczynę mej nieobecności i wtedy dopiero należało jej wszystko powiedzieć. Tym sposobem musiałaby się tłumaczyć a ja tego tylko chciałem.
Czułem, że cokolwiekby mi powiedziała, uwierzyłbym i że wreszcie wolałbym wszystko złe, niż to, iż jej widzieć już nie będę mógł.
Zdawało mi się, że przyjdzie sama do mnie, lecz godziny mijały a jej nie było.
Bezwątpienia Małgorzata odmienną była od wszystkich innych kobiet, gdyż mało jest takich, któreby, odebrawszy list podobny, jaki ja do niej napisałem, pozostawiły go bez odpowiedzi.
O piątej poszedłem na pola Elizejskie.
Jeśli ją spotkam, myślałem, będę na nią patrzał obojętnie, a ona będzie przekonaną, że już o niej nawet nie marzę.
Na skręcie ulicy Królewskiej spostrzegłem ją w powozie; spotkanie było tak nagłem, że zbladłem. Nie wiem, czy widziała moje wzruszenie, ja byłem tak wzburzony, że nic prócz jej powozu nie widziałem.
Już nie poszedłem na pola Elizejskie. Przeczytałem afisze teatralne, gdyż spodziewałem się ją tam ujrzeć.
W „Palais-Royal” przedstawiano jakąś sztukę po raz pierwszy. Małgorzata bezwątpienia będzie na niej, pomyślałem.
O siódmej byłem już w teatrze.
Wszystkie loże zapełniły się, lecz Małgorzaty nie było.
Wówczas wyszedłem z Palais Royal i przejrzałem wszystkie teatry, w których najczęściej bywała Vaudeville, Rozmaitości, operę Komiczną.
Nigdzie nie znalazłem jej.
Albo mój list zmartwił ją tak dalece, że nie mogła myśleć o widowisku, albo lękała się spotkać ze mną, a przez to uniknąć pragnęła tłumaczeń.
Próżność moja podawała mi te uwagi na bulwarach, gdym spotkał Gastona, który mi się zapytał zkąd idę.
— Z Palais-Royal.
— A ja z Opery — odrzekł — sądziłem nawet, że cię tam zobaczę.
— Dlaczego?
— Bo Małgorzata tam była.
— A! ona tam była.
— Tak, była.
— Czy sama?
— Nie, z jedną ze swych przyjaciółek.
— I z nikim więcej?
— Hrabia de G. przyszedł na chwilę do jej loży, ale ona wyszła z księciem. Co moment spodziewałem się twego przyjścia. Obok mnie było krzesło niezajęte przez cały wieczór i byłem przekonany, że ty je zakupiłeś.
— Lecz dlaczegóż ja mam tam być koniecznie, gdzie jest Małgorzata?
— Ależ do licha, dlatego że jesteś jej kochankiem.
— A któż ci o tem powiedział!
— Prudencya, którą wczoraj spotkałem, winszuję ci tego, mój drogi, jestto piękna kochanka, którą nie każdy kto chce, mieć może. Trzymaj ją, bo ci to przynosi zaszczyt.
Ta prosta uwaga Gastona okazała, jak moje podejrzenia były śmieszne.
Gdybym go był spotkał wczoraj i gdyby mi był coś podobnego powiedział, z pewnością nie byłbym pisał tego głupiego listu.
Byłem gotów iść do Prudencyi i zażądać za jej pośrednictwem rozmowy z Małgorzatą, lecz bałem się, żeby przez zemstę nie odmówiła mi przyjęcia, więc powróciłem do siebie, przeszedłszy przez ulicę d’Antin.
Znowu zapytałem się stróża, czy niema do mnie listu.
— Nie!
Chciała zapewne zobaczyć, mówiłem sobie, kładąc się spać, czy nie zrobię jakiego nowego kroku unieważniającego mój list dzisiejszy, a nie otrzymawszy nic nowego, napisze do mnie jutro.
Wieczorem najbardziej sobie wyrzucałem moje postępowanie. Byłem sam w domu, nie mogłem spać, pożerany niespokojnością i zazdrością, gdy tymczasem gdybym był pozostawił rzeczy ich naturalnemu biegowi, byłbym obok Małgorzaty, słuchając jej szeptu czarownego, co dotąd tylko dwakroć obił się o me uszy, a którego wspomnienie paliło mnie na wskroś w mej samotności.
Najstraszliwszem ze wszystkiego było to, iż rozum mówił mi, żem niesłusznie sobie postąpił i w rzeczy samej wszystko mi mówiło, że Małgorzata mnie kocha. Najprzód ten projekt przepędzenia ze mną sam na sam lata na wsi, wreszcie ta pewność, że nic ją nie zmuszało do zostania moją kochanką, gdyż mój majątek był niewystarczający nietylko na jej kaprysy, ale nawet na potrzeby.
Spodziewała się we mnie znaleźć tylko szczere dla siebie uczucie, któreby ją obdarzyło spokojem po przedajnych miłostkach, wpośród których żyła a ja zaraz drugiego dnia zburzyłem te nadzieje i impertynencką ironią zapłaciłem za miłość. To, co zrobiłem, było więcej niż śmiesznem, było niedelikatnem. Czyż ja zapłaciłem tej kobiecie, bym miał prawo potępiać jej życie i czyż nie wyglądałem, odsuwając się od niej drugiego dnia zaraz, na pasorzyta miłości, lękającego się, by mu nie podano rachunku za obiad? Boć znałem Małgorzatę zaledwie trzydzieści sześć godzin, od dwudziestu czterech byłem jej kochankiem a już podejrzywałem ją i, zamiast cieszyć się tego, że mi się oddała, chciałem ją sam wyłącznie posiadać i zmusić ją do zerwania wszelkich stosunków przeszłości, stanowiących jej przyszłość. Cóż ja jej mogłem wyrzucać? Nic! Napisała mi, że jest cierpiącą, kiedy mogła mi powiedzieć poprostu, z bezczelną otwartością pewnych kobiet, że czeka na kochanka i, zamiast wierzyć jej listowi, zamiast przechadzki po wszystkich ulicach Paryża, wyjąwszy po ulicy d’Antin, zamiast przepędzenia wieczoru z mymi przyjaciółmi, zamiast wreszcie pójść do niej nazajutrz o naznaczonej godzinie, bawiłem się w Otella, szpiegowałem ją i sądziłem, że ją tem ukarzę, gdy jej więcej nie zobaczę. Ale ona powinna być zachwyconą z tej rozłąki, powinna mnie uważać za straszliwego głupca i jej milczenie nie było pewnie zgryzotą lecz pogardą.
W takim razie należało mi zrobić jej jaki prezent, dający dowód mej wspaniałomyślności, a który pozwoliłby mi traktować ją jak zwyczajną utrzymankę i zerwać z nią całkowicie, lecz lękałem się obrazić, choćby tylko pozorem handlu, jeśli nie tej miłości, jaką miała dla mnie, to przynajmniej mojej, a ponieważ miłość ta była tak dalece czystą, że nie pozwalała na podział, nie mogła więc zapłacić podarunkiem swej piękności, swego szczęścia, chociaż tak krótkiego...
To wszystko mówiłem sobie w nocy i gotów byłem powtórzyć Małgorzacie.
Kiedy się dzień zrobił, trzeba się było chwycić czegoś stanowczego i skończyć albo z kobietą, albo z memi skrupułami, jeśliby zgodziła się na przyjęcie mnie u siebie.
Lecz wiesz dobrze, że człowiek opóźnia ile może krok stanowczy, a nie mogąc wytrzymać w domu i nie śmiąc iść do Małgorzaty, wynalazłem środek zbliżenia się do niej, środek który trzebaby uważać za szczęśliwy wypadek, gdyby się udał.
Była godzina dziewiąta; pobiegłem do Prudencyi, która spytała mnie, czemu ma przypisać te ranne odwiedziny.
Nie śmiałem jej wyznać otwarcie, co mnie do niej sprowadziło. Odpowiedziałem jej, że wyszedłem dość wcześnie dla zapisania się na dyliżans idący do C., gdzie mieszkał mój ojciec.
— Jesteś pan bardzo szczęśliwy — rzekła — że możesz opuścić Paryż w tak piękny czas.
Spojrzałem na Prudencyę, pytając się siebie samego, czy szydzi ze mnie.
Lecz twarz jej była poważna.
— Czy pożegnasz się pan z Małgorzatą? — pytała się dalej ciągle poważnie.
— Nie.
— Dobrze robisz.
— Tak pani uważa?
— Naturalnie. Ponieważ zerwałeś pan z nią, pocóż więc chodzić do niej?
— Więc pani wiesz o naszem zerwaniu?
— Pokazywała mi list pański.
— I cóż pani powiedziała?
— Powiedziała mi: moja droga Prudencyo, twój protegowany jest niegrzeczny, można listy takie mieć w myśli, ale pisać ich — nigdy!
— I jakimże tonem powiedziała to pani?
— Śmiejąc się a przytem dodała:
— Jadł kolacyę u mnie dwa razy a nawet nie oddał mi należnej za to wizyty.
Taki to skutek zrobił mój list i moja zazdrość. Byłem okrutnie upokorzony w próżności mego uczucia.
— A cóż robiła wczoraj wieczór?
— Była w teatrze Opery.
— Wiem o tem. A potem?
— Jadła kolacyę w domu.
— Sama?
— Zdaje mi się, że z hrabią de G.
Więc moje zerwanie w niczem nie zmieniło przyzwyczajeń Małgorzaty.
W takich okolicznościach, niektórzy radzą, iż nie trzeba myśleć o kobiecie, która cię nie kocha.
— Cieszę się z tego — rzekłem z wymuszonym uśmiechem — że Małgorzata nie martwi się o mnie.
— I ma wielką racyę. Zrobiłeś pan to, coś powinieneś był zrobić i byłeś rozumniejszym od niej, gdyż dziewczyna ta kochała pana, mówiła tylko o tobie, a nawet była zdolną do popełnienia jakiego szaleństwa.
— Dlaczegóż mi nie odpowiedziała, jeśli mnie kocha?
— Dlatego, że poznała, iż nie wart pan jesteś jej miłości. Bo trzeba panu wiedzieć, że kobiety pozwalają niekiedy na to, by zdradzano ich miłość, ale nie ich miłość własną, a zawsze się obraża miłość własną kobiety, jeśli po dwóch dniach, będąc jej kochankiem, porzuca się ją, jakimby nie był powód tego zerwania. Znam Małgorzatę, umrze raczej a panu nie odpowie.
— Cóż więc mam robić?
— Nic. Ona zapomni i pan zapomnisz, tym sposobem nie będziecie sobie mieli nic do wyrzucenia.
— A gdybym do niej napisał, prosząc o przebaczenie?
— Strzeż się, bo ci przebaczy.
Byłem gotów uściskać Prudencyę.
W kwadrans później, powróciłem do domu i napisałem do Małgorzaty te słowa:
„Któś, co sobie wyrzuca list wczoraj napisany, ktoś który jutro odjedzie, jeśli mu pani nie przebaczysz, chciałby wiedzieć, o której godzinie może u stóp twoich złożyć swe zgryzoty.
„Kiedy panią znajdzie samą? Gdyż pojmujesz to zapewne, że spowiedź winna być bez świadków”.
Rodzaj ten madrygału ułożyłem prozą i posłałem go przez Józefa, który oddał list we własne ręce Małgorzaty. Odpowiedziała mu, że później odpisze.
Wyszedłszy tylko na chwilę na obiad; o jedenastej wieczorem nie było jeszcze odpowiedzi.
Postanowiłem więc nie cierpieć już dłużej i jechać jutro.

Zrobiwszy to postanowienie, przekonany, że nie zasnę, jeśli się położę, począłem pakować moje rzeczy.














Znak domeny publicznej
Tekst lub tłumaczenie polskie jest własnością publiczną (public domain), ponieważ prawa autorskie do niego wygasły (expired copyright).