Czternasta część/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Czternasta część
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W mieszkaniu Końców panował ruch i zamieszanie wielkie. Pani Jadwiga, nie wiedząc sama, czy cieszyć się ma z zapowiedzianych odwiedzin gościa, bogatego podobno i znacznym urzędnikiem będącego, czy téż martwić się z powodu radości i tryumfu nienawidzonéj siostry męża, krzątała się po domu, dzieci stroiła, wódkę i przekąski na stole ustawiała, a co chwila, zatrzymując się przed lustrem, poprawiała sobie to włosy, to suknia, to czepeczek. Wybiegła w końcu na dziedziniec. Tu stała chwilę, zamyślona głęboko, z palcem do ust przytkniętym, potém podniosła głowę, tajemniczy, tryumfujący uśmieszek przewinął się po jéj ustach. Zawołała służącéj i kazała jéj jak najśpieszniéj iść po panienkę. Panienką tą, śpiesznie przyzywaną, była siostra jéj, Helka.
— Powiédz panience, — dodała, — żeby zaraz, natychmiast, przyszła... że gości mamy...
Dziewczyna pobiegła pędem za bramę, pani Klemensowa weszła do mieszkania mego i zaczęła bardzo uprzejmie prosić, abym do nich na śniadanie przyszła.
— Proszę panią, bardzo proszę, i mąż kazał téż prosić...
Obchodziła mię żywo panna Teodora, chciałam zobaczyć ukochanego jéj i przekonać się, czy nadzieje jéj są uzasadnione — poszłam. Wnet po przyjściu mojém przybył i pan Klemens, prowadząc z sobą gościa. Pani Jadwiga siedziała ze mną na kanapie, za przygotowaną już śniadaniową zastawą. Teodora zaś ukazywała się kilka razy we drzwiach, i znowu cofała się do sypialni, usiłując snadź, ale nie mogąc, stłumić silnego wzruszenia. Helki jeszcze nie było.
Laurenty Tyrkiewicz, średniego wzrostu i trochę otyły, z gęstą i czarną jak smoła, choć siwiejącą już czupryną, z pulchną, czerstwą, starannie ogoloną twarzą, przystojnym był jeszcze mężczyzną i, pomimo posiadanych lat pięćdziesięciu z górą, silnie i zdrowo wyglądającym. Ubranie jego objawiało dostatek, znajomość mody, a ukłon téż i uśmiech, któremi powitał panią Jadwigę, łączyły w sobie uprzejmość światową z głębokiém poczuciem dostojeństwa własnego. Powitawszy gospodynią domu, przymrużył nieco oczy i, rozglądając się po pokoju, zaczął:
— A gdzież jest...
Nie skończył, bo osoba, o którą zapytywać chciał, ukazała się we drzwiach. Blada jak płótno, z widocznie drżącemi rękoma, panna Teodora stanęła w progu, jak wryta, i podniosła na przybyłego wzrok nieśmiały i przepaścisto smutny. Snadź teraz, gdy go znowu ujrzała, wszystkie, różnorodne cierpienia, od chwili rozstania z nim doznane, zbiegły się do jéj serca i przez oczy jéj zdawały się mówić mu: byłam bardzo, bardzo nieszczęśliwa! Ale po twarzy pana Laurentego, na widok jéj, przebiegły uśmiechy uradowania szczerego i trochę jakby żartobliwego. Na wzór światowców, dandinując się nieco, to jest przechylając z boku na bok otyłą trochę swą postać, zbliżył się on do niéj, wziął obie małe i ciemne od spracowania ręce jéj w białe swe i pulchne dłonie, a patrząc w jéj twarz, z tym samym wciąż wyrazem żartobliwéj wesołości, zapytał:
— Czy panna Teodora poznaje dawnego znajomego swego?
Teraz dopiéro radość niewymowna i uczucie niewymownego téż, głębokiego przywiązania, napełniły jéj oczy, i głosem cichutkim, lecz w którym dźwięczał bezmiar zdumienia, odpowiedziała:
— Ja... jabym pana miała nie poznać?
Pan Laurenty pocałował ją w rękę i szepnął jeszcze słów kilka, z których dosłyszéć można było wyrazy: „dawne, dawne czasy!“
Na scenę tę pani Jadwiga patrzała z drwiącym nieco uśmieszkiem, a pan Klemens, ze zdziwieniem na pół, a na-pół z zadowoleniem, pociągał rudego wąsa. Pan Laurenty zwrócił się ku gospodarstwu i, ukazując w uśmiechu zdrowe, białe zęby, zaczął mówić o tém, jak to miło jest przybyć po długiéj niebytności w rodzinne swe strony, jak przyjemne wrażenie sprawia na nim dom ten, w którym niegdyś tyle miłych chwil przepędził i t. d. Panna Teodora, teraz, gdy on nie patrzał na nią, patrzała w niego, jak w tęczę, i z lekka pociągała mię za suknią. Każdy snadź wyraz, wychodzący z ust przybyłego, uszczęśliwiał ją, bo potwierdzał wszystkie jéj nadzieje.
Pan Klemens wziął w rękę butelkę z wiśniową nalewką i przepił do gościa, pani Jadwiga uprzejmie go zapraszała na sér, wędlinę i potrawkę z kury. Gdy wszyscy już dokoła stołu przed kanapą usiedli i jeść zaczęli, gospodarz wytoczył rozmowę o świeżo wykluwającéj się w głowie jego koalicyi państw europejskich, dodając, że pan radzca, przybywający z dalekiego świata, lepiéj zapewne, dokładniéj rzeczy te znać musi.
Pan radzca z uśmiechem pełnym galanteryi oświadczył, że wobec dam o polityce mówić nie wypada, i że stosowniéj uczyni, jeżeli powinszuje panu Klemensowi tak szczęśliwych związków rodzinnych, które w nieobecności jego zawarł (tu zdobywcze i trochę czułe spojrzenie rzucił na rumieniącą się z radości panią Jadwigę) i tak ślicznych dziatek, które widać ciocię swą bardzo kochają, bo ciągle coś z nią mają do czynienia (tu wskazującym palcem dotknął policzka małéj Maniusi, siedzącéj na kolanach panny Teodory, a do saméj panny Teodory uśmiechnął się wesoło i przyjacielsko).
— A dlaczego to pan radzca w ślady moje nie wstąpił? — zapytał pan Klemens, dobrodusznie niby, lecz z badawczém na gościa spojrzeniem.
Na te słowa panna Teodora poruszyła się żywo i w talerz oczy utkwiła, Tyrkiewicz zaś, w pulchnych dłoniach zwijając i rozwijając serwetę, odpowiedział:
— Na obczyźnie siedząc, a przytém pracując na kawałek grosza i jaką taką pozycyą w świecie, i myśléć o tém nie mogłem. Teraz, kiedy w kieszeni dymisya już jest, a przy dymisyi i coś jeszcze... pomyśli się o tém... pomyśli!
— I należy, należy! — potwierdził pan Klemens.
A pani Jadwiga dodała:
— Już my pana ztąd nie puścimy. Na co to cudzych bogów szukać, kiedy...
— Kiedy swoje boginie są! — podchwycił gość i z rozkosznym uśmiechem doskonałego zadowolenia z siebie i wszystkiego, przyglądał się różowym plasterkom szynki, obficie choć nieśmiało kładzionym mu na talerz przez pannę Teodorę.
W téj chwili otworzyły się szeroko drzwi od sieni i wbiegła przez nie Helka, zrumieniona od szybkiego biegu, z pałającemi oczyma i włosami rozrzuconemi trochę pod narzuconą naprędce chusteczką. Pani Jadwiga zerwała się z kanapy i pobiegła do niéj.
— Czemuś tak nieprędko przyszła? — szepnęła, zdejmując z jéj głowy chusteczkę i szybkim rzutem oka ogarniając całe jéj ubranie.
Dziewczynie ładnéj i zgrabnéj ślicznie było w sukni codziennéj, lecz modnie zrobionéj. W ręku trzymała sporą wiązkę pierwiosnków, których téż kilka tkwiło niedbale w kruczym jéj warkoczu. Nie mniéj od kwiatów tych wydawała się uosobieniem wiosny. Spojrzawszy na gościa, zapłoniła się żywiéj jeszcze, znieruchomiała i z dziecinném jakby przelęknieniem otworzyła szeroko oczy.
— Pan Laurenty Tyrkiewicz, siostra moja — wymówiła pani Jadwiga, prowadząc siostrę ku stołowi, i promieniejąc cała tryumfem i radością. Wzrok jéj zdawał się mimowoli zapytywać gościa:
— A co, czy nie ładna?
Ukłon Tyrkiewicza, uśmiech jego i wyraz oczu, z jakim wpatrzył się w piękną dziewczynę, odpowiadały wyraźnie: — Prześliczna!
Helka trochę rubasznie rzuciła wiązkę kwiatów na szwagra, wołając ze śmiechem:
— Masz, Klemensie! przyniosłam te pierwiosnki dla ciebie!
— Kwiatek do kożucha! — mruknął wesoło pan Klemens — ot, oddaj to lepiéj kawalerowi jakiemu... ucieszy się!
— Kawalerowi? — z rezolutną minką zaszczebiotała Helka — oho! długo poczekają kawalerowie, zanim ja kwiaty rozdawać im będę!
Śmiała się głośno, błyskała złotawą źrenicą i białemi ząbkami zawzięcie gryzła porcyjkę chleba z masłem. Tyrkiewicz oka z niéj nie spuszczał. Teodory nie było w pokoju; poszła do kuchni kawę przyrządzać.
Wizyta skończyła się wkrótce potém, bo pan Klemens wracać musiał do drukarni, a Tyrkiewicz wybierał się w odwiedziny do kilku innych dawniéj znajomych sobie, domów. Na pożegnanie pocałował w rękę wszystkie trzy kobiety, pana Klemensa uścisnął i wyszedł, w progu jeszcze upewniając, że godzina, którą tu spędził, uleciała mu, jak w raju, i prosząc, aby mu pozwoloném było do raju tego zaglądać jak najczęściéj.
Zaledwie drzwi zamknęły się za gościem, pani Jadwiga zawołała:
— Ach! jaki miły człowiek! jak to znać zaraz, że na wielkim świecie bywał, i że coś między ludźmi znaczy! Jak ubrany! jaki dumny sobie a i grzeczny razem! a kiedy mówi, to zdaje się, że z książki czyta!
Helka, okręcając się przed lustrem i przyglądając się zgrabnéj figurze swéj z przodu, z tyłu i z boków, od niechcenia zawołała:
— A i przystojny sobie dosyć... choć już odrobinę si...wa...wy!...
A pan Klemens, stojący pośrodku pokoju i w zamyśleniu pociągający wąsa, podjął:
— Siwawy czy tam niesiwawy, przystojny czy nieprzystojny, ale, że znaczy coś na świecie, to pewno. Oto, jak ludzie umieją czasem dochodzić do wszystkiego. Kiedy wyjeżdżał ztąd, maluczkim kancelarzystą był i gołym, jak święty turecki, a teraz, panie, rangę „sowietnika” ma, i biletów bankowych w kieszeni kupę... ot taką...
— Nie może być? — krzyknęła pani Jadwiga.
— Na własne oczy widziałem. Kiedym dziś przyszedł od niego, od niechcenia niby, rozmawiając ze mną, wyjął pugilares ogromny i dostawał z niego pieniądze na drobne wydatki... Ja także niby od niechcenia zaszedłem go z tyłu i spojrzałem w pugilares... pieniędzy gmach! Dwadzieścia tysięcy rubli srebrem najmniéj... ale zdaje się, że chyba więcéj jeszcze!...
— Mój ty Boże! zkądże on tyle pieniędzy nabrał? — dziwiła się pani Jadwiga.
— Słyszę, spekulacye tam różne urządzał i tak zarabiał...
— No, no! chociaż raz ktoś porządny do domu się nam trafił!
Mówiąc to, z zamyśleniem patrzała na siostrę. Helka zamyśliła się także i tajemniczy, choć wcale niesmutny, uśmieszek wił się po świeżych, jak wiosna, jéj ustach.
Jedna tylko panna Teodora żadnego w rozmowie téj udziału nie brała. Sprzątała ze stołu, przymiatała podłogę i nie podnosiła oczu na nikogo. Bledsza niż zwykle i ze spuszczonemi powiekami, twarz jéj miała wyraz zmęczenia i smutku.
W parę godzin potém przybiegła do mnie.
— Pani moja — zaczęła, siadając i opierając czoło na ręku — jak to dziwnie! jak to dziwnie! Myślałam zawsze dawniéj, że gdyby on wrócił, była-bym taka szczęśliwa... I prawda, kiedy dowiedziałam się, że wrócił, o mało nie umarłam z radości; ale zaraz potém tak mi się serce czegoś ścisnęło, a teraz znowu cieszyć się nie mogę... Rada jestem, że zobaczyłam go, zupełną już teraz pewność mam co do serca i zamiarów jego, a cieszyć się jak nie mogę, tak nie mogę... Czuję coś takiego, jak gdyby mi serce osłabło bardzo i cieszyć się siły nie miało...
Po chwili mówiła daléj:
— Mój ty Boże! dlaczego to tak? oto naprzykład nas dwoje... on i ja! Te same lata płynęły dla niego i dla mnie... ja pracowałam i on pracował... dziesięć lat blizko młodszą jestem od niego, a proszę-ż spojrzéć na nas! co za porównanie! On zdrów, silny, przystojny, wesoły i bogaty téż, i ze znaczeniem u ludzi... a ja? co to mówić? czy ja siebie nie znam? Ot, ciało sterane, z taką jakąś zmęczoną i smutną duszą... Potém wstrząsając głową i patrząc w ziemię, dodała:
— Co to dziwnego! czternasta część! zawsze i wszędzie czternasta część!
Nazajutrz pan Klemens, spotkawszy mię na dziedzińcu, proszącym tonem zaczął:
— Niech pani będzie łaskawa powié... pani to zna świat i ludzi... czy to być może, aby ten Tyrkiewicz wrócił tu dla Teosi i o niéj naprawdę myślał? Chciał-bym ja tego bardzo, bo to i dla niéj było-by szczęście wielkie, i dla mnie honor niemały takiego szwagra miéć... Kochali się oni z sobą kiedyś, to prawda, i wczoraj czule z nią się przywitał, a z nami po przyjacielsku się obchodził... ale czy to być może? czy to, bogatym będąc i w znaczeniu, młodéj i bogatéj żony on sobie nie znajdzie?
Pani Jadwiga zaś, przybiegłszy do mnie na chwilę, szeptała:
— Moja złota pani! czy to ona może jeszcze myśléć o człowieku takim! czy to on właśnie dla niéj tu powrócił? Ot, ciotka jego, pani Antoniowa, która domek swój ma i kapitalik niezły, napisała do niego, że czuje już koniec swój blizki... to i przyjechał, żeby sukcesyi dopilnować... a ta głupia, jakby na sto koni wsiadła, taka kontenta!...
Istotnie, bywały dnie, w których serce panny Teodory odzyskiwało całą młodzieńczą siłę kochania i radości. Ze wszystkich szczęśliwych chwil swych i rozkosznych myśli zwierzała się zawsze przede mną. Opowiadała, jak pan Laurenty silnie ją zawsze przy powitaniu ściska za rękę, jak przypomina jéj dobre dawne czasy, i mówi, że tak dobréj osoby, jak ona, nigdy w życiu całém nie spotkał. Parę razy jaśniejąca radością oznajmiła mi, że chodziła z nim na spacer „pod rękę;” innego znowu dnia szepnęła, płoniąc się, że słyszała, jak pan Laurenty mówił jéj bratu:
— Trzeba mi żenić się, panie Klemensie! pora już gniazdko własne założyć i ptaszka miłego w niém posadzić!
— Poczciwy Klemens! przekonałam się teraz, że zawsze jednak brat bratem jest i siostrze dobrze życzyć musi... ciągnie go do domu, jak może, i wydatków nawet na przyjęcie nie żałuje... A i ta, nie wiem, co się jéj stało, przyjmuje go jak najlepiéj i ząbki do niego szczerzy. Dumna pewno z tego, że człowiek taki bywa u niéj... i komplement jakiś powié czasem jéj, albo jéj siostruni. U matki ich był nawet z wizytą... nie wié on naturalnie o tém, jakie to są stosunki nasze... widocznie familią bratowéj mojéj uszanować chciał... Oj, pani droga! kiedy mówiłam, że najlepszy to jest człowiek na całym świecie, prawdę mówiłam. Co to! wierność taka i taki szacunek w kochaniu! rzadka to rzecz na świecie! Nacierpiałam się, to nacierpiałam w życiu, ależ za to i szczęścia równego memu na świecie nie będzie!
I teraz czuła się już szczęśliwą, tak szczęśliwą czasem, że, gdy mówiła, oddech zamierał w jéj piersi, bladła i ręce splecione przyciskała do czoła. Dziwna rzecz jednak, szczęście to, uczuwane głęboko i namiętnie, nie odmładzało jéj, ale przeciwnie, męczyło i ku starości jakby popychało. Rumieńce jéj, świeże wprzódy, przybierały czasem barwę sinawą, piękne oczy zapadły i otoczyły się drobniutkiemi zmarszczkami, ręce drżéć zaczęły. Widocznie organizm ten, spracowany i zwątlały, nie posiadał już dosyć siły do przenoszenia doznawanych wrażeń; szczęście, przybyłe późno, rozstrajało zmęczone jéj nerwy. Przytém od dnia przybycia Tyrkiewicza stała się zalotną i strojnisią. Z szuflad komody wywlekała stare suknie, szaliki, wstążki przeróżnych kolorów, i sporządzała z nich sobie stroje, niekoniecznie dobrze ją zdobiące. Włosy téż, z których dumną była i które istotnie były niepospolicie piękne, trefić zaczęła w sposoby rozliczne, piętrzyć nad czołem niezmiernie wysoko, lub téż jak młodziutkie dziewczę, opuszczać na plecy i ramiona w splotach i lokach. Raz Tyrkiewicz, ujrzawszy ją w stroju takim, rzekł z uśmiechem:
— Jak panna Teodora młodziutko wygląda!
Pani Jadwiga i Helka parsknęły śmiechem, ale ona nie zwróciła na to najmniéjszéj uwagi i nie posiadała się z radości, a nazajutrz włożyła na siebie więcéj jeszcze kolorowych szmatek i uczesała włosy w drobniejsze jeszcze, zupełnie już dziecinne, loczki.
Co pewna, to że Końcowie ciągnęli do siebie Tyrkiewicza usilnie i widocznie. Pan Klemens cały czas wolny od zajęć w drukarni z nim przepędzał, a pani Jadwiga zapraszała go wciąż na śniadania i herbaty. Widocznie téż Tyrkiewicz rad był wielce okazywanéj mu uprzejmości; u Końców bywał codziennie, a dość często przynosił z sobą cukierki, ciastka i bakalie, które pani Jadwidze, jako gospodyni domu, oddawał.
W oficynce wesołość panowała teraz większa, niż kiedykolwiek, bo, zamiast kłótni i narzekania, słychać tam było ciągle wesołe śmiechy, ożywione rozmowy, brząkanie naczyń stołowych, a czasem téż tajemnicze, poufne szepty pani Jadwigi z mężem, szepty, śród których żona, prosząc jakby o coś męża, lub namawiając go do czegoś, przymilała się do niego, głaskała ręką po czole, okazywała się słowem żoną tak kochającą i czułą, jak nigdy. To téż i pan Klemens czuł się tak szczęśliwym i dumnym, jak nigdy, a Helka przylatywała do siostry po kilkanaście razy dziennie. Nieustannie widywałam ładną twarzyczkę jéj, przesuwającą się szybko za oknami mego mieszkania. Gdy wiosna rozkwitła zielenią i kwiatami, piękna dziewczyna wplatać zaczęła w krucze warkocze pachnące gałęzie czeremchy lub jaśminu i, strojna zawsze, lekka, śmiała, wpadała do bawialni, nucąc i w śmiechu szczerząc białe ząbki. Daremnie teraz Ernest Robek, wysmukły i blady metr tańców, melancholijnie przechadzał się godzinami całemi około domowstwa Końców; daremnie wystawiał na promienie słońca lakierowane buciki swe i błyszczący kapelusz, a o szaréj godzinie otwierał okna ze sztorami, powiewającemi nad zieleniejącą gęstwiną buraków i włoszczyzny; dwie kobiety zdawały się zapominać o jego istnieniu. Co innego zupełnie zapełniało teraz myśl ich i czas.
Dnia pewnego panna Teodora powiedziała mi wiadomość, niezmiernie dla niéj miłą. Pan Laurenty kupił w piérwszym magazynie śliczny garnitur mebli, gotowalnią damską i tuzin krzeseł wiedeńskich do jadalnego pokoju, a usłyszawszy od pana Klemensa, że dom od ulicy za miesiąc będzie do najęcia, bom ja oznajmiła mu, że z miasta wyjeżdżam, oświadczył chęć wynajęcia go dla siebie.
— Widzi pani, jak on to wszystko dobrze obmyślił. Kupił meble, wynajął mieszkanie, a teraz już i słowo ostateczne wymówi. Jutro Klemens daje dla niego obiad. Wszak zaprosił już panią? prawda? a i matkę jego żony; ta modniarka, będzie także. Po obiedzie wyjdę sobie, niby nic, z mieszkania i usiądę w chmielowéj altance. On tam przyjdzie niezawodnie i rozmówi się ze mną ostatecznie. Niedarmo powiedział mi dziś: niech panna Teodora po dawnéj przyjaźni paciorek na moję intencyą zmówi, bo jutro dla mnie dzień ważny będzie... O, prawda to, prawda! ważny to dzień jest, w którym dwa serca długo rozłączone, połączą się z sobą na wieki...
Z załamanemi dłońmi i wilgotném okiem, stłumionym głosem szepnęła:
— Ot i nadchodzi już moment ten uroczysty i szczęśliwy... Boże mój! czém ja u Ciebie na tak wielką łaskę zasłużyć mogłam!
Widziałam ją dnia tego, jak o zachodzie słońca nosiła po dziedzińcu maleńką Maniusię. Najulubieńszy z gilów jéj zleciał z gałęzi brzozy i usiadł na jéj ramieniu. Kundel Filon chodził téż ślad w ślad za nią, a z kundlem mocował się i za suknię ciotki co chwila chwytał pyzaty Janek. Całowała Maniusię, śmiała się do ptaka, schylając się, głaskała po grzbiecie Filona, i żartobliwie targała złote włosy Janka; na twarzy jéj malowała się szczęśliwość łagodna i zupełna; można-by rzec, że świat cały w téj chwili kochała serdecznie, i że dla świata całego czuła głęboką i nieograniczoną wdzięczność.
Nazajutrz była niedziela. Pan Klemens o wschodzie słońca wyprawił się na rynek po gospodarskie sprawunki, a w godzinę potém wrócił z kwiczącém przeraźliwie prosięciem w jednéj ręce, a w drugiéj z koszem pełnym mięsiwa, jaj i białego chleba. Z oficynki dochodziły aż do mieszkania mego stukania, siekania, trzask ognia i zapachy kuchenne. Panna Teodora, w białym kaftaniku i fartuchu, z zawiniętemi po łokieć rękawami, krzątała się po kuchni i dziedzińcu wesoło i żwawo. Pan Klemens poszedł do kościoła, pani Jadwiga w zamkniętéj sypialni stroiła siebie i dzieci. Około południa przybiegła Helka w błękitnej sukience, świeżéj i szeleszczącéj, a gdy na dziedzińcu już zdjęła ozdobny pasterski kapelusik, główka jéj zajaśniała w słońcu, jak prześliczny obrazek, ustrojony w kwiaty. Potém przyszła matka dwóch młodych kobiet, chuda, blada kobiecina, z cierpiącą, łagodną twarzą, w wytartéj wełnianéj sukienczynie i z małym warkoczykiem z tyłu głowy, przypiętym wielkim, staroświeckim grzebieniem; a gdy o drugiéj weszłam do oficynki, znalazłam w bawialni stół, nakryty grubą, lecz czystą bielizną i tanim, lecz połyskującym od czystości, fajansem. Prędko po przyjściu mojém zjawili się pan Klemens i Tyrkiewicz. Jak zwykle bywało, przyszli razem. Pani Jadwiga, strojna w żabot z kokardami i zalotny mały czapeczek, podała rękę gościowi i ze słodkim uśmiechem zaczęła od wymówki:
— Czemu tak późno?
— Że było mi pilno, nikt wątpić nie może — z ukośném na Helkę spojrzeniem odrzekł gość — jeżeli zaś późno przyszedłem, winien temu szanowny małżonek pani...
— A! Klemensie! czy to pięknie?...
Pan Klemens tłómaczył się, że z kościoła wraz z panem „sowietnikiem“ zaszli do cukierni, aby gazetę przeczytać i w bilard zagrać. Tyrkiewicz tymczasem witał się z matką gospodyni domu, całował ją w rękę i żartobliwie wymawiał, jak może pozwolić na to, aby panna Helena tak ładnie stroiła się w kwiaty i ludziom do reszty głowy zawracała. Blada, mizerna kobiecina rosła z dumy i radości, a promienném okiem ogarniając to jednę córkę, to drugą mówiła:
— A cóż? młodość to, panie dobrodziéju, młodość! Ja zawsze tak myślałam: niech ja już sobie pracuję i zapracuję się, byle one młodości użyły i ludziom pokazać się mogły.
Z rąk jéj chudych i igłą nakłutych, z oczu nabrzmiałych i zmęczonéj, cierpiącéj twarzy, znać było istotnie, że pracowała i zapracowywała się, tak jak znowu powierzchowność cała i stroje córek jéj objawiały, iż, dzięki pracy téj, przywykły one do używania młodości i ukazywania się oczom ludzkim w pełni wdzięków.
Służąca, ustrojona świątecznie, wnosiła już do pokoju półmisek z kołdunami, a panny Teodory nie było jeszcze. Cały ranek zajęta przyrządzaniem obiadu, przygotowywaniem naczyń i nakrywaniem do stołu, niedawno dopiéro pobiegła na salkę, aby uczesać się i ubrać. Już towarzystwo całe usiadło do stołu, a pani Jadwiga własną rączką nakładała kołduny na talerz gościa, gdy Teosia ukazała się we drzwiach. Nieba! co ta kobieta zrobiła z siebie dnia tego! Daremnie wczoraj w wieczór perswadowałam jéj, aby nie kładła sukni téj z zielonego bareżu, która, długie lata przeleżawszy w szufladzie komody, przekrojona i przerobiona, obejmowała i tak zbyt szczupłą jéj kibić stanikiem ciasnym i niezmiernie długim, a u dołu rozpościerała się szeroko kilku spłowiałemi falbanami. Włożyła ją! W dodatku, włosy ogromne, wijące się loki, opadały jéj na plecy, ramiona i czoło, skosmaconą i szeroko rozpostartą gęstwiną, a w nich tkwiło parę gałązek śnieżnego jaśminu, przy którym twarz jéj i szyja wyglądały strasznie żółto. Kolące uśmieszki przewinęły się w oczach i po ustach obu kobiet. Pan Klemens zaś, spójrzawszy na siostrę, usta od zdziwienia otworzył, a potém na-pół z gniewem, na-pół ze śmiechem, zawołał:
— A, w imię Ojca i Syna! cóż to za czupiradło zrobiłaś dziś z siebie, Teosiu!
— Mój Klemensie... — cichutko i ze zmieszaniem najwyższém zaczęła Teodora, ale nie dał jéj dokończyć pan Laurenty.
— A! — zawołał — przepraszam cię bardzo, panie Klemensie, ale tak mówić do damy nie wypada! Pannie Teodorze zresztą we wszystkiém do twarzy!
Ujął się za nią! powiedział, że jéj we wszystkiém do twarzy! Jakież niewymowne szczęście rozlało się po całéj téj drobnéj, zmiętéj, okrągłéj twarzyczce, zanurzonéj, jak w otchłani, w gęstwinie wijących się, zczochranych, we wsze strony sterczących, loków. Jakaż bezgraniczna miłość i wdzięczność napełniła te piękne, jak bławatki szafirowe, oczy, gdy z wolna podniosły się one na twarz wspaniałego obrońcy i czułego, wiernego kochanka! Ale co było dziwném, to, że pani Jadwiga, ani Helka, nie uczuły się bynamniéj zmartwionemi, ani obrażonemi, tém głośném ujęciem się gościa za kobietą, któréj nienawidziły, i wypowiedzianém jéj przez niego komplementem. Owszem, młoda kobieta pochyliła się, jakby czegoś pod stołem szukała, a wistocie dlatego, aby ukryć śmiech ją ogarniający, a piękna dziewczyna, zasłaniając sobie usta serwetą, rzuciła przez stół sporą gałkę z chleba, która trafiła prosto w cel, więc w pulchny policzek pana Laurentego. Ugodzony w ten sposób gość, krzywiąc się i jęcząc, niby z bólu, chwycił się za policzek, a blada, chuda kobiecina, z rękoma nakłutemi igłą, pożerając oczyma swawolną i rezolutną córkę, zaniosła się takim serdecznym śmiechem, że aż grzebień, przytrzymujący z tyłu malutki jéj warkoczyk, o mało nie spadł z jéj głowy, ale podchwyciła go pani Jadwiga, i z wielką starannością wpięła go we włosy matki, poczém pocałowała ją w żółte, pomarszczone czoło.
Kiedy pan Laurenty wypowiedział już kilka skarg, na srogie rany i bóle, które panna Helena ludziom zadaje, pan Klemens zapytał go, czy zauważył, iż w dzisiéjszéj gazecie zanosi się na srogą w Europie wojnę. Zagadniony w ten sposób gość, odłożył tym razem na stronę salonowy skrupuł, niedozwalający mu o polityce mówić przy damach, i dowodzić zaczął, że wielka wojna w Europie zupełnie w czasach tych niemożliwą była. Dowodzenia swe popierał argumentami, świadczącemi o szerokiém oczytaniu i bogactwie posiadanych wiadomości; wymawiał nazwiska głównych mężów stanu europejskich, rysował palcem na obrusie Ren, Dunaj, Elbę i Dardanelle, i zapędził się tak daleko, że dla poparcia nie wiem już jakiéj tezy, wyrysował nawet Amazonkę, największą, jak zauważył, rzekę na świecie, i granice Laponii, kraju, w którym, jak nadmienił także, ludzie jeżdżą reniferami, ubierają się w futra reniferowe i żyją mięsem i mlekiem reniferów.
Nietylko kołduny, ale rosół i potrawa z prosięcia znikły już ze stołu, a pan Laurenty nie skończył jeszcze mówić o różnych spornych w Europie kwestyach i punktach, układać przymierza i kreślić horoskop europejskiéj przyszłości. Pan Klemens słuchał go z natężeniem takiém, że aż powieki mrugać, a wąsy ruszać się mu zaczęły, a Helka wpatrzyła się w niego, jak w tęczę, i szeroko otworzyła oczy, co nadawało twarzy jéj wyraz dziecięcego zdziwienia.
Nie na tém jednak był koniec. Tyrkiewicz chciał widocznie ukazać się dnia tego towarzystwu w pełni blasku swego, i roztoczyć przed niém cały szeroki krąg wiadomości. Biorąc assumpt z kilku wypowiedzianych przez pana Klemensa słów o złych finansach austryackich, mówić zaczął o bankach różnych i ich manipulacjach, o „podradach” i spekulacyach, z których ludzie „sprytni” ogromne zyski ciągnąć mogą. Pan Klemens, niechcący téż okazać się zbyt zacofanym w wiadomościach o publiczném życiu, pochwycił z kolei piérwszą sposobność mówienia o burmistrzu ongrodzkim i jego niedołęztwie, o podatkach, brukowaniu ulic i latarniach, a zapuszczając się głębiéj jeszcze w przedmiot swój, wspomniał nawet o potrzebie zaprowadzenia w Ongrodzie wodociągów i urządzenia drewnianych chodników. Potém, w coraz większy wpadając zapał, zawołał:
— Oho! żebym ja tam był w magistracie! napędził-bym ja ich wszystkich i zaraz inaczéj działo-by się u nas w mieście!
Tyrkiewicz, dopijając szklanki bawarskiego piwa, odpowiedział:
— A dlaczego nie mógł-byś zostać radzcą w magistracie? Masz przecie dom własny i jesteś nie gorszym od innych obywatelem miasta. Niech-no tylko osiedlę się tu na dobre i gniazdko sobie urządzę, pomyślimy o tém we dwóch!
Pan Klemens sponsowiał cały z radości, a Helka klasnęła w ręce.
— Szwagierek więc — zawołała — będzie tak samo radzcą, jak pan. Jak to pięknie nazywać się: pani radczyni? Jadziu! nie mówię już teraz inaczéj do ciebie, jak: pani radczyni dobrodziejko!
Pani Jadwiga wyciągnęła rękę do gościa.
— Prawdziwie — rzekła — nie wiem, jak mamy podziękować panu za tę życzliwość, którą pan nam okazujesz!
Matka-modniarka, wyciągając téż chudą rękę swą, z wilgotnemi oczyma powtarzać zaczęła:
— Prawdziwie, nie wiem, jak mam podziękować panu za tę życzliwość, którą pan dzieciom moim...
— O! pani dobrodziejko! ach, pani dobrodziejko! — mówił, obracając się na wszystkie strony Tyrkiewicz — szczęśliwy jestem, doprawdy! cieszę się bardzo! Będę także chciał korzystać... z łaski państwa...
W tém panna Teodora, która przed chwilą wysunęła się z pokoju, wróciła, niosąc na półmisku prześliczną babę, arcydzieło rąk własnych, a za nią, z odkorkowaną butelką wina i kieliszkami na tacy, weszła służąca. Pan Klemens zerwał się z krzesła, porwał butelkę i, śpiesznie napełniwszy kieliszki, a jeden z nich w ręku trzymając, zawołał:
— Zdrowie naszego kochanego gościa, pana radcy Laurentego Tyrkiewicza! Daj Boże, abyśmy z sobą w zgodzie i przyjaźni długie lata przeżyli!
— Daj Boże! daj Boże! — powtórzył chór kobiecych głosów.
Tyrkiewicz kłaniał się na wsze strony, uśmiechał się do wszystkich, dłoń do serca przykładał.
— Wiwat! — z całego już gardła krzyknął pan Klemens, jednym haustem wychylając do dna spory kieliszek.
— Wiwat! wiwat! — klaskając w dłonie, zaczęły krzyczéć kobiety, i wśród ich głosów najdonośniéj i najsrebrzyściéj wzbijał się głosik Helki, która téż, jakby na zakończenie owacyi, wyjęła z włosów przywiędłe jaśminy i sypnęła niemi przez stół na gościa. Tyrkiewicz ciężko nieco, lecz szybko, obiegł dokoła stół, i obie ręce dziewczyny pochwyciwszy, ogniście je wycałował. Pan Klemens zaś wcisnął mu w dłonie drugi kieliszek, mówiąc:
— Do pary, braciszku! do pary!
A gdy ten drugi wypitym został za zdrowie panny Heleny, nalał trzeci wołając: Bóg trójcę lubi!
Z trzecim kieliszkiem Tyrkiewicz, stając już na środku pokoju, w bohaterskiéj pozie i z uroczystością wygłosił:
— Zdrowie gospodarstwa! Szanownych i drogich przyjaciół moich!
Nowe dziękczynienia i nowy chóralny okrzyk: — wiwat! — Pan Klemens ściskał gościa w obu ramionach, a Helka skakała dokoła dwóch mężczyzn, klaszcząc w dłonie i krzycząc:
— Nie uduście się tylko panowie! nie uduście się!
Przez całą tę scenę, chuda, blada kobiecina, śmiała się aż do łez i wśród śmiechu wciąż powtarzała:
— Chwała Bogu! chwała Bogu! oto wesoło u nich! oto u nich wesoło!
A panna Teodora, z niedopitém w kieliszku winem, pochyliła się nade mną i do ucha mi szepnęła:
— Oto wesołe zaręczyny moje! A czy pani uważała, jak on przy obiedzie wciąż patrzał na mnie! Do kogo mówił, a na mnie patrzał! Drogi mój! ptaszek mój! orzeł mój!
Oczy jéj błyszczały ogniem tak namiętnym, jakiego nigdy u niéj nie widziałam jeszcze, i zdawało się, że tuż, tuż, rzuci się na szyję człowiekowi, którego wzrokiem pożerała.
Nakoniec skończyły się wiwaty, śmiechy, całowania i klaskania; do pokoju weszła służąca i, z pomocą najętego na ten dzień chłopaka, wyniosła stół wraz z nakryciem; pan Klemens, rozgrzany wrażeniami, trunkiem i sutym obiadem, opadł na krzesło, w kącie pokoju stojące, i sapał ciężko; matka gospodyni domu wysunęła się do sypialni i legła na łóżku córki, a Helenka usiadła przy niéj na ziemi i coś jéj, to z cichym chichotem, to z zasmuconemi minkami, do ucha szeptała.
W bawialni, na staroświeckiéj żółtéj kanapie, pani Jadwiga i pan Laurenty zasiedli we dwoje. Ona, różowa cała, ożywiona niezmiernie, przymilona, mówiła mu coś z cicha, zapytywała go o coś, groziła paluszkiem, to znów zachęcała spójrzeniem przyjazném i poufałym giestem; on, rozparty i w mocno zaniedbanéj pozie, rozrumieniony trunkiem, a może i przedmiotem rozmowy, wciąż ją w rękę całował, a w oczy jéj zaglądał, bił się w piersi, oczy ku sufitowi wznosił i wzdychał...
Panny Teodory nie było, ani w bawialni, ani w sypialni, ani w kuchni. Piérwszy zapewne raz w życiu swojém nie najrzała ona sprzątania naczyń stołowych, nie schowała resztek z obiadu pozostałych, nie utraktowała dzieci przysmakami, dla nich umyślnie przechowanemi. Nie; nie uczyniła dziś tego wszystkiego przez zapomnienie, a może i umyślnie. Myślała zapewne, że dzień ten był świętem jéj, uroczystém świętem, i że ma prawo poświęcić go tylko saméj sobie. Kiedy, wracając do domu, przechodziłam przez dziedziniec, zobaczyłam ją siedzącą w ogródku, w altance z chmielu. Spełniała więc programat, z którym mi się wczoraj zwierzyła. Siedziała samotnie, w miejscu, które przypominało jéj piérwsze otrzymane wyznanie miłości i oczekiwała drugiego.
Godzina minęła; przerwawszy sobie zajęcie jakiéś, spójrzałam przez okno. W altance, pomiędzy gęsto już bujającą jasną zielonością chmielu, migotała brudna zieleń bareżowéj sukni i z lekka kołysała się w zadumie głowa, niepomiernie zolbrzymiona starganemi i spiętrzonemi lokami.
W godzinę jeszcze potém, szeroki promień zachodzącego słońca oblał altankę i rozświecił jéj głębią, a w różowém świetle tém ukazała się wyraźnie siedząca na ławce kobieta w zielonéj sukni, z twarzą rozpaloną i z nieruchomém wytężeniem wpatrzona w błyszczące, jak rubiny, okna oficynki...
Słońce zaszło; przezroczysty zmrok majowego wieczora ogarniać zaczął ogródek; w altance jednak, śród młodych łodyg, owijających wysmukłe pręty, mętnym zarysem szarzała postać kobieca. Była ona samotną i tylko u nóg jéj leżał, w wielki kłąb zwinięty, pstrokaty kundel Filon.
Wtém otworzyły się drzwi oficynki. Laurenty Tyrkiewicz, rozpromieniony, białą chustką pot sobie z czoła ocierając, w cylindrze, niezupełnie prawidłowo na głowę włożonym, zbiegł z ganku i w żywych poskokach wybiegł za bramę.
Wtedy kobieta, siedząca w altance, zerwała się z ławki na równe nogi, stanęła nieruchomo i, z wyciągniętą na przód szyją, za odchodzącym patrzała. Gdy znikł za bramą, długo stała jeszcze, jakby zdumiona i zawiedziona, a potém z wolna przebyła ogródek i do oficynki weszła.
Wiem dokładnie, co się stało późniéj.
Gdy Teodora stanęła na progu małéj bawialni, oboje Końcowie, matka ich i Helka, siedzieli dokoła stołu przed kanapą, rozmawiając z sobą z cicha, lecz z ożywieniem wielkiém. Helka była bardzo różowa i ze śladami łez na twarzy; pan Klemens całował rękę żony, która czule obejmowała jego szyję, a ujrzawszy wchodzącą, z błyskającemi oczyma zawołała:
— Ach, Teosiu, gdzie-żeś była tak długo! o niczém nie wiész! Powinszuj-że Helce! wychodzi za mąż, oświadczył się jéj dziś pan Tyrkiewicz i już są po słowie!
Panna Teodora przyskoczyła do stołu i krzyknęła:
— Nieprawda! Kłamiesz!
— Spytaj się brata — odparła spokojnie pani Jadwiga.
— Naprzód, moja Teosiu — zaczął z powagą pan Klemens — proszę mi do żony mojéj tak niegrzecznie nie przemawiać...
— Co mi tam grzeczność twoja! — wołała kobieta — jeżeli tak dbasz o żonę, dlaczego tak już wcale nie dbasz o siostrę i pozwalasz żonie, aby mi takie kłamstwa w żywe oczy rzucała?
— Jakie kłamstwa? — zaczął pan Klemens — to czysta prawda jest, i trzeba tylko być głupią, jak ty jesteś, aby temu nie wierzyć!
— Helciu, pokaż jéj pierścionek zaręczynowy! — zawołała do siostry pana Jadwiga.
Helka podniosła do góry białą rękę, na któréj błyszczał pierścionek z turkusem. Był to ten sam pierścionek, który pan Laurenty nosił na małym palcu ręki.
Teodora skamieniała na chwilę, lecz wnet zawołała znowu.
— Nie prawda! nie prawda! kłamiesz! kłamiecie wszyscy, dlatego tylko, żeby mnie udręczyć! to nie zaręczynowy pierścionek! ona go tak sobie wzięła! Ukradła może! czy ja wiem?
— Proszę mi zaraz milczéć! — krzyknął pan Klemens. — Jak śmiész mówić coś podobnego o siostrze mojéj żony!
— Daj pokój, Klemensie! to waryatka! — wołała pani Jadwiga.
Helka śmiała się do rozpuku, wołając:
— Nie pierścionek, nie pierścionek ukradłam ja, ale samego jéj narzeczonego!
A modniarka łagodnym i współczującym głosem wtrąciła w chór ogólny:
— Może pani wody trochę napije się... tam na komodzie stoi karafka z wodą...
Kobieta szalała. Ochrypła od krzyku, jakby samę siebie ogłuszyć chciała, wciąż chwytając się za głowę, krzyczała:
— Kłamiesz, jędzo! kłamiesz, ty żmijo! kłamiesz, ty bracie wyrodny! kłamiecie wszyscy!
W téj chwili rozległy się na wschodach gankowych śpieszne kroki męzkie.
— Ot i pan Tyrkiewicz wraca! — zawołała pani Jadwiga i dodała:
— Wiész co, Teosiu, przestań krzyczéć i zapytaj się samego pana Tyrkiewicza, czy mówimy prawdę, albo nie...
Tyrkiewicz stanął w progu. Teodora rzuciła się w kąt najciemniejszy. W całym pokoju zresztą zupełnie już prawie zciemniało. Gość, zasapany od szybkiego biegu, niósł w ręku spore i ozdobne pudełko z cukierkami. Przeszedł szybko pokój i, pomimo grubego zmroku, rozpoznawszy śród obecnych Helkę, postawił przed nią pudełko, a sam nachylił się nad rączkami jéj, które mu podała:
— Państwo kochani! — zawołał, prostując się — na miłość Bozką, dajcie światła! niech napatrzę się na moję przyszłą żoneczkę!
Pani Jadwiga, przepraszając, że zaniedbała obowiązki gospodyni domu, rzuciła się do zapalenia lampy, a Teodora wysunęła się z ciemnego kątka i z oficynki wyszła.
Widziałam ją, jak w zmroku, pędem błyskawicy przebiegła dziedziniec, a po chwili, nad sufitem moim usłyszałam krzyk połączony ze łkaniem:
— Boże miłosierny! zlituj się nade mną!
I nic potém. Przez całą noc panowała na salce cisza zupełna; nie słychać tam było ani jęków, ani płaczu; a gdy nazajutrz wychodziłam około południa na miasto, małe okno, zawieszone nad rozłożystą płaczącą brzozą, szczelnie było zamknięte i za szybami jego migotało tylko ponsowe pierze gilów.
Pan Klemens, wróciwszy z drukarni, posłał siostrze przez służącą obiad i nawet herbatę, którą umyślnie dla niéj urządzić kazał, a potém sam poszedł na salkę i zabawił tam długo. Wyszedł na dziedziniec z miną jakby zmieszaną i zafrasowaną, ale na ganku spotkały go dwie młode kobiety, ujęły po ramiona i, do ogródka zaprowadziwszy, długo przechadzały się tam z nim, szepcąc mu i chichocąc ze stron obu. Około wieczora, Tyrkiewicz przyjechał z dwiema miejskiemi dorożkami, i całe towarzystwo zabrał z sobą na zamiejską przejażdżkę. Dzieci nawet pojechały i Filon za dorożkami pobiegł.
Późno już było, a Końcowie nie wrócili jeszcze, bo z przejażdżki zajechać mieli do ciotki narzeczonego. W zagrodzie całéj panowała cisza zupełna, przerywana tylko nuceniem młodéj służącéj, szyjącéj przy małéj lampce w kuchni oficynki, i żałosném miauczeniem białego kotka, siedzącego na poręczy ganku, gdy do pokoju mego weszła panna Teodora. Miała na sobie znowu dawną swą czarną sukienkę, a włosy jéj, niedbale w jeden warkocz splecione, nie kręciły się już nawet w dawne nad czołem loczki. Przez upłynioną dobę postarzała o lat dziesięć. Policzki jéj obwisły i pomarszczyły się, źrenice przygasły, ręce drżały widocznie.
— Przyszłam pożegnać się z panią — rzekła cichym bardzo, bezsilnym głosem — jutro wynoszę się z salki...
Zdziwiła mię wiadomość ta. Myślałam z razu, że w żalu i urazie dobrowolnie opuszcza dom brata, i chciałam perswadować jéj, aby tego nie uczyniła.
Uśmiechnęła się gorzko.
— Zapewne — przerwała mi — gdybym mogła, została-bym.. choć życie było-by mi tu dwa razy jeszcze cięższe, niż wprzódy; ale... tułaczka po świecie... straszna, głód... jeszcze straszniejszy, i tak przywykłam do ścian tych rodzicielskich... została-bym już do końca, daj Boże, prędkiego... ale nie mogę! wyprawiają mię ztąd... Matka panny młodéj na salce mieszkać będzie...
Coś, jakby spazm płaczu, jękło w jéj piersi; lecz zaraz potém, tym samym, co wprzódy, bezdźwięcznym szeptem, mówić zaczęła:
— Brat powiedział, że mogę jeszcze miesiąc tu pomieszkać... aż do ich ślubu, a należność moję, te trzysta rubli, wypłaci mi, kiedy zażądam, choć-by zaraz... Otóż ja jutro pieniądze wezmę i wyniosę się. Nie chcę już więcéj im na drodze stać, niech już sobie zaraz zabierają ten kątek... miesiąc piérwéj, czy późniéj, wszystko jedno... a może i lepiéj, że z nim się już nie spotkam; bo choć mu z całego serca przebaczyłam, ciężko-by mi było teraz na niego patrzéć!...
Było to jedyne jéj o Tyrkiewiczu wspomnienie. Zdaje się, iż wstydziła się długich swych złudzeń i lękała się przytém wspominać go, aby czegoś złego o nim nie powiedziéć. Jedną tylko jeszcze uczyniła o przeszłości ukośną wzmiankę:
— Taka byłam ślepa! — szepnęła — nie widziałam wcale, co się koło mnie działo... sądziłam według siebie... wszystko teraz skończone... i tylko o kącie jakim i kawałku chleba myśléć muszę...
Zapytałam ją, co z sobą uczynić zamierza... Powiedziała mi, że zamieszka u dawnéj znajoméj swojéj, staréj kobiety, utrzymującéj się z robót ręcznych.
— Może pani uważała w zaułku ten domek maleńki, z dwoma okienkami nad samą ziemią, za okienkami wiszą zawsze na pokaz roboty różne... podstawki włóczkowe, paciorkowe profitki i buciki dziecinne... Będę tam mieszkać, bieliznę brać do szycia i, we dwie żyjąc, będziemy łatać się jakkolwiek, byle do końca.
Gorącą, jak ogień, dłonią uścisnęła mi silnie rękę i wyszła. W twarzy jéj zestarzałéj i martwéj, w zgasłym wzroku i ruchach powolnych, panowała grobowa cisza. Gdyby nie ustawiczne drżenie rąk i krótkie, rozpaczne błyski, przebiegające od chwili do chwili po jéj źrenicach, można było-by myśleć, że była zupełnie spokojną.
Nazajutrz, pan Klemens tłómaczył się przede mną z postępku swego względem siostry.
— Widzi pani — mówił — jéj przecież wszystko jedno, gdzie mieszkać będzie, a nawet gdzieindziéj spokojniéj i lepiéj jéj być może, niż u nas, bo z żoną moją zżyć się jakoś nie mogły... mnie zaś salka ta koniecznie jest potrzebną. Tyrkiewicz przepada za narzeczoną, a ztąd i matkę jéj chce do siebie przytulić... Nie mogę-ż ja odmawiać człowiekowi takiemu, który wielki honor robi nam wszystkim, żeniąc się z siostrą żony mojéj... a i żona przecież coś znaczy... i oddawna chce matkę miéć bliżéj siebie... nie mogę-ż ja wszystkim na przekór robić, tém bardziéj, jeżeli przez to żadnéj krzywdy nikomu się nie wyrządzi... A jakaż Teosi krzywda? Należność jéj wypłacę natychmiast całkowitą, i zapominać o niéj nie będę... biédy nie zazna nigdy.
Ostatnie wyrazy wymówił tonem silnego i szczerego postanowienia. Pomimo wszystkiego, trochę mu żal było siostry, i uspokajał sumienie swe obietnicami czuwania nad bytem jéj, choć z daleka.
Teodora do samego południa opróżniała komodę swą, i wyjęte z niéj łachmanki układała do kufra i tłomoka. Potém przez najętego posłańca odesłała tłomok i kufer na zaułek, do domu z małemi okienkami, umieszczonemi nad samą ziemią i, upatrzywszy chwilę, w któréj ani Tyrkiewicz, ani Helka, nie znajdowali się w oficynce, poszła pożegnać się z braterstwem, a głównie z ich dziećmi. Poniosła téż tam dwie klatki z gilami.
Pożegnanie długo nie trwało. Pani Jadwiga, na szczycie powodzeń, chciała być wspaniałomyślną i darować odchodzącéj jednę ze swych sukien. Ale ona nie przyjęła podarunku, tylko prosiła, żeby gile jéj miały dobre obejście się i wygodę. Dzieci zanosiły się od płaczu, gdy powiedziała im, że odchodzi na zawsze, i chciały biec za nią, ale zamknięto je w sypialnym pokoju, Teodora zaś wyszła z oficynki sama, z koszykiem w ręku i w chusteczce na głowie. Chciała widocznie, nie oglądając się, wyjść z dziedzińca; w furtce jednak stanęła, przez chwilę na ogródek, dom, oficynę i stajenkę patrzała i, jakby ani ustać dłużéj, ani odejść jeszcze nie mogła, usiadła na progu fórtki, i z chustką przyłożoną do twarzy, przez kilka minut cichuteńko płakała. Odjęła potém chustkę od twarzy, podniosła się z ciężkością i — poszła.
Wiele lat upłynęło od czasu tego do chwili, w któréj znalazłam się znowu na ulicy Kwietnéj. Mijając porządny sześcio-okienny dom z błękitnemi okienicami, przypomniałam sobie rodzinę Końców, i pomyślałam o odwiedzeniu dawnych mych znajomych.
Weszłam na dziedziniec i nie wiedziałam prawie, dokąd udać się mam, tak oficynka, w któréj mieszkali Końcowie, zmienioną miała postać. Podwyższono ją i powiększono znacznie. Ogródek téż rozszerzonym był podwójnie, dokupionym snadź placem, a budynki, sztachety, i w ogóle otoczenie całe, objawiało zwiększający się dostatek, i pilne o zwiększenie jego staranie.
W oficynie, w bawialni, któréj okna świeżo ładnie były pomalowane, a obok dawnych, żółtych sprzętów, znajdowały się nowsze już i wykwintniejsze, znalazłam zgromadzoną około obiadu rodzinę całą. Poznano mię od razu i powitano uprzejmie.
Pani Jadwiga nietylko, że była jeszcze piękną, ale piękność jéj stała się milszą oku przez nabranie powagi pewnéj i spokoju. Upłynione lata, przebywanie ciągłe z ukochaną matką i siostrą, a może téż i wzrastająca liczba dzieci, uspokoiły snadź burzliwy jéj temperament. W twarzy jéj odbijało się zupełne zadowolenie z losu, a gdy patrzała na męża, widać było we wzroku jéj szacunek i przywiązanie.
Pan Klemens też poważniejszym jeszcze wyglądał, jak dawniéj; utył znacznie, staranniéj daleko ubierał się, a każde poruszenie i słowo jego znamionowało, że czuł się nietylko szczęśliwym, ale téż użytecznym i coś w świecie znaczącym. Zecerską pracę rzucił od lat kilku, został radzcą w magistracie, znaczny wpływ wywierał na sprawy miejskie i... zbierał powoli pieniądze, aby zakupić plac i dom sąsiedni. Nie mogłam sama zaprzeczyć, że poczucie godności i użyteczności własnéj w człowieku tym posiadało słuszne podstawy. Spełniał on wszystko, co na stanowisku swém spełniać był powinien; przedstawiał sobą dodatni typ pracowitego i uczciwie, porządnie żyjącego mieszczanina.
Obok ojca i matki, dokoła stołu, zastawionego prostém, lecz obfitém pożywieniem, siedziało dzieci pięcioro; najstarszy, Janek, w szkolnym mundurze, Maniusia, podlotek, wystrojona, ładniutka i roztropna, i troje młodszych, zdrowych, wesołych i nieźle przez rodziców prowadzonych.
Gwarno tam było i wesoło, w małéj téj bawialni, za któréj weneckiemi oknami stały grusze rozłożyste, osypane żółtawém już liściem i niezebranym dotąd obfitym owocem, a gwar i wesołość wzmogły się jeszcze, gdy wbiegła tam pani Tyrkiewiczowa, piękna zawsze, żywa i rezolutna kobieta, oznajmiając, iż mąż jéj wyjechał z miasta na dzień cały, i że ona braterstwo z całą kompanią na herbatę do siebie zaprasza.
— Mama niezdrowa i przyjść do was nie może, a chce dzieci widziéć... — dodała.
Po wyjściu pani Heleny, dowiedziałam się, że Tyrkiewiczowie dzieci swoich nie mieli, i bratanków kochali, jakby dzieci własne; że Tyrkiewicz zajmował się wciąż spekulacyami różnemi, stawał się coraz bogatszym, i szwagra do spółki w interesach przyjmował. Wszyscy razem żyli tu w zgodzie, wesoło, z najlepszemi na przyszłość nadziejami.
Zapytałam o pannę Teodorę; pan Klemens opowiedział mi, że kobieta, do któréj się była przeniosła z razu, dawno już umarła, i że siostra jego mieszka w zaułku, na salce, w domu, którego numer wskazał mi dokładnie.
— Nie zapominam o niéj, — dodał — płacę jéj regularnie miesięczną pensyą, bo pieniądze swoje dawno przeżyła... stratną jest bardzo i wydawała za wiele...
W godzinę potém, znalazłszy z łatwością dom, wskazany mi przez pana Klemensa, weszłam, po chwiejących się drabiniastych schodach, na strych tak ciemny, że, potykając się na każdym kroku, omackiem prawie znalazłam jakieś, pakułą obite, drzwiczki. Przez wąziuchne, w górze wyrznięte, okienka i szczeliny w ścianach, wpadał zimny wiatr jesienny, i z jękliwemi gwizdami przelatywał po strychu. Zastukałam do drzwiczek, a nieotrzymując odpowiedzi żadnéj, uchyliłam je z wolna. Widok, który przedstawił mi się od progu, był takim, że nie mogłam z razu zdać sobie sprawy z tego, gdzie się znajduję.
Był to niby pokoik, ale bardzo dziwny. Malutki, więcéj długi niż szeroki, posiadał on u góry niezmiernie wązki szlaczek sufitu, poniżéj zaś ściany opadały ku podłodze, w linii zupełnie ukośnéj, tak, że tworzyły doskonały, u góry rozwarty, trójkąt.
Szczególna ta struktura tak zwanéj salki, spowodowana oszczędzaniem miejsca i ogólną architekturą domowstwa, czyniła ją uderzająco podobną do trumny. Wązki szlaczek sufitu wraz z ukośnie spadzistemi ścianami odtwarzał wieko trumny z dokładnością zupełną. Pokoik ten przejść było można w wyprostowanéj postawie po jednéj tylko linii, wykreślonéj w samym jego środku; o krok jeden zboczywszy z linii téj, najmierniejszego wzrostu człowiek musiałby się już pochylać. Przy samych drzwiczkach znajdował się piecyk gliniany i kruszący się; pod jedną ze ścian stały wieszadła, pełne staréj, wypłowiałéj odzieży; w głębi zaś mętnie świeciło malutkie okienko, a przy niém był stół i parę stołków. Na jednym ze stołków siedziała malutka, wyschła kobiecina, w watowanym, podartym trochę, tołubku, bez czepka, ale z głową, bogato okrytą warkoczami zupełnie prawie białych włosów. Siedziała, bokiem zwrócona do okna i drutową robotą zajęta; na tle mętnych szybek rysował się profil jéj suchy, zaostrzony wklęśnięciem ust i policzków, z gęsto pomarszczoném czołem.
Nie zaraz mię poznała, ale gdy powiedziałam jéj moje nazwisko, uśmiechnęła się uprzejmie i prosiła, abym usiadła. W izdebce, do zrujnowanego strychu przytykającéj, czuć było wilgotny, przejmujący chłód; ciemnawo téż tam być musiało ciągle, bo o parę łokci zaledwie od okienka wznosiła się szeroka, brudno-szara facyata stajni jakiéjś, przy śpichrza. Z powodu facyaty téj, z okienka nic a nic widać nie było, ani nieba, ani ludzi, ani domowstw, ani nawet bruku dziedzińca, ciasnego i dusznego.
Zapytałam ją o zdrowie.
— Nieszczególnie, nieszczególnie, — odpowiedziała, — nocami nie sypiam, niedowidziéć zaczynam i nogi mi puchną... widocznie koniec mój już się zbliża, i dziękowała-bym za to Panu Bogu, gdyby nie to, że strach mi trochę zamrzéć tak kiedy śród nocy, saméj jednéj, bez ludzkiéj ręki, która-by mi kroplę wody podała i na daleką drogę dobrém słowém mię obdarzyła...
Gdy mówiła to, wklęsłe wargi jéj zadrżały. Zaczęłam mówić, że przecież krewni jéj, braterstwo i ich dzieci...
Uczyniła trzęsącą się ręką giest łagodny, lecz zniechęcony, i przerwała:
— E! proszę pani! już ja się tego nie spodziewam, aby ktokolwiek z nich stanął mi w ostatniéj godzinie pomocą i pociechą! Brat bratem jest mi zawsze... niéma co mówić... daje mi regularnie kilka rubli na miesiąc, abym z głodu nie marła i pod kościół żebrać nie szła... Bo te pieniądze, co wzięłam od niego, rozeszły się dawno. Trzysta rubli... toć-to nie skarby żadne... Chorowałam... i nieboszczkę tę, u któréj zamieszkałam była, własnym kosztem pochowałam... to i rozeszły się. Dawno już tedy z jałmużny braterskiéj żyję, bo zarobić już nic nie mogę, i dość-by mi było tego, co on mi daje, zupełnie dość, gdyby tylko nie ten strach i smutek, że ot tak sama jedna jestem!
Mówiła mi potém, że brat odwiedza ją parę razy na rok, na chwilę wpada, bo podobno zajęty bardzo i czasu nie ma! U braterstwa raz tylko była króciuteńko z odwiedzinami, i wtedy tylko bratową widziała...
— Co mi tam w oczy jéj leźć! nie lubi mnie! Bóg z nią!...
— A dzieci brata czy odwiedzają panią czasem?
Na pytanie to wstrząsnęła głową i długo nią wstrząsała. Do źrenic jéj spłowiałych, ale zawsze jeszcze świecących na dnie czystym szafirem, nadbiegły łzy...
— Janka i Maniusię przysyłali mi czasem z początku, ale potém, kiedy Janek do szkół zaczął chodzić, a Maniusia podrosła, przysyłać przestali. Młodszych nie widziałam nigdy...
Kiedy wymawiała imiona dawnych ulubieńców swych, które tak długo i czule na rękach swych piastowała, łzy napełniające jéj oczy, wydobyły się z pod zżółkłéj powieki i spłynęły z wolna po obwisłych, zmarszczonych policzkach. Zresztą nie skarżyła się wcale, nie wyrzekała na nikogo, spokojnie i po dawnemu pokazywać mi zaczęła swoje roboty. Były to pończoszki, buciki i kaftaniczki dziecinne, na drótach robione, różnych rozmiarów.
— Kiedy mi grosz jaki zostanie od kupienia garstki krup i bułki chleba i od zapłaty za kwaterę, kupuję sobie włóczki, bawełny, i dłubię te maleństwo, a potém przez żonę stróża dla tych kochanych robaczków posyłam. Niech tym sposobem przynajmniéj wiedzą, że mają ciotkę.
Pokazywała mi nogi swoje, obrzękłe od stóp aż do kolan i, jak mówiła, bardzo bolące. Potém z ciężkością podnosząc się ze stołka, rzekła:
— Jeszczem dziś nic nie jadła. Przepraszam panią, ale muszę w piecyku zapalić i obiad sobie zgotować...
Przywlokła się do glinianego piecyka, zapaliła w nim parę drewienek, i przystawiła do ognia wodę w małym garnuszku. Z całéj siły szczupłéj swéj piersi dmuchała na ogień, aby się żywiéj palił, a gdy rozpalił się już i woda w garnuszku zawrzała, wsypała do niéj garstkę krup i szczyptę soli, a siedząc wciąż na ziemi, zwróciła się ku mnie i zapytała:
— Czy pani była u mego brata?
Odpowiedziałam twierdząco. Milczała chwilę; potém, opierając brodę na ręku i mrużącemi się oczyma patrząc w ogień, mówić zaczęła:
— Słyszałam, że u nich teraz ładnie bardzo i wesoło. Co dziwnego? Dobrze się mają i w zgodzie podobno żyją... mieszkanie sobie ustroili jak cacko, znacznych ludzi przyjmują i... pięcioro aniołków wciąż koło siebie mają...
Po chwili milczenia dodała znowu:
— U Tyrkiewiczów to już pewno pani nie była; ale słyszała pani może, że pan Laurenty coraz więcéj pieniędzy zbiera, a wszyscy w całém mieście bardzo go poważają i szanują... Żonka go, słyszę, za nos wodzi, ale wierna mu podobno, niéma co mówić, wierna, i zaszczyt mu przed ludźmi robi ładną twarzyczką... a on przepada za nią. Ot i jemu także dobrze na świecie!
Umilkła. Blask ognia migotał po siwych jéj włosach i złocił twarz żółtą, uwydatniając chudość jéj i wszystkie zmarszczki. Wymówiwszy ostatnie wyrazy, powolne spojrzenie powiodła po opadających nad nią, do wieka trumny podobnych, ścianach; po wieszadłach, z których melancholijnie opuszczały się stare łachmany, po nadpruchniałém łóżku, okrytém podartą kołderką; spojrzała potém na wielką facyatę stajni, więziennie przysłaniającą jéj okno, na podarty tołubek swój i obrzękłe nogi, a patrząc znowu w ogień i trzęsąc głową, kilka razy szepnęła:
— Czternasta część! czternasta część!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.