Przejdź do zawartości

Czterdziestu pięciu/Tom III/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
Siedm grzechów Magdaleny.

Król rzucił okiem na konie, a widząc, że dzielne i niecierpliwe, wahał się wsiąść sam do powozu; dlatego przyznawszy słuszność Ernautonowi, jak wyżej powiedzieliśmy, skinął na księcia aby zajął przy nim miejsce w karecie.
Loignac i Sainte-Maline jechali po obu stronach, a jeden jeździec poprzedzał karetę.
Książę siedział sam na przodzie tej ciężkiej machiny, a król ze wszystkiemi psami swojemi, umieścił się na poduszkach w głębi.
Pomiędzy psami znajdował się jeden szczególniej ulubiony, ten sam, któregośmy widzieli na królewskiem ręku w ratuszowej loży, miał on osobną poduszkę, na której drzemał słodko.
Z prawej strony króla stał stolik nogami przymocowany do dna karety; stół pokryty był rycinami, które Jego królewska mość mimo kołysania się powozu, z dziwną, zręcznością, wycinał.
Ryciny te wyobrażały po większej części przedmioty z historyi świętej, lecz gdy w owej epoce pod religię podciągano wiele pojęć pogańskich, to też i w rycinach króla mitologia znaczną grała rolę.
Na ten raz, zawsze metodyczny Henryk uczynił wybór pomiędzy rycinami, i zajął się wycinaniem obrazków z życia Magdaleny grzesznicy.
Przedmiot już sam przez się był malowniczy, ale wyobraźnia malarza jeszcze go bardziej podwyższyła; widziano tam piękną i młodą Magdalenę, oraz okazałe kąpiele, uczty i wszelkiego rodzaju uciechy.
Rycina, której wycinaniem zajmował się król gdy przebywano bramę świętego Antoniego, przedstawiała Magdalenę ulegającą grzechowi gniewu.
Piękna grzesznica, spoczywając na poduszkach, okryta jedynie przepysznemi złotemi włosami, które później ocierać miały okryte pyłem nogi Zbawiciela, z prawej strony kazała, wrzucać w sadzawkę napełnioną rybami, niewolnika, co stłukł kosztowne naczynie, a tym czasem z lewej kazała biczować kobietę, jeszcze mniej niż ona sama odziany, za to, że nosiła warkocz z włosów, ze swych przepysznych włosów, których obfitość powinna była uczynić Magdalenę pobłażliwszy dlatego rodzaju uchybienia.
Tło obrazów przedstawiało psów, bitych za bezkarne przepuszczanie żebraków błagających o jałmużnę, oraz kogutów zarzynanych za zbyt donośne i ranne pianie.
Przybywszy pod krzyż Faubin, król wyciął już był wszystkie figury tej ryciny i przechodził do drugiej podpisanej:
„Magdalena ulegająca grzechowi obżarstwa”.
Rycina ta przedstawiała piękną grzesznicę rozciągniętą na łożu z purpury i złota, jakie zwykle starożytnym służyło w czasie brania posiłku.
Stół przed nią stojący zdobiło wszystko, co tylko rzymscy gastronomowie znali najwyszukańszego w mięsiwie, rybach i owocach, bo począwszy od myszek w miodzie smażonych i rybek najprzedniejszych, aż do raków ze Stromboli i granatów sycylijskich.
Na ziemi, psy wydzierały sobie bażanta, a zaś górną przestrzeń ćmiły kolorowe ptaki, porywające z tego błogosławionego stołu figi, truskawki i wiśnie, które niekiedy spadały na mnóstwo szczurów, co w górę podniósłszy nosy, oczekiwany na tę mannę z nieba im sypaną.
Magdalena trzymała w ręku kielich dziwacznego kształtu, napełniony złotawym jak topaz płynem, jaki według Petroniusza, na ucztach Trimalcyona był używany.
Król cały zajęty tak ważnem dziełem, zaledwie raczył w przejeździe rzucić okiem na klasztor Jakobitów, gdzie właśnie dzwoniono na wieczerzę.
Wszystkie drzwi i okna klasztoru tego były tak szczelnie zamknięte, iż zdawałoby się, że nikt tam nie mieszka, gdyby po jego wnętrzu nie rozlegał się odgłos brzęczącego dzwonu.
Po tak przelotnem spojrzeniu, król znowu czynnie zabrał się do wycinania.
Lecz, o sto kroków dalej, uważny spostrzegacz byłby widział zapewne, że król rzucił wzrok ciekawszy aniżeli poprzednio na pięknie wyglądający dom po lewej stronie drogi, który zbudowany w pośród ogrodu, otwierał się żelazną z złoconemi strzały bramą, tuż na samą drogę.
Ten wiejski dom nosił nazwę Bel-Esbat.
Jak w klasztorze Jakobitów wszystkie okna były zamknięte, tak przeciwnie w Bel-Esbat wszystkie były otwarte, wyjąwszy jednego, w którem spuszczono żaluzyę.
W chwili przejazdu króla, żaluzya ta nieznacznie zadrgała.
Król spojrzał nagle na księcia d’Epernon, uśmiechnął się, potem znowu zaczął wycinać inny grzech główny.
Był to grzech lubieżności.
Artysta przedstawił go w tak przerażających barwach, napiętnował go taką odwagą i wytrwałością, że zaledwie jeden tylko rys jego przytoczyć tu możemy, rys zbyt epizodyczny.
Przerażony anioł stróż Magdaleny ulatywał w niebo, w obu dłoniach oczy ukrywając.
Rycina ta, pełna drobiazgowych szczegółów, tak dalece zajmowała uwagę króla, że jechał dalej nieuważając, iż przy lewych drzwiczkach jego karety okazała się niejaka próżnia.
Wielka to była szkoda, bo Sainte-Maline wyglądał na swoim koniu bardzo dumny i bardzo szczęśliwy.
On, tak blizko króla, on, młodszy syn Gaskonii, mógł słyszeć jak Jego arcy-chrześcijańska królewska mość mówił do swojego psa:
— Bardzo dobrze! master Love, ale już mię nudzisz.
Lub do księcia d’Epernon, generalnego dowódzcy piechoty.
— Książę, zdaje się, że te konie karku mi nakręcą.
Od czasu do czasu jednak, Sainte-Maline poskramiając niejako swą dumę, spoglądał na Loignaca jadącego z drugiej strony karety, który przyzwyczajony do honorów, obojętnie je przyjmował, a widząc, że ten szlachcic ze swoją spokojną miną i skromną wojskową postawą daleko piękniej wyglądał aniżeli on sam, Sainte-Maline usiłował o ile mógł hamować się, lecz wkrótce pewne myśli na nowo rozwinęły całą jego dziką próżność.
— Widzą mię, patrzą na mnie — mówił sam do siebie — i pytają: kto jest ten szczęśliwy, który towarzyszy królowi?
Sądząc po szybkości jazdy, która bynajmniej nie usprawiedliwiała obawy króla, szczęście Sainte-Malinea długo trwać musiało, bo konie Elżbiety obciążone szorami srebrem i pasamouicką robotą ozdobnemi, i uwięzione w pasy podobne do pasów arki Dawida, dosyć wolno postępowały po drodze do Vincennes.
Lecz właśnie w pośród najwyższej dumy, jakaś niby z góry pochodząca przestroga powstrzymała radość Sainte-Malinea, jakaś okoliczność co go bardziej niż wszystkie inne martwiła; usłyszał bowiem, że król wymówił nazwisko Ernautona, a nawet kilka razy w ciągu kilku minut powtórzył.
Sainte-Maline za każdą razą pochylał się, pragnąc pochwycić w przelocie tę interesującą zagadkę.
Ale jakiś wypadek przerwał tę zagadkę, równie jak wszystko co prawdziwie interesuje.
Król krzyknął zmartwiony, że w jednem miejscu zanadto ryzykownie przeciął rycinę; albo może dlatego, iż z jak największą łagodnością nakazywał milczenie swojemu Love, który choć mąły, szczekał zajadle, pragnąc naśladować brytana.
Dosyć jednak, że król w przejeździe z Paryża do Vincennes przynajmniej sześć razy wymówił imię Ernautona.
Książę zaś przynajmniej razy cztery, a Sainte-Maline żadną miarą zgadnąć nie mógł, dlaczego się tym człowiekiem tyle zajmowano.
Ale ponieważ każdy wszystko na swoję korzyść tłomaczy, Sainte-Maline mniemał, że król pyta o przyczynę nagłego zniknięcia Ernautona, a książę d’Epernon wyjaśnia mu takową na domysł lub na prawdę.
Nakoniec, stanęli w Vincennes.
Król miał jeszcze trzy grzechy do wycinania, pod pozorem więc wyłącznego oddania się tak ważnemu zatrudnieniu, zaledwie wysiadł z powozu, zaraz zamknął się w swoim pokoju.
Czas był mglisty i nadzwyczaj chłodny, to też Sainte-Maline zasiadł wygodnie przy wielkim kominie, gdzie zamyślał ogrzać się i usnąć, w tem Loignac położył mu rękę na ramieniu.
— Dzisiaj jesteś na służbie — rzekł mu krótko, tonem człowieka, który przywykły oddawna do posłuszeństwa, lubił aby i jego słuchano; wyśpisz się więc innym razem; a teraz na nogi, panie de Sainte-Maline.
— Jeżeli potrzeba, panie, dwa tygodnie wciąż czuwać będę — odpowiedział tenże.
— Przykro mi, że nie mam nikogo pod ręką — rzekł Loignac, niby kogoś szukając.
— Panie — przerwał Sainte-Maline — nie potrzebujesz udawać się do kogo innego; jeżeli potrzeba i cały miesiąc spać nie będę.
— O! tak wiele wymagać nie będziemy, możesz pan być spokojny.
— Cóż więc mam uczynić?
— Siadać na koń i wracać do Paryża.
— Jestem gotów; koń mój czeka w stajni osiodłany.
— Dobrze, udasz się wprost do kwatery „Czterdziestu pięciu.”
— Rozumiem, panie.
— Obudzisz wszystkich; ale tak, aby oprócz trzech przywódców, których ci wymienię, nikt nie wiedział dokąd się ma udać i co czynić.
— Wykonam punktualnie pańskie zlecenie.
— Teraz słuchaj dalej: czternastu zostawisz przy bramie świętego Antoniego; piętnastu w połowie drogi, a czternastu pozostałych przyprowadzisz tutaj.
— Chciej pan to uważać za wykonane, panie Loignac, o której-że godzinie mamy wyruszyć z Paryża?
— Skoro noc zapadnie.
— Konno czy pieszo?
— Konno.
— Z jaką bronią?
— Ze wszystką: przy pałaszach, szpadach i pistoletach.
— Czy w zbroi?
— Tak jest.
— A co więcej?
— Masz tu trzy listy: jeden dla pana de Chalabre, drugi dla pana de Biron, a trzeci do ciebie samego. Pan de Chalabre będzie dowodził pierwszym oddziałem, pan de Biron drugim, a ty trzecim.
— Dobrze panie.
— Te listy otworzycie dopiero w drodze, skoro wybije szósta godzina. Pan de Cbalabre otworzy swój przy bramie świętego Antoniego, pan de Biron przy krzyżu Faubin, a pan tu, przy zamkowej bramie.
— Czy prędko jechać mamy?
— Jak tylko wasze konie wydążą, ale nie ściągając na siebie uwagi ani żadnych podejrzeń. Każdy z was wyruszy z Paryża inną, bramą, pan de Chalabre bramą; Bourdelle; pan de Biron bramą Temple; a pan jako mający największą przestrzeń do przebycia, udasz się prostą drogą, to jest przez bramę świętego Antoniego.
— Dobrze, panie.
— Resztę instrukcyj znajdziesz w tych trzech listach.
A teraz ruszaj.
Sainte-Maline ukłonił się i zabiera! do wyjścia.
— Ale, ale — rzekł Loignac — ztąd do krzyża Faubin pojedziesz według upodobania, prędko lub powoli, ale od krzyża do rogatek, pojedziesz stępa. Noc zapadnio dopiero za dwie godziny, masz więc aż nadto czasu.
— Rozumiem.
— Czy pamiętasz wszystko, czy też mam ci jeszcze raz powtórzyć rozkaz?
— Nie potrzeba, panie.
— A więc szczęśliwej podróży, panie de Sainte-Maline.
I Loignac brzęcząc ostrogami wszedł do apartamentów królewskich.
— Czternastu w pierwszym oddziale, piętnastu w drugim i piętnastu w trzecim, widocznie nie liczą na Ernautona, pewno już nie należy do „Czterdziestu pięciu.”
Sainte-Maline, cały pychą nadęty, wypełnił swoje zlecenie jako osoba ważna, a więc punktualnie.
W pół godziny po wyjeździe z Vincennes, wykonawszy co do litery wszelkie zlecenia pana de Loignac, przebywał rogatki.
W kwandrans później, był już na kwaterze „Czterdziestu pięciu.”
Większa część tych panów już się nasycała zapachem wieczerzy, przyrządzonej w kuchniach ich małżonek.
I tak, szanowna Lardilla de Chaventrade przyrządziła półmisek baraniny z marchwią, z mnóstwem korzeni, podług gaskońskiej mody; Militor pilnował go ze swojej strony i kilka razy żelaznym widelcem próbował czy mięso i jarzyna już się dobrze ugotowały.
Pertinax de Monterabeu przy pomocy swojego sługi, któremu nigdy nie mówił ty, a który nawzajem zawsze używał tego wyrażenia, przemawiając do pana, wspólnym kosztem dla kilku kolegów, rozwijał swój kuchenny talent. Około półmiska, który kupił ten biegły administrator, zgromadzało się ośmiu stowarzyszonych, z których każdy wnosił do składki sześć soldów.
Pan de Chalabre nie jadał nigdy widocznie, można było mniemać, że jest istotą mitologiczną, którą przyrodzenie uczyniło wyższą nad wszelkie potrzeby; atoli nadzwyczajna chudość kazała wątpić o jego bozkiej naturze.
Patrzył jak jego towarzysze śniadali, obiadowali i wieczerzali, patrzył jak dumny kot, co choć głodny żebrać nie chce, ale dla nasycenia głodu wąsy oblizuje.
Wszakże sprawiedliwie przyznać należy, iż gdy go zapraszano, co się bardzo rzadko zdarzało, odmawiał, oświadczając, iż właśnie ma ostatnie kęsy w ustach, a te kęsy były to zawsze kuropatwy, bażanty, pasztety i najprzedniejsze ryby.
Wszystko to zaś zwykle obficie skrapiał winem hiszpańskiom lub wyspowem, jak naprzykład Malagą, cypryjskiem albo syrakuzańskiem.
Widzimy więc, że całe towarzystwo według upodobania rozporządzało pieniędzmi Jego królewskiej mości Henryka III-go.
Wreszcie, z powierzchowności mieszkań, można było sądzić o charakterze każdego. Jedni lubili kwiaty i pielęgnowali je w doniczkach na oknach ustawionych, albo mały krzaczek róży, albo też żółtawą skabiozę. Inni na wzór króla, kochali się w rycinach, chociaż nie umieli wycinać ich tak zręcznie jak on; inni nakoniec, jako bezżenni mieli w swoich mieszkaniach gospodynie lub siostrzenice.
Pan d’Epernon cichaczem oświadczył panu Loignac, że gdy „Czterdziestu pięciu” nie zamieszkują Luwru, może więc na to zamknąć oczy; Loignac też zamknął.
Mimo to jednak, skoro zatrąbiono, każdy z nich natychmiast przemieniał się w żołnierza i niewolnika surowej karności, siadał na koń i gotów był na wszystko.
W zimie wszyscy udawali się na spoczynek o godzinie ósmej; w lecie zaś o godzinie dziesiątej; ale piętnastu tylko spało na prawdę, piętnastu drugich spało tylko jednem okiem, a piętnastu trzecich nie spało zgoła.
Że zaś w owej chwili było dopiero w pół do szóstej wieczorem, przeto Sainte-Maline zastał jeszcze wszystkich na nogach, i w jak najgastronomiczniejszem usposobieniu; ale jedno słowo wytrąciło im z rąk łyżki.
— Na koń, mości panowie!... — zawołał.
I zmieszawszy wszystkich takim manewrem, wytlomaczył rozkaz panom de Biron i de Chalabre.
Jedni zapinając pasy i wdziewając pancerze, włożyli co mogli w usta i skropili to porządną porcyą wina; inni, którzy nie tak dalece jeszcze postąpili w wieczerzy, uzbroili się w rezygnacyę.
Sam tylko pan de Chalabre nieco ściślej zaciągając pas od pałasza, oświadczył, iż już od godziny zjadł wieczerzę.
Nastąpił apel, na który odpowiedziało tylko czterdziestu czterech, licząc w to i pana de Sainte-Maline.
— Brakuje pana Ernautona de Carmainges — rzekł pan de Chalabre, jako z kolei pełniący obowiązki furyera.
Głęboka radość napełniła serce Sainte-Malinea i wybiła się na uśmiechających ustach; rzecz rzadka bardzo u człowieka ponurego i zazdrosnego.
Bo Sainte-Maline mniemał wistocie, że ta nieobecność bez przyczyny i w chwili tak ważnej wyprawy, niezawodnie zgubi Ernautona.
Tak więc nasi „Czterdziestu pięciu”, a raczej „Czterdziestu czterech” ruszyli plutonami wskazaną sobie drogą, to jest: pan de Chalabre z trzynastu ludźmi przez bramę Bourdelle: pan de Biran z czternastu, przez bramę Temple, a nakoniec Sainte-Maline również z czternastu przez bramę świętego Antoniego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.