Przejdź do zawartości

Cztéry wesela/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.
Któś niepotrzebny.

Najnieszczęśliwszym podobno w pożyciu codzienném z ludźmi, jest człowiek powolnego, bojaźliwego, powodującego się charakteru; chociaż na pozór taki właśnie zdaje się, umiejętnością zastosowania do każdego, wypływającą z charakteru jego, stworzony do życia z ludźmi. Lecz cóż? — oto człowiek taki ciągle będzie igraszką otaczających go; mało nawet ceniąc ich, widząc w czém stratę swoją, przykrość, nie potrafi się oprzeć ich prośbie, zachęceniu, perswazij, natręctwu. Wiecznie oszukiwany, znając nawet, że go oszukują, dozwoli z sobą zrobić co zechcą, byleby nie był zmuszony do tych kroków stanowczych, do oporu stałego, ciągnącego za sobą poróżnienie otwarte, wyrzuty, wytłumaczenia nieodbicie potrzebne. Częstokroć nabechtany, poduszczony, przyprowadzony zostaje do złego, staje się mimowoli i przeciw przekonaniu występnym jedynie dla tego, że zbywa mu na energij i sile oparcia się. — Ludzi takich w różnym stopniu słabych, jest wielu; takim byt Adolf. Wybaczą mi zapewne matki, kiedy im powiem, że częstokroć od ich początkowego wychowania, zależy rozwinienie się takiego charakteru. Dziecię z natury powolne, słabe, bojaźliwe, trzeba powoli hartować, trzeba je zbroić w siłę, nie pochlebiać bojaźliwości, nie dozwalać aby ta bezsilność niebezpieczna napotém, w nałóg i naturę weszła. Powiedzieliśmy, że takim był Adolf, on nigdy oprzeć się ludziom nie umiał, tém mniéj potrafił Julij zręcznéj i zbrojnéj w tysiąc ujarzmienia sposobów. Choć nie kochał jéj, choć się dręczył żyjąc z nią, choć żałował Matyldy i siebie, nie mógł się odważyć zerwać z Półkownikową stanowczo i wrócić do domu. Na to potrzeba było odwagi, energij — Adolf ich nie miał.
Każdy przybywający list Matyldy, nabawiał go piekielném udręczeniem, smutkiem, niepokojem, zgryzotami sumienia, a gdyby nie to, że Julja przejmowała ich część większą i w ogień razem z listami męża rzucała, może Adolf nareście byłby z bojaźni obrażenia Matyldy, wrócił do domu. Lecz Julja ujrzawszy na czole Adolfa udręczenie, łatwo odkryła powód i potrafiła zatamować wszystkie drogi, któremi wiadomości z Sosnowa do niego dochodziły.
Takie tedy było życie Adolfa w Lublinie — Oddany kobiécie, któréj ulegać musiał; jak mucha w sieciach pająka, targał się, nie umiejąc wydobyć. Inny na jego miejscu, bez wątpienia, byłby wszystko porzucił; on lękał się obrazić, bał się upokorzyć, nie śmiał rozgniewać. A że ludzie, których charakteru zasadą jest bojaźń, więcéj zawsze czynią dla tych, których się lękają, niż dla tych, których kochają, Adolf spokojność swoją, szczęście Matyldy i własne, poświęcał kaprysowi Julij. Kiedy pieszczoty jéj, nie mogły zagasić głosu odzywającego się zawsze sumienia, wówczas szukając ratunku niewłaściwego, rzucał się biedak w towarzystwa, gdzie zabawa gwarna, hałaśna, wino i karty, rzucały chwilową zasłonę na przeszłość, na przyszłość.
Tu powoli walcząc przeciw świętym wychowania swego i młodości wyobrażeniom skromnym, uczciwym, które przesądami nazywano, pojął roskosze piekielne, dotąd nieznane mu, gry, upojenia, rozpusty. Tak chcąc zagłuszyć sumienie wyrzucające jeden występek, obciążał je bardziéj jeszcze, obciążał je, aby głosu nie wydało, aby pod ciężarem skonało. Słaby jednak zawsze, zawsze drżący, nie potrafił się zepsuć, choć otoczony zepsuciem, wracały znowu za chwilę zgryzoty, niepokój, wstyd wreście posłaniec cnoty. Adolf żałował przeszłości, bolał nad nią — i — szalał jak wprzódy.
Julja nie szczędziła sposobów rozweselania go, nie żałowała czasu na dawanie mu nauk, wyśmiewając przed nim z ironją szatana, wyobrażenia religijne, o cnocie, o wstydzie, wszystko zwała przesądem, towarzyskiemi kluby, wszystko zwała konwencjonalnym wymysłem. Śmiała się, gdy tchórzliwie co zarzucił, gdy się oparł; obiecywała zrobić dopiero z niego, jak mówiła człowieka; a dziecinnym przesądem chrzcząc najpiękniéjsze poetyczne młodości wiary, zabijała w nim, co było najdroższego. Lecz trucizna działała powoli, trudno było przez kilka tygodni zniszczyć, dzieło całéj młodości, Adolf przyjmował ją ze wstrętem. Jednakże jak po każdéj truciźnie, i po téj zostały ślady, w moralném zdrowiu jego.
Jednego wieczora zebrało się wiele gości u pani Półkownikowéj, pokoje jaśniały światłami, mężczyźni zwieszeni nad zielonemi stołami, topili iskrzący się wzrok w zlocie rozsypaném na przynętę; roznoszono wina, dodające wesołości i odwagi, Julja przymilająca się, układna, naprzemian rozmawiała z kobiétami i uśmiechała się, mrużąc oczy, do mężczyzn. Adolf tego wieczora pił więcéj niż zwyczajnie i w winie nareście pamięć swego położenia utopił. Stawił drogo na karty, wygrywał i Julja mu się uśmiechała i szczęście — zapominał o reszcie. Była już dziesiąta, spokojni ludzie spać się kładli — lecz tu wrzała gwarna zabawa, Adolf dobijał banku, nad którego ruinami blady jak upior bankier z drżącą ręką, okiem wpadłém, siedział zaciąwszy usta ze złości, popijając ciągle z szklanki ponczu stojącéj przed nim.
— Do reszty banku! zawołał Adolf kończąc grać.
Bankier spójrzał na niego, pociągnął powolnie parę abcugów, zastanowił się i słabym, błagającym, umilonym głosem, odezwał się.
— Co pan chce odstępnego?
— Dajże mi pan pokój, krzyknął Adolf zapalczywie — proszę ciągnąć.
I nachylony zwiesił się nad talją kart, wyciągając już rękę po złoto. W tém z za drzwi dał się słyszeć głos znajomy.
— Ooo! a coż to tu? Imieniny, bal? hę — Daj sam poduszkę skórzaną i fajkę.
— Kto to? co to jest? zaczęli słysząc to szeptać goście, poglądając po sobie. Adolf zbladł i porwał się z za stolika. Julja podniosła się z kanapy powolnie, zimno i z uśmiechem rzekła, do otaczających ją —
— To mój mąż.
Wtém drzwi się otwarły, bankier abcugu dociągał. Półkownik się wtoczył, Adolf odwrócił, karta przegrała. Zmięszany poniter posunął garść złota bankierowi uradowanemu i odstąpił od stolika, usiłując ukryć się w tłumie gości.
W płaszczu futrem podbitym, obwiązany kilką chustkami, w ciepłych butach, w czapce na uszach, Półkownik wtoczył się zwycięzko do sali, sparty na ręku służącego. Wszyscy na widok tego niesłychanego zjawiska, stanęli w milczeniu, wryci. Julja tylko na chwilę nawet nie straciła przytomności, podbiegła ku niemu, i z uśmiechem po cichu witając spytała.
— A ty tu zkąd Półkowniku?
— Ja? a! jużciż z domu przyjechałem umyślnie, przebąknął mąż oglądając się do koła zdumiony, zdejmując czapkę powoli i kłaniając się niezgrabnie gościom. Ale tu bal czy co — Jejm — Pani się sobie bawi, jak widzę.
— Chodźże ztąd, chodź, przynajmniéj się rozbierz. I porwawszy za rękę, zawróciła go do drzwi, wołając do gości z uśmiechem.
— Proszę się nie deranżować, ja wracam w momencie —
Małżonkowie wyszli do drugiego pokoju. Półkownik zawsze dość powolny dla żony, na ten raz zdawał się nieukontentowany, mruczał cóś niewyraźnie pod nosem, dąsał się, wreście nastawując lokajowi nogę, aby mu but zdjęto, odezwał się spuszczając w dół głowę.
— Cóż to to za goście, jakaś młodzież sama —
— Młodzież! zawołała Julja ze śmiechem, cóż to, czy nie myślisz być zazdrośnym Półkowniku? Ta młodzież są to sędziowie, adwokaci, rejenci, notaryusze, ich żony, kuzynki, przyjaciele, palestra ze wszystkiém co do niéj należy. Kto ma sprawę, musi żyć z tymi panami i paniami.
— Hm! hm! mruknął Półkownik, same młokosy.
— Prawie wszyscy.
— I gra u Wasani, w karty, widziałem.
— Jest i gra, trzebaż ich przecie bawić, a teraz bez gry niema zabawy.
Chwila milczenia.
— Kiedy tak, rzekł potém Półkownik, dobrze, że się wszyscy tu zebrali, pójdę ja z nimi o sprawie pogadam.
— Teraz! tu! zakrzyknęła Julja śmiejąc się znowu, co ci się dzieje Półkowniku, alboż to czas? pięknieby było sprosić na wieczór i męczyć jak na kondessensij, ale to niepodobna.
— Niepodobna! wszystko niepodobna! zawołał Półkownik, co to złego? Za naszych czasów inaczéj nie bywało, naradzali się plenipotenci z aktorami nad butlem węgrzyna.
— Może być, Półkowniku, podchwyciła Julja, że taki był zwyczaj dawniéj, ale dziś, to całkiem co innego; potém tu są kobiéty.
— I u nas dawniéj, mówił sobie Półkownik, w sądach siedzieli siwi, mecenasy byli dobrze łysi i szpakowaci, a tu widzę palestrze ledwie się wąs wysypał, młokosy, trzpioty, fircyki, pewnie i bez nauki, a już ni wątpić, że bez doświadczenia. Ja w prawie, nie dam się przez nogę przerzucić, niech no by się ze mną który z tych paniczyków sprobował! mam wielką ochotę pójść do nich.
Już się prawie z kanapy podnosił Półkownik, gdy go żona zatrzymała.
— Ale nie bądźże dziwakiem Półkowniku, zawołała, śmiechu tylko z siebie narobisz. Nieubrany, zmęczony, zdrożony, gdzież pójdziesz między gości lepiéj wierz mi, połóż się spać.
— Hm! przeciem gospodarz!
— Wcale nie, ty tu nie jesteś gospodarzem, ja jestem pani i gospodyni. Proszę cię połóż się spać — Dobranoc!
— Spać! a kiedy ja spać nie chcę!
— Tak ci się zdaje, sprobuj tylko, połóż się, to ci posłuży.
— Chciałbym z nimi koniecznie pogadać!
— Sprzeczasz się jak dziecko!
— Dziecko! hm! a dajcie mi tam fajki!
— Karolino! fajki dla pana każ podać! Z fajką i zapachem jéj, już ani myśleć do salonu. Pościelecie tu w drugim gabinecie obok dla Jegomości. Poduszkę skórzaną przynieść — Nie wychodź ztąd krokiem Półkowniku, bardzo proszę. Dobranoc.
— Ale, kiedy jabym chciał — ośmielił się przerwać mąż.
— Sam niewiesz czego chcesz! odpowiedziała Julja — Dobranoc ci.
— No, to dobranoc — Co ja tu sam będę robił! Ty się tam będziesz bawić, a ja będę ziewać tutaj. Nie zostaniesz ty tu ze mną? hę!
— A toby pięknie było, cóżby pomyślili, gotowiby się gniewać! porzucić tak gości! Dobranoc, dobra noc.
— A Jej — Pani prędko powrócisz?
— Niewiem — goście jeszcze zabawią, nie czekaj na mnie, kładnij się spać — Tu ciasno, ja będę spać osobno. Dobranoc! podaj panu Karolino poduszkę i szlafmycę. Dobranoc.
— Hm! dobranoc.
Julja wbiegła do salonu i zatrzasnęła za sobą drzwi od gabinetu, w którym zostawiła Półkownika. Ledwie weszła spytano ją, co się z mężem stało.
— Poszedł spać, odpowiedziała obojętnie, zlekka wzruszając ramionami i rzucając szyderski wzrok na bladego Adolfa, który stał jak na mękach, i gdyby mógł, byłby uciekł o sto mil.
Gra ciągnęła się daléj, goście bawić się zaczęli znowu, zapomniano o Półkowniku, minęło pół godziny.
Zegar nad kominem wybił pół do dwónastéj. W tém ze drzwi gabinetu ukazała się głowa w szlafmycy, wąsata, z fajką w gębie i półgłoskiem ozwała się.
— Jejm — Pani — proszę Wasani tutaj — Pani Półkownikowa!
Julja porwała się z kanapy i odpowiedziała poskakując, machnąwszy ręką!
— Idź spać Półkowniku — ja zaraz przyjdę.
— Spać! spać! odbąknął mąż, potrząsając głową i ruszając ramionami — proszę tylko do mnie na minutkę —
Wszyscy mężczyzni z uśmiechem zwrócili oczy na drzwi, Julja bynajmniéj jednak tém się nie zmięszała i kończąc zaczętą wprzód rozmowę, zawołała.
— Zaraz, zaraz.
Drzwi się przymknęły.
Minął kwadrans, młodzież po cichu żartuje z pana męża i żony, w tém głowa w szlafmycy wysuwa się znowu, poprzedza ją z pod wąsów kłąb dymu sinego wylatujący na salon — Głos się odzywa.
— A co?
— Zaraz, zaraz! odpowiedziała niecierpliwie Półkownikowa.
Głowa znikła, drzwi się przymknęły i śmiechy wyraźne wśród gości, słyszeć się dały. Znowu pokazała się szlafmyca, kłąb dymu, nos i wąsy, a głos dał się słyszeć.
— Proszę się nie śmiać.
Śmiechy podwójne, szlafmyca znikła, lecz drugiemi drzwiami wpadła służąca i mrugać zaczęła na panią — Julja przeprosiwszy gości, pobiegła do niéj.
— Co to jest?
— Pani we drzwiach od drugiego gabinetu klucz zostawiła —
— Był tam Półkownik?
— A był, zajrzał z ciekawości, znalazł łóżko, rzeczy i służącego pana Adolfa, pytał się, kto tam mieszka, a teraz chodzi, mruczy, dąsa się i łaje chodząc po pokoju —
— Czego?
— Domyśla się — cicho szepnęła służąca.
— Co? co? krzyknęła Julja, co śmiesz mówić i czego się domyśla? Co to ty myślisz?
— Ale —
— Karolino, co powiedziałaś?
— Ja pani? nic —
— Słyszysz ją, groźno krzyknęła Julja, coś ty śmiała powiedzieć! Warta jesteś żebym cię wnet wypędziła. Idź i powiedz panu, że zaraz przyjdę.
Odwróciła się; służąca wybiegła, Julja z miną równie wesołą i spokojną jak wprzódy, wróciła do salonu, zbliżyła się po drodze do Adolfa, szeptała mu do ucha słów kilka i rozśmiała się. On zbladł jak chusta, chciał wychodzić, Julja go wstrzymała.
Goście łatwo postrzegli, jak dalece ich przytomność była zbyteczną i powoli wymykać się zaczęli. Nikli jeden po drugim, tak, że wkrótce tylko Adolf z Julją pozostał w salonie. Naówczas głowa Półkownika wsunęła się znowu, za nią i cały on wszedł do sali, czerwony, trzęsący się od gniewu, z fajką w ręku, w szlafroku. Zbliżył się naprzód do żony.
— Ha! zawołał, teraz wiem jak pani przepędzasz czas w mieście.
— Alboż co? spytała Julja ziewając szeroko.
— Co? co? jeszcze się pyta! wołał Półkownik w gniewie — A kto stoi obok pani w gabinecie?
— Któż? pan Adolf, którego tu widzisz, odpowiedziała z najzimniejszą krwią Julja, i cóż z tego?
— Co z tego? pyta się jeszcze! krzyczał stary rzuciwszy fajkę o ziemię i poskakując ku niéj ze ściśnionemi pięściami.
— Zwarjował! mój mąż zwarjował! nieszczęście! zawołała Julja, porywając się z kanapy i ustępując na krok.
— Słyszysz! masz mnie za ślepego, za głupiego, za — krzyczał daléj krztusząc się mąż — Ja cię —
— Jakże cię niemam mieć za szalonego, odparła żwawo Julja, kiedy ty śmiesz mnie podéjrzewać, śmiesz kalać mój honor taką myślą! Półkowniku, to chyba warjat zrobić może, po tylu dowodach przywiązania, które ci dałam! Miarkuj się póki czas!
Zimna krew, bezczelność i odwaga Julij zbiły zupełnie z drogi pana męża, ton jéj mowy, pewność z jaką mu czyniła wymówki, uczucie z jakiém wyrzucała obrazę swoją, odurzyły go, zachwiał się, osłupiał.
— Śmiesz mnie tak potwarzać! wołała żona.
Półkownik stał jak wryty.
— Wieszże, że kobiéta nigdy tego nie zapomina, wieszże co czynisz — taka to twoja wdzięczność za moje dla ciebie poświęcenie, za ofiarę młodości, serca, losu — precz z moich oczu! nie chcę cię widzieć więcéj! precz — precz, idę do rozwodu, my nie możemy żyć z sobą! precz, precz! tyś się odważył mieć na mnie podejrzenie.
Półkownik z napastnika stawszy się napastowanym zmięszał się niesłychanie, powoli podjął z ziemi fajkę i pod nosem wybęknął.
— A klucz, który był we drzwiach?
— Klucz! on śmie to mówić! z passją wołała żona, co to dowodzi, szalony niewdzięczniku! że któś mieszka obok, że przeszedł dla słoty przez mój pokój, idąc do mnie na wieczór, toż to powód, posądzania żony, która się dla ciebie poświęciła! taka to nagroda moja!
— A kiedy lokaje mówili, że tych drzwi nigdy nie zamykają.
— Tak! i ty uwierzyłeś jednemu pijakowi, który sam nie wiedział co mówił! Toż to jest szczęście i pożycie, któreś mi obiecywał przed ślubem?
Półkownik daléj już nie wiedział co mówić, stał zdumiony, zafrasowany, spoglądając to na Adolfa, to na żonę; a widząc jednego minę surową, drugiéj twarz zapaloną gniewem i oblaną łzami, które w sam czas przyszły na zawołanie; uczuł się głęboko występnym, głupim, winnym, zawstydził się sam niesprawiedliwych podejrzeń, nieufności, rzucił na kanapę i rzeki.
— No, to ja panią przepraszam!
— I myślisz, zawołała łkając Julja, że jedném przepraszam, wszystko nagrodzisz i zatrzesz. Takiéj obrazy najprościéjszaby nie darowała kobiéta; ja nigdy jéj nie przebaczę — nigdy!
— Ależ, bąknął Półkownik, widząc, że na niego przyszła koléj przepraszać, ależ, pozory — a przywiązanie —
— My nie możemy żyć z sobą, mówiła daléj Julja, kiedy lada pozór, do takich prowadzi domysłów. Nie — my się musim rozłączyć, to rzecz skończona! Nie chcę żyć z tobą — Taki to los kobiéty cnotliwéj, która się poświęciła, zaprzedała — tak to —
Ale, przerwał Półkownik exasperowany, ale ja — ale bo — kiedy ja przepraszam i panią i tego pana — kiedy ja, kiedy to — proszęż posłuchać!
— Nic nie chcę słyszeć! krzyknęła Julja; Adolf zebrał się także na odwagę.
— Pan zapominasz, rzekł, że i ja potrzebuję satysfakcij za panią i za siebie. —
— Ja idę do rozwodu, dodała Półkownikowa — Wyrządziłeś mi krzywdę niedarowaną, uczyniłeś mię pośmiewiskiem całego miasta, moich własnych ludzi, tego ci nie mogę darować, to się nigdy nie zapomina.
— Są moralne zasady wiążące każdego — mruknął Adolf, który czując się winnym, odwagi w sobie do napastowania Półkownika wzbudzić nie mógł.
— Ale ja wiém, ja wiém, ja widzę teraz, rzekł nie śmiało Półkownik, iż źle zrobiłem — że mi się fałszywie zdawało —
— Idź spać, odezwała się Julja rozkazującym tonem.
Półkownik zdjął grzecznie szlafmycę, wziął fajkę, skłonił się żonie i Adolfowi i wyniósł się cicho z sali.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, Julja parsknęła wielkim śmiechem.
— Otóż mąż, zawołała — jakich daj Boże, co najwięcéj!

Taki koniec miała pierwsza scena, ale po niéj nastąpiły kilka innych, które przywiodły Półkownika do żądania rozwodu, Julją do żałowania nieostróżności, Adolfa postawiły w konieczności zmierzenia się z obrażonym mężem, który lepiéj jeszcze chcąc się zemścić, a niewiele rachując na odgłos powszechny mający donieść do uszów Matyldy, wieść o niewierności męża; sam napisał do niéj list wyszczególniający wszystko co wiedział o pobycie w Lublinie i stosunkach Adolfa z Julją.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.