Przejdź do zawartości

Cztéry wesela/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.
Pierwsze Wesele.

Ganek, sieni, pokoje, wszystko było oświecone w Sosnowie u pana Prezesa. Po dziedzińcu, wśród klombów, przechadzała się młodzież niezdatna do tańca, gwarząc, śmiejąc się, paląc fajki, popijając i rozprawiając o psach, o koniach, o kobiétach. Przez okna widać było tańcujących, muzyka brzmiała i wesołe okrzyki. Było to — łatwo się domyślić wesele Matyldy i Adolfa.
Goście są jak muchy, lgną tam, gdzie powierzchu placka żywota, trochę im cukru posypią; przybyli i tutaj urzędowie się weselić, koniecznie się bawić, bo radością znaczy się jak piętném każdy krok stanowczy wżyciu, jak gdyby chciano z tego punktu daléj ją z sobą pociągnąć. Lecz najczęściéj niema wesela na weselu, a urzędowa radość i wesołość odjeżdża razem z gośćmi, po których zostaje wiele potłuczonego, porozlewanego, kupa śmiecia w pokojach i wspomnienie:
— Chwałaż Bogu, że sobie pojechali!
Adolf w czarnym fraku, strojny, z bukietem, w obrączce na palcu, lecz nie bardzo wesoły, stał w ganku zamyślony. Wszyscy mu zazdrościli — żenił się wedle swego serca, z kobiétą młodą, piękną, bogatą, cnotliwą, dobrze wychowaną, przywiązaną do niego; czegoż u licha był smutny? — Bo — bo — stanąwszy u mety wszystkich życzeń, uczuł tę sytość, jaką nam sprawuje osiągnienie czegośmy żądali, brak nadziei, a zatém — brak życia. Stał w ganku i myślał, i sam sobie zazdrościł chwil, w których tylko zdala widział swoje szczęście, jak marzenie, jak poezją, gdy teraz dotknąwszy go zdało mu się nikczemną, pospolitą prozą. Prezes wyszedł także się ochłodzić na ganek, ujrzał zięcia zadumanego ze spuszczoną głową; i potrząsł siwym włosem i powolnie wziąwszy go za rękę, rzekł.
— Fe, mosanie, to niedobrze kiedy dzień ślubu od takich się rozmyślań poczyna! A co to będzie daléj? hę? Masz już kiegoś kaduka na sercu? co?
— Zwyczajnie, tak, przyszły mi myśli, myśli różne — odpowiedział Adolf jąkając się, że go tak na gorącym uczynku złapano.
— Ale czyż temu dać wziąść górę dziś? hę? Chyba masz jaki — interess? dodał — o którym ja niewiem, może — gadaj bo Asan — Brakuje ci czego?
Adolf chciał odpowiedzieć — Brakuje mi szczęścia, ale się wstrzymał, kiwnął głową i rzekł.
— Czegożby mi mogło brakować?
— O! to już nic innego, tylko pewnie jakieś stare figle Jegomości ciężą na sumieniu! Cha! cha! zawołał Prezes — porzuć to z lichem, a kto ich nie robił?
— To prawda! cichutko mimowoli wyrwało się Adolfowi.
— Do Mazura! do Mazura! zawołał wpadając na ganek Alexy — Panie młody, póki jeszcze choć w części do naszego bractwa należysz, znami, do Mazura.
— Idę! idę! służę! Adolf poskoczył do pokojów.
W około sali siedziały strojne damy, mężczyźni wykrochmaleni chodzili w nowych frakach (z których nie jeden dla tego od dziesięciu lat konserwował się w kuferku, z pomocą myszek): huczna kapella, rznęła już Mazura zawiesistego od ucha. Matylda spokojna, wesoła, szczęśliwa, stała w białéj atłasowéj, pokrytéj korónkową sukni, z wieńcem pomarańczowych kwiatów, rozmarynu i mirtu na głowie, sparta o kolumnę. Koło niéj kobiéty, koło niéj mężczyźni — ona była bóztwem tego dnia i uroczystości. Między pannami kibicią, ożywioną twarzą, swobodą ruchów, i złym humorem, który jéj kapryśnego wdzięku dodawał — odznaczała się, odbijała Julja.
Oczy Adolfa, mimowolnie zwróciły się na nią, zdało się, że go ku sobie niepojętym ciągnęła urokiem; spójrzał, zmięszał się, pobladł, poczerwieniał, potém rozśmiał się ustami, odwrócił głowę i poszedł ku żonie — przez sumienie.
— Chcesz Matyldo, tańcować ze mną Mazura?
— O! nie, mój drogi, nie mam żadnéj do tańca ochoty, odpowiedziała głaszcząc go nieznacznie pod brodę, weź sobie kogo innego, my z sobą caóe życie będziemy tańcować.
Adolf musiał się uśmiechnąć, przez grzeczność dla żony, z uczucia przyzwoitości; ale na duszy jego ten wyraz — całe życie — padł i ciężył jak kamień.
— Całe życie, pomyślał — to niby wieczność człowieka! Odwrócił się, zbliżył do Julij i ją wezwał do Mazura.
— Nadto szczęścia dla mnie, odpowiedziała obejrzawszy się szybko i podając mu rękę, — przyjmuję wszakże, bo my z sobą, może raz ostatni tańcujem.
Adolf ruszył ramionami.
— Dziś jakby się zmówili, rzeki, wszyscy, jakiemiś dziwnemi, tajemniczemi słowy mnie karmią. Prosiłem Matyldę do Mazura, odpowiedziała mi, że nie chce: bo ze mną całe życie tańcować będzie. Pani znowu utrzymujesz, że to ma być raz ostatni. Na co tak strasznych słów żartem używać, niemi jak zatrutym sztyletem bawić się niebezpieczno. I kończąc te słowa rozśmiał się sucho, zimno, jak się śmieją zwykle na końcu, dla zapieczętowania czémś rozmowy.
— Więc przepraszam, odpowiedziała Julja, że jedném słówkiem niezgrabném, całe mu jego szczęście splamiłam. Ale któżby się był tego spodziewał? — ja sądziłam że go to rozweseli — te — raz ostatni!
Mais elle est furieusement de mauvaise humeur; c’est à quoi il fallait s’attendre, szepnął do siebie Adolf, a potém zaczął rozmowę.
— Mówiłaś mi pani kiedyś, że do ludzi trzeba się stroić. Jakże było można w dniu w którym dusza jak najmocniéj wyobrażenia wieczności cisnące się zewsząd, kruszyć i odpędzić usiłuje, jak było można, umyślnie te myśli nasuwać?
— Bo naprzód, odpowiedziała Julja, nie przyznasz się pewnie przed żoną, że nie możesz dziś myśleć o wieczności, i ja też tego się nie domyślałam, miałam pana za trochę poczciwszego. Powtóre, któżby się potrafił nastroić do duszy nowożeńca w dzień wesela? A znowu, osobliwie ja, któréj każde wesele, a tém bardziéj twoje (to pocichu) tyle daje do myślenia! Ach! są szczęśliwsze ode mnie.
— Na nas koléj robić figurę!
— Ale jakaż? nie uważałem! jaka?
— Jaka figura?
— Co za figura?
Dowiedzieli się przecie i poszli tańcować.
Tymczasem obnoszono wina, cukry, łakocie, ciasta, herbatę, po kątkach ciche wiodły się rozmowy, złoto połyskiwało na zielonych stolikach, z dziedzińca dolatywały krzyki przechadzających się, śmiechy, wrzawa. Wszędzie się weselono, lub przynajmniéj udawano wesołość. Matylda cała w przyszłém szczęściu, patrzyła na męża, śledziła każdy krok jego, każde spójrzenie, usiłowała zgadnąć myśl i niedosłyszane słowa, których tylko z ruszenia ust domyślała się.
Mazur szedł swoją drogą. W tém, pannie Julij pękł trzewik, wyszła więc z koła z tancerzem, postawiwszy kogo innego za siebie, a pan młody przez grzeczność odprowadził ją do naprzeciw położonego pokoju, przeznaczonego dla dam, któreby poniosły szwanki w trzewikach lub falbalach. U drzwi zarzucił na nią Adolf szal żony leżący na krzesle, bo przez sień chłodno było rozgrzanéj przechodzić i ze świecą w ręku wprowadził do owego pokoiku.
— Niezmierniem rada z tego zdarzenia, odezwała się Julja w progu jeszcze, chciałam właśnie z tobą parę słów na osobności pomówić. To rzekłszy siadła już na krzesle i zdejmowała trzewik ostróżnie. — Gdyby nie mój trzewik, mówiła daléj, nicby z tego nie było! Podaj mi z łaski swojéj z tego pudełka, co tam stoi przy drzwiach, parę białych atłasowych trzewików.
Adolf na ten rozkaz niespodziany, zmieszawszy się, smutny, roztargniony, niespokojny, zaczął przewracać spiesznie w pudełku i przyniósł wreście jakieś trzewiki.
— Co za roztrzepanie, mój Boże, zawołała ze smiechem Julja. Och! to prawda, że człowiek ze szczęścia szaleje, podałeś mi jakieś ogromne skórkowe berlacze, wielkie jak na dwie moje nogi.
— Bardzo przepraszam, takem się — zamyślił, odpowiedział Adolf znowu przewracając w pudelku — Ale otóż i cóś białego!
— Czyś ślepy! to ręcznik! chyba mnie nie słyszysz? Wieszże o co prosiłam?
— Ach, przebacz pani! przerwał Adolf — wiem już wiem! Co za omyłka! przepraszam, potrzebowałaś — chustki od nosa?
— Tego nie zniosę, zawołała Julja — pan nawet nie raczysz słuchać, co ja mówię — prosiłam o białe atłasowe trzewiki!
To mówiąc, choć w jednych tylko pończochach, pobiegła sama do pudełka, znalazła trzewiki i siadła je kłaść, a Adolf już chciał wychodzić, gdy go mocnym głosem przywołała.
— Czy już się panu znudziło? Jeśli nie — toż przecie nie słyszałam, żeby było grzechem patrzeć w dzień ślubu na cudze — trzewiki — Poczekajże chwilkę, mam pomówić z tobą.
— Ale — a nuż kto wnijdzie! przebąknął zafrasowany Adolf.
— To ja, nie ty myśléć o tém powinnam, zawołała żywo Julja, bo mnie to byłby wstyd, nie mężczyznie, któremu chluba gdy uwiedzie; on wolny jak ptak, śmiałém czołem robić może, co mu się zamarzy. Trzeba być takim — takim — tchórzem, nie tchórzem, dzieckiem jak ty, żeby się lękać! Spuść firankę w oknie od dziedzińca, wszystko widać ztamtąd. Drzwi zamknij na klucz i chodź do drugiego pokoju.
Adolf posłuszny był jak dziecko. Julja patrzyła tylko na niego ruszając ramionami, a gdy przygotowania spełnił, spiewając przodem wbiegła do drugiego pokoju.
— No! panie Adolfie, zawołała obracając się ku niemu nagle, weseléj mi, że przecie z tobą pomówić mogę. Nie myśl żebym ci wyrzucała postępowanie twoje, nie lękaj się tego, patrz mi w oczy smiało — Wszak nie jesteśmy sobie obcy?
— Tak, tak — Juljo — ale — jąkał się zarumieniony Adolf, oglądając się mimowoli tchórzliwie i niespokojnie dokoła — Zmiłuj się, wracajmy, postrzegą w pokojach, że nas tak długo niema.
— A! to nie do zniesienia! wszak i króciuchnéj żałujesz mi chwilki, boisz się mnie czy wstydzisz Adolfie? zawołała coraz gwałtowniéj Julja, przecież nie proszę cię o wiele, tylko o chwilkę!
— Słucham.
— Tego tylko pragnę, żebyś mnie posłuchał. Mam prośbę jednę do ciebie — Wiesz że kobieta niema nic droższego nad sławę!
— Cóż to? dlaczego? przebąknął zaczerwieniony, zakłopotany, zawstydzony, tupiąc nogami, zacierając ręce, oglądając się w koło niecierpliwie Adolf.
— Proszę więc na wieki, zagrzebać w sercu (jeśli można) nasze stosunki związane nie wiedzieć jak i nie wiedziéć jak zerwane. My, możem być dla siebie czém byliśmy, ale światu, — ani słowa!
— Ale, mogłażeś myśleć?
— Boję się mężczyzny, podchwyciła Julja, bo na nic nie pomny, kiedy mu wino głowę zawróci, lub kiedy sądzi, że komuś ufność głupią, ufnością podobną zapłacić powinien. Proszę więc pamiętać, że tajemnica ta, nie jest twoją, że nikomu.
A! na Boga! gdyby wiedziała Matylda, cóżby pomyślała o mnie — zmiłuj się!
— Ale —
— Cóż za ale? Mąż żonie wiele rzeczy mówi, w pewnych chwilach, gdy mu się zdaje, że żona nie jest drugą osobą, tylko drugą jego duszą.
— Godziż się wątpić!
— Nie wątpię o charakterze, z resztą nie boję się ciebie jako złego, bo wiem że masz dobre serce, lękam się ciebie jako słabego. Zresztą winnam! — ale nikt wyrozumiały winy téj występkiem nie nazwie. Niech się inna, cokolwiek życia stłumionego w piersiach mająca, postawi w mojém położeniu — Matylda nawet! Adolfie, ja ci radzę, nie wierz nikomu, żonie, siostrze, matce — nikomu! Ja jestem kobieta i nie dla obrony swojéj w twych oczach, nie dla czernienia drugich, ale jak jestem twoją — przyjaciółką, powtarzam ci z przekonania, że są chwile, kiedy się wszystkiego zapomina! Dusza, pamięć, względy, przyszłość, tonie jak ziarno piasku w morzu ognistém! Trzewik mnie ciśnie, zwiąż lżéj!
— Tak, drogi Adolfie, mówiła Julja stawiąc nogę na krzesle, pamiętaj o tém, nie wierz kochance, miłości, nikomu! Kto mówił o stałości, kłamał lub szalał.
— Więc i tobie nie wierzyć? z przymuszonym, gorzkim usmiechem przerwał Adolf związując trzewik niezgrabnie. I tobie —
— Mnie! mniéj jeszcze niż komu, prędko odpowiedziała Julja — Kłamał kto wynalazł stałość. Kocha się jak pożąda, póki nie otrzyma. Jest w tém sens, aby żądać, mając? Co innego szacunek, przywiązanie, nałóg. Miłość to tylko — nadzieja roskoszy — Proszę nie tak mocno związywać! na kokardkę jeśli umiesz! a! niezgrabny, nogę mi ściskasz! puść już, puść — ja sama zwiążę —
Tu, za drzwiami piérwszego pokoju, dał się słyszeć głos:
— Héj! a kto tak tam zamknął?
I zaraz rozległo się pukanie i znowu wołanie:
— Proszę otworzyć, proszę otworzyć.
— Zginąłem! krzyknął Adolf, obejrzał się, pobladł i załamał ręce.
— Cicho tchurzu! cicho, przerwała Julja.
— Proszę otworzyć! szumiał głos za drzwiami. Pannie Izabelli falbala się zerwała — Ale któż to zamknął?
I znowu kułakiem we drzwi stukają, koło drzwi gromadzi się coraz więcéj głosów, cała młodzież zbiega się z dziedzińca. A Panna Izabella niewiniątko od trzech krzyżyków, odzywa się cichym, różańcowym głoskiem, wznosząc falbalę, ni wysoko, ni nizko, narzekając na nieporządek, że niéma się gdzie przebrać.
Następuje gwar, rady i widoczne próby wyłamania okna od dziedzińca, Adolf truchleje, mięsza się, niewié co począć, nie myśli nawet jak siebie i swoją towarzyszkę ratować.
Ale Julja nie traci przytomności.
— To, to widzę gorzéj niż pies wściekły! odezwała się cicho rzucając szybko oczyma po pokoju i zagryzając usta z niecierpliwości — To okno dokąd wychodzi? prędko? prędko? oni się tam dobijają! Chwila i po nas! Gdzie ono wychodzi?
— To — okno — okno — ja — podobno — ale, bo czy — na ogród! na ogród, bąknął Adolf, który całą duszą słuchał odgłosu zaczynającego się wyłamywać okna od dziedzińca.
— Otwórz go, prędko — zawołała Julja, wyłam, rozbij szyby, zgruchocz, wysadź, zrób co chcesz!
W téjże chwili zgasiła świécę, słysząc brzęk szyb w oknie, które młodzież usłużna dla Panny Izabelli, rozbijała, pod przewodnictwem śmiejącego się do rozpuku z tego szturmu Prezesa.
Adolf stał drżący, bezsilny, zmięszany, poruszył oknem, nie miał siły wyłamać, było zabite —
— Zgubisz mnie Adolfie, zgubisz mnie na wieki, wołała Julja wpadając w rozpacz nagle; stała drżąca przed nim, serce jéj biło, już słychać było jak któś oknem do pierwszego pokoju się dostawał.
Wtém drzwi dzielące dwa pokoje, Julja zamknęła szybko na klucz, potém rzuciła się w okno z rospaczą. Na widok ten Adolf przytomność odzyskał, wstrząsnął oknem, pokruszyło się w kawałki, otworzyło z trzaskiem.
Lecz zaledwie dobijający się z drugiéj strony, usłyszeli ten stuk i hałas, zaczęli bić do drzwi z całych sił, wołając:
— Złodzieje! złodzieje! zabiegajcie z drugiéj strony, wybijają okno, tam leżą salopy — prędzéj, prędzéj.
Julja tym czasem chwyciła krzesło, przerzuciła je na drugą stronę, stanęła na oknie, z okna na nie skoczyła, z niego na ziemię i zniknęła w krzakach.
Adolf został nie myśląc co robi, skoczył za nią, pośliznął się, padł, stłukł głowę o drzewo; nie czując jednak bolu poleciał słuchając tylko czy za nim kto nie goni.
Ledwie parę kroków w bok odskoczył i miał czas skryć się w krzaki, gdy pod wodzą Pana Djonizego, zastęp młodzieży, przyskoczył do okna. Obaczywszy wystawione krzesło, zdruzgotane okno, i potłuczone szyby, jeden z nich krzyknął.
— Bądźcież zdrowe salopy, po czasie przyszliśmy, już się oni wybrali.
— Goń, goń! uciekli! krzyknęli wszyscy razem.
Cała młodzież rozbiegła się po ogrodzie, a Djonizy zapaliwszy świecę, dostał się do pokojów. Lecz jakże się zadziwił, gdy wszystko nieporuszoném i nietkniętém obaczył.
— Hola! hola! zawołał do tych, którzy przypatrywali się oknem i otwierając drzwi na klucz pozamykane — Łotry nic wziąść nie mieli czasu!
Przeszedł piérwszy pokój, otworzył drugi; kilkanaście osób wbiegło natychmiast.
Za tłumem mężczyzn, którzy wypytywali o szczegóły wypadku, weszły i kobiety wkrótce, niespokojne o swoje salopy. Z niémi i Panna Julja, z najspokojniéjszą uśmiechającą się twarzą, pytając ciekawie brata.
— Djonizy, a moja salopa?
— Są! są wszystkie co do joty, odpowiedział brat. Ja naprzód waszych patrzyłem. Ale chwała Bogu nic nie wzięto.
— Któżby to znów taki był? kto to być może? odezwało się kilka głosów.
— Nikt tylko zmówieni lokaje, domowa jakaś sztuczka. Rozbiegli się wszyscy, niepodobna aby kogokolwiek nie złapali.
Pogadano trochę jeszcze i z kolei każdy wymknął się i wracał do sali.
Tu Adolf naprzemian czerwony i blady, stał zmięszany przed Matyldą, ze skrwawioną głową, którą mu radzono jak najprędzéj zawinąć i opatrzéć.
Biédna Matylda cała była drżąca, niespokojna.
— Po co bo to było latać za tymi łotrami, zcicha gdérała na męża — Tyle osób pobiegło, i tobie Bóg wie dla czego ganiać się zachciało. Tak nie uważnie rozbić sobie głowę! I zarosiłeś się cały, gotoweś jeszcze z tego rozchorować się. Ach! a żebyś się był mocniéj, żeby w skroń uderzył!
I troskliwa Matylda dawała mu nauki, których on biédak w pół słuchał, w pół nie, a że nie zwykły do kłamstwa, niezgrabnie się i śmiesznie wykręcał. Prócz tego okropne owe, dla nowożeńca, słowa Julij.
— Nie wierz nikomu! chodziły mu strasznie pogłowie. Taką naukę, taki aforyzm posłyszéć w dzień ślubu i z czyich ust jeszcze.
Stare matrony, wrożyły cóś nie dobrego, z tego stłuczenia głowy w dzień ślubu; młodzież żartując, życzyła, aby innych znaków nie nosił na czole. O ohydne żarty! Adolf czuł się wszystkiém i wszystkimi srodze utrapiony, okrążająca go wesołość, jak biała szata, na któréj czarny znak położono, wydatniejszém czyniła jego cierpienie, pokrywane i tajone.
Tym czasem gotowano, ową po staroświecku zwaną łożnicę, którą przodkowie nasi tém imieniem udarowali, wprzódy jeszcze łożnicą zowiąc smętarz, jak gdyby pojęli że tu jest smętarz wielu ideałów, pogrzebionych po jednemu do ostatniego.
Stały obok siebie dwa łóżka mahoniowe z bronzami, na nich haftowane leżały poduszki, kołdry z dywdykowemi szlakami. Na przedzie świeciła gotowalnia pani młodéj, srébrami, kryształy, cackami, świeżemi, bogatemi, błyszczącemi. Podłoga wybita była dywanami, lampa w alabastrowym globie wisiała od stropu, w kątku dwa ogromne zwierciadła, przeglądały się w sobie stojąc jedno przeciw drugiego. Wszystko milczało i czekało. Ten przepych tyle szczęścia miał widziéć!
Wybiła północ, Prezes od starodawnych nie ustąpił zwyczajów, uroczyście z gośćmi wiódł państwa młodych do sypialni. Tu zastawiono cukrowe gody, zagrzmiały toasty i muzyka. Prezes sam oddawał córkę mężowi i kilka słów przemówił, aby niémi także obyczaj dawny przypomnieć. Potém goście wrócili pić, tańcować i bawić się resztę nocy. Adolf i Matylda zostali sami.
Obojgu serca biły, milczeli, słuchali muzyki, która ich dochodziła niewyraźna, przygłuszona oddaleniem, z drugiego końca domu.
Matylda zrzucała weselne stroje powoli, Adolf uskarżał się na ból głowy okropny. I bolała go głowa w istocie, od tych słów Julij — Nie wierz nikomu! — a na to i lawendowa wódka pomodz nie mogła!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.