Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXVI.

Chwilowe milczenie zapanowało po tych słowach, nareszcie Jakób się zapytał.
— Kiedy masz zamiar zainstalować Martę w willi?...
— Sądzę, że można to zaraz dziś wieczór uskutecznić. — Ty i Angela przywieziecie ją tutaj. — Ja muszę pozostać w Paryżu.
Angela niech zabierze ze sobą trochę bielizny i niech dotrzymuje towarzystwa Marcie, bo by się tu zanudziła sama.
— Czyż nie będziemy przyjeżdżać do nich?...
— Zależeć to będzie od mojej wyprawy do złotej miny...
— W każdym razie Angela i Marta, nie mogą się same wszystkiem zajmować, potrzebna im będzie służąca.
— Myślałem już o tem.. Nic niebezpieczniejszego nad służącą w domu, którego gospodarze potrzebują się okrywać pewną tajemniczością. Potrzeba by jakiej bardzo a bardzo zaufanej osoby…..
— Gdzie jednak znaleźć taką osobę?...
— Mówiłem już o tem z Angela — kobieta to pomysłowa i bardzo przezorna.
Rozmawiając w ten sposób, dwaj przyjaciele doszli do stacyi.
Właśnie pociąg nadchodził.
Wzięli bilety i po dwudziestu pięciu minutach, wysiadali na dworcu w Paryżu.
— Pierwsza! — powiedział Pascal, spojrzawszy na zegarek. — Zjedzmy co w pierwszej lepszej restauracyi jaką napotkamy i wracajmy do domu. Angela i Marta, muszą być bardzo o nas niespokojne. Pocieszymy je wezwaniem, aby się przygotowały do drogi.
Około w pół do trzeciej, Pascal i Jakób wchodzili do swego mieszkania w hotelu Parlamentu.
— A cóż kuzynie?... zapytała Angela... znalazłeś coś odpowiedniego?...
— Znaleźliśmy kuzynko odrzekł Jakób...
— Czy co ładnego?...
— Prześliczne w całem znaczeniu tego wyrazu gniazdeczko, spowite w zieleni, otoczone do koła wodą... Rozkoszne cacko!... Nasza kochana Marta, zanim się ostatecznie urządzimy, będzie tam miała daleko dogodniej niż w Paryża. — Użyje świeżego powietrza i wolności, których wcale nie miała..
— O doktorze jakiś ty dobry, odezwała się sierota, u której Jakób coraz większą zyskiwał sympatyę.
— Gdzież się znajduje owo prześliczne gniazdko, spytała znowu Angela?...
— Nad brzegiem Marny, w pobliżu Jouinville-du-Pont.
— Uwielbiam Marnę, bo nam dostarcza przysmaków niezliczonych! Kiedy pojedziemy?...
— Dzisiaj choćby! jeżeli nie macie nic przeciwko temu.
— Nie mamy nic a nic zgoła.
Jedźmy więc dzisiaj.
Jakób mówił dalej.
— Kuzynce polecam zaopatrzenie się w bieliznę i inne konieczne drobiazgi, których w willi nie znajdziecie...
— Bądź spokojny kuzynie, znam się na tem co jest potrzebne i zrobię wszystko co należy.
— Myślę... odezwał się Pascal — że koniecznie potrzeba zabrać służącą... a nawet dwie, bo miejscowość jest rozległą i trochę oddaloną.. Trzeba się będzie zająć także ogrodem... Napewno dość będzie roboty dla dwojga osób.
— Pogadamy o tem zaraz...
Marta siedziała od kilku chwil mocno zamyślona.
— O czem tak dumasz moje dziecko? — zapytał Jakób...
— O mojej kochanej matce, która nie będzie podzielać mojego szczęścia, bo czuję, że będę szczęśliwą, że bardzo będę szczęśliwą na wsi, w cieniu drzew, oddychając świeżem powietrzem...
— Czy wolisz wieś!... drogie dziecię?...
— Ubóstwiam wieś, to złote marzenie moje, które sprawdzi się obecnie po raz pierwszy...
— Na nieszczęście radość twoja nie długo będzie trwała, zmuszeni bowiem będziemy powrócić wkrótce do Paryża...
— Powrócę w takim razie, ze wspomnieniem kilku dni rozkosznie przepędzonych.
— Czyż Paryż ci się nie podoba?
— Nie znam Paryża... opuściłam go małem dzieckiem... á teraz boję się go, nie wiem dla czego. Ten hałas, ten ciągły ruch gorączkowy, budzi we mnie obawę... Wolałabym spokojne życie wiejskie, nad to ożywione życie paryzkie!...
— A my takie niestety życie zmuszeni będziemy prowadzić...
— Przyzwyczaję się do niego doktorze — odpowiedziała Marta z mimowolnem westchnieniem..
Jakób ciągnął dalej:
— No naturalnie, że będziemy także i my mieli pewne godziny wypoczynku i będziemy je przepędzać razem z wami w Petit-Castel, tak nazywa się willa w której będziecie mieszkały...
— Wszystko z pewnością, dobrze będzie – wtrąciła żywo Angela, ale potem o tem, teraz kochana Marto trzeba nam się przygotować do drogi... Idę do domu po bieliznę i różne potrzebne graciki — a nie będę wcale marudzić... za godzinę z całym pakunkiem będę z powrotem.
— Ja także zaraz będę gotowa — zawołała prawie wesoło Marta i odeszła do swojego pokoju.
Kiedy wyszła, Pascal zbliżył się do Angeli.
Powróćmy do kwestyi służących powiedział:
— Potrzebować będziemy dwojga ludzi bezwzględnie pewnych, dwojga ludzi, którzyby w razie jakiego wypadku nie narazili nas ciekawością swoją lub plotkarstwem.
— Bądź spokojny — odrzekła Angela. Mam małżeństwo jakby dla nas na urząd zrobione. Alzatczycy... Mąż chce gwałtem uchodzić za francuza, choć bardzo źle mówi po francuzku — a i on i ona nie mają o życiu paryzkiem pojęcia. Przybyli tu przed kilku zaledwie dniami, z listem rekomendacyjnym do mnie od mojej siostry, zamieszkałej w Colmar... On jest ogrodnikiem, umie powozić i obchodzić się z końmi, ona kucharką wcale zdolną.
— Doskonale!
—Nie prawda?
— Czy możesz zobaczyć się z niemi zaraz?
— Mogę, bo mi zostawili swój adres, a razem nigdzie nie wychodzą...
— Porozumiej się zatem z niemi o zasługi i przyprowadzaj zaraz z sobą... Trzeba żeby pojechali razem z wami... Ale co ci mam zlecić przede wszystkiem, to jak najmniejszą styczność z sąsiedniem miasteczkiem... Bardzo nam zależy, ażeby Marta jak najmniej wychodziła. Ogród jest duży, powinien wam zupełnie wystarczyć.
— Bądź spokojny! — Czy wy nie będziecie mieszkać razem z nami?..
— Zależy to od różnych okoliczności, od różnych interesów, jakie mamy jeszcze do załatwienia...
— Będziecie jednak przynajmniej nas odwiedzać — a dzisiaj nas odwieziecie...
— Odwiezie was doktor Thompson.
— A dla czego nie ty?
— Bo ja muszę zostać w Paryżu, zatrzymuje mnie tu pewna ważna bardzo sprawa.
— Nie kobieta przecie! — wykrzyknęła Angela...
W odpowiedzi na ten wykrzyk serdeczny, Pascal wzruszył ramionami i rzekł:
— Jutro z doktorem postanowimy, czy zamieszkamy z wami na wsi czy nie... No zmykaj... Już trzecia... A musicie być przed wieczorem w Petit-Castel, ażeby się dobrze rozejrzeć w mieszkaniu i miejscowości.
— Będę z powrotem około piątej... rzuciła wychodząc Angela.
— Czy odprowadzisz nas na kolej? — zapytał Jakob Pascala.
— Nie... muszę iść zrobić porządek w mieszkaṇiu mojem przy ulicy Puebla.
— Zdaje mi się, że byłoby najrozumniej, przewieźć wszystkie rzeczy do Petit Castel. Ludzie wynajmujący mieszkanie wiejskie za sześć tysięcy franków, mniej są podejrzewani, aniżeli lokatorowie z poddaszów...
— W zasadzie masz raeye, ale nie chcę i nie mogę się decydować, dopóki nie przekonam się o środkach, jakiemi będziemy mogli rozporządzać... Nie będziemy czekać na to zbyt długo. Zaraz zaczynam...
— Gdzie się zobaczysz ze mną?...
— Miałem właśnie stawić ci to pytanie..
— W Petit-Castel zanocujesz?
— Tak.
— Bardzo dobrze. Ponieważ jednak nie wiem jak mi się uda obecna wyprawa dzisiejsza, chciałbym, abyś jutro bardzo rano znajdował się w Paryżu...
— To głupstwo... Przyjadę pierwszym pociągiem — a jeżeli cię jeszcze nie będzie, poczekam tutaj...
— Zgoda... do jutra zatem...
I Pascal Saunier opuścił Jakóba, ażeby się udać na ulicę Puebla.
Na kilka minut przed piątą, Angela nadjechała do hotelu s trzema wyładowanemi walizami. Ten sam fiakr najęty na godziny, miał ją odwieźć z Martą na kolej, gdzie już para alzacka, czekać miała.
Sierota była od dawna, gotowa.
Mały jej pakunek, włożono do jednej z waliz ex-modniarki i pojechano na dworzec.
Powróćmy do pałacu de Thonnerieux.
Pokój hrabiego Filipa zamieniony został, jak wiadomo, w kaplicę, w której domownicy modlili się za swego zacnego pana.
Jerome udał się do biura pogrzebowego, ażeby bezzwłocznie przysłano trumnę dębową blachą wybitą. Trumnę to ustawiono na środku pokoju i nakryto zwłoki krepą tak, że tylko twarz nieboszczyka widzialną była.
Dokoła trumny paliło się światło.
Jutro, zaraz od samego rana, brama pałacowa zostanie obita czarnem suknem z herbami nieboszczyka, a przed bramą wieko trumny wystawionem zostanie.
Hrabia przyjmował za życia bardzo mało u siebie osób — a nad całym domem jego, ciążyła melancholiczna jakaś atmosfera.
Od chwili gdy śmierć zabrała ostatniego członka rodu de Thonnerieux, głęboki smutek zastąpił melancholię. Zgnębiona nieszczęściem służba, błąkała się po mieszkaniu, jakby pokutujące dusze.
O jedenastej wieczorem, każde się w swój kąt usunęło.
Jerome zmordowany fatygą i boleścią, poszedł także do siebie wypocząć trochę.
Tylko Benoita Mercier i Urszula Arnaud, niegdy pokojówki hrabiny i jej córki, nie chciały zwłok opuścić i postanowiły zmieniając się kolejno — czuwać przy nieboszczyku.
Benoita Mercier, zajęła stanowisko o jedenastej.
Urszula była w drugim pokoju i czekała aż na nią kolej nadejdzie.
Pozostawmy wierne służące przy poczciwym ich obowiązku, a sami pospieszmy za Pascalem Saunier na ulicę Puebla, do mieszkanka, któreśmy już poznali.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, otworzył dwie będące tu walizy wszystko co w nich było wyrzucił na podłogę.
Były tam kamienie litograficzne i deseczki z drzewa gruszkowego, wiśniowego lub bukszpanu, były kompasy, linije i cyrkle, były różne przybory chemiczne i spora liczba butelek poetykietowanych.
Z trzeciej walizy wyjął liczny zapas kostyumów, na jego figurę przygotowanych.
Ale w całej tej chmarze rupieci, nie znalazł jednakże przedmiotu, którego poszukiwał, bo widocznie zniecierpliwiony, zabrał się do otworzenia innej jeszcze walizy i zaczął szczegółowy znowu przegląd wszystkiego, co w sobie zawierała.
Zawierała ona papiery, z pomiędzy których wyjął Pascal jakąś okręconą sznurkiem paczkę i tę zaczął z ciekawością rozpatrywać.
— Skoro mi to wpadło w rękę, rzekł do siebie — to i dobrze, znajdę tu zapewne dyplom amerykańskiego doktora Thompsona.
Rzucił paczkę na krzesło i znowu rozpoczął poszukiwanie.
— Co u pioruna!... — mruczał przez zęby — nie ma i nie ma... a jestem przecie najpewniejszym, że było. Waliz nikt a nikt nie otwierał, przez czas mojego tam pobytu!... Cóż znaczy, że szukam napróżno?...
Uprzątnął do dna walizę i nie znalazł czego szukał.
Był wściekły przy otwieraniu ostatniej walizy.
Ale na raz krzyknął uradowany.
Natrafił pod bielizną na pęk kluczy, osadzonych na kółku.
— A no, jest przecie Sezam!... — Nie ma potrzeby przeglądać reszty, tylko czekać, aż nadejdzie chwila działania.
Spojrzał na zegarek.
Wskazywał godzinę siódmą.
Wyszedł z mieszkania i udał się do restauracyi Belleville.
O dziewiątej powrócił do swojego pokoju.
— Jeszcze za wcześnie — rzekł do siebie — trzeba więc zajrzeć do odłożonej paczki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.