Przejdź do zawartości

Czerwony testament/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VII.

— Bardzo panienkę przepraszam — rzekł — bo może przeszkodziłem — ale przychodzę z małym moim rachuneczkiem... — Dzisiaj właśnie koniec tygodnia, a jak pani wie, rachunki w moim domu regulują się co tydzień. To bardzo dobry i bardzo dogodny obyczaj... Bo dla każdego lepiej, gdy rachunek nie jest zbyt duży... Większe sumy czasami robić mogą różnicę...
— Marta struchlała, — ale znalazła tyle nad sobą mocy, że nie zdradziła wzruszenia.
Wyciągnęła rękę i drżącym nieco głosem powiedziała:
— O Proszę mi dać ten rachunek!...
Gospodarz podał papier pokryty cyframi, na które młoda dziewczyna rzuciła spojrzenie.
— Więc to ośmnaście franków winną panu jestem?...
— Tak, ośmnaście franków, za mieszkanie i życie... To chyba wcale nie drogo... — Martin-Pecheur, znanym jest z cen umiarkowanych... — Co prawda panienka jada nie wiele, a biedna matka panienki, nic wcale...
— Dobrze, zaraz panu zapłacę... — Niech pan będzie łaskaw zatrzymać się chwilkę...
— Do usług panienki...
Marta Grand-Champ przeszła do pokoju matki, wydostała z komody starą portmonetkę i otworzyła takowę.
Znajdował się w niej luidor złoty, trzy sztuki po dwadzieścia sous i trochę jeszcze sous miedzianych.
Marta z obawą spojrzała na tę nędzną sumkę.
— Ostatek!... — szepnęła, wyjmując sztukę dwudziesto frankową. — A ja już zegarek i skromne swoje kosztowności zastawiłam w Mont-de-Pietél... Co się z nami stanie, mój Boże?... Of biedna kochana, matko moja!...
Łzy się jej puściły z oczu.
Otarła je prędko i powróciła do czekającego gospodarza.
— Oto należność... — rzekła, podając dwadzieścia franków — proszę wziąć sobie co się należy.
Oberżysta schował pieniądz do kieszeni i wydał czterdzieści sous.
— Jakże się ma mama pani? — zapytał. — Czy nie lepiej trochę?...
— Niestety nie!... gorączka wcale się nie zmniejsza, to mnie bardzo niepokoi...
— Czy doktór nie był jeszcze?...
— Właśnie, że nie... i dziwi moie, że się tak zaniedbuje, wiedząc jak jest potrzebny.
— To z pewnością nie jego wina. — Straszliwie jest zajęty... — Napewno go gdzie za wezwano... — Ale nadejdzie, nadejdzie niezadługo...
— Mam przynajmniej nadzieję...
— Czy zaraz przynieść śniadanie?... Jest doskonała pieczeń wołowa z jarzynkami.
— Dziękuję panu... Nie mam wcale apetytu...
— Nie trzeba się tak poddawać zmartwieniu panienko!... Zmartwienie tak samo jak choroba zabija... Niech pani mię usłucha i niech pani przeje cokolwiek...
— Nie mogłabym nic wziąć do ust w tej chwili... Za nadto jestem zaniepokojoną.
— Jak panienka sobie życzy... Ale jak apetyt powróci to proszę mnie zaraz zawołać. Zawszem gotów na rozkazy. Dla tak spokojnych i uczciwych lokatorek, co płacą regularnie należność tygodniową, człowiek by się z całego serca rozdarł na czworo...
Smutny, gorzki uśmiech ukazał się na ustach młodej dziewczyny.
Oberżysta nie miał już nic więcej do powiedzenia, więc ukłonił się i ku drzwiom skierował.
Marta zatrzymała go pytaniem.
— Czy listonosz nie przechodził jeszcze?...
— Już panienko... już pierwszą pocztę rozdał zupełnie.
— Czy powręczał już listy przychodzące z zagranicy?
— Nie panienko... te później zawsze roznosi...
— A o której godzinie?..
— Pomiędzy dziesiątą a jedenasta, a jeszcze nie ma dziesiątej... Panienka czeka na list z zagranicy?..
— Tak panie... na list do mojej matki. Jeżeli go przyniosą, bądź pan łaskaw przysłać mi go w tej chwili.
— Nie omieszkam panienko.
Ukłonił się raz jeszcze i wyszedł.
— Hum.... mruknął, schodząc ze schodów — te dwie kobiety wyczekują widocznie na list z pieniędzmi!... O, ja się znam na tem! Takie listy nigdy nie nadchodzą! Oh! nigdy! nigdy!...
Wydaje mi się, że tu zaczyna być ciasno!.. Nie dziwiłoby mnie to wcale, gdybym się dowiedział, że przed chwilą zabrałem ostatnią sztukę złota! Musi się też już sporo należeć za lekarstwa: matki... Córka sobie wszystkiego odmawia!... Dobrzem zrobił, że nie czekałem z rachunkiem...
Kiedy właściciel „Martin Pecheur“ prowadził ten ze sobą monolog, Marta patrzyła rozpaczliwie na resztę otrzymaną z luidora i na trzy sztuki po dwadzieścia sous, jakie były w portmonetce...
— Pięć franków!... jęknęła boleśnie. To i pare sous, to cały majątek jaki nam pozostaje!... A listu niema i nie ma!.. W ciągu trzech tygodni trzy razy już pisałam i żadnej odpowiedzi. Co znaczy to milczenie?... Strasznie się doprawdy obawiam. Jeżeli ten bankier okradł matkę?... Nie! nie! — to niepodobna!...
— Byłaby to za nadto podłe... za okropne.. Byłaby to zupełna dla nas ruina... Nędza najokrutniejsza... Matka moja pozbawionaby była wszystkiego... Nie miałaby kawałka chleba! Nie chcę nawet myśleć o tem...
W tej chwili dał się słyszeć słaby głos wołający:
— Marto! Marto!...
Młoda dziewczyna pobiegła czemprędzej do pokoju chorej.
— Mateczka mnie wołała? — spytała.
— Tak moje drogie dziecię — szepnęła chora, pić mi się chce... zdaje mi się, że ogień mam w gardle...
Marta nalała ziółek filiżankę i podała matce.
Pani Grand-Champ wychyliła to duszkiem.
— Jakże się mateczka czuje dzisiaj? spytała młoda dziewczyna.
— Zdaje mi się, że trochę lepiej... ale gorączka jest jeszcze silna...
Suchy kaszel przerwał słowa pani Grand-Champ.
Marta wzięła ją za ręce.
Rozpalone były, ale bodaj, że mniej trochę niż dnia poprzedniego...
Choroba ustąpi pewnie...
— Coś nasz doktór się opóźnia — odezwała się znów chora.
— No... nie ma jeszcze dziesiątej — a jest niezmiernie zajęty... Nadejdzie niezadługo!...
— Z kim to rozmawiałaś przed chwilą?...
— Przed chwilą? — powtórzyła zakłopotana dziewczyna.
— No tak... w sąsiednim pokoju... słyszałam jakiś głos obcy...
— A... prawda... rozmawiałam z właścicielem oberży...
— Czy może przyniósł ci list z Genewy? — podchwyciła żywo chora.
— Nie, nie było jeszcze lista...
— Jeszcze nie! — powtórzyła pani Grand-Champ. To coś zabardzo długo!.. Dla czego pan Darcier opóźnia się z odpowiedzią?
— Może wyjechał i nie pozostawił reprezentantowi zlecenia?..
— Tak... zapewne, że to być może... tak jest nawet napewno... Pan Darcier jest uczciwym człowiekiem i bardzo nam przychylnym.. nie będzie chciał nas oszukać... czekajmy cierpliwie.
— Boże!... Boże! — pomyślała Marta, gdyby mama dowiedziała się o naszej nędzy... gdyby wiedziała, że my nie możemy wcale już czekać... Coby to była za boleść dla nie]!
— Czegóż — ciągnęła chora — czegóż chciał od ciebie oberżysta?...
Tą razą Marta musiała już powiedzieć prawdą.
— Przyniósł rachunek...
— I zapłaciłaś mu go?
— Musiałam zapłacić mateczko.
— Ależ to w takim razie nie wiele ci już w kasie pozostało?...
— Nie wiele, to prawda — odrzekła Marta z gorzkim uśmiechem — ale tyle jeszcze, że mogę poczekać na list pana Darcier i na te tysiąc franków, jakie nadesłać powinien... List zapewne niebawem nadejdzie...
— Dla czego nie jadłaś śniadania moje dziecko?
Marta zadrżała posłyszawszy to zapytanie.
— Będę jeść trochę później... nie jestem wcale głodną, piłam rano czekoladę.
Kiedy biedna córka kłamała ażeby uspokoić matkę, głód dokuczał jej dotkliwy.
Chorą porwał znowu suchy kaszel, co jej jednakże nie przeszkadzało powiedzieć:
— Zobaczysz dziecko, że ja wkrótce będę zupełnie zdrową... Za kilka dni będzie mi już tak dobrze, że będziemy mogły dokończyć podróży przerwanej tak niespodzianie!... Jak tylko przybędziemy do Paryża, poszukamy jakiego małego magazynu, zapłacimy zań gotówką, którą powierzyłam panu Darcier i którą nam odeśle i będziemy czekać spokojnie — abyś doszła do pełnoletności...
Znowu kaszel przerwał jej mowę.
— Tak... tak... kochana mateczko, odpowiedziała żywo Marta — wkrótce wyzdrowiejesz w to wierzę... ale proszę cię nie mów za wiele... bo to cię męczy... i kaszel powoduje.
— Zapewniam cię, że mi jest daleko lepiej... Lubię myśleć o twojej przyszłości...
— O mojej przyszłości? — powtórzyła dziewczyna smutno.
— Naturalnie!.. o pięknej twojej nawet przyszłości! — Będziesz bogatą, gdy dojdziesz do pełnoletności, będziesz bardzo nawet bogatą...
— Łudzisz się droga mameczko...
— Wcale nie! W dzień twoich urodzin zostałaś obdarzoną przez hrabiego de Thonnerieux, a jest on tak bogatym, że sam nie wie wiele posiada. Zapewnił on, jak ci mówiłam, przyszłość wszystkim dzieciom okręgu, urodzonym tego samego dnia co jego córka. Gdy dojdziesz do lat, wypadnie tylko przedstawić akt urodzenia i medalion, który nosisz zawsze na szyi...
— Tak, rzekła Marta... szczególniej ten medalion, któremu będąc dzieckiem nie mogłam się nigdy dosyć napatrzeć.. Z jednej strony ma on napis: „6-1860 10 mara“ z drugiej: „6 i jeden nad drugiem trzy wyrazy bez żadnego sensu: „La-la-Coin...“
— To znak sekretny do rozpoznania... Jak tylko pokażesz ten medalion i akt urodzenia, hrabia de Thonnerieux odda ci zaraz twój posag…..
Marta westchnęła z niedowierzaniem.
— Byłoby to wielkie dla nas szczęście... rzekła.
— Nie byłoby to... tylko będzie, bo to rzecz zupełnie pewna... najpewniejsza!..
— Dla czego nie mamy dziś tego majątku kochana mateczko!... Mogła bym zawezwać do ciebie najsławniejszych doktorów i wróciłabyś prędko do zdrowia!...
— Miej ufność w Bogu drogie dziecię, i nie zapominaj nigdy, że twoja przyszłość jest zapewnioną, że gdyby mi przyszło nawet umierać, umrę spokojna o ciebie... Medalion hrabiego de Thonnerieux uczyni cię bogata!... Marta-Emilia moja córka, córka Periny Berthier dzisiaj Perimy Grand-Champ nie potrzebuje obawiać się nędzy...
— Matko droga, będziesz patrzeć na moje szczęście, jeżeli naprawdę nastąpi... bo będziesz żyć napewno...
— Ja też liczę na to moje kochanie...
— Czy ten hrabia de Thonnerieux żyje jeszcze?..
— Żyje dzięki Bogu, człowiek to wyjątkowej zacności... opiekun biednych, pocieszyciel nieszczęśliwych...
— Ale powiedz mi kochana mamo... odezwała się młoda dziewczyna i nagle urwała.
— Co takiego, co chcesz, żebym ci powiedziała?... spytała chora.
— Medalion, który noszę, dany był — Marcie Emilii Berthier.
— No, tak moje dziecko.
— A ja nazywam się teraz Marta-Emilia Grand-Champ, bo ojozym mój żeniąc się z tobą przybrał mnie za swoję córkę. Czy to nie będzie stanowić jakiej przeszkody?
— Żadnej, córeczko moja, żadnej a żadnej, zapewniam cię stanowczo... Jak przedstawisz papiery w zupełnym porządku, nie będzie żadnej przeszkody... Pan de Thonnerieux, wiedział, żeś była dzieckiem naturalnem... Wiedział, że zaślubiłam uczciwego człowieka, który cię przyjął za swoję, czego nie mógł uczynić twój ojciec rodzony, zmarłszy przed twojem urodzeniem...
— Wyzdrowiej więc mateczko, wyzdrowiej jak najprędzej, abyś mogła cieszyć się mojem szczęściem, które jak mi powiadasz nie jest złudzeniem...
— Wyzdrowieję córeczko i będziemy szczęśliwe obydwie...
Chora uniosła się na łóżku, przyciągnęła do siebie młodą dziewczynę, i ucałowała ją z czułością.
Obie kobiety myślały w tej chwili tylko o tem jak się kochają.
Marta na chwilę zapomniała o grożącej im nędzy.
Stukanie do drzwi przerwało pieszczoty...
— Może to list z Genewy... rzekła pani Grand-Champ, idź otwórz co najpredzej...
Młoda dziewczyna pobiegła do pierwszego pokoiku, otworzyła, drzwi i ujrzała nie oberżystę przynoszącego list, lecz doktora.
— A!@... to pan doktor, odezwała się radośnie! Czekałam na pana z niecierpliwością.
— Moi chorzy zatrzymali mnie dłużej aniżelim się spodziewał, odpowiedział pan Gerbaut. Przepraszam za mimowolną zwłokę... Jakże się ma dzisiaj mama pani?
— W nocy była silna gorączka... teraz uspokoiła się znacznie...
— Zobaczymy...
I doktór wszedł do pokoju pani Grad-Champ, poprzedzony przez Martę, która zawołała:
— Mamo, pan doktor!
Doktór Gerbaut był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, miał w Joigny opinię lekarza bardzo zdolnego, ale nie bezinteresownego, owszem bardzo nawet chciwego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.